Robert A. Heinlein Dubler

1

Jeśli facet o wyglądzie wieśniaka wchodzi do baru i zachowuje się jak jego właściciel, może być tylko pilotem z kosmosu.

To nieuniknione. Jego zawód sprawia, że czuje się jak władca wszelkiego stworzenia. Kiedy dotknie stopą Ziemi, uważa, że brata się z hołotą. A stały brak elegancji? Czego można się spodziewać po kimś, kto prawie przez cały czas tkwi w sztywnym mundurze i częściej przebywa w przestrzeni niż w cywilizowanym świecie? Staje się naiwną ofiarą krawców z bożej łaski, którzy oblegają wszystkie porty kosmiczne, oferując „ziemskie stroje”.

Zauważyłem, że ten potężny facet musiał być klientem Omara Namiociarza. Świadczyły o tym zbyt szerokie i za mocno wypchane ramiona, za krótkie spodnie, podjeżdżające w górę na łydkach, i koszula z falbanami, w której do twarzy byłoby najwyżej krowie.

Zachowałem jednak moją opinię dla siebie i postawiłem mu drinka za ostatniego półimperiała, traktując to jako inwestycję. Wiadomo, jak szanują forsę ci z kosmosu.

— Ostrego odrzutu! — powiedziałem, kiedy stuknęliśmy się szklankami.

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.

To był mój pierwszy błąd w stosunkach z Dakiem Broadbentem. Zamiast odpowiedzieć „Szerokiej przestrzeni!” albo „bezpiecznego lądowania!”, zlustrował mnie od stóp do głów i odparł:

— Miło mi, ale pomyliłeś adres. Nigdy nie byłem na zewnątrz.

W tym momencie także powinienem trzymać gębą na kłódkę. Ci z kosmosu i rzadko odwiedzają takie bary jak Casa Manana; nie był to ich ulubiony typ hotelu i znajdował się zbyt daleko od portu. Jeśli jednak ktoś pojawia się w ziemskich ciuchach, szuka ciemnego kąta i udaje, że nie jest z kosmosu, to wyłącznie jego sprawa. Sam też wiele razy grałem w tę gierkę ,żeby widzieć, a jednocześnie nie rzucać się w oczy — byłem kiedyś winien trochę forsy tu i tam, nic wielkiego, ale nieprzyjemne. Powinienem wiedzieć, że on też ma swoje powody, i uszanować je.

Ale moje struny głosowe nagle zaczęły żyć własnym życiem, dzikie i swobodne:

— Nie wstawiaj mi kitu, brachu pilocie — odparłem. — Jeśli jesteś ziemskim szczurem, to ja jestem burmistrzem Tycho City. Założą się, że więcej w życiu wypiłeś na Marsie, niż na Ziemi — dodałem, widząc, jak ostrożnie podnosi szklankę: zdradziecki odruch ludzi przyzwyczajonych do słabej grawitacji.

— Mów ciszej — syknął, nie poruszając wargami. — Skąd ta pewność, że jestem wojażerem? Nie znasz mnie przecież.

— Przepraszam — odparłem. — Możesz być wszystkim, czym tylko chcesz. Ale ja mam oczy. Zdradziłeś się w pierwszej chwili, kiedy tu wszedłeś.

Mruknął coś cicho.

— Jak?

— Nie przejmuj się tak bardzo. Wątpię, czy ktoś poza mną to zauważył. Ale ja widzę różne rzeczy, których nie widzą inni ludzie.

Podałem mu wizytówkę nieco zbyt dumnym gestem. W końcu jest tylko jeden Lorenzo Smythe, Jednoosobowa Spółka Akcyjna. Tak. Jestem „Wielkim Lorenzo” — stereo, mydlana opera… „Pantomimista i Niezwykły Mistrz Kamuflażu”.

Przeczytał kartą i wsunął ją do kieszonki na rękawie. Zrobiło mi się przykro, bo te prostokąciki kosztowały mnie majątek: autentyczna imitacja ręcznej grawerki.

— Wiem, o co ci chodzi — rzekł półgłosem. — Ale co było nie w porządku z moim zachowaniem?

— Pokażą ci — odparłem. — Dojdę do drzwi jak szczur ziemski i wrócę tak, jak ty chodzisz. Patrz.

Zademonstrowałem mu, w powrotnej drodze naśladując nieco przesadnie jego ruchy, aby nawet niewprawne oko mogło dostrzec różnicę — stopy lekko ślizgają się po podłodze, jakby to były płyty pokładu, ciężar ciała przeniesiony w przód i równoważony kołysaniem bioder, ręce nieco odsunięte od tułowia, gotowe do chwytania.

Istnieje jeszcze z tuzin innych szczegółów, których nie da się opisać słowami, ale najważniejsze jest to, że trzeba być pilotem kosmicznym, żeby w tak charakterystyczny sposób się poruszać… Należy tym po prostu żyć. Człowiek z miasta przez całe życie pędzi po gładkim ziemskim podłożu, z ziemską grawitacją, a jednak wystarczy pudełko po papierosach, żeby się potknął, wierzcie lub nie. Pilot kosmiczny — nigdy.

— Wiesz już, o co mi chodzi? — zagadnąłem, wsuwając się z powrotem na swoje miejsce.

— Obawiam się, że tak — przyznał kwaśno. — Czyja naprawdę tak chodzę?

— Tak.

— Mmmm… chyba muszę brać u ciebie lekcje.

— Mogło być gorzej — odparłem.

Siedział teraz i gapił się na mnie. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie i skinął palcem na barmana, by napełnił nasze puste szklaneczki. Kiedy drinki pojawiły się na blacie, zapłacił za nie, opróżnił swoją szklankę i wstał z miejsca jednym płynnym ruchem.

— Zaczekaj na mnie — poprosił półgłosem.

Nie mogłem odmówić, skoro miałem przed nosem darmowy trunek. Zresztą nie chciałem. Zainteresował mnie. Polubiłem go, nawet jeśli nasza znajomość trwała niecałe dziesięć minut. Był typem przystojnego wielkiego brzydala, za którym szaleją kobiety i którego słuchają mężczyźni.

Z wdziękiem torował sobie drogę przez pokój, mijając po drodze do drzwi stolik zajęty przez czterech Marsjan. Nie lubię Marsjan. Nie podoba mi się, kiedy coś, co wygląda jak klocek drewna, na którym powieszono kask tropikalny, żąda takich samych praw jak człowiek. Nie cierpię sposobu, w jaki wypuszczają nibynóżki. Przypomina mi to węże wypełzające z dziur. Nie podoba mi się, że mogą widzieć wszystko wokoło, nie odwracając głowy — jeśli to w ogóle można nazwać głową, co wcale nie jest oczywiste. No i nie mogłem ścierpieć ich smrodu!

Nikt nie może mnie nazwać rasistą. Nie obchodzi mnie, jakiego koloru, religii czy rasy jest człowiek. Ale ludzie to ludzie, a Marsjanie to coś. Z mojego punktu widzenia nie są nawet zwierzętami. Przynajmniej ja osobiście wolałbym mieć przy sobie parszywą świnię. Wpuszczanie ich do barów i restauracji, uczęszczanych przez ludzi, uważam za oburzające. No, ale Traktat niestety istnieje, więc co mam robić?

Tej czwórki nie było tam, kiedy przyszedłem. Na pewno bym ich poczuł. A skoro jnż o tym mowa, nie dostrzegłem ich również kilka minut temu, kiedy podchodziłem do drzwi. A teraz sterczeli na swoich postumentach wokół stołu i udawali, że są ludźmi. Nie usłyszałem nawet, jak klimatyzacja zwiększyła obroty.

Darmowy drink, który stał przede mną, nagle przestał mnie pociągać. Chciałem tylko, żeby mój gospodarz wrócił wreszcie i żebym mógł się grzecznie wynieść. Nagle przypomniałem sobie, że on także rzucił wzrokiem w tamtym kierunku, a potem nagle zaczęło mu się spieszyć. Ciekaw byłem, czy Marsjanie mają z tym coś wspólnego. Spojrzałem w ich stronę, usiłując stwierdzić, czy interesują się moim stolikiem, ale jak, do licha, zorientować się, na co patrzy albo o czym myśli taki Marsjanin? I to była jeszcze jedna rzecz, jaka mi się w nich nie podobała.

Siedziałem tak od kilku minut, bawiąc się drinkiem i zastanawiając się, co się stało z moim kumplem pilotem. Miałem nadzieję, że jego gościnność rozciągnie się na kolację, a może nawet, kiedy staniemy się wystarczająco simpatico, uda mi się zaciągnąć jakąś malutką pożyczkę. Inne widoki — muszę to niestety przyznać! — były marne. Ostatnio dwa razy, kiedy próbowałem skontaktować się z moim agentem, odpowiedziała mi tylko automatyczna sekretarka. Nagrałem wiadomość i tyle. A jeśli nie wrzucę monety, drzwi mojego pokoju także pozostaną zamknięte tej nocy… Tak nisko upadłem, że musiałem korzystać z kabin mieszkalnych.

Kelner dotknął mojego ramienia, wyrywając mnie z bagna melancholijnych rozważań.

— Telefon do pana, sir.

— Hę? Dzięki, przyjacielu, czy możesz przynieść ten przyrząd tu, do stolika?

— Przykro mi, sir, ale nie mogę go przełączyć. Proszą przejść do kabiny numer dwanaście, w holu.

— Och, dzięki — odparłem, siląc się na uprzejmość, bo nie miałem na napiwek. Wyszedłem, szerokim łukiem omijając Marsjan.

Szybko przekonałem się, dlaczego rozmowy nie można było przełączyć do stolika. Dwunastka była kabiną o maksymalnym zabezpieczeniu przed podglądem, podsłuchem i zakłóceniami. Ekran nie pokazywał żadnego obrazu, pozostał mlecznobiały nawet wtedy, kiedy zamknąłem drzwi. Milczał, dopóki nie usiadłem, umieszczając twarz w zasięgu czujnika. Dopiero wtedy opalizujące obłoki rozwiały się i stwierdziłem, że patrzę w twarz mojego przyjaciela pilota.

— Przepraszam, że tak sobie poszedłem — powiedział szybko. — Ale trochę się spieszyłem. Chcą, żebyś natychmiast poszedł do hotelu Eisenhower, pokój dwa tysiące sto sześć.

Ani słowem nie wyjaśnił, o co chodzi. „Eisenhower” tak samo nie pasuje do pilota statku kosmicznego, jak Casa Manana. Węszyłem kłopoty. Nie wybiera się obcej osoby w barze i nie każe jej się przyjść do pokoju hotelowego… przynajmniej, jeśli osoba jest tej samej płci.

— Po co? — zapytałem.

Pilot przybrał wyraz twarzy właściwy ludziom, których rozkazy zwykle spełniane są bez dyskusji. Studiowałem go z zawodowym zainteresowaniem — to nie to samo, co gniew, przypomina raczej chmurę gradową przed samą burzą.

Nagle wziął się w garść i odpowiedział spokojnie:

— Lorenzo, nie mam czasu wyjaśniać wszystkiego. Chciałbyś dostać robotę?

— Masz na myśli profesjonalny angaż? — odparłem powoli. Przez jedną potworną chwilę wyobraziłem sobie, że oferuje mi… no wiesz, robotę. Do tej pory zachowałem moją godność zawodową w stanie nienaruszonym, pomimo wybojów i upadków, jakie przynosił mi bezczelny los.

— No jasne, że profesjonalny! — odparł szybko. — Wymaga najlepszego aktora, jakiego uda nam się dostać.

Nie pozwoliłem, aby ulga, jaką poczułem, odbiła się w wyrazie mojej twarzy. Prawda była bolesna — przyjąłbym skwapliwie każdą robotę w zawodzie… Chętnie zagrałbym nawet balkon w Romeo i Julii, ale nie wypadało tego po sobie pokazywać.

— Co to za angaż? — zapytałem powoli. — Mam raczej pełen terminarz…

Machnął ręką.

— Nie mogę przez telefon. Pewnie tego nie wiesz, ale każdy obwód kodujący może zostać odkodowany, o ile ma się porządny sprzęt. Pędź tu, czekam na ciebie!

Był wyraźnie podekscytowany, a zatem ja mogłem sobie pozwolić na brak zainteresowania.

— Nie, daj spokój — zaprotestowałem. — Jak ci się zdaje, kto ja jestem? Boy hotelowy? A może niewyszkolony młodzik, który prosi o przywilej pomachania sobie dzidą? Ja jestem Lorenzo! — poderwałem podbródek i przybrałem obrażoną minę. — Jaka jest twoja oferta?

— Hmm… cholera, nie mogę o tym gadać przez telefon! Ile zwykle dostajesz?

— Co? Pytasz o moje zarobki?

— Tak, tak!

— Za jeden występ? Czy za tydzień? A może jakiś kontrakt?

— Oj, nieważne. Ile dostajesz dziennie?

— Moje minimalne honorarium za jeden wieczór wynosi sto imperiałów.

Była to smutna prawda. Wprawdzie nieraz dawałem się skusić do zagrania w jakimś skandalicznym chłamie, ale rachunek nigdy nie opiewał na mniej niż właściwe honorarium. Człowiek musi mieć swoje standardy, wolałbym raczej zdechnąć z głodu.

— Doskonale — odparł szybko. — Sto imperiałów w gotówce, z ręki do ręki, jak tylko się tu zjawisz. Tylko się pospiesz!

— Co? — z nagłym przerażeniem zrozumiałem, że bez problemu mogłem zażądać dwóch setek, a może i więcej. — Ale jeszcze się nie zgodziłem na przyjęcie angażu.

— To nieważne. Omówimy to sobie, kiedy już tu się zjawisz. Setka jest twoja, nawet jeśli nam odmówisz. Jeżeli się zgodzisz… nazwijmy to premią, oprócz całego wynagrodzenia. Czy wreszcie się wyłączysz i przyjdziesz tutaj?

Skłoniłem się.

— Oczywiście, sir. Chwilkę cierpliwości.

Całe szczęście, że hotel „Eisenhower” nie jest zbyt odległy od Casa Manana. Nie miałem nawet paru groszy na bilet kolejki podziemnej. Rozkoszowałem się więc prawie zapomnianą sztuką spaceru. Dało mi to czas na uporządkowanie myśli. Nie jestem durniem. Wiedziałem doskonale, iż jeśli facet jest tak napalony, że prawie wpycha mi forsę do garści, najwyższy czas, żeby przystopować i przyjrzeć się własnym kartom, bo sprawa na pewno jest trefna albo niebezpieczna, albo i jedno, i drugie. Osobiście nie mam wielkich wymagań co do legalności jako takiej. Zgadzam się z Bardem, że prawo często jest idiotyczne. Z reguły jednak staram się pozostać po właściwej stronie ulicy.

Tym razem uznałem jednak, że mam niewystarczające dane, dlatego przestałem się nad tym zastanawiać, przerzuciłem pelerynę przez ramię i szedłem spacerkiem, rozkoszując się łagodną jesienną pogodą i bogatymi, różnorodnymi zapachami metropolii. Na miejscu uznałem, że bezpieczniej będzie skorzystać z windy towarowej z piwnicy na dwudzieste pierwsze piętro, zamiast pokazywać się w holu. Miałem niejasne wrażenie, że nie było to odpowiednie miejsce, aby dać się rozpoznać publiczności.

Mój przyjaciel podróżnik wpuścił mnie do środka.

— Dużo czasu ci to zajęło-burknął.

— Doprawdy? — skwitowałem, rozglądając się wokół siebie. Apartament był luksusowy, tak, jak się tego spodziewałem, ale panował w nim bałagan: wokół walało się co najmniej tuzin szklanek i mniej więcej tyle samo kubków po kawie. Nie musiałem być specjalnie bystry, żeby się zorientować, że jestem ostatnim z długiej kolejki gości. Na kanapie leżał rozwalony drugi mężczyzna i łypał na mnie okiem. Jego również wstępnie zakwalifikowałem jako pilota. Spojrzałem pytająco, ale nie zamierzał się przedstawić.

— No, nareszcie się zjawiłeś. Przejdźmy do interesów.

— Jasne. Co mi przypomina — dodałem — że była mowa o premii, czy też zaliczce.

— A, tak — zwrócił się mój znajomy do faceta na kanapie — Jock, zapłać mu.

— Niby za co?

— Zapłać mu!

Teraz wiedziałem, kto tu rządzi, choć wkrótce miałem się przekonać, że zazwyczaj nie było takich wątpliwości, kiedy w pokoju znajdował się Dak Broadbent. Tamten zerwał się szybko , wciąż na mnie zerkając” odliczył mi jedną pięćdziesiątkę i piąć dziesiątek, Wsadziłem je do kieszeni niedbałym gestem, bez przeliczania.

— Jestem do waszej dyspozycji, panowie — oznajmiłem. Wielgas zagryzł dolną wargę.

— Po pierwsze, musisz uroczyście przysiąc, że nie wspomnisz o tej robocie nawet przez sen.

— Jeśli zwykłe słowo nie wystarczy, czy przysięga może załatwić sprawę? — spojrzałem na tego mniejszego, który znowu rozwalił się na kanapie. — Nie sądzę, żebyśmy się znali. Jestem Lorenzo.

Spojrzał na mnie, potem odwrócił wzrok.

— Nazwiska nie mają tu znaczenia — szybko wtrącił mój koleś z baru.

— Nie? Mój świętej pamięci ojciec, zanim umarł, wymógł na mnie trzy obietnice: po pierwsze, że nie będę mieszał whisky z czymkolwiek innym oprócz wody, po drugie, anonimowe listy mam wrzucać do kosza, po trzecie, nigdy nie powinienem rozmawiać z obcym, który nie chce się przedstawić. Życzę miłego wieczoru, panowie — skierowałem się w stronę drzwi, czując w kieszeni słodki ciężar setki imperiałów.

— Czekaj! Przystanąłem posłusznie.

— Masz absolutną rację. Nazywam się…

— Kapitanie!

— Zamknij się, Jock. Jestem Dak Broadbent, a ten, co tak zerka, to Jacques Dubois. Obaj jesteśmy podróżnikami. Mistrzowie pilotażu, wszystkie klasy, wszystkie przyspieszenia.

Skłoniłem się.

— Lorenzo Smythe — odrzekłem skromnie. — Żongler i artysta… z Klubu Jagniąt.

Pomyślałem sobie, że mam wobec nich zobowiązania.

— Dobra. Jock, spróbuj się uśmiechnąć dla odmiany. Lorenzo, czy zgadzasz się utrzymać naszą sprawę w tajemnicy?

— Będę milczał jak grób. To dyskusja między dżentelmenami.

— Niezależnie od tego, czy podejmiesz się tej roboty?

— Niezależnie od tego, czy dojdziemy do porozumienia, czy nie. Dopóki nikt nie weźmie mnie na tortury, wasza tajemnica jest bezpieczna.

— Doskonale wiem, co pewne środki farmakologiczne mogą zrobić z mózgiem człowieka, Lorenzo. Nie oczekujemy rzeczy niemożliwych.

— Dak — wtrącił się Dubois. — To pomyłka. Powinniśmy przynajmniej…

— Zamknij się, Jock. Nie pora na wątpliwości. Lorenzo, chcemy, żebyś się w kogoś wcielił. Wcielenie to musi być tak doskonałe, aby nikt, dosłownie nikt, nie poznał się na sprawie. Potrafisz zrobić coś takiego?

Zmarszczyłem brwi.

— Pierwsze pytanie brzmi nie: „czy potrafisz?”, ale „czy zechcesz?”. O co w tym wszystkim chodzi?

— Och, szczegóły omówimy później. W ogólnym zarysie jest to normalna praca dublera znanej osobistości publicznej. Jedyna różnica polega na tym, że wcielenie musi być tak doskonałe, aby zmylić nawet ludzi, którzy tego człowieka znają i z którymi spotyka się z bliska. Nie będzie to odbieranie defilady z trybun ani przypinanie medali młodym harcerkom — spojrzał na mnie bystrym okiem. — Potrzebny jest prawdziwy aktor.

— Nie — odparłem natychmiast.

— Co? Nie wiesz jeszcze nic o samej robocie. Jeśli masz problemy z sumieniem, zapewniam cię, iż nie będziesz działał w sprzeczności z interesami człowieka, w którego się wcielisz… ani nikogo innego, o ile są legalne. To zadanie, które trzeba wykonać.

— Nie.

— Niech cię diabli, człowieku, dlaczego? Nie wiesz nawet, ile ci zapłacimy.

— Tu nie chodzi o pieniądze — odparłem stanowczo. — Jestem aktorem, nie dublerem.

— Nie rozumiem cię. Wielu aktorów uzupełnia luki w budżecie, dublując na forum publicznym znane osoby.

— Uważam ich za prostytutki, a nie kolegów. Pozwól, że wyrażę się jaśniej. Czy pisarz poważa autora cudzych wspomnień? Czy szanowałbyś malarza, który pozwala, aby kto inny podpisał jego obraz… za pieniądze? Pewnie nie rozumiesz ducha artysty, sir, ale może uda mi się wytłumaczyć ci to w sposób bardziej przystępny dla ludzi twojego zawodu. Czy zgodziłbyś się, za pieniądze, pilotować statek, podczas gdy kto inny, nie posiadający twoich mistrzowskich umiejętności, chodziłby w mundurze, przyjmował zaszczyty i publicznie ogłaszano by go Mistrzem? Zgodziłbyś się?

— To zależy za ile — prychnął Dubois. Broadbent zmarszczył brwi.

— Chyba rozumiem, o co ci chodzi.

— Sir, dla artysty sztuka jest najważniejsza. Pieniądze to jedynie trywialny środek, umożliwiający mu tworzenie.

— Hmnun… no dobrze, a zatem nie zrobisz tego tylko dla pieniędzy. A czy zrobiłbyś to z innego powodu? Gdybyś czuł, że tak trzeba, a ty jesteś jedynym człowiekiem, który naprawdę może tego dokonać?

— Przyznaję, że istnieje taka możliwość, ale nie wyobrażam sobie, w jakich okolicznościach.

— Nie musisz nic sobie wyobrażać, wszystko ci wyjaśnimy. Dubois aż skoczył z kanapy:

— Ejże, czekaj no, Dak, przecież nie możesz…

— Zamknij się, Jock! On musi wiedzieć.

— Nie musi wiedzieć teraz… ani tutaj. A ty nie masz prawa narażać wszystkich dookoła, opowiadając mu całą historię. Przecież niczego o nim nie wiesz.

— Wkalkulowałem to w ryzyko. — Broadbent zwrócił się znowu w moją stronę.

Dubois złapał go za ramię i obrócił ku sobie.

— Niech cię cholera z tą kalkulacją! Do tej pory jakoś z tobą wytrzymywałem, ale tym razem, stary, zanim wyszczekasz mu wszystko, jeden z nas, albo ty, albo ja, nie będzie w stanie powiedzieć już ani słowa więcej!

Broadbent zrobił lekko zaskoczoną minę, po czym uśmiechnął się lodowato.

— Jock, stary druhu, myślisz, że dasz radę?

Dubois łypnął nań ponuro, ale się nie wycofał. Broadbent przewyższał go o głowę i był o jakieś dwadzieścia kilogramów cięższy. Po raz pierwszy poczułem sympatię do Dubois: wzrusza mnie urocza śmiałość kocięcia, waleczne serce kogutka lub gotowość małego człowieczka, by raczej zginąć, niż dać się poniżyć… Nie spodziewałem się wprawdzie, że Broadbent zechce go zabić, ale bytem przekonany, że zechce użyć Dubois w charakterze ścierki do podłogi.

Nie miałem zamiaru się wtrącać. Każdy człowiek ma prawo wybrać czas i sposób własnej klęski.

Czułem, jak napięcie narasta. Nagle Broadbent roześmiał się i klepnął Dubois po ramieniu.

— Dobrze, świetnie, Jock! — Obejrzał się na mnie i dodał cicho: — Mogę cię przeprosić na chwilę? Muszę z przyjacielem wypalić fajkę pokoju.

Apartament wyposażony był w hermetyczną kabinę, mieszczącą fax i telefon. Broadbent wziął towarzysza za ramię i zaprowadził go tam; przez chwilę dyskutowali zawzięcie.

Takie urządzenia w hotelach nie zawsze spełniają zadania, do jakich zostały przeznaczone i nie tłumią do końca fal dźwiękowych. „Eisenhower” jednak był luksusowym przedstawicielem gatunku i przynajmniej w tym przypadku kabina działała znakomicie: dostrzegałem ruchy ust, ale nie słyszałem ani słowa.

Ruchy warg widziałem jednak doskonale. Twarz Broadbenta skierowana była w moją stronę, a Dubois mogłem obserwować w lustrze na ścianie. Kiedyś, kiedy odgrywałem moją słynną rolę jasnowidza, zrozumiałem, po co ojciec łoił mi skórę tak długo, aż nauczyłem się czytać z ruchu ust… Rolę jasnowidza odgrywałem zawsze w jasno oświetlonej sali i używałem okularów, które… no, nieważne. Umiem czytać z ruchu warg.

Dubois mówił:

— Dak, ty cholerny, głupi, niemoralny, nieprawdopodobny durniu, czy naprawdę chcesz, żebyśmy skończyli, licząc kamienie na Tytanie? Ten zarozumiały wypierdek będzie sypał jak złoto.

Omal nie przegapiłem odpowiedzi Broadbenta. Zarozumiały! Jeśli nie liczyć obiektywnego uznania dla własnego geniuszu, uważałem się za bardzo skromnego człowieka.

Broadbent:

— … lepszy wróbel w garści i tak dalej. Jock, nie mamy nikogo innego. Dubois:

— W porządku, ściągnij tu Doca Scortia, niech go zahipnotyzuje i wstrzyknie mu soczek szczęścia. Ale nie mów mu, o co chodzi… przynajmniej dopóki nie jest z nami związany, a my znajdujemy się w niepewnej sytuacji.

Broadbent:

— Hm, Scortia sam mi powiedział, że do takiego przedstawienia nie wystarczy hipnoza i prochy. Musi z nami współpracować, inteligentnie współpracować.

— Gdzie ty widzisz inteligencję? — prychnął Dubois. — Spójrz na niego. Widziałeś kiedy koguta, paradującego po podwórzu? Pewnie, jest podobnego wzrostu, sylwetki, nawet czaszkę ma ukształtowaną jak Szef… ale pod spodem nie ma nic. Spanikuje, zeżre go trema i będzie po nas. Nie zagra tej roli, to nędzna zapchajdziura!

Gdyby nieśmiertelnego Caruso oskarżono o fałszowanie, pewnie nie byłby tak urażony, jak ja w tej chwili. Mimo to uważam, że w tej właśnie chwili zasłużyłem sobie na płaszcz Burbage ’a i Bootha: z niezmąconym spokojem piłowałem paznokcie i udawałem, że nic się nie dzieje. Postanowiłem jedynie, iż pewnego dnia w ciągu dwudziestu sekund sprawię, że kolega Dubois będzie się śmiał i płakał na przemian. Odczekałem kilka minut, po czym wstałem i zbliżyłem się do kabiny. Kiedy zobaczyli, że nadchodzę i zamierzam się do nich przyłączyć, przestali rozmawiać.

— Najmocniej przepraszam, panowie — powiedziałem cicho. — Zmieniłem zdanie.

— Nie chcesz tej roboty? — Dubois wyraźnie ulżyło.

— Przeciwnie, przyjmuję angaż. Nie musicie mi nic wyjaśniać. Kolega Broadbent zapewnił mnie, że nie jest to praca, która mogłaby nadwerężyć moje sumienie, a ja mu wierzę. Zapewnił mnie, że potrzebuje aktora, a intencje producenta po prostu mnie nie interesują. Przyjmuję.

Dubois wydawał się wściekły, ale siedział cicho. Spodziewałem się, że Broadbent będzie zadowolony i okaże ulgę, tymczasem on wyglądał na zmartwionego:

— Dobrze — zgodził się. — Zatem do roboty, Lorenzo. Nie wiem, jak długo okażesz się nam potrzebny. Jestem pewien, że nie dłużej niż kilka dni, i przez ten czas będziesz wystawiony na widok publiczny tylko przez godzinę i jedynie raz lub dwa razy.

— To nie ma znaczenia, jeśli dacie mi dość czasu, aby przestudiować swoją rolę… a raczej wcielenie. Przez ile dni jednak w przybliżeniu będziecie mnie potrzebować? Muszę powiadomić mojego agenta.

— Och, nie! Nie rób tego!

— No… to na jak długo? Tydzień, więcej?

— Na pewno mniej… albo będzie po nas.

— Co?

— Nieważne. Czy sto imperiałów dziennie wystarczy?

Zawahałem się, bo przypomniałem sobie, jak łatwo zgodzili się na moje minimalne honorarium tylko po to, żeby mnie przesłuchać… Uznałem jednak, że nadszedł czas, aby okazać wielkoduszność. Machnąłem ręką.

— Nie mówmy teraz o takich drobiazgach. Na pewno zaoferujecie mi honorarium odpowiednie do wartości mojego występu.

— Dobra, dobra. — Broadbent odwrócił się niecierpliwie. — Jock, wezwij bazę. Potem zadzwoń do Langstona i powiedz, że rozpoczynamy Plan Mardi Gras. Zsynchronizuj się z nim. Lorenzo… — skinął dłonią, żebym poszedł za nim, i skierował się do łazienki. Otworzył niewielkie pudełko i zapytał:

— Wiesz, co się robi z tym badziewiem?

Rzeczywiście, to było badziewie. Nieprofesjonalny zestaw do makijażu o niebotycznej cenie, sprzedawany młodzieży ogarniętej szałem świateł rampy. Spojrzałem na ten chlam z lekkim wstrętem.

— Czy to znaczy, że mam się przebrać już, w tej chwili? Bez czasu na zapoznanie się z rolą?

— Co? Ach nie, nie! Chcę, żebyś zmienił sobie twarz… tak, aby na pewno nikt cię nie rozpoznał, kiedy będziemy wychodzili. Mam nadzieję, że to możliwe?

Odparłem sztywno, że każda sława niesie ze sobą ten ciężar, jakim jest możliwość rozpoznania w miejscu publicznym. Nie dodałem, że oczywiście Wielki Lorenzo znany jest niezliczonym rzeszom publiczności, która rozpozna go bezbłędnie w każdym miejscu.

— W porządku. Więc zmień facjatę, żeby cię rodzona matka nie poznała — odparł i wyszedł raptownie.

Westchnąłem i spojrzałem na zabaweczkę, jaką mi zaoferował. Pewnie myślał, że to jest właściwe narzędzie mojej pracy — tłuste smarowidła odpowiednie dla klauna, śmierdzący kit, sztuczne włosy, które wyglądały tak, jakby pochodziły z dywanu w salonie ciotki Maggie. Ani grama profesjonalnego podkładu, żadnych pędzli elektrycznych, żadnych nowoczesnych urządzeń do charakteryzacji. No, ale prawdziwy artysta potrafi dokonać cudów za pomocą spalonej zapałki i zawartości szafki kuchennej… i własnego geniuszu. Ustawiłem światła i pozwoliłem ponieść się wenie twórczej.

Istnieje wiele sposobów, aby uniemożliwić rozpoznanie dobrze znanej twarzy. Najprostszym z nich jest zmylenie przeciwnika. Każ facetowi włożyć mundur i już na pewno nikt go nie zauważy… czy ktokolwiek pamiętałby twarz ostatnio widzianego policjanta? Czy zidentyfikowałby go później, przebranego za Araba? Na tej samej zasadzie opiera się metoda przyciągania uwagi. Wyposaż gościa w ogromny nochal, może nawet zniekształcony przez wielką narośl, a wówczas prostak będzie się gapił zafascynowany na tenże nos, człowiek kulturalny odwróci się dyskretnie… ale żaden z nich nie dostrzeże twarzy.

Nie zdecydowałem się na ten prymitywny manewr, ponieważ uznałem, że mój pracodawca wolałby, abym pozostał w ogóle niezauważony, niż zapamiętany jako osobnik dziwaczny, choć nierozpoznany. To znacznie trudniejsza sprawa. Każdy może wyglądać podejrzanie, ale aby umknąć czyjejś uwagi, trzeba być prawdziwym artystą. Potrzebowałem twarzy tak zwyczajniej, tak niemożliwej do zapamiętania, jak prawdziwa twarz nieśmiertelnego Aleca Guinnessa. Niestety, moje arystokratyczne rysy są aż nadto widoczne, nadto wytworne… prawdziwa tragedia dla aktora charakterystycznego. Jak mawiał mój ojciec: Larry, jesteś zbyt śliczny! Jeśli nie ruszysz leniwego zadu i nie zaczniesz się uczyć zawodu, przez pierwsze piętnaście lat będziesz grał młodzieniaszków i wyobrażał sobie, że jesteś aktorem, a potem skończysz jako sprzedawca cukierków w holu. »Śliczny« i »głupi« to dwa grzechy główne w szołbiznesie — a ty popełniasz je oba”.

Potem ściągał pas i rozpoczynał stymulację moich szarych komórek. Ojciec był praktykującym psychologiem i uważał, że rozgrzanie glutei maximi za pomocą rzemienia odciąga od głowy młodego chłopaka nadmiar krwi. O ile teoria miała dość krótkie nogi, o tyle praktyka wykazywała, że cel uświęca środki; w wieku piętnastu lat mogłem stać na głowie na zwisającej linie i cytować Szekspira i Shawa strona po stronie… a nawet skraść komuś scenę jednym zapaleniem papierosa.

Byłem pogrążony w twórczym szale, kiedy Broadbent wsadził głową do łazienki.

— Na Boga, nic jeszcze nie zrobiłeś! — wykrzyknął. Obejrzałem się z wyniosłą miną.

— Uznałem, że chcesz zobaczyć moje dzieło w najlepszym wydaniu, a to wymaga czasu. Uważasz, że dobra kucharka potrafi skomponować nowy sos na grzbiecie galopującego rumaka?

— Niech diabli porwą wszystkie rumaki! — spojrzał na czasomierz. — Masz sześć minut. Jeśli nie zrobisz nic do tej pory, będziemy musieli zaryzykować.

Oczywiście, wolałbym mieć mnóstwo czasu… ale dobrze przyjrzałem się mojemu ojcu, kiedy odgrywał wielopostaciową rolę w Morderstwie Hueya Longa: piętnaście wcieleń w ciągu siedmiu minut — i śmiem twierdzić, że raz odtworzyłem ją w czasie krótszym o dziewięć sekund niż on.

— Zostań tam, gdzie jesteś — prychnąłem przez ramię. — Zaraz przyjdę.

Ucharakteryzowałem się na Benny Greya, bezbarwnego podręcznego, który popełnił wszystkie morderstwa w Domu bez drzwi — dwa szybkie maźnięcia, kreślące linie znużenia od nosa po kąciki warg, ledwie cień worków pod oczami i bladość Nr 5 Factora na to wszystko, co zabierało mi za każdym razem po dwadzieścia sekund. Mógłbym to zrobić nawet we śnie. Dom był grany dziewięćdziesiąt dwa razy, zanim go wreszcie zdjęli z afisza.

Potem spojrzałem na Broadbenta.

— Wielki Boże — jęknął. — Nie wierzę!

Pozostałem Bennym Greyem i nie uśmiechnąłem się z dumą. Broadbent nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, że podkład był w gruncie rzeczy niepotrzebny. Oczywiście, ułatwiał sprawę, ale użyłem go głównie dlatego, że tego oczekiwał. Jak każdy laik, uważał, że makijaż składa się głównie z farb i pudru.

Nie odrywał ode mnie wzroku.

— Wiesz co? — wykrztusił zdumionym głosem. — Mógłbyś zrobić coś takiego ze mną? Równie szybko?

Już chciałem powiedzieć: nie, kiedy zdałem sobie sprawę, że to prawdziwe profesjonalne wyzwanie. Miałem wielką ochotę oznajmić, że gdyby w wieku pięciu lat dostał się w ręce mojego ojca, teraz byłby może gotów do sprzedawania waty cukrowej na targu, ale zmieniłem zdanie.

— Chcesz tylko, aby nikt cię nie rozpoznał? — upewniłem się.

— Tak, tak! Pomaluj mnie, przypraw mi fałszywy nos albo coś w tym stylu!

Potrząsnąłem głową.

— Z każdym makijażem będziesz wyglądał jak dzieciak przebrany na maskaradę. Nie umiesz grać i w twoim wieku nigdy się nie nauczysz. Twojej twarzy nawet nie tknę.

— Co? A jakbyś mi zrobił taki dziób…?

— Poczekaj. Cokolwiek bym zrobił z tym lordowskim nosem, tylko ściągnęłoby na niego uwagę, zapewniam cię. Wystarczy chyba, jeśli jakiś znajomy spojrzy na ciebie i powie: „Patrzcie, jaki ten gość podobny do Daka Broadbenta. Oczywiście, to nie Dak, ale jest pewne podobieństwo”? No i co?

— Hm? Myślę, że tak. Oczywiście, jak długo będzie pewien, że to nie ja. Powinienem być na… och, po prostu nie powinno mnie być teraz na Ziemi.

— Aby ugruntować w nim to przekonanie, zmienimy ci sposób chodzenia. To właśnie jest twoja najbardziej charakterystyczna cecha. Jeśli zaczniesz chodzić inaczej, to na pewno nie będziesz ty… tylko jakiś inny grubokościsty facet o szerokich barach, który jest trochę do ciebie podobny.

— No dobrze, pokaż mi, jak chodzić.

— Nie, sam nigdy się tego nie nauczysz. Zmuszę cię, żebyś chodził tak, jak ja chcę.

— Jak?

— Wsadzimy ci garść kamyków albo czegoś takiego w czubki butów. To cię zmusi do chodzenia z pięty i wyprostowania się. Już nie będziesz się skradał kocim krokiem pilota. Mmmm… przykleję ci kawałek taśmy na plecach, żebyś pamiętał o odchyleniu ramion do tyłu. To powinno wystarczyć.

— Myślisz, że mnie nie rozpoznają, bo będę inaczej chodził?

— Jasne. Znajomy nie potrafi określić, dlaczego jest pewien, że to nie ty, ale to podświadome wrażenie oddali jego wątpliwości. Och, zrobię to i owo z twoją twarzą, tak tylko, żebyś poczuł się lepiej, ale to nie jest konieczne.

Zawrócił do salonu. Ja, oczywiście, wciąż pozostawałem Bennym Greyem, bo kiedy już wejdę w rolę, muszę się naprawdę postarać, żeby z niej wyjść i stać się na powrót sobą. Dubois wisiał na telefonie. Podniósł wzrok, zobaczył mnie i szczęka mu opadła. Wyskoczył z kabiny i wrzasnął:

— A to kto znowu? I gdzie się podział ten aktorzyna?

Po pierwszym spojrzeniu na mnie nie zadał sobie trudu, żeby spojrzeć po raz drugi. Benny Grey to taki smętny, znużony facecik, że nawet nie chce się na niego patrzeć.

— Jaki aktorzyna? — zapytałem głuchym, bezbarwnym głosem Benny’ego, co sprawiło, że Dubois zaszczycił mnie spojrzeniem. Zerknął, zaczął odwracać wzrok, znowu spojrzał najpierw na mnie, potem na ubranie. Broadbent ryknął śmiechem i walnął go w ramię.

— A ty mówiłeś, że on nie umie grać! — i dodał szybko: — Powiadomiłeś wszystkich, Jock?

— Tak. — Dubois spojrzał na mnie w lekkiej zadumie, po czym odwrócił wzrok.

— To dobrze. Musimy się stąd wynieść w ciągu czterech minut. Zobaczmy, jak szybko uda ci się mnie przerobić, Lorenzo.

Dak zdjął jeden but i bluzę. Podciągnął koszulę, żebym mógł przykleić mu taśmę na ramiona, kiedy nagle nad drzwiami zapłonęła lampka i rozległ się dzwonek. Zamarł.

— Jock? Spodziewasz się kogoś?

— To pewnie Langston. Powiedział, że spróbuje tu dotrzeć, zanim wyjdziemy. — Dubois ruszył w stronę drzwi.

— On albo i nie. To może być… — nie usłyszałem, co powiedział Broadbent na temat ewentualnej możliwej tożsamości przybysza. Dubois uchylił drzwi. We framudze, niczym upiorna purchawa, stał Marsjanin.

Przez jedną, potworną chwilę widziałem tylko jego. Nie zauważyłem stojącego za nim człowieka ani buławy życia, którą Marsjanin dzierżył w pseudo kończynie.

Wtedy Marsjanin wpłynął do środka. Towarzyszący mu człowiek wszedł w ślad za nim i drzwi zamknęły się cicho.

— Dobry wieczór, panowie — zaskrzeczał Marsjanin. — Wybieracie się gdzieś?

Stałem jak wryty, ogarnięty atakiem ostrej ksenofobii. Dak był skrępowany podkasanym odzieniem. Za to mały Jock Dubois ruszył na nich z bohaterstwem, za które pokochałem go jak brata na chwilę przed śmiercią… Rzucił się na buławę. Nawet nie próbował jej uniknąć.

Nie żył już, kiedy upadł na podłogę — nie mógł żyć z tą ogromną dziurą wypaloną w brzuchu, tak wielką, że można było włożyć w nią całą pięść — ale nie puścił buławy. Pseudokończyna Marsjanina rozciągnęła się jak guma, pękła tuż u nasady szyjki potwora, a biedny Jock wciąż ściskał buławę w martwych ramionach.

Człowiek, towarzyszący tej cuchnącej istocie, musiał odstąpić na bok, żeby wystrzelić. Popełnił błąd. Powinien był najpierw zastrzelić Daka, a potem mnie. Zamiast tego zmarnował pierwszy strzał na Jocka, a do drugiego już nie zdążył się złożyć. Dak strzelił mu prosto w twarz. Nawet nie wiedziałem, że ma przy sobie broń.

Pozbawiony broni Marsjanin nie próbował uciekać. Dak skoczył na nogi, przysunął się do niego i mruknął:

— Ach, Rrringriil, widzę cię.

— Widzę cię, kapitanie Daku Broadbencie — zaskrzeczał Marsjanin i dodał: — Powiadomisz moje gniazdo?

— Powiadomię twoje gniazdo, Rrringriil.

— Dziękuję ci, kapitanie Daku Broadbencie.

Dak wysunął długi, kościsty palec i wetknął go w najbliższe ślepie; wciskał je, dopóki nie zaparł się pięścią w skorupę czaszki. Wyciągnął palec cały pokryty zielonkawą mazią. Pseudoczłonki stwora spazmatycznie wsunęły się w tułów, ale martwe cielsko wciąż pewnie stało na wielkiej stopie. Dak popędził do łazienki, a ja stałem jak wmurowany w ziemią, nie mniej sztywny niż świętej pamięci Rrringriil.

Dak wyszedł, wycierając dłonie o koszulę.

— Musimy tu posprzątać — oznajmił. — Nie ma zbyt wiele czasu.

Równie dobrze mógł mieć na myśli rozlany drink.

Próbowałem wyjaśnić mu w jednym nieskładnym zdaniu, że nie mam zamiaru mu pomagać, że powinniśmy wezwać gliny, że chcę stąd wiać, zanim te gliny się zjawią, że może sobie zrobić z tą idiotyczną rolą dokładnie to, co sam wie, a ja rozwijam skrzydła i wieję przez okno, ale Dak zamknął mi usta jednym gestem.

— Nie łam się, Lorenzo. Jesteśmy już spóźnieni. Pomóż mi wrzucić trupy do łazienki.

— Co? Dobry Boże, chłopie! Zamykamy bajzel i wiejemy! Może nas z tym nigdy nie skojarzą!

— Pewnie nie — zgodził się uprzejmie — ponieważ żadnego z nas miało tu nie być. Ale zobaczą, że Rrringriil zabił Jocka, a na to nie możemy sobie pozwolić. Przynajmniej nie teraz.

— Co?

— Nie wolno nam dopuścić, żeby ukazały się sensacyjne nagłówki o Marsjaninie, który zabił człowieka. Zamknij się więc i pomóż mi.

Zamknąłem się i pomogłem mu. Uspokoiłem się, kiedy sobie przypomniałem, że prawdziwy Benny Grey był najgorszym z sadystycznych psychopatów, który z radością kroił na kawałki swoje ofiary. Pozwoliłem zatem, aby „Benny Grey” zawlókł do łazienki dwa ludzkie ciała, podczas gdy Dak za pomocą buławy życia pokroił Rrringgriila na małe, poręczne kawałki. Uważał oczywiście, żeby pierwsze cięcie wypadło poniżej czaszki, tak, aby nie nabrudzić, ale i tak nie potrafiłbym mu pomóc. Wydawało mi się, że martwy Marsjanin śmierdzi jeszcze gorzej niż żywy.

Schowek ukryty był za panelem i trudny do znalezienia. Na szczęście oznaczono go koniczynką, symbolizującą promieniowanie. Po wepchnięciu tam kawałków Rrringriila (udało mi się powstrzymać mdłości przynajmniej na tyle, żeby pomóc) Dak zajął się ciałami ludzi, wciąż korzystając z buławy i oczywiście wanny.

To zadziwiające, ile krwi mieści w sobie ludzkie ciało. Woda lała się przez cały czas, ale i tak było paskudnie. Dopiero jednak kiedy Dak zabrał się za szczątki biednego Jocka, naprawdę nie zdzierżył. Oczy napełniły mu się łzami, co oślepiło go na dobre. Nie mogłem pozwolić, żeby poobcinał sobie palce, więc odepchnąłem go i pozwoliłem, żeby moje miejsce zajął Benny Grey.

Kiedy skończyłem i wokół nie pozostał żaden ślad, że w apartamencie było kiedyś jeszcze dwóch ludzi i jeden potwór, dokładnie opłukałem wannę i wyprostowałem się. Dak stał w drzwiach, spokojny jak zawsze.

— Wyczyściłem podłogę — oznajmił. — Oczywiście doświadczony kryminolog z właściwym sprzętem mógłby odtworzyć bieg wydarzeń, ale liczmy na to, że nikt niczego nie podejrzewa. Wynośmy się zatem. Teraz musimy nadrobić prawie dwanaście minut. Chodź!

Nawet nie miałem siły pytać, dokąd ani po co.

— No to w drogę. Zajmijmy się twoimi butami.

— Nie, to za długo potrwa — potrząsnął głową. — Teraz szybkość jest ważniejsza niż to, żeby nas nie rozpoznali.

— No to jestem w twoich rękach — powiedziałem i poszedłem za nim do drzwi.

Zatrzymał się na chwilę.

— Może ich być więcej. Nie pytaj, tylko strzelaj. Nie pozostaje ci nic innego. — W dłoni miał buławę, ukrytą pod przerzuconym płaszczem.

— Marsjanie?

— Albo ludzie. Albo i jedni, i drudzy.

— Dak? Czy Rrringriil był jednym z tamtych w barze Manana?

— Pewnie tak. A jak sądzisz, po co kluczyłem, żeby cię stamtąd wyciągnąć aż tutaj? Albo szli za tobą, tak jak my, albo za mną. Nie rozpoznałeś go?

— Wielkie nieba, nie! Te potwory wyglądają dla mnie wszystkie jednakowo.

— Oni mówią o nas dokładnie tak samo. Ci czterej to byli Rrringriil, jego krewny Rrringlath i dwaj inni z jego gniazda, ale z innych linii. Ale cicho. Jeśli zobaczysz Marsjanina, strzelaj. Masz drugi pistolet?

— Mam. Słuchaj Dak, nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jak długo te bestie są przeciwko tobie, jestem z tobą. Nienawidzę Marsjan.

Wyglądał na zaskoczonego.

— Nie wiesz, co mówisz. Nie walczymy z Marsjanami, ta czwórka to renegaci.

— Co takiego?

— Jest mnóstwo dobrych Marsjan, prawie wszyscy. Do licha, nawet Rrringriil nie był taki zły, jeśli o tym mowa. Rozegrałem z nim parę udanych partyjek szachów.

— Cooo? W takim razie już…

— Zamknij się. Wlazłeś za głęboko, żeby się teraz wycofywać. Biegnijmy prosto do metra. Będę cię krył.

Zamknąłem się. Niezaprzeczalnie tkwiłem w tym już o wiele za głęboko.

Zbiegliśmy do podziemia i ruszyliśmy czym prędzej w stronę ekspresowego metra. Właśnie zwolniła się dwuosobowa kapsuła. Dak wepchnął mnie do środka tak szybko, że nie zdążyłem zobaczyć, jaką ustawił kombinację. Nie byłem jednak wcale zdumiony, kiedy w momencie, gdy ucisk w piersi zelżał, ujrzałem mrugającą tablicę: PORT LOTNICZY JEFFERSON — WYSIADAĆ!

Właściwie nie robiło mi żadnej różnicy, jaka to stacja, byle była możliwie najbardziej oddalona od hotelu „Eisenhower”. Kilka minut, jakie spędziliśmy w wagoniku próżniowym, wystarczyło, aby w mojej głowie powstał plan — szkicowy, nieśmiały, podlegający zmianom bez uprzedzenia, jak to zawsze dodają drobnym drukiem, ale zawsze plan. Można go było streścić w jednym słowie: zniknąć!

Jeszcze rano uważałbym ten plan za bardzo trudny do zrealizowania. W naszej kulturze człowiek bez grosza w kieszeni jest całkiem bezradny, jak niemowlę. Ale z setką kawałków w kieszeni mogłem poruszać się szybko i daleko. Nie czułem żadnych zobowiązań wobec Daka Broadbenta. Miał jakieś swoje powody — w żadnym wypadku nie moje! — z jakich omal nie pozwolił mnie zabić, a potem wplątał mnie w zacieranie śladów zbrodni i sprawił, że stałem się uciekinierem. Na razie jednak uciekliśmy policji, a teraz wystarczyło tylko zgubić Broadbenta, żeby zapomnieć o całej sprawie i odstawić ją na półkę jak zły sen. Nie istniało zbyt wielkie prawdopodobieństwo, żeby ktoś skojarzył mnie z tym wszystkim, nawet gdyby mnie odkryli. Na szczęście dżentelmen zawsze nosi rękawiczki, a ja zdjąłem je tylko do nakładania makijażu i później przy tym makabrycznym sprzątaniu.

Poza gorącym wybuchem młodzieńczego heroizmu, jakiego doznałem, kiedy sądziłem, że Dak walczy z Marsjanami, jego sprawy kompletnie mnie nie interesowały. Teraz, kiedy dowiedziałem się, że ogólnie rzecz biorąc lubi Marsjan, zgasła we mnie nawet ta ostatnia, słaba iskierka sympatii. A tej jego roli nie tknął bym nawet przysłowiowym dwumetrowym kijem. Do diabła z Broadbentem! Od życia chciałem jedynie tyle forsy, żeby utrzymać w kupie ducha i ciało, i żeby móc dalej uprawiać sztukę. Nie interesowała mnie zabawa w policjantów i złodziei, bo to kiepski teatrzyk.

Port Jefferson wydawał się jak skrojony na miarę dla moich planów. Panował tam tłok i chaos, ekspresowe kolejki, pędzące do i ze stacji, otaczały go pajęczą siecią. Wystarczyłoby, żeby Dak spuścił mnie z oka na pół minuty, a znajdę się w połowie drogi do Omaha. Przyczaję się na kilka tygodni, a potem skontaktuję się z agentem, żeby się dowiedzieć, czy ktoś o mnie nie pytał.

Dak jednak zatroszczył się o to, abyśmy wysiedli z kapsuły jednocześnie. W przeciwnym przypadku zatrzasnął bym drzwi i natychmiast skierował się gdzie indziej. Udałem, że nic nie widzę, i szedłem za nim jak szczeniak u nogi. Podjechaliśmy taśmą do górnego holu, który znajdował się tuż pod powierzchnią, i wylądowaliśmy pomiędzy biurkiem PanAm a Skylines. Dak ruszył na drugą stronę pomieszczenia w kierunku Diana Ltd. Przypuszczałem, że zamierza kupić bilety na wahadłowiec na Księżyc — nie miałem pojęcia, jak zamierzał wprowadzić mnie na pokład bez paszportu i certyfikatu szczepienia, ale wiedziałem, że jego pomysłowość nie ma granic. Uznałem, że najlepiej będzie wtopić się w tło w chwili, gdy zajrzy do portfela — człowiek, który liczy pieniądze, ma umysł i oczy zajęte przez co najmniej kilka sekund.

My jednak minęliśmy biurko Diany i przeszliśmy przez bramkę oznakowaną tabliczką: „Miejsca Prywatne”. Korytarz za nią był wyludniony, a ściany całkiem puste. Z przerażeniem stwierdziłem, że właśnie w tamtym zatłoczonym holu przeszła mi koło nosa ostatnia szansa. Zatrzymałem się raptownie:

— Dak? Będziemy skakać?

— Oczywiście.

— Chyba ci odbiło. Nie mam papierów, nie mam nawet karty turystycznej na Księżyc.

— Nie jest ci potrzebna.

— Co? Zatrzymają mnie w punkcie „Emigracja”, a potem wielki, tłusty glina z byczym karkiem zacznie mi zadawać pytania.

Dłoń wielkości sporego kota zacisnęła się wokół mojego ramienia.

— Nie traćmy czasu. Po co mamy przechodzić przez punkt „Emigracja”, kiedy ty oficjalnie nigdzie nie wyjeżdżasz, a ja oficjalnie nigdy tu nie przyjeżdżałem? Przebieraj nogami, staruszku.

Jestem dobrze umięśniony i nie całkiem chuchrowaty, ale poczułem się ubezwłasnowolniony. Zobaczyłem znak „dla mężczyzn” i uczyniłem desperacki wysiłek, żeby się zatrzymać.

— Dak, chwileczkę, proszę. Muszę odcedzić kartofelki…

— Hę? — wyszczerzył do mnie zęby. — Przecież byłeś przed wyjściem z hotelu.

Nie zwolnił i nie wypuścił mnie z garści.

— Lorenzo, staruszku, czuję, że masz niezłego pietra. Wiesz, co zrobię? Widzisz tam tego glinę?

Na końcu korytarza, koło stacji prywatnych pojazdów, okazały egzemplarz stróża spokoju publicznego próbował ulżyć ogromnym stopom, przewieszając się przez kontuar.

— Mam nagły atak wyrzutów sumienia. Chyba muszę się wyspowiadać… jak zabiłeś gościa Marsjanina i dwóch lokalnych obywateli, jak mierzyłeś do mnie z pistoletu i zmusiłeś do pozbycia się ciał. Jak…

— Oszalałeś Dak?

— Jasne, ze zgrozy, kumplu.

— Ale… przecież nic na mnie nie masz.

— No to co? Moja historyjka zabrzmi na pewno bardziej przekonująco niż twoja. Ja wiem, o co w tym wszystkim chodzi, a ty nie. Wiem o tobie wszystko, a ty o mnie nic. Na przykład… — Wymienił kilka szczegółów z mojej przeszłości, co do których byłem pewien, że zostały zapomniane i pogrzebane. No dobrze, występowałem trochę tu i tam w przedstawieniach, które nie dla całej rodziny się nadają, jednak człowiek musi przecież z czegoś żyć. Ale jeśli chodzi o Be: be, to było nieuczciwe. Naprawdę nie wiedziałem, że jest nieletnia. No, a ten rachunek hotelowy… Ja wiem, że ucieczka bez zapłaty w Miami Beach to prawie to samo, co napad z bronią w ręku gdzie indziej, a w ogóle takie zachowanie jest bardzo prowincjonalne, ale naprawdę zapłaciłbym, gdybym miał czym. Tamten zaś incydent w Seattle… Nieważne, chciałem po prostu wytłumaczyć, że Dak wiedział o mnie naprawdę dużo, ale z niewłaściwego punktu widzenia. A jednak… — No cóż — ciągnął dalej. — Teraz pójdziemy do tego żandarma i zrzucimy z ramion to brzemię. Stawiam siedem do dwóch, któremu z nas uwierzą.

Podeszliśmy zatem do gliniarza i minęliśmy go spokojnie. Rozmawiał z urzędniczką po drugiej stronie balustrady i żadne z nich nawet nie podniosło głowy. Dak wyjął dwa bilety z napisem: PRZEPUSTKA-ZEZWOLENIE OBSŁUGI-MIEJSCE K-127 i wprowadził do monitora. Maszyna zeskanowała je, napis na szybie polecił nam wsiąść do wózka na górnym poziomie, kod King 127. Bramka przepuściła nas i zatrzasnęła się za naszymi plecami, a głos z taśmy oznajmił:

— Proszę uważnie patrzeć pod nogi i przestrzegać ostrzeżeń o promieniowaniu. Kompania Terminal nie odpowiada za wypadki poza bramką.

Dak wprowadził do wózka całkowicie inny kod. Pojazd okręcił się, wybrał szlak i ruszyliśmy pod poziom pola. Nic mnie to nie obchodziło. Miałem wszystko w nosie.

Wysiedliśmy, a małe autko zawróciło tam, skąd przyjechało. Przed sobą zobaczyłem drabinę, wiodącą do otworu w stalowym suficie. Dak trącił mnie łokciem.

— Na górę.

U szczytu drabiny znajdował się właz z napisem: UWAGA, PROMIENIOWANIE. OPTIMAX 13 SEKUND. Cyfry zostały dopisane kredą. Zawahałem się. Nigdy nie chciałem mieć potomstwa, ale aż takim idiotą to ja nie jestem. Dak zaśmiał się.

— Masz na sobie ołowiane majtki? Otwieraj, przechodź szybko i wspinaj się wprost do statku. Jeśli nie będziesz po drodze przystawał, żeby się podrapać, zdążysz z zapasem co najmniej trzech sekund.

Chyba zdążyłem z zapasem pięciu sekund. Przez jakieś trzy metry znajdowałem się w słońcu, a potem pogrążyłem się w stalowej rurze, wiodącej do statku. Przeskakiwałem mniej więcej co trzy szczeble.

Stateczek wydawał się nieduży, przynajmniej jeśli sądzić po dość ciasnym mostku. Nie udało mi się zobaczyć go z zewnątrz. Przedtem bywałem jedynie na dwóch statkach kosmicznych — wahadłowcu księżycowym „Evangeline” i jego siostrzanej jednostce „Gabrielu”. Było to wtedy, kiedy nieostrożnie przyjąłem pracę na Księżycu. Nasz impresario uznał, że żonglerka, spacer po linie i wyczyny akrobatyczne będą się nieźle prezentować w warunkach księżycowej jednej szóstej G. W zasadzie miał rację, tyle tylko, że nie wziął pod uwagę czasu niezbędnego na przyzwyczajenie się do niskiej grawitacji. Musiałem skorzystać z Ustawy o Pasażerach Znajdujących się w Kłopotach i straciłem całą garderobę.

Na mostku było dwóch ludzi: jeden leżał na fotelu przyspieszeniowym i kręcił pokrętłami, drugi wykonywał jakieś tajemnicze gesty długim śrubokrętem. Ten, który siedział, obrzucił mnie spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Drugi obejrzał się i zrobił zatroskaną minę.

— A co z Jockiem? — zapytał ponad moją głową. Dak omal nie wypłynął z włazu za moimi plecami.

— Nie ma czasu! — rzucił — Skompensowałeś jego masę?

— Tak.

— Red, wszystko gotowe? Co z wieżą? Mężczyzna na fotelu wycedził:

— Przeliczam wszystko co dwie minuty. Wieża w porządku. Minus czterdzieści… hm… siedem sekund.

— Złaź stamtąd! Szybko! Muszę się włączyć w to odliczanie!

Red leniwie zwlókł się z fotela. Dak usiadł na jego miejscu. Ten drugi wepchnął mnie na fotel drugiego pilota i zapiął mi pasy bezpieczeństwa. Sam obrócił się i wskoczył do włazu awaryjnego. Red podążył za nim, ale zatrzymał się, wystawiając jedynie głowę i ramiona.

— Bilety do kontroli! — zawołał wesoło.

— Och, stul pysk! — Dak poluzował pasy, sięgnął do kieszeni, wyciągnął dwie przepustki, dzięki którym dostaliśmy się na pokład, i rzucił w jego stronę.

— Dzięki — odparł Red. — Do zobaczenia w kościele. Dobrego odrzutu i tak dalej.

Zniknął z niedbałym wdziękiem. Usłyszałem syk zamykanej śluzy powietrznej i poczułem, że pękają mi bębenki. Dak nie odpowiedział na pożegnanie. Oczy miał wlepione w wyświetlacze komputera, na którym dokonywał jeszcze małych poprawek.

— Dwadzieścia jeden sekund — oznajmił. — Nie ma czasu na zmęczenie. Pamiętaj, żebyś ramiona miał pod pasem, a mięśnie rozluźnione. Pierwszy etap to bułka z masłem.

Zrobiłem, co mi kazał, a potem czekałem godzinami, walcząc z tremą. Wreszcie szepnąłem:

— Dak?

— Zamknij się.

— Powiedz mi tylko jedno: dokąd lecimy.

— Mars.

Zobaczyłem jeszcze, jak kciukiem wbija czerwony przycisk i straciłem przytomność.

Загрузка...