Joan Vinge Królowa Zimy

Dającej i odbierającej Pani.


“…ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdą.”

Ewangelia wg św. Ateusza 7:14


“Będziecie mieć radość albo będziecie mieć siłę, rzekł bóg;

nie będziecie mogli mieć i tego i tego.”

Ralph Waldo Emerson

Prolog

Drzwi zamknęły się cicho za nimi, odcinając światło, muzykę i dzikie harce sali balowej. Nagła utrata obrazów i dźwięków wywołała w nim klaustrofobię. Zacisnął dłoń na trzymanym pod płaszczem zestawie narzędzi.

W mroku rozległ się jej rozbawiony śmiech i ponownie rozbłysło światło, ukazując małą komnatę, w której stali. Nie byli sami. Wzdrygnął się, choć był na to przygotowany, choć już pięciokrotnie spotkało go to tej nie kończącej się nocy i zdarzy się jeszcze kilka razy. Teraz był to salon — bezkształtna kanapa przytłaczająca sobą gąszcz nóg ciemnych, obsypanych złotem mebli. Pomyślał przelotnie, że tej jednej nocy widział chyba więcej stylów i rodzajów smaku, aniżeli przez ostatnie czterdzieści lat spędzone na Kharemough.

Nie znajdował się jednak na Kharemough, lecz w Krwawniku, a choćby dożył stu lat, nigdy nie dozna nocy dziwniejszej od tej, świątecznej. Na kanapie, nieświadoma swego opuszczenia, leżała para, kobieta i mężczyzna. Oboje pogrążeni byli w głębokim śnie, wywołanym winem zaprawionym narkotykiem z leżącej na dywanie, na wpół opróżnionej butelki. Wpatrywał się w purpurową plamę, rozlewającą się na grubym kobiercu; usiłował jak najmniej — na ile mógł — zakłócać ich prywatność.

— Jesteś pewna, że i ta para była… bliska sobie?

— Zupełnie pewna. Całkowicie. — Zdjęła z ramion maskę z białych piór, odsłaniając kłębowisko niemal równie bladych włosów, wijących się jak węże nad żywą, dziewczęcą twarzą. Maska groteskowo kontrastowała ze słodyczą oblicza; haczykowaty, ostry dziób drapieżnego ptaka, wielkie czarne oczy nocnego łowcy, wpatrujące się w niego z — zawieszoną w równowadze — obietnicą życia i śmierci… Nie. W jej oczach nie dostrzegł kontrastu. Niczym się nie różniły.

— Wy, Kharemoughi, jesteście tacy obłudni — powiedziała, zrywając czepek z białych piór. — Straszni z was hipokryci. — Roześmiała się znowu, głosem pełnym zarówno światła, jak i mroku.

Z oporem ściągnął własną, prostszą maskę, przedstawiającą dziwaczne, fantastyczne zwierzę, na wpół rybę, na wpół wymyśloną istotę. Nie lubił zdradzać wyrazu swej twarzy.

Przyglądała mu się w bezlitosnym świetle z udawaną niewinnością.

— Doktorze, nie powie mi pan chyba, że nie lubi się przyglądać?

Z trudem przełknął zniewagę.

— Wasza Wysokość, jestem biochemikiem, a nie podglądaczem.

— Bzdura. — Na jej ustach pojawił się uśmiech zbyt stary, jak na taką twarz. — Wszyscy lekarze to podglądacze. Po co innego zostają doktorami? Nie licząc oczywiście sadystów, lubujących się w krwi i bólu.

Wolał nie odpowiadać, więc przeszedł obok niej po dywanie i postawił obok kanapy torbę z narzędziami. Za tymi ścianami dochodziło do szczytu beztroskie, radosne świętowanie przez miasto Krwawnik cyklicznej wizyty Premiera. Nigdy nie sądził, iż spędzi tę noc z królową planety — a już na pewno, że na robieniu tego, co czyni.

Kobieta spała z twarzą zwróconą w jego stronę. Była młoda, średniego wzrostu, silna i zdrowa. Pod splątanymi jasnymi włosami widniała rozjaśniona lekkim uśmiechem twarz, mocno opalona przez słońce i wiatr. Resztę ciała miała bladą, podejrzewał, iż dobrze je chroni przed panującym za murami miasta przejmującym chłodem. Leżącego obok mężczyznę oceniał na niewiele ponad trzydzieści lat, miał ciemne włosy i jasną skórę, mógł pochodzić z tej lub innej planety, nie obchodziło go to teraz. Puste oczy ich świątecznych masek patrzyły z potępieniem, jak bezsilne bóstwa opiekuńcze, spoczywające na oparciu kanapy. Przetarł ramię kobiety środkiem odkażającym, by móc wstrzyknąć wskaźnik pod skórę. Miał nadzieję, iż ta prosta czynność przywróci mu pewność siebie. Królowa przyglądała się bacznie, nic nie mówiąc, bo potrzebował ciszy.

Za zamkniętymi drzwiami nasilił się gwar; dochodziły go trochę niewyraźne, protestujące żarliwie głosy. Skulił się jak zwierzę w pułapce, oczekujące wykrycia.

— Proszę się nie obawiać, doktorze. — Królowa położyła mu na ramieniu lekką dłoń. — Moi ludzie dopilnują, by nam nie przeszkadzano.

— Jak, u diabła, dałem się na to namówić? — mruknął bardziej do siebie niż do niej. Wrócił do pracy, lecz ręce mu drżały.

— Dodatkowe dwadzieścia dwa lata młodości są bardzo przekonujące.

— Dużo mi z nich przyjdzie, jeśli spędzę je w kolonii karnej.

— Niech się pan weźmie w garść, doktorze. I tak nie uzyska pan dwudziestu dwóch lat, jeśli nie dokończy dzisiejszej pracy. Umowa wejdzie w życie tylko wówczas, gdy wśród Letniego ludu tej planety będę mieć przynajmniej jedno całkowicie normalne, sklonowane dziecko.

— Znam warunki. — Zakończył umieszczanie wskaźnika. — Mam jednak nadzieję, iż Wasza Wysokość rozumie, że w tych okolicznościach wszczepienie klonu jest nie tylko nielegalne, ale i bardzo ryzykowne. To trudny zabieg. Szansę uzyskania klonu będącego w miarę dokładną repliką pierwowzoru nie są zbyt wielkie nawet w warunkach ścisłej kontroli, nie mówiąc…

— W takim razie im więcej umieści pan dzisiaj wszczepów, tym będzie lepiej dla nas obojga. Zgadza się?

— Tak, Wasza Wysokość — potwierdził, czując do siebie pogardę. — Tak sądzę. — Ostrożnie przewrócił na plecy śpiącą kobietę i ponownie sięgnął do torby.

Загрузка...