Alberto Moravia Rzymianka

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

W szesnastym roku życia byłam prawdziwą pięknością. Miałam idealnie zarysowany owal twarzy, zwężony ku skroniom i rozszerzający się nieco ku dołowi, oczy podłużne, ogromne, o łagodnym spojrzeniu, nos łączący się prostą linią z czołem, usta wydatne, o pięknych wargach, czerwonych i pełnych; kiedy się śmiałam, odsłaniałam równe, olśniewająco białe zęby. Matka mówiła, że wyglądam jak Madonna. Zauważyłam, że jestem podobna do jednej ze sławnych wówczas aktorek filmowych, i zaczęłam się czesać tak samo jak ona. Matka powiadała, że jeśli twarz moja jest piękna, to ciało jeszcze stokroć piękniejsze; twierdziła, że drugiego takiego ciała nie ma w całym Rzymie. Nie interesowałam się jeszcze wtedy swoim ciałem, uważałam, że aby być ładną, wystarczy mieć piękną twarz, ale dzisiaj muszę przyznać, że matka miała rację. Nogi moje były proste i mocne, biodra okrągłe, talia wąska, ramiona szerokie. Brzuch miałam zawsze silnie rozwinięty, a pępek tak wgłębiony w ciało, że prawie niewidoczny, ale matka twierdziła, że to jeszcze dodaje mi urody, bo brzuch powinien być wypukły, a nie spłaszczony, jak to jest dzisiaj w modzie. Piersi także miałam obfite, ale wysokie, jędrne, sterczące do góry, choć nie nosiłam stanika, a kiedy narzekałam, że mam za duży biust, matka zapewniała, że tak właśnie powinna wyglądać prawdziwa piękność i że piersi dzisiejszych kobiet nic nie są warte. Jak mi później mówiono, naga robiłam wrażenie wysokiej i postawnej, ale w sukience wyglądałam jak mała dziewczynka i nikomu nie przyszłoby na myśl, że jestem tak wspaniale zbudowana. Powodem tego była, jak powiedział mi malarz, któremu zaczęłam pozować, moja wyjątkowo proporcjonalna budowa.

Owego malarza wynalazła mi matka, która, zanim wyszła za mąż i została bieliźniarką, także była modelką. Pewien malarz zamówił u niej koszule, a wtedy przypomniała sobie swój dawny zawód i zaproponowała, żeby wziął mnie za modelkę. Kiedy wybrałam się po raz pierwszy do malarza, matka postanowiła mnie odprowadzić, chociaż upierałam się, że równie dobrze mogę iść sama. A wstydziłam się nie tego, że będę musiała się rozebrać w obecności mężczyzny, ale tego, co, jak przeczuwałam, będzie mówiła moja matka, żeby zachęcić malarza do zaangażowania mnie na stałe. Tak się też stało; kiedy pomogła mi się rozebrać, ściągając mi suknię przez głowę, i ustawiła mnie nagą na środku pracowni, zaczęła mówić z przejęciem:

— Niech pan popatrzy, co za piersi… co za biodra… a proszę zwrócić uwagę na nogi… Gdzie by pan znalazł takie piersi, biodra i nogi? — Mówiąc to wszystko poklepywała mnie, jakby dla zachęty kupujących poklepywała krowę na targowisku. Malarz śmiał się, ja się wstydziłam, a że była zima, przenikał mnie dotkliwy chłód. Rozumiałam jednak, że matka nie miała złych intencji i że dumna była z mojej piękności, z tego, że to ona właśnie wydała mnie na świat i że jej wyłącznie zawdzięczam urodę. Malarz zdawał się rozumieć matczyne uczucia i śmiech jego był szczery, bez cienia złośliwości, tak że zaraz poczułam się pewniej i przezwyciężając nieśmiałość, podeszłam na palcach do piecyka, aby się rozgrzać. Ów malarz mógł mieć około czterdziestki, wyglądał na pogodnego, jowialnego człowieka. Czułam, że patrzy na mnie bez pożądania, jak na przedmiot, i to mnie uspokoiło. Później, kiedy poznał mnie już lepiej, zawsze odnosił się do mnie grzecznie i z szacunkiem, już nie jak do martwego przedmiotu, lecz jak do człowieka. Od razu poczułam dla niego wielką sympatię i może mogłabym była nawet się w nim zakochać, po prostu przez wdzięczność, za to tylko, że był dla mnie taki uprzejmy i serdeczny, ale on nie próbował zbliżyć się ze mną i traktował mnie zawsze jak malarz, nie jak mężczyzna. Przez cały czas, kiedy byłam jego modelką, stosunki nasze pozostały poprawne i oficjalne jak pierwszego dnia. Kiedy matka skończyła wreszcie hymny pochwalne na moją cześć, malarz podszedł bez słowa do stosu rycin leżących na krześle, zaczął je przeglądać i wyciągnął kolorową reprodukcję, którą pokazał matce, mówiąc cicho: — Oto twoja córka. — Odeszłam od piecyka, żeby obejrzeć reprodukcję. Przedstawiała ona nagą kobietę, leżącą na łożu przykrytym bogatymi tkaninami. Za łożem widać było aksamitną kotarę i dwa bobaski ze skrzydełkami, wyglądające na aniołki.

Ta kobieta była rzeczywiście do mnie podobna, z tą tylko różnicą, że chociaż leżała całkiem nago, od razu rzucało się w oczy, że musiała to być jakaś królowa czy inna ważna osoba, a ja byłam tylko prostą dziewczyną. Matka nie mogła się początkowo połapać, o co idzie, i patrzyła zmieszana na ten obrazek. Potem zauważyła nagle podobieństwo i zawołała z przejęciem:

— Tak… to przecież całkiem ona… No, czy nie miałam racji?… A co to za jedna?

— To Danae — odpowiedział malarz z uśmiechem.

— Co za Danae?

— Danae… bóstwo pogańskie.

Matka, która spodziewała się usłyszeć jakieś znane jej imię, zmieszała się, a chcąc to ukryć, zaczęła pouczać mnie, że będę musiała pozować zgodnie z życzeniami malarza, na przykład ułożyć się w pozycji leżącej, jak kobieta na reprodukcji, albo stojącej czy siedzącej, i nie poruszać się przez cały czas malowania. Malarz roześmiał się i powiedział, że matka zna się na tych rzeczach lepiej niż on sam. Matce to bardzo pochlebiło, zaczęła mu opowiadać, że także była modelką, i to jedną z najpiękniejszych w Rzymie, i że zmarnowała sobie życie wychodząc za mąż i porzucając swój zawód. Tymczasem malarz kazał mi się położyć na kanapce w głębi pracowni i sam ułożył mi ręce i nogi; zrobił to łagodnie, z namysłem i z pewnym roztargnieniem, zaledwie mnie dotykając, jak gdyby z góry widział mnie już w takiej pozie, w jakiej chciał mnie malować. Potem zaczął szkicować na białym płótnie, rozciągniętym na sztalugach, a matce usta nie zamykały się ani na chwilę. Spostrzegła jednak po chwili, że malarz, pochłonięty pracą, wcale jej nie słucha, i zapytała:

— Ile zamierza pan płacić moje córce?

Nie odrywając oczu od sztalug, malarz wymienił jakąś sumę. Matka chwyciła z krzesła moje ubranie i rzuciła mi je w twarz wołając:

— Szybko, ubieraj się, najlepiej będzie, jak zaraz stąd pójdziemy!

— Co się stało? — zapytał zdumiony malarz przerywając pracę.

— Nic, nic — odpowiedziała matka udając, że bardzo się spieszy. — Idziemy, Adriano, mamy jeszcze mnóstwo roboty.

— Jeżeli chcesz mi zaproponować inną cenę — rzekł malarz — to powiedz… Po co te wszystkie historie?

Matka zaczęła się wtedy z nim kłócić, wykrzykując na cały głos, że chyba rozum stracił, aby proponować mi tak mało, że nie jestem jedną z tych starych modelek, których nikt już nie chce, że mam szesnaście lat i pozuję po raz pierwszy w życiu. Matka, kiedy chce coś uzyskać, zawsze podnosi głos i wygląda, jakby gniewała się naprawdę. A tymczasem wcale tak nie jest, i ja, znając ją dobrze, wiem, że w rzeczywistości spokojna jest jak oliwa. Ale krzyczy, tak jak krzyczą przekupki na targu, kiedy klient daje im za mało. Krzyczy przede wszystkim, kiedy ma do czynienia z ludźmi z lepszej sfery, bo wie, że przez dobre wychowanie zawsze w końcu ustępują.

Tak też stało się i tym razem: malarz ustąpił. Kiedy matka krzyczała, uśmiechał się i od czasu do czasu robił ręką gest, jak gdyby prosił, żeby dopuściła go do głosu. Matka zamilkła na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, i wówczas malarz zapytał, ile żąda. Ale matka nie odpowiedziała od razu. Całkiem niespodziewanie zawołała:

— Chciałabym wiedzieć, ile płacił swojej modelce ten malarz, którego obraz mi pan pokazywał?

Malarz zaczął się śmiać:

— A cóż to ma do rzeczy… To były inne czasy… Może dał jej butelkę wina… a może parę rękawiczek…

Matka znów się zmieszała, tak samo jak wtedy, kiedy jej powiedział, że reprodukcja przedstawia Danae. Malarz pokpiwał sobie trochę z matki, zresztą bez cienia złośliwości, ale ona nie połapała się w tym. Znowu zaczęła krzyczeć, zarzucając mu skąpstwo i wynosząc pod niebiosa moją urodę. Potem udała nagle, że się uspokoiła, i wymieniła swoją cenę. Malarz targował się jeszcze przez chwilę i na koniec zgodził się na sumę nieco niższą od tej, jaką zaproponowała. Podszedł do stolika, otworzył szufladę i zapłacił. Matka, bardzo zadowolona, wzięła pieniądze, dała mi jeszcze kilka ostatnich wskazówek i wyszła. Malarz poszedł zamknąć drzwi, po czym wrócił do sztalug i zapytał:

— Czy twoja matka zawsze tak krzyczy?

— Matka mnie kocha — odpowiedziałam.

— Mnie się wydaje — rzekł spokojnie, biorąc się do rysowania — że kocha przede wszystkim pieniądze.

— Nie, to nieprawda — zaprotestowałam żywo — kocha przede wszystkim mnie… Martwi ją, że urodziłam się biedna, i chciałaby, żebym dobrze zarabiała.

Rozpisałam się tak o tej historii z malarzem, bo w tym dniu zaczęłam pracę, którą potem co prawda porzuciłam, a także dlatego, że zachowanie mojej matki przy tej okazji daje wyobrażenie o jej charakterze i o rodzaju uczuć, jakie dla mnie żywiła.

Kiedy pozowanie się skończyło, poszłam spotkać się z matką, która umówiła się ze mną w mleczarni. Zaczęła wypytywać, jak mi poszło, i kazała sobie dokładnie powtórzyć, o czym rozmawiałam w czasie pozowania z malarzem, który zresztą prawie się nie odzywał, bo był człowiekiem raczej małomównym. W końcu powiedziała, że muszę bardzo na siebie uważać, chociaż ten malarz nie ma zapewne żadnych złych zamiarów, ale większość artystów bierze modelki po to, żeby zrobić z nich swoje kochanki. Powinnam więc twardo odrzucać wszelkie propozycje tego rodzaju.

— Wszyscy malarze to głodomory — wyjaśniła mi — i z góry wiadomo, że niczego dobrego nie można się po nich spodziewać… Ty ze swoją urodą godna jesteś lepszego losu… o wiele lepszego losu!

Matka prowadziła ze mną po raz pierwszy tego rodzaju rozmowę. Ale wypowiedziała to wszystko z wielką pewnością siebie, jak osoba, która mówi rzeczy od dawna przemyślane.

— Co to właściwie ma znaczyć? — zapytałam zdumiona.

Odpowiedziała mi niejasno:

— Ci ludzie umieją ubrać wszystko w piękne słówka, ale nie mają złamanego szeląga… Taka piękna dziewczyna jak ty powinna zadawać się tylko z prawdziwymi panami.

— Z jakimi panami? Nie znam żadnych panów! Spojrzała na mnie i odpowiedziała jeszcze bardziej wymijająco:

— Na razie możesz być modelką… potem zobaczymy… na wszystko przyjdzie czas… — Przestraszyłam się, bo z oczu jej wyzierała zaciętość i zachłanność. Tego dnia nie pytałam już o nic więcej.

A zresztą przestrogi matki były całkiem zbyteczne, bo w owym okresie byłam i bardzo młoda, i bardzo poważna. Po tym pierwszym malarzu znalazłam wielu innych i szybko stałam się znana w pracowniach malarskich. Muszę przyznać, że wszyscy prawie malarze odnosili się do mnie grzecznie i z szacunkiem, pewnie dlatego, że mieli na celu nie umizgi, ale rysowanie i malowanie i podczas pracy patrzyli na mnie nie jak mężczyźni, ale jak artyści, jakbym była krzesłem czy jakimś innym przedmiotem. Przywykli do widoku modelek i moje nagie ciało, chociaż jędrne i prowokujące, nie robiło na nich wrażenia, tak jak to bywa i u lekarzy. Często natomiast wprawiali mnie w zakłopotanie ich goście. Przychodzili do pracowni i wdawali się z nimi w pogawędkę. Zorientowałam się od razu, że chociaż usiłują przybrać obojętny wyraz twarzy, nie mogą oderwać wzroku od mojego ciała. Niektórzy zachowywali się po prostu bezwstydnie i kręcili się po całej pracowni tylko po to, żeby móc mi się przyjrzeć ze wszystkich stron. Ich spojrzenia i niedwuznaczne aluzje rozbudziły we mnie kokieterię, świadomość własnej urody oraz zrozumienie korzyści, jakie będę mogła z niej ciągnąć. Na koniec nie tylko przyzwyczaiłam się do tego ich natręctwa, ale nawet zmieszanie mężczyzn odwiedzających pracownię sprawiało mi przyjemność, a jeżeli któryś z nich pozostawał obojętny na mój widok, byłam rozczarowana. I tak próżność sprawiła, że bezwiednie zaczęłam myśleć tak, jak sobie tego życzyła moja matka: że gdybym tylko chciała, mogłabym dzięki mojej urodzie żyć zupełnie inaczej.

W owym czasie myślałam przede wszystkim o tym, żeby wyjść za mąż. Zmysły moje nie były jeszcze rozbudzone i mężczyźni, którzy przyglądali mi się podczas pozowania, podniecali tylko moją próżność, nie wzbudzając we mnie żadnych innych uczuć. Oddawałam matce wszystkie zarobione pieniądze, a w wolnych chwilach pomagałam jej kroić i szyć koszule, co stanowiło jedyne źródło naszego utrzymania, odkąd umarł ojciec, który był kolejarzem. Miałyśmy mieszkanko na drugim piętrze niskiego, długiego domu, wybudowanego dla pracowników kolejowych pięćdziesiąt lat temu przy podmiejskiej ulicy, ocienionej platanami. Po jednej stronie wyrastały budynki zupełnie podobne do naszego, wszystkie jednakowe, wszystkie dwupiętrowe o fasadach z nie otynkowanej cegły; na każdym piętrze znajdowało się po sześć okien, a pośrodku brama; po drugiej stronie ciągnęły się od wieży do wieży stare mury miejskie, na tym odcinku dobrze zachowane i porośnięte gęstą zielenią. Brama w murze znajdowała się o kilka kroków od naszego domu. Nieco dalej przylegały do murów tereny lunaparku, który w sezonie jarzył się od świateł i rozbrzmiewał muzyką. Wyglądając trochę na ukos z naszego okna, widziałam festony żarówek, dachy pawilonów ozdobione chorągiewkami i tłumy ludzi cisnących się przed wejściem pod konarami platanów. Muzyka była donośna i często nocami nie spałam marząc z otwartymi oczyma. Wydawało mi się, że dźwięki te dochodzą z jakiegoś nieosiągalnego, przynajmniej dla mnie, świata, a mój ciemny, ciasny pokoik jeszcze potęgował to uczucie. Wydawało mi się, że ludność całego miasta zebrała się w lunaparku i że brakowało tam tylko mnie jednej. Miałam ochotę wstać, żeby przyłączyć się do innych, ale leżałam bez ruchu, a dźwięki muzyki, grającej nieprzerwanie przez całą noc, nasuwały mi myśli, że los wyzuł mnie ze wszystkiego, i sama nie wiedziałam, za jakie winy. Czasami płakałam słuchając tej muzyki, rozgoryczona swoją samotnością. W tym okresie mojego życia byłam bardzo uczuciowa; wystarczał byle drobiazg, błaha sprzeczka z przyjaciółką, wymówka ze strony matki, wzruszająca scena w kinie, a już łzy kręciły mi się w oczach. Może nie doznawałabym tego uczucia, że ten szczęśliwy świat jest dla mnie niedostępny, gdybym w dzieciństwie nie była tak krótko trzymana przez matkę, która nie pozwalała mi ani na lunapark, ani na żadne inne przyjemności. Ale wdowieństwo matki, jej borykanie się z nędzą, a przede wszystkim wrogie nastawienie do wszelkiego rodzaju rozrywek, których jej los poskąpił, sprawiły, że noga moja nie postała w lunaparku ani w ogóle nigdzie, gdzie można się było zabawić; zmieniło to się dopiero wówczas, kiedy zaczęłam dorastać i charakter mój był już ukształtowany. I to zapewne wzbudziło we mnie przekonanie, że dla mnie zamknięty jest ten świat szczęścia i wesołości, przekonanie, które nękało mnie całe życie i nie opuszczało nawet w chwilach szczęścia.

Wspomniałam już, że w owym czasie myślałam przede wszystkim o tym, żeby wyjść za mąż, i mogę nawet opisać, jak to sobie wyobrażałam. U wylotu naszej ulicy zaczynała się dzielnica trochę mniej uboga. Zamiast długich i niskich domów kolejowych, które przypominały stare, zakurzone wagony, stały tam liczne domki otoczone ogródkami. Nie były luksusowe, mieszkali w nich urzędnicy i drobni kupcy, ale w porównaniu z naszą ruderą przywodziły na myśl życie beztroskie i dostatnie. Przede wszystkim każdy z nich był inny, a poza tym nie widać tam było popękanych, wyszczerbionych, sczerniałych miejscami murów, jak w naszej kamienicy, której wygląd nasuwał przypuszczenie, że mieszkańcy jej od dawna zobojętnieli na wszystko. Ogródki otaczające domki, małe, ale gęsto zarośnięte, miały w sobie coś zacisznego, zazdrośnie strzeżonego przed gwarem i ruchem ulicznym. A tymczasem w naszym domu wszędzie było się jak na ulicy: i w obszernej sieni, która wyglądała jak magazyn towarów, i na klatce schodowej, szerokiej, pustej, niechlujnej, i nawet w pokojach, gdzie rozklekotane, zniszczone meble przypominały graty wystawiane na sprzedaż przez handlarzy starzyzny na ulicznych chodnikach.

Pewnego letniego wieczoru, spacerując z matką po tej ulicy, zobaczyłam przez okno w jednym z domków scenę rodzinną, która utkwiła mi głęboko w pamięci, bo odpowiadała dokładnie pojęciom, jakie wyrobiłam sobie o przyzwoitym, normalnym życiu. Mały, ale czyściutki pokoik, tapety w kwiaty, kredens, lampa wisząca nad nakrytym stołem. Przy stole siedziały dwie czy trzy dorosłe osoby i troje dzieci, w wieku od ośmiu do trzynastu lat. Na środku stołu dymiła waza; matka stojąc rozlewała zupę na talerze. Może się to wydawać dziwne, ale największe wrażenie zrobiła na mnie wisząca pośrodku lampa, a raczej nadzwyczaj miły, codzienny wygląd, jakiego wszystko nabierało w jej świetle. Później, myśląc o tym obrazku rodzinnym, powiedziałam sobie stanowczo, że muszę dążyć do tego, aby zamieszkać kiedyś w takim właśnie domu, mieć taką właśnie rodzinę i żyć w kręgu tego światła, które zdawało się mówić o spokojnej, trwałej miłości. Wiele osób będzie uważało, że miałam skromne aspiracje, ale trzeba pamiętać, w jakich warunkach wówczas żyłam. Na mnie, urodzonej w domu kolejarzy, domek ten robił na pewno takie samo wrażenie, jakie na jego mieszkańcach, którym tak zazdrościłam, wywierały największe i najbogatsze domy w eleganckich dzielnicach miasta. Tak więc każdy wybiera sobie raj, który jest piekłem dla innych.

Matka natomiast roiła o wielkiej przyszłości dla mnie; ale jak szybko się przekonałam, projekty jej nie miały nic wspólnego z moimi marzeniami o urządzeniu sobie życia. Jednym słowem, myślała o tym, że piękność moja pozwoli mi zdobyć wszelkiego rodzaju powodzenie, ale nie o tym, że mogę po prostu wyjść za mąż i założyć rodzinę. Żyłyśmy w nędzy i jak już wspomniałam, moja uroda była jedynym bogactwem, jakim mogłyśmy rozporządzać, i to nie tylko ja, ale i matka, choćby dlatego, że to ona wydała mnie na świat. Miałam rozporządzać tym bogactwem w porozumieniu z nią, nie oglądając się na dobre obyczaje, byle tylko poprawić nasze położenie. Wypływało to prawdopodobnie z jej braku wyobraźni. W sytuacji takiej jak nasza wykorzystanie mojej osoby było jedynym pomysłem, jaki przyszedł jej do głowy. I matka uczepiła się go raz na zawsze.

Wówczas nie rozumiałam jeszcze projektów matki. Ale i później, kiedy stały się już one dla mnie zupełnie oczywiste, nie miałam nigdy odwagi jej zapytać, jak się to mogło stać, że mając takie poglądy na życie wyszła za mąż za kolejarza i znalazła się w skrajnej nędzy. Z wielu robionych przez nią aluzji wywnioskowałam, że przyczyną jej nieszczęść byłam właśnie ja, moje nieoczekiwane i niepożądane przyjście na świat. Innymi słowy, o urodzeniu moim zadecydował przypadek; matka nie miała odwagi przerwać ciąży (co, sądząc z jej słów, powinna była zrobić), musiała więc wyjść za mojego ojca i wziąć na siebie konsekwencje tego małżeństwa. Często, gdy była o tym mowa, matka powtarzała: „Ty stałaś się moją ruiną”; początkowo zdanie to było dla mnie niejasne i sprawiało mi wielką przykrość, ale zrozumiałam je dopiero później. A miało ono znaczyć: „Gdyby nie ty, nie wyszłabym za mąż i dziś jeździłabym autem”. Łatwo pojąć, że tak osądzając swoje życie, nie chciała, żeby córka, o wiele ładniejsza od niej, popełniła te same błędy i żeby spotkał ją taki sam los. Nawet dzisiaj, kiedy patrzę na to wszystko z odległości czasu, nie mogę mieć do niej żalu. Dla matki pojęcie rodziny kojarzyło się z nędzą, niewolą i krótkimi radośniejszymi momentami, które skończyły się szybko wraz ze śmiercią ojca. Było naturalne, a nawet do pewnego stopnia słuszne, że uważała uczciwe rodzinne życie za dopust Boży i czuwała nade mną, żeby i mnie nie pociągnęły te miraże, które ją zgubiły.

Na swój sposób matka bardzo mnie kochała. Kiedy zaczęłam chodzić do pracowni malarskich, uszyła mi sukienkę i kostiumik. Powiedziawszy prawdę, ucieszyłabym się o wiele bardziej z nowej bielizny, bo ta, w której chodziłam, była ordynarna, postrzępiona i nie zawsze pierwszej czystości, tak że wstydziłam się, ilekroć musiałam się rozbierać; ale matka powiedziała, że pod spodem mogę nosić nawet łachmany, bylebym tylko dobrze prezentowała się na zewnątrz. Wybrała dwa tanie wzorzyste materiały w jaskrawych kolorach i sama skroiła sukienki. Ale ponieważ była bieliźniarką, a nie krawcową, sknociła obydwie, chociaż wysiliła wszystkie swoje umiejętności, żeby uszyć je jak najlepiej. Pamiętam, że sukienka miała głęboki dekolt w szpic, który odsłaniał mi piersi, i musiałam zawsze spinać go szpilką. Żakiet od kostiumiku był za krótki i tak ciasny, że po prostu pękał w biuście i na biodrach. Spódniczka natomiast była za szeroka i fałdowała się na brzuchu. Mnie jednakże te rzeczy wydawały się bardzo eleganckie, bo do tej pory bywałam zawsze jeszcze o wiele gorzej ubrana; nosiłam krótkie spódniczki, które odsłaniały mi uda, tandetne trykotowe koszulki, stare szale. Matka kupiła mi także dwie pary jedwabnych pończoch; dotychczas chodziłam tylko w skarpetkach, z gołymi kolanami. Dary te napełniły mnie radością i dumą; nie przestawałam podziwiać ich i cieszyć się nimi; stąpałam po ulicy krokiem pełnym godności, z wypiętą naprzód piersią, jak gdybym miała na sobie nie te nędzne łaszki, ale kosztowną suknię z wytwornego domu mody.

Matka myślała stale o mojej przyszłości i wkrótce zaczęła okazywać niezadowolenie z powodu mojego zawodu modelki. Według niej zarabiałam za mało; poza tym malarze i ich znajomi byli ludźmi niezamożnymi i nie było nadziei, żebym w ich pracowniach mogła zawrzeć jakąś korzystną znajomość.

Matce przyszło nagle do głowy, że mogłabym zostać tancerką. Miała wciąż wielkie ambicje, podczas gdy ja, jak już wspomniałam, myślałam tylko o spokojnym życiu przy boku męża, wśród dzieci. Ten pomysł z tańcem nasunął jej się w związku z zamówieniem, jakie zrobił u niej dyrektor trupy kabaretowej, która występowała w kinie, w przerwach między seansami. Nie uważała, żeby zawód tancerki był specjalnie korzystny, ale, jak zwykła powtarzać: „Jedno wiąże się z drugim”; mogło się zdarzyć, że występując na scenie zwróciłabym na siebie uwagę jakiegoś zamożnego pana.

Pewnego dnia matka oznajmiła, że rozmawiała już z tym dyrektorem, który zgodził się, żeby mnie do niego zaprowadziła. Wybrałyśmy się rano do hotelu, w którym mieszkał dyrektor z całą trupą. Pamiętam, że hotel ten mieścił się w ogromnym starym gmachu, tuż koło dworca. Było już prawie południe, ale na korytarzach panował mrok. Pozostały z nocy zaduch setki pokoi wisiał w powietrzu i z trudem można było oddychać. Przebiegłyśmy kilka korytarzy i na koniec znalazłyśmy się w ciemnym przedpokoju; trzy tancerki przy akompaniamencie fortepianu tańczyły w tej dziurze, jak gdyby znajdowała się na scenie. Fortepian stał w kącie obok oszklonych mlecznymi szybami drzwi ubikacji, w przeciwległym kącie leżała cała sterta brudnych prześcieradeł. Pianista, wynędzniały staruszek, grał z pamięci i zrobił na mnie wrażenie, jak gdyby myślał zupełnie o czymś innym albo po prostu drzemał. Tancerki, a wszystkie były młode, pozdejmowały bluzki i miały na sobie tylko króciutkie spódniczki. Obejmowały się wpół i kiedy pianista zaczynał grać, cała trójka ruszała w stronę sterty prześcieradeł podnosząc wysoko nogi i machając nimi najpierw w prawo, a potem w lewo, po czym odwracały się i podrygiwały prowokująco, poruszając biodrami, co dziwnie nie pasowało do tego ciemnego, niechlujnego miejsca. Przyglądałam im się i kiedy widziałam, jak tupiąc o podłogę, głośno wybijają nogami takt, czułam, że tracę całą odwagę. Wiedziałam, że chociaż moje nogi są długie i mocne, nie mam najmniejszych zdolności do tańca. Chodziłam już, razem z moimi dwiema przyjaciółkami, na lekcje do szkoły baletowej w naszej dzielnicy. Obydwie od razu złapały takt i nauczyły się poruszać nogami i podrygiwać biodrami jak zawodowe baletnice, ja natomiast ruszałam się tak niezdarnie, jak gdybym od pasa w dół odlana była z ołowiu. Wydawało mi się, że jestem zbudowana inaczej niż wszystkie dziewczęta, ciężko, masywnie, i wiedziałam, że nie rozruszam się nawet przy muzyce. Potem, kiedy tańczyłam kilkakrotnie i czułam ramię tancerza opasujące mi talię, ogarniała mnie dziwna słabość i z trudem powłóczyłam nogami. Nawet malarz powiedział mi pewnego razu; „Ty, Adriano, powinnaś się była urodzić czterysta lat temu… Wówczas podobały się obfite kształty… Dzisiaj, kiedy modne są chude kobiety, jesteś jak ryba bez wody… Za kilka lat będziesz wyglądała jak Junona”. Pomylił się w swoich przypuszczeniach, bo upłynęło już pięć lat od tej pory, a wcale nie przybyło mi na wadze; ale miał rację mówiąc, że nie jestem stworzona na dzisiejsze czasy, kiedy największe szansę mają szczupłe kobiety. Cierpiałam nad tym, chciałam schudnąć za wszelką cenę i móc tańczyć jak inne dziewczęta. Ale chociaż jadałam bardzo niewiele, zawsze byłam masywna niczym posąg i w tańcu nie umiałam uchwycić szybkiego, skocznego rytmu nowoczesnych melodii.

Powiedziałam to wszystko matce, bo wiedziałam, że wizyta u dyrektora trupy kabaretowej musi źle się skończyć, i upokarzała mnie myśl o jego odmowie. Ale matka od razu zaczęła krzyczeć, że jestem bez porównania piękniejsza od tych wszystkich wywłok produkujących się na scenie, że dyrektor powinien dziękować Bogu za możność zaangażowania mnie do swego zespołu, i tym podobne rzeczy. Matka nie miała pojęcia, na czym polega nowoczesna uroda, i była święcie przekonana, że kobieta tym jest piękniejsza, im obfitsze ma kształty.

Dyrektor oczekiwał nas w przyległym pokoju, skąd zapewne przez otwarte drzwi obserwował próbę. Siedział na fotelu stojącym w nogach rozgrzebanego łóżka. Na kołdrze stała taca z kawą, bo skończył właśnie jeść śniadanie. Był gruby i stary, ale wymuskany, wypomadowany i ubrany z krzyczącą elegancją, która dziwnie się nie zgadzała z rozrzuconą pościelą i stęchłym zaduchem tego ciemnego pokoju. Miał twarz kwitnącą, która zrobiła na mnie wrażenie uszminkowanej, bo poprzez różowość policzków prześwitywały nieregularne, ciemne, chorobliwe plamy. Nosił monokl i nieustannie poruszał wargami, ciężko dysząc i pokazując garnitur niezwykle białych zębów, których widok nasuwał zaraz myśl, że muszą być sztuczne. Jak już podkreśliłam, ubrany był nadzwyczaj elegancko; do dziś pamiętam jego muszkę o takim samym deseniu i kolorze jak chusteczka, wystająca z kieszonki. Siedział z wysuniętym naprzód brzuchem i kiedy skończył jeść, wytarł sobie usta, po czym powiedział znudzonym, prawie płaczliwym głosem:

— No, pokaż nogi!

— Pokaż nogi panu dyrektorowi! — ponaglała mnie matka.

Przestałam się wstydzić od czasu, kiedy zostałam modelką, zadarłam więc sukienkę i stanęłam nieruchomo, trzymając w rękach spódnicę i odsłaniając gołe nogi. Mam śliczne nogi, proste i wyjątkowo długie, tyle tylko, że w udach są bujnie rozrośnięte, krągłe, masywne. Dyrektor taksował mnie wzrokiem, kiwając głową, po czym zapytał:

— Ile masz lat?

— Skończyła osiemnaście w sierpniu — skwapliwie odpowiedziała matka.

Dyrektor nie wyrzekł ani słowa i dysząc podszedł do gramofonu, który stał na stole, gdzie walały się papiery i różne części garderoby. Pokręcił korbką, z namysłem wybrał płytę, nastawił ją i powiedział:

— A teraz spróbuj zatańczyć w takt tej muzyki… spódnicę trzymaj podkasaną…

— Była tylko kilka razy na lekcjach tańca — wtrąciła matka. Zdawała sobie sprawę, że będzie to decydująca próba, i znając moją niezdarność, bała się wyników egzaminu.

Ale dyrektor zrobił gest ręką, jakby chciał ją uciszyć, puścił od początku płytę i ponownym ruchem ręki zachęcił mnie do tańca. Zaczęłam więc tańczyć, unosząc w rękach spódnicę. W rzeczywistości wyglądało to tak, że zaledwie poruszałam nogami to w jedną, to w drugą stronę, ciężko i ospale, a poza tym czułam, że robię to nie do taktu. Dyrektor stał przy gramofonie z łokciami opartymi o stół i z twarzą zwróconą w moją stronę. Nagle zatrzymał płytę, wrócił na fotel i wykonał ręką dość wymowny gest w stronę drzwi.

— Czy niedobrze poszło? — zapytała matka natarczywie i już agresywnie.

Odpowiedział nie patrząc na nią (szukał w kieszeni papierośnicy):

— Nie, nie poszło dobrze.

Wiedziałam, że kiedy matka przybiera pewien ton, zaraz zacznie się awantura, więc pociągnęłam ją za rękaw. Ale ona szorstko mnie odepchnęła i, wlepiając w dyrektora rozpłomienione oczy, powtórzyła jeszcze głośniej:

— Niedobrze poszło? A czy można wiedzieć, dlaczego?!

Dyrektor wyciągnął już papierosy i szukał teraz zapałek. Był otyły i wydawało się, że męczy go najmniejsze poruszenie. Chociaż sapał, odpowiedział spokojnie:

— Nie poszło dobrze, bo ona nie ma ani zdolności do tańca, ani odpowiednich warunków fizycznych.

Nastąpiło to, czego się obawiałam; matka zaczęła wykrzykiwać to samo, co zawsze: że jestem skończoną pięknością, że twarz mam jak Madonna, żeby popatrzył, co za piersi, biodra, nogi! Dyrektor obojętnie zapalił papierosa i patrzył na nią, czekając, aż skończy. Wreszcie powiedział znudzonym, płaczliwym głosem:

— Za kilka lat twoja córka zostanie może dobrą mamką… ale tancerką nigdy.

Dyrektor nie wiedział, do jakich wystąpień zdolna jest moja matka; toteż po chwili był tak zdumiony, że przestał palić papierosa i siedział z otwartymi ustami. Chciał coś powiedzieć, ale matka nie dopuściła go do głosu. Była chuda i wątła i trudno było doprawdy pojąć, skąd czerpie siły, żeby tak wrzeszczeć i tak gestykulować. Obrzuciła dyrektora stekiem wyzwisk, nie oszczędzając przy tym i trzech tancerek, które widziałyśmy w przyległym pokoju. Na koniec chwyciła jedwabny materiał na koszule, który dyrektor dał jej do uszycia, i rzuciła mu go w twarz, wołając:

— Koszule niech pan sobie szyje u kogo innego… choćby u swoich baletnic… Żeby mnie pan nawet chciał ozłocić, to ich nie wezmę! — Ta nagła decyzja była czymś zupełnie niespodziewanym dla dyrektora, który zamienił się w słup soli, spowity od stóp do głów w zwoje koszulowego jedwabiu. Ja tymczasem nie przestawałam ciągnąć matki za rękaw, prawie płacząc ze wstydu i upokorzenia. Na koniec dała się przekonać, zostawiłyśmy dyrektora odwijającego się z beli materiału i wyszłyśmy z pokoju.

Następnego dnia opowiedziałam wszystko malarzowi, który stał się do pewnego stopnia moim powiernikiem. Zaśmiewał się z powiedzenia dyrektora, że w przyszłości mogę zostać dobrą mamką, a potem rzucił:

— Moja biedna Adriano, nieraz ci już mówiłem, że popełniłaś omyłkę przychodząc na świat w dzisiejszych czasach… Trzeba ci było urodzić się czterysta lat temu: to, co teraz uważane jest za defekt, było wówczas zaletą, i odwrotnie… Ten dyrektor ma rację ze swojego punktu widzenia, wie, że publiczność chce oglądać szczupłe blondynki o płaskich piersiach, wąskich biodrach i wyzywającym, ironicznym wyrazie twarzy. Ty natomiast, chociaż nie gruba, jesteś jednak pełna, czarnowłosa, masz wydatny biust i krągłe biodra, a twarzyczkę łagodną i spokojną. Co możesz na to poradzić? Dla mnie nadajesz się doskonale… Bądź dalej modelką, potem, pewnego pięknego dnia, wyjdziesz za mąż i będziesz miała mnóstwo podobnych do ciebie dzieci, czarnych, pulchniutkich, z łagodnymi, spokojnymi buziami.

Powiedziałam energicznie:

— Tego właśnie chcę!

— Jesteś dzielną dziewczyną — odrzekł na to malarz. — A teraz pochyl się trochę na bok… o tak.

Ten malarz lubił mnie bardzo na swój sposób; i może gdyby nie wyjechał z Rzymu i pozostał nadal moim powiernikiem, dawałby mi dobre rady i moje sprawy przybrałyby inny obrót. Ale narzekał stale na trudności ze sprzedażą obrazów i korzystając z okazji, że w Mediolanie urządzano mu wystawę, wyjechał tam na stałe. Usłuchałam jego rady i byłam w dalszym ciągu modelką. Ale inni malarze nie byli tacy mili i uprzejmi jak on i nie miałam ochoty rozmawiać z nimi o moim życiu. Było to zresztą życie istniejące wyłącznie w mojej wyobraźni, składające się ze snów, marzeń i nadziei, bo w owym okresie nie przydarzyło mi się nic nowego.

Rozdział 2

Byłam więc w dalszym ciągu modelką, chociaż matka sarkała na mnie, że za mało zarabiam. W owym czasie była stale w złym humorze i chociaż mi tego nie mówiła, wiedziałam, że główną przyczyną jej niezadowolenia jestem ja. Jak już wspominałam, wielką stawką jej życia była moja uroda i spodziewała się Bóg wie jakich sukcesów i pieniędzy; zawód modelki traktowała jako pierwszy stopień, po którym nastąpić miał dalszy ciąg, bo, według jej stałego powiedzenia, „jedno wiąże się z drugim”. Widząc, że jestem nadal skromną modelką, była rozgoryczona i miała do mnie żal, jak gdybym przez swój brak ambicji odebrała jej pewny zarobek. Naturalnie nie mówiła mi wprost tego, co myśli, ale dawała mi to do zrozumienia opryskliwym zachowaniem, aluzjami, westchnieniami, smutnymi spojrzeniami, jednym słowem, na wszystkie możliwe sposoby. Był to nieustający szantaż; zrozumiałam wówczas, dlaczego tyle dziewcząt prześladowanych stale w taki właśnie sposób przez ambitne i zawiedzione w swoich nadziejach matki ucieka nagle z domu, oddając się pierwszemu lepszemu mężczyźnie, byle tylko skończyć raz na zawsze z tym piekłem. Oczywiście matka postępowała tak dlatego, że mnie kochała; ale było to uczucie, jakie miewają gospodynie dla kur, które dobrze się niosą; a gdy kury przestaną się nieść, gospodynie zaczynają ważyć je w ręku i zastanawiają się, czy nie opłaciłoby się ich zarżnąć na rosół.

Jak nieświadomym i nieskończenie cierpliwym jest się w okresie wczesnej młodości! Miałam wtedy okropne życie i wcale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wszystkie pieniądze zarobione za długie, męczące, nudne godziny pozowania oddawałam matce; a wolne chwile, kiedy nie musiałam siedzieć nago, zmarznięta i obolała, spędzałam pochylona nad maszyną do szycia, nie odrywając oczu od igły, żeby pomóc matce w robocie. Pracowałam do późna w noc i wstawałam o świcie, bo pracownie były daleko, a pozowanie rozpoczynało się wczesnym rankiem. Zanim wyszłam do pracy, słałam łóżko i pomagałam matce sprzątać mieszkanie. Byłam doprawdy niezmordowana, uległa i cierpliwa; a przy tym zawsze pogodna, wesoła i cicha, nie znałam uczucia zawiści ani zazdrości. Przepełniała mnie wdzięczność i łagodność, cechy właściwe młodości. Nie widziałam szpetoty naszego mieszkania, nie raził mnie obszerny pusty pokój służący jako szwalnia, ze stojącym na środku dużym stołem, zawalonym resztkami materiałów, ani ciemne, obdrapane ściany, najeżone gwoździami, na których wisiały rozmaite łachy, ani wyplatane dziurawe krzesła. W sypialni nad małżeńskim łóżkiem, w którym sypiałam z matką, rozlewała się na suficie duża plama wilgoci, z której podczas deszczu kapała na nas woda. W małej czarnej kuchence zawsze pełno było brudnych talerzy i garnków, których matka, mało dbająca o gospodarstwo domowe, nigdy nie zmywała od razu. Nie wiedziałam, że się poświęcam, że żyję pozbawiona jakichkolwiek rozrywek, miłości, przywiązania. Kiedy pomyślę o tym, jaką dobrą, niewinną dziewczyną byłam wówczas, ogarnia mnie współczucie dla siebie samej, odczuwam taki sam smutek i bezradność, jak podczas czytania niektórych powieści, gdzie szlachetny bohater boryka się z losem i chciałoby się mu pomóc, chociaż to niemożliwe. Ale tak się już dzieje, że dobroć i niewinność jakoś nie są mężczyznom potrzebne; i czyż jedna z zagadek życia nie polega na tym, że wrodzone zalety, wychwalane przez wszystkich, stają się właśnie źródłem wielkiej niedoli w życiu.

Wtedy łudziłam się, że spełnią się moje marzenia o wyjściu za mąż i założeniu rodziny. Co rano wsiadałam do tramwaju na placu, nie opodal naszego domu, gdzie wśród innych budynków stały także długie, niskie garaże. Widywałam tam zawsze o tej porze młodego chłopca, który czyścił swój samochód i przyglądał mi się z zainteresowaniem. Był bardzo przystojny. Miał twarz śniadą, delikatną, regularną, prosty mały nos, czarne oczy, pięknie zarysowane usta i białe zęby. Ogromnie przypominał znanego wówczas amerykańskiego aktora filmowego i dlatego zwróciłam na niego uwagę, a początkowo brałam go nawet za kogoś lepszego, bo był elegancko ubrany i zachowywał się skromnie i wytwornie. Myślałam, że jest człowiekiem zamożnym i że samochód należy do niego, słowem, że jest jednym z tych „panów”, o których tak często mówiła matka.

Bardzo mi się podobał, ale myślałam o nim tylko wtedy, kiedy go spotykałam, potem, wśród bieganiny po pracowniach malarskich, zapominałam o jego istnieniu. Nie zdawałam sobie sprawy, że uwiódł mnie samymi tylko spojrzeniami. Pewnego ranka, kiedy jak zwykle czekałam na tramwaj, usłyszałam szept „kici, kici”, jak woła się koty; obejrzałam się i zobaczyłam go w samochodzie, zapraszającego mnie uprzejmym gestem, żebym usiadła przy nim. Nie wahałam się ani przez chwilę i z bezmyślną uległością, która mnie samą zdziwiła, podeszłam do auta. Otworzył drzwiczki; wsiadając zobaczyłam jego dłoń opartą o otwarte okno; była duża i spracowana, z połamanymi brudnymi paznokciami i wskazującym palcem pożółkłym od nikotyny, ręka mężczyzny pracującego fizycznie. Ale nie powiedziałam nic i wsiadłam.

— Dokąd mam panią zawieźć? — zapytał zatrzaskując drzwiczki.

Podałam mu adres jednej z pracowni. Zauważyłam, że ma miły głos, który mi się spodobał, mimo że wyczuwałam w nim jakąś nienaturalną i fałszywą nutę. Odpowiedział:

— Możemy się trochę przejechać… jest jeszcze bardzo wcześnie. A potem zawiozę panią, gdzie pani sobie życzy. — Samochód ruszył.

Wyjechaliśmy z naszej dzielnicy aleją ciągnącą się wzdłuż murów, przejechaliśmy długą ulicę zabudowaną składami towarów i maleńkimi domkami i w końcu znaleźliśmy się wśród pól. Tutaj dodał gazu i zaczął pędzić jak szalony po drodze wysadzanej dwoma rzędami platanów. Co chwila, nie patrząc na mnie, wskazywał na szybkościomierz. „Jedziemy teraz osiemdziesiąt… dziewięćdziesiąt… sto… sto dwadzieścia… sto trzydzieści…” Chciał oszołomić mnie szybkością, ale ja byłam niespokojna, bo spieszyłam się na pozowanie i bałam się, że samochód się zepsuje i staniemy wtedy w szczerym polu. A tymczasem on nagle zahamował, zgasił motor i odwrócił się w moją stronę:

— Ile pani ma lat?

— Osiemnaście — odpowiedziałam.

— Osiemnaście… Myślałem, że więcej. — Miał rzeczywiście nienaturalny głos, który chwilami, dla podkreślenia jakiegoś słowa, obniżał, jak gdyby mówił sam do siebie albo zwierzał się z jakiegoś sekretu. — A jak pani na imię?

— Adriana… A panu?

— Gino.

— A czym pan jest? — zapytałam.

— Jestem handlowcem — odpowiedział bez chwili wahania.

— A ten samochód jest pana własnością?

Spojrzał z pewną wzgardą na samochód i oświadczył:

— Tak, to mój samochód.

— Nie wierzę w to — odpowiedziałam szczerze.

— Nie wierzy pani… o moja piękna — odrzekł bez cienia zmieszania i zniżając głos powtórzył zdumionym i żartobliwym tonem: — O moja piękna… a dlaczego?

— Pan jest szoferem.

Starał się podkreślić jeszcze bardziej swoje pełne ironii zdumienie:

— Niesłychane rzeczy mi pani mówi… proszę, proszę… Szofer… A co pani nasunęło tę myśl?

— Pańskie ręce.

Spojrzał na swoje ręce nie tracąc rezonu i odpowiedział:

— Nic nie da się ukryć przed panią… Ale co za oko!… No tak, jestem szoferem, to prawda…. W porządku?

— Nie, nie w porządku — odpowiedziałam niechętnie. — Proszę mnie natychmiast odwieźć do miasta.

— Ale dlaczego? Gniewa się pani na mnie za to, co powiedziałem? Że jestem handlowcem?

W tej chwili rzeczywiście byłam na niego zła, sama nie wiedząc dlaczego i właściwie wbrew własnej woli.

— Nie mówmy o tym więcej… i proszę mnie odwieźć z powrotem.

— Przecież to był żart… Nie można sobie pożartować?

— Nie lubię takich żartów.

— Ach, jaka z pani złośnica… Ja myślałem sobie tak: „Ta panienka to może jakaś księżniczka… Jeżeli się dowie, że jestem tylko biednym szoferem, nie będzie chciała na mnie patrzeć. Trzeba jej powiedzieć, że jestem handlowcem”.

Były to chytrze obmyślone słowa, pochlebne, wyrażające jego podziw dla mnie. Poza tym powiedział to tak miło, że podbił mnie od razu.

— Nie jestem księżniczką — odrzekłam. — Sama zarabiam na życie, jestem modelką… tak jak pan szoferem…

— Co to znaczy: modelką?

— Chodzę do pracowni malarzy, rozbieram się do naga i oni rysują mnie i malują.

— Ale czy pani ma matkę? — zapytał ze sztucznym przejęciem.

— Oczywiście, że mam… A dlaczego?

— I pani matka pozwala, żeby się pani rozbierała w obecności mężczyzn?

Nigdy nie przeszło mi przez głowę, zresztą całkiem słusznie, żeby w moim zawodzie było coś niewłaściwego, ale spodobały mi się tego rodzaju zapatrywania, dobrze świadczące o jego moralności i solidności. Jak już wspominałam, spragniona byłam tylko jednego: spokojnego życia, a on był na tyle sprytny, że wyczuł doskonale (do dzisiaj nie wiem, jak do tego doszedł), o czym ma ze mną mówić, a o czym nie. Inny, nie mogłam powstrzymać się od tej myśli, zacząłby żartować sobie ze mnie albo okazałby niedyskretne podniecenie na myśl o moim nagim ciele. Tak więc niemiłe wrażenie, jakie odniosłam po jego pierwszym kłamstwie, zatarło się prawie natychmiast; pomyślałam, że musi to być poważny, uczciwy chłopak, taki właśnie, jakiego od dawna wymarzyłam sobie na męża. Odpowiedziałam po prostu:

— To właśnie mama wynalazła mi tę pracę.

— To znaczy, że pani nie kocha.

— Nie — zaprotestowałam — kocha mnie. Ale ona też była modelką jako młoda dziewczyna, a poza tym zapewniam pana, że nie ma w tym nic złego. Wiele poważnie myślących dziewcząt w ten sposób zarabia na życie.

Potrząsnął głową przecząco; potem przykrył moją rękę swoją dłonią i rzekł:

— Cieszę się, że panią poznałem… bardzo się cieszę…

— Ja też — odpowiedziałam naiwnie.

W tym momencie poczułam przypływ uczucia dla niego i prawie czekałam na to, żeby mnie pocałował. Nie broniłabym się, gdyby to zrobił. Ale on powiedział tylko poważnym, opiekuńczym tonem:

— Gdyby to zależało ode mnie, na pewno nie byłaby pani modelką.

Nagle doznałam uczucia, że dzieje mi się krzywda, i byłam mu serdecznie wdzięczna.

— Taka dziewczyna jak pani — ciągnął dalej — powinna być w domu, a nawet i pracować… ale znaleźć jakieś uczciwe zajęcie, które nie narażałoby jej honoru. Taka dziewczyna jak pani powinna wyjść za mąż, mieć swój dom, dzieci, męża…

Tego przecież tylko pragnęłam i nie umiem opisać, jak bardzo byłam szczęśliwa, że on myśli, a przynajmniej zdaje się myśleć tak samo.

— Ma pan rację — powiedziałam — ale mimo to niech pan nie myśli źle o mojej matce… Ona mnie naprawdę kocha i właśnie dlatego chciała, żebym została modelką.

— Coś mi na to nie wygląda — powiedział twardo i pogardliwie.

— Tak, kocha mnie… tylko nie rozumie pewnych rzeczy.

Rozmawialiśmy dalej w tym samym tonie, siedząc w samochodzie. Był maj, pamiętam, ciepły dzień majowy; jak daleko sięgał wzrok, cienie platanów tańczyły na szosie. Nikt tędy nie przechodził, czasami tylko szybko przejeżdżał jakiś samochód; zielone, zalane słońcem pola także były całkiem opustoszałe. Gino spojrzał w końcu na zegarek i powiedział, że odwiezie mnie do miasta. Przez cały czas raz tylko dotknął mojej ręki. Spodziewałam się, że zechce mnie pocałować, i byłam zarazem rozczarowana i ucieszona jego skromnym zachowaniem. Rozczarowana dlatego, że mi się podobał i że nie mogłam oderwać wzroku od jego ślicznie zarysowanych ust; ucieszona, bo zachowanie to świadczyło raz jeszcze, że jest chłopcem poważnym, takim, jakim chciałam go widzieć.

Zawiózł mnie pod samą pracownię i powiedział, że zawsze, gdy zastanie mnie o umówionej godzinie na przystanku tramwajowym, będzie mógł mnie odwieźć, bo o tej porze jest wolny. Zgodziłam się chętnie na jego propozycję i tego dnia długie godziny pozowania minęły mi jak jedna chwilka. Wydawało mi się, że znalazłam cel w życiu, i byłam zadowolona, że mogę myśleć o tym chłopcu bez żalu czy wyrzutu, jak o kimś, kto podoba mi się nie tylko fizycznie, ale posiada zalety charakteru, do czego przykładałam największą wagę.

Matce nie powiedziałam ani słowa, bałam się, nie bez racji, że nie pozwoli mi związać się z człowiekiem biednym, bez większej przyszłości. Nazajutrz rano, tak jak obiecał, podjechał na przystanek i zawiózł mnie prosto do pracowni. W ciągu następnych dni, jeśli była ładna pogoda, jeździliśmy na podmiejską szosę albo na jakąś mało uczęszczaną ulicę na przedmieściu, żeby móc spokojnie porozmawiać; w dalszym ciągu zachowanie jego było pełne szacunku, prowadził ze mną poważne rozmowy, tak jak lubiłam. Byłam wówczas bardzo sentymentalna; wszystko, co dotyczyło dobroci, cnoty, moralności i uczuć rodzinnych, szczególnie mnie wzruszało, czasem nawet aż do łez, do których byłam skłonna. Stawałam się wtedy bardziej wylewna, czułam się zadowolona i pokrzepiona na duchu. I po trochu, po trochu, doszłam do tego, że zaczęłam uważać go za ideał. „Jakie on w ogóle może mieć wady?” — myślałam sobie. Był przystojny, młody, inteligentny, uczciwy, poważny, nie można mu było nic zarzucić. Zdumiewało mnie to i trochę przerażało, bo nie zdarza się nam przecież codziennie spotykać na swojej drodze chodzącą doskonałość. „Cóż to za człowiek — zapytywałam sama siebie — w którym nie mogę dostrzec jednej ujemnej cechy, chociaż uważnie go obserwuję?” A tymczasem była to miłość; zakochałam się w nim sama nie zdając sobie z tego sprawy. Jak wiadomo, miłość to okulary, przez które nawet potwór wygląda jak wcielenie piękna.

Byłam tak zakochana, że kiedy po raz pierwszy mnie pocałował, na tej samej szosie, gdzie rozmawialiśmy w dniu naszego poznania, doznałam ulgi, jaką sprawia przejście od dojrzałych już pragnień do ich zaspokojenia. Pomimo to niepohamowana zachłanność, z jaką zetknęły się nasze usta, nieco mnie przeraziła, bo pomyślałam, że od tej chwili nie będę już umiała nad sobą panować i stanę się całkowicie zależna od tej rozkosznej i potężnej siły, która nieubłaganie pchała mnie w jego ramiona. Ale uspokoiłam się prawie natychmiast, bo skoro tylko oderwaliśmy się od siebie, Gino oświadczył, że od tej chwili musimy się uważać za narzeczonych. I tym razem nie mogłam się powstrzymać od myśli, że odgadł moje najskrytsze pragnienia i powiedział właśnie to, co należało powiedzieć. Tak więc lęk wywołany pierwszym pocałunkiem prysnął w jednej chwili; i przez cały czas postoju na szosie, niczym już nie hamowana, całowałam go z uniesieniem i całkowitym oddaniem, traktując to jako coś dozwolonego.

Później całowałam i byłam całowana nieskończoną ilość razy, i tylko Bóg osądzi, czy robiłam to bez żadnego udziału moich uczuć i zmysłów, jak daje się i przyjmuje monetę, która przeszła przez tysiące rąk; ale na zawsze pozostanie mi w pamięci ten pierwszy pocałunek i jego natężenie prawie bolesne, w którym znalazły ujście nie tylko moja miłość do Gina, ale i całe moje dotychczasowe oczekiwanie. Pamiętam, że doznałam takiego uczucia, jak gdyby świat zaczął nagle krążyć dokoła nas i niebo znalazło się u moich stóp, a ziemia nade mną. W rzeczywistości po prostu pochyliłam się pod naporem jego ust, żeby pocałunek trwał dłużej. Coś żywego i świeżego dotykało moich zębów, a kiedy rozchyliłam usta, poczułam w nich język, ten sam, który tyle razy szeptał mi do ucha czułe słówka, a teraz odsłaniał mi inne, nie znane dotąd rozkosze. Nie wiedziałam, że można się całować w taki sposób i tak długo, brakło mi tchu, byłam jak pijana i kiedy Gino mnie puścił, z zamkniętymi oczami oparłam się o poduszki samochodu; szumiało mi w głowie, jak gdybym miała zemdleć. Tak więc tego dnia zrobiłam odkrycie, że istnieją na świecie jeszcze inne radości poza spokojnym szczęściem na łonie rodziny. Ale nie przypuszczałam wtedy, że usuną one z mego życia te bardziej codzienne radości, których dotąd tak bardzo pragnęłam: odkąd Gino wspomniał o zaręczynach, byłam pewna, że w przyszłości udziałem moim stanie się jedno i drugie: dom i miłość bez grzechu, bez wyrzutów sumienia.

Byłam tak pewna, że postępowanie moje jest słuszne, że jeszcze tego samego wieczoru, może nawet ze zbyt wielkim wzruszeniem i uniesieniem, zwierzyłam się ze wszystkiego matce. Zastałam ją siedzącą przy oknie, pochyloną nad maszyną do szycia. Światło lampy, nie osłoniętej abażurem, raziło w oczy. Zaczerwieniłam się i powiedziałam:

— Mamo, zaręczyłam się.

Zobaczyłam na jej twarzy grymas, jak gdyby ktoś oblał ją kubłem zimnej wody.

— Z kim?

— Z jednym chłopcem, którego poznałam kilka dni temu.

— A czym on jest?

— Szoferem.

Chciałam dodać jeszcze kilka szczegółów, ale nie zdążyłam. Matka zatrzymała maszynę, zerwała się z krzesła i chwyciła mnie za włosy.

— Zaręczyłaś się… bez mojej wiedzy… i do tego z szoferem… O, ja nieszczęśliwa… zapędzisz mnie do grobu! — Mówiąc to, chciała uderzyć mnie w twarz. Broniłam się, jak mogłam, i w końcu udało mi się wyrwać, ale ona zaczęła mnie gonić. Biegła za mną dokoła stołu, stojącego na środku pokoju, krzycząc i zawodząc. Byłam przerażona wyrazem jej twarzy, na której malowało się cierpienie i wściekłość.

— Zamorduję cię — wrzeszczała — tym razem naprawdę cię zamorduję! — a po każdym okrzyku „Zamorduję cię!” jej furia zdawała się wzrastać i groźba stawała się coraz realniejsza. Trzymała się stołu i śledziłam każdy jej ruch, bo wiedziałam, że w takich chwilach jest nieodpowiedzialna za swoje czyny i może jeżeli nie zabić mnie, to zranić pierwszym lepszym przedmiotem, jaki wpadnie jej w rękę. Rzeczywiście w pewnej chwili chwyciła duże nożyczki krawieckie i ledwie zdążyłam uchylić głowę, nożyczki zatoczyły łuk w powietrzu i uderzyły o ścianę. Przeraziło ją to, usiadła nagle przy stole i chowając twarz w dłoniach, wybuchnęła nerwowym płaczem, w którym znalazła upust raczej jej wściekłość niż ból. Szlochając mówiła:

— A ja miałam dla ciebie takie plany… Widziałam cię bogatą… Ty, taka piękna… zaręczyłaś się z głodomorem!

— On wcale nie jest głodomorem — przerwałam nieśmiało.

— Szofer — powtórzyła wzruszając ramionami — szofer… Ty nędznico, zobaczysz, że skończysz tak samo jak ja. — Wypowiedziała te słowa powoli, jakby napawając się ich goryczą. Po chwili dodała: — Ożeni się z tobą, zrobi z ciebie swoją służącą, a potem będziesz musiała usługiwać dzieciom… Tak się to wszystko skończy…

— Pobierzemy się dopiero wtedy, kiedy będzie miał dosyć pieniędzy na własny samochód — powiedziałam powtarzając to, co mówił mi Gino.

— Czekaj tatka latka… Tylko żebyś mi go tutaj nie sprowadzała! — krzyknęła nagle, podnosząc zapłakaną twarz. — Nie przyprowadzaj go tutaj! Nie chcę go widzieć! Rób, co chcesz, spotykaj się z nim poza domem, ale żebyś nie ważyła się go tutaj sprowadzać!

Tego wieczoru położyłam się do łóżka bez kolacji, smutna i przygnębiona. Zdawałam sobie sprawę, że matka zachowała się tak, bo mnie kocha, i że zaręczyny z Ginem zburzyły jej wszystkie plany związane z moją osobą. Nawet później, kiedy wiedziałam już, jakie to były plany, nie umiałam potępić matki. Za swoją pracowitość i uczciwość nie zaznała w życiu nic oprócz nędzy, wyrzeczeń i upokorzeń. Czyż można się dziwić, że życzyła córce innego losu? Chciałabym jeszcze dodać, że nie były to jakieś wyraźne, dokładne plany, lecz tylko nie określone bliżej, olśniewające wizje, które mogła snuć bez najmniejszych wyrzutów sumienia, właśnie dlatego, że były po prostu jak z bajki i przekraczały granice rzeczywistości. Ale może tak mi się tylko zdawało; może matka do tego doszła w swoich myślach, że istotnie zdecydowana była pchnąć mnie pewnego dnia na tę drogę, na którą fatalnym zrządzeniem losu weszłam sama. Mówię to wszystko nie dlatego, żebym miała do niej żal, ale dlatego, że do dziś nie wiem dokładnie, co ona wówczas myślała, a przy tym doświadczenie nauczyło mnie, że można jednocześnie myśleć i odczuwać rzeczy całkiem ze sobą sprzeczne, nie zdając sobie z tego sprawy, i bezwiednie przedkładać jedne nad drugie.

Matka zaklinała się, że nie chce go widzieć, więc na pewien czas zastosowałam się do jej woli. Ale wyglądało na to, że po naszych pierwszych pocałunkach Gino nie może się doczekać, żeby — jak mówił — uregulować nasz stosunek; domagał się codziennie, żebym przedstawiła go matce. Nie miałam odwagi wyznać mu, że matka nie chce go widzieć, bo jest tylko szoferem. Wyszukiwałam więc rozmaite wymówki, żeby odwlec owo spotkanie. Na koniec Gino zrozumiał, że coś przed nim ukrywam; i tak przycisnął mnie do muru, że musiałam powiedzieć mu całą prawdę: „Matka nie chce cię widzieć, bo mówi, że powinnam wyjść za mąż za bogatego człowieka, a nie za szofera”.

Siedzieliśmy w samochodzie, na tej samej co zazwyczaj szosie podmiejskiej. Posmutniał i spojrzał na mnie z westchnieniem. Byłam tak opętana przez niego, że nie zauważyłam, ile fałszu kryło się w jego cierpieniu.

— Takie są skutki, kiedy jest się biednym! — zawołał z udanym przejęciem. Potem milczał przez dłuższy czas.

— Czy sprawiło ci to przykrość? — zapytałam na koniec.

— Jestem oburzony — odpowiedział potrząsając głową. — Inny na moim miejscu wcale by nie prosił o to, żebyś go przedstawiła matce, nie wspominałby o zaręczynach… i bądź tu, człowieku, uczciwy…

— Nie przejmuj się tym — odrzekłam — ja cię kocham… i to ci powinno wystarczyć.

— Powinienem był — ciągnął dalej — pójść do twojej matki z workiem pieniędzy, oczywiście nie wspominając ani słowem o małżeństwie… Przyjęłaby mnie z entuzjazmem.

Nie śmiałam mu zaprzeczyć; wiedziałam, że to, co mówi, było świętą prawdą.

— Wiesz, co zrobimy? — powiedziałam po chwili. — Za kilka dni zaprowadzę cię bez uprzedzenia do mojej matki… Będzie musiała poznać się z tobą… postawimy ją przed faktem dokonanym.

W oznaczonym dniu wieczorem zrobiliśmy wszystko tak, jak było umówione; wprowadziłam Gina do pokoju. Matka właśnie skończyła pracować i robiła porządek na jednym końcu stołu, żeby na nim nakryć do kolacji. Wystąpiłam naprzód i powiedziałam:

— Mamo, to jest Gino.

Oczekiwałam jakiejś awantury i uprzedziłam nawet o tym Gina. Ale ku mojemu zdumieniu matka powiedziała sucho:

— Bardzo mi przyjemnie — taksując go wzrokiem od stóp do głów. Potem wyszła z pokoju.

— Zobaczysz, że wszystko pójdzie dobrze — powiedziałam do Gina. Podeszłam do niego i zadzierając głowę dodałam: — Pocałuj mnie.

— Nie, nie — zaprotestował cicho, odpychając mnie. — Twoja matka miałaby słuszny powód, żeby źle o mnie myśleć.

Wiedział zawsze, co ma w danej chwili powiedzieć. I w głębi ducha nie mogłam nie przyznać mu racji. Matka wróciła i nie patrząc na Gina powiedziała:

— Kolację przygotowałam tylko na dwie osoby… nie uprzedziłaś mnie… Ale zaraz wyjdę i… Gino nie dał jej dokończyć:

— Ależ nie przyszedłem tutaj na kolację… Pozwoli pani, że zaproszę ją i Adrianę.

Przemawiał z wyszukaną uprzejmością, tak jak mówią ludzie dobrze wychowani. Matka, która nie przywykła do tego, żeby ktokolwiek zwracał się do niej w ten sposób lub kiedykolwiek gdzieś ją zapraszał, nie wiedziała przez chwilę, co odpowiedzieć, i spoglądała na mnie. Po chwili oświadczyła:

— Co do mnie, jeżeli tylko Adriana ma ochotę…

— Możemy pójść tu obok, do gospody — zaproponowałam.

— Gdzie panie zechcą — odrzekł na to Gino.

Matka oznajmiła, że idzie zdjąć fartuch, i zostaliśmy sami. Przepełniała mnie dziecinna radość, bo zdawało mi się, że odniosłam zwycięstwo w decydującej bitwie, a tymczasem to wszystko było komedią, i jedyną osobą, która nie grała żadnej roli, byłam ja. Przysunęłam się do Gina i zanim zdążył mnie odepchnąć, pocałowałam go z impetem. Ten pocałunek był wyrazem ulgi, doznanej po tylu dniach niepokoju, radości, że na drodze do małżeństwa nie będzie już żadnych przeszkód, i wdzięczności dla Gina za jego uprzejme zachowanie wobec matki. Nie miałam żadnych innych pragnień, wszystkim było dla mnie to wymarzone małżeństwo, miłość do Gina, uczucie dla matki; promieniowała ze mnie szczerość, zaufanie, bezbronność, które są przywilejem osiemnastu lat, nie tkniętych jeszcze rozczarowaniem, jakie niesie ze sobą życie. Dopiero później zrozumiałam, że niewielu jest mężczyzn, którym podobają się tego rodzaju uniesienia; większość uważa je za śmieszne i gasi je z prawdziwą satysfakcją.

Poszliśmy we trójkę do gospody znajdującej się nie opodal, za murami. Przy stole Gino nie zwracał na mnie uwagi i zajął się wyłącznie matką, z wyraźną intencją, żeby ją sobie zjednać.

Uważałam, że postępuje słusznie, chcąc jej się przypodobać, i dlatego nie raziły mnie jego szyte grubymi nićmi pochlebstwa, jakimi ją zasypywał. Mówił do niej „łaskawa pani”, do czego wcale nie była przyzwyczajona, i starał się powtarzać to co chwila, na początku i w środku zdania, niby jakiś refren. Poza tym, jakby przypadkiem wtrącił: „Łaskawa pani, przy swej inteligencji, zrozumie” albo: „Łaskawa pani jest osobą tak doświadczoną, że nie trzeba nawet tłumaczyć jej pewnych rzeczy…”, albo jeszcze krócej: „Inteligencja łaskawej pani…” Uważał za stosowne powiedzieć nawet, że jako młoda dziewczyna musiała być o wiele ładniejsza ode mnie.

— Z czego to wnosisz? — zapytałam nieco urażona.

— To rzuca się w oczy… Są rzeczy, które widzi się od razu — odpowiedział tonem wymijającym, w którym kryło się pochlebstwo. Matka, biedaczka, wytrzeszczała oczy słuchając tych wszystkich uprzejmości i stroiła miny, przybierając to słodki, to nieco wystraszony wyraz twarzy. Zdarzało jej się na pewno po raz pierwszy w życiu, żeby ktoś zwracał się do niej w ten sposób; i jej wyposzczone serce zdawało się być nienasycone. Jak już wspomniałam, brałam jego obłudę za dobrą monetę; myślałam, że przez wzgląd na mnie chce okazać matce pełen serdeczności szacunek; Gino urósł więc jeszcze w moich oczach.

Przy sąsiednim stoliku usiadła tymczasem grupka młodych ludzi. Jeden z nich robił wrażenie pijanego i, przyglądając mi się natarczywie, powiedział głośno nieprzyzwoite, ale zarazem pochlebne dla mnie słowa. Gino usłyszał to, natychmiast wstał z krzesła i podszedł do młodego człowieka.

— Proszę to powtórzyć!

— Czego się mnie czepiasz? — odrzekł tamten zapijaczonym głosem.

— Ta pani i ta panienka są w moim towarzystwie — powiedział Gino podnosząc głos — i dopóki są ze mną, wszystko, co dotyczy tych pań, dotyczy także i mnie… zrozumiano?

— Nie bój się, zrozumiałem… No dobrze już, dobrze… — odpowiedział chłopak wystraszony. Jego kompani spode łba patrzyli na Gina, ale nie mieli odwagi ująć się za towarzyszem. Ten natomiast, udając jeszcze bardziej pijanego, niż był w istocie, napełnił szklankę i podał ją Ginowi. Gino zrobił odmowny gest ręką.

— Nie chcesz pić? — zawołał pijak. — Nie lubisz wina? Źle robisz, to dobre wino… no to ja wypiję… — I wychylił szklankę jednym haustem. Gino jeszcze przez chwilę groźnie na niego spoglądał, po czym wrócił do nas.

— Ludzie bez najmniejszego wychowania — powiedział siadając i nerwowo otrzepując sobie marynarkę.

— Szkoda było fatygi — powiedziała matka, której pochlebiła jego rycerskość. — Przecież widzi pan… to chamy!

Ale Gino chciał jeszcze mocniej podkreślić swoje szarmanckie zachowanie i odpowiedział:

— Jak to: szkoda było fatygi? Gdybym tu był w byle jakim towarzystwie… łaskawa pani rozumie, co mam na myśli… nie byłoby o czym mówić… Ale kiedy jestem z panią i panienką z dobrego domu w lokalu publicznym, w restauracji… Od razu zdał sobie zresztą sprawę, że to nie przelewki, i sama pani widziała, jak ucichł…

Ten incydent podbił matkę do reszty. Poza tym Gino stale dolewał jej wina, które upajało ją nie mniej od pochlebstw. Ale jak często bywa z nietrzeźwymi ludźmi, pomimo całej sympatii, jaką wzbudził w niej Gino, nie przestawała irytować się na moje narzeczeństwo. I czekała tylko okazji, żeby dać mu do zrozumienia, że o tym nie zapomniała.

Okazją stała się rozmowa na temat mojego zawodu modelki. Sama już nie pamiętam, jak do tego doszło, że zaczęłam opowiadać o nowym malarzu, któremu tego ranka pozowałam. A wtedy Gino:

— Może jestem głupi… może jestem zacofany… Możecie sobie myśleć, co tylko chcecie… Ale nie mogę tego strawić, że Adriana rozbiera się codziennie w obecności malarzy.

— A dlaczegóż to? — zapytała matka zmienionym głosem, który mnie, lepiej ją znającej niż Gino, kazał przypuszczać, że za chwilę wybuchnie burza.

— Po prostu dlatego, że to jest niemoralne!

Nie powtórzę tutaj w całości odpowiedzi matki, rojącej się od słów obelżywych i nieprzyzwoitych, którymi sypała jak z rękawa, kiedy była nietrzeźwa albo zła. Ale nawet po ocenzurowaniu odpowiedź ta odda doskonale jej zapatrywania na tę sprawę.

— Proszę, niemoralne! — krzyknęła tak głośno, że wszyscy goście przy stolikach przestali jeść i odwrócili się w naszą stronę. — Proszę, niemoralne!… A co w takim razie jest moralne?! Może jest moralne harować przez cały boży dzień, zmywać garnki, szyć, gotować, prasować, zamiatać, szorować podłogi, a wieczorem czekać na męża zapracowanego na śmierć, który ledwie zdąży zjeść kolację, kładzie się do łóżka, odwraca się do ściany i już śpi?! To jest moralne, co? Poświęcać się, nie mieć nigdy chwili wytchnienia, zestarzeć się, zbrzydnąć, zdechnąć, to jest moralne, co? A wiesz, co ci powiem? Że żyje się tylko raz, a po śmierci — do widzenia… Do diabła z taką moralnością i Adriana dobrze robi, że pokazuje się nago tym, którzy jej płacą… A zrobiłaby jeszcze lepiej, żeby została… — i tu zaczęła się cała litania nieprzyzwoitych słów; wstydziłam się, bo wykrzykując je, ani o ton nie obniżyła głosu — …i ja, gdyby zaczęła to robić, nie tylko bym jej nie przeszkadzała, ale jeszcze pomogła! Tak, pomogłabym jej… oczywiście byle jej tylko dobrze płacili — dodała jakby po namyśle.

— Jestem przekonany, że nie byłaby pani do tego zdolna! — powiedział Gino, wcale nie zmieszany.

— Nie byłabym zdolna? Co pan sobie właściwie myśli plotąc takie bzdury? Że ja jestem zadowolona z zaręczyn Adriany z takim chłystkiem jak pan, z szoferem?… I że nie wolałabym tysiąc razy, aby użyła życia? Uważa pan, że mi przyjemnie myśleć o tym, że Adriana ze swoją urodą, za którą wielu mężczyzn płaciłoby tysiącami, skazuje się na to, żeby być pańską służącą przez całe życie? Myli się pan, i to bardzo się pan myli!

Matka krzyczała, wszyscy na nas patrzyli, a ja umierałam ze wstydu. Ale Gino, jak już powiedziałam, bynajmniej nie był zmieszany. Wybrał chwilę, kiedy mama ciężko dysząc zamilkła, bo zabrakło jej tchu, wziął butelkę, napełnił winem szklankę i zaproponował:

— Może jeszcze trochę wina?

Matka, biedaczka, rzekła „dziękuję” i wzięła szklankę, którą podawał jej Gino. Goście przy sąsiednich stolikach, widząc, że pomimo tej karczemnej kłótni dalej pijemy razem, wrócili do przerwanych rozmów. Gino powiedział:

— Adriana ze swoją urodą zasługiwałaby na to, żeby prowadzić życie takie jak moja chlebodawczyni.

— A jakież to życie? — zapytałam szybko, byle tylko odwrócić rozmowę od mojej osoby.

— Rano — zaczął mówić tonem, jak gdyby się tym chwalił i jak gdyby odblask bogactw jego chlebodawców spadał i na niego — wstaje o jedenastej albo o dwunastej. Przynoszą jej śniadanie do łóżka na srebrnej tacy i na srebrnej zastawie. Potem się kąpie, ale jeszcze przedtem pokojówka rozpuszcza w wodzie pachnące sole. W południe wiozę ją na spacer samochodem. Wstępuje na kieliszek wermutu albo załatwia sprawunki w sklepach… Wraca do domu, je obiad, idzie spać, a potem stroi się dobre dwie godziny. Żebyś wiedziała, ile ona ma sukien… całe szafy pełne… Potem jedzie samochodem składać wizyty, je kolację, a wieczorem wybiera się do teatru albo na dansing. Często urządza przyjęcia; grają w karty, piją, puszczają płyty. Sama jej biżuteria warta jest kilka milionów…

Matka, jak dziecko, którego uwagę odwrócić można byle drobiazgami i wprawić je od razu w dobry humor, zapomniała w jednej chwili o mnie, o niesprawiedliwościach losu i z wytrzeszczonymi oczyma słuchała opowiadania o tej bajkowej egzystencji.

— Kilka milionów! — powtórzyła z chciwością. — A czy ona jest ładna?

Gino, który palił papierosa, wypluł z pogardą odrobinę tytoniu:

— Gdzie tam ładna… Całkiem brzydka i chuda, wygląda jak czarownica.

I rozmawiali dalej o bogactwach chlebodawczyni Gina, a raczej Gino chwalił się nimi, jak gdyby on był ich posiadaczem. Ale chwilowe zainteresowanie matki szybko minęło; znowu stała się ponura, zamyślona i nie otworzyła ust przez resztę wieczoru. Może wstydziła się, że nie zapanowała nad sobą i wpadła w taką furię; może, słysząc o takich bogactwach, czuła nurtującą ją zawiść i upokorzenie, że ja zaręczyłam się z biednym człowiekiem.

Następnego dnia z niepokojem zapytałam Gina, czy gniewa się na moją matkę; ale on odrzekł, że chociaż nie zgadza się z jej zapatrywaniami, doskonale rozumie jej punkt widzenia, mający swoje źródło w nędzy i życiu pełnym wyrzeczeń. Trzeba jej okazywać współczucie, powiedział, a mnie się wydawało, że mówi tak dlatego, że mnie kocha. Ja myślałam zupełnie tak samo i byłam wdzięczna Ginowi za jego wyrozumiałość, bałam się bowiem, że scena, jaką urządziła matka, zepsuje nasze stosunki. Opanowanie Gina nie tylko wzbudziło moją wdzięczność, ale utwierdziło mnie w przekonaniu, że mój narzeczony to ideał. Gdybym nie była taka zaślepiona i niedoświadczona, przyszłoby mi do głowy, że tylko perfidna obłuda może stworzyć pozory doskonałości, szczerość natomiast, obok zalet, odsłania także wiele braków i wad.

Kiedy byliśmy razem, odczuwałam swoją niższość; zdawało mi się, że nie daję mu nic w zamian za jego wielkoduszność i wyrozumiałość. I może właśnie owo przeświadczenie, że powinnam mu za to wszystko odpłacić, sprawiło, iż nie broniłam się już tak jak dawniej przed jego coraz bardziej natarczywą pożądliwością. Ale prawdą było także i to, o czym wspominałam już w związku z naszym pierwszym pocałunkiem, że pchała mnie ku niemu jakaś siła potężna i upajająca. Byłam jak człowiek, który, mimo że chce czuwać, zapada w sen, ale nawet wówczas majaczy mu się, że nie śpi, więc poddaje się senności, przekonany, że ją przemógł.

Pamiętam doskonale wszystkie fazy zdobywania mnie przez Gina, bo każde jego zwycięstwo następowało zgodnie z moją wolą i zarazem wbrew niej; odczuwałam potem przyjemność, ale i wyrzuty sumienia. Działo się tak i dlatego, że mądrze stopniował swoje podboje, cierpliwie, bez pośpiechu, raczej jak generał zdobywający teren niż jak pełen pożądania kochanek. Nie przeszkodziło mu to później naprawdę zakochać się we mnie i miejsce wyrachowania zajęła jeżeli nie prawdziwa miłość, to w każdym razie nigdy nie nasycona namiętność.

Podczas naszych przejażdżek samochodem ograniczał się do pocałunków w usta i w szyję. Ale pewnego ranka całując mnie rozpiął mi guziki od bluzki. Potem poczułam chłód na piersi i kiedy spojrzałam przez jego ramię w lusterko na szybie, zobaczyłam swoją nagą pierś. Zawstydziłam się, ale nie miałam odwagi się zasłonić. Dopiero on sam, widząc moje zmieszanie, nerwowym ruchem naciągnął mi koszulę na ramię i zapiął dokładnie wszystkie guziki. Byłam mu za to wdzięczna. Ale potem, myśląc o tym w domu, odczuwałam niepokój i podniecenie. Następnego dnia zrobił to samo i tym razem przyjemność była silniejsza od wstydu. Od tej pory przywykłam do tego objawu jego pożądania i przypuszczam, że gdyby zmienił postępowanie, zaczęłabym się obawiać, że mnie nie kocha. Wspominał przy tym coraz częściej o wspólnym życiu, kiedy się pobierzemy. Opowiadał mi także o swojej rodzinie, mieszkającej w jednej z prowincji Włoch, i mówił, że nie są wcale tacy biedni, bo posiadają kawałek ziemi. Przypuszczam, że jak to bywa często z ludźmi, którzy kłamią, sam zaczął w końcu wierzyć w swoje łgarstwa. Miał dla mnie z pewnością dużo uczucia, które zyskując co dzień na sile, stawało się zarazem coraz bardziej szczere. To, co mówił, uśpiło moje wyrzuty sumienia i odczuwałam ogrom pełnego szczęścia bez winy, jakiego nigdy już później nie zaznałam. Kochałam i byłam kochana, myślałam, że niedługo wyjdę za mąż, i wydawało mi się, że nie można pragnąć już nic więcej. Matka doskonale zdawała sobie sprawę, że nasze poranne spacery nie są tak całkiem niewinne, i dawała mi to do zrozumienia, na przykład w taki sposób: „Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co robicie wyjeżdżając samochodem” albo: „Już wy tam coś kombinujecie oboje z Ginem… Tym gorzej dla ciebie…” Trudno mi było nie zauważyć, że wymówki te są jakieś blade, bo matka mało się tym przejmuje. Wyglądało na to, że nie tylko godzi się z myślą, że ja i Gino jesteśmy kochankami, ale że tego właśnie chce. Dzisiaj jestem przekonana, że czyhała tylko na moment, żeby doprowadzić do zerwania naszych zaręczyn.

Rozdział 3

Pewnej niedzieli Gino powiedział mi, że jego państwo wyjechali na wieś, służba jest na urlopie, a willa została na opiece jego i ogrodnika. Czy mam ochotę ją obejrzeć? Opisywał mi ją wielokrotnie, i to z takim zachwytem, że chciałam zobaczyć to cudo i zgodziłam się natychmiast. Ale w tej samej chwili zmieszałam się: pojęłam, że moja chęć zwiedzenia willi jest pretekstem i że chcę tam pojechać z innego powodu. Pomimo to, a dzieje się tak często, kiedy pragniemy rzeczy, której zabraniamy sobie pragnąć, udawałam sama przed sobą i przed nim, że biorę wszystko za dobrą monetę.

— Wiem, że nie powinnam tam jechać — powiedziałam wsiadając do samochodu — ale przecież długo tam nie będziemy, prawda?

Czułam, że mówię te słowa tonem prowokującym i wystraszonym zarazem. Gino odpowiedział poważnie:

— Tyle czasu, ile zajmie nam obejrzenie willi… Potem pójdziemy do kina.

Willa stała przy stromej uliczce, pośród innych will, w eleganckiej, nowoczesnej dzielnicy. Dzień był pogodny i wszystkie te wille położone na wzgórzu, ich odcinające się od błękitu nieba fasady z czerwonych cegieł albo białego kamienia, o frontonach ozdobionych posągami, oszklone werandy, tarasy i balkony obrośnięte geranium, ogrody, w których między jednym domem a drugim drzewa rozpościerały gęste korony, zrobiły na mnie wrażenie jakiegoś odkrycia, zupełnej nowości, jak gdybym znalazła się nagle w świecie wolnym i o wiele piękniejszym, w którym cudownie byłoby żyć. Przypomniała mi się nagle nasza dzielnica, zobaczyłam długą ulicę biegnącą wzdłuż murów, domy kolejowe, i powiedziałam do Gina:

— Źle zrobiłam, że zgodziłam się tu przyjechać.

— Dlaczego? — odrzekł z pewną siebie miną. — Wejdziemy tu tylko na chwilę. Możesz być spokojna.

— Nie zrozumiałeś mnie — odpowiedziałam. — Źle zrobiłam, bo potem wstydzić się będę naszej dzielnicy i mojego domu.

— Ach, o to ci idzie! — zawołał z wyraźną ulgą. — Na to nie ma rady. Trzeba ci było urodzić się milionerką. Tutaj mieszkają sami milionerzy.

Otworzył furtkę i poszedł przede mną wysypaną żwirem alejką, wysadzaną z obydwu stron drzewkami przyciętymi w kształcie kuli i głów cukru. Weszliśmy do willi przez oszklone kryształowymi szybami drzwi i znaleźliśmy się w pustym białym przedpokoju, w którym posadzka, ułożona w czarno-białe marmurowe kwadraty, lśniła niczym lustro. Z przedpokoju przeszliśmy do dużego, widnego hallu, skąd wchodziło się do pokoi na parterze. W głębi hallu widać było schody, całe białe, prowadzące na pierwsze piętro. Byłam tak onieśmielona wyglądem tego hallu, te zaczęłam stąpać na palcach. Gino zauważył to i powiedział ze śmiechem, że mogę hałasować, ile mi się tylko podoba, bo w całym domu nie ma żywego ducha.

Pokazał mi salon, ogromny oszklony pokój, pełen foteli i kanap, jadalnię, nieco mniejszą, z owalnym stołem, kredensem i krzesłami z ciemnego błyszczącego drzewa, garderobą z polakierowanymi na biało szafami w ścianach. W małym pokoju był nawet bar, umieszczony we wnęce, prawdziwy bar z uchwytami do butelek, z niklowanym ekspresem do kawy i aluminiową ladą. Bar ten wyglądał jak kapliczka, zwłaszcza że w drzwiczkach była tam złota krata. Zapytałam Gina, gdzie tu się gotuje, odrzekł mi na to, że kuchnia i pokoje służbowe mieszczą się w suterenie. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się w takim domu i nie mogłam się powstrzymać, żeby nie dotykać wszystkiego po kolei, jak gdybym nie wierzyła własnym oczom. Wszystko wydawało mi się nowe, wszystko w najlepszym gatunku: szkło, drzewo, marmur, metal, tkaniny. Przez cały czas natrętnie nasuwało mi się porównanie tych ścian, tych posadzek, tych mebli z brudną podłogą, sczerniałymi murami i rozklekotanymi gratami u nas i przyznawałam rację matce, która powiadała zawsze, że w życiu liczą się tylko pieniądze. Myślałam także o tym, że ludzie żyjący w tak pięknym otoczeniu muszą być dobrzy, piękni, że nie piją, nie klną, nie kłócą się ani nie biją, że — jednym słowem — nie robią tych wszystkich rzeczy, z którymi stykałam się i w naszym domu, i w innych do niego podobnych.

Gino tymczasem, chyba po raz setny, opowiadał mi o życiu, jakie prowadzi się w tym domu, z taką dumą, jak gdyby i on brał w nim bezpośredni udział:

— Jadają na porcelanowych talerzach, ale owoce i desery podaje się na srebrnych. Wszystkie nakrycia są ze srebra. Jedzą pięć dań i piją trzy rodzaje wina. Wieczorem pani przebiera się w dekoltowaną suknię, a on w czarny garnitur… Po obiedzie pokojówka przynosi im na srebrnej tacy siedem gatunków papierosów, naturalnie wszystkie zagraniczne. Potem wychodzą z jadalni i na tym stoliku na kółkach podaje im się kawę i likiery… Stale mają gości, to dwie, to cztery osoby. Pani ma o, takie brylanty… A jaką kolię z pereł, siódmy cud świata!… Sama tylko jej biżuteria warta jest kilka milionów.

— Już mi to mówiłeś — przerwałam sucho. Ale on tak się rozpędził, że nie zwrócił uwagi na mój ton i ciągnął dalej:

— Pani nie schodzi nigdy do sutereny, daje rozporządzenia przez telefon. W kuchni wszystko jest zelektryfikowane. Nasza kuchnia jest czyściejsza niż sypialnie w wielu mieszkaniach, ale co tu mówić o kuchni, nawet oba psy mojej pani są czyściejsze i lepiej traktowane od wielu ludzi.

O swoich chlebodawcach wyrażał się z podziwem, o ludziach biednych z pogardą, a ja, słuchając tych opowieści i porównując ciągle to mieszkanie z naszym, poczułam się po prostu nędzarką.

Z parteru przeszliśmy na pierwsze piętro. Na schodach Gino objął mnie wpół i mocno przycisnął do siebie. I wówczas, sama nie wiem czemu, wydało mi się nagle, że to ja jestem panią tego domu i że wchodzę po schodach u boku męża, po jakimś przyjęciu czy obiedzie, żeby wypocząć z nim razem na łożu w sypialni na piętrze. On, jak gdyby odgadł moje myśli (był zawsze bardzo domyślny), powiedział:

— Teraz pójdziemy się trochę przespać, a jutro rano podadzą nam do łóżka białą kawę. — Zaczęłam się śmiać, bo nie wydało mi się to wcale czymś niemożliwym, i ogarnęło mnie pragnienie, żeby tak mogło być naprawdę.

Tego dnia, ponieważ miałam wyjść z Ginem, ubrałam się jak mogłam najładniej, włożyłam najlepsze pantofle, najlepszą bluzkę i najlepszą parę jedwabnych pończoch. Pamiętam, że sukienka była dwuczęściowa, czarny żakiecik i spódniczka w czarno-białą kratę. Materiał nie był nawet najgorszy, ale krawcowa z naszej dzielnicy, która go uszyła, miała niewiele większe kwalifikacje od mojej matki. Spódnica była za krótka i w dodatku nierówna, o wiele dłuższa z przodu, tak że zakrywała mi wprawdzie kolana, ale za to z tyłu niemal widać było uda. Żakiet był zanadto wcięty w pasie, z dużymi klapami i tak wąskimi rękawami, że uwierał mnie pod pachami. Żakiet ten pękał na mnie, biust wylewał się na zewnątrz, jak gdyby w trakcie szycia zabrakło nagle materiału. Bluzeczka była prosta, bez żadnych haftów, różowa, z przezroczystego taniutkiego materiału, przez który prześwitywał mój najlepszy spodzik z białego nansuku. Pantofle miałam czarne, błyszczące, z dobrej skórki, ale staromodne. Nie nosiłam kapelusza, a moje włosy, kasztanowate, kręcone, rozpuszczone były na ramiona. Włożyłam po raz pierwszy tę sukienkę i bardzo się nią pyszniłam. Wydawało mi się, że jestem niezwykle elegancka i że wszyscy będą się za mną oglądali na ulicy. Ale kiedy weszłam do sypialni pani domu i zobaczyłam jej łóżko, szerokie, niskie, z miękkimi materacami, przykryte jedwabną, pikowaną kołdrą, haftowaną bieliznę z cienkiego płótna i zasłony miękko spływające z sufitu, a jednocześnie ujrzałam moje trzykrotne odbicie w lustrach toalety stojącej w głębi pokoju, zdałam sobie sprawę, że ubrana jestem jak żebraczka. Zrozumiałam, jak śmieszny i godny litości był mój zachwyt nad tymi łachmanami, i pomyślałam, że dopóty nie powiem, że jestem szczęśliwa, dopóki nie będę naprawdę ładnie ubrana i nie zamieszkam w domu podobnym do tego. Chciało mi się płakać i zupełnie oszołomiona, bez słowa, usiadłam na łóżku.

— Co ci jest? — zapytał Gino siadając koło mnie i biorąc mnie za rękę.

— Nic — odpowiedziałam — tylko, widzisz, zobaczyłam dobrze znane mi dziwadło i przyglądałam mu się.

— Kogo zobaczyłaś? — zawołał zdumiony.

— O, tę osobę — powiedziałam wskazując lustro, w którym widać było mnie siedzącą na łóżku obok Gina; istotnie oboje, a zwłaszcza ja, wyglądaliśmy na parę dzikusów, którzy znaleźli się przypadkowo w cywilizowanym mieszkaniu.

Tym razem Gino zrozumiał mój nastrój, moją gorycz, zawiść i zazdrość, i powiedział obejmując mnie:

— Nie przeglądaj się w tym lustrze! — Obawiał się, że jego plan nie dojdzie do skutku, nie rozumiał, że nic nie mogłoby bardziej ułatwić mu sytuacji, jak właśnie moje upokorzenie. Pocałowaliśmy się i ten pocałunek dodał mi otuchy, bo poczułam, że pomimo wszystko kocham go i jestem kochana.

Ale po chwili, kiedy pokazał mi łazienkę wielkości dużego pokoju, białą, wyłożoną lśniącą majoliką, z wanną wpuszczoną w podłogę, z niklowanymi kranami, a przede wszystkim kiedy otworzył jedną z szaf, w której wisiała nieskończona ilość sukien, znowu wpadłam w rozpacz, uświadamiając sobie własną nędzę. Zapragnęłam nagle nie myśleć więcej o tym; i po raz pierwszy świadomie chciałam zostać kochanką Gina, częściowo dlatego, żeby znaleźć zapomnienie, a częściowo, żeby zabić w sobie owo ogarniające mnie uczucie zależności i pokazać, że mogę i potrafię robić to, co mi się podoba. Nie mogłam ubierać się elegancko ani posiadać takiego domu, ale mogłam się kochać tak samo jak ci bogacze, a może nawet lepiej od nich. Zapytałam Gina:

— Po co mi pokazujesz te sukienki? Dużo mnie one obchodzą!

— Myślałem, że cię to zainteresuje — odpowiedział niepewnie.

— Właśnie, że nie! — zaprzeczyłam. — Oczywiście, że są ładne, ale nie przyszłam tutaj po to, żeby oglądać suknie.

Zobaczyłam, że na te słowa zaświeciły mu się oczy, i dodałam bez zastanowienia:

— Pokaż mi lepiej swój pokój.

— Mój pokój jest w suterenie — powiedział żywo. — Chcesz, żebyśmy tam poszli?

Przez chwilę patrzyłam na niego w milczeniu i powiedziałam z nieoczekiwaną pewnością siebie, która mnie samą niemile zaskoczyła:

— I po co robisz z siebie głupca?

— Ależ ja… — zaczął zdziwiony i zmieszany.

— Sam wiesz najlepiej, że nie przyszliśmy tutaj po to, żeby oglądać mieszkanie i podziwiać suknie twojej pani, ale żeby pójść do twojego pokoju i kochać się… Chodźmy tam zaraz… i po co tyle gadania.

Tak więc w jednej chwili, tylko dlatego, że zobaczyłam ten dom, przestałam być niewinną, nieśmiałą dziewczyną, która przed chwilą tu przyszła; byłam zdumiona, nie poznawałam samej siebie. Wyszliśmy z pokoju i zaczęliśmy schodzić po schodach. Gino objął mnie wpół i całowaliśmy się na każdym stopniu; myślę, że nigdy nikt tak wolno nie schodził ze schodów. Na parterze Gino otworzył ukryte w ścianie drzwi i wciąż mnie całując i obejmując sprowadził kuchennymi schodami do sutereny. Był już wieczór, w suterenie panował półmrok. Nie zapalając światła przeszliśmy przez ciemny korytarz i przytuleni, z ustami przy ustach, dotarliśmy do pokoju Gina. Otworzył drzwi, weszliśmy, usłyszałam, jak przekręca klucz w zamku. Staliśmy przez dłuższy czas po ciemku, całując się. Pocałunek nie miał końca, gdy ja chciałam go przerwać, on zaczynał na nowo, a kiedy on chciał przerwać, ja znowu go całowałam. Potem Gino popchnął mnie w stronę łóżka; upadłam na nie na wznak.

Gino gorączkowo szeptał mi do ucha czułe słowa i przekonywające argumenty, z wyraźną intencją, żebym oszołomiona nimi nie zauważyła, że równocześnie zaczyna mnie rozbierać; zupełnie niepotrzebnie się maskował — przede wszystkim dlatego, że byłam zdecydowana mu się oddać, a poza tym czułam taką nienawiść do tych szmatek, którymi niedawno się jeszcze pyszniłam, iż nie mogłam doczekać się chwili, kiedy się od nich uwolnię. Nago, myślałam, będę równie piękna, o ile nie piękniejsza, od chlebodawczyni Gina i wszystkich bogatych kobiet całego świata. Poza tym już od miesięcy ciało moje czekało na tę chwilę i czułam, że nieświadomie drżę cała z niecierpliwości i hamowanej dotąd żądzy, jak głodne, związane zwierzę, któremu na koniec, po długim poście, rozcinają postronki i dają jeść.

I dlatego ten akt miłosny wydał mi się czymś całkiem naturalnym, rozkosz fizyczna nie była pomieszana z uczuciem, że dzieje się coś niezwykłego. Wprost przeciwnie; jak bywa czasami, gdy patrząc na jakiś krajobraz mamy wrażenie, żeśmy go już kiedyś widzieli, chociaż w rzeczywistości patrzymy nań po raz pierwszy, tak samo mnie wydawało się, że przeżywałam już to wszystko, tylko nie wiedziałam, ani gdzie, ani kiedy, może w innym życiu. Nie przeszkadzało mi to jednak oddać się Ginowi ze wściekłą pasją; całowałam go, gryzłam i obejmowałam tak, jakbym go chciała udusić. Jego ogarnęła ta sama furia. Tak więc w tym pokoiku, położonym w suterenie cichego, pustego domu, długo, jak mi się wydawało, bez końca, obejmowaliśmy się gwałtownie, jak dwoje wrogów walczących na śmierć i życie, z których każdy próbuje zadać przeciwnikowi jak najdotkliwszy ból.

Kiedy zaspokoiliśmy namiętności, leżeliśmy obok siebie wyczerpani, bez ruchu; ogarnął mnie lęk, że teraz, po tym, co się stało, Gino nie będzie już chciał ożenić się ze mną. Zaczęłam więc mówić o naszym domu, w którym zamieszkamy, gdy tylko się pobierzemy.

Willa chlebodawców Gina zrobiła na mnie wielkie wrażenie i byłam teraz pewna, że szczęśliwym można być tylko w pięknym, starannie utrzymanym domu. Zdawałam sobie sprawę, że nigdy nie będziemy mieli nie tylko takiej willi, ale nawet choćby jednego z takich pokoi; pomimo to z uporem usiłowałam zapomnieć o tym i tłumaczyłam mu, że nawet biedny dom może robić wrażenie dostatniego, jeżeli wszystko tam błyszczy jak lustro. Całe mnóstwo myśli nasunęło mi się nie tyle nawet w związku z luksusem tej willi, ile z panującą tam czystością. Próbowałam przekonać Gina, że i brzydkie rzeczy mogą wyglądać ładnie, jeżeli są utrzymane w czystości; ale naprawdę zrozpaczona swoim ubóstwem, wiedziałam, że jedynym sposobem, żeby się z niego wyrwać, jest dla mnie małżeństwo z Ginem, i chciałam przede wszystkim wmówić to sobie samej.

— Choćby się miało tylko dwa pokoiki, jeżeli utrzymuje się je w porządku i codziennie szoruje się podłogi — mówiłam — wyciera się meble z kurzu i czyści klamki, kładzie się wszystko na swoim miejscu, talerze, ścierki, buty, w domu może być ładnie… A najważniejsze jest porządnie zamieść, wymyć podłogę i codziennie ścierać kurze. Nie chciałabym, żebyś sądził po naszym mieszkaniu… Mama jest nieporządna, stale przepracowana, biedaczka, ale nasz dom, przyrzekam ci, będzie lśnił jak lustro.

— Tak, tak — odpowiedział Gino — czystość przede wszystkim… Czy wiesz, co robi pani, jeśli znajdzie odrobinę pyłu w jakimś kącie? Woła pokojówkę, każe jej przyklęknąć i wytrzeć to miejsce gołą ręką; tak jak karci się psy, kiedy zrobią nieporządek… ale ona ma rację.

— Jestem pewna — powiedziałam — że mój dom będzie jeszcze czyściejszy i jeszcze porządniej utrzymany niż ta willa.

— Ty przecież będziesz modelką — odrzekł przekornie — i nie będziesz się zajmowała domem.

— Nic podobnego — odpowiedziałam żywo. — Nie będę już modelką. Będę siedziała cały dzień w domu, zajmę się sprzątaniem i gotowaniem dla ciebie. Mama mówi, że każda mężatka zmienia się w służącą, ale jak się kocha, przyjemnie być i służącą.

Rozmawialiśmy tak przez dłuższy czas; czułam, że powoli niknie mój lęk i wraca dawne, szczere i naiwne zaufanie. Dlaczego miałabym mieć jakieś wątpliwości? Gino nie tylko pochwalał moje plany, ale udoskonalał je, dorzucał wiele szczegółów od siebie. Jak, zdaje się, już wspomniałam, był teraz całkiem szczery; kłamał zawsze i na koniec sam zaczął wierzyć w to, co mówił.

Gawędziliśmy dobrych kilka godzin, po czym zasnęłam i przypuszczam, że Gino spał także. Obudził nas promień księżyca wpadający przez okno sutereny, który oświecił łóżko i nas obydwoje. Gino powiedział, że musi być już bardzo późno; istotnie budzik na komodzie wskazywał kilka minut po północy.

— Co na to powie matka! — zawołałam wyskakując z łóżka i zaczęłam się ubierać przy świetle księżyca.

— Dlaczego ma coś powiedzieć?

— Nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło tak późno wracać! Wieczorem nigdy nie wychodzę sama.

— Możesz jej powiedzieć — powiedział Gino, który także już się podniósł — że pojechaliśmy na daleki spacer samochodem, że samochód się popsuł i musieliśmy długo stać w polu.

— Nie uwierzy mi.

Opuściliśmy willę w pośpiechu i Gino odwiózł mnie do domu. Byłam pewna, że matka nie uwierzy w tę historię z zepsutym samochodem, ale nie wyobrażałam sobie, że tak łatwo domyśli się wszystkiego, co zaszło między mną a Ginem. Miałam ze sobą klucze i od bramy, i od drzwi mieszkania. Nie zapalając światła, szłam na palcach do drzwi sypialni, kiedy poczułam nagle gwałtowne szarpnięcie za włosy. Po ciemku matka, bo ona to była, wciągnęła mnie do drugiego pokoju, rzuciła na tapczan i, ciągle w milczeniu, zaczęła okładać pięściami. Próbowałam zasłaniać się ramieniem, mimo to udało się jej uderzyć mnie kilka razy w twarz. Na koniec zmęczyła się i poczułam, że, zadyszana, siada obok na tapczanie. Po chwili wstała, poszła zapalić wiszącą nad stołem lampę, po czym stanęła przede mną, ujęła się pod boki i zaczęła się we mnie wpatrywać. Jej spojrzenie zmieszało mnie i zawstydziło i zaczęłam obciągać i poprawiać wymiętoszoną sukienkę, a matka powiedziała spokojnie:

— Mogę się założyć, że przespałaś się z Ginem!

Chciałam jej powiedzieć, że tak, że to prawda; ale bałam, się, że znowu zacznie mnie bić, i bardziej niż bólu obawiałam się celności jej uderzeń, zwłaszcza teraz, kiedy światło było zapalone. Przerażała mnie myśl, że musiałabym chodzić z podbitym okiem, że taką zobaczyłby mnie Gino. Odpowiedziałam:

— Nie, to nieprawda… Popsuł się nam samochód na wycieczce i dlatego tak się spóźniłam.

— A ja ci mówię, że zostałaś jego kochanką!

— Nie, to nieprawda!

— A właśnie, że prawda, przejrzyj się w lustrze! Jesteś zielona!

— Bo jestem przemęczona… ale nie spałam z nim.

— Spałaś!

— Nie!

Najbardziej zdziwiło mnie i zaniepokoiło to, że nie wyczułam w jej głosie śladu oburzenia, tylko ciekawość. Matka wypytywała, czy oddałam się Ginowi, nie dlatego, żeby mnie ukarać czy robić mi wymówki, tylko dlatego, że miała swoje powody, aby dowiedzieć się prawdy za wszelką cenę. Ale teraz było już za późno i chociaż widziałam, że już nie zamierza mnie bić, zaprzeczałam z uporem. Wówczas matka podeszła nagle i chwyciła mnie za ramię. Odruchowo zasłoniłam się ręką, ale ona powiedziała:

— Nie bój się, nic ci nie zrobię, ale chodź, chodź ze mną! — Nie miałam pojęcia, dokąd chce mnie zaprowadzić, ale wystraszona, usłuchałam. Matka wciąż trzymała mnie za rękę; wyszłyśmy z mieszkania, zeszłyśmy ze schodów i znalazłyśmy się na ulicy. O tej porze ulica była całkiem opustoszała i prawie natychmiast uświadomiłam sobie, że matka ciągnie mnie w kierunku czerwonego światełka, palącego się nad drzwiami apteki, która miała nocny dyżur i w której znajdował się punkt pogotowia ratunkowego. Na progu apteki próbowałam jeszcze stawiać opór, ale pchnęła mnie tak silnie, że nagle znalazłam się wewnątrz i mało brakowało, a byłabym upadła. W aptece znajdował się tylko aptekarz i młody lekarz. Matka zwróciła się do tego ostatniego:

— To moja córka. Chcę prosić, żeby pan ją zbadał.

Lekarz kazał nam przejść do znajdującego się obok pomieszczenia, gdzie stała wąska kanapka i zapytał matki:

— Co jej jest… dlaczego mam ją badać?

— Puściła się z narzeczonym, ta dziwka, i mówi, że nie! — krzyknęła matka. — Chcę, żeby pan ją zbadał i powiedział mi całą prawdę!

Lekarz, którego zaczynało to bawić, przygryzł z uśmiechem wąsa i powiedział:

— Ależ to nie byłaby diagnoza, lecz orzeczenie biegłego!

— Niech pan to sobie nazywa, jak się panu podoba — krzyczała dalej matka — ale ja chcę, żeby pan ją zbadał! Jest pan lekarzem i musi pan badać każdego, kto do pana przychodzi!

— Spokojnie… spokojnie… Jak ci na imię? — zapytał mnie lekarz.

— Adriana — odpowiedziałam. Wstydziłam się, ale nie za bardzo. Cięty język matki i moja potulność znane były w całej dzielnicy.

— A gdyby nawet tak było — rzekł lekarz, który zdawał się rozumieć moje zmieszanie i próbował uniknąć badania — cóż w tym złego?… Pobiorą się niedługo i wszystko dobrze się skończy.

— Niech pan pilnuje swojego nosa!

— Spokojnie… spokojnie… — łagodnie powtórzył lekarz i znów mnie zagadnął: — Skoro twoja matka życzy sobie tego… rozbierz się… to potrwa chwilę i potem będziesz mogła iść do domu.

Zdobyłam się na odwagę i powiedziałam:

— Tak, to prawda… ale lepiej chodźmy do domu, mamo.

— O nie, moja droga — powiedziała rozkazująco — musisz dać się zbadać!

Zrezygnowana zdjęłam spódnicę i położyłam się na kanapce. Lekarz zbadał mnie, a potem zwrócił się do matki:

— Miała pani rację… tak jest. Zadowolona pani teraz?

— Ile płacę? — zapytała matka wyjmując portmonetkę. Ja tymczasem wstałam i ubrałam się. Ale lekarz nie przyjął pieniędzy i zwrócił się do mnie:

— Kochasz swojego narzeczonego?

— No pewnie! — odpowiedziałam.

— A kiedy wychodzisz za mąż?

— Nigdy za niego nie wyjdzie! — ryknęła matka, ale ja odrzekłam spokojnie:

— Niedługo, jak tylko załatwimy formalności. — Z oczu moich musiało bić tyle dobrej wiary, że lekarz roześmiał się serdecznie, poklepał mnie po policzku, a potem popchnął mnie lekko w stronę drzwi.

Spodziewałam się, że po powrocie do domu matka obrzuci mnie stekiem wyzwisk, a nawet będzie mnie biła. A tymczasem bez słowa, pomimo że było tak późno, zapaliła gaz i zaczęła odgrzewać mi kolację. Postawiła na ogniu patelnię i, usunąwszy z rogu skrawki materiałów, położyła nakrycie. Usiadłam na tapczanie, tym samym, gdzie przed chwilą matka szarpała mnie za włosy, i spoglądałam na nią w milczeniu. Byłam zupełnie oszołomiona, bo nie tylko nie robiła mi wymówek, ale na jej twarzy malowało się wyraźne zadowolenie. Kiedy skończyła nakrywać, poszła do kuchni i po chwili wróciła z patelnią: — A teraz jedz.

Powiedziawszy prawdę, byłam bardzo głodna. Wstałam machinalnie i usiadłam na krzesełku, które skwapliwie podsunęła mi matka. Na patelni zobaczyłam kawałek mięsa i dwa jajka, niecodzienna kolacja!

— To za dużo dla mnie — powiedziałam.

— Jedz… to ci dobrze zrobi… musisz dużo jeść — odpowiedziała. Jej dobry humor był czymś niezwykłym, przebijała w nim odrobina złośliwości, ale bynajmniej nie wrogiej. Po chwili dodała dobrodusznie:

— Gino nie pomyślał o tym, żeby cię czymś poczęstować, co?

— Zasnęliśmy — odrzekłam — a potem było już bardzo późno.

Nic na to nie powiedziała i stojąc przyglądała się, jak jem. Robiła tak zawsze; podawała mi jedzenie, czekała, aż skończę, a potem sama jadała w kuchni. Od dawna już nie siadała ze mną przy stole, jadała znacznie mniej i przeważnie albo resztki po mnie, albo o wiele prostsze potrawy. Traktowała mnie jak kruchy, cenny przedmiot, jedyny cenny, jaki posiadała, z którym trzeba się delikatnie obchodzić, i jej pełna podziwu usłużność już od dawna nie była dla mnie nowością. Ale tym razem jej pogoda i zadowolenie wzbudzały we mnie dziwny niepokój. Odezwałam się po chwili:

— Gniewasz się na mnie za to, co zrobiłam, ale on przyrzekł, że się ze mną ożeni. Pobierzemy się już niedługo.

Odpowiedziała natychmiast:

— Nie, nie gniewam się… Trochę byłam zła, bo czekałam przez cały wieczór i niepokoiłam się o ciebie, ale teraz nie myśl już o tym, jedz!

Jej wymijający i fałszywie uspokajający ton, jakim przemawia się do dzieci, kiedy nie chce się odpowiedzieć na ich pytania, wzbudził we mnie dalsze podejrzenia.

— Ale dlaczego? — nalegałam. — Nie wierzysz, że on się ze mną ożeni?

— Wierzę, wierzę, ale teraz jedz!

— Nie, ty w to nie wierzysz!

— Mówię ci, że wierzę… no jedz!

— Nie będę jadła — zawołałam z rozpaczą — dopóki nie powiesz mi prawdy! Dlaczego masz taką uradowaną minę?

— Wcale nie mam uradowanej miny.

Zabrała patelnię i poszła do kuchni. Zaczekałam, aż wróci, i powiedziałam znowu:

— Jesteś bardzo zadowolona.

Przez dłuższy czas patrzyła na mnie w milczeniu, po czym powiedziała z powagą, w której przebijał ton groźby:

— Tak, jestem zadowolona.

— Dlaczego?

— Bo teraz jestem pewna, że Gino cię rzuci i nie ożeni się z tobą.

— Nieprawda; powiedział, że ożeni się ze mną.

— Nie ożeni się; to, czego chciał, już dostał… nie ożeni się i porzuci cię.

— I tak się z tego cieszysz?

— Cieszę się, bo teraz już mam pewność, że się nie pobierzecie.

— A cóż by ci to szkodziło? — zawołałam z wściekłością i rozpaczą.

— Gdyby naprawdę chciał się z tobą ożenić, nie żyłby z tobą już teraz — odpowiedziała całkiem niespodziewanie. — Byłam przez dwa lata zaręczona z twoim ojcem i zaczęliśmy się całować dopiero na kilka miesięcy przed ślubem. Pobawi się z tobą, a potem cię rzuci, możesz być pewna. I ja jestem z tego zadowolona, bo to małżeństwo byłoby dla ciebie ruiną.

Musiałam przyznać w duchu, że rozumowanie matki nie pozbawione jest pewnej słuszności, i łzy napłynęły mi do oczu.

Odrzekłam:

— Już wiem, ty nie chcesz, żebym kiedykolwiek założyła rodzinę. Chcesz, żebym prowadziła takie życie jak Angelina. — Angelina była to dziewczyna z naszej dzielnicy, która miała paru narzeczonych, a potem zaczęła otwarcie uprawiać prostytucję.

— Chcę, żeby ci było dobrze — powiedziała szorstko. Zebrała talerze i poszła pozmywać je do kuchni. Kiedy zostałam sama, zastanawiałam się długo nad słowami matki. Porównywałam je z obietnicami i zachowaniem Gina i wydawało mi się niemożliwe, żeby ona mogła mieć rację. Ale zastanawiały mnie jej spokój, pewność siebie i przenikliwość.

A tymczasem matka zmyła talerze, potem słyszałam, jak ustawia je w kredensie i przechodzi do sypialnego pokoju. Po chwili, zmęczona i zgnębiona, zgasiłam światło i położyłam się koło niej.

Nazajutrz sama nie wiedziałam, czy mam powiedzieć Ginowi o wątpliwościach matki; po długich wahaniach zdecydowałam, że nie. Ogarnął mnie taki lęk, żeby nie sprawdziły się jej przepowiednie, żeby Gino mnie nie porzucił, iż bałam się, aby rozmowa na ten temat nie podsunęła mu podobnych myśli. Zrobiłam wówczas odkrycie, że kobieta oddając się mężczyźnie jest od tej chwili w jego rękach i nie ma już żadnych możliwości, żeby go do czegokolwiek zmusić. Ale wciąż jeszcze byłam pewna, że Gino dotrzyma obietnicy; kiedy się z nim spotkałam, zachowanie jego utwierdziło mnie jeszcze w tym przekonaniu.

Wiedziałam, że obsypie mnie czułościami i pieszczotami, ale bałam się, że nie wspomni ani słowem o małżeństwie albo będzie o tym mówił wymijająco. A tymczasem, gdy tylko stanęliśmy na naszym zwykłym miejscu na szosie, Gino oznajmił, że ustalił już datę ślubu, który odbędzie się za pięć miesięcy, ani o jeden dzień później. Moja radość była tak wielka, że przypisując sobie myśli matki, nie mogłam powstrzymać się od okrzyku:

— A wiesz, co ja myślałam?… Że po tym wszystkim, co się stało wczoraj, porzucisz mnie!

— To znaczy — powiedział z urazą — żeś mnie wzięła za skończonego łajdaka!

— Nie, ale wiem, że tak robi wielu mężczyzn.

— Wiesz co — odrzekł nie zwróciwszy uwagi na moją odpowiedź — że mógłbym się nawet obrazić za tego rodzaju przypuszczenia. Co za opinię wyrobiłaś sobie o mnie? To tak mnie kochasz?

— Kocham cię — odpowiedziałam z rozbrajającą szczerością — ale bałam się, że będziesz miał mnie dosyć.

— Czy choćby raz dałem ci to odczuć?

— Nie, ale nigdy nic nie wiadomo.

— No i widzisz — rzekł nagle — wprowadziłaś mnie w taki zły humor, że zaraz odwiozę cię do twojej pracowni — i wyciągnął rękę, żeby zapuścić motor.

Przerażona, zarzuciłam mu ręce na szyję, wołając błagalnym tonem:

— Nie, daj spokój… powiedziałam to tylko tak sobie… Zapomnij o tym!

— Mówi się rzeczy, o których się myśli, a jeżeli ktoś tak myśli, to znaczy, że nie kocha…

— Przecież ja cię kocham!

— A ja nie — odpowiedział ironicznie — ja, jak mówisz, myślałem tylko o tym, żeby się tobą zabawić, a potem cię porzucić! Dziwi mnie, że zauważyłaś to dopiero dzisiaj.

— Ach, Gino, dlaczego tak do mnie mówisz? — zawołałam wybuchając płaczem. — Co ja ci takiego zrobiłam?

— Nic! — odpowiedział zapuszczając silnik — ale teraz odwiozę cię do pracowni.

Samochód jechał szybko, Gino zacięty i milczący siedział przy kierownicy. A ja szlochałam i patrzyłam na przelatujące za szybą drzewa i słupy. Niedługo poza pasmem pól ukazały się na horyzoncie pierwsze domy miasta. Pomyślałam, jak będzie triumfować matka, kiedy dowie się o naszej kłótni i o tym, że, jak przewidywała, Gino mnie porzucił, i w nagłym przypływie rozpaczy otworzyłam drzwiczki i wychylając się z samochodu zawołałam:

— Albo staniesz natychmiast, albo wyskoczę!

Spojrzał na mnie, zwolnił, skręcił w boczną drogę i zatrzymał samochód za małym pagórkiem, na którego szczycie widniały jakieś ruiny. Zgasił motor, zaciągnął hamulec, po czym spojrzał na mnie i powiedział niecierpliwie: — No więc co, mów!

Myślałam, że naprawdę chce mnie porzucić, i zaczęłam przemawiać do niego serdecznie i czule; kiedy dzisiaj wspominam te słowa, chce mi się śmiać i zarazem płakać. Mówiłam mu, jak bardzo go kocham, tak bardzo, że nawet nie zależy mi na małżeństwie i wystarczy mi, że będę jego kochanką. Słuchał mnie z ponurym wyrazem twarzy, potrząsał głową i wtrącał od czasu do czasu: „Nie, nie, nic z tego dzisiaj nie będzie… Może do jutra mi przejdzie”. Długo rozmawialiśmy tak ze sobą; był na tyle przewrotny, że jeszcze kilka razy doprowadził mnie swoimi słowami do łez i rozpaczy. Potem stopniowo jego nieugięta postawa zaczęła słabnąć, po nie kończących się pocałunkach i pieszczotach namówiłam go wreszcie, byśmy się przesiedli na tylne siedzenia wozu, i wydało mi się, że odniosłam wielkie zwycięstwo. Kiedy mu się oddałam, uważałam, że trwało to za krótko, że odbyło się jakby w pośpiechu, i czułam gorycz, bo przecież tak bardzo chciałam mu się podobać. Nie rozumiałam, że postępując w ten sposób nie tylko nie odniosłam żadnego zwycięstwa, ale byłam zdana całkowicie na jego łaskę i niełaskę, bo okazałam, że gotowa jestem w każdej chwili oddać mu się nie tylko w porywie miłości, ale i wtedy, gdy ani argumenty, ani pochlebstwa nie wystarczały, żeby mu się przypodobać i przekonać go; robią tak wszystkie zakochane kobiety, które nie mają pewności, czy są kochane z wzajemnością; a ja byłam całkiem zaślepiona jego poprawnym zachowaniem, wypływającym z obłudy. Mówił i robił zawsze to, co w danym momencie trzeba było powiedzieć lub zrobić, a ja byłam taka niedoświadczona, że nie zdawałam sobie sprawy, iż owa doskonałość pasuje raczej do wytworzonego przez moją wyobraźnię wizerunku kochanka niż do żywego człowieka z krwi i kości, który przy mnie siedział.

Ale data ślubu została ustalona i szybko zabrałam się do przygotowań. Zdecydowaliśmy z Ginem, że z początku zamieszkamy z matką. Oprócz dużego pokoju, kuchni i sypialni w mieszkaniu był jeszcze czwarty pokój, którego matka nigdy nie umeblowała z powodu braku pieniędzy. Służył on za graciarnię, a można wyobrazić sobie, jak wyglądały owe graty, skoro w naszym domu każdy mebel był stary i rozklekotany. Po wielu dyskusjach zdecydowaliśmy się na najskromniejszy program: umeblujemy ten pokój i ja kupię sobie najpotrzebniejsze rzeczy. Byłyśmy bardzo biedne obydwie z matką, ale wiedziałam, że uskładała ona sobie trochę oszczędności; pieniądze te ciułała dla mnie, żeby, jak mówiła, być przygotowaną na wszelką ewentualność. Co rozumiała przez tę ewentualność, nie wiem, ale na pewno nie moje małżeństwo z biednym chłopcem bez żadnej przyszłości. Poszłam do matki i powiedziałam jej:

— Te oszczędności, które masz, uskładałaś dla mnie, prawda?

— Prawda.

— Więc jeżeli chcesz, żebym była szczęśliwa, daj mi je teraz, a będę mogła urządzić ten pokój, w którym zamieszkamy z Ginem. Jeżeli naprawdę przeznaczyłaś te pieniądze dla mnie, teraz właśnie przyszła chwila, żeby je wydać.

Oczekiwałam wymówek i ostrej wymiany zdań, zakończonej odmową. A tymczasem matka z wielkim spokojem przyjęła moją prośbę, okazując znowu tę zaprawioną złośliwością dobroduszność, która wprowadziła mnie w takie osłupienie owego wieczoru, kiedy wróciłam z willi.

— A on nic ci nie da? — zapytała.

— Oczywiście, że da — skłamałam — mówił już o tym, ale i ja muszę coś wnieść.

Szyła przy oknie, ale gdyśmy zaczęły rozmawiać, przerwała robotę.

— Idź do mojego pokoju i otwórz górną szufladę w komodzie. Znajdziesz tam tekturowe pudełko. Jest w nim moja książeczka oszczędnościowa i kilka drobiazgów ze złota… Weź książeczkę i tę biżuterię… darowuję ci to.

Złotych przedmiotów było niewiele: pierścionek, kolczyki i łańcuszek. Ale już od dziecka ten ubożuchny skarb, ukryty między łachmanami i oglądany tylko przy nadzwyczajnych okazjach, pobudzał moją fantazję.

W uniesieniu rzuciłam się matce na szyję. Odepchnęła mnie bez gniewu, ale chłodno, mówiąc:

— Uważaj… mam w ręku igłę, możesz się ukłuć.

Ale nie byłam jeszcze zadowolona. Nie wystarczało mi to, że postawiłam na swoim, chciałam, żeby matka podzielała moją radość.

— Ależ, mamo — zawołałam — jeżeli robisz to tylko dlatego, żeby mi sprawić przyjemność, to nie chcę nic!

— Oczywiście, że nie robię tego, żeby jemu sprawić przyjemność — odpowiedziała biorąc się znowu do szycia.

— Czy ty naprawdę nie wierzysz — zapytałam pieszczotliwie — że wyjdę za mąż za Gina?

— Nigdy w to nie wierzyłam, a dzisiaj mniej niż kiedykolwiek.

— Więc dlaczego dajesz mi pieniądze na urządzenie pokoju?

— Dlatego, że w żadnym razie nie będą to wyrzucone pieniądze… Zostaną ci meble i bielizna pościelowa. Towar czy pieniądze… to jedno i to samo.

— I nie pójdziesz kupować ze mną do sklepów?

— Na litość boską — krzyknęła — nie chcę o niczym wiedzieć! Róbcie wszystko sami, kupujcie, wybierajcie… Ja nie chcę wiedzieć o niczym!

Kiedy szło o moje małżeństwo z Ginem, była rzeczywiście nieubłagana, nie dlatego, że nie podobało się jej zachowanie, charakter czy skromne warunki Gina, lecz wypływało to z jej ustosunkowania się do życia. W jej zapatrywaniach nie było nic takiego, co mogłoby budzić odrazę, po prostu tylko różniły się one całkowicie od ogólnie przyjętych pojęć. Inne matki pragną nade wszystko, żeby córki ich wyszły za mąż; moja matka życzyła sobie, żebym ja za mąż nie wyszła.

Tak rozgrywał się między nami ukryty pojedynek: matka chciała, aby moje małżeństwo nie doszło do skutku i abym zrozumiała, że ona chce mojego szczęścia, a ja chciałam wyjść za mąż i przekonać ją, że słuszność jest po mojej stronie. Z tym większą pasją uczepiłam się myśli o zamążpójściu, że z rozpaczliwym uporem postawiłam całe życie na tę jedną kartę. Wyczuwałam przy tym nie bez goryczy, że matka z wrogością śledzi moje wysiłki i ma nadzieję, że pójdą na marne.

Muszę tu jeszcze raz zaznaczyć, że nawet w okresie przygotowań do ślubu przeklęta doskonałość Gina nie poniosła szwanku. Powiedziałam matce, że Gino pokryje część wydatków, ale to było kłamstwo, bo na razie nie wspomniał o tym ani słowem. Byłam zdziwiona i zadowolona zarazem, kiedy Gino, chociaż go o to nie prosiłam, wręczył mi pewnego dnia niewielką sumę. Usprawiedliwiał się, że nie może dać mi więcej, bo musi stale posyłać pieniądze rodzinie. Dzisiaj, kiedy zastanawiam się, dlaczego to zrobił, mogę to sobie wytłumaczyć tylko w ten sposób, że pragnął bez zarzutu odegrać swoją rolę aż do końca. Pewnie czuł wyrzuty sumienia, że mnie oszukał, i żal, że nie może się ze mną ożenić, czego teraz już naprawdę pragnął. Z triumfem opowiedziałam matce o tych pieniądzach. Ograniczyła się do uwagi, że jest to bardzo skromna sumka, która nie zrujnowała go, ale wystarczyła, żeby mi zamydlić oczy.

Był to bardzo szczęśliwy okres mojego życia. Spotykaliśmy się z Ginem codziennie i kochaliśmy się, gdzie tylko się dało: w samochodzie, w ciemnym zaułku opustoszałej ulicy, na łąkach za miastem albo w willi, w pokoiku Gina. Pewnej nocy, kiedy odprowadził mnie do domu, oddałam mu się w ciemnościach na klatce schodowej przed drzwiami naszego mieszkania. Lubiłam być z nim razem w ścisku, w tramwaju czy w lokalu, bo ludzie popychali mnie, z czego korzystałam, aby tulić się do niego całym ciałem. Ciągle chciałam trzymać go za rękę, wplatać palce w jego włosy i pozwalałam sobie na te pieszczoty wszędzie, nawet między ludźmi. Wydawało mi się, że nikt tego nie widzi, jak to bywa zawsze, kiedy ulegamy nieprzezwyciężonej namiętności. Uważałam miłość za coś wspaniałego i może nawet podobała mi się bardziej niż sam Gino. Oddawałam mu się nie tylko powodowana uczuciem, ale i dla przyjemności. Oczywiście nie myślałam o tym, że taką samą przyjemność mógłby mi dać także inny mężczyzna. Ale zdawałam sobie sprawę, że pasja, zapamiętanie i uniesienie, towarzyszące moim pieszczotom, nie tłumaczyły się tylko naszą miłością. Było to coś niezależnego, coś na kształt powołania, które niedługo wyszłoby na jaw, nawet gdybym nie była poznała Gina.

Ale myśl o małżeństwie była we mnie najsilniejsza. Robiłam nadludzkie wysiłki, aby zarobić więcej pieniędzy, i pomagałam matce, często szyjąc całymi nocami… Za dnia, w godzinach wolnych od pozowania, chodziłam z Ginem po sklepach, żeby wybrać meble i materiały na wyprawę. Rozporządzałam bardzo niewielką sumą, a więc tym trudniej było mi zdecydować się na wybór. Kazałam pokazywać sobie nawet te rzeczy, na których kupno nie było mnie stać, oglądałam je długo, podając w wątpliwość ich gatunek i targując się, po czym wychodziłam udając niezadowolenie lub mówiłam, że przyjdę jeszcze raz. Nie uświadamiałam sobie tego, ale pełne pokus wyprawy po sklepach i oglądanie z bliska rzeczy dla mnie niedostępnych sprawiały, że wbrew własnej woli zaczynałam przyznawać rację matce: bez pieniędzy trudno być szczęśliwym. Po wizycie w willi była to druga okazja oglądania na własne oczy raju opływającego w bogactwa, i zdając sobie sprawę, że bez mojej winy jestem z niego wygnana, odczuwałam gorycz i niepokój wewnętrzny. Próbując zapomnieć o niesprawiedliwości losu, szukałam ucieczki — tak samo jak wtedy w willi — w miłości. Ta miłość była jedynym luksusem, na jaki mogłam sobie pozwolić, i sprawiała, że nie odczuwałam już niższości wobec kobiet bogatszych i szczęśliwszych ode mnie.

Na koniec, po wielu dyskusjach i wielu wahaniach, dokonałam wyboru i zakończyłam te bardzo skromne zakupy. Wzięłam na raty, bo nie wystarczyło mi gotówki, sypialnię w nowoczesnym stylu: małżeńskie łóżko, toaletę z lustrem, dwie nocne szafki, krzesełka i szafę. Były to sprzęty pospolite, tanie i tandetnie wykonane, ale trudno opisać, jak szybko przywiązałam się do tego więcej niż skromnego umeblowania. Kazałam wybielić ściany pokoju, polakierować drzwi i okna, wywiórkować podłogę, tak że nasz pokój stał się jakby wysepką czystości w morzu niechlujstwa pozostałej części mieszkania. Dzień, w którym wniesiono meble do domu, był na pewno jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Nie mogłam uwierzyć, że jestem właścicielką tego pokoju, czyściutkiego, porządnego, jasnego, pachnącego farbą i lakierem. Owo niedowierzanie połączone było z uczuciem nie kończącej się radości. Czasami, kiedy byłam pewna, że matka mnie nie widzi, wchodziłam do tego pokoju, siadałam na łóżku, na gołym materacu i całymi godzinami rozglądałam się dokoła. Nieruchoma jak posąg, patrzyłam na swoje meble, jak gdybym nie wierzyła, że naprawdę tam stoją, i jak gdybym się bała, że mogą w każdej chwili zniknąć zostawiając cztery nagie ściany. Albo wstawałam, pieszczotliwie ścierałam kurze i tarłam aż do połysku politurę. Myślę, że gdybym dała się ponieść uczuciom, całowałabym te meble. Okno bez firanek wychodziło na obszerne, brudne podwórko, otoczone niskimi, długimi domami, takimi samymi jak nasz. Wyglądało ono zupełnie jak dziedziniec szpitalny albo więzienny, ale obecnie nie zwracałam na to uwagi i czułam się tak szczęśliwa, jak gdyby za tym oknem rozciągał się jakiś piękny, pełen drzew ogród. Wyobrażałam sobie, jakie będzie nasze życie w tym pokoju, moje i Gina, jak będziemy tu spali, jak będziemy się kochali. Cieszyłam się także na to, co zamierzałam jeszcze kupić, skoro tylko uskładam znowu trochę pieniędzy: tu stanie wazon z kwiatami, tam lampa, a tutaj popielniczka czy inny drobiazg. Jedynym moim zmartwieniem było, że nie mogę urządzić sobie łazienki, jeżeli już nie takiej jak tamta, śnieżnobiałej ze lśniącą majoliką i błyszczącymi kranami, to choćby skromnej, ale czystej i nowej. Postanowiłam, że w moim pokoju będzie zawsze czyściutko i porządnie. Od czasu wizyty w willi nabrałam przekonania, że czystość i porządek to pierwszy krok do luksusu.

Rozdział 4

W tym okresie pozowałam wciąż jeszcze w pracowniach i zaprzyjaźniłam się z jedną z modelek, która miała na imię Gizela. Była to dziewczyna wysoka i pięknie zbudowana, o białej cerze, gęstych czarnych włosach, małych, głęboko osadzonych niebieskich oczach i dużych czerwonych ustach. Miała charakter całkiem odmienny od mojego: złośliwa, wyniosła, często się obrażała, a przy tym była praktyczna i interesowna; i może właśnie przez kontrast zbliżyłyśmy się do siebie. Jedynym jej zajęciem było pozowanie, ale ubrana była bez porównania lepiej ode mnie i bynajmniej przede mną nie ukrywała, że dostaje prezenty i pieniądze od mężczyzny, którego przedstawiała jako swego narzeczonego. Pamiętam, że owej zimy chodziła w czarnej kurtce z karakułowymi mankietami i kołnierzem, czego bardzo jej zazdrościłam. Jej narzeczony nazywał się Riccardo; był to młody człowiek, wysoki i tęgi, lubiący dobrze zjeść, spokojny, o gładko wygolonej twarzy. Wydawał mi się wtedy nadzwyczaj przystojny. Był zawsze wyświeżony, wypomadowany i ubrany jak z igły, jego ojciec miał sklep z krawatami i bielizną męską. Był tak naiwny, że czasem robił wrażenie głupkowatego, a przy tym dobroduszny, jowialny i zapewne dobry. On i Gizela byli kochankami i nie przypuszczam, żeby między nimi była mowa o małżeństwie. Pomimo to Gizela chciała wyjść za mąż, chociaż nie miała wielkich nadziei, że się jej to uda. Nie grzeszyła mądrością, ale że była o wiele bardziej doświadczona ode mnie, wbiła sobie do głowy, że musi mnie pouczać, opiekować się mną. Mówiąc krótko, miała takie same zapatrywania na życie i szczęście, jak moja matka, z tą tylko różnicą, że u matki zaprawione one były goryczą zrodzoną z wielu wyrzeczeń i rozczarowań, a u Gizeli wypływały z głupoty i objawiały się tupetem i wielką pewnością siebie. Matka ograniczała się do wygłaszania formułek, jak gdyby większe znaczenie miało dla niej głoszenie tych zasad niż wprowadzanie ich w życie; Gizela natomiast, która zawsze myślała w ten sposób i w ogóle nie przychodziło jej do głowy, że można by myśleć inaczej, dziwiła się, że nie prowadzę takiego trybu życia jak ona. I dopiero kiedy odruchowo okazałam jej, że nie pochwalam tego rodzaju postępowania, jej zdziwienie zmieniło się w zazdrość i irytację. Spostrzegła, że nie tylko odrzucam jej rady i opiekę, ale że mogłabym także, gdybym tylko chciała, potępiać ją i patrzyć na nią z góry, bo mam swoje na wskroś moralne zasady. I wówczas, może nawet nie całkiem świadomie, powzięła zamiar, żeby uprzedzić fakty i jak najprędzej zrobić ze mnie to, czym była ona sama. Na razie powtarzała mi bezustannie, że trzeba być chyba idiotką, aby tak dbać o swoją cnotę; że warunki, w jakich żyję, i moje nędzne sukienki mogą budzić litość; że gdybym tylko chciała wyzyskać swoją urodę, życie moje zmieniłoby się nie do poznania. Wreszcie wstydząc się tego, że oszukuję ją w pewnym stopniu, utrzymując ją w przekonaniu, iż nigdy nie zadawałam się z żadnym mężczyzną, wyznałam jej, jakie stosunki łączą mnie z Ginem, wspomniałam jednak przy tym o naszych zaręczynach i o mającym nastąpić wkrótce ślubie. Zapytała mnie, kim jest Gino, a kiedy dowiedziała się, że jest szoferem, zaczęła kręcić nosem. Pomimo to poprosiła, żebym go jej przedstawiła.

Gizela była moją najserdeczniejszą przyjaciółką, a Gino moim narzeczonym; dzisiaj mogę osądzić na zimno każde z nich, ale wówczas byłam zaślepiona bez reszty na ich punkcie. Gina, jak już nieraz wspominałam, uważałam za chodzącą doskonałość; co do Gizeli, może nawet zdawałam sobie sprawę z jej wad, ale widziałam w niej wielkie zalety serca i sądziłam, że ma dla mnie wiele uczucia. Jej zainteresowanie moim losem przypisywałam nie temu, że znając moją niewinność chce mnie zepsuć, ale źle pojętej dobroci. Tak więc byłam bardzo wzruszona, poznając ich ze sobą; pragnęłam, w swojej świętej naiwności, aby zostali przyjaciółmi. Spotkanie odbyło się w mleczarni. Gizela przez cały czas zachowywała powściągliwe i wyraźnie wrogie milczenie. Początkowo wydawało mi się, że Gino chce zjednać sobie Gizelę, bo jak zwykle naprowadził rozmowę na temat willi, rozwodząc się nad bogactwami swoich chlebodawców, jak gdyby miał nadzieję, że oczaruje ją tym opowiadaniem i że wówczas ona zapomni o jego skromnej pozycji. Ale nie rozbroiło to Gizeli, która w dalszym ciągu nieprzyjaźnie się do niego odnosiła. W pewnej chwili, nie pamiętam już przy jakiej okazji, powiedziała:

— Ma pan szczęście, że znalazł pan Adrianę.

— Dlaczego? — zapytał Gino zdziwiony.

— Bo szoferzy zadają się przeważnie z kucharkami.

Zobaczyłam, że Gino zbladł, ale nie należał do ludzi, których łatwo zbić z tropu.

— Tak, to prawda, to prawda… — powiedział powoli, zniżając głos, z miną człowieka zastanawiającego się po raz pierwszy nad problemem, który dotychczas uszedł jego uwagi — rzeczywiście, szofer, który służył tam przede mną, ożenił się właśnie z kucharką. To zupełnie zrozumiałe, dlaczegóż by nie? I ja powinienem był zrobić to samo. Kucharki wychodzą za mąż za szoferów, a szoferzy żenią się z kucharkami. No proszę, i jak to się mogło stać, że dotychczas o tym nie pomyślałem? Ale — dorzucił niedbałym tonem — wolałbym nawet, żeby Adriana była pomywaczką niż modelką — tu podniósł rękę, jak gdyby chciał uprzedzić protesty Gizeli. — Nie mówię już o tym, że nie mogę strawić tego rozbierania się przy mężczyznach, ale sam ten zawód stwarza tysiące okazji do zawierania pewnych znajomości… pewnych przyjaźni… — pokiwał głową i pogardliwie wykrzywił usta, po czym podsuwając jej pudełko z papierosami zapytał: — Czy pani pali?

Gizela nie wiedziała, co odpowiedzieć, i ograniczyła się do tego, że nie wzięła papierosa, popatrzyła na zegarek i oświadczyła:

— Adriano, musimy już iść, jest bardzo późno. Rzeczywiście było późno, pożegnałyśmy się z Ginem i wyszłyśmy z mleczarni. Na ulicy Gizela powiedziała:

— Jesteś na drodze do zrobienia wielkiego głupstwa… Ja za żadne skarby świata nie wyszłabym za takiego człowieka.

— Nie podobał ci się? — zapytałam z niepokojem.

— Ani trochę… Poza tym mówiłaś, że jest wysoki, a tymczasem jest odrobinę niższy od ciebie, ma fałszywe spojrzenie i nigdy nie patrzy w oczy, jest nienaturalny, wyraża się w sposób tak sztuczny, że od razu widać, że nigdy nie mówi tego, co myśli, i w dodatku te wielkopańskie maniery… u szofera!

— Ale ja go kocham.

Odpowiedziała spokojnie:

— Tak, ale on ciebie nie kocha… Zobaczysz, że pewnego pięknego dnia cię porzuci.

Uderzyło mnie to proroctwo, wypowiedziane pewnym głosem i zgodne z tym, co mówiła matka. Dzisiaj muszę przyznać, że Gizela, pomijając jej z góry nieprzychylny stosunek do Gina, lepiej poznała jego charakter przez godzinę niż ja przez parę miesięcy. Gino ze swojej strony także wydał bardzo niepochlebny sąd o Gizeli, który przynajmniej w pewnym stopniu musiałam uznać później za słuszny. Na razie miłość, przyjaźń i moje niedoświadczenie sprawiły, że patrzyłam na każde z nich przez różowe okulary; prawie zawsze tak bywa, że kiedy myślimy o kimś źle, jesteśmy o wiele bliżsi prawdy.

— Tę twoją Gizelę — powiedział — w moich okolicach nazwaliby „kobietką”.

Zrobiłam zdziwiony wyraz twarzy. Wyjaśnił mi:

— No, ulicznicą… bo taki ma charakter i takie zachowanie. Jest zarozumiała, bo dobrze się ubiera. Ciekaw jestem, w jaki sposób zarabia na te łaszki!

— Dostaje je od narzeczonego.

— Od narzeczonego, którego zmienia się co noc… A teraz słuchaj: albo ja, albo ona!

— Co to ma znaczyć?

— Chcę powiedzieć, że rób, jak chcesz, ale jeżeli dalej będziesz się z nią widywała, musisz zrezygnować ze mnie. Albo ja, albo ona!

Próbowałam go przekonać, lecz na próżno. Obraziło go z pewnością odpychające zachowanie Gizeli; ale nawet okazując pogardliwą niechęć dla mojej przyjaciółki, nadal pozostał wierny swojej roli dobrego narzeczonego, tak samo jak wtedy, gdy pokrył część wydatków na moją wyprawę. Jak zawsze, doskonale umiał wyrazić to, czego wcale nie odczuwał: „Mojej narzeczonej nie wolno przebywać w towarzystwie kobiet podejrzanego prowadzenia” — powtarzał twardo. Na koniec, w obawie, żeby nie rozwiało się nasze małżeństwo, obiecałam mu, że nie zobaczę się już więcej z Gizelą, chociaż wiedziałam, że nie dotrzymam słowa. Było to niemożliwe choćby z tego powodu, że pozowałyśmy z Gizelą o tej samej godzinie w tej samej pracowni.

Od tego czasu widywałam się z nią w tajemnicy przed Ginem. Kiedy byłyśmy razem, Gizela korzystała z każdej okazji, żeby robić ironiczne i pogardliwe aluzje na temat moich zaręczyn. Byłam na tyle naiwna, że zwierzyłam się jej w swoim czasie ze stosunków łączących mnie z Ginem, i to właśnie stało się źródłem jej docinków; malowała w najczarniejszych barwach zarówno moje obecne położenie, jak i moją przyszłość. Jej przyjaciel Riccardo nie widział żadnej różnicy między mną a nią, uważając nas obie za dziewczyny lekkiego prowadzenia, niewarte szacunku, i lubił stroić sobie ze mnie żarty razem z Gizelą, podchwytując jej kpinki. Ale robił to w sposób głupkowaty i dobroduszny, bo, jak już wspomniałam, pozbawiony był inteligencji i złośliwości. Dla niego mój narzeczony stanowił jedynie temat do żartobliwych rozmów dla zabicia czasu. Ale Gizela, której moja cnota była solą w oku i która za wszelką cenę chciała upodobnić mnie do siebie, abym nie miała prawa jej sądzić, po prostu stawała na głowie, żeby za wszelką cenę pognębić mnie i upokorzyć.

Uderzała przede wszystkim w mój słaby punkt: ubranie. Mówiła: „Dzisiaj po prostu się wstydzę wyjść z tobą na ulicę”. Albo: „Riccardo nigdy by nie pozwolił, żebym chodziła w takiej sukience… prawda, Riccardo? Miłość, moja droga, objawia się i w takich drobiazgach”. Nie potrafiłam pozostać obojętna wobec tych gruboskórnych uwag: ogarniała mnie złość, broniłam Gina, broniłam, ale coraz mniej pewnie, moich sukienek, i zawsze po rozmowie z nimi byłam zgnębiona, miałam wypieki na twarzy i łzy w oczach. Pewnego dnia, wiedziony współczuciem, Riccardo powiedział:

— Dzisiaj Adriana dostanie ode mnie prezent. Chodź, Adriano, chcę ci kupić torebkę. — Ale Gizelą gwałtownie się sprzeciwiła:

— Nie, nie, żadnych prezentów! Ma swojego Gina, niech on jej kupuje prezenty! — Riccardo, który zrobił tę propozycję z dobrego serca, ale nie domyślał się nawet, jaką przyjemność by mi tym zrobił, ustąpił natychmiast, a ja, na złość, tego samego popołudnia poszłam i sama kupiłam sobie torbę. Nazajutrz przyszłam na spotkanie z nimi z torbą pod pachą i oświadczyłam, że jest to podarunek od Gina. Było to jedyne zwycięstwo, jakie odniosłam w moich rozpaczliwych potyczkach, i drogo mnie ono kosztowało, bo torebka była naprawdę ładna i wydałam na nią mnóstwo pieniędzy.

Kiedy po nie kończących się docinkach, upokarzających uwagach i kazaniach Gizeli wydało się na koniec, że owoc dojrzał, oświadczyła, że ma dla mnie pewną propozycję.

— Ale pozwól mi powiedzieć wszystko aż do końca — dodała — i nie przerywaj, zanim nie dowiesz się, o co chodzi.

— Mów — odpowiedziałam.

— Wiesz, jak bardzo cię lubię — zaczęła — traktuję cię prawie jak siostrę. Ty, z twoją urodą, mogłabyś mieć wszystko, czego dusza zapragnie, toteż jest mi bardzo przykro, że chodzisz ubrana jak nędzarka. A teraz posłuchaj — tu przerwała i spojrzała na mnie uroczyście — znam pewnego mężczyznę, nadzwyczaj kulturalnego, dystyngowanego, poważnego, który widział cię i bardzo się tobą zainteresował. Jest żonaty, ale rodzina jego mieszka na prowincji. To gruba ryba — dodała zniżając głos — z policji… Jeśli chcesz go poznać, mogę ci go przedstawić. Jak już mówiłam, to bardzo poważny i dystyngowany człowiek i możesz liczyć w zupełności na jego dyskrecję, a poza tym jest bardzo zajęty, więc będziesz widywała go tylko parę razy na miesiąc. On nie ma nic przeciwko temu, żebyś zadawała się z Ginem, jeżeli masz ochotę, a nawet żebyś wyszła za mąż. On postara się stworzyć ci inne warunki niż te, w których żyłaś dotychczas… Co o tym myślisz?

— Bardzo mu jestem wdzięczna — odpowiedziałam szczerze — ale nie mogę zgodzić się na to.

— Dlaczego? — zawołała ze zdumieniem.

— Dlatego, że nie… kocham Gina i gdybym się na to zgodziła, wstydziłabym się spojrzeć mu w oczy.

— Dajże spokój… Przecież powiedziałam ci, że Gino nie będzie o niczym wiedział!

— Właśnie dlatego!

— Gdy pomyślę — zaczęła mówić jakby do siebie — co bym powiedziała, gdyby mnie ktoś zrobił taką propozycję… No, ale co mam mu odpowiedzieć? Że namyślisz się jeszcze?

— Nie, nie… nie zgadzam się.

— Jesteś skończoną idiotką — powiedziała Gizela z rozczarowaniem w głosie. — To się nazywa własnymi rękami burzyć swoje szczęście. — Mówiła jeszcze wiele rzeczy w tym tonie, ja stale odpowiadałam to samo, aż wreszcie odeszła bardzo niezadowolona.

Odrzuciłam tę propozycję bez namysłu, nie zastanawiając się, jakie dałaby mi korzyści. Potem, kiedy zostałam sama, prawie że pożałowałam tego: kto wie, może Gizela miała rację, może to był jedyny sposób, aby zdobyć wszystko, co było mi tak bardzo, bardzo potrzebne. Ale natychmiast odrzuciłam tę możliwość i tym rozpaczliwiej uczepiłam się myśli o małżeństwie i związanym z nim spokojnym życiu, choćby nawet w biedzie. Wydawało mi się, że zrobiłam wielkie poświęcenie, które zobowiązuje mnie teraz do małżeństwa bardziej niż kiedykolwiek i że plany moje muszą się ziścić za wszelką cenę.

Nie potrafiłam jednak oprzeć się pokusie i, powodowana próżnością, powiedziałam matce o propozycji Gizeli. Przypuszczałam, że sprawię jej podwójną przyjemność; wiedziałam, że jest bardzo dumna z mojej urody, a przy tym ogromnie przywiązana do swoich zapatrywań na życie, a więc oferta owa schlebiała jej próżności i zarazem potwierdzała słuszność jej poglądów. Ale nie sądziłam, że ta wiadomość wprawi ją w takie podniecenie. Z oczu jej wyzierała chciwość, dostała wypieków na twarzy.

— Ale kto to taki? — zapytała w końcu.

— Wielki pan — rzekłam. Wstydziłam się powiedzieć, że to ktoś z policji.

— I mówiła, że jest bardzo bogaty?

— Tak, podobno dużo zarabia.

Było widoczne, że nie chce się zdradzić z tym, co myśli; a mianowicie, że postąpiłam źle, odrzucając taką propozycję.

— Widział cię i zainteresował się tobą? Dlaczego nie każesz go sobie przedstawić?…

— Po co, jeżeli go nie chcę?

— Jaka szkoda, że jest żonaty.

— Nie chciałabym go nawet, gdyby był kawalerem.

— Ludzie różnie zapatrują się na życie — powiedziała matka. — To człowiek bogaty… jest w tobie zakochany… jedno wiąże się z drugim. Mógłby ci pomóc, nie żądając nic w zamian…

— Nie, nie — odpowiedziałam — tego rodzaju ludzie nic nie robią bezinteresownie.

— Nigdy nie wiadomo.

— Nie, nie — powtarzałam.

— Mniejsza o to — odrzekła matka kiwając głową. — W każdym razie ta Gizela to dobra dziewczyna. Inna byłaby o ciebie zazdrosna i nie powiedziałaby ani słowa. Od razu widać, że jest naprawdę twoją przyjaciółką.

Po mojej odmowie Gizela nie wspominała już o dystyngowanym panu i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu przestała wydrwiwać moje narzeczeństwo. Dalej po kryjomu widywałam się z nią i Riccardem; kilkakrotnie wspominałam o niej w rozmowach z Ginem, w nadziei, że może się pogodzą, bo nie lubiłam nic ukrywać. Ale on za każdym razem mi przerywał, mówiąc o niej z nienawiścią i odgrażając się, że porzuci mnie, jeżeli tylko się dowie, że ją widuję. Na pewno nie żartował; i czasem wydawało mi się, że byłby zadowolony, gdyby to mogło posłużyć mu jako pretekst do zerwania. Powiedziałam matce o tej antypatii Gina do Gizeli, a ona odrzekła na to bez cienia złośliwości:

— Nie chce, żebyś się z nią widywała, bo się boi, że będziesz porównywała łachmany, w jakich on pozwala ci chodzić, z sukniami Gizeli, które ona dostaje od narzeczonego.

— Nie, on uważa, że Gizela jest niewiele warta.

— On sam jest nic niewart… Żeby się tak dowiedział o twoich spotkaniach z Gizelą i naprawdę zerwał te zaręczyny!

— Mamo — powiedziałam przerażona — żeby ci tylko nie przyszło do głowy powiedzieć mu o tym!

— Nie, nie — odrzekła szybko i jakby z żalem — to są wasze sprawy i ja się do tego nie mieszam.

Było to w jesieni w okresie „lata św. Marcina”, dni były pogodne i ciepłe. Pewnego ranka Gizela powiedziała mi, że ona, Riccardo i pewien jego przyjaciel postanowili wybrać się na wycieczkę samochodem. Chcieliby, żeby pojechała jeszcze jedna kobieta, dla dotrzymania towarzystwa owemu przyjacielowi, i pomyśleli o mnie. Zgodziłam się z radością, bo w szarzyźnie mojego życia dobra była każda rozrywka, która dawała mi chwilę zapomnienia. Ginowi powiedziałam, że będę miała dodatkowe godziny pozowania; wczesnym rankiem pobiegłam na umówione miejsce spotkania, za Ponte Milvio. Samochód już na mnie czekał; Gizela i Riccardo, którzy siedzieli z przodu, nie ruszyli się nawet z miejsc, ale przyjaciel Riccarda wyskoczył z samochodu i podszedł do mnie. Był to młody mężczyzna średniego wzrostu, łysawy, o pożółkłej cerze i dużych czarnych oczach; nos miał orli, usta duże, uniesione w kącikach ku górze, tak że robił wrażenie, jak gdyby się uśmiechał. Ubrany był bardzo elegancko, ale zupełnie inaczej niż Riccardo, poważnie, w ciemnopopielatą marynarkę i nieco jaśniejsze spodnie, miał sztywny kołnierzyk i czarny krawat, w który wpięta była spinka z perłą. Głos jego był miękki i łagodny, nieco melancholijny, wzrok jakby znużony; zachowywał się bardzo wytwornie, a nawet uroczyście. Gizela przedstawiła mi go jako Stefana Astaritę i byłam pewna, że jest to ten sam pan, który przekazał mi przez nią owe korzystne propozycje. To, że go poznałam, nie sprawiło mi przykrości, bo jego oferta nie miała w sobie nic obrażającego, wprost przeciwnie, pochlebiała w pewnym sensie mojej próżności. Podniósł do ust moją rękę jak gdyby w bolesnym uniesieniu i z wielkim uczuciem. Potem wsiadłam, on zajął miejsce obok mnie i ruszyliśmy.

Gdy samochód pędził wśród pożółkłych pól, pustą, zalaną słońcem szosą, prawie nie rozmawialiśmy z sobą. Byłam uszczęśliwiona, że jadę samochodem, uszczęśliwiona z wycieczki, uszczęśliwiona, że wiatr dmucha mi przez okno prosto w twarz. Była to druga czy trzecia dłuższa wycieczka samochodowa w moich życiu i bałam się prawie, że za mało się tym cieszę. Szeroko otwierałam oczy, żeby widzieć jak najwięcej: zabudowania gospodarskie, sterty słomy, drzewa, pola, lasy — i myślałam o tym, że minie dobrych kilka miesięcy, a może i lat, zanim znowu będę miała okazję wybrać się na taką wycieczkę, muszę więc dobrze utrwalić sobie w pamięci wszystkie szczegóły, żebym długo mogła się cieszyć wspomnieniami. Ale Astarita, który siedział wyprostowany, w przyzwoitej odległości, wpatrywał się tylko we mnie. Ani na chwilę nie odrywał tych swoich smutnych oczu od mojej twarzy i postaci; czując na sobie jego wzrok, odnosiłam wrażenie, jakby ktoś nieustannie dotykał mnie palcem. Nie mogę powiedzieć, aby to zainteresowanie moją osobą było mi przykre, ale wprawiało mnie w zakłopotanie. Powoli zaczęło ogarniać mnie uczucie, że powinnam się nim zająć i zacząć rozmowę. Siedział z rękami opartymi na kolanach; na jednej ręce miał obrączkę i pierścionek z brylantem. Odezwałam się głupio:

— Jaki śliczny pierścionek!

Spuścił oczy, popatrzył na pierścionek nie poruszając ręki i odpowiedział:

— To pierścionek mojego ojca. Zdjąłem mu go z palca, kiedy umarł.

— Och! — rzekłam chcąc naprawić tę niezręczność i wskazując na obrączkę dodałam: — Pan jest żonaty?

— Oczywiście — odrzekł z ponurą satysfakcją. — Mam i żonę… i dzieci… wszystko.

— Ładna jest pańska żona? — zapytałam nieśmiało.

— Nie tak ładna jak pani — posiedział bez cienia uśmiechu, poważnie i dobitnie, jak gdyby stwierdzał jakiś ważny fakt, i ręką, na której miał pierścionek, chciał ująć moją dłoń. Zręcznie się uchyliłam i żeby cokolwiek powiedzieć, zapytałam:

— I mieszka pan z nią razem?

— Nie — odparł — żona mieszka w… — tu wymienił miasto na dalekiej prowincji. — A ja mieszkam tutaj… sam… mam nadzieję, że przyjdzie pani mnie odwiedzić.

Udałam, że nie słyszę tej propozycji, wypowiedzianej z jakimś tragicznym zapamiętaniem, i zapytałam:

— A dlaczego… nie chce pan mieszkać z żoną?

— Żyjemy w separacji — oświadczył z grymasem. — Kiedy się ożeniłem, byłem bardzo młody, małżeństwo to było dziełem mojej matki… Wiadomo, jak to bywa w takich razach… Panna z dobrej rodziny, z dużym posagiem, rodzice układają małżeństwo, a dzieci muszą się żenić. Mieszkać razem z żoną?… A pani zamieszkałaby z taką kobietą? — Wyjął portfel z marynarki, otworzył go i pokazał mi fotografię. Zobaczyłam dwie dziewczynki wyglądające na bliźniaczki, ciemnowłose, blade, a za nimi, z rękami opartymi na ich ramionach, drobną, czarną, bladą kobietę z sowimi, blisko siebie osadzonymi oczami, o złośliwym wyrazie twarzy. Oddałam mu zdjęcie, schował je do portfelu i szepnął: — Nie… ja chciałbym mieszkać z panią.

— Przecież pan mnie wcale nie zna — odpowiedziałam, zmieszana jego szaleńczym zachowaniem.

— Znam panią doskonale, już od miesiąca panią obserwuję, wiem wszystko o pani.

Mówił poważnie, siedząc w przyzwoitej odległości, ale z takim natężeniem uczucia, że aż oczy wychodziły mu z orbit.

Powiedziałam:

— Jestem zaręczona.

— Mówiła mi o tym Gizela — rzekł zduszonym głosem. — Ale nie rozmawiajmy o pani narzeczonym. Czy to w ogóle może mieć jakieś znaczenie? — I zrobił ręką krótki, niezgrabny gest udanej obojętności.

— Dla mnie to ma wielkie znaczenie — odpowiedziałam.

Spojrzał na mnie i ciągnął dalej:

— Pani mi się bardzo podoba.

— Zauważyłam to.

— Pani mi się bardzo podoba — powtórzył — nawet pani sama nie wie, jak bardzo mi się pani podoba.

Mówił doprawdy jak wariat. Uspokajało mnie to, że siedzi z daleka ode mnie i że nie próbuje już ująć mojej ręki.

— Nie ma w tym nic złego, że się panu podobam.

— A ja podobam się pani?

— Nie.

— Mam pieniądze — powiedział z konwulsyjnym grymasem — mam dość pieniędzy, żeby uczynić panią szczęśliwą. Jeżeli przyjdzie mnie pani odwiedzić, nie będzie pani tego żałowała.

— Nie trzeba mi pańskich pieniędzy — odpowiedziałam spokojnie, prawie uprzejmie. Udawał, że nie słyszy, i rzekł patrząc na mnie:

— Pani jest bardzo piękna.

— Dziękuję za komplement.

— Ma pani prześliczne oczy.

— Tak pan uważa?

— Tak… i usta pani są też prześliczne… Chciałbym je całować.

— Dlaczego pan mi to wszystko mówi?

— Chciałbym całować także pani ciało… całe ciało.

— Dlaczego mówi pan do mnie w taki sposób? — zaprotestowałam po raz drugi. — To nie wypada! Jestem zaręczona i wychodzę za mąż za dwa miesiące.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział — ale sprawia mi taką przyjemność mówienie pani tych rzeczy… Niech się pani zdaje, że mówię to do kogoś innego.

— Czy daleko jeszcze do Viterbo? — zapytałam, żeby zmienić temat.

— Już dojeżdżamy. W Viterbo coś zjemy. Proszę mi przyrzec, że przy stole usiądzie pani koło mnie.

Zaczęłam się śmiać, bo ostatecznie ta wielka namiętność schlebiała mojej próżności.

— Dobrze — powiedziałam.

— Będzie pani siedziała koło mnie — ciągnął dalej. — Tak jak teraz… Wystarcza mi zapach pani perfum.

— Ależ ja nie jestem uperfumowana.

— Nie? To ja pani podaruję perfumy — odrzekł na to.

Byliśmy już w Viterbo i samochód zwalniał wjeżdżając do miasta. Gizela i Riccardo, którzy siedzieli przed nami, milczeli przez całą drogę. Ale kiedy przejeżdżaliśmy powoli przez zatłoczone corso, Gizela odwróciła się i powiedziała:

— No, co u was słychać? Czy myślicie, że nic nie widziałam?

Astarita milczał, a ja zaczęłam protestować:

— Nic nie mogłaś widzieć, bośmy tylko rozmawiali.

— No, no — zadrwiła. Byłam zdumiona i nieco poirytowana zarówno zachowaniem Gizeli, jak i milczeniem Astarity.

— Jeżeli ci mówię… — zaczęłam.

— No, no — powtórzyła — ale nic się nie bój! Ginowi nie powiemy ani słóweczka.

Dojechaliśmy tymczasem na plac, wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy spacerować po corso w niedzielnym tłumie; listopadowe słońce łagodnie przygrzewało. Astarita nie opuszczał mnie ani na chwilę, był poważny, a nawet ponury; szedł z podniesioną głową i jedną rękę trzymał w kieszeni, a drugą machał wahadłowo. Wyglądał raczej na pilnującego mnie detektywa niż na adoratora. Gizela natomiast śmiała się głośno i żartowała z Riccardem, tak że wiele osób oglądało się za nami. Wstąpiliśmy do kawiarni i popijaliśmy na stojąco wermut. Zauważyłam nagle, że Astarita cedzi przez zęby jakieś przekleństwa, i zapytałam go, co się stało.

— Ten bałwan, który stoi tam w drzwiach, bezczelnie się pani przygląda — odpowiedział z oburzeniem.

Obejrzałam się i zobaczyłam młodego, szczupłego blondyna, który rzeczywiście wpatrywał się we mnie, stojąc w drzwiach kawiarni.

— A cóż w tym złego! — zawołałam wesoło. — Patrzy na mnie, no i co z tego?

— Ale ja pójdę i dam mu w twarz!

— Jeżeli pan to zrobi, nie spojrzę więcej na pana i nie odezwę się ani słowem — powiedziałam już nieco znudzona. — A zresztą nie ma pan żadnego prawa tego zrobić… Jest pan niczym dla mnie.

Nic nie odpowiedział i poszedł do kasy zapłacić za wermut. Wyszliśmy z kawiarni i znowu zaczęliśmy spacerować po corso. Słońce, gwar, ruchliwy tłum, czerwone, tryskające zdrowiem twarze mieszkańców prowincji, wszystko to wprawiło mnie w dobry humor. Kiedy skręciliśmy w boczną ulicę i doszliśmy do małego opustoszałego placyku, nagle powiedziałam:

— O proszę, gdybym miała taki ładny domeczek jak ten — i wskazałam na skromny piętrowy domek, przylegający do kościoła — i mogła zamieszkać w nim na stałe, byłabym bardzo szczęśliwa.

— Zlituj się — odrzekła Gizela — mieszkać na prowincji, i jeszcze do tego w Viterbo! Za nic, żeby mi nawet dawano złote góry!

— Szybko by ci się to sprzykrzyło, Adriano — powiedział Riccardo. — Kto przywykł do życia w wielkim mieście, nie może wytrzymać na prowincji.

— Nie macie racji — zaprzeczyłam — mieszkałabym tu chętnie… z człowiekiem, który by mnie kochał. Cztery czyściutkie pokoiki, weranda, cztery okna… nie chciałabym nic więcej. — Mówiłam szczerze, bo widziałam siebie razem z Ginem w tym domku w Viterbo. — A jakiego pan jest zdania? — dodałam zwracając się do Astarity.

— Z panią zamieszkałbym tutaj — odpowiedział półgłosem, żeby nie usłyszało go tamtych dwoje.

— Twoją największą wadą, Adriano — rzekła Gizela — jest to, że jesteś za skromna. Kto mało wymaga od życia, nie ma nic.

— Toteż ja nic nie chcę.

— Chcesz wyjść za mąż za Gina — wtrącił Riccardo. — Ach, to prawda!

Było już późno, na corso robiło się coraz puściej, weszliśmy do restauracji. Sala na parterze była przepełniona, siedzieli tam przeważnie chłopi, którzy przyjechali do Viterbo na odpust. Gizela krzywiła się mówiąc, że trudno oddychać w tym smrodzie, i spytała właściciela, czy nie można by zjeść na pierwszym piętrze. Odpowiedział, że można, i zaprowadził nas po drewnianych schodach do długiego, wąskiego pokoju, z jednym tylko oknem, wychodzącym na ciemny zaułek. Podniósł żaluzję i zamknął okno; potem rozciągnął obrus na dużym wiejskim stole, zajmującym dużą część pokoju, który, pamiętam, obity był wyblakłą, w wielu miejscach podartą tapetą w kwiaty i ptaki. Oprócz stołu znajdował się tam jeszcze tylko oszklony kredens, zastawiony talerzami.

Gizela kręciła się po pokoju, oglądając wszystko po kolei, i popatrzyła nawet przez okno na zaułek. Na koniec otworzyła drzwi do drugiego pokoju, zajrzała tam i z udanym ożywieniem zapytała właściciela restauracji, jakie jest przeznaczenie tego pokoju.

— To jest pokój sypialny — odpowiedział — jeżeli ktoś będzie chciał odpocząć po obiedzie…

— Odpoczniemy sobie, co, Gizelo? — zawołał Riccardo ze swoim głupkowatym chichotem. Ale Gizela udawała, że nie słyszy, zajrzała jeszcze raz do tego pokoju, po czym przymknęła drzwi, pozostawiając je lekko uchylone. Ta jadalnia, mała i zaciszna, wprawiła mnie w wesoły nastrój, toteż nie zwróciłam specjalnej uwagi ani na te nie domknięte drzwi, ani na spojrzenie, jakie wymienili Gizela i Astarita. Usiedliśmy przy stole, ja obok Astarity, tak jak mu przyrzekłam; ale on zdawał się wcale tego nie widzieć i był tak czymś przejęty, że w ogóle się nie odzywał. Po chwili kelner przyniósł zakąski i wino; byłam bardzo głodna i zachłannie rzuciłam się na jedzenie, co rozśmieszyło całe towarzystwo. Gizela skorzystała z okazji i zaczęła pokpiwać jak zazwyczaj z mojego małżeństwa.

— Jedz, jedz — mówiła. — Z Ginem nie będziesz miała okazji jeść ani tak dużo, ani tak smacznie.

— Dlaczego? — odpowiedziałam. — Gino będzie zarabiał.

— Tak, i będziecie codziennie jadali fasolę.

— Fasola nie jest zła — zawołał ze śmiechem Riccardo. — Zaraz każę sobie podać kopiasty talerz.

— Adriano, jesteś po prostu głupia — ciągnęła dalej Gizela — tobie potrzebny jest mężczyzna zamożny, poważny, zrównoważony, który dbałby o ciebie i przy którym nie brakłoby ci niczego, który oceniłby twoją urodę, a ty się chcesz związać z tym Ginem!

Milczałam uparcie, z pochyloną głową i zajęta byłam jedzeniem.

Riccardo śmiejąc się zrobił uwagę:

— Ja na miejscu Adriany nie rezygnowałbym z niczego, ani z Gina, skoro tak się jej podoba, ani z poważnego mężczyzny. Wziąłbym sobie obydwu i może nawet Gino nie miałby nic przeciwko temu.

— Co to, to nie! — odpowiedziałam szybko. — Gdyby się tylko dowiedział, że wybrałam się z wami na tę wycieczkę, zerwałby nasze zaręczyny!

— A to dlaczego? — zapytała niechętnie Gizela.

— Dlatego, że nie chce, abym się z tobą widywała.

— A łajdak, chłystek, głupiec! — zawołała rozwścieczona Gizela. — Miałabym ochotę pójść do niego i wprost powiedzieć mu: „Adriana widuje się ze mną, dzisiaj spędziłyśmy razem cały dzień, a teraz zrywaj sobie te twoje zaręczyny!”

— Nie, nie — błagałam wystraszona — nie rób tego!

— Dla ciebie byłoby to prawdziwe szczęście!

— Może, ale nie rób tego — prosiłam dalej — nie rób tego, jeżeli mnie lubisz choć trochę!

Podczas całej tej rozmowy Astarita nic nie mówił i nic nie jadł. Patrzał przez cały czas w moją stronę tym swoim ciężkim, poważnym, rozpaczliwym wzrokiem, co krępowało mnie coraz bardziej. Najchętniej powiedziałabym mu, żeby nie przyglądał mi się w ten sposób, ale obawiałam się drwin Gizeli i Riccarda. Z tego samego powodu nie odważyłam się zaprotestować, kiedy Astarita wykorzystując to, że oparłam się o krzesło, chwycił mnie za rękę i począł ściskać w swojej dłoni tak, że musiałam jeść jedną ręką. I źle zrobiłam nie broniąc mu tego, bo po chwili Gizela zawołała wybuchając śmiechem:

— Cała wierność dla Gina to tylko słowa! A jak postępujesz?… Czy myślisz, że nie widzę, jak Astarita pod stołem ściska cię za rękę?!

Zawstydziłam się i zaczerwieniłam, próbując uwolnić rękę. Ale Astarita trzymał mnie mocno. Riccardo powiedział:

— Zostaw ich! A cóż w tym złego? Trzymają się za ręce… zróbmy i my to samo.

— Żartowałam tylko — odrzekła Gizela — powiem więcej: jestem z tego bardzo zadowolona.

Po zjedzeniu makaronu długo czekaliśmy na drugie danie, Riccardo i Gizela przez cały ten czas śmiali się i żartowali, pili przy tym dużo i mnie też namawiali do picia. Podobał mi się ciepły i cierpki zapach wina, wcale nie czułam, że jestem pijana, i wydawało mi się, że mogę pić bez końca. Astarita, poważny i ponury, wciąż ściskał mnie za rękę, a ja się nie broniłam, uważałam, że mogę mu pozwolić na tę drobną przyjemność. Nad drzwiami wisiał oleodruk, przedstawiający opleciony różami balkon, gdzie mężczyzna i kobieta, staromodnie ubrani, obejmowali się w sztuczny i nader skomplikowany sposób. Gizela zauważyła oleodruk i powiedziała, że nie może zrozumieć, jak oni mogą się całować w takiej pozie.

— Spróbujmy — zaproponowała Riccardowi — czy uda się nam zrobić to samo.

Riccardo śmiejąc się wstał i przybrał pozę mężczyzny z oleodruku, a Gizela oparła się o stół w taki sam sposób, jak owa kobieta o poręcz balkonu. Z wielkim trudem udało im się złączyć usta pocałunkiem, ale prawie w tej samej chwili obydwoje stracili równowagę i o mało nie upadli na stół. Rozbawiona Gizela zawołała:

— A teraz na was kolej!

— Dlaczego — zapytałam z niepokojem — dlaczego kolej na nas?

— Tak, tak, spróbujcie!

Poczułam, że Astarita obejmuje mnie wpół, i próbowałam uwolnić się wołając:

— Ależ ja nie chcę!

— Och — krzyknęła Gizela — jaka ty jesteś nudna! Przecież to tylko zabawa!

— Ale ja nie chcę!

Riccardo zaśmiewał się i także podjudzał Astaritę, żeby mnie pocałował.

— Astarita, jeżeli jej nie pocałujesz, stracę dla ciebie cały szacunek. — Przerażała mnie powaga Astarity, widać było, że dla niego to nie są żarty.

— Dajcie mi święty spokój — powiedziałam zwracając się do niego.

Spojrzał na mnie, potem na Gizelę, jak gdyby czekał, że doda mu odwagi.

— No, Astarita! — zawołała Gizela. Wyglądała na jeszcze bardziej przejętą od niego, co uważałam za okrutne i bezlitosne z jej strony.

Astarita objął mnie mocniej i przyciągnął do siebie; przestało to być zabawą, chciał mnie pocałować za wszelką cenę. Szarpałam się bez słowa, ale on był bardzo silny i chociaż odpychałam go obiema rękami, widziałam, że twarz jego zbliża się coraz bardziej do mojej. Prawdopodobnie jednak nie udałoby mu się mnie pocałować, gdyby nie pomoc Gizeli. Zerwała się nagle z triumfującym okrzykiem, podbiegła od tyłu i chwyciła mnie za ramiona. Nie widziałam jej, ale czułam, z jaką pasją wpija mi w ciało paznokcie, i słyszałam, jak śmiejąc się powtarza z pełną okrucieństwa satysfakcją: — Prędzej Astarita, no teraz, prędzej! — Astarita pochylił się nade mną, ja próbowałam jeszcze odwrócić twarz, ale on chwycił mnie ręką pod brodę i zwrócił twarzą ku sobie. Potem pocałował mnie w usta mocno i długo.

— Zrobione! — krzyknęła z triumfem Gizela i rozweselona wróciła na miejsce. Astarita puścił mnie, a ja wściekła i obolała powiedziałam:

— Nigdy już nigdzie z wami nie pojadę!

— Och, och, Adriano! — zawołał Riccardo. — Tyle krzyku o jeden pocałunek!

— Astarita jest cały umalowany pomadką — zauważyła wesoło Gizela. — Co by też powiedział Gino, gdyby się tutaj nagle zjawił!

Rzeczywiście na ustach Astarity została moja pomadką, i ta czerwona plama na jego pożółkłej twarzy i mnie wydawała się śmieszna.

— No, pogódźcie się — zawołała Gizela — wytrzyj mu usta chusteczką, bo jak tu wejdzie kelner, Bóg wie co sobie pomyśli!

Musiałam nadrabiać miną; rąbkiem poślinionej chusteczki starłam powoli róż ze smutnej, nieruchomej twarzy Astarity. Źle zrobiłam, że ustąpiłam znowu, bo gdy tylko schowałam chusteczkę, on objął mnie wpół.

— Proszę mnie puścić — powiedziałam.

— Och, Adriano!

— Czy on robi coś złego? — wtrąciła Gizela. — Jemu to sprawia przyjemność, a tobie nic nie szkodzi, a poza tym już się z nim całowałaś, więc czemu tak się bronisz?

Tak więc musiałam ustąpić jeszcze raz. I siedzieliśmy obok siebie, on obejmował mnie, a ja byłam zimna i sztywna. Wszedł kelner i przyniósł drugie danie. Kiedy zaczęłam jeść, minął mój zły humor, pomimo że Astarita wciąż mnie obejmował. Jedzenie było znakomite i sama nie wiem, kiedy wypiłam wszystko wino, którego nieustannie dolewała mi Gizela. Po drugim daniu przyniesiono deser i owoce. Tak wybornego deseru nie jadłam jeszcze nigdy w życiu, kiedy więc Astarita podsunął mi swoją porcję, nie umiałam jej sobie odmówić. Gizela, która też bardzo dużo wypiła, zaczęła wdzięczyć się na różne sposoby do Riccarda, wkładała mu do ust podzieloną na cząstki mandarynkę, całując go za każdym razem. Czułam, że jestem pijana, ale w jakiś bardzo przyjemny sposób, i uścisk Astarity przestał mnie już denerwować. Gizela, coraz bardziej ożywiona i podniecona, usiadła Riccardowi na kolanach. Musiałam się roześmiać na widok Riccarda, który krzyczał udając, że Gizela zmiażdżyła go swoim ciężarem. Astarita, który dotychczas siedział spokojnie obejmując mnie wpół, zaczął nagle całować mnie w szyję, piersi i policzki. Tym razem nie broniłam się; po pierwsze, byłam zbyt pijana, żeby walczyć, po drugie, miałam wrażenie, jak gdyby całował on kogoś innego, bo absolutnie nie odwzajemniałam jego uniesienia, nieruchoma i chłodna niczym posąg. Wydawało mi się po pijanemu, że nastąpiło we mnie jakieś rozdwojenie i że stojąc w kącie pokoju z obojętnym zainteresowaniem obserwuję miłosne porywy Astarity. Ale inni wzięli tę moją obojętność za objaw uczucia i Gizela zawołała:

— Brawo, Adriano, brawo! Teraz to zupełnie co innego.

Chciałam jej odpowiedzieć, ale sama nie wiem, dlaczego zmieniłam zamiar, wzięłam do ręki pełny kieliszek, podniosłam go w górę i powiedziałam głośno i wyraźnie: — Jestem pijana! — po czym wychyliłam go do dna. Wydawało mi się, że wszyscy zaaprobowali mój gest, ale Astarita przestał mnie całować i patrząc mi w oczy powiedział cicho: — Chodźmy tam!

Poszłam za jego wzrokiem i zobaczyłam, że wskazuje drzwi przyległego pokoju. Pomyślałam sobie, że on także musi być pijany, i potrząsnęłam głową przecząco, ale bez cienia obrazy, a nawet zalotnie. Powtórzył jak lunatyk: — Chodźmy tam!

Zauważyłam, że Gizela i Riccardo przestali śmiać się i rozmawiać i że patrzą na nas. Gizela powiedziała:

— No, dalej, ruszże się… Na co czekasz!?

Wydało mi się nagle, że wytrzeźwiałam. Rzeczywiście byłam pijana, ale nie do tego stopnia, żeby nie zdawać sobie sprawy z zagrażającego mi niebezpieczeństwa.

— Ale ja nie chcę — oświadczyłam i wstałam od stołu.

Astarita wstał także, uchwycił moją rękę i usiłował pociągnąć mnie w kierunku drzwi. Tamtych dwoje znowu zaczęło go zachęcać:

— Do dzieła, Astarita!

Astarita doprowadził mnie prawie do samych drzwi, pomimo że mu się wyrywałam; wreszcie uwolniłam się gwałtownym szarpnięciem i pobiegłam w kierunku drzwi wychodzących na schody. Ale Gizela była szybsza ode mnie.

— O nie, złotko, nie! — Zerwała się z kolan Riccarda, dobiegła do drzwi przede mną, przekręciła klucz i wyjęła go z zamka.

— Ale ja nie chcę! — wołałam przerażonym głosem, zatrzymując się przy stole.

— Przecież nic ci się nie stanie! — krzyknął Riccardo.

— Głupia — wycedziła twardo Gizela popychając mnie w kierunku Astarity — idź, idź, po co te komedie!

Zrozumiałam, że Gizela pomimo całego okrucieństwa i sadyzmu nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi: pułapka, w jaką mnie wpędziła, musiała wydawać się jej czymś zabawnym i bardzo dowcipnie obmyślonym. Uderzyła mnie także obojętność i dobry humor Riccarda, bo wiedziałam, że jest to człowiek z gruntu dobry, niezdolny do zrobienia czegoś, co uważałby za niewłaściwe.

— Ale ja nie chcę! — powtórzyłam raz jeszcze.

— Dajże spokój! — zawołał Riccardo. — A cóż w tym złego?

Gizela, podniecona, niecierpliwa, popychała mnie ku tym drzwiom:

— Nie myślałam, że jesteś aż taka głupia! No idźże! Na co czekasz?

Astarita do tej pory nie powiedział ani słowa, stojąc nieruchomo przy drzwiach pokoju sypialnego i wpatrując się we mnie. Potem zobaczyłam, że otwiera usta, jak gdyby chciał się odezwać. Nieśmiało i bardzo powoli wykrztusił z największym trudem:

— Chodź, a jak nie… to powiem Ginowi, że byliśmy tu razem i że zostałaś moją kochanką.

Zrozumiałam natychmiast, że nie są to tylko pogróżki. Można podawać w wątpliwość treść wypowiadanych słów, ale ton nigdy nie myli. Astarita na pewno poszedłby do Gina i zanim zdążyłabym zrobić cokolwiek, skończyłoby się dla mnie wszystko. Dzisiaj myślę, że może jednak udałoby mi się stawić opór. Gdybym zaczęła krzyczeć i użyła wszystkich sił, żeby mu się wyrwać, Astarita przekonałby się, że na nic się nie zda ani szantaż, ani groźby. Ale może i to by nie pomogło, bo namiętność jego silniejsza była niż mój wstręt. Wówczas wyczułam natychmiast, że jestem pokonana. I zaczęłam myśleć już nie o tym, jak by się uwolnić, ale o tym, aby uniknąć grożącego mi skandalu. I nieopatrznie popełniłam ten fatalny krok, mając duszę pełną planów na przyszłość, pełną pragnień, z których nie chciałam zrezygnować za żadną cenę. I to, co spadło na mnie tak brutalnie, spotyka w różnych okolicznościach na różne sposoby wszystkie ambitne dziewczyny, choćby aspiracje ich były skromne, szlachetne i niewinne jak moje właśnie. Ambicja odgrywa w życiu wielką rolę i prędzej czy później trzeba za nią drogo płacić; tylko straceńcy albo ci, którzy ze wszystkiego zrezygnowali, mogą mieć nadzieję, że los obejdzie się z nimi inaczej.

Ale w tej samej chwili, kiedy pogodziłam się z przeznaczeniem, poczułam ostry i dotkliwy ból. I doznałam nagle jasnowidzenia: droga mojego życia, dotąd ciemna i kręta, stała się nagle jasna i prosta, ukazując w jednej chwili wszystko, co przyjdzie mi utracić w zamian za milczenie Astarity. Oczy napełniły mi się łzami i kryjąc twarz w dłoniach zaczęłam płakać. Rozumiałam, że płacz mój spowodowany jest całkowitą rezygnacją, a nie buntem, i zdałam sobie sprawę, że płacząc podchodzę coraz to bliżej do Astarity. Gizela popychała mnie mówiąc: — No i czego płaczesz? Przecież to nie pierwszy raz! — Usłyszałam śmiech Riccarda i czułam na sobie wzrok Astarity, chociaż go nie widziałam, idąc powoli, z oczyma pełnymi łez. Potem poczułam, jak jego ramię obejmuje mnie wpół, i drzwi pokoju zamknęły się za mną.

Nie chciałam nic widzieć; już to, że będę czuła, wydawało mi się nie do zniesienia. Z uporem zasłaniałam oczy ręką, chociaż Astarita próbował zachować się tak, jak wszyscy kochankowie w tego rodzaju sytuacji, to znaczy powoli i stopniowo nakłonić mnie, żebym poddała się jego woli. Ale uparcie zasłaniałam sobie oczy, więc stał się bardziej brutalny, niżby sam chciał. Całe moje ciało było bezwładne, ciężkie jak z ołowiu i nigdy chyba żadne zbliżenie nie odbyło się z większą uległością i mniejszym udziałem ze strony kobiety. Przestałam płakać i kiedy on ciężko dysząc upadł mi na piersi, odsłoniłam oczy i szeroko otworzyłam je w ciemności.

Jestem pewna, że w tej chwili Astarita kochał mnie, jak tylko mężczyzna kochać może kobietę, na pewno więcej niż Gino. Pamiętam, że nie przestawał głaskać mnie dłonią po czole i policzkach, gestem rozpaczliwym i pełnym uczucia, i szeptać mi nabrzmiałych miłością słów. Ale oczy moje były suche, nienaturalnie rozszerzone; wytrzeźwiałam już zupełnie i z przeraźliwą jasnością myśli cisnęły mi się do głowy i tak mnie pochłaniały, że obojętnie przyjmowałam pieszczoty Astarity. Widziałam swój pokój sypialny, taki jak go urządziłam, nowe meble, których nie zdążyłam jeszcze spłacić, i owładnęło mną uczucie gorzkiej satysfakcji. Teraz, mówiłam sobie, nic już nie może przeszkodzić, żebym wyszła za mąż i prowadziła takie życie, jakiego pragnęłam. Ale jednocześnie czułam, że zaszła we mnie zasadnicza zmiana i że miejsce młodzieńczych, niewinnych nadziei zajęła pewność siebie i stanowczość. Stałam się nagle bez porównania silniejsza, ale siła ta nie miała w sobie nic radosnego i nie płynęła z miłości.

Na koniec odezwałam się po raz pierwszy od chwili, kiedy weszliśmy do tego pokoju:

— Trzeba będzie wracać do tamtego pokoju. — A on odpowiedział mi bardzo cicho:

— Gniewasz się na mnie?

— Nie.

— Nienawidzisz mnie?

— Nie.

— Ja cię tak bardzo kocham! — szepnął i znowu obsypał gradem szalonych pocałunków moją twarz i szyję. Przeczekałam, aż minie jego uniesienie, a potem powiedziałam:

— Dobrze, dobrze, ale musimy już tam iść.

— Masz rację — odrzekł. Wstał z łóżka i zaczął, jak mi się zdawało, ubierać się po ciemku. Poprawiłam sukienkę, wstałam i zapaliłam lampkę na nocnym stoliku. W jej żółtym świetle zobaczyłam ten pokój: był właśnie taki, jak go sobie wyobrażałam czując panującą w nim duchotę i lekki zapach lawendy, unoszący się ze stojących na oknie doniczek. Sufit był niski z wybielonym belkowaniem, na ścianach tapety, meble ciężkie i masywne; w kącie stała umywalnia z marmurowym blatem, na niej dwie miednice i dwa dzbanki w czerwone i zielone kwiaty, nieco wyżej lustro w złotej ramie. Podeszłam do umywalni, nalałam trochę wody do miednicy i zmoczonym rogiem ręcznika przemyłam usta, zsiniałe od pocałunków Astarity, i oczy, jeszcze czerwone od płaczu. Zobaczyłam w sczerniałym i obdrapanym lustrze swoją zbolałą twarz, i przez chwilę wpatrywałam się w siebie z przerażeniem i współczuciem. Potem otrząsnęłam się, przygładziłam włosy rękami, jak mogłam najlepiej, i odwróciłam się do Astarity. Czekał na mnie przy drzwiach; gdy zobaczył, że jestem gotowa, otworzył je i, unikając mojego wzroku, odwrócił się. Zgasiłam światło i wyszłam za nim.

Riccardo i Gizela, którzy wciąż byli w doskonałym humorze, powitali nas wesoło. Do głowy im nie przyszło, że cierpiałam naprawdę, i teraz źle tłumaczyli sobie mój spokój. Gizela zawołała:

— Ładne z ciebie niewiniątko! Nie chciałaś, nie chciałaś, ale widać szybko i łatwo pogodziłaś się z losem… Jeżeli sprawiło ci to przyjemność, wszystko jest w porządku, ale po co było robić tyle ceregieli?

Popatrzyłam na nią; wydało mi się dziwnie niesprawiedliwe, że właśnie ona, która była sprawczynią wszystkiego, która posunęła się aż tak daleko, że trzymała mnie za ręce, żeby tylko Astarita mógł mnie pocałować, wymawia mi teraz, że jestem zadowolona. Riccardo ze swoim gruboskórnym zdrowym rozsądkiem zwrócił jej uwagę:

— Jesteś niekonsekwentna, Gizelo. Najpierw tak ją namawiałaś, a teraz masz jej za złe, że to zrobiła!

— No pewnie — odparła twardo Gizela — jeżeli nie chciała, zrobiła bardzo źle. Gdybym ja na przykład nie chciała, nie udałoby ci się zmusić mnie nawet siłą. Ale ona chciała — dorzuciła spoglądając na mnie z niechęcią i pogardą — chciała, i to jak! Obserwowałam ich w samochodzie, w drodze do Viterbo, i dlatego powtarzam, nie powinna była robić tyle ceregieli.

Milczałam i niemal podziwiałam to jej wyrafinowane okrucieństwo, tak bezlitosne i nieświadome zarazem. Astarita zbliżył się do mnie i niezręcznie próbował ująć mnie za pękę. Ale odepchnęłam go i poszłam usiąść przy końcu stołu.

— Spójrzcie na Astaritę — zawołał Riccardo wybuchając śmiechem — ma taką minę, jakby wracał z pogrzebu!

A tymczasem Astarita ową żałobną, rozpaczliwą powagą okazał na swój sposób, że rozumie mnie lepiej od innych.

— Zawsze tylko stroicie sobie żarty — powiedział.

— A co, mamy płakać? — wykrzyknęła Gizela. — A teraz wy musicie cierpliwie poczekać, tak jak my czekaliśmy! Na nas kolej, chodźmy, Riccardo!

— Tylko bardzo was proszę… — powiedział Riccardo wstając od stołu. Było widoczne, że jest pijany i sam nie wie, o co chce prosić.

— Chodźmy, chodźmy!

Tak więc tym razem oni wyszli z pokoju i zostaliśmy we dwoje z Astaritą. Ja siedziałam przy jednym końcu stołu, on przy drugim. Promień słońca, wpadający przez okno, rzucał jasny odblask na nieporządnie rozstawione, pełne skórek od owoców talerze, na nie dopite kieliszki i brudne sztućce. Ale Astarita, pomimo że słońce świeciło mu prosto w twarz, dalej był pochmurny i smutny. Zaspokoił swoje pożądanie, ale w jego wzroku mogłam wyczytać to samo bolesne natężenie, jakie dręczyło go od pierwszej chwili naszego poznania. Współczułam mu, pomimo krzywdy, jaką mi wyrządził. Rozumiałam, że zanim zdołał mnie posiąść, był bardzo nieszczęśliwy, ale i teraz, kiedy się to już stało, bynajmniej nie odczuwał radości. Przedtem cierpiał, bo pożądał mnie, a teraz — bo nie odwzajemniałam jego uczuć. Ale litość jest największym wrogiem miłości; gdybym go nienawidziła, mógłby może mieć nadzieję, że kiedyś go pokocham. Nie czułam nienawiści, tylko współczucie, i wiedziałam, że mój stosunek do niego pozostanie już zawsze chłodny i pełen odrazy.

Długo czekaliśmy w tym pokoju, zalanym słońcem, na powrót Gizeli i Riccarda. Astarita palił bez przerwy, odpalając jednego papierosa od drugiego i poprzez nerwowo wypuszczane kłęby dymu rzucał mi wymowne spojrzenia, jak ktoś, kto ma wiele do powiedzenia, ale nie ma odwagi się odezwać. Siedziałam przy końcu stołu, założywszy nogę na nogę, i miałam jedno tylko pragnienie: odejść stąd. Nie czułam ani wstydu, ani zmęczenia; chciałam być sama tylko dlatego, żeby móc przemyśleć w spokoju to, co się stało. Cała moja uwaga skupiona była na tym oczekiwaniu, w głowie miałam zupełną pustkę i machinalnie, rozglądając się dokoła, robiłam obserwacje: Astarita ma perłę wpiętą w krawat, tapety są wzorzyste, po brzegu kieliszka spaceruje mucha, na bluzce mam plamkę z sosu pomidorowego. Byłam zła sama na siebie, że nie umiem zmusić się do myślenia o czymś mądrzejszym. Ale moje błahe spostrzeżenia przydały mi się, kiedy po długim milczeniu Astarita zapytał mnie zdławionym głosem: — O czym myślisz? — Zastanowiłam się przez chwilę i odpowiedziałam szczerze:

— Złamałam paznokieć i myślałam o tym, w jaki sposób i kiedy to się stało. — Tak było naprawdę; ale on popatrzył na mnie niedowierzająco, z żalem i zrezygnował z dalszych pytań.

Na koniec wrócili Riccardo i Gizela, nieco zasapani, ale weseli i beztroscy jak przedtem. Dziwili się, że zastali nas tak poważnych i milczących; ale było już późno, a przy tym miłosne przeżycia sprawiły, że w przeciwieństwie do Astarity, stali się znacznie spokojniejsi. Gizela była teraz dla mnie po prostu czuła, nie przejawiając ani cienia owego okrucieństwa, którego dała dowody przed i po szantażu Astarity; przyszło mi na myśl, że może ten szantaż stał się dla niej tego dnia pikantną przyprawą w banalnym stosunku z Riccardem. Na schodach objęła mnie wpół i szepnęła:

— Dlaczego masz taką minę?… Jeżeli chodzi ci o Gina, możesz być spokojna, nie piśniemy ani słówka.

— Jestem zmęczona — skłamałam; nie umiem żywić urazy do nikogo i wystarczyło, że objęła mnie serdecznie, a rozwiał się cały mój żal.

— Ja też jestem zmęczona — odpowiedziała. — Przez całą drogę wiatr wiał mi prosto w twarz. — Po chwili, podczas gdy obaj mężczyźni szli do samochodu, zatrzymała się w drzwiach restauracji i dodała: — Nie gniewasz się chyba na mnie za to, co zaszło?

— Skądże znowu? — odpowiedziałam. — Przecież ty nie masz z tym nic wspólnego. — Tak więc po doznaniu wszystkich przyjemności, jakie sobie obiecywała po swojej intrydze, chciała się jeszcze upewnić, że nie mam do niej pretensji. Wydawało mi się, że aż za dobrze ją rozumiem; i właśnie dlatego, w obawie, że ona połapie się, iż czytam w jej myślach, i obrazi się na mnie, postanowiłam być dla niej miła. Podeszłam i pocałowałam ją w policzek, mówiąc:

— Dlaczego miałabym gniewać się na ciebie? Zawsze mówiłaś, że powinnam rzucić Gina i związać się z Astaritą.

— No oczywiście — przytaknęła z entuzjazmem — i dalej uważam tak samo, ale boję się, że nigdy mi tego nie wybaczysz.

Wyglądała na zaniepokojoną; a ja, jak gdybym zaraziła się od niej, byłam jeszcze bardziej niespokojna, bojąc się, że ona odgadnie, co czuję.

— Widocznie jeszcze mnie nie znasz — odrzekłam spokojnie. — Wiem, że chciałabyś, żebym rzuciła Gina, bo naprawdę mnie lubisz i widzisz, że nie umiem dbać o swoje interesy. Być może — dorzuciłam ostatnie kłamstwo — że masz rację.

Rozpogodzona, ujęła mnie pod rękę i powiedziała spokojnym i już poufałym tonem:

— Musisz mnie zrozumieć. Astarita czy inny, ale w każdym razie nie Gino. Nawet nie wiesz, jaką przykrość sprawia mi myśl, że taka śliczna dziewczyna jak ty miałaby się marnować. Zapytaj Riccarda, czy codziennie mu tego nie powtarzam. — Nic już teraz nie podejrzewała, rozmawiała ze mną tak jak zawsze, a ja skwapliwie potakiwałam każdemu jej słowu. I tak doszłyśmy do samochodu. Usiedliśmy na swoich dawnych miejscach i ruszyliśmy w drogę.

Przez cały czas nikt z całej czwórki nie odezwał się ani słowem. Astarita wpatrywał się we mnie, ale w spojrzeniu jego było więcej smutku niż pożądania. Tym razem jednak nie żenowało mnie to i nie miałam ochoty ani okazywać mu uprzejmości, ani z nim rozmawiać. Z przyjemnością wdychałam powiew wiatru, wpadający przez otwarte okno, i machinalnie sprawdzałam na przydrożnych słupkach ilość kilometrów dzielącą nas od Rzymu. W pewnej chwili poczułam, że Astarita musnął moją rękę i że próbuje wsunąć mi w dłoń kawałek papieru. Zdumiona, pomyślałam, że nie mając odwagi rozmówić się ze mną, chce mi w ten sposób prze kazać jakąś wiadomość. Ale kiedy spuściłam oczy, zobaczyłam, że jest to złożony na czworo banknot.

Patrzał na mnie przenikliwie i usiłował zacisnąć mi palce na banknocie; w pierwszej chwili miałam ochotę rzucić mu w twarz te pieniądze. Ale zaraz uświadomiłam sobie, że byłby to tylko pusty gest, wywołany raczej chęcią naśladowania innych niż szczerym odruchem. Uczucie, jakiego doznałam wtedy, wprawiło mnie w zdumienie, i później, kiedy dostawałam pieniądze od mężczyzn, nie miało ono już nigdy tej siły i wyrazistości, a było to uczucie wspólnoty i więzów cielesnych, których nie potrafiła wzbudzić we mnie w pokoiku przy restauracji żadna z jego pieszczot, uczucie nieuniknionej zależności, które odkryło mi nagle nową, nie znaną dotąd cechę mojego charakteru. Wiedziałam oczywiście, że nie powinnam była przyjąć tych pieniędzy, ale jednocześnie czułam, że pragnę je wziąć. I było to podyktowane nie tyle chciwością, ile całkiem nowym, miłym podnieceniem, jakie wzbudził we mnie ofiarowany mi banknot.

Pomimo że powzięłam już decyzję, odepchnęłam jego rękę, i to także zrobiłam odruchowo, bez cienia wyrachowania.

Astarita nalegał patrząc mi w oczy i wówczas przełożyłam banknot z lewej do prawej dłoni. Byłam niesłychanie podniecona, miałam wypieki na policzkach, mój oddech był przyśpieszony. Gdyby Astarita mógł odgadnąć, jakie były w tej chwili moje uczucia, może pomyślałby, że go kocham. A tymczasem trudno by było bardziej się mylić, bo w tej chwili pochłonięta byłam wyłącznie myślą o pieniądzach i o tym, za co i w jaki sposób zostały mi ofiarowane. Poczułam, że Astarita wziął mnie za rękę i podniósł ją do ust; pozwoliłam mu na to, po czym odsunęłam się od niego. Od tej chwili aż do końca jazdy nie spojrzeliśmy już na siebie ani razu.

W Rzymie rozstaliśmy się prawie w popłochu, jak gdyby każdy z nas zdawał sobie sprawę, że popełniliśmy przestępstwo, i jedyne, czego pragnął, to jak najszybciej gdzieś się ukryć. Istotnie, wszyscy popełniliśmy tego dnia coś bardzo podobnego do przestępstwa: Riccardo przez głupotę, Gizela przez zazdrość, Astarita przez nieokiełznaną żądzę, a ja przez nieświadomość. Gizela umówiła się ze mną na następny dzień na pozowanie, Riccardo życzył mi dobrej nocy, a Astarita zdobył się tylko na silny, konwulsyjny uścisk dłoni. Odwieźli mnie do samego domu; pomimo zmęczenia i pełnych wyrzutu wspomnień ogarnęło mnie uczucie miłej próżności, kiedy wysiadłam przed bramą z tego eleganckiego samochodu, na oczach całej rodziny kolejarza, naszego sąsiada, która wyglądała przez okno.

Poszłam zamknąć się w swoim pokoju i przede wszystkim spojrzałam na pieniądze. Zobaczyłam, że był to nie jeden, ale trzy banknoty tysiąclirowe, i przez chwilę, siedząc na krawędzi łóżka, poczułam się prawie szczęśliwa. Było ich dość nie tylko na zapłacenie ostatnich rat za meble, ale również na zakup innych rzeczy, które mi były potrzebne. Nigdy w życiu nie byłam w posiadaniu takiej sumy. Co chwila dotykałam banknotów i po prostu nie mogłam się im napatrzyć. Moje dotychczasowe ubóstwo czyniło mi ich widok jeszcze milszym i ledwie wierzyłam własnym oczom. Musiałam długo przyglądać się tym pieniądzom, tak jak przedtem moim meblom, aby nabrać pewności, że naprawdę są moją własnością.

Rozdział 5

Spałam długo i mocno tej nocy i sen — tak mi się przynajmniej wydawało — zatarł nawet wspomnienie przygody w Viterbo. Obudziłam się spokojna, z mocnym postanowieniem, że nadal dążyć będę do tego, aby stworzyć sobie normalny rodzinny dom. Gizela, z którą spotkałam się tego samego dnia, ani słowem nie wspomniała o wycieczce — nie wiem, czy przez dyskrecję, czy też dlatego, że czuła się winna, w każdym razie byłam jej za to wdzięczna. Ale odczuwałam niepokój na myśl o spotkaniu z Ginem. Chociaż wiedziałam, że nie ponoszę winy za to, co się stało, myślałam o tym, że będę musiała kłamać, i obawiam się, czy potrafię, bo nie zdarzyło mi się to jeszcze nigdy dotąd; wobec Gina zawsze byłam szczera. Ukrywałam wprawdzie przed nim, że widuję się z Gizelą, ale motywy zatajenia owego faktu były tak niewinne, że w ogóle nie uważałam tego za kłamstwo, co najwyżej za wykręt, do którego zmuszała mnie jego nieuzasadniona antypatia do Gizeli.

Kiedy spotkaliśmy się, jeszcze tego samego dnia, byłam tak przejęta, że z trudem powstrzymałam się od płaczu oraz wyznania mu wszystkiego i prośby o przebaczenie. Wycieczka do Viterbo ciążyła mi jak kamień i pragnęłam znaleźć ulgę wypowiadając to, co leżało mi na sercu. Gdyby Gino był inny, nie taki zazdrosny, na pewno powiedziałabym mu wszystko, i myślę, że potem kochalibyśmy się jeszcze bardziej, a ja czułabym się związana z nim ściślej niż kiedykolwiek. Jak zwykle zatrzymaliśmy samochód na podmiejskiej szosie. Zauważył moje zmieszanie i zapytał:

— Co ci jest?

Pomyślałam: „Teraz powiem mu wszystko, choćby mnie miał wyrzucić z samochodu, choćbym musiała wracać piechotą do Rzymu”. Ale zabrakło mi odwagi i z kolei ja zapytałam:

— Kochasz mnie?

— Jak możesz pytać o to? — odpowiedział.

— I zawsze mnie będziesz kochał? — mówiłam dalej z oczyma pełnymi łez.

— Zawsze.

— I prędko się pobierzemy?

Był wyraźnie zniecierpliwiony moim naleganiem:

— Daję ci słowo honoru, mam takie wrażenie, jakbyś straciła do mnie zaufanie — powiedział. — Czy nie zadecydowaliśmy już, że ślub odbędzie się na Wielkanoc?

— Tak, to prawda.

— Czy nie dałem ci pieniędzy na urządzenie mieszkania?

— Tak.

— No więc… Jestem czy nie jestem człowiekiem honoru? Kiedy coś mówię, dotrzymuję słowa. Mógłbym się założyć, że to twoja matka podburza cię przeciwko mnie…

— Nie, nie, matka nie ma z tym nic wspólnego — odpowiedziałam niespokojnie — ale powiedz, będziemy zawsze razem?

— Oczywiście.

— I będziemy szczęśliwi?

— To będzie zależało tylko od nas.

— I zawsze będziemy razem? — zapytałam po raz drugi, nie umiejąc wydobyć się z kręgu dręczących mnie wątpliwości.

— Ufff, pytałaś już o to, i już ci odpowiedziałem!

— Nie gniewaj się na mnie — rzekłam — ale czasami wydaje mi się to niemożliwe. — I nie mogąc dłużej panować nad sobą, wybuchnęłam płaczem. Gino był zaskoczony i przejęty moimi łzami, wyczuwałam przy tym, że jest zmieszany, ale z jakiego powodu, zrozumiałam dopiero o wiele później.

— No już, już — powiedział. — I po co tak płakać?

A ja płakałam z rozpaczy, że nie mogę mu opowiedzieć o tym, co się stało, i uwolnić się od gnębiących mnie wyrzutów sumienia. Płakałam też z upokorzenia, bo czułam się niegodna jego, który był uosobieniem doskonałości i dobroci.

— Masz rację — wyjąkałam na koniec — jestem głupia.

— Tego nie powiedziałem, tylko nie widzę powodu do płaczu.

Ale w dalszym ciągu było mi ciężko na sercu. I kiedy rozstaliśmy się, poszłam jeszcze tego samego popołudnia do kościoła, żeby się wyspowiadać. Nie byłam u spowiedzi już prawie od roku, ale wiedziałam, że mogę to zrobić w każdej chwili, i wystarczała mi owa świadomość. Przestałam się spowiadać od chwili, kiedy po raz pierwszy pocałowałam się z Ginem. Zdawałam sobie sprawę, że z punktu widzenia religii nasz stosunek jest grzechem, ale ponieważ myślałam, że mamy się pobrać, nie odczuwałam wyrzutów sumienia i liczyłam na to, że przed ślubem dostanę rozgrzeszenie.

Poszłam do małego kościoła w centrum miasta, stojącego między kinem i sklepem z pończochami. Panował tam mrok, oświetlony był tylko główny ołtarz i boczna kaplica Matki Boskiej. Kościół był brudny i obdrapany, rozstawione tu i ówdzie wyplatane słomą krzesełka, pozostawione w nieładzie przez wiernych, przywodziły na myśl nie tyle mszę, ile jakieś nudne zebranie, z którego wychodzi się z uczuciem ulgi.

W słabym świetle, padającym przez okienka kopuły, widać było zakurzoną podłogę i białe odpryski na żółtych popękanych kolumnach, mających imitować marmur. Niezliczona ilość srebrnych wotów w kształcie gorejących serc, gęsto porozwieszanych na ścianach, robiła smętne wrażenie straganu ze świecidełkami. Ale pokrzepił mnie na duchu unoszący się w powietrzu zapach kadzidła. Często jako dziecko wdychałam ten zapach i przywodził mi on na myśl miłe i niewinne wspomnienia. Tak więc, chociaż po raz pierwszy znalazłam się w tym kościele, od razu przestałam czuć się w nim obco.

Ale jeszcze przed spowiedzią chciałam zajść do bocznej kaplicy, w której widziałam figurkę Matki Boskiej. Od urodzenia byłam poświęcona Madonnie i matka mówiła, że jestem nawet do Niej podobna, bo mam regularne rysy i łagodne spojrzenie. Zawsze kochałam Madonnę, bo trzyma na ręku Dzieciątko i Dzieciątko to, kiedy dorosło, zostało ukrzyżowane; ona wydała je na świat i kochała tak, jak kocha się syna, i bardzo cierpiała, widząc Go na krzyżu. Myślałam, że Madonna, która tyle przecierpiała, potrafi się wczuć w moje troski, i od dzieciństwa modliłam się tylko do niej, jako do tej jedynej, która zdoła mnie zrozumieć. Madonną zachwycałam się także dlatego, że była taka inna od mojej matki: pogodna, spokojna, przystrojona w bogate szaty; jej oczy patrzyły na mnie z czułością i wydawało mi się, że ona jest moją prawdziwą matką, a nie mama, stale rozkrzyczana, zagoniona, niechlujna.

Uklękłam więc i kryjąc twarz w dłoniach, z pochyloną głową, odmówiłam długa modlitwę do Madonny, prosząc o przebaczenie za to, co zrobiłam, i błagając o opiekę nade mną, matką i Ginem. Potem przypomniałam sobie, że nie powinnam żywić urazy do nikogo, i prosiłam Madonnę o opiekę także i nad Gizelą, która skrzywdziła mnie przez zazdrość, nad Riccardem i na koniec także nad Astaritą. Za Astaritę modliłam się dłużej niż za innych, właśnie dlatego, że miałam do niego żal, który chciałam w sobie zagłuszyć i kochać go, jak kochałam innych, przebaczyć mu i zapomnieć zło, jakie mi wyrządził. W końcu tak się wzruszyłam, że łzy nabiegły mi do oczu. Podniosłam zamglony łzami wzrok na figurę Madonny; umieszczona u szczytu ołtarza, majaczyła mi niewyraźnie, jakby pod wodą, a świece płonące dokoła migotały niezliczonymi złotymi plamkami, miłymi dla oka, ale zarazem przepełniającymi goryczą, jak to bywa z gwiazdami, których chciałoby się dotknąć, ale nie można, bo są za daleko. Długo wpatrywałam się w Madonnę, prawie jej nie widząc; potem łzy spłynęły mi z oczu i toczyły się po policzkach, łaskocząc je delikatnie, i zobaczyłam Madonnę z Dzieciątkiem na ręku; patrzyła na mnie, z twarzą oświetloną płomykami świec. Wydawało mi się, że spogląda na mnie ze współczuciem i sympatią, więc dziękowałam jej z głębi serca, a kiedy wstałam z klęczek, było mi lekko na duszy i poszłam się wyspowiadać.

Wszystkie konfesjonały były puste, ale rozglądając się dokoła w poszukiwaniu jakiegoś księdza, zobaczyłam, że ktoś wychodzi przez drzwiczki obok głównego ołtarza, przyklęka i przechodzi na drugą stronę. Był to zakonnik, nie wiedziałam tylko, z jakiego zgromadzenia; zdobywając się na odwagę, zawołałam go po cichu. Obejrzał się i od razu skierował się w moją stronę. Kiedy był już blisko, zobaczyłam, że jest to człowiek jeszcze młody, bardzo wysoki i postawny, o twarzy czerstwej, różowej i męskiej, otoczonej rzadką rudawą brodą, o niebieskich oczach i wysokim białym czole. Pomyślałam bezwiednie, że jest to niezwykle przystojny mężczyzna, jakiego niełatwo spotkać nie tylko w kościele, ale i na ulicy; i byłam zadowolona, że będę się u niego spowiadać. Powiedziałam szeptem, o co mi idzie, a on, zaprosiwszy mnie lekkim gestem ręki, podszedł do jednego z konfesjonałów.

Wszedł do środka, a ja uklękłam przy kratkach. Na małej emaliowanej tabliczce przybitej do konfesjonału widniał napis: Ojciec Eliasz; spodobało mi się to imię i wzbudziło we mnie zaufanie. Ksiądz modlił się przez chwilę, po czym zapytał:

— Od jak dawna nie byłaś u spowiedzi?

— Od roku — odpowiedziałam.

— O, to długo… za długo. A dlaczego?

Zauważyłam, że nie mówi poprawnie po włosku i wymawia r jak Francuzi; po kilku błędach, jakie zrobił przekręcając wyrazy cudzoziemskie na język włoski, domyśliłam się, że jest właśnie Francuzem. Byłam zadowolona i z tego, że to cudzoziemiec, ale sama nie wiedziałam, dlaczego. Może dlatego, że kiedy robi się coś, do czego przywiązuje się dużą wagę, to każda niezwykła okoliczność wydaje się dobrym znakiem.

Zapewniłam go, że zrozumie, dlaczego dawno nie byłam u spowiedzi, kiedy mu wszystko opowiem. Po chwili milczenia zapytał mnie, co mam do wyznania. Wówczas gwałtownie i z ufnością opowiedziałam mu, co łączy mnie z Ginem, o mojej przyjaźni z Gizelą, o wycieczce do Viterbo, o szantażu Astarity. Mówiąc to wszystko nie mogłam powstrzymać się od myśli, jakie wrażenie robią na nim moje słowa. Nie był takim księdzem jak inni i to, że wyglądał na człowieka świeckiego, budziło moją ciekawość; zastanawiałam się, z jakiej przyczyny został księdzem. Wyda się to dziwne, że po wielkim wzruszeniu, jakie ogarnęło mnie podczas modlitwy do Madonny, rozproszyłam się do tego stopnia, iż zainteresowałam się moim spowiednikiem, ale ja uważam, że nie było żadnej sprzeczności między tym zaciekawieniem a tamtym wzruszeniem, i jedno, i drugie wypływało z mojej natury, w której pobożność i kokieteria, wrażliwość i zmysłowość nierozerwalnie były ze sobą splątane.

Pomimo że myślałam o nim w taki sposób, spowiadając się odczuwałam błogą ulgę i zachłanne pragnienie, żeby mówić dalej, żeby powiedzieć wszystko. Wydawało mi się, że staję się coraz lżejsza i uwalniam się od przytłaczającej zmory, która gnębiła mnie od tamtej chwili, tak jak odżywa kwiat więdnący podczas suszy, gdy spadną nań pierwsze krople deszczu. Początkowo mówiłam urywanie, z wahaniem, potem coraz płynniej, na koniec ze szczerością pełną nadziei i uniesienia. Nie opuściłam nic, nawet szczegółu o pieniądzach, które dał mi Astarita, wyznając, jakie wrażenie zrobiły na mnie i jak zamierzałam je zużytkować. Słuchał mnie, nie robiąc żadnych uwag, a kiedy skończyłam, powiedział:

— Aby uniknąć tego, co wydawało ci się nieszczęściem, czyli zerwania zaręczyn, uczyniłaś sama sobie krzywdę tysiąckrotnie większą.

— Tak, to prawda — odpowiedziałam drżąc cała.

— W rzeczywistości — ciągnął dalej, mówiąc jakby do siebie — twoje narzeczeństwo nie ma z tym nic wspólnego. Ulegając temu mężczyźnie dałaś się porwać odruchowi chciwości.

— Tak, tak!

— A więc lepiej by się stało, gdyby raczej twoje małżeństwo nie doszło do skutku, niż żebyś popełniła ten grzech.

— Tak, ja też tak myślę…

— Nie wystarczy myśleć… Teraz wyjdziesz za mąż, to prawda, ale za jaką cenę? Nigdy już nie będziesz mogła być dobrą żoną.

Zraniły mnie te twarde, bezlitosne słowa; zawołałam z rozpaczą:

— Och, nie, nie… Tamto nie pozostawiło we mnie żadnego śladu! Jestem pewna, że będę dobrą żoną.

Szczerość mojej odpowiedzi musiała mu się spodobać. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym zaczął mówić łagodniej:

— Czy szczerze tego żałujesz?

— O tak! — odrzekłam z uniesieniem. Przyszło mi nagle do głowy, że ksiądz każe mi zwrócić pieniądze Astaricie; i chociaż już z góry na samą myśl o tym zrobiło mi się nieprzyjemnie, czułam, że usłucham go z radością, że cieszy i zobowiązuje mnie to przede wszystkim dlatego, że on właśnie każe mi to zrobić. Ale ksiądz, nie wspominając nic o pieniądzach, mówił dalej chłodnym i dalekim głosem, któremu cudzoziemski akcent nadawał dziwnie serdeczne brzmienie.

— Powinnaś teraz jak najprędzej wyjść za mąż! Musisz uporządkować swoje życie, musisz jasno postawić sprawę wobec twego narzeczonego; stosunki wasze nie mogą układać się nadal w ten sposób.

— Już mu to powiedziałam.

— A on jak na to zareagował?

Nie mogłam powstrzymać uśmiechu na myśl, że to on, taki przystojny, jasnowłosy, zadaje mi to pytanie z cienia konfesjonału. Odpowiedziałam z wysiłkiem:

— Powiedział, że pobierzemy się na Wielkanoc.

— Byłoby lepiej — odrzekł po chwili zastanowienia, i tym razem wydawało mi się, że nie mówi jak ksiądz, ale jak człowiek świecki, uprzejmy i zarazem trochę znudzony tym, że musi zajmować się moimi sprawami — abyś wyszła natychmiast za mąż, do Wielkanocy daleko…

— Wcześniej nie możemy, chcę przygotować sobie wyprawę, a on musi pojechać w swoje strony, żeby rozmówić się z rodzicami.

— W każdym razie — ciągnął dalej — musisz jak najprędzej wziąć ślub, a do tego czasu przerwać stosunki cielesne z twoim narzeczonym. To ciężki grzech, rozumiesz?

— Tak, zrobię to.

— Zrobisz? — zapytał tonem pełnym wątpliwości. — A w każdym razie umacniaj się modlitwą przeciwko pokusom, staraj się modlić.

— Tak… biedę się modliła.

— A co do tamtego mężczyzny — mówił dalej — nie powinnaś się z nim spotykać pod żadnym pozorem i nie powinno ci to sprawiać trudności, bo przecież go nie kochasz. Gdyby nalegał, nachodził cię, odpraw go.

Odpowiedziałam, że zrobię tak, a on udzielił mi jeszcze kilku rad głosem chłodnym i powściągliwym, którego akcent cudzoziemski i przebijająca z każdego słowa wytworność nadawały barwę tak miłą dla ucha, po czym wymienił modlitwy, jakie odmawiać mam jako pokutę; wreszcie dał mi rozgrzeszenie. Ale zanim mnie odprawił, chciał, żebym zmówiła z nim razem „Ojcze nasz”. Podchwyciłam to z radością, bo żal mi było odchodzić, nie nasłuchałam się jeszcze do syta jego głosu. Zaczął mówić:

— Ojcze nasz, który jesteś w niebie…

A ja powtórzyłam:

— Ojcze nas, który jesteś w niebie…

— Święć się imię Twoje…

— Święć się imię Twoje…

— Przyjdź królestwo Twoje…

— Przyjdź królestwo Twoje…

— Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi…

— Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi…

— Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…

— Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…

— Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…

— Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…

— I nie wódź nas na pokuszenie, ale zbaw nas ode złego…

— I nie wódź nas na pokuszenie, ale zbaw nas ode złego…

— Amen.

— Amen.

Przytoczyłam w całości modlitwę, żeby odtworzyć to, co odczuwałam odmawiając ją z nim razem, jak gdybym była małym dzieckiem i on prowadził mnie od zdania do zdania. Ale równocześnie myślałam o pieniądzach, które dał mi Astarita, i byłam prawie rozczarowana, że ksiądz nie kazał mi ich zwrócić. Rzeczywiście chciałam otrzymać od niego takie polecenie, bo pragnęłam dać mu konkretny dowód mojej dobrej woli, mojego posłuszeństwa, mojej skruchy i zrobić dla niego coś, co wymagałoby ode mnie prawdziwego poświęcenia. Po odmówieniu modlitwy wstałam, on także wyszedł z konfesjonału i zaczął oddalać się nie patrząc na mnie, skinąwszy tylko lekko głową na pożegnanie. Wówczas ja, prawie bezwiednie i bez namysłu, pociągnęłam go za rękaw. Przystanął i spojrzał na mnie tymi jasnymi, chłodnymi i pogodnymi oczyma.

Wydał mi się jeszcze piękniejszy niż dotąd i tysiące szaleńczych myśli przebiegło mi przez głowę. Pomyślałam, że mogłabym go pokochać, i o tym, jak by dać mu do zrozumienia, że on mi się podoba. A równocześnie głos sumienia upominał mnie, że jestem w kościele, że stoję przed księdzem, przed moim spowiednikiem. Te myśli i twory wyobraźni po prostu mnie osaczyły i wprawiły w takie zakłopotanie, że przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. On spokojnie przeczekał czas jakiś, a potem zapytał:

— Czy chcesz mi jeszcze coś powiedzieć?

— Chciałam się dowiedzieć — odpowiedziałam — czy mam oddać pieniądze temu mężczyźnie?

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, które było tak przenikliwe i badawcze, iż wydało mi się, że sięga do głębi mojej duszy, potem zapytał krótko:

— Czy bardzo ich potrzebujesz?

— Tak.

— A więc możesz ich nie oddawać… ale pamiętaj, postępuj zawsze zgodnie ze swoim sumieniem.

Wypowiedział te słowa szczególnym tonem, jak gdyby dla podkreślenia, że nasze spotkanie jest skończone; wybełkotałam „dziękuję” bez uśmiechu, patrząc mu prosto w oczy. W tej chwili doprawdy zupełnie straciłam głowę i miałam nadzieję, że w jakiś sposób, znakiem czy słowem, on da mi do poznania, iż nie jestem mu obojętna. Ksiądz zrozumiał zapewne, co wyrażało moje spojrzenie, i na twarzy jego ukazał się lekki przebłysk zdziwienia. Skinął ręką na pożegnanie, odwrócił się i odszedł zostawiając mnie zmieszaną i zakłopotaną przy konfesjonale.

Matce nie wspomniałam ani słowem, że byłam u spowiedzi, jak zresztą nie powiedziałam jej nic o wycieczce do Viterbo. Wiedziałam, że ma ona swój własny, jasno sprecyzowany sąd o księżach i religii: mówiła, że są to wszystko bardzo piękne rzeczy, ale równocześnie bogacze nadal są bogaci, a biedacy biedni. „Widać bogaci umieją się modlić lepiej od nas” — powiadała. Myślała o religii w taki sam sposób jak o rodzinie i małżeństwie; dawniej była religijna, praktykująca i mimo to wszystko układało jej się zawsze jak najgorzej, toteż przestała wierzyć. Pewnego razu, gdy powiedziałam jej, że nagroda czeka nas na tamtym świecie, wybuchnęła gniewem i oświadczyła, że nagrodę chce otrzymać teraz, natychmiast, na tym świecie, a jeżeli jej nie dostaje, znaczy to, że wszystko jest kłamstwem. Jednakże, jak już wspomniałam, dała mi wychowanie religijne, ponieważ sama była niegdyś wierząca. Dopiero w ostatnich latach przeciwności losu rozgoryczyły ją i spowodowały zmianę przekonań.

Następnego ranka, kiedy wsiadłam z Ginem do samochodu, oznajmił mi, że jego państwo wyjeżdżają, wobec czego przez kilka dni będziemy mogli spotykać się w willi. Moim pierwszym odruchem była radość, bo jak już, zdaje się, dałam do zrozumienia, podobała mi się miłość i lubiłam się kochać z Ginem.

Ale natychmiast przypomniałam sobie przyrzeczenie dane spowiednikowi i powiedziałam:

— Nie, to niemożliwe.

— Dlaczego niemożliwe?

— No, bo niemożliwe.

— No dobrze — odpowiedział niechętnym westchnieniem — więc jutro.

— Nie… jutro też nie… nigdy.

— Ach, nigdy — powtórzył z udanym zdziwieniem, zniżając głos — więc to tak?… Nigdy… może przynajmniej powiesz mi, dlaczego.

Twarz jego wyrażała podejrzliwość i zazdrość.

— Gino — powiedziałam szybko — ja ciebie kocham, co więcej, nigdy, nigdy nie kochałam cię tak jak teraz… ale właśnie dlatego, że cię kocham, postanowiłam, że dopóki się nie pobierzemy, lepiej, żeby nic nie było między nami… Mówię „nic” w tym znaczeniu, że nie powinniśmy żyć z sobą.

— Aha, teraz wszystko staje się jasne — odrzekł złośliwie — boisz się, że nie będę chciał ożenić się z tobą, co?

— Nie… jestem pewna, że ożenisz się ze mną. Gdybym miała jakieś obawy, nie robiłabym tych wszystkich przygotowań i nie wydawałabym pieniędzy matki, która pracowała całe życie, żeby je odłożyć.

— Ach, jakaś ty nudna z tymi pieniędzmi twojej matki — powiedział. Stał się po prostu grubiański, nie poznawałam go prawie. — No więc dlaczego?

— Byłam u spowiedzi i mój spowiednik zakazał mi żyć z tobą, dopóki się nie pobierzemy.

On machnął ręką ze złością i wyrwało mu się z ust jakieś przekleństwo.

— Jakim prawem ten klecha wtyka nos w nasze sprawy?

Wolałam nie odpowiadać. On nalegał:

— Powiedz, dlaczego nic nie mówisz?

— Nie mam nic więcej do powiedzenia.

Musiałam wyglądać na stanowczą, bo zmienił nagle ton i rzekł:

— No dobrze… niech i tak będzie. Czy mam cię odwieźć do miasta?

— Jak chcesz.

Muszę przyznać, że był to jedyny wypadek, kiedy Gino okazał się szorstki w stosunku do mnie. Już następnego dnia wyglądało na to, że się z tym pogodził, i był taki jak zawsze: czuły, troskliwy, uprzejmy. W dalszym ciągu widywaliśmy się codziennie, tak jak przedtem, tyle tylko że o stosunkach miłosnych nie było już mowy, ograniczaliśmy się do rozmów. Od czasu do czasu całowaliśmy się, chociaż on wziął sobie za punkt honoru, żeby nigdy mnie o to nie prosić. Uważałam, że pocałunek z nim nie jest grzechem, byliśmy przecież zaręczeni i wkrótce mieliśmy się pobrać. Dzisiaj, wracając do tych dni, myślę, że Gino przystosował się tak szybko do swej roli pełnego umiaru narzeczonego w nadziei, że w ten sposób stosunki nasze ochłodzą się stopniowo i prawie niewidocznie, po trochu zaczniemy oddalać się od siebie. Zdarza się często, że dziewczęta po przeciągających się w nieskończoność, nużących okresach narzeczeństwa niepostrzeżenie stają się wolne, nie ponosząc przy tym żadnej straty prócz tej, że minęły najlepsze lata ich młodości. Mówiąc o zakazie spowiednika, sama mimo woli podsunęłam mu pretekst, którego szukał może, aby rozluźnić nasze stosunki. Sam z pewnością nie byłby się na to zdobył, będąc egoistą i człowiekiem słabego charakteru, a przyjemność, jaką sprawiało mu obcowanie ze mną, była silniejsza niż chęć zerwania. Interwencja spowiednika umożliwiła mu przybranie owej pełnej hipokryzji, a na pozór bezinteresownej postawy.

Po pewnym czasie zaczął rzadziej spotykać się ze mną, już nie codziennie, ale co drugi dzień. Zauważyłam też, że nasze wycieczki samochodem stają się coraz krótsze i że Gino z coraz większym roztargnieniem słucha moich słów na temat małżeństwa. Ale chociaż niejasno zdawałam sobie sprawę z tych zmian w jego zachowaniu, nie nasuwały mi one żadnych podejrzeń; między innymi dlatego, że szło o rzeczy błahe, a poza tym był on dla mnie wciąż jeszcze serdeczny i czuły. Wreszcie pewnego dnia oświadczył mi z zatroskanym wyrazem twarzy, że ślub musimy odłożyć z przyczyn rodzinnych aż do jesieni.

— Czy bardzo się tym zmartwisz? — dodał widząc, że ani słowem nie zareagowałam na tę wiadomość i tylko patrzałam przed siebie zasępiona i rozgoryczona.

— Nie, nie — odpowiedziałam otrząsając się z zamyślenia — to nie ma znaczenia, trzeba uzbroić się w cierpliwość… A poza tym będę miała więcej czasu na szycie wyprawy.

— To nieprawda… Jesteś tym bardzo zmartwiona. — Dziwne było, że tak bardzo zależało mu na tym, żebym była zmartwiona z powodu tej zwłoki.

— Mówię ci, że nie.

— Jeżeli nie zmartwiło cię to, to znaczy, że nie kochasz mnie naprawdę i może w głębi duszy byłabyś nawet zadowolona, gdybyśmy się w ogóle nie pobrali.

— Nie mów tak — zawołałam przerażona — byłoby to dla mnie straszne… Nie chcę nawet o tym myśleć.

Miał dziwny wyraz twarzy; nie rozumiałam, o co mu chodzi. A tymczasem on chciał wypróbować moje uczucia i ku swemu niezadowoleniu przekonał się, że są one nadal bardzo silne.

Ale owo odłożenie daty ślubu, jeżeli nawet nie było wystarczające dla obudzenia moich podejrzeń, potwierdzało jednak to, co od dawna mówiły matka i Gizela. Matka nie robiła początkowo żadnych komentarzy, co było dość dziwne, bo nie zgadzało się z jej impulsywnym i gwałtownym usposobieniem. Ale pewnego wieczoru, kiedy jak zazwyczaj podawała mi kolację, w milczeniu, gotowa na moje rozkazy, na jakąś moją wzmiankę o małżeństwie powiedziała:

— Czy wiesz, co za moich czasów mówiło się o dziewczynie takiej jak ty, która czeka na męża i nigdy nie wychodzi za mąż?

Zbladłam i serce stanęło mi w gardle:

— Co mówiono?

— Że została na lodzie — rzekła spokojnie matka — on trzyma cię na lodzie, jak mięso, które chowa się na zapas… Czasami mięso za długo przetrzymywane na lodzie psuje się i wtedy się je wyrzuca…

Zawołałam z gniewem:

— To nieprawda! Przecież dopiero po raz pierwszy odkładamy datę ślubu i tylko na kilka miesięcy… Mówisz to wszystko dlatego, bo masz pretensję do Gina, że nie jest wielkim panem, tylko szoferem.

— Nie mam pretensji do nikogo.

— Tak, masz… I to dlatego, że musiałaś wyłożyć pieniądze na nasz pokój, ale nie bój się!…

— Moje dziecko… miłość ogłupiła cię do reszty.

— Nie bój się, on zapłaci wszystkie pozostałe raty i oddamy ci to, co wyłożyłaś! Popatrz! — W uniesieniu otworzyłam torebkę i pokazałam jej banknoty, które dał mi Astarita. — To są jego pieniądze — ciągnęłam dalej i byłam tak podniecona, że sama prawie zaczęłam wierzyć w te wszystkie kłamstwa — to on mi je dał… i da mi więcej.

Rzuciła okiem na pieniądze i na twarzy jej odbiło się rozczarowanie i troska, co wzbudziło we mnie wyrzuty sumienia. Po raz pierwszy od bardzo dawna zachowałam się tak zuchwale wobec niej; a zarazem uświadomiłam sobie, że skłamałam, bo przecież pieniędzy tych nie dostałam od Gina. Matka bez słowa zebrała wszystko ze stołu, wzięła talerze i wyszła. Zirytowana, biłam się jeszcze przez chwilę z myślami, po czym wstałam i poszłam za nią. Zobaczyłam ją, jak odwrócona stała przy zlewie, zajęta zmywaniem talerzy, które kładła jeden po drugim na marmurowym blacie; głowę i ramiona miała lekko pochylone; zrobiło mi się jej serdecznie żal. Z impetem zarzuciłam jej ręce na szyję i powiedziałam:

— Wybacz mi te słowa… wcale tak nie myślę… Ale kiedy zaczynasz mówić o Ginie, tracę głowę.

— No, już dobrze, dobrze, zostaw mnie — odrzekła udając, że chce się wywinąć z mojego uścisku.

— Ależ musisz mnie zrozumieć! — dodałam gwałtownie. — Jeżeli Gino nie ożeni się ze mną, to się zabiję albo pójdę na ulicę!

Gizela przyjęła wiadomość o przełożeniu daty ślubu w sposób całkiem odmienny. Siedziałyśmy w jej wynajętym wraz z meblami pokoju, ja na brzegu łóżka, ona, w koszuli, czesała się przed toaletką. Pozwoliła opowiedzieć mi wszystko, aż do końca, nie robiąc żadnych komentarzy, a potem spokojnie i triumfująco oświadczyła:

— A widzisz, że miałam rację?

— Dlaczego?

— On nie chce się z tobą ożenić i nie ożeni się nigdy. Teraz mówi już nie o Wielkanocy, ale o Wszystkich Świętych, a na Wszystkich Świętych będzie mówił o Bożym Narodzeniu, aż pewnego pięknego dnia sprzykrzy ci się to wszystko i sama z nim zerwiesz.

Słowa jej drażniły mnie i sprawiały mi przykrość. Ale ulżyłam już sobie do pewnego stopnia w rozmowie z matką, poza tym wiedziałam, że gdybym zaczęła mówić to, co myślę, musiałabym zerwać z Gizelą, a nie chciałam tego, bo była ona przecież moją jedyną przyjaciółką. Powinnam była powiedzieć jej to, co rzeczywiście myślałam: ona nie chce, żebym wyszła za mąż, bo wie, iż Riccardo nigdy się z nią nie ożeni. Tak wyglądała prawda, ale wypominanie sobie takich rzeczy byłoby zbyt przykre i nie miałam powodu obrażać Gizeli tylko dlatego, że ona mówiąc o Ginie, może nawet mimo woli, dawała się porwać odruchom zawiści i zazdrości. Ograniczyłam się do krótkiej odpowiedzi.

— Nie mówmy o tym więcej, dobrze? Ciebie przecież w gruncie rzeczy nic nie obchodzi, czy wyjdę za mąż, a mnie nieprzyjemnie jest o tym mówić.

Gizela wstała nagle, odeszła od toaletki i usiadła przy mnie na łóżku.

— Jak to nic mnie nie obchodzi? — zaprotestowała żywo. Potem objęła mnie wpół: — Wprost przeciwnie, bardzo mi się nie podoba, że on tak cię wodzi za nos.

— To nieprawda — odpowiedziałam cicho.

— I chciałabym widzieć cię szczęśliwą — ciągnęła dalej. Milczała przez chwilę, po czym rzekła jakby mimochodem: — A propos, Astarita stale mnie zamęcza, bo chciałby znowu zobaczyć się z tobą. Mówi, że nie może żyć bez ciebie. Jest naprawdę zakochany. Czy chcesz się z nim umówić?

— Nie wspominaj mi więcej o Astaricie! — odrzekłam.

— On doskonale zdaje sobie sprawę, że źle się zachował tego dnia w Viterbo — mówiła dalej — ale zrobił tak właśnie dlatego, że cię kocha… Jest gotów wszystko naprawić.

— Jedynym sposobem naprawienia tego — powiedziałam — jest, żeby mi się więcej nie pokazywał na oczy.

— Daj spokój, przecież to poważny człowiek i kocha cię naprawdę, chce za wszelką cenę spotkać się z tobą, porozmawiać… Dlaczego nie miałabyś zobaczyć się z nim na przykład w jakiejś kawiarni, razem ze mną?

— Nie — odrzekłam stanowczo — nie chcę go widzieć!

— Będziesz tego żałowała.

— To sama się umów z Astaritą!

— Umówiłabym się natychmiast, moja droga, to hojny człowiek, nie dba o pieniądze, ale on chce tylko ciebie, to po prostu jakieś opętanie!

— Być może, ale ja go nie chcę!

Nalegała jeszcze długo, wstawiając się za Astaritą, ale ja nie dałam się przekonać. Moje rozpaczliwe pragnienie, by wyjść za mąż i założyć rodzinę, było wówczas u szczytu i postanowiłam twardo nie dać się skusić ani argumentami, ani pieniędzmi. Zapomniałam nawet o owym dreszczu rozkoszy, jaki udało się Astaricie obudzić we mnie, kiedy siłą wsunął mi do ręki pieniądze w drodze powrotnej z Viterbo. Jak to często bywa, właśnie dlatego, że obawiałam się, iż matka i Gizela mogą mieć rację, z tym większą nadzieją i zawziętością uczepiłam się myśli o małżeństwie.

Rozdział 6

Zapłaciłam tymczasem wszystkie raty za meble i pracowałam bez wytchnienia, żeby zebrać resztę pieniędzy potrzebnych na wyprawę. Rano pozowałam w pracowniach, po południu zamykałam się z matką w pokoju i szyłam do późna w noc. Matka pracowała przy oknie, pochylona nad maszyną do szycia, a ja, siedząc nie opodal przy stole, wykańczałam w ręku koszule. Matka nauczyła mnie szyć bieliznę, a ja okazałam się bardzo pojętna i szybka w robocie. Było zawsze mnóstwo dziurek do dziergania, a poza tym na każdej koszuli haftowałam monogramy, co robiłam po mistrzowsku; każda litera była tak twarda i wypukła, jakby miała wyskoczyć z materiału. Bielizna męska była naszą specjalnością, jednakże czasami szyłyśmy także koszule, halki i reformy damskie, ale proste i niewyszukane, bo matka nie znała się na wykwintnej robocie, a poza tym nie miała wśród swojej klienteli dam, które zamawiałyby eleganckie rzeczy. Szyjąc rozmyślałam o Ginie, o małżeństwie, o wycieczce do Viterbo, o matce, o moim życiu, jednym słowem, czas szybko mijał. O czym myślała matka, nie wiedziałam; ale z pewnością myśli jej były też czymś zajęte, bo kiedy szyła na maszynie, miała zawsze rozwścieczony wyraz twarzy, a ilekroć zaczynałam z nią rozmawiać, prawie zawsze odpowiadała mi opryskliwie. Pod wieczór, gdy tylko zaczynało się ściemniać, wstawałam, strzepywałam z siebie nitki, przebierałam się w to, co miałam najlepszego i wychodziłam na spotkanie z Gizelą albo z Ginem, jeżeli był wolny. Dzisiaj zadaję sobie pytanie, czy byłam wówczas szczęśliwa. W pewnym sensie tak, bo miałam cel w życiu, i ten cel wydawał mi się już bliski, możliwy do zrealizowania. Potem zrozumiałam, że prawdziwie nieszczęśliwym jest się wtedy, kiedy nie ma już żadnych nadziei; bo na to nie ma rady, choćby nawet życie upływało w dostatku, bez żadnych wyrzeczeń.

W owym okresie często zdarzało się, że na ulicy szedł za mną Astarita. Bywało to przeważnie wczesnym rankiem, kiedy biegłam do pracowni. Astarita, stojąc w zagłębieniu muru na przeciwległym chodniku, czekał zwykle, aż pokażę się w bramie. Nie przechodził nigdy przez ulicę i podczas gdy ja szłam szybko w kierunku placu, on posuwał się nieco wolniej wzdłuż muru po drugiej stronie. Obserwował mnie, i to zdawało się mu wystarczać. Zachowywał się jak człowiek zakochany do szaleństwa. Kiedy dochodziłam do placu, szedł na przystanek tramwajowy naprzeciwko przystanku, na którym ja stawałam. Obserwował mnie bez przerwy, ale jedno moje spojrzenie zbijało go z tropu i udawał wtedy, że wypatruje tramwaju u wylotu ulicy. Żadna kobieta nie może pozostać obojętna wobec takiej miłości; i chociaż byłam stanowczo zdecydowana, że nigdy nie zamienię z nim ani słowa, odczuwałam chwilami dla niego coś w rodzaju pełnego wyrozumiałości współczucia. Potem zajeżdżał wóz Gina albo tramwaj i zależnie od dnia wsiadałam do samochodu lub do tramwaju, Astarita zaś zostawał na przystanku patrząc, jak się oddalam i znikam mu z oczu.

Pewnego wieczoru, kiedy wróciłam do domu na kolację, wchodząc do jadalni zastałam tam Astaritę. Stał oparty o stół, trzymając kapelusz w ręku, i rozmawiał z mamą. Kiedy go zobaczyłam u siebie w domu i pomyślałam, co mógł powiedzieć matce, żeby przekabacić ją na swoją stronę, zapomniałam o wszelkim współczuciu, ogarnęła mnie wściekłość.

— Co pan tu robi? — zapytałam go.

Popatrzył na mnie i twarz jego zaczęła drgać konwulsyjnie jak wówczas w drodze do Viterbo, kiedy powiedział, że mu się podobam. Ale tym razem nie był w stanie wykrztusić ani słowa.

— Ten pan mówi, że cię zna — zaczęła mama poufnym tonem — chciał się zobaczyć z tobą.

Z tonu domyśliłam się od razu, że Astarita rozmawiał z nią tak właśnie, jak przypuszczałam, i kto wie, może nawet dał jej pieniądze.

— Proszę cię, wyjdź — zwróciłam się do matki.

Przestraszyła się mojego głosu, który zabrzmiał prawie groźnie, i bez słowa wyszła do kuchni. — Co pan tu robi?… Proszę wyjść stąd — powiedziałam po raz drugi. Popatrzał na mnie, wydawało się, że porusza wargami, ale nic nie powiedział. Powieki miał opuszczone, a spod nich widać było białka oczu; przyszło mi do głowy, że może zemdleć. — Proszę stąd wyjść! — powtórzyłam ostro i donośnie, tupiąc nogą o podłogę — albo zawołam sąsiadów… zawołam znajomego, który mieszka pod nami!

Potem często zadawałam sobie pytanie, dlaczego wówczas Astarita nie uciekł się po raz drugi do szantażu i nie zagroził mi, że jeśli nie ustąpię, opowie Ginowi, co zaszło w Viterbo. Szantażując mnie teraz, miałby o wiele większe szansę niż za pierwszym razem, bo rzeczywiście do niego należałam; byli na to świadkowie, więc nie mogłabym się wyprzeć. Doszłam do wniosku, że wtedy pożądał mnie tylko, a teraz kochał. Miłość pragnie być odwzajemniona i Astarita kochając mnie musiał odczuwać, że nie wystarczy posiąść mnie tylko milczącą i bezwładną, jak gdyby nieżywą. Ale ja tym razem byłam zdecydowana wyjawić prawdę; Gino kochał mnie przecież, powinien więc zrozumieć i wybaczyć. Moja pełna zdecydowania postawa przekonała zapewne Astaritę, że szantaż się nie uda.

Na groźbę, że zawołam sąsiadów, nic nie odpowiedział. Wziął kapelusz i ruszył w kierunku drzwi. Ale kiedy doszedł do końca stołu, zatrzymał się, spuścił głowę i wyglądał, jakby zastanawiał się przez chwilę, co ma powiedzieć. Skoro jednak podniósł wzrok i poruszył wargami, zdawało się, że znowu opuściła go odwaga, i tylko wpatrywał się we mnie w milczeniu. Miałam wrażenie, że trwa to bardzo długo. Na koniec skłonił lekko głowę na pożegnanie i wyszedł zamykając za sobą drzwi.

Poszłam natychmiast do matki, która była w kuchni, i zapytałam z gniewem:

— Coś mu powiedziała?

— Nic — odrzekła wystraszona. — Pytał mnie, co przyjmujemy do roboty. Mówił, że chciałby oddać do szycia koszule.

— Jeżeli zgodzisz się na to, zabiję cię! — krzyknęłam.

Popatrzyła na mnie wylękniona i odpowiedziała:

— A po co miałabym to robić?… Może sobie gdzie indziej szyć swoje koszule.

— A nie rozmawiał z tobą o mnie?

— Pytał, kiedy wychodzisz za mąż.

— I co mu odpowiedziałaś?

— Że ślub będzie w październiku.

— Czy może dał ci jakieś pieniądze?

— Nie, a dlaczego? — popatrzyła na mnie z udanym zdziwieniem. — A miał mi dać?

Ton głosu, jakim to powiedziała, upewnił mnie, że Astarita dał jej pieniądze. Rzuciłam się ku niej i gwałtownie chwyciłam ją za ramię:

— Mów prawdę… dał ci pieniądze!

— Nie… nic mi nie dał.

Trzymała rękę w kieszeni fartucha. Z całej siły szarpnęłam jej dłoń i z kieszeni wypadł złożony na dwoje banknot. Chociaż trzymałam ją w dalszym ciągu, schyliła się i podniosła go z taką chciwością i taką zachłannością, że cała złość nagle mnie opuściła. Przypomniałam sobie zmieszanie i radość, jakie wzbudziły we mnie pieniądze Astarity w dniu wycieczki do Viterbo, i poczułam, że nie mam prawa potępiać matki za to, że reaguje tak samo i ulega tym samym pokusom. Lepiej było o nic jej nie pytać, nie widzieć tego banknotu. Powiedziałam więc już normalnym głosem: — Widzisz, a jednak ci dał. — i wyszłam z kuchni nie czekając na żadne wyjaśnienia. Podczas kolacji zrozumiałam z kilku aluzji matki, że chciałaby pomówić o Astaricie i pieniądzach, ale zmieniłam temat, a ona nie nalegała.

Następnego dnia Gizela przyszła bez Riccarda do kawiarenki, w której zawsze spotykałyśmy się razem z nim. Zaledwie usiadła, powiedziała mi bez żadnych wstępów:

— Muszę z tobą dzisiaj pomówić o pewnej bardzo ważnej sprawie.

Przeszyło mnie coś w rodzaju przeczucia, cała krew odpłynęła mi z twarzy. Zapytałam zgaszonym głosem:

— Jeżeli to jakaś zła wiadomość, to proszę cię, nie mów mi nic!

— Nie jest ani zła, ani dobra — odpowiedziała żywo — po prostu wiadomość, to wszystko… Mówiłam ci już, kim jest Astarita.

— Nie chcę nic słyszeć o Astaricie.

— Posłuchajże, nie bądź dzieckiem! A więc Astarita jest ważną osobistością na wysokim stanowisku. To gruba ryba z tajnej policji.

Poczułam się nieco pewniej, nie zajmowałam się przecież polityką. Powiedziałam z wysiłkiem:

— Nie obchodzi mnie, kim on jest, choćby nawet był ministrem.

— Och, jaka ty jesteś… — fuknęła Gizela. — Słuchaj, zamiast mi przerywać! Astarita powiedział mi, żebyś koniecznie przyszła do niego do ministerstwa… Musi z tobą pomówić, ale nie o miłości — dodała szybko, widząc, że już próbuję protestować — ma powiedzieć ci coś bardzo ważnego, coś, co ciebie dotyczy.

— Coś, co mnie dotyczy?

— Tak… dla twojego dobra… tak mi przynajmniej powiedział.

Dlaczego pomimo wrogiego stosunku do Astarity postanowiłam tym razem zobaczyć się z nim? Nie wiem sama. Czułam, że opuszczają mnie siły; odpowiedziałam:

— Dobrze, pójdę do niego.

Moja uległość skonsternowała nieco Gizelę. I teraz dopiero zauważyła, jaka jestem blada i przerażona.

— Co ci jest? — zapytała. — Czy dlatego, że on jest w policji?… Ależ on nie ma nic przeciwko tobie. Czego się boisz? Przecież cię nie zaaresztuje.

Wstałam, chociaż ledwie trzymałam się na nogach.

— Dobrze — powiedziałam — pójdę tam! Jakie to ministerstwo?

— Spraw Wewnętrznych, naprzeciwko „Supercinema”… Ale posłuchaj…

— O której godzinie?

— Jest tam przed południem… ale posłuchaj…

— Do widzenia!

Nie spałam prawie tej nocy. Nie pojmowałam, czego poza miłością może chcieć ode mnie Astarita; ale przeczucie, które wydawało mi się nieomylne, mówiło, że nie będzie to nic pomyślnego. Miejsce, dokąd mnie wzywał, kazało mi przypuszczać, że sprawa związana jest w jakiś sposób z policją. A wiedziałam o tym, o czym wiedzą wszyscy biedacy, że jeżeli policja w coś się wdaje, skutki zawsze bywają opłakane. Po skrupulatnym zastanowieniu się nad moim postępowaniem doszłam do wniosku, że Astarita planuje jeszcze jeden szantaż, wykorzystując jakieś informacje o Ginie. Nie znałam życia Gina i istniała możliwość, że jest on skorumpowany politycznie. Nigdy nie zajmowałam się polityką, ale nie byłam aż taką ignorantką, aby nie wiedzieć, że wielu było takich, którym nie podobał się rząd faszystowski, i że właśnie tacy ludzie jak Astarita mieli za zadanie wyłapywać tych wrogów ustroju. Wyobraźnia malowała mi w żywych kolorach dylemat, przed jakim postawi mnie Astarita; albo mu ulegnę, albo Gino znajdzie się w więzieniu. Byłam w rozterce, bo nie chciałam spełnić żądania Astarity, a jednocześnie nie mogłam dopuścić, żeby zaaresztowano Gina. Myśląc o tym nie odczuwałam już współczucia dla Astarity, tylko nienawiść. Wydawał mi się człowiekiem niegodnym, małostkowym, podłym, który powinien zostać jak najsurowiej ukarany. Szukałam jakiegoś wyjścia z tej sytuacji i różne myśli plątały mi się po głowie, między innymi i ta, żeby zamordować Astaritę; ale było to nie tyle rozwiązanie sprawy, ile raczej niezdrowe fantazjowanie podczas bezsennej nocy, wytwory bujnej wyobraźni, niezdolne przekształcić się w obiektywną i stanowczą decyzję; pomysł ten prześladował mnie aż do białego rana. Widziałam siebie, jak wkładam do torebki cienki, ostry sprężynowy nóż, którego matka używała do obierania kartofli, idę do Astarity, słyszę od niego to, czego się właśnie obawiałam, i jak potem całą siłą mojej muskularnej ręki wymierzam mu cios w szyję, między uchem a wykrochmalonym kołnierzykiem. Widziałam siebie, jak siląc się na największe opanowanie, wychodzę z jego pokoju, po czym biegnę, żeby ukryć się u Gizeli albo u kogoś innego ze znajomych. Ale snując te krwawe marzenia, przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że nigdy w życiu nie zdobyłabym się na coś podobnego; boję się krwi i mam wrodzony lęk przed wyrządzeniem komuś krzywdy; skłonna jestem raczej cierpieć sama niż innym zadawać cierpienie.

O świcie zdrzemnęłam się trochę, a kiedy przyszedł ranek, wstałam i jak zwykle poszłam na spotkanie z Ginem. Skoro tylko znaleźliśmy się na podmiejskiej szosie, po kilku wstępnych zdaniach zapytałam go, starając się nadać mojemu głosowi naturalne brzmienie:

— Powiedz mi… czy tyś się kiedy zajmował polityką?

— Polityką? Co to ma znaczyć?

— No, w tym sensie, że brałeś udział w antyrządowych wystąpieniach.

Spojrzał na mnie z pewną wyższością, po czym zapytał:

— A ty powiedz mi, czy ja wyglądam na głupca?

— Ależ słuchaj…

— Odpowiedz mi najpierw, czy wyglądam na głupca?

— Nie — odrzekłam — skądże znowu… ale…

— A więc — zakończył — po co miałbym zajmować się polityką?

— Nie wiem… czasami…

— Nie… a temu, co podsunął ci tę myśl, powiedz, że Gino Molinari nie jest taki głupi.

Około jedenastej — przedtem krążyłam przeszło godzinę koło ministerstwa, nie mogąc zdecydować się, żeby wejść do środka — zameldowałam się u portiera i zapytałam o Astaritę. Szłam najpierw po ogromnych marmurowych schodach, potem po nieco węższych, ale również dość obszernych, na koniec kilkoma szerokimi korytarzami i wreszcie wprowadzono mnie do poczekalni, w której znajdowało się troje drzwi. Słowo „policja” kojarzyło mi się zawsze z ciasnymi, niechlujnymi lokalami komisariatów rejonowych, toteż byłam zupełnie zaskoczona luksusem biura, w którym pracował Astarita. Poczekalnia wyglądała jak prawdziwy salon, mozaikowa posadzka, antyczne obrazy, jakie widuje się w kościołach; pod ścianami stały skórzane fotele, na środku masywny stół. Onieśmielona tym komfortem, nie mogłam powstrzymać się od myśli, że Gizela miała rację: Astarita musi być rzeczywiście ważną osobistością; owo wrażenie zostało nagle potwierdzone w nieoczekiwany sposób. Zaledwie zdążyłam usiąść, otworzyły się jedne drzwi i wyszła z nich kobieta bardzo wysoka i piękna, choć już nie najmłodsza, elegancka, czarno ubrana, z woalką na twarzy; za nią ukazał się Astarita. Wstałam, przypuszczając, że teraz kolej na mnie. Ale Astarita dał mi znak ręką, jak gdyby chciał powiedzieć, iż widzi mnie, ale muszę jeszcze zaczekać, i w dalszym ciągu rozmawiał na progu z ową panią. Wreszcie odprowadził ją do środka salonu i na pożegnanie pocałował w rękę z głębokim ukłonem, po czym gestem dłoni zaprosił do gabinetu pana siedzącego ze mną w poczekalni; był to staruszek w okularach, z siwą bródką, w czarnym garniturze, wyglądający na profesora. Zerwał się natychmiast na znak Astarity i podbiegł do niego uniżony i zadyszany. Znikli obydwaj w gabinecie i znowu zostałam sama.

Co uderzyło mnie najbardziej podczas krótkiego pojawienia się Astarity, to jego zachowanie: był całkiem inny niż podczas wycieczki do Viterbo. Wtedy był zmieszany, podniecony, milczący, przejęty; teraz zrobił na mnie wrażenie człowieka opanowanego, o swobodnych, ale przy tym powściągliwych manierach, bił od niego jakiś pełen dyskrecji autorytet. Zmienił się także jego głos: podczas wycieczki mówił do mnie niskim, gorącym, zdławionym tonem; ale kiedy rozmawiał z zawoalowaną panią, głos jego miał brzmienie czyste, chłodne, umiarkowane, spokojne. Ubrany był jak zawsze w ciemnoszary garnitur, biały wysoki kołnierzyk usztywniał jakby jego szyję; ale i ubranie, i kołnierzyk, na które w czasie wycieczki nie zwróciłam specjalnej uwagi, wydały mi się teraz doskonale dopasowane do tego otoczenia, do surowych, masywnych mebli, do wielkiego salonu, do ciszy i porządku, jakie tu panowały, po prostu jak gdyby były czymś w rodzaju munduru. Gizela miała rację, pomyślałam znowu, że Astarita musi być osobistością o wielkim znaczeniu i tylko miłością tłumaczyć było można jego zmieszanie i poczucie niższości, jakie stale okazywał w stosunku do mnie.

Obserwacje te rozproszyły nieco mój niepokój, tak że kiedy po kilku minutach drzwi się otworzyły i wyszedł z nich starszy pan, czułam, że odzyskałam już zupełnie panowanie nad sobą. Tym razem jednak Astarita nie pokazał się na progu, żeby mnie zawołać. Zadzwonił dzwonek i do gabinetu wszedł woźny, zamykając drzwi za sobą, po czym wrócił, zbliżył się do mnie, zapytał szeptem o moje nazwisko i powiedział, że mogę wejść.

Gabinet Astarity, niewiele mniejszy od poczekalni, był prawie całkiem pusty, tylko w jednym kącie stała kanapa i dwa pokryte skórą fotele, a w drugim duże biurko, za którym siedział Astarita. Przez dwa duże okna, spoza białych firanek, wpadało do pokoju światło pochmurnego chłodnego dnia, spokojne i smutne, które przypomniało mi głos Astarity, gdy rozmawiał z zawoalowaną panią. Na podłodze leżał duży, puszysty dywan, na ścianach wisiało kilka obrazów. Pamiętam jeden z nich: przedstawiał zielone łąki, przecięte na horyzoncie pasmem skalistych gór.

Astarita, jak już wspomniałam, siedział za swoim dużym biurkiem i kiedy weszłam, nawet nie podniósł oczu znad papierów, które czytał czy też udawał, że czyta. Mówię „udawał”, bo od razu byłam pewna, że odgrywa komedię, aby mnie onieśmielić i pokazać, jaki z niego dygnitarz. Istotnie, kiedy podeszłam do biurka, zobaczyłam, że na arkuszu papieru, w który wczytywał się z taką uwagą, widniało tylko kilka linijek i podpis z zakrętasem. Poza tym ręka, którą podpierał czoło i w której między dwoma palcami trzymał papierosa, drżała silnie, zdradzając jego zdenerwowanie. Na skutek owego drgania nieco popiołu spadło na świstek, który Astarita badał z tak nienaturalnym i pełnym natężenia skupieniem. Oparłam ręce na krawędzi biurka i powiedziałam:

— Przyszłam.

Na to słowo, jak gdyby na umówiony sygnał, przestał czytać, pospiesznie zerwał się z miejsca i podszedł, aby przywitać się ze mną, ujmując mnie za obydwie ręce. Zrobił to wszystko w milczeniu, co dziwnie kontrastowało z jego swobodnym i pełnym wyższości sposobem bycia, który usiłował zrazu zachować także w stosunku do mnie. Ale zorientowałam się natychmiast, że już na sam dźwięk mojego głosu zapomniał o przygotowanej roli; znowu ogarnęło go zmieszanie. Pocałował mnie kolejno w obie ręce, patrzał na mnie pożądliwie i melancholijnie zarazem, chciał coś powiedzieć, ale wargi mu drżały i milczał przez chwilę.

— Przyszłaś — rzekł na koniec głosem niskim i zdławionym, który tak dobrze znałam.

Obecnie, może przez kontrast z jego zachowaniem, wróciła mi cała pewność siebie.

— Tak, przyszłam — odpowiedziałam. — Chociaż nie powinnam była przyjść… Co mi pan ma do powiedzenia?

— Chodź, usiądź tutaj — szepnął. Nie puścił mojej dłoni, którą mocno ściskał, i zaprowadził mnie za rękę aż do kanapy. Usiadłam; on ukląkł nagle przede mną obejmując mi nogi ramionami i oparł czoło o moje kolano. Odbyło się to wszystko w milczeniu, drżał całym ciałem. Przyciskał czoło z taką siłą, że aż mnie to bolało; trwał tak w bezruchu i dopiero po dłuższej chwili poruszył łysiejącą głową, jak gdyby chciał ukryć twarz na moim łonie. Wtedy poruszyłam się chcąc wstać i powiedziałam:

— Miał mi pan powiedzieć coś ważnego… a więc proszę mówić… a jak nie, to już idę.

Na te słowa podniósł się jakby z trudnością, usiadł przy mnie, wziął mnie za rękę i szepnął:

— Nie… po prostu chciałem cię zobaczyć. — Chciałam wstać po raz drugi, ale on przytrzymując mnie dorzucił: — Tak… i chciałem ci powiedzieć, że my dwoje musimy dojść do porozumienia.

— Jak to?

— Ja ciebie kocham — powiedział szybko — kocham cię ponad wszystko… Zamieszkaj ze mną, w moim domu, będę cię traktował tak, jak gdybyś była moją żoną… Kupię ci suknie, biżuterię, wszystko, co będziesz chciała…

Stracił całkowicie panowanie nad sobą, słowa z trudem przechodziły mu przez nieruchome, zaciśnięte usta.

— Chyba nie po to — zapytałam zimno — wezwał mnie pan tutaj?

— Nie chcesz?

— Nawet nie ma o czym mówić!

Zdziwiło mnie, że nic na to nie odpowiedział. Podniósł tylko rękę i prawie hipnotyzując mnie swoim przenikliwym wzrokiem, pogłaskał mnie po całej twarzy, jak gdyby pragnął utrwalić sobie w pamięci moje rysy. Palce jego były delikatne i czułam ich drżenie, kiedy przesuwał je od skroni do policzka i od policzka do brody, od brody do policzka, od policzka do skroni. Była to pieszczota mężczyzny zakochanego, a wymowa miłości jest tak silna, nawet wtedy kiedy nie jest odwzajemniona, że przez chwilę, wiedziona odruchem litości, chciałam powiedzieć mu jakieś cieplejsze słowo. Ale nie miałam już na to czasu, bo on wstał nagle, mówiąc dziwnym tonem, pełnym przejęcia, a zarazem rzeczowym, w którym przebijała i namiętność, i zarazem jakaś całkiem nowa nuta:

— Poczekaj… rzeczywiście… mam przecież powiedzieć ci coś ważnego. — Podszedł do biurka i wziął do ręki jakiś czerwony papier.

Teraz z kolei ja się zmieszałam, kiedy podszedł do mnie z tym papierem. Zapytałam słabym głosem:

— Co to jest?

— To… to… — było dziwaczne, jak jego pełen autorytetu, oficjalny głos drżał pod wpływem wzruszenia — to pewna informacja dotycząca twojego narzeczonego.

— Ach… — zawołałam i śmiertelnie przerażona zamknęłam na chwilę oczy. Astarita zauważył to i zaczął przerzucać jakieś kartki, gniotąc je w podnieceniu.

— Gino Molinari, czy tak?

— Tak.

— I masz wyjść za niego w październiku, zgadza się?

— Tak.

— Ale okazuje się, że Gino Molinari już jest żonaty — ciągnął dalej — i powiem ci nawet, z kim. Z Antoniettą Partini, córką Emila i Diomiry z domu Lavagna, od czterech lat, mają córeczkę, której na imię Maria… Żona jego mieszka obecnie w Orvieto przy matce…

Nie powiedziałam nic, wstałam z kanapy i skierowałam się ku drzwiom. Astarita stał na środku pokoju z papierami w ręku. Otworzyłam drzwi i wyszłam.

Pamiętam, że kiedy znalazłam się na ulicy w tłumie ludzi i owiało mnie ciepłe powietrze pochmurnego, łagodnego dnia zimowego, doznałam nagle uczucia gorzkiej pewności, że życie moje, po krótkiej przerwie, którą spowodowały moje plany małżeńskie i związane z tym przygotowania, wraca znowu do starego koryta, jak rzeka, której sztucznie nadano na niedługi okres czasu inny bieg. Nie spodziewałam się już żadnych nowości, żadnych zmian. Może owo uczucie zrodziło się we mnie dlatego, że jak odurzona rozglądałam się dokoła wzrokiem pozbawionym dawnej śmiałości, i po raz pierwszy od wielu miesięcy w bezlitosnym świetle normalnej codzienności zobaczyłam ludzi, sklepy, pojazdy takie, jakie były, ani ładne, ani brzydkie, ani ciekawe, ani nieciekawe, takie jakie muszą wydawać się pijakowi, kiedy alkohol przestaje działać. A może, co jest jeszcze bardziej prawdopodobne, sprawiło to stwierdzenie faktu, że normalne życie to nie są moje marzenia o szczęściu, ale coś wręcz odwrotnego, coś, co przeciwstawia się wszelkim projektom i planom, co jest nieprzewidziane, przypadkowe i przynosi rozczarowanie i ból. I niewątpliwie, jeżeli to było prawdą — a ja wierzyłam, że to prawda — owego ranka, po kilkumiesięcznym zamroczeniu, zaczęłam znowu żyć na jawie.

Była to jedyna myśl, jaką nasunęło mi odkrycie podwójnej gry Gina. Ale nie zamierzałam go potępiać ani też nie miałam do niego prawdziwego żalu. Jeżeli nawet zostałam oszukana, to nie obyło się to bez mego współudziału; i zbyt bliskie było wspomnienie radosnych chwil przeżytych w ramionach Gina, żebym nie znalazła jeżeli już nie usprawiedliwienia, to przynajmniej wytłumaczenia dla jego kłamstw… Myślałam, że, oślepiony namiętnością, był raczej słaby niż zły i że w gruncie rzeczy zawiniła, jeśli można tu było mówić o winie, moja uroda, dla której mężczyźni tracili głowę i która kazała im zapominać o wszelkich skrupułach i obowiązkach. Jednym słowem, Gino nie był bardziej winny niż Astarita, tyle tylko że uciekł się do oszustwa, a Astarita do szantażu. Poza tym obydwaj kochali mnie po swojemu i z pewnością każdy z nich, gdyby tylko mógł, usiłowałby zdobyć mnie w przyzwoity sposób i zapewniłby mi owo skromne szczęście, które przedkładałam ponad wszystko. Tymczasem zły los sprawił, że ja, przy całej mojej urodzie, trafiłam na takich mężczyzn, którzy mi tego szczęścia dać nie mogli. I można się było zastanawiać, czy w ogóle ktoś tutaj zawinił, ale to, że ja padłam ofiarą, nie ulegało wątpliwości.

Może się komuś wyda, że zbyt słabo zareagowałam na zdradę, jaka spotkała mnie ze strony Gina. Ale ja zawsze, ilekroć mnie ktoś skrzywdził, a zdarzało się to często, bo byłam biedna, łatwowierna i samotna, pragnęłam znaleźć dla niego usprawiedliwienie i jak najszybciej zapomnieć urazę. Jeżeli doznane zło wywoływało we mnie jakieś zmiany, nie odbijały się one na moim zachowaniu czy wyglądzie, lecz znajdowały wyraz dużo głębiej; zamykałam się w sobie, jak zdrowe ciało, które stara się jak najprędzej zasklepić krwawiącą ranę. Ale pozostają blizny, i te prawie nieuchwytne zmiany, zachodzące w duszy, są nieodwracalne.

I tym razem, w sprawie z Ginem, stało się podobnie. Nie miałam do niego żalu ani przez chwile; ale czułam, że we mnie wiele rzeczy rozprysnęło się raz na zawsze: mój szacunek dla niego, moje nadzieje, że stworzę sobie rodzinę, mój upór, żeby nie dać za wygraną matce i Gizeli, moja wiara, a przynajmniej tego rodzaju wiara, jaką miałam dotychczas. Wydałam się sobie podobna do lalki z moich lat dziecinnych, którą ciągałam po podłodze i tarmosiłam przez cały dzień, a chociaż jej wygląd zewnętrzny nie ucierpiał na tym i dalej była różowa i uśmiechnięta, słyszałam, jak wewnątrz kołacze jej coś i zgrzyta. Odkręciłam głowę i przez otwór wypadły skorupki porcelany, sznurki, sprężyny, metalowe płytki; były to szczątki mechanizmu, który poruszał oczami lalki i sprawiał, że mówiła. Były tam też jakieś tajemnicze kawałeczki drzewa i materiału, ale nigdy nie mogłam dojść, do czego miały służyć.

Zupełnie ogłuszona, ale spokojna, poszłam do domu i po południu zabrałam się do zwykłych zajęć, nie mówiąc matce, co się stało, ani też nie wyjawiając jej, jakie z tego wyciągnęłam wnioski. Ale nie potrafiłam dokazać tego, żeby dla utrzymania pozorów szyć dalej wyprawę; zebrałam wszystkie rzeczy — i to, co było gotowe, i to, co pozostało jeszcze do wykończenia — i zamknęłam je na klucz w szafie w moim pokoju. Matka zauważyła mój smutek, co było u mnie rzeczą niecodzienną, bo usposobienie miałam wesołe i beztroskie; ale powiedziałam jej, że jestem zmęczona, co zresztą zgadzało się z prawdą. Pod wieczór, gdy matka szyła na maszynie, przerwałam robotę, poszłam do siebie i położyłam się na łóżku. Zauważyłam, że patrzę na meble — zapłacone już i naprawdę moje dzięki pieniądzom Astarity — innym okiem niż dotychczas, bez przyjemności i bez złudzeń na przyszłość. Wydawało mi się, że nie odczuwam bólu, tylko zmęczenie i zobojętnienie, jak po wielkim wysiłku, który okazał się daremny. Zresztą także fizycznie byłam zmęczona, wszystkie moje członki były jak połamane, ogarnęło mnie silne pragnienie wypoczynku. Leżąc w ubraniu na łóżku, myślałam jeszcze chaotycznie o moich meblach i o tym, że nigdy już nie zrobię z nich tego użytku, o jakim marzyłam, po czym prawie natychmiast zasnęłam. Spałam może cztery godziny, zachłannie, snem, który wydał mi się smutny i ponury; obudziłam się późnym wieczorem i w otaczających mnie ciemnościach zawołałam głośno matkę. Przybiegła szybko i powiedziała, że nie chciała mnie budzić, widząc, iż śpię tak spokojnie i smacznie.

— Kolacja jest gotowa już od godziny — dodała stojąc i patrząc na mnie. — No co… nie przyjdziesz zjeść?

— Nie chce mi się wstawać — odpowiedziałam zasłaniając ramieniem oślepione światłem oczy. — Czy nie mogłabyś przynieść mi tutaj jedzenia?

Wyszła i wróciła za chwilę, niosąc na tacy moją zwykłą porcję. Postawiła mi tacę na brzegu łóżka, a ja uniosłam się nieco i, oparta na łokciu, zabrałam się do jedzenia, ale bez apetytu. Matka stała obok i przyglądała mi się. Po kilku kęsach przestałam jeść i znowu się położyłam.

— Co to? Nie jesz? — zapytała matka.

— Nie jestem głodna.

— Źle się czujesz?

— Czuję się doskonale.

— No to daj tacę — mruknęła. Zabrała tacę z łóżka i postawiła ją na stole pod oknem.

— Nie budź mnie jutro rano — powiedziałam po chwili.

— Dlaczego?

— Bo postanowiłam, że nie będę już modelką, to ciężka praca i marny zarobek.

— No i co będzie? — zapytała niespokojnie. — Przecież ja nie mogę cię utrzymywać… nie jesteś już dzieckiem, dużo kosztujesz, a przy tym jest tyle wydatków… wyprawa… — już zaczynała narzekać i utyskiwać; nie odejmując ręki od twarzy, powiedziałam powoli i z wysiłkiem:

— Teraz mnie nie nudź i bądź spokojna, pieniędzy nie zabraknie…

Nastąpiło długie milczenie.

— Czy nic ci nie trzeba? — zapytała w końcu usłużnie i z pokorą, jak służąca, skarcona za zbytnią poufałość, która prosi o wybaczenie.

— Tak… Proszę cię, pomóż mi się rozebrać, jestem taka zmęczona i bardzo mi się chce spać.

Usłuchała, usiadła na łóżku i zdjęła mi najpierw pantofle i pończochy, które ułożyła porządnie na krześle w głowach łóżka. Potem ściągnęła ze mnie sukienkę, halkę i pomogła mi włożyć koszulę. Leżałam przez cały czas z zamkniętymi oczyma, a kiedy znalazłam się pod kołdrą, skuliłam się zakrywając głowę prześcieradłem. Słyszałam, jak matka gasi światło i życzy mi od progu dobrej nocy, ale jej nie odpowiedziałam. Zasnęłam od razu i spałam twardo przez całą noc aż do białego dnia.

Rano powinnam była iść jak zazwyczaj na spotkanie z Ginem, ale gdy tylko ocknęłam się ze snu, od razu zdałam sobie sprawę, że nie chcę go widzieć tak długo, dopóki nie minie mój ból i dopóki nie będę mogła osądzić jego zdrady spokojnie i z pewnej odległości czasu, tak jakby to wszystko nie dotyczyło mnie. Już wtedy, jak zresztą i zawsze potem, bałam się robić i mówić cokolwiek pod wpływem pierwszego odruchu, zwłaszcza jeżeli w grę wchodziły rzeczy przykre, jak właśnie w tym wypadku. Oczywiście nie kochałam już Gina, niemniej jednak nie chciałam go nienawidzić, bo uważałam, że gdybym dała się opanować złym, niegodnym mnie uczuciom, sama wyrządziłabym sobie krzywdę o wiele większą od tej, jaka spotkała mnie z jego strony.

A poza tym tego ranka czułam się wyjątkowo rozleniwiona, leżenie sprawiało mi prawie zmysłową rozkosz i nie byłam już taka smutna jak poprzedniego wieczora. Matka dawno wyszła z domu i wiedziałam, że wróci dopiero koło południa. Wylegiwałam się więc pod kołdrą i była to pierwsza przyjemność, jakiej doznałam na początku nowego okresu w moim życiu, a chciałam, żeby odtąd dostarczało mi ono samych tylko miłych chwil. Dla mnie, która, odkąd sięgnę pamięcią, musiałam wstawać o świcie, owo próżniaczenie w łóżku bez troski o to, że marnotrawię cenny czas, było doprawdy luksusem. Ale odmawiałam sobie tego tak długo, że postanowiłam teraz pozwalać sobie na ten zbytek, ilekroć przyjdzie mi na to ochota, i decyzja ta dotyczyła także wszystkich innych spraw, których moje ubóstwo i moje marzenia o normalnym, rodzinnym życiu kazały mi się dotąd wyrzekać. Myślałam o tym, że lubię miłość, lubię pieniądze i lubię to, co można mieć za pieniądze; powiedziałam sobie, że od dzisiaj, gdy tylko nadarzy się okazja, nie odtrącę już ani miłości, ani pieniędzy, ani tego, co dają pieniądze. Nie należy jednak sądzić, że myśli te dyktowała złość, rozżalenie czy chęć zemsty. Nie, po prostu upajałam się nimi i z góry już cieszyłam się na wszystko. Każda sytuacja, choćby i najprzykrzejsza ma swoje dobre strony. Straciłam, przynajmniej na razie, okazję wyjścia za mąż i wszelkie wiążące się z tym nadzieje, ale za to odzyskałam wolność. Co prawda, moje główne dążenia na razie się nie zmieniły, ale łatwe życie bardzo mnie pociągało i błyskotliwe pozory tych nowych możliwości tak mnie omamiły, że nie uświadamiałam sobie, ile smutku i rezygnacji kryło się w tych nowych postanowieniach. Słowa matki i Gizeli zaczynały teraz wydawać owoce. Przez cały ten czas, chociaż prowadziłam się cnotliwie, wiedziałam, że gdybym tylko chciała, uroda moja mogłaby dać mi wszystko, czego bym zapragnęła, i po raz pierwszy tego ranka zaczęłam uważać moje ciało za bardzo dogodny środek do zdobycia tego, czego praca i poważny stosunek do życia nie pozwoliły mi osiągnąć.

Dzięki owym myślom, a raczej marzeniom, przedpołudnie minęło mi jak jedna chwila i byłam zdumiona słysząc nagle, że zegar na pobliskim kościele wybił godzinę dwunastą, i widząc promień słońca wpadający przez okna na moje łóżko. To bicie zegara i ten promień słońca, zarówno jak poranna sjesta, wydały mi się czymś niezwykłym, cennym i luksusowym. W taki sam sposób, w tej samej chwili, leżąc i snując marzenia, słuchały owego bicia zegara i patrzyły na smugę słoneczną bogate damy, mieszkające w takich willach jak chlebodawczyni Gina. I mając ciągle uczucie, że nie jestem już ową biedną i wiecznie zabieganą Adrianą, wstałam i zdjęłam koszulę przed lustrem. Patrzałam na moje nagie odbicie i po raz pierwszy zrozumiałam matkę, mówiącą z dumą malarzowi: „Proszę tylko spojrzeć, co za piersi… co za nogi… co za biodra!” Pomyślałam o Astaricie, który tak pożądał tych piersi, nóg i bioder, że stawał się inny, że zmieniał się jego sposób bycia, a nawet głos, i powiedziałam sobie, że znajdę na pewno wielu innych mężczyzn, którzy chcąc posiąść moje ciało dadzą mi tyle samo, a może i więcej pieniędzy.

Zgodnie z nowymi postanowieniami leniwie zaczęłam się ubierać, wypiłam kawę i wyszłam. Z sąsiedniego baru zatelefonowałam do willi Gina. Dał mi ten numer, ale zaznaczył przy tym ze służalczą ostrożnością, żeby nie telefonować za często, bo jego państwo nie lubią, kiedy służba korzysta z telefonu. Rozmawiałam z jakąś kobietą, zapewne pokojówką, i zaraz potem podszedł Gino. Zapytał szybko, czy czasem nie jestem chora; nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, bo poprzez tę troskliwość przebijały owe wzorowe maniery, które były przyczyną, że dałam się oszukać.

— Mam się doskonale — odrzekłam — jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak dobrze.

— A kiedy się spotkamy?

— Kiedy zechcesz — odpowiedziałam — ale chciałabym, żebyśmy zobaczyli się tak jak dawniej, to znaczy w willi, kiedy twoi państwo wyjadą.

Zrozumiał od razu, co mam na myśli, i odrzekł skwapliwie:

— Wyjadą za dziesięć dni, na święta Bożego Narodzenia… ale nie wcześniej.

— Wobec tego — powiedziałam obojętnie — spotkamy się za dziesięć dni.

— Dlaczego? — zapytał zdumiony. — Dlaczego nie możemy zobaczyć się przedtem?

— Bo jestem zajęta.

— Co ci się stało? — dopytywał się podejrzliwym głosem. — Gniewasz się na mnie?

— Nie — odpowiedziałam — gdybym się na ciebie gniewała, nie proponowałabym ci spotkania w willi. — Przyszło mi do głowy, że może jest zazdrosny, a wtedy nie da mi spokoju. — Nie bój się — dodałam — kocham cię jak dawniej, tylko muszę pomóc matce w wykańczaniu dodatkowego zamówienia… z okazji świąt, i mogłabym wyjść z domu dopiero późnym wieczorem, a wtedy ty jesteś zawsze zajęty; wolę poczekać, aż twoi państwo wyjadą.

— No, ale rano?

— Rano śpię — odpowiedziałam. — I wiesz co?… Nie jestem już modelką.

— Dlaczego?

— Znudziło mi się… no co, zadowolony jesteś z tego?… Więc zobaczymy się za dziesięć dni, zadzwonię do ciebie.

— Dobrze.

Owo „dobrze” wypowiedział bez przekonania, ale zdążyłam go już poznać i byłam pewna, że pomimo swoich podejrzeń nie pokaże się u mnie przed upływem wyznaczonych dziesięciu dni. Nie należał do najodważniejszych i sama myśl o tym, że mogłam odkryć jego grę, musiała zaniepokoić go i napełnić przerażeniem. Kiedy już odłożyłam słuchawkę, uprzytomniłam sobie, że rozmawiałam z Ginem głosem spokojnym, dobrodusznym i serdecznym, i byłam z siebie zadowolona. Niedługo już także moje uczucie dla niego będzie spokojne, serdeczne i pełne dobroduszności i będę mogła spotkać się z nim bez obawy, że wokół nas i naszych stosunków wytworzy się atmosfera fałszu i nienawiści.

Rozdział 7

Tego samego dnia po południu poszłam odwiedzić Gizelę w odnajmowanym przez nią pokoju. Zazwyczaj o tej porze dopiero wstawała z łóżka i ubierała się przed wyjściem na spotkanie z Riccardem. Usiadłam na nie posłanym łóżku i podczas gdy ona kręciła się po pokoju pogrążonym w półmroku i pełnym porozrzucanych wszędzie fatałaszków, ja opowiadałam jej spokojnie, jak poszłam do Astarity i jak Astarita oznajmił mi, że Gino ma żonę i dziecko. Na tę wiadomość Gizela wydała okrzyk — nie mogłam się połapać, czy radości, czy zdziwienia — i położyła mi obydwie ręce na ramionach, szeroko otwierając oczy:

— Nie… trudno mi uwierzyć… żonę i dziecko… naprawdę?

— Córka ma na imię Maria.

Było oczywiste, że miała wielką ochotę roztrząsać i jak najobszerniej komentować tę nowinę i że moje pogodne zachowanie szczerze ją rozczarowało.

— Żona i córka…. i córka ma na imię Maria. Maria, i mówisz to w ten sposób…

— A jak mam mówić?

— I nie martwisz się z tego powodu?

— Owszem, martwię się.

— Ale jak on ci to powiedział? Po prostu: Gino Molinari ma żonę i córkę, tak?

— Tak.

— A ty coś na to odpowiedziała?

— Nic… co miałam odpowiedzieć?

— Ale co czułaś?… Czy nie płakałaś?… Przecież ostatecznie to katastrofa dla ciebie.

— Nie, nie płakałam.

— Nie będziesz już mogła wyjść za mąż za Gina — mówiła z zamyśloną i rozradowaną miną — ale co za historia, co za historia!… Jak on miał sumienie!… I ty, biedaczko, która, można powiedzieć, żyłaś tylko dla niego… Wszyscy mężczyźni to łajdacy….

— Gino — oświadczyłam — nic jeszcze nie wie, że ja wiem o tym.

— Ja na twoim miejscu, moja droga — ciągnęła dalej, podniecona — wygarnęłabym mu wszystko! Zasłużył sobie na to, żeby dostać po mordzie…

— Umówiłam się z nim za dziesięć dni — odpowiedziałam — myślę, że dalej będę z nim żyła.

Cofnęła się i spojrzała na mnie, wytrzeszczając oczy.

— Ale dlaczego? Czy on wciąż ci się podoba? Po tym wszystkim, co cię od niego spotkało?

— Nie — odpowiedziałam i mimo woli ściszyłam głos ze wzruszenia — nie podoba mi się już tak jak dawniej, ale… — zawahałam się i kłamstwo z trudem przeszło mi przez usta: — krzyki i bicie nie zawsze są najlepszym sposobem zemsty…

Wpatrywała się we mnie przez chwilę, mrużąc oczy i cofając się powoli, zupełnie jak malarz przyglądający się swojemu obrazowi. Po czym wykrzyknęła:

— Masz rację, nie pomyślałam o tym, ale wiesz, co ja zrobiłabym na twoim miejscu?… Utrzymywałabym go dalej w przeświadczeniu, że nic się nie zmieniło, niechby sobie był spokojny, a potem pewnego pięknego dnia rzuciłabym go.

Nic nie odpowiedziałam. Ona mówiła jeszcze przez chwilę głosem już nie tak podnieconym, ale ożywionym i śpiewnym:

— Nie mogę jeszcze w to uwierzyć… żona i córka, a w stosunku do ciebie na wszystko kręcił nosem i pozwolił ci kupić meble, robić wyprawę… Co za historia, co za historia!

Milczałam w dalszym ciągu.

— Ale ja — zawołała triumfalnie — od razu go przejrzałam! To mi musisz przyznać! Co ci mówiłam? „Ten człowiek nie jest szczery, biedna Adriano”. — Zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie. Pozwoliłam się pocałować, po czym powiedziałam:

— Tak, a co najgorsze, że przez niego wydałam oszczędności matki.

— A twoja matka wie o tym?

— Jeszcze nie.

— O pieniądze możesz się nie martwić — zawołała. — Astarita jest zakochany w tobie do szaleństwa… Wystarczy, żebyś zechciała, a da ci tyle pieniędzy, ile tylko ci będzie potrzeba.

— Nie chcę więcej widzieć Astarity — odpowiedziałam — każdy inny, byle nie Astarita.

Muszę przyznać, że Gizela nie była głupia. Zrozumiała natychmiast, że przynajmniej na razie lepiej nie wspominać o Astaricie, i zrozumiała także, co oznaczały słowa: „Każdy inny”. Udawała przez chwilę, że się nad czymś zastanawia, a potem powiedziała:

— W gruncie rzeczy masz rację, rozumiem cię, ja także, po tym, co się stało, nie miałabym ochoty zadawać się z Astaritą… On chce wszystko robić siłą. Powiedział ci o Ginie, żeby się zemścić. — Zamilkła znowu na moment i dorzuciła uroczystym tonem: — Pozwól, że ja się tym zajmę… Czy chcesz poznać kogoś, kto gotów byłby ci dopomóc?

— Tak.

— Pozwól, że ja się tym zajmę.

— Ale — dodałam — nie chcę już wiązać się z nikim… Chcę być wolna.

— Pozwól, że ja się tym zajmę — powtórzyła po raz trzeci.

— Teraz — powiedziałam — chcę przede wszystkim zwrócić matce pieniądze, kupić sobie trochę rzeczy i chcę — zakończyłam — żeby matka już nie pracowała.

Gizela tymczasem wstała z łóżka i usiadła przed toaletką.

— Ty — rzekła pudrując się w pośpiechu — byłaś zawsze za dobra, Adriano, a widzisz, co się dzieje, kiedy ktoś jest za dobry.

— Czy wiesz, że dzisiaj rano nie poszłam pozować? Postanowiłam, że nie będę już modelką.

— Bardzo słusznie — odpowiedziała — ja także zresztą pozuję już tylko dla… — tu wymieniła nazwisko pewnego malarza — po prostu dlatego, żeby mu zrobić przyjemność… ale potem koniec!

Ogarnęła mnie fala ciepłych uczuć dla Gizeli, bo podniosła mnie na duchu. Pokrzepiająco brzmiało mi w uszach owo „Pozwól, że ja się tym zajmę” i jej serdeczne zapewnienia, że pomoże mi wybrnąć z kłopotów pieniężnych. Jasno zdawałam sobie sprawę, że jej życzliwy stosunek nie wypływał z przywiązania do mnie, ale — tak samo jak na wycieczce z Astaritą — z chęci, może podświadomej, żebym jak najszybciej stoczyła się do jej poziomu; ale nikt nie robi nic bezinteresownie, a ponieważ w tym wypadku zazdrość Gizeli wychodziła mi na dobre, więc nie widziałam powodu, żeby odrzucać jej pomoc tylko dlatego, że była interesowna.

Gizela bardzo się śpieszyła, bo już była spóźniona na spotkanie z narzeczonym. Wyszłyśmy z pokoju i zaczęłyśmy schodzić w ciemności po wąskich i stromych schodach tej starej rudery. I tam właśnie, czy dlatego, że się rozgadała, czy też chcąc osłodzić mi gorycz rozczarowania i okazać, że nie jestem osamotniona w nieszczęściu, powiedziała:

— A zresztą wiesz co? Zaczynam podejrzewać, że Riccardo chce mi zrobić taki sam kawał, jaki zrobił ci Gino.

— On też jest żonaty? — zapytałam naiwnie.

— Co to, to nie, ale robi mi różne historie… Mam wrażenie, że chce mnie wykiwać, ale ja mu powiedziałam: „Mój drogi, wcale mi nie jesteś do szczęścia potrzebny, chcesz, to zostań, nie chcesz, to idź sobie gdzie pieprz rośnie”.

Nic nie odpowiedziałam, ale pomyślałam sobie, że jest wielka różnica między mną a nią i między jej stosunkiem do Riccarda a moim do Gina. Gizela nigdy przecież nie miała złudzeń co do poważnych zamiarów Riccarda ani też żadnych skrupułów — o czym wiedziałam — gdy zdradzała go od czasu do czasu. Ja natomiast, przy moim niedoświadczeniu, miałam pewność, że zostanę żoną Gina, i zawsze byłam mu wierna; bo nie można było nazwać zdradą tego ustępstwa, które szantażem wymusił na mnie w Viterbo Astarita. Ale przyszło mi do głowy, że ona mogłaby się obrazić, gdybym jej to wszystko powiedziała, i dlatego milczałam. Przed bramą Gizela wyznaczyła mi spotkanie na jutrzejszy wieczór w cukierni, prosząc, żebym była punktualna, bo prawdopodobnie nie będzie sama, po czym odeszła.

Czułam, że powinnam opowiedzieć matce o wszystkim, co się stało, ale nie miałam odwagi. Matka naprawdę mnie kochała; i w przeciwieństwie do Gizeli, która wiadomość o zdradzie Gina przyjęła z triumfem, widząc w niej potwierdzenie swoich przewidywań, i nawet nie pomyślała o tym, by zamaskować swoją pełną okrucieństwa satysfakcje, matka doznałaby na pewno więcej cierpienia niż radości, widząc, że jej proroctwa się spełniły. W gruncie rzeczy pragnęła tylko mego szczęścia i mało ją obchodziło, w jaki sposób je zdobędę, ale pewna była, że nie da mi go Gino. Po długich wahaniach zdecydowałam, że nic jej nie powiem. Wiedziałam, że nazajutrz wieczorem fakty, a nie słowa, otworzą jej oczy; i chociaż zdawałam sobie sprawę, że będzie to brutalny sposób zawiadomienia jej o wielkiej zmianie, jaka zaszła w moim życiu, jednakże dogadzało mi to, bo wiedziałam, że dzięki temu oszczędzone mi będą wyjaśnienia, uwagi i komentarze, a w każdym razie tego rodzaju wyjaśnienia, uwagi i komentarze, jakimi sypała jak z rękawa Gizela, kiedy wyjawiłam jej podwójną grę Gina. Odczuwałam dziwną niechęć na wspomnienie moich planów małżeńskich i nie chciałam mówić na ten temat ani też dopuścić, żeby mówili o tym inni.

Następnego dnia, aby uniknąć nagabywań matki, która zaczynała już coś podejrzewać, udawałam, że idę na spotkanie z Ginem, i całe popołudnie spędziłam poza domem. Dałam sobie uszyć z okazji ślubu nowy szary kostium, w który miałam się przebrać zaraz po ceremonii kościelnej. Był to mój najelegantszy strój i zawahałam się, zanim go włożyłam. Ale pomyślałam sobie, że przecież kiedyś muszę go zacząć nosić i że ten dzień stanowił właśnie doskonałą ku temu okazję; a poza tym mężczyźni oceniają kobiety po wyglądzie zewnętrznym i warto było przedstawić się z jak najlepszej strony, żeby zarobić więcej pieniędzy, odłożyłam więc na bok wszelkie skrupuły. Ubrałam się, nie bez pewnego żalu, w mój piękny kostium, który dzisiaj, kiedy go sobie przypomnę, wydaje mi się bardzo brzydki i bardzo skromny, jak zresztą wszystkie moje ówczesne stroje, uczesałam się starannie i umalowałam, ale nie bardziej niż zazwyczaj. Chcę tu dodać, że nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego prawie wszystkie kobiety uprawiające tę co ja profesję szminkują się tak wyzywająco, że wyglądają na ulicy niczym maski karnawałowe. Może dlatego, że przy tym trybie życia, jaki prowadzą, bez warstwy szminki wyglądałyby bardzo mizernie, a może z obawy, że przy mniej krzyczącym makijażu nie zwracałyby uwagi mężczyzn i w nie wystarczający sposób dawałyby im do zrozumienia, że tylko czekają na ich skinienie. Ja natomiast, nawet najbardziej zmęczona i zmordowana, wyglądam zawsze świeżo z moją smagłą, rumianą cerą i bez przechwałek mogę powiedzieć, że wcale nie muszę uciekać się do pomocy kosmetyków, bo i tak mężczyźni tracą głowę na mój widok, kiedy przechodzę ulicą. Nie wabię ich różem, tuszem czy też sztucznie rozjaśnionymi platynowymi włosami, ale majestatyczną postawą (tak przynajmniej mówiło mi wielu z nich), wyrazem łagodności i pogody, odsłoniętymi w uśmiechu pięknymi zębami i młodzieńczą czupryną gęstych, ciemnych włosów. Kobiety, które farbują sobie włosy i malują twarz, może nie zdają sobie sprawy, że mężczyźni, którzy na pierwszy rzut oka poznają, kim one są, z góry doznają już rozczarowania. Jeśli o mnie idzie, dzięki mojej naturalności i umiarowi, nigdy nie byli pewni, kim naprawdę jestem, i dawałam im w ten sposób złudzenie, że przeżywają romantyczną przygodę, co dogadza im w gruncie rzeczy o wiele bardziej niż samo tylko zaspokojenie zmysłów.

Tak więc ubrana i wyelegantowana poszłam do kina, gdzie przesiedziałam na dwóch seansach. Kiedy stamtąd wyszłam, było już ciemno, pobiegłam więc natychmiast do cukierni, w której Gizela wyznaczyła mi spotkanie. Nie była to jedna z tych skromnych kawiarenek, gdzie widywałyśmy się zazwyczaj z Riccardem, ale wytworny lokal, do którego wchodziłam po raz pierwszy w życiu. Zrozumiałam od razu, że wybrała ona to miejsce w tym celu, aby przydać wartości mojej osobie i podnieść cenę moich usług. Zręczne posunięcia tego rodzaju i inne, które później przytoczę, mogą zapewnić kobiecie mojego pokroju, a przy tym młodej i ładnej (byle tylko umiała inteligentnie to wykorzystać), stały dobrobyt, czyli właśnie osiągnięcie tego celu, do którego wszystkie dążymy. Ale potrafią to tylko niektóre i ja nigdy do nich nie należałam. Pochodziłam z biednej rodziny i owe luksusowe lokale budziły we mnie nieufność; czułam się zawsze nieswojo w tych bogatych restauracjach, cukierniach i barach; onieśmielona oślepiającymi światłami, wstydziłam się robić oko do mężczyzn i uśmiechać się do nich, w obawie, żeby nie zrobić z siebie pośmiewiska. Natomiast zawsze pociągały mnie i wzbudzały mój podziw ulice mego miasta z ich kamienicami, kościołami, pomnikami, sklepami, bramami, które są o tyle piękniejsze i o tyle bardziej zaciszne niż każda sala restauracyjna czy kawiarnia. Lubiłam wychodzić na ulicę o tej porze, kiedy i inni wychodzą na spacer, około zachodu słońca, i przechadzają się powoli wzdłuż oświetlonych wystaw sklepowych patrzeć, jak zmierzch z wolna zasnuwa niebo, tam w górze pomiędzy dachami; lubiłam krążyć w tłumie i nie oglądając się wysłuchiwać miłosnych propozycji, najbardziej nieoczekiwanych, które przechodzący mężczyźni odważają się szepnąć w nagłym porywie zmysłowym; lubiłam chodzić aż do syta tam i z powrotem po jednej ulicy, a choćbym była nawet śmiertelnie zmęczona, wciąż chciwie chłonęłam wrażenia, jak na jarmarku, gdzie niespodziankom nie ma końca. Moim salonem, moją restauracją, moją kawiarnią była zawsze ulica; pochodziło to stąd, że urodziłam się biedna, a jak wiadomo, biedacy szukają tanich rozrywek i umilają sobie życie oglądając wystawy sklepów, w których nie mogą robić zakupów, i pałace, w których nie mogą mieszkać. Z tego samego powodu podobały mi się też kościoły, tak liczne w Rzymie, otwarte dla wszystkich, pełne bogactw dostępnych dla wszystkich, w których między marmurami, złoceniami i wspaniałymi ornamentami unosi się odwieczny, stęchły zaduch biedoty, silniejszy czasami od woni kadzideł. Ale bogacze oczywiście nie spacerują po ulicy ani nie chodzą po kościołach, co najwyżej przejeżdżają przez miasto rozparci na poduszkach samochodów, czytając gazetę; i ja, przekładając ulicę nad każde inne miejsce, uniemożliwiłam sobie od razu zawieranie tego rodzaju znajomości, których, zdaniem Gizeli, powinnam była szukać, poświęcając to, co sprawiało mi największą przyjemność. Nigdy nie chciałam wyrzec się tego i dopóki trwała nasza spółka z Gizelą, moje upodobania były tematem ostrej wymiany zdań między nami. Gizela nie lubiła ulicy; piękno kościołów nie przemawiało do niej, a tłum napełniał ją tylko wstrętem i pogardą. Przedkładała ponad wszystko eleganckie restauracje, w których nadskakujący kelnerzy usłużnie uprzedzają każde żądanie gościa, modne dansingi z orkiestrą w liberii i danserami we frakach, najelegantsze kawiarnie, domy gry. W tego rodzaju lokalach stawała się inna, zmieniał się jej sposób bycia, ruchy, a nawet ton głosu. Słowem, starała się zachowywać jak prawdziwa dama, co zresztą stawiała sobie zawsze za punkt honoru i co później, jak się okaże, zdołała w pewnym stopniu osiągnąć. Ale najciekawsze w owym szczęśliwym zrządzeniu losu było to, że człowieka, który miał zaspokoić te jej ambicje, nie spotkała w żadnym z wytwornych lokali, ale dzięki mnie, właśnie na tej ulicy, której nie mogła ścierpieć.

W cukierni zastałam Gizelę w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku; przedstawiła mi go; był handlowcem, nazywał się Giacinti. Kiedy siedział, wyglądał na człowieka normalnego wzrostu, choćby dlatego, że był szeroki w ramionach, i dopiero kiedy wstał, okazało się, że jest to prawie karzeł: muskularne barki sprawiały, że wyglądał na jeszcze niższego, niż był w istocie. Włosy miał siwe, gęste i połyskliwe jak srebro, ostrzyżone na jeża, może dlatego, żeby przydawały mu wzrostu, twarz czerstwą, tryskającą zdrowiem, rysy regularne, i szlachetne, prawie posągowe: piękne, pogodne czoło, duże czarne oczy, prosty nos, usta ładnie wykrojone. Ale antypatyczny, pyszałkowaty wyraz pewności siebie i obłudnej dobroduszności czynił tę twarz, pociągającą i majestatyczną na pierwszy rzut oka, wręcz odpychającą.

Czułam się nieco zdenerwowana, więc przywitałam się i usiadłam bez słowa. Giacinti, jak gdyby moje zjawienie się było czymś zupełnie przypadkowym, a nie gwoździem wieczoru, ciągnął dalej przerwaną na chwilę rozmowę z Gizelą.

— Ty, Gizelo, nie możesz na mnie narzekać — i położył rękę na jej kolanie. — Ile to czasu trwał ten nasz… no, powiedzmy, sojusz? Pół roku? No i powiedz z czystym sumieniem, czyś choćby raz w ciągu tych sześciu miesięcy była ze mnie niezadowolona? — Mówił głośno, wyraźnie, powoli, akcentując sylaby, ale było oczywiste, że robi to nie dlatego, żeby go dobrze rozumiano, ale żeby wsłuchiwać się w swój głos i rozkoszować się każdym słowem.

— Nie, oczywiście, że nie — odpowiedziała Gizela ze znudzoną miną, spuszczając głowę.

— Niech ci Gizela to wszystko opowie, Adriano — ciągnął dalej Giacinti skandując donośnie każdy wyraz — nie tylko, że nie żałowałem pieniędzy za, nazwijmy to, usługi zawodowe, ale za każdym powrotem z Mediolanu przywoziłem jej jakiś prezent… Czy pamiętasz, jak przywiozłem ci raz flakon francuskich perfum? A innym razem tę kombinezkę z gazy i koronki? Kobiety utrzymują, że mężczyźni nie znają się na damskich fatałaszkach, ale ja jestem wyjątkiem, hę, hę! — Roześmiał się dyskretnie, pokazując nieskazitelny garnitur zębów, które były tak białe, że wyglądały na sztuczne.

— Daj mi papierosa — powiedziała dość sucho Gizela.

— Zaraz — odrzekł z pełną ironii galanterią i zapalając zapałkę, mówił dalej: — A pamiętasz tę torebkę, którą ci przywiozłem ostatnim razem… tą dużą, z wytłaczanej skóry? Wyjątkowo ładna rzecz… Nie nosisz jej już?

— Przecież to jest torebka na rano — odrzekła Gizela.

— Lubię dawać prezenty — mówił zwrócony w moją stronę — ale nie z pobudek uczuciowych oczywiście — potrząsnął głową, wydmuchując nosem dym — lecz z trzech zrozumiałych powodów: po pierwsze, lubię, żeby mi dziękowano; po drugie, nie ma jak prezent, żeby być dobrze obsłużonym, bo kto raz dostał prezent, zawsze spodziewa się dalszych; po trzecie dlatego, że kobiety zawsze chcą mieć złudzenia, a podarunki dają złudzenia uczucia, nawet wtedy kiedy ono nie istnieje.

— Spryciarz z ciebie — powiedziała obojętnie Gizela, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem.

Potrząsnął głową ukazując wszystkie zęby w uśmiechu.

— Nie, nie jestem spryciarzem, jestem po prostu mężczyzną, który zna życie i którego doświadczenie coś niecoś nauczyło. Wiem, że z kobietami należy tak i tak postępować, inaczej z klientami, jeszcze inaczej z podwładnymi, i tak dalej. Mój umysł przypomina utrzymane w idealnym porządku biurko. Na przykład: mam na oku kobietę, wyciągam zapiski, sprawdzam, jakie chwyty osiągnęły pożądny efekt, a jakie nie, chowam księgę na miejsce i działam według tych wskazówek… to wszystko. — Zamilkł i znowu się uśmiechnął.

Gizela paliła ze znudzoną miną, ja nie powiedziałam ani słowa.

— I kobiety są mi wdzięczne — rozwodził się dalej — bo rozumieją od razu, że nie rozczarują się co do mnie, że znam ich wymagania, ich słabostki i ich kaprysy, tak samo jak ja wdzięczny jestem klientowi, który w lot mnie pojmuje i nie traci czasu na próżną gadaninę, wie, jednym słowem, czego ja chcę i czego on chce. Na moim biurku w Mediolanie stoi popielniczka z napisem: „Boże, błogosław tym, którzy nie marnują naszego czasu”. — Rzucił papierosa i odsłaniając przegub ręki spojrzał na zegarek, po czym dodał: — Wydaje mi się, że już czas, żeby pójść coś zjeść.

— Która godzina?

— Ósma… przepraszam, zaraz wrócę. — Wstał od stolika i poszedł w głąb sali. Był naprawdę wyjątkowo niski, szeroki w ramionach, siwe włosy, gęste i proste, jeżyły mu się na głowie. Gizela zgniotła papierosa na popielniczce i powiedziała:

— Jest strasznie nudny, ciągle mówi o sobie.

— Zauważyłam to.

— Pozwól mu się wygadać i zawsze mu potakuj — ciągnęła dalej. — Zobaczysz, że będzie ci się ze wszystkiego zwierzał. Ma o sobie Bóg wie jakie pojęcie, ale jest hojny i prezenty naprawdę daje.

— Tak, ale potem je wymawia.

Milczała, ale potrząsnęła głową, jak gdyby chciała powiedzieć: „Na to nie ma rady”. Siedziałyśmy przez chwilę, nie odzywając się do siebie, potem wrócił Giacinti, zapłacił i wyszliśmy z cukierni.

— Gizelo — powiedział na ulicy Giacinti — ten wieczór przeznaczyłem dla Adriany, ale jeżeli chcesz zrobić nam ten zaszczyt i zjeść z nami kolację…

— Nie, nie, dziękuję — szybko odpowiedziała Gizela — mam randkę. — Pożegnała się z Giacintim, ze mną i odeszła. Kiedy się oddaliła, powiedziałam do Giacinta:

— Gizela jest bardzo miła.

Skrzywił się i odpowiedział:

— Tak sobie… jest doskonale zbudowana.

— Nie uważa pan, że jest sympatyczna?

— Ja — odrzekł idąc obok i przyciskając mocno moje ramię, wysoko, prawie pod pachą — nigdy od nikogo nie wymagam, żeby był sympatyczny, ale żeby to, co robi, robił dobrze. Na przykład od stenotypistki nie wymagam, żeby była sympatyczna, ale żeby szybko i bezbłędnie pisała na maszynie, tak więc i od kobiety takiej jak Gizela nie wymagam, żeby była sympatyczna, ale żeby znała swój fach, czyli żeby umożliwiła mi przyjemne spędzenie tej godziny czy dwóch, które jej poświęcam, a Gizela kiepsko wywiązuje się ze swego zadania.

— Dlaczego?

— Dlatego, że zawsze myśli o pieniądzach… i zawsze się boi, że ich nie dostanie albo dostanie za mało. Jasne, że nie wymagam od niej, żeby mnie kochała, ale należy do jej profesji, żeby zachowywała się tak, jak gdyby mnie kochała, i dawała mi to złudzenie… za to jej płacę. A tymczasem Gizela zbyt wyraźnie daje do zrozumienia, że nie robi tego bezinteresownie, nie da nawet człowiekowi odsapnąć i już się targuje… Ech, do diabła!

Doszliśmy do restauracji hałaśliwego, przepełnionego lokalu, w którym wszyscy goście, tak mi się przynajmniej wydawało, musieli być z tej samej branży co Giacinti: handlowcy, agenci giełdowi, kupcy, przejezdni przemysłowcy. Giacinti wszedł pierwszy i oddając szatniarzowi płaszcz i kapelusz zapytał:

— Czy mój stolik jest wolny?

— Tak jest, panie Giacinti.

Był to stolik w niszy pod oknem. Giacinti usiadł zacierając ręce i zapytał:

— Lubisz dobrze zjeść?

— Chyba tak — odpowiedziałam zmieszana.

— Dobrze, to mi się podoba, lubię mieć kompana do jedzenia. Gizela na przykład nigdy nie chciała nic jeść. Mówiła, że boi się utyć. Co za głupota! Wszystko trzeba robić w odpowiednim czasie… przy stole się je. — Miał wielką urazę do Gizeli.

— Ale to prawda — odrzekłam nieśmiało — że nie można jeść za dużo, bo się tyje, a niektóre kobiety nie chcą utyć.

— Czy ty także do nich należysz?

— Ja nie… chociaż mówią, że jestem trochę za tęga.

— Nie wierz im: to wszystko przez zazdrość! Masz doskonałą figurę, mówię ci to ja, który znam się na tym. — I jakby chcąc dodać mi otuchy, po ojcowsku poklepał mnie po ręce.

Podszedł kelner i Giacinti zwrócił się do niego:

— Przede wszystkim proszę zabrać te kwiaty, przeszkadzają mi… a potem to samo, co zawsze… tylko szybko. Po czym powiedział do mnie:

— Zna mnie i wie, co lubię; możesz mieć do niego zaufanie, na pewno nie będziesz narzekać.

Istotnie nie mogłam narzekać. Wszystkie podane nam potrawy nie były może wykwintne, ale znakomite i bardzo różnorodne. Giacinti miał nadzwyczajny apetyt i jadł zachłannie, ze spuszczoną głową, nie wypuszczając ani na chwilę z ręki noża i widelca; nie patrzał na mnie, nie odzywał się ani słowem, jak gdyby znajdował się sam w restauracji. Był istotnie bez reszty pochłonięty jedzeniem i w swoim zapamiętaniu zatracił nawet pełne opanowania maniery, którymi tak się szczycił; wykonywał po kilka czynności na raz, jak gdyby się obawiał, że nie zdąży najeść się do syta. Pakował do ust kawał mięsa, zagryzał je chlebem, który łamał lewą ręką, jednocześnie prawą ręką dolewał sobie wina i wypijał je szybko, nim jeszcze zdążył połknąć to, co miał już w ustach. Mlaskał przy tym wargami, przewracał oczami i od czasu do czasu potrząsał głową, jak dławiący się kot. Ja natomiast, co rzadko mi się zdarzało, nie miałam apetytu. Po raz pierwszy w życiu zdecydowałam się na stosunek z mężczyzną, którego nie kochałam, a nawet wcale nie znałam, i przyglądałam mu się uważnie, badając własne uczucia i starając się wyobrazić sobie, jak wybrnę z tej sytuacji. Później nie zwracałam już uwagi na powierzchowność mężczyzn, z którymi się umawiałam; może dlatego, że z konieczności nauczyłam się bardzo szybko oceniać na pierwszy rzut oka, czy jest w ich wyglądzie coś miłego lub pociągającego, co by wystarczało, żeby intymność uczynić znośną. Ale tego wieczoru owa spostrzegawczość, właściwa mojej profesji, a polegająca na tym, żeby natychmiast znaleźć w partnerze jakąś dodatnią cechę, która może uczynić sprzedajną miłość mniej odpychającą, była jeszcze dla mnie czymś nie znanym i szukałam jej instynktownie i podświadomie. Było to już bardzo wiele, bo ostatecznie, miłość jest przede wszystkim zespoleniem czysto fizycznym; ale mnie to nie wystarczało, bo nigdy nie umiałam, nie mówię już kochać, ale tolerować mężczyzny tylko za jego cielesne zalety. Kolacja dobiegła końca; Giacinti nasycił swój wilczy apetyt, po jedzeniu odbiło mu się kilka razy. Zaczął znowu ze mną rozmawiać. Stwierdziłam, że nie było w nim nic takiego, a przynajmniej ja nie umiałam znaleźć nic, co mogłoby go uczynić nieco sympatyczniejszym w moich oczach. Nie tylko, że mówił stale o sobie, o czym wspomniała mi Gizela, ale mówił to w sposób bardzo nieprzyjemny, pyszałkowaty i nudny, opowiadając przeważnie rzeczy, które bynajmniej nie przedstawiały go w dobrym świetle i potwierdzały w pełni mój pierwszy odruch wstrętu. Nie było w nim nic, nic, co by mi się mogło podobać; i wszystkie cechy, które on przedstawiał jako swoje zalety, chwaląc się nimi i wynosząc je pod niebiosa, mnie wydawały się obrzydliwymi przywarami. Później także, co prawda dość rzadko, spotykałam mężczyzn bez żadnej wartości, którzy nie mieli w sobie nic, co mogłoby wzbudzić choćby cień sympatii; i zawsze zdumiewałam się, że takie typy w ogóle istnieją; zadawałam sobie pytanie, czy to czasem nie moja wina, że nie potrafię od razu odkryć w nich jakichś zalet, które przecież muszą posiadać. Z czasem oswoiłam się z takim przykrym towarzystwem; nauczyłam się udawać, że bawię się doskonale, żartować, jednym słowem, być taką, jaką kompani moi mnie chcieli widzieć i za jaką mnie uważali. Ale owego wieczoru to pierwsze odkrycie wzbudziło we mnie smutne refleksje. Giacinti dłubał wykałaczką w zębach, a ja mówiłam sobie w duchu, że zawód, który wybrałam, jest bardzo ciężki, że trudno mi będzie udawać miłosne uniesienie w stosunku do mężczyzn, którzy wzbudzają we mnie, jak właśnie Giacinti, wręcz przeciwne uczucia; myślałam o tym, że nie ma takiej sumy pieniędzy, która byłaby tego warta; że w takich wypadkach niemożliwością jest zachować się inaczej niż Gizela, że musi się myśleć tylko o pieniądzach, wcale tego nie ukrywając. Przyszło mi także do głowy, że dziś wieczór zaprowadzę tego antypatycznego Giacintiego do mego biednego pokoju, którego przeznaczenie miało być tak odmienne. Mówiłam sobie, że nie mam szczęścia i że widocznie los chciał, żebym już za pierwszym razem pozbyła się wszelkich złudzeń, bo zesłał mi Giacintiego, a nie jakiegoś młodego chłopca poszukującego przygód albo przyzwoitego bezpretensjonalnego mężczyznę, których tylu jest na świecie. Słowem, obecność Giacintiego w tym umeblowanym z takim pietyzmem pokoju przypieczętować miała moje wyrzeczenie się marzeń o uczciwym normalnym życiu.

On mówił bez przerwy; ale nie był aż tak gruboskórny, żeby nie zauważyć mojego przygnębienia.

— No co, laleczko — zapytał nagle — smutno ci?

— Nie, nie — odpowiedziałam szybko, otrząsając się z odrętwienia i, wzruszona tym pierwszym cieplejszym słowem, poczułam prawie ochotę, żeby zacząć mu się zwierzać i opowiedzieć z kolei coś o moich sprawach, skoro pozwoliłam mu tak długo mówić o sobie.

— No, to dobrze — ciągnął dalej — bo smutków nie lubię, a jeżeli nawet jesteś smutna, nie będę się dopytywał, dlaczego; widocznie masz swoje powody, nie wdaję się w dyskusję, ale kiedy spotykasz się ze mną, zostawiaj swoje smutki w domu. Nie chcę nic wiedzieć o twoich sprawach, nie obchodzi mnie, kim jesteś ani jakie jest twoje życie, ani cała reszta. Pewne rzeczy mnie nie interesują. My oboje zawarliśmy kontrakt, chociaż nie na piśmie: ja zobowiązuje się zapłacić ci pewną sumę pieniędzy, a ty w zamian zobowiązujesz się uprzyjemnić mi wieczór; reszta nie ma znaczenia.

Odpowiedziałam mu, nie ujawniając w najmniejszym stopniu tego, co działo się we mnie:

— Ale ja naprawdę nie jestem smutna, tylko tutaj jest tyle dymu i taki hałas! Jestem trochę oszołomiona.

— Pójdziemy już? — zapytał skwapliwie. Przytaknęłam, zawołał więc zaraz kelnera, zapłacił i wyszliśmy. Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, spytał mnie:

— Idziemy do hotelu?

— Nie, nie — zaprotestowałam gorączkowo. Przeraziła mnie perspektywa pokazywania dokumentów, a zresztą zdecydowałam już inaczej — Pójdziemy do mnie.

Wsiedliśmy do taksówki, podałam szoferowi adres. Zaledwie taksówka ruszyła, Giacinti rzucił się na mnie, obmacując mnie i raz po raz całując szyję. Po jego oddechu poznałam, że za dużo wypił i po prostu jest pijany. Powtarzał co chwila „laleczko”, jakbym była małą dziewczynką; wyraz ten w jego ustach irytował mnie, wydawał mi się śmieszny i nie na miejscu. Przez chwilę nie stawiałam oporu, po czym wskazując na szofera powiedziałam:

— Może lepiej poczekać, aż będziemy w domu?

Nic nie odpowiedział, tylko opadł ciężko na oparcie samochodu, purpurowy i zmieniony na twarzy, jakby dostał nagle jakiegoś ataku. Po chwili mruknął pogardliwie:

— Płacę mu za to, żeby zawiózł mnie na wskazane miejsce, a nie za to, żeby interesował się tym, co dzieje się w taksówce. — Miał po prostu manię na tym punkcie, że pieniądze muszą każdemu zamknąć usta, a zwłaszcza jego pieniądze. Nic nie odpowiedziałam i przez resztę drogi siedzieliśmy nieruchomo, w pewnej odległości od siebie. Blask latarni miejskich wpadał przez szyby, oświetlając nam przez chwilę twarze i ręce, i potem nikł; wydawało mi się dziwne, że siedzę u boku tego mężczyzny, o którego istnieniu przed godziną nic nie wiedziałam, i jadę z nim do siebie, żeby mu się oddać, jak upragnionemu kochankowi. Na tych rozmyślaniach droga minęła mi szybko. Byłam prawie zdumiona, kiedy taksówka zatrzymała się w znajomej alei przed naszą bramą.

Na schodach, po ciemku, powiedziałam do Giacintiego:

— Proszę cię, żebyś nie robił hałasu wchodząc do mieszkania, mieszkam razem z matką.

— Bądź spokojna, laleczko — odpowiedział.

Kiedy doszliśmy do drzwi, otworzyłam je kluczem; Giacinti stał za mną; wzięłam go za rękę i nie zapalając światła zaprowadziłam przez przedpokój do drzwi mojego pokoju, które znajdowały się po lewej stronie od wejścia. Przepuściłam go przodem, zapaliłam lampę przy łóżku i obrzuciłam moje meble takim spojrzeniem, jakbym się z nimi żegnała. Giacinti, który bał się zapewne, że wprowadzę go do jakiejś niechlujnej, zastawionej gratami nory, westchnął z ulgą na widok świeżo umeblowanego, czystego pokoju i zdjął płaszcz rzucając go na krzesło. Powiedziałam mu, żeby zaczekał chwilę, i wyszłam.

Poszłam prosto do jadalni, gdzie zastałam matkę szyjącą przy stole. Na mój widok odłożyła natychmiast robotę, chcąc wstać i jak zazwyczaj podać mi kolację. Ale ja powiedziałam:

— Nie, nie wstawaj, bo ja już jadłam, a zresztą u mnie w pokoju jest ktoś… Nie wchodź tam pod żadnym pozorem.

— Ktoś? — zapytała z ogłupiałym wyrazem twarzy.

— Tak, ktoś — odrzekłam szybko. — Ale nie Gino… pewien pan. — I wyszłam nie czekając na dalsze pytania.

Wróciłam do siebie i zamknęłam drzwi na klucz. Giacinti, zniecierpliwiony i czerwony na twarzy, podszedł do mnie i objął mnie wpół. Był znacznie niższy ode mnie i żeby dosięgnąć ustami mojej twarzy, przegiął mnie do tyłu przez poręcz łóżka.

Starałam się uniknąć pocałunków w usta i odwracając twarz, niby ze wstydu, to znów odpychając go niby w porywie namiętności, udało mi się to zrobić. Giacinti traktował miłość tak samo jak jedzenie: zachłannie, bezwzględnie, bez odrobiny delikatności, spiesznie i po omacku, jak gdyby w obawie, że mógłby czegoś nie wykorzystać, urzeczony moim ciałem, jak przedtem w restauracji jedzeniem. Kiedy mnie objął, zdawało się, że chce mnie rozebrać od razu, na stojąco. Obnażył mi ręce i ramiona, a potem oszołomiony moją nagością, znowu zaczął mnie całować. Bałam się, żeby tymi brutalnymi ruchami nie podarł mi sukienki, ale nie odepchnęłam go, tylko powiedziałam:

— No, rozbieraj się!

Puścił mnie od razu, usiadł na łóżku i zaczął się rozbierać, ja w drugim kącie pokoju zrobiłam to samo.

— Ale twoja matka wie o tym? — zapytał po chwili.

— Tak.

— I co na to mówi?

— Nic.

— I nie potępia cię za to?

Nie ulegało wątpliwości, że te informacje miały stanowić jeszcze jedną pikantną przyprawę do podniecającej przygody. Jest to rys charakteryzujący prawie wszystkich mężczyzn; i nieliczni tylko umieją oprzeć się pokusie, żeby nie łączyć przyjemności cielesnej z zainteresowaniami nie mającymi z tym nic wspólnego, czy też po prostu z litością.

— Ani mnie potępia, ani pochwala — odpowiedziałam sucho, wstając i ściągając spódnicę przez głowę — jestem niezależna i wolno mi robić, co mi się podoba. — Kiedy rozebrałam się do naga, ułożyłam porządnie rzeczy na krzesełku, po czym wyciągnęłam się na łóżku, podkładając jedną rękę pod głowę, a drugą zasłaniając łono. Sama nie wiem, czemu pomyślałam sobie, że leżę w takiej samej pozie jak pogańska bogini na kolorowej reprodukcji, którą gruby malarz pokazywał matce i która była do mnie podobna; i poczułam nagle dotkliwy ból na myśl, jaka zmiana zaszła od tego czasu w moim życiu. Giacinti musiał być zdumiony widokiem posągowych kształtów mojego ciała, których, jak już wspominałam, trudno się było domyślić, kiedy byłam w sukience; przestał się rozbierać i zdumiony wpatrywał się we mnie z na wpół otwartymi ustami, wybałuszonymi oczyma.

— Pośpiesz się — powiedziałam — zimno mi.

Był już rozebrany i rzucił się na mnie. O jego stosunku do miłości już mówiłam; był on taki jak i on sam i wydaje mi się, że wyczerpałam już ten temat. Wystarczy, jeżeli dodam, że był to jeden z tych mężczyzn, którzy uważają, że skoro płacą, mogą wymagać, i nie wyrzekają się niczego, co im się ich zdaniem należy, bo w przeciwnym razie uważaliby, że ich oszukano. Jak już wspomniałam, był zapamiętały w miłości, ale nie do tego stopnia, żeby choć na chwilę zapomnieć o swoich pieniądzach i o tym, żeby z nich wyciągnąć jak największy zysk. Chciał on, z czego szybko zdałam sobie sprawę, możliwie jak najbardziej przedłużyć nasze spotkanie, aby mieć całą pełnię należnej mu przyjemności. W tym celu uwijał się skrzętnie wokół mego ciała niczym wokół instrumentu, który wymaga dłuższego przygotowania, zanim się na nim zagra, przy czym ode mnie żądał tego samego. Ale ja, choć byłam mu posłuszna, szybko zaczęłam odczuwać znudzenie i obserwowałam go chłodno, jak gdyby to jego rzucające się w oczy wyrachowanie oddaliło mnie na wielki dystans i jak gdybym z bardzo daleka oglądała przez szybę niechęci i wstrętu nie tylko jego, ale i siebie. Było to przeciwieństwem owego uczucia sympatii, którego szukałam instynktownie na początku wieczoru; ogarnął mnie nagle wstyd i wyrzuty sumienia, przymknęłam oczy.

Zmęczył się na koniec i leżeliśmy na łóżku obok siebie. Odezwał się chełpliwie:

— Musisz przyznać, że chociaż mam już swoje lata, kochanek ze mnie wyjątkowy.

— Tak, to prawda — odpowiedziałam obojętnie.

— Mówią mi to wszystkie kobiety — ciągnął dalej. — A czy wiesz, co ja o tym myślę? Że w małej beczce dobre wino… Te wielkie chłopiska, dwa razy takie jak ja, to wszystko nic niewarte.

Zaczynało mi być zimno, usiadłam więc i nakryłam kołdrą nas obydwoje. On wziął to za objaw czułości i powiedział:

— Jak to miło z twojej strony… a teraz zdrzemnę się chwilkę. — Przysunął się do mnie i rzeczywiście zasnął.

Leżałam na wznak, bez ruchu, z jego siwą głową na moich piersiach. Kołdra okrywała nas do pasa i patrząc na jego owłosiony tors, pełen zmarszczek, zdradzających podeszły wiek, znowu poczułam, że jest to człowiek całkiem mi obcy. Ale on spał; teraz nie mówił, nie patrzał na mnie, nie gestykulował; i można powiedzieć, że we śnie z tego bardzo przykrego człowieka pozostawało to, co było w nim najlepsze; był po prostu mężczyzną, jednym z wielu, bez zawodu, bez nazwiska, bez wad i zalet; spoczywało przy mnie tylko, ciało człowieka, którego klatka piersiowa miarowo poruszała się przy oddychaniu. Wyda się to dziwne, ale gdy patrzałam na niego, bezbronnego we śnie, ogarnęła mnie prawie tkliwość; uświadomiłam sobie to, gdy zauważyłam, że usiłuję leżeć prawie nieruchomo, aby go nie zbudzić. Było to owo uczucie sympatii, jakiego na próżno szukałam do tej pory i które obudziło się we mnie dopiero na widok jego siwej głowy, spoczywającej na mojej młodej piersi. Pocieszyło mnie to nieco i wydawało mi się nawet, że nie jest mi już tak zimno. Co więcej, doznałam przez chwilę jakby miłosnego uniesienia i łzy zakręciły mi się w oczach. Wywołał je — jak zresztą wywołuje po dziś dzień — nadmiar przepełniających mnie uczuć, szukających jakiegoś ujścia, a że nie miałam bliskiego człowieka, przelewałam je na byle kogo.

Po mniej więcej dwudziestu minutach Giacinti obudził się i zapytał:

— Czy długo spałem?

— Nie.

— Doskonale się czuję — oświadczył wstając z łóżka i zacierając ręce — ach, jak się świetnie czuję, ubyło mi co najmniej dwadzieścia lat. — Zaczął się ubierać, wciąż głośno wyrażając zadowolenie. Ja także ubierałam się, ale w milczeniu. Kiedy był gotów, zapytał:

— Chciałbym się znowu spotkać z tobą, laleczko… Jak to urządzimy?

— Zadzwoń do Gizeli — odpowiedziałam — widuję się z nią codziennie.

— Czy zawsze jesteś wolna?

— Zawsze.

— Niech żyje wolność! A ile ci się należy? — zapytał dotykając portfelu.

— Pozostawiam to do twego uznania — odrzekłam, po czym dodałam szczerze. — Jeżeli mi dobrze zapłacisz, będzie to dobry uczynek, bo bardzo potrzebuje pieniędzy…

On odpalił z miejsca:

— Jeżeli ci dobrze zapłacę, to nie dlatego, żeby zrobić dobry uczynek… z zasady nie robię nigdy dobrych uczynków… Zrobię to dlatego, że jesteś śliczną dziewczyną i że dzięki tobie spędziłem miły wieczór.

— Jak chcesz — odpowiedziałam wzruszając ramionami.

— Wszystko ma swoją wartość i za wszystko trzeba płacić zależnie od wartości — ciągnął dalej, wyjmując pieniądze z portfelu — dobre uczynki nie istnieją… Ty dostarczyłaś mi pewnych rzeczy w wyższym gatunku, niżby dostarczyła mi, przypuśćmy, Gizela, więc słuszne jest, żebyś dostała więcej od Gizeli. Dobry uczynek nie ma z tym nic wspólnego! I dam ci jeszcze jedną radę: nie mów nigdy: „do twego uznania”… tak może mówić komiwojażer. Kiedy słyszę „do pańskiego uznania”, mam zawsze ochotę zapłacić mniej. — Zrobił porozumiewawczy grymas i podał mi pieniądze.

Gizela uprzedziła mnie już, że Giacinti ma szeroki gest, istotnie otrzymana suma przewyższała moje oczekiwania. Gdy brałam te pieniądze, znowu obudziło się we mnie owo silne uczucie wspólnoty i pobudliwości zmysłowej, jakiego doznałam już podczas wycieczki do Viterbo, przyjmując pieniądze od Astarity. I pomyślałam, że to właśnie wskazywało na moje powołanie, na to, że jestem jak stworzona do tego zawodu, pomimo że całym sercem rwałam się do całkiem innego życia.

— Dziękuję — powiedziałam i w porywie wdzięczności serdecznie pocałowałam go w policzek.

— To ja tobie dziękuję — odrzekł gotów do wyjścia. Wzięłam go za rękę i poprowadziłam przez ciemny przedpokój. Zamknęłam drzwi od mego pokoju i dopóki nie otworzyłam drzwi na klatkę schodową, posuwaliśmy się naprzód w zupełnych ciemnościach. I wówczas, wiedziona dziwną intuicją, wyczułam, że matka siedzi ukryta w jakimś zakamarku przedpokoju. Musiała schować się za drzwi albo w przeciwległym kącie, między kredensem a ścianą, i teraz czekała na wyjście mojego gościa. I przypomniało mi się nagle, co zaszło owej nocy, kiedy późno wróciłam do domu, po spotkaniu z Ginem w willi jego chlebodawców. Zdenerwowałam się na myśl, że kiedy Giacinti wyjdzie, ona rzuci się na mnie tak jak wtedy, schwyci mnie za włosy, przewróci na kanapę, będzie mnie biła po twarzy. Czułam przez skórę jej obecność, wydawało mi się prawie, że ją widzę; nie mogłam oprzeć się niemiłemu wrażeniu, że już, już wyciąga rękę za moimi plecami, gotowa wpić mi się we włosy. Trzymałam za rękę Giacintiego, a w drugiej ściskałam banknoty. Pomyślałam sobie, że skoro tylko matka mnie zaatakuje, oddam jej te pieniądze i w ten sposób, bez słowa, przypomnę jej, że właśnie ona sama pchała mnie zawsze na tę drogę; wiedziałam też, że tym gestem od razu zamknę jej usta, bo chciwość była dominującym rysem jej charakteru. Otworzyłam drzwi.

— A więc do widzenia! Zatelefonuję do Gizeli — powiedział Giacinti.

Widziałam, jak schodzi ze schodów, szeroki w ramionach, z siwymi sterczącymi na głowie włosami, i nie oglądając się macha ręką na pożegnanie; zatrzasnęłam drzwi. I natychmiast, tak jak przewidziałam, matka przyskoczyła do mnie w ciemnościach. Ale nie chwyciła mnie za włosy, czego się tak bałam, wprost przeciwnie, zaczęła ściskać mnie, ale tak niezdarnie, że początkowo nie mogłam się zorientować, o co chodzi. Zgodnie z moim planem poszukałam ręką jej ręki i wcisnęłam jej w dłoń pieniądze. Ale ona odepchnęła mnie i banknoty rozsypały się po podłodze; znalazłam je tam następnego ranka, kiedy wyszłam z mego pokoju. Wszystko to stało się w jednej chwili i żadna z nas nie przemówiła słowa.

Weszłyśmy do stołowego pokoju; usiadłam przy stole, a matka naprzeciw, nie spuszczając ze mnie oka. Była wyraźnie przejęta, a ja czułam się nieswojo.

— Czy wiesz — powiedziała nagle — że kiedy byłaś tam, ja w pewnej chwili zaczęłam się bać.

— Bać? Czego? — zapytałam.

— Nie wiem — rzekła. — Przede wszystkim poczułam się bardzo samotna, zrobiło mi się zimno, a potem czułam się, jakbym przestała być sobą… Wszystko kołowało mi w oczach, jakbym się upiła, wszystko wydawało mi się jakieś dziwne, myślałam: to jest stół, a to krzesło, a to maszyna do szycia, ale wcale nie byłam przekonana, że to rzeczywiście jest stół, krzesło, maszyna do szycia… i wydawało mi się także, że ja to już nie jestem ja… Powtarzałam sobie: „Jestem starą kobietą, która zarabia szyciem, mam córkę, której na imię Adriana”, ale wcale nie byłam o tym przekonana. Żeby się upewnić, zaczęłam myśleć o sobie, kiedy byłam małą dziewczynką, kiedy byłam już w twoim wieku, kiedy wyszłam za mąż, kiedy ty się urodziłaś… i zlękłam się, że to wszystko minęło jak jeden dzień i nagle z tej młodej dziewczyny zrobiła się stara kobieta, a ja wcale tego nie zauważyłam. I kiedy umrę — dokończyła z wysiłkiem — to będzie tak, jak gdyby w ogóle nigdy nie było mnie na świecie.

— Dlaczego myślisz o takich rzeczach? — powiedziałam powoli. — Jesteś jeszcze młoda, co tu myśleć o śmierci!

Wydawało się, że wcale mnie nie słyszy; mówiła dalej z uniesieniem, które sprawiało mi przykrość i wyglądało na nieszczere.

— Mówię ci, że się bałam; i pomyślałam tak: „A jeżeli ktoś nie ma już ochoty do życia, czy musi mimo to żyć dalej, na siłę?”… Nie, nie mówię o samobójstwie, do samobójstwa potrzeba odwagi, ale nie chcieć żyć dalej, tak jak nie chce się jeść czy chodzić… A więc przysięgam ci na duszę twojego ojca, chciałabym już nie żyć!

Miała oczy pełne łez, drżały jej usta. Rozpłakałam się i ja, chociaż sama nie wiedziałam dlaczego, wstałam, objęłam ją i poszłyśmy obydwie usiąść na kanapie, w głębi pokoju. Siedziałyśmy tam przez chwilę, płacząc i tuląc się do siebie. Byłam jak odurzona ze zmęczenia, a mętne, nieskładne wypowiedzi matki oszołomiły mnie do reszty. Ale opanowałam się pierwsza, bo ostatecznie płakałam tylko przez współczucie dla niej. Nad sobą dawno przestałam wylewać łzy.

— No już, już — zaczęłam mówić, klepiąc ją po ramieniu.

— Mówię ci, Adriano, że chciałabym już nie żyć — powtórzyła z płaczem. Klepałam ją po ramieniu i, nie odzywając się ani słowem, pozwoliłam jej wypłakać się do woli. A przez ten czas myślałam, że to, co powiedziała, było wyrazem wyrzutów sumienia. Stale prawiła mi kazania, że powinnam iść za przykładem Gizeli i sprzedawać się za możliwie najwyższą cenę, to wszystko prawda. Ale między tym, co się mówi, a tym, co się robi, jest wielka różnica. To, że widziała na własne oczy, jak przyprowadziłam do domu mężczyznę, i dotknęła tych pieniędzy, które usiłowałam wcisnąć jej do ręki, musiało być dla niej po prostu ciosem. Zobaczyła owoce swoich nauk i nie mogła się oprzeć uczuciu zgrozy. Ale zarazem było w niej coś takiego, co nie pozwalało jej przyznać się, że nie miała racji, a może czuła nawet gorzką satysfakcję, że na wyznanie winy w tej chwili jest już za późno. Tak więc zamiast powiedzieć mi po prostu: „Postąpiłaś źle… nie rób tego więcej” — wolała mówić o sprawach nie mających ze mną nic wspólnego, o swoim życiu i o tym, że pragnęłaby umrzeć. Zaobserwowałam już od dawna, że kiedy ludzie zaczynają postępować niezgodnie ze swoim sumieniem, usiłują wybielić się i podnieść na duchu, rozprawiając na tematy najbardziej wzniosłe, przedstawiając się innym i sobie samym jako szlachetni i bezinteresowni, dalecy o setki mil od tego, co robią, lub, jak w wypadku matki, od tego, co pozwalają robić. Tyle tylko, że większość ich czyni to z całkowitą świadomością, natomiast matka, biedactwo, zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy, działała pod wpływem instynktu i okoliczności.

Ale jej słowa o zupełnym braku chęci do życia wydawały mi się słuszne. Myślałam o tym, że i mnie zabrakło chęci do życia, kiedy dowiedziałam się o zdradzie Gina. Żyło tylko moje ciało, zupełnie niezależnie od mojej woli. Żyły te piersi, nogi, biodra, wzbudzające taki zachwyt u mężczyzn; żyły moje zmysły, pożądając miłości fizycznej, chociaż ja wcale już jej nie pragnęłam. Niewiele pomóc mogło, że kładąc się wieczorem do łóżka zdecydowana byłam nie obudzić się już więcej; kiedy spałam, ciało moje dalej żyło, krew krążyła mi w żyłach, żołądek i kiszki pracowały, rosły wygolone pod pachami włosy, rosły paznokcie, skóra wilgotniała od potu, organizm pokrzepiał się snem; a rano, bez udziału mojej woli, podnosiły się moje powieki i, wbrew chęci, oczy znowu patrzeć musiały na tę rzeczywistość, która stała się nienawistna; tak więc stwierdzałam, że pomimo pragnienia śmierci żyję i muszę żyć dalej. Zrozumiałam, że trzeba przystosować się do tego życia i nie myśleć o tamtych sprawach.

Ale matce nie pisnęłam na ten temat ani słowa, bo zdawałam sobie sprawę, że były to myśli nie mniej tragiczne od jej własnych i nie mogły jej pocieszyć. Toteż kiedy wydało mi się, że przestała już płakać, odsunęłam się nieco od niej i powiedziałam: — Zachciało mi się jeść. — Rzeczywiście tak było, bo w restauracji, przy moim zdenerwowaniu, prawie nie tknęłam jedzenia.

— Zostawiłam ci twoją kolację — odrzekła matka, bardzo zadowolona, że może mi usłużyć i zrobić to, co robiła każdego wieczora — pójdę ci ją odgrzać. — Wyszła, zostałam sama.

Usiadłam przy stole, na moim zwykłym miejscu, czekając, aż matka wróci. Czułam teraz zupełną pustkę w głowie i z tego wszystkiego, co się stało, pozostał mi tylko słodkawy zapach miłości na palcach i słony ślad łez na policzkach. Siedziałam bez ruchu i obserwowałam cienie, jakie rzucała lampa na podłużne, nagie ściany pokoju. Potem weszła matka niosąc na talerzu mięso z jarzynami.

— Nie przyniosłam ci zupy, bo nie jest bardzo dobra… zresztą zostało jej niewiele.

— Nie szkodzi, to mi wystarczy.

Napełniła mi kieliszek po brzegi winem i jak zwykle, gdy jadłam, stała przy mnie nieruchomo, czekając na rozkazy.

— Czy dobry befsztyk? — troskliwie zapytała po chwili.

— Tak, dobry.

— Specjalnie prosiłam rzeźnika, żeby mi wybrał miękki kawałek. — Przyszła już całkiem do siebie i wszystko odbywało się tak jak każdego wieczora. Jadłam powoli i kiedy skończyłam, ziewnęłam i przeciągnęłam się prostując ramiona. Nagle poczułam się dobrze, gest ten sprawił mi przyjemność, bo uświadomiłam sobie, że ciało moje jest młode, silne, pełne życia.

— Strasznie mi się chce spać — powiedziałam.

— Poczekaj chwileczkę, pójdę ci posłać łóżko — powiedziała usłużnie matka i chciała wyjść z pokoju. Ale ja zatrzymałam ją:

— Nie… nie… sama sobie pościelę.

Wstałam od stołu, a matka zabrała pusty talerz.

— Daj mi się wyspać jutro — powiedziałam — nie budź mnie.

Matka skwapliwie przytaknęła, pocałowałam ją na dobranoc i poszłam do swego pokoju. Łóżko było rozgrzebane, tak jak zostawiliśmy je z Giacintim. Strzepnęłam tylko poduszkę i podciągnęłam wyżej kołdrę, rozebrałam się i położyłam. Leżałam przez chwilę po ciemku z otwartymi szeroko oczyma, nie myśląc o niczym. — Jestem dziwką uliczną — powiedziałam w końcu na głos, żeby przekonać się, jakie to na mnie zrobi wrażenie. Wydało mi się, że przeszło bez wrażenia, zamknęłam oczy i zasnęłam prawie natychmiast.

Rozdział 8

W ciągu następnych dni co wieczór spotykałam się z Giacintim. Zatelefonował on do Gizeli nazajutrz i Gizela po południu przekazała mi tę wiadomość. Giacinti miał wyjechać do Mediolanu w przeddzień mojego spotkania z Ginem i dlatego zgodziłam się widywać z nim codziennie. W przeciwnym razie byłabym odmówiła, bo poprzysięgłam sobie, że nie nawiążę już stałego stosunku z żadnym mężczyzną. Uważałam, że skoro raz zdecydowałam się na tę profesję, lepiej uprawiać ją otwarcie, stale zmieniając kochanków, niż oszukiwać samą siebie, że tak nie jest, idąc na utrzymanie do jednego mężczyzny. Poza tym wtedy istniałaby także obawa, że mogę przywiązać się do niego albo on do mnie, i utraciłabym nie tylko wolność dysponowania sobą, ale i wolność uczuć. Jak dotąd zresztą moje poglądy na normalne życie małżeńskie nic się nie zmieniły; myślałam, że gdybym miała wyjść za mąż, to nie za kochanka, który by mnie utrzymywał i zdecydował się na koniec prawnie, nie moralnie, zalegalizować nasz związek, ale za chłopca, który by mnie kochał i którego ja bym kochała, z mojej sfery, z moimi poglądami, z moimi upodobaniami. Chciałam, jednym słowem, żeby obrany przeze mnie zawód pozostał całkowicie oderwany od moich pragnień, bez żadnych powiązań czy kompromisów, bo uważałam, że mogę być zarówno dobrą żoną, jak dobrą kurtyzaną. Ale w żadnym razie nie potrafiłabym wybrać drogi pośredniej, pełnej zakłamania i hipokryzji, tak jak zrobiła Gizela. A poza tym, w ogólnym obrachunku, więcej można było uzyskać mając do czynienia z wieloma mężczyznami, choćby liczącymi się z każdym groszem, niż z jednym hojnym.

Giacinti zapraszał mnie codziennie do tej samej restauracji, po czym przychodził ze mną do domu, gdzie zostawał do późna w noc. Matka nie napomykała już ani słowem na temat owych wieczorów; kiedy wchodziła około południa do mojego pokoju, niosąc na tacy kawę, ograniczała się do zapytania, czy dobrze spałam. Dawniej wypijałam tę kawę naprędce, stojąc przy piecyku w kuchni, z twarzą i rękami przemarzniętymi jeszcze po myciu w zimnej wodzie. Obecnie matka przynosiła mi kawę do pokoju i jadłam śniadanie w łóżku, a tymczasem ona podnosiła żaluzje i krzątała się po pokoju, robiąc porządki. Nie poruszałam z nią żadnych nowych tematów, rozmawiałyśmy o tym co i dawniej, ale ona sama zrozumiała, że w naszym życiu zmieniło się wszystko, i swoim zachowaniem okazywała, że pojmuje, jaka to jest zmiana. Postępowała tak, jak gdyby między mną a nią istniało milczące porozumienie, i wyglądało na to, że okazując mi te wszystkie względy naprasza się nieśmiało, abym pozwoliła jej być użyteczna i usługiwać mi także i w tym nowym życiu. Ale muszę powiedzieć, że to przyzwyczajenie podawania mi kawy do łóżka musiało w pewien sposób dodawać jej pewności siebie, bo niektórzy ludzie — a do nich należała i moja matka — uważają swoje przyzwyczajenia za jakąś wartość pozytywną, choćby, jak w tym wypadku, nie była ona pozytywna. Z równym naciskiem wprowadziła inne małe zmiany w naszym codziennym życiu: na przykład, kiedy tylko wstawałam, nastawiała mi duży kociołek wody do mycia, wkładała kwiaty do wazonu w moim pokoju i tak dalej.

Giacinti dawał mi zawsze tę samą sumę i ja, nie mówiąc nic o tym matce, chowałam te pieniądze do pudełka w szufladzie, w której do tej pory ona przechowywała swoje oszczędności. Dla siebie zatrzymywałam tylko trochę drobnych. Prawdopodobnie matka musiała zauważyć, że nasze zasoby codziennie się powiększają, ale nigdy nie zamieniłyśmy ani słowa na ten temat. Później już zaobserwowałam, że nawet ci ludzie, których zarobki pochodzą ze źródeł najzupełniej legalnych, nie lubią o nich mówić nie tylko z obcymi, ale nawet i z najbliższym otoczeniem. Widocznie z pieniędzmi wiąże się uczucie wstydu, a w każdym razie pewnego skrępowania, które wykreśla je z liczby ogólnie poruszanych tematów i włącza do spraw intymnych, o których się nie mówi, jak gdyby pieniądz był zawsze nieuczciwie zarobiony, bez względu na jego pochodzenie. A może prawda leży w tym, że nikt nie chce się zdradzić, jakie uczucia budzą w nim pieniądze: uczucia silne, związane prawie zawsze z jakimś cieniem winy.

Jednego z owych wieczorów Giacinti wyraził chęć, żeby u mnie przenocować; odmówiłam mu pod pretekstem, że sąsiedzi mogliby zobaczyć go rano, wychodzącego z naszego mieszkania. Ale prawdziwy powód był inny: wciąż jeszcze był on dla mnie równie obcy jak pierwszego wieczoru, i to bynajmniej nie z mojej winy. Od pierwszego wieczoru aż do dnia wyjazdu nie zmienił ani na jotę swojego zachowania. Był to człowiek pozbawiony wszelkich wartości, przynajmniej w dziedzinie uczuć; toteż nigdy nie mogłam wykrzesać z siebie nic prócz tej odrobiny sympatii, jaka obudziła się we mnie podczas naszego pierwszego spotkania, gdy patrzyłam na niego pogrążonego we śnie, a była to sympatia jakby oderwana, zapewne nie mająca z nim nic wspólnego. Sama myśl, że ten człowiek miałby spędzić u mnie całą noc, była odpychająca; poza tym obawiałam się nudy, bo byłam pewna, że nie pozwoli mi zasnąć i będzie się zwierzał, i opowiadał o sobie do białego rana. On jednak nie zauważył ani mojej niechęci, ani znudzenia i był święcie przekonany, że w ciągu tych kilku dni zyskał sobie całkowicie moją sympatię.

Nadszedł dzień umówionego spotkania z Ginem. Tyle rzeczy zaszło przez te dziesięć dni, że wydawało mi się, iż ze sto lat upłynęło od czasu, kiedy widywałam się z nim przed porannym pozowaniem i pracowałam, żeby zebrać pieniądze na wyprawę, uważając się za narzeczoną w przede dniu ślubu. Zjawił się punktualnie o oznaczonej godzinie i kiedy wsiadałam do samochodu, wydał mi się bardzo blady i zmieniony. Nikt nie lubi być przyłapany na oszustwie, nawet najbardziej zatwardziały przestępca, a Gino musiał pewnie wiele rozmyślać w ciągu naszej dziesięciodniowej rozłąki i zaczynał coś podejrzewać. Ale w moim zachowaniu nie przebijał ani cień wyrzutu i muszę powiedzieć, że nie musiałam wcale udawać, bo byłam zupełnie spokojna, co więcej, po pierwszym cierpkim rozczarowaniu poczułam dla niego pobłażliwą i sceptyczną sympatię. Pomimo wszystko Gino mi się jeszcze podobał — zdałam sobie z tego sprawę od pierwszej chwili — a było to już bardzo wiele.

Jechaliśmy w stronę willi i on zapytał po krótkim milczeniu:

— Czyżby twój spowiednik zmienił zdanie?

Powiedział to szyderczym, ale zarazem niepewnym tonem.

— Nie… to ja zmieniłam zdanie — odrzekłam spokojnie.

— A ta robota, w której pomagałaś matce, już skończona?

— Na razie tak.

— To dziwne.

Sam nie bardzo wiedział, co mówi, ale było jasne, że docina mi chcąc wybadać, czy jego podejrzenia są słuszne.

— Dlaczego dziwne?

— Powiedziałem to ot tak sobie!

— Nie wierzysz, że byłam zajęta… Uważasz, że powiedziałam nieprawdę?

— Nic nie uważam.

Postanowiłam go zdemaskować, ale po swojemu, bawiąc się z nim przez chwilę jak kot z myszą, nie uciekając się do gwałtownych scen, co doradzała mi Gizela, ale co nie zgadzało się zupełnie z moim usposobieniem. Zapytałam go zalotnie:

— Czyżbyś był zazdrosny?

— Ja, zazdrosny… ani mi to w głowie!

— Tak, jesteś zazdrosny… i gdybyś był szczery, przyznałbyś się do tego.

On połknął haczyk i powiedział:

— Każdy inny na moim miejscu byłby zazdrosny.

— Dlaczego?

— Dajże spokój… kto by ci uwierzył?… Taka pilna robota, że nie mogłaś znaleźć nawet pięciu minut, żeby się ze mną zobaczyć!

— A jednak to prawda… miałam bardzo dużo pracy. — I tak było naprawdę, bo czymże jeżeli nie pracą, i to bardzo ciężką, były te wszystkie wieczory spędzane z Giacintim? — I zarobiłam tyle, że wystarczy mi i na zapłacenie wszystkich rat, i na wyprawę — dorzuciłam kpiąc sama z siebie — tak więc będziemy się mogli pobrać nie robiąc żadnych długów.

Nic nie odpowiedział, najwyraźniej zaczynał mi wierzyć, jego podejrzenia rozwiały się; wtedy — jak to zawsze robiłam dawniej — objęłam go i pocałowałam w szyję koło ucha, szepcząc:

— Dlaczego jesteś zazdrosny?… Przecież wiesz, że w moim życiu nie ma nikogo prócz ciebie…

Dojechaliśmy do willi. Gino zaparkował auto w ogrodzie, zamknął bramę i poszliśmy ku drzwiom prowadzącym do pokoi służbowych. Był już zmierzch i w oknach sąsiednich domów zapalały się pierwsze światła, czerwonawe w błękitnej mgle zimowego wieczoru. W korytarzu sutereny panował mrok, było tam duszno i zalatywało wilgocią. Zatrzymałam się i powiedziałam:

— Ale nie pójdę dzisiaj do twojego pokoju.

— Dlaczego?

— Chcę, żebyśmy się kochali w sypialni twojej pani.

— Oszalałaś chyba! — zawołał z oburzeniem. Przesiadywaliśmy często w willi na pierwszym piętrze, ale potem schodziliśmy zawsze do sutereny, do jego pokoju.

— Taką mam zachciankę — odpowiedziałam. — Co ci to szkodzi?

— Szkodzi mi, i to bardzo… Nie daj, Boże, jeszcze zrobimy jakąś szkodę, nigdy nie wiadomo: wszystko się wyda i co wtedy będzie?

— Wielkie rzeczy — zawołałam lekceważąco — najwyżej cię wyrzucą!

— I ty to tak mówisz!

— A jak mam mówić?… Gdybyś mnie naprawdę kochał, nie zastanawiałbyś się nad tym ani przez chwilę.

— Kocham cię przecież, ale co to, to nie, nie mówmy nawet o tym… Nie chcę wpaść w tarapaty.

Byłam bardzo spokojna i z zimną krwią prowadząc swoją grę zawołałam:

— Będziemy uważali… nie połapią się.

— Nie, nie!

— Proszę cię o to ja, twoja narzeczona, a ty ze strachu, żebym nie położyła się tam, gdzie kładzie się twoja pani, i żebym czasem nie oparła głowy o jej poduszkę, odmawiasz mi… Co ty sobie właściwie myślisz? Że ta twoja pani to coś lepszego ode mnie?!

— Nie, ale…

— Tysiące takich jak ona mogą się schować przy mnie — ciągnęłam dalej. — Tym gorzej dla ciebie… Popieść się z prześcieradłami i poduszkami twojej pani… ja się wynoszę!

Jak już od dawna zauważyłam, stosunek Gina do jego chlebodawców był wiernopoddańczy i pełen pokory; był z nich dumny i w swojej tępocie uważał, że ich bogactwa należą w pewnym sensie i do niego; ale kiedy usłyszał moje słowa i zobaczył, że wychodzę, zaskoczyła go moja zdecydowana postawa, będąca dla niego czymś zupełnie nowym; wybiegł za mną wołając:

— Poczekaj… dokąd idziesz?… Nie mówiłem tego na serio… No chodźmy, jeśli ci ma to sprawić przyjemność!

Dałam się prosić jeszcze przez chwilę, udając, że jestem obrażona; na koniec zgodziłam się i, przytuleni do siebie, zatrzymując się na każdym stopniu schodów, całowaliśmy się tak jak za pierwszym razem, tylko — przynajmniej co do mnie — w zupełnie odmiennym nastroju. Weszliśmy na pierwsze piętro. W sypialni od razu podeszłam do łóżka i odwinęłam kołdrę. On, znowu zdjęty lękiem, zaprotestował:

— Przecież chyba nie położysz się pod kołdrą?

— A dlaczego by nie? — odpowiedziałam spokojnie. — Nie mam ochoty się zaziębić.

Zamilkł z wyraźnym niezadowoleniem; posłałam łóżko i przeszłam do łazienki; zapaliłam piecyk gazowy, puściłam gorącą wodę, ale wąskim strumieniem, tak żeby wanna powoli się napełniała. Gino patrzył na mnie z niechęcią i niepokojem i znowu zaczął protestować:

— Co, jeszcze i kąpiel?

— Oni chyba także najpierw się kochają, a potem się kąpią?

— A skądże ja mogą wiedzieć, co oni robią — odpowiedział wzruszając ramionami. Ale widziałam wyraźnie, że podoba mu się w gruncie rzeczy moja śmiałość, tylko trudno mu się z tym pogodzić. Był raczej tchórzliwy i lubił zawsze być w porządku. Ale odstępstwo od tej reguły tym więcej go nęciło, im bardziej było niezwykłe. — Właściwie to masz rację — rzekł po chwili z uśmiechem nieco żałosnym i wymuszonym, dotykając ręką materaca — tu jest przecież o wiele wygodniej… wygodniej niż w moim pokoju.

— A nie mówiłam ci?

Usiedliśmy obydwoje na krawędzi łóżka.

— Gino — powiedzialam zarzucając mu ręce na szyję — pomyśl, jak to będzie cudownie, kiedy będziemy mieli nasz własny dom… nie będzie taki jak ten… ale za to nasz.

Sama nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Zapewne dlatego, że teraz wiedziałam z całą pewnością, iż jest to niemożliwe, i z przyjemnością rozdrapywałam najboleśniejsze rany.

— Tak… tak… — powiedział i pocałował mnie.

— O, jak dobrze wiem, czego chcę od życia — ciągnęłam dalej z okrutnym pragnieniem mówienia o rzeczach straconych na zawsze — nie potrzebuję takiego pięknego domu jak ten… Wystarczą mi dwa pokoiki z kuchnią czyściutką jak lustro… I żyć sobie tam w spokoju, w niedzielę chodzić na spacer, jeść razem, spać razem… Pomyśl, Gino, jak to będzie przyjemnie!

Nic nie odpowiedział. Właściwie, mówiąc to wszystko, bynajmniej nie byłam wzruszona. Wydawało mi się, że po prostu gram rolę, jak aktorka na scenie. Ale tym większe ogarnęło mnie rozgoryczenie, że to, co wypowiadam teraz tak chłodno i obojętnie, co nie potrąca żadnej struny w mojej duszy, nie dalej jak dziesięć dni temu było całym moim życiem. Podczas gdy mówiłam, Gino z niecierpliwością zaczął mnie rozbierać i stwierdziłam znowu, tak jak w chwili kiedy wsiadałam do samochodu, że on bardzo mi się podoba. I z pewnym smutkiem i pogardą pomyślałam, że może to nie moje serce, dalekie już od Gina, ale moje ciało, zawsze pożądające rozkoszy, było przyczyną, że byłam tak łagodna i skora do przebaczania. Gino całował mnie i pieścił, jego pocałunki i pieszczoty mąciły mi myśli i zmysły brały górę nad wszelkimi postanowieniami. — Umrę w twoich ramionach — westchnęłam już szczerze i upadłam na łóżko.

Później wsunęłam się pod luksusową pikowaną kołdrę, to samo zrobił i on i leżeliśmy oboje, przykryci aż po brodę. Nad naszymi głowami wznosił się baldachim, z którego spływała dookoła biała, przejrzysta jak mgła tiulowa zasłona. Biały był cały pokój i lekkie, długie firanki na oknach, piękne meble, stojące pod ścianami, rżnięte zwierciadła, błyszczące przedmioty ze szkła, marmuru i metalu. Cienkie, wykwintne prześcieradła pieściły moje ciało, materac miękko uginał się przy każdym ruchu, wzbudzając we mnie nieprzeparte pragnienie snu i wypoczynku. Poprzez otwarte drzwi dochodził z łazienki żałosny, monotonny odgłos spływającej do wanny wody. Ogarnęło mnie uczucie błogości i nie miałam już najmniejszego żalu do Gina. Wydało mi się, że przyszedł właściwy moment, aby mu powiedzieć, że wiem wszystko, ponieważ byłam pewna, iż powiem mu to spokojnie, bez cienia wyrzutu.

— A więc, Gino — rzekłam po długim milczeniu, z ciepłą nutą w głosie — twoja żona nazywa się Antonietta Partini.

On widocznie drzemał, bo rzucił się na łóżku, jak gdyby ktoś nagle szarpnął go za ramię.

— Coś ty powiedziała?!

— A twoja córka ma na imię Maria… Czy tak?

Chciał zaprzeczyć, ale popatrzył mi w oczy i zrozumiał, że na nic by się to nie zdało. Leżeliśmy na jednej poduszce, policzek przy policzku, i mówiłam prawie z ustami na jego ustach.

— Mój biedny Gino — ciągnęłam dalej — dlaczego naopowiadałeś mi tyle kłamstw?

Odrzekł gwałtownie:

— Bo cię kochałem.

— Jeżeli naprawdę mnie kochałeś, powinieneś był pomyśleć o tym, że kiedy dowiem się prawdy, będę bardzo cierpieć… ale ty o tym nie pomyślałeś, co, Gino?

— Kochałem cię — powiedział. — Straciłem głowę… i…

— Nie mów nic więcej — przerwałam mu — z początku było mi bardzo ciężko… nie mogłam uwierzyć, że byłbyś zdolny… Ale teraz wszystko skończone… nie mówmy już o tym… a teraz idę się wykąpać. — Odrzuciłam kołdrę, wstałam i poszłam do łazienki. Gino nie poruszył się.

Wanna pełna była gorącej wody, ślicznej, niebieskawej, wśród białych, lśniących kafelków i błyszczących kranów. Stanęłam w wannie i powoli, powoli zaczęłam się zanurzać. Kiedy już leżałam na dnie, przymknęłam oczy. W sąsiednim pokoju panowała zupełna cisza, Gino z pewnością przeżuwał moje odkrycie, robiąc na gwałt jakieś plany, żeby mnie nie utracić. Uśmiechnęłam się na myśl, że leży w ogromnym, małżeńskim łożu z tą wiadomością, która spadła na niego jak policzek. Ale uśmiechnęłam się bez złośliwości, po prostu tak, jak gdybym zobaczyła coś zabawnego, bo, jak wspomniałam, nie czułam już do niego najmniejszego żalu, co więcej, teraz, kiedy całkowicie go już przejrzałam, prawie go lubiłam. Potem usłyszałam, że chodzi po pokoju, prawdopodobnie się ubierał. Po chwili ukazał się w drzwiach łazienki i patrzył na mnie jak zbity pies, jak gdyby nie miał odwagi przestąpić progu.

— A więc nie zobaczymy się więcej — powiedział po dłuższym milczeniu pokornym głosem.

Zrozumiałam, że mnie naprawdę kochał, chociaż na swój sposób i nie na tyle, żeby oszczędzić mi kłamstw i zdrady. Przypomniałam sobie Astaritę i pomyślałam, że on także kochał mnie na swój sposób. Namydlając sobie ramię, powiedziałam:

— Dlaczego mielibyśmy nie zobaczyć się więcej? Gdybym nie chciała widzieć się z tobą, nie przyszłabym na dzisiejsze spotkanie… Będziemy się widywali, ale nie tak często jak dawniej.

Wyglądało na to, że słowa te dodały mu otuchy; wszedł do łazienki.

— Czy chcesz, żebym cię namydlił? — zapytał.

Mimo woli pomyślałam o matce; ona także, w miarę jak słabł jej rodzicielski autorytet, stawała się coraz bardziej usłużna i nadskakująca. Odpowiedziałam sucho: — Jeżeli chcesz… plecy, tam gdzie nie mogę dosięgnąć. — Gino wziął mydło i gąbkę, ja wstałam, odwróciłam się, a on namydlił mnie całą. Przeglądałam się w podłużnym lustrze, wiszącym na wprost wanny, i wydawało mi się, że jestem ową panią, do której należą te wszystkie wspaniałości. Ona na pewno także stawała wyprostowana w wannie, a pokojówka, jakaś nieszczęsna istota podobna do mnie, musiała pochylać się, żeby namydlić ją i umyć, uważając przy tym, żeby nie zadrasnąć jej skóry. Pomyślałam sobie, że to zapewne bardzo przyjemne mieć stale kogoś pod ręką, kto usługuje, i nie być zmuszonym robić wszystkiego własnymi rękami: stać sobie sztywno, bez ruchu i patrzeć, jak ktoś drugi krząta się, gotów na każde skinienie. Znowu powróciła myśl, która w mojej prostocie ducha przyszła mi do głowy, kiedy po raz pierwszy znalazłam się w tej willi: naga, bez moich łachmanów, byłam warta tyle samo, co chlebodawczyni Gina. A tymczasem los mój był całkiem odmienny. Zirytowana powiedziałam do Gina:

— Dosyć, dosyć!

Wziął prześcieradło kąpielowe i, kiedy wyszłam z wanny, zarzucił mi je na ramiona, a ja szczelnie się w nie owinęłam. Objął mnie, może dlatego, żeby zobaczyć, czy go nie odepchnę; stałam wyprostowana, otulona białym prześcieradłem i pozwoliłam się pocałować w szyję. Potem, w milczeniu, zaczął mnie wycierać, zaczynając od stóp, a potem coraz wyżej aż do piersi, tak zręcznie i starannie, jak gdyby nic innego nie robił przez całe życie. Przymknęłam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem panią, a on pokojówką. Gino uznał moją bierność za przyzwolenie i poczułam nagle, że nie wyciera mnie już, ale pieści. Odepchnęłam go, rzuciłam na ziemię prześcieradło i stąpając na palcach przeszłam do sypialni. Gino został w łazience i wypuszczał wodę z wanny.

Ubrałam się szybko, a potem przeszłam się po pokoju, oglądając różne ładne drobiazgi. Zatrzymałam się przed konsolką, na której leżały przybory toaletowe z szylkretu i ze złota. W rogu, między szczotkami i flakonami perfum, zauważyłam złotą puderniczkę. Wzięłam ją do ręki i przyjrzałam się jej dokładnie. Wydała mi się bardzo ciężka, musiała być zrobiona z kutego złota. Miała kształt kwadratowy, cała była w paseczki, a w zameczek wprawiony był duży rubin. I nagle przyszła mi nie tyle pokusa, ile olśnienie: teraz mogę już robić wszystko, nawet kraść. Otworzyłam torebkę i włożyłam do niej puderniczkę, która spadła na dno między drobne monety i klucze do mieszkania. Biorąc ją poczułam podniecenie zmysłowe, bardzo zbliżone do tego, jakie budziły we mnie pieniądze otrzymywane od moich kochanków. Powiedziawszy prawdę, sama nie wiedziałam, co zrobię z tak kosztowną puderniczką, nie pasującą ani do mego ubrania, ani do życia, jakie prowadziłam, i byłam pewna, że nie będę jej używała. Ale ta kradzież wydała mi się logicznym potwierdzeniem tego, czym stało się moje życie. Wmawiałam sobie, że jak powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B.

Gino wszedł do pokoju i ze służalczą gorliwością wziął się do słania łóżka i przesuwania wszystkich przedmiotów, które, jak mu się wydawało, nie stały na swoim miejscu.

— Dosyć już, wystarczy — powiedziałam pogardliwie, widząc, jak rozgląda się po pokoju, pełen niepewności, czy nie należałoby jeszcze czegoś przestawić. — Dosyć… twoja pani nic nie zauważy… jeszcze tym razem nie pokażą ci drzwi. — Gino zmienił się na twarzy, więc pożałowałam tych słów, bo były złośliwe i nieszczere.

Nie rozmawialiśmy ani na schodach, ani w ogrodzie wsiadając do samochodu. Była już późna godzina i gdy tylko wjechaliśmy w kręte ulice eleganckiej dzielnicy — jak gdybym tylko na to czekała — zaczęłam cicho płakać. Sama nie wiedziałam, dlaczego płaczę, ale przepełniała mnie gorycz. Odgrywanie roli osoby złej i rozgoryczonej nie leżało zupełnie w moim usposobieniu, a jednak przez całe popołudnie, pomimo że wysilałam się, jak mogłam, żeby wyglądać pogodnie, prawie wszystko, co mówiłam i robiłam, podyktowane było złością i rozczarowaniem. I płacząc poczułam po raz pierwszy prawdziwy żal do Gina, że przez swoją zdradę obudził we mnie uczucia, których się brzydziłam i które były mi obce. Pomyślałam, że byłam zawsze dobra i łagodna i że może od tej pory nie będę już taka, i to wprawiło mnie w rozpacz. Miałam ochotę ze smutkiem zapytać Gina: „Dlaczegoś to wszystko zrobił? Jakże ja będę mogła zapomnieć, nie myśleć o tym więcej?” Ale milczałam powstrzymując łkanie i od czasu do czasu potrząsając głową, żeby łzy spłynęły mi z oczu, tak jak potrząsa się gałęzią, żeby spadły z niej dojrzałe owoce. Wcale nie zauważyłam, że przez ten czas zdążyliśmy już przejechać prawie całe miasto. Potem samochód zatrzymał się, wysiadłam i wyciągnęłam rękę do Gina, mówiąc: — Zadzwonię do ciebie. — Spojrzał na mnie pełen nadziei, która zmieniła się w zdumienie, kiedy zobaczył moją twarz skąpaną we łzach. Ale nie miał czasu powiedzieć ani słowa, bo szybko, z wymuszonym uśmiechem odeszłam machając ręką na pożegnanie.

Rozdział 9

Tak więc życie moje zaczęło kręcić się w kółko, wciąż w jednym kierunku, ukazując mi wciąż te same twarze, niczym karuzela w lunaparku, którą jako dziecko oglądałam z okien naszego domu i której roziskrzone światełka tak mnie radowały.

Na karuzelach widzi się wciąż to samo. Przy dźwiękach płaczliwie rozdzwonionej, piskliwej muzyki przesuwają się przed oczami: łabędź, kot, samochód, koń, tron, smok, jajko i znowu od początku łabędź, kot, samochód, koń, tron, smok i jajko, i tak dalej przez całą noc. Tak samo i wokół mnie zaczęły kręcić się w kółko figury moich kochanków, i dawniejszych, i świeżo poznanych, ale wszyscy byli do siebie podobni. Wrócił z Mediolanu Giacinti, przywożąc mi w prezencie jedwabne pończochy, i przez kilka dni widywałam się z nim co wieczór. Potem Giacinti wyjechał i zaczęłam spotykać się z Ginem raz lub dwa razy w tygodniu. Pozostałe wieczory spędziłam z innymi mężczyznami, spotykanymi na ulicy lub przedstawionymi mi przez Gizelę. Byli między nimi i młodzi, i nie bardzo już młodzi, i starzy; niektórzy z nich, sympatyczni, traktowali mnie grzecznie, inni, odpychający, patrzyli na mnie jak na towar; ale ponieważ zadecydowałam, że nie chcę wiązać się już z nikim, więc w gruncie rzeczy jeden wieczór podobny był do drugiego jak dwie krople wody. Spotkanie na ulicy lub w kawiarni, czasem kolacja w restauracji, potem jazda do mieszkania. Tam zamykaliśmy się w pokoju i szliśmy do łóżka; potem rozmawialiśmy przez chwilę, gość płacił i wychodził, a ja szłam do stołowego pokoju, gdzie czekała na mnie matka. Jeśli byłam głodna, jadłam kolację, po czym kładłam się spać. Zdarzało się, jeżeli było jeszcze wcześnie, że znowu wychodziłam na miasto w poszukiwaniu następnego klienta. Ale bywało i tak, że mijał dzień za dniem, a nie widywałam nikogo i siedziałam w domu. Stałam się bardzo leniwa i w tej smutnej, tępej bezczynności zdawałam się wyładowywać głód wypoczynku i spokoju, nie tylko mój własny, ale i matki, i wszystkich ludzi mojego pokroju, zawsze zagonionych, zawsze żyjących w niedostatku. Czasem tylko widok pustego pudełka, w którym przechowywałyśmy odłożone pieniądze, wyganiał mnie na ulice śródmieścia w poszukiwaniu towarzysza; ale czasami moje lenistwo było silniejsze i wolałam pożyczyć pieniądze od Gizeli albo kazać matce zrobić zakupy na kredyt.

Nie mogę jednak powiedzieć, aby tego rodzaju życie zupełnie mi nie odpowiadało. Bardzo szybko uświadomiłam sobie, że moja sympatia do Gina nie była niczym szczególnym ani wyjątkowym i że w gruncie rzeczy podobał mi się prawie każdy mężczyzna, z tego czy z innego powodu. Nie wiem, czy tak dzieje się ze wszystkimi kobietami uprawiającymi moją profesję, czy też raczej byłoby to dowodem mojego powołania w tym kierunku; wiem tylko, że za każdym razem odczuwałam dreszcz ciekawości i niecierpliwego oczekiwania i że rzadko kiedy przychodziło rozczarowanie. U młodych lubiłam ich wysmukłe, szczupłe ciała, jeszcze chłopięce, niezręczne ruchy, nieśmiałość, pieszczotliwość spojrzenia, świeżość warg, miękkość włosów; u tych w średnim wieku podobały mi się muskularne ramiona, rozrośnięte klatki piersiowe, znamionujące ową masywność, którą dojrzałość nadaje budowie ramion, brzucha i nóg mężczyzny; podobali mi się na koniec i starzy, bo mężczyzna, w przeciwieństwie do kobiety, niewiele traci z wiekiem i nawet na starość zachowuje wdzięk młodości albo nabiera nowego, w zupełnie innym rodzaju. Fakt, że codziennie zmieniałam kochanków, pozwalał mi odróżniać na pierwszy rzut oka ich wady i zalety z tą dokładnością i przenikliwością, jakich nabiera się tylko przez doświadczenie. Poza tym ciało ludzkie było dla mnie niewyczerpanym źródłem tajemnej, nigdy nie zaspokojonej rozkoszy; często łapałam się na tym, że błądzę wzrokiem lub wodzę palcami po ciele tych moich towarzyszy jednej nocy, jak gdybym chciała się przekonać, co i dlaczego — poza łączącym nas przypadkowym spotkaniem — tak mnie w nich pociąga. Starałam się jednak ukrywać, że robią na mnie wrażenie, bo mężczyźni przy swojej zarozumiałości braliby to za objaw uczucia i każdy z nich od razu byłby przekonany, że jestem w nim zakochana. A tymczasem miłość — przynajmniej w tym sensie, w jakim oni ją rozumieli — nie miała z tym nic wspólnego.

Ale moje zarobki były mniejsze, niżby można przypuszczać. Przede wszystkim nie potrafiłam być nigdy tak chciwa i wyrachowana jak Gizela. Oczywiście, uważałam, że muszą mi płacić, bo nie szukałam ich towarzystwa dla przyjemności, ale taką już mam naturę, że kiedy im się oddawałam, kierował mną raczej bujny temperament niż chęć zysku. O pieniądzach myślałam dopiero wówczas, kiedy przychodziło do płacenia, czyli za późno. Zawsze miałam niejasne przekonanie, że dostarczam mężczyznom towaru, który nic nie kosztuje i za który na ogół się nie płaci, i że otrzymywane pieniądze są raczej podarunkiem niż wynagrodzeniem. Wydawało mi się, że nie istnieje w ogóle zapłata za miłość, a w każdym razie nie ma tak wielkiej sumy, która byłaby wystarczająca; i przekonanie to oraz wrodzona skromność uniemożliwiały mi wyznaczenie ceny, którą uważałabym za wygórowaną. Tak więc, jeśli dostawałam dużo, dziękowałam z nadmierną wdzięcznością, jeśli dostawałam mało, nie miałam uczucia, żebym była wyzyskiwana, i nie protestowałam. Dopiero później, nauczona gorzkim doświadczeniem, zdecydowałam się pójść za przykładem Gizeli, która omawiała warunki z góry. Ale z początku wstydziłam się to robić, poza tym nie umiałam wymienić ceny inaczej jak półgłosem, tak że często nie rozumiano mnie i musiałam powtarzać jeszcze raz to samo.

Zarobki moje nie były wystarczające także i z innego powodu; mianowicie zaczęłam o wiele mniej liczyć się z wydatkami; kupiłam kilka nowych sukien, perfumy, przybory toaletowe i różne inne rzeczy potrzebne w moim zawodzie, tak że pieniądze otrzymywane od moich kochanków nigdy mi nie wystarczały, tak jak niegdyś nie wystarczały mi pieniądze zarobione pozowaniem i szyciem. Miałam więc wrażenie, że żyję w nie mniejszym niedostatku niż dawniej, pomimo że poświęciłam swój honor. Jak dawniej, a nawet i częściej, zdarzało się, że w domu nie było ani grosza. Jak dawniej, a nawet jeszcze silniej, ograniał mnie lęk, że nie mam zapewnionego jutra. Jestem raczej płocha i flegmatyczna z natury i troska ta nigdy nie zamieniała się w manię, jak to bywa u kobiet bardziej interesownych i nie tak lekkomyślnych. Ale kwitła ona gdzieś w głębi duszy niczym robak toczący stary mebel, przypominając mi nieustannie, że wyzuta jestem ze wszystkiego, że nie mogę ani zapomnieć o tym, ani wypocząć, ani też radykalnie poprawić sobie warunków bytu poprzez zawód, jaki obrałam.

Kto natomiast nie odczuwał żadnego niepokoju — tak przynajmniej na pozór wyglądało — to matka. Zapowiedziałam jej od razu, że nie ma potrzeby, aby nadal psuła sobie wzrok ślęcząc nad igłą od rana do nocy. Ona, jak gdyby czekała przez całe życie na takie oświadczenie z mojej strony, odrzuciła natychmiast większą część roboty, ograniczając się do przyjmowania drobnych zamówień, które wykonywała niechętnie i raczej dla zabicia czasu niż dla zarobku. Wyglądało to tak, jakby wysiłek wszystkich lat życia, mający swój początek jeszcze w dzieciństwie, kiedy chodziła na służbę do urzędniczej rodziny, nagle podciął ją ostatecznie i nieodwołalnie, jakby była jedną z tych starych walących się ruder, po których pozostaje w końcu tylko garstka gruzów. Dla osoby takiej jak matka posiadanie pieniędzy oznaczało przede wszystkim jeść do syta i wypoczywać do woli. Jadła teraz o wiele więcej i pozwalała sobie na wygody, które w jej pojęciu odróżniały ludzi bogatych od biednych: wstawała późno, sypiała po obiedzie, czasami wychodziła na spacer. Muszę powiedzieć, że efekt tych „nowości” stanowił może najprzykrzejszą cząstkę mego obecnego życia. Prawdopodobnie człowiek przyzwyczajony do nieustannej pracy nie powinien nigdy jej porzucać; próżniactwo i dobrobyt, choćby i zasłużone, wywierają na niego ujemny wpływ. Gdy tylko poprawiły się nasze warunki materialne, matka roztyła się, a raczej — biorąc pod uwagę szybkość, z jaką straciła swoją ruchliwą, zwinną i szczupłą sylwetkę — chorobliwie napuchła. Jej biodra, dawniej kościste, zaokrągliły się, chude ramiona wypełniły, wklęsłe policzki wydęły. Ale najsmutniejszym objawem tej tuszy była zmiana w oczach, niegdyś szeroko otwartych, dużych, o bystrym i sprytnym spojrzeniu; zmalały one teraz i nabrały jakiegoś dziwnie fałszywego, dwuznacznego wyrazu. Matka utyła, ale ani nie odmłodniała, ani nie stała się ładniejsza. Wydawało mi się, że nie na mnie, ale właśnie na jej twarzy i figurze odbiła się zmiana, jaka zaszła w naszym życiu; i nic nie mogłam poradzić, że ilekroć spojrzałam na nią, odczuwałam jakiś wyrzut, współczucie i zarazem niechęć. Przy tym zachowaniem swoim pogłębiała jeszcze we mnie owo niemiłe uczucie, bo z każdego jej gestu biło błogie zadowolenie zaspokojonej zachłanności; była to typowa reakcja osoby, która przez całe życie nigdy nie wypoczywała ani nie jadła do syta.

Oczywiście nie zdradzałam się z tym, co się we mnie działo, bo nie chciałam jej upokarzać, a poza tym zdawałam sobie sprawę, że zanim powiem jej pewne rzeczy, powinnam przedtem powiedzieć je samej sobie. Ale czasami nie potrafiłam opanować odruchów zniecierpliwienia; i wydawało mi się, że teraz, kiedy jest taka gruba, nadęta i chodzi kołysząc się w biodrach, kocham ją mniej niż dawniej, kiedy biegała, krzyczała i narzekała od rana do wieczora, chuda i rozczochrana. Często zadawałam sobie pytanie: „Gdyby moje warunki materialne poprawiły się, przypuśćmy, przez małżeństwo z zamożnym człowiekiem, czy matka roztyłaby się w taki sam sposób?” Dzisiaj przypuszczam, że tak; a ten rys wulgarności, jakiego dopatrywałam się w jej tuszy, przypisuję temu, że — może bezwiednie — nie umiałam patrzeć na nią inaczej jak z wyrzutem.

Niedługo ukrywałam przed Ginem zmianę, jaka zaszła w moim życiu. Musiałam powiedzieć mu wszystko w bardzo krótkim czasie, bo już w dziesięć dni po naszym spotkaniu w willi. Pewnego ranka matka przyszła mnie obudzić i pokornym, znaczącym tonem powiedziała:

— Czy wiesz, kto przyszedł i chce zobaczyć się z tobą? Gino.

— Poproś go tutaj — odpowiedziałam krótko.

Była wyraźnie rozczarowana, że nie powiedziałam nic więcej, otworzyła okno i wyszła z pokoju. Za chwilę zjawił się Gino i zauważyłam od razu, że jest zdenerwowany i bardzo czymś przejęty. Nie przywitał się ze mną, podszedł do łóżka i stanął obok mnie; leżałam jeszcze zaspana i patrzyłam na niego.

— Posłuchaj — powiedział — czyś nie wzięła wtedy przez pomyłkę jakiegoś przedmiotu z toaletki pani?

„Więc o to idzie” — pomyślałam. Zdałam sobie sprawę, że nie odczuwam najmniejszej skruchy, natomiast przykre wrażenie zrobił na mnie służalczy przestrach Gina. Zapytałam:

— A dlaczego?

— Zginęła puderniczka ogromnej wartości… złota z rubinem… Pani zrobiła piekło w domu; zostawili willę na mojej opiece i choć tego nie mówi, wiem, że podejrzewa mnie… Na szczęście zauważyła to dopiero wczoraj, w tydzień po powrocie, więc biorą pod uwagę także inną możliwość, że ukradła ją któraś z pokojówek; w przeciwnym razie już by mnie wyrzucili, zadenuncjowali, aresztowali i Bóg wie co jeszcze.

Zlękłam się, żeby z mojej winy ktoś niewinny nie znalazł się w opałach, i spytałam:

— Ale pokojówkom nic nie zrobili?

— Nie — odpowiedział bardzo podniecony — ale przyszedł komisarz policji i przesłuchiwał je, trudno opisać, co się u nas dzieje od tych dwóch dni.

Wahałam się przez chwilę, po czym powiedziałam:

— Ja wzięłam puderniczkę.

Wybałuszył oczy i brzydki grymas pojawił się na jego twarzy.

— Ty wzięłaś… i mówisz mi to w ten sposób?!

— A jak mam mówić?

— Ależ to jest kradzież!

— No pewnie!

Popatrzył na mnie i nagle wpadł we wściekłość: może obawiał się konsekwencji mojego czynu, a może niejasno zdawał sobie sprawę, że ostatecznie na niego zrzucam odpowiedzialność za tę kradzież.

— Wytłumacz mi, co cię napadło?… Aha, więc to dlatego chciałaś iść do sypialni pani… teraz rozumiem… ale ja, moja droga, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Jeżeli chcesz kraść, to rób to sobie, gdzie ci się podoba, ale nie tam, gdzie pracuję… Złodziejka… Ładnie bym wyglądał, gdybym się był z tobą ożenił, wziąłbym za żonę złodziejkę!

Pozwoliłam mu się wygadać, uważnie go obserwując. Byłam zdumiona, że mogłam uważać go przez tak długi czas za chodzącą doskonałość. Wszystko tylko nie to! Na koniec, kiedy zdawało mi się, że wyczerpał już wszystkie wyzwiska, powiedziałam:

Dlaczego się tak złościsz, Gino? Przecież nie oskarżają ciebie o tę kradzież… Jeszcze przez parę dni będą o tym mówić, a potem zapomną i tyle. Twoja pani ma na pewno całe mnóstwo puderniczek.

— Ale dlaczego ją ukradłaś? — Było oczywiste, że chce usłyszeć to, z czego — jak już powiedziałam — niejasno zdawał sobie sprawę. Odpowiedziałam:

— Tak sobie.

— Tak sobie, to nie jest odpowiedź!

— A więc jeżeli chcesz wiedzieć — odrzekłam spokojnie — nie ukradłam jej dlatego, żebym miała na to ochotę albo potrzebowała pieniędzy, ale dlatego, że teraz mogę już i kraść!

— Co to ma znaczyć? — zaczął mówić, ale nie pozwoliłam mu dokończyć:

— Teraz co wieczór wychodzę na ulicę, szukam sobie mężczyzny, przyprowadzam go tutaj, a potem on mi płaci… Jeżeli robię to, mogę także i kraść, czy nie?

Zrozumiał i reakcja jego była bardzo charakterystyczna:

— A więc i to robisz… doskonale… Ładnie bym wyglądał, gdybym się był z tobą ożenił!

— Nigdy tego nie robiłam — odpowiedziałam — robię to od czasu, kiedy dowiedziałam się, że masz żonę i dziecko. On widocznie tylko czekał na te słowa, bo z miejsca odpalił:

— O nie, moja droga, nie zrzucaj teraz na mnie całej winy… Dziwką i złodziejką zostać można tylko z własnej woli!

— Widocznie byłam nią, sama o tym nie wiedząc — odrzekłam — a ty stworzyłeś mi doskonałą okazję, żeby zrobić początek. — Widząc mój spokój, zrozumiał, że niewiele wskóra. Zmienił więc taktykę:

— Czym jesteś i co robisz, nie obchodzi mnie… ale musisz mi oddać puderniczkę, bo w przeciwnym razie, wcześniej czy później, stracę miejsce… Ty mi ją oddasz, a ja udam, że znalazłem ją, no, na przykład w ogrodzie.

— Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu?… Jeśli idzie o to, żebyś nie stracił posady, to weź ją… leży tam, w pierwszej szufladzie w szafie.

Natychmiast, z pośpiechem, w którym widać było ulgę, podszedł do szafy, otworzył szufladę, wyjął puderniczkę i wsunął ją do kieszeni. Potem popatrzył na mnie już zupełnie innym wzrokiem, w którym widać było i żal, i chęć zawarcia zgody. Ale nie chciał postawić się w kłopotliwej sytuacji i zabrakło mu widać odwagi do wypowiedzenia tego, co wyzierało mu z oczu. Zapytałam:

— Czy samochód jest na dole?

— Tak.

— Jest już bardzo późno, więc nie ma sensu, żebyś tu dłużej siedział. Porozmawiamy o tym wszystkim przy następnym spotkaniu.

— Gniewasz się na mnie?

— Nie, nie gniewam się.

— A właśnie, że się gniewasz.

— Mówię ci, że nie!

Westchnął, pochylił się nad łóżkiem i pozwoliłam mu się pocałować.

— Ale zadzwonisz do mnie? — upewnił się jeszcze przy drzwiach.

— Bądź spokojny.

W taki sposób Gino dowiedział się, jakie prowadzę teraz życie. Ale w dniu, kiedyśmy się potem spotkali, nie rozmawialiśmy już ani o puderniczce, ani o mojej profesji, jak gdyby były to rzeczy już uzgodnione i nieciekawe, mające znaczenie tylko o tyle, że były pewną nowością. Jednym słowem, Gino zachował się mniej więcej tak samo jak matka; tyle tylko, że ani przez chwilę nie okazywał tego przerażenia, które ją ogarnęło, kiedy przyprowadziłam do domu Giacintiego, i które, jak wydawało mi się, dostrzegłam i teraz pod maską zadowolenia. Natomiast podstawową cechą charakteru Gina było tępe i krótkowzroczne wyrachowanie. Przypuszczam, że kiedy dowiedział się o zmianach, jakie zaszły w moim życiu od czasu, kiedy powiedziano mi o jego zdradzie, wzruszył ramionami i pomyślał sobie: „Ba, upiekłem dwie pieczenie przy jednym ogniu. I nie będzie mogła robić mi żadnych wymówek, i nadal będę jej kochankiem”. Są mężczyźni, którzy pragną zachować to, co posiadają: kobietę, pieniądze, a nawet życie, za wszelką cenę, choćby za cenę własnej godności: i Gino był właśnie jednym z nich.

Widywałam się z nim w dalszym ciągu, bo, jak już powiedziałam, nadal pomimo wszystko mi się podobał i nikt nie podobał mi się bardziej od niego. A poza tym, chociaż wiedziałam, że pomiędzy nami wszystko skończone, nie chciałam, żeby koniec ten był przykry i nieprzyjemny. Nie uznawałam ani gwałtownego przecinania jakichkolwiek więzów, ani nagłych zerwań. Uważam, że w życiu każde uczucie obumiera samo — tak jak się rodzi — z nudy, obojętności czy przyzwyczajania, które jest formą wiernej nudy, i powinno zanikać stopniowo, bez niczyjej winy, wyrugowane przez inne przeżycia. A poza tym nie istnieją w życiu zmiany definitywne i zdecydowane; kto chce dokonać ich zbyt szybko, zawsze naraża się na to, że nagle, w momencie zupełnie nieoczekiwanym, powracają pełne żywotności i siły dawne nawyki, które zdawały się być wyrwane z korzeniami i raz na zawsze wyplenione. Chciałam, żeby pieszczoty Gina zobojętniały mi tak samo jak i jego słowa; bałam się, że gdybym nie pozostawiła tego czasowi, pojawiałby się on stale w moim życiu, co zmusiłoby mnie nawet wbrew woli do zacieśniania dawnych więzów.

Kto wrócił znów do mego życia w owym okresie, to Astarita; i z nim sprawy poszły jeszcze prościej niż z Ginem. Gizela widywała go w sekrecie przede mną i przypuszczam, że on żył z nią tylko dlatego, żeby mieć okazję porozmawiać o mnie. Gizela w każdym razie wyczekiwała tylko odpowiedniego momentu, aby mi go podsunąć; i kiedy odniosła wrażenie, że dość już czasu minęło, żebym zdążyła oswoić się z nową sytuacją, wzięła mnie na bok i z zachowaniem wszelkich ostrożności oznajmiła, że spotkała Astaritę i że on pytał o mnie.

— Nie powiedział nic konkretnego — mówiła — ale widać, że nadal jest w tobie zakochany… I powiedziawszy prawdę, żal mi się go zrobiło, wygląda na bardzo nieszczęśliwego. Powtarzam ci: nic mi nie mówił, ale mimo to odgadłam, że bardzo chciałby zobaczyć się z tobą… Przecież teraz…

Przerwałam jej:

— Zupełnie niepotrzebnie mówisz to wszystko w taki sposób.

— W jaki sposób?

— No, owijasz słowa w bawełnę… Powiedz szczerze, że on cię przysłał, że chce się ze mną spotkać i ty masz mu przekazać moją odpowiedź.

— Przypuśćmy, że tak jest naprawdę — odrzekła zmieszana — no więc?

— No wiec — odpowiedziałam spokojnie — możesz mu powiedzieć, że nie mam nic przeciwko temu, aby się z nim zobaczyć, ale tak jak widuję się z innymi, bez żadnych zobowiązań i tylko od czasu do czasu.

Gizela zdumiona była moim spokojem; wyobrażała sobie, że nienawidzę Astarity i nigdy nie zgodzę się na spotkanie z nim. Nie rozumiała, że miłość i nienawiść przestały dla mnie istnieć, powzięła więc podejrzenie, że na pewno coś przed nią ukrywam.

— Słusznie robisz — powiedziała po chwili namysłu, z przebiegłym wyrazem twarzy — ja zrobiłabym to samo na twoim miejscu… W pewnych wypadkach trzeba umieć przezwyciężyć niechęć… Astarita kocha cię naprawdę i byłby zdolny nawet unieważnić swoje małżeństwo i ożenić się z tobą… Ale z ciebie spryciara, a ja brałam cię za niewiniątko!

Gizela nigdy mnie nie rozumiała, ale wiedziałam z doświadczenia, że wszelkie próby przekonania jej byłyby tylko stratą czasu. Przytaknęłam więc z udaną swobodą: — Tak, masz rację — i odeszłam pozostawiając ją pełną zawiści, a zarazem podziwu, niezbyt pochlebnego dla mnie.

Powtórzyła moją odpowiedź Astaricie i spotkaliśmy się jeszcze tego samego wieczora w cukierni, w której poznałam Giacintiego. Gizela miała rację: wciąż zakochany był we mnie do szaleństwa; na mój widok zbladł jak trup, stracił pewność siebie i milczał jak zaklęty. Uczucie to musiało przerastać jego siły; i przypuszczam, że mają rację proste kobiety z ludu, jak na przykład moja matka, kiedy przytaczając różne historie miłosne powiadają, że niektórzy mężczyźni są zaczarowani przez swoje kochanki; i ja też, ani chcąc, ani o tym wiedząc, rzuciłam jakiś czar na Astaritę, a on mimo wszelkich wysiłków nie mógł się spod niego wyzwolić. Stał się raz na zawsze moim niewolnikiem i podwładnym, raz na zawsze rozbroiłam go, sparaliżowałam i uczyniłam zależnym od mojej łaski. Tłumaczył mi potem, że w samotności wprawiał się, aby zachować się wobec mnie zimno i pogardliwie, że uczył się na pamięć każdego słowa swojej roli. Ale na mój widok krew uciekała mu z twarzy, brakło mu tchu w piersi, w głowie wytwarzała się pustka, język odmawiał posłuszeństwa. Wydawało mu się, że nie wytrzyma mojego spojrzenia, tracił głowę i ogarniała go nieprzeparta ochota, żeby rzucić się przede mną na kolana i całować moje stopy.

Istotnie nie był on taki jak inni mężczyźni; mam na myśli to, że zachowywał się jak człowiek opętany przez złego ducha. Owego wieczoru, kiedy się z nim spotkałam, zjedliśmy kolację w restauracji w grobowym i pełnym napięcia milczeniu, a skoro tylko znaleźliśmy się u mnie, błagał, żebym opowiedziała mu, nie pomijając żadnego szczegółu, wszystko, poczynając od dnia wycieczki do Viterbo aż do zerwania z Ginem.

— Dlaczego tak cię to interesuje? — zapytałam zdumiona.

— Tak sobie — odpowiedział — bez powodu… ale co ci to szkodzi?… Nie myśl o mnie, opowiadaj. — A więc drobiazgowo, tak jak prosił, opowiedziałam mu, co zaszło po wycieczce: jak wyjaśniłam sprawę z Ginem, jak usłuchałam rady Gizeli, jak spotkałam się z Giacintim. Przemilczałam tylko historię z puderniczką, sama nie wiem, dlaczego, może dlatego, żeby nie wprawiać go w zakłopotanie, bo przecież pracował w policji. Wypytywał o wiele rzeczy, a przede wszystkim o spotkanie z Giacintim. Wszystkie szczegóły były dla niego za mało wyczerpujące, jak gdyby chciał nie tylko usłyszeć o tych wydarzeniach, ale widzieć je, brać w nich udział. Sama już nie pamiętam, ile razy przerywał mi pytaniami: — A ty co zrobiłaś? — Albo: — A co on zrobił? — Kiedy skończyłam, objął mnie bełkocząc: — To wszystko moja wina!

— Ależ skąd — odpowiedziałam, nieco znudzona. — To niczyja wina.

— Tak, to moja wina… to ja zrujnowałem ci życie… Gdybym nie był się tak zachował w Viterbo, wszystko byłoby inaczej.

— Tym razem mylisz się — zaprotestowałam żywo — jeżeli w ogóle ktoś zawinił, to Gino… ty nie masz z tym nic wspólnego… ty, mój drogi, w Viterbo zdobyłeś mnie siłą, a to, co zdobywa się siłą, nie liczy się. Gdyby Gino nie oszukał mnie, wyszłabym za niego, potem przyznałabym mu się do wszystkiego i byłoby tak, jak gdybym cię nigdy nie znała.

— Nie, to moja wina… Może pozornie zawinił Gino, ale w gruncie rzeczy winien jestem ja.

Wyglądało na to, że zależy mu bardzo, aby całą winę wziąć na siebie; ale moim zdaniem nie dlatego, żeby odczuwał wyrzuty sumienia, ale wprost przeciwnie; spodobała mu się myśl, że to on zdeprawował mnie i doprowadził do upadku. Spodobała mu się, co więcej, podniecała go, i może to było główną przyczyną jego namiętności dla mnie. Zrozumiałam to później, kiedy zauważyłam, że podczas naszych spotkań wciąż nalegał, abym opowiadała mu szczegółowo o moich przeżyciach z przygodnymi kochankami. W trakcie tych opowiadań twarz wydłużała mu się i był tak przejęty i zasłuchany, że ogarniało mnie zmieszanie i uczucie głębokiego wstydu. Potem od razu rzucał się na mnie i podczas aktu miłosnego powtarzał z pasją słowa ordynarne, brutalne, nieprzyzwoite, których nie chcę przytaczać i które obraziłyby nawet najbardziej zdeprawowaną kobietę. Jak mógł łączyć owo dziwne zachowanie z uwielbieniem dla mnie, tego nigdy nie mogłam pojąć; moim zdaniem, nie można kochać kobiety nie szanując jej, ale w nim zdawało się być pomieszane uczucie miłości i okrucieństwa, i jedno drugiemu przydawało własnej barwy i siły. Czasami przychodziło mi do głowy, że to osobliwe podniecenie, w jakie wprawiała go myśl, iż to on spowodował mój upadek, wynikało z jego pracy w policji politycznej. Bo polegała ona — o ile mi było wiadomo — na znalezieniu w oskarżonym słabego punktu, żeby tym łatwiej złamać go, upodlić i w ten sposób unieszkodliwić raz na zawsze. Zresztą sam Astarita wspominał mi, nie pamiętam już przy jakiej okazji, że ilekroć udało mu się wydobyć z oskarżonego zeznania czy też złamać go, odczuwał specyficzną, prawie cielesną przyjemność, zbliżoną do rozkoszy seksualnej. „Oskarżony jest jak kobieta — tłumaczył mi — dopóki jeszcze się trzyma, nosi głowę wysoko, ale gdy raz ulegnie, zmienia się w szmatę i możesz z nim zrobić wszystko, co chcesz”. A może, i to wydaje mi się jeszcze bardziej prawdopodobne, ten sadyzm był u niego wrodzony i skłonił go do obrania sobie tego właśnie zawodu.

Astarita nie był szczęśliwy; co więcej, miałam wrażenie, że trudno spotkać człowieka bardziej nieszczęśliwego, i to nie z przyczyn zewnętrznych, ale na skutek chorej psychiki, i na to nie było rady. Kiedy nie kazał mi opowiadać o moich sprawach zawodowych, przeważnie klękał przede mną, opierając głowę na moim łonie i potrafił trwać tak w bezruchu nawet godzinę. Musiałam głaskać go tylko od czasu do czasu po głowie, jak to robią matki z małymi dziećmi. On jęczał czasami, może nawet płakał. Nigdy nie kochałam Astarity, ale w takich chwilach budził we mnie ogromne współczucie, bo rozumiałam, że cierpi i że nie ma żadnego sposobu, by ulżyć jego cierpieniu.

Mówił z najgłębszą goryczą o swojej rodzinie: o żonie, której nienawidził, o córkach, których nie kochał, o rodzicach, którzy zaniedbywali go w dzieciństwie, a zaledwie dorósł, zmusili go do fatalnego małżeństwa. O swojej pracy nie wspominał prawie nigdy, raz tylko powiedział mi ze znaczącym grymasem: „W każdym domu znajdują się przedmioty użytkowe, które są potrzebne, choć nie są czyste… ja jestem jednym z takich przedmiotów… kubłem, do którego wrzuca się śmieci”. Ale na ogół miałam uczucie, że uważał swój zawód za uczciwy, a nawet zaszczytny. Miał duże poczucie obowiązku i o ile mogłam wywnioskować z mojej wizyty w ministerstwie i z niektórych jego wypowiedzi, był wzorowym urzędnikiem, pracowitym, dyskretnym, przenikliwym, nieprzekupnym, surowym. Chociaż pracował w tajnej policji, twierdził, że nie zna się wcale na polityce. „Jestem jednym z kółek kręcących się w maszynie — powiedział mi innym razem. — Oni rozkazują, ja jestem wykonawcą”.

Astarita chciał widywać się ze mną co wieczór, ale ja, pomijając już fakt, że z nikim nie chciałam wiązać się na stałe, nudziłam się w jego towarzystwie; poza tym jego dziwactwa i ponura powaga wprawiały mnie w zakłopotanie, tak że chociaż szczerze mu współczułam, nie mogłam powstrzymać westchnienia ulgi, kiedy się z nim rozstawałam. I dlatego robiłam, co mogłam, żeby spotykać się z nim jak najrzadziej, nie częściej niż raz w tygodniu. I te rzadkie widzenia z pewnością podsycały jeszcze jego namiętność; może gdybym się zgodziła zamieszkać u niego, co zawsze mi proponował, przywykłby powoli do mojej stałej obecności i na koniec zobaczyłby mnie taką, jaka byłam, zobaczyłby biedną dziewczynę, jakich spotyka się tysiące. Dał mi numer swojego prywatnego telefonu w ministerstwie. Był to tajny telefon, który znał tylko naczelny komisarz, minister i jeszcze kilku wysokich urzędników.

Kiedy telefonowałam, natychmiast się zgłaszał, ale skoro tylko usłyszał, że to ja, zaczynał się jąkać, jego spokojny, dźwięczny głos załamywał się. Zachowywał się w stosunku do mnie tak nieśmiało i uniżenie, jak gdyby był moim niewolnikiem. Pamiętam, jak raz pogłaskałam go z roztargnieniem po policzku, chociaż mnie o to nie prosił. Chwycił mnie za rękę i pocałował ją z uniesieniem. Potem często prosił, żebym pieściła go dobrowolnie, bez żadnej zachęty; ale nikogo nie można zmusić do pieszczot.

Jak już wspomniałam, często nie chciało mi się wychodzić na ulicę i szukać klientów, więc zostawałam w domu. Nie miałam ochoty przesiadywać z matką, bo chociaż istniało między nami milczące porozumienie, że nigdy nie będziemy mówiły o moim zawodzie, każda rozmowa kończyła się aluzjami i żenującymi niedomówieniami, tak że chętniej może rozmawiałabym na ten temat otwarcie i szczerze. Wolałam więc zamykać się w swoim pokoju; prosiłam matkę, żeby mi nie przeszkadzała, i kładłam się na łóżku. Okna pokoju wychodziły na podwórze i żaden hałas nie dobiegał z zewnątrz. Drzemałam przez chwilę, potem wstawałam i krzątałam się po pokoju, porządkując moje rzeczy lub odkurzając meble. Zajęcia te były dla mnie tylko bodźcem do wprawienia w ruch moich myśli, do stworzenia wokół siebie atmosfery skupionej, odciętej od świata intymności. Coraz głębiej pogrążałam się w rozmyślaniach, aż na koniec w ogóle przestawałam myśleć i wystarczało mi, że po prostu żyję, po tylu zmaganiach i ciężkich trudach dnia codziennego.

W tych godzinach samotności w pewnej chwili ogarniało mnie oszołomienie; wydawało mi się, że w chłodnym jasnowidzeniu staje przede mną nagle całe moje życie i że widzę sama siebie jakby ze wszystkich stron, a równocześnie w całej postaci. Wszystko, co kiedykolwiek robiłam, rozszczepiało się, tracąc swoje materialne znaczenie i zachowując tylko pozory zewnętrzne, niedorzeczne i niezrozumiałe. Mówiłam sobie: „Często przyprowadzam tutaj mężczyznę, który nie znając mnie oczekiwał tej nocy… Zwarci w uścisku, walczymy na tym łóżku jak dwoje wrogów. Potem on daje mi świstek kolorowego zadrukowanego papieru, następnego dnia ja wymieniam ten świstek na jedzenie, ubranie i tym podobne rzeczy…”

Ale potem ogarnia mnie jeszcze głębsze oszołomienie. Mówiłam to, żeby ulżyć swojemu sumieniu, które surowo osądzało moją profesję; a owe słowa przedstawiały mi ją jako sumę czynności pozbawionych głębszego sensu, mających taką samą wartość jak ruchy wykonywane w innych zawodach. Potem nagle jakiś odgłos dolatujący z ulicy albo skrzypnięcie mebla w pokoju budziło we mnie niedorzeczne, prawie obłędne poczucie własnej obecności. Mówiłam sobie: „Jestem tutaj, ale mogłabym być gdzie indziej i mogłabym istnieć tysiąc lat temu, trzy tysiące lat temu… i mogłabym być Murzynką albo staruszką, albo blondynką, albo małą dziewczynką”. Myślałam o tym, że wyłoniłam się z mrocznej nieskończoności, że niedługo powrócę w ciemność równie nieskończoną i że to moje krótkie przejście naznaczone będzie bezsensownymi, przypadkowymi poczynaniami. Rozumiałam wtedy, że mój pesymizm nie wypływał z tego, co robię, ale z nagiego faktu istnienia, które nie było ani złe, ani dobre, tylko bolesne i bezsensowne.

W owych chwilach oszołomienia czasami skóra cierpła mi ze strachu; drżałam cała, czułam, jak jeżą mi się włosy i mrówki krążą u ich korzonków; miałam wrażenie, że walą się ściany mojego domu, miasto i cały świat, a ja zawisam w bezdennej czarnej otchłani; i wiszę tak w swojej sukience, ze swoim imieniem, wspomnieniami i profesją. Dziewczyna imieniem Adriana, zawieszona w nicości. Wydawało mi się, że owa nicość jest czymś uroczystym, niepojętym i pełnym grozy i że najsmutniejszy w tym wszystkim jest fakt, iż ja zjawiam się w tej nicości w takim samym stroju i w taki sam sposób jak w kawiarni, gdzie czeka na mnie Gizela. I bynajmniej nie pocieszało mnie to, że odruchy i czynności innych ludzi są równie błahe i nieproporcjonalne do tej otaczającej ich nicości. Zdumiewało mnie tylko, że oni nie zdają sobie z tego sprawy albo, jak to bywa, kiedy dużo ludzi odkrywa ten sam fakt, nie mówią o tym częściej i nie dzielą się swoimi obserwacjami.

W takich momentach padałam na kolana i modliłam się, powodowana raczej przyzwyczajeniem, które pozostało mi z dzieciństwa, niż świadomą wolą. Ale nie modliłam się słowami zwykłych pacierzy, które wydawały mi się zbyt skomplikowane w tym zagmatwanym stanie ducha. Rzucałam się na kolana z takim impetem, że potem przez kilka dni bolały mnie nogi, i modliłam się po prostu: „Chryste, zmiłuj się nade mną!” I nie była to modlitwa, ale raczej magiczne zaklęcie, mające rozproszyć mój lęk i pozwolić mi odnaleźć codzienną rzeczywistość. Po tym gwałtownym okrzyku, w który wkładałam wszystkie siły, długo klęczałam nieruchomo, kryjąc twarz w dłoniach. Aż wreszcie łapałam się na tym, że nie myślę już o niczym, że zaczynam odczuwać znudzenie, że jestem tą samą co zawsze Adrianą, że znajduję się w swoim pokoju; dotykałam swojego ciała nie dowierzając prawie, że nic się w nim nie zmieniło, po czym wstawałam i kładłam się do łóżka. Czułam się zupełnie wyczerpana i obolała, jak gdybym stoczyła się po kamienistym zboczu, i prawie natychmiast zasypiałam.

Te stany ducha jednak nie miały żadnego wpływu na moje codzienne życie. W dalszym ciągu byłam tą samą Adrianą, która za pieniądze przyprowadzała do domu mężczyzn, wychodziła z Gizelą i rozmawiała o nic nie znaczących sprawach z matką oraz innymi osobami. Czasami wydawało mi się dziwne, że będąc sama, jestem zupełnie inna niż przy ludziach, a także że całkiem inaczej patrzę na siebie niż na innych ludzi. Ale nie łudziłam się, że tylko ja doznaję uczuć tak gwałtownych i tak rozpaczliwych. Myślałam o tym, że przeżywają je wszyscy, co dzień, odczuwając, że całe ich życie sprowadza się w pewnym punkcie do udręki, niepojętej i absurdalnej. Tylko że i na nich świadomość ta nie wywierała żadnego widocznego na zewnątrz wpływu. Wychodzili potem z domu tak jak ja, kręcili się po świecie odgrywając szczerze swoją nieszczerą rolę. Myśl ta utwierdzała mnie jeszcze w przekonaniu, że wszyscy ludzie bez wyjątku godni są współczucia, choćby dlatego, że żyją.

Загрузка...