Właśnie zadzwonił mały budzik, stojący na nocnym stoliku z jasnego drewna. Była piąta trzydzieści rano i cały pokój wypełniało złociste światło, jakie pojawia się tylko o świcie w San Francisco.
Dom pogrążony był we śnie. Suczka Kali spała wyciągnięta na dużym dywanie, a Lauren – owinięta kołdrą – w przepastnym łożu.
Mieszkanie Lauren urzekało przytulnością. Usytuowane na ostatnim piętrze wiktoriańskiej kamienicy przy Green Street, składało się z salonu z aneksem kuchennym w stylu amerykańskim, garderoby, dużej sypialni i przestronnej łazienki z oknem. Podłogę w pokojach stanowił jasny parkiet o szerokich klepkach; w łazience pomalowano ją na biało i za pomocą szablonu podzielono na czarne kwadraty. Na białych ścianach wisiały stare ryciny, barwione na sposób chiński, wyszukane w księgarniach przy Union Street. Sufit ozdobiony był drewnianym gzymsem, wyrzeźbionym przez utalentowanego stolarza z początku wieku. Lauren pokryła gzyms farbą w kolorze karmelu.
Beżowe dywaniki, wykończone jutową tasiemką, wyznaczały granice salonu, jadalni i kącika z kominkiem. Stojąca przed nim obszerna, pokryta bawełną kanapa zachęcała do wygodnego odpoczynku. Na kilku porozrzucanych w artystycznym nieładzie szafkach i stolikach stały piękne lampy z plisowanymi abażurami. Każdą z nich właścicielka mieszkania kupowała oddzielnie w ciągu trzech ostatnich lat.
Ta noc była zbyt krótka. Lauren, lekarz internista w Memorial Hospital w San Francisco, musiała przedłużyć swój zwykły dwudziestoczterogodzinny dyżur, bo tuż przed jego zakończeniem pojawiły się ofiary groźnego pożaru. Pierwsze ambulanse przybyły pod Izbę Przyjęć na dziesięć minut przed końcem zmiany, więc Lauren, nie zwracając uwagi na zdesperowane spojrzenia swojej ekipy, bezzwłocznie zajęła się selekcjonowaniem rannych i wysyłaniem ich do odpowiednich sal zabiegowych. Z prawdziwą wirtuozerią osłuchiwała przez kilka minut każdego pacjenta, przydzielała mu etykietkę, której kolor oznaczał stopień zagrożenia, stawiała wstępną diagnozę, zarządzała przeprowadzenie niezbędnych badań i kierowała noszowych do właściwych gabinetów zabiegowych. Klasyfikacja szesnastu rannych, przybyłych do szpitala w ciągu piętnastu minut po północy, zakończyła się dokładnie o godzinie zero trzydzieści. Wezwani w trybie pilnym chirurdzy mogli kwadrans później rozpocząć pierwsze operacje. Zapowiadała się długa noc.
Lauren asystowała doktorowi Fernsteinowi przy dwóch kolejnych operacjach. Wyszła dopiero po jego stanowczym poleceniu, kiedy zwrócił jej uwagę, że zmęczenie osłabia koncentrację, co może zaszkodzić zdrowiu pacjentów. W środku nocy usiadła więc za kierownicą swego triumpha, opuściła szpitalny parking i z dużą prędkością pomknęła do domu opustoszałymi ulicami. „Jestem zbyt zmęczona i jadę za szybko” – powtarzała sobie z minuty na minutę, walcząc z ogarniającą ją sennością; jednak myśl, że mogłaby znów trafić na ostry dyżur, tym razem jako ofiara zbyt szybkiej jazdy, pozwoliła jej zachować przytomność umysłu. Pilotem otworzyła drzwi garażu i zaparkowała stare auto. Podziemnym korytarzem doszła do frontowych schodów i, przeskakując po dwa stopnie, weszła do mieszkania z uczuciem wielkiej ulgi. Wskazówki stojącego na kominku zegara wskazywały drugą trzydzieści. Lauren zrzuciła ubranie na środku salonu. Zupełnie naga podeszła do barku, by przygotować sobie zioła. W stojących na etażerce słoikach było mnóstwo najrozmaitszych gatunków, jakby każda pora dnia miała własny ziołowy aromat. Postawiła filiżankę na nocnym stoliku, wsunęła się pod kołdrę i natychmiast zasnęła. Miniony dzień był jednak stanowczo za długi, a mający wkrótce nadejść wymagał wczesnego wstania. Korzystając z dwóch wolnych dni, które tym razem, zupełnie wyjątkowo, wypadły właśnie w weekend, przyjęła zaproszenie przyjaciół mieszkających w Carmelu. Nawet jeśli potworne zmęczenie usprawiedliwiało długie wylegiwanie się w łóżku, to jednak nic nie mogło opóźnić jej wyjazdu. Lauren uwielbiała wschód słońca na drodze wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, tej, która łączy San Francisco z zatoką Monterey. Półprzytomna, szukała po omacku przycisku budzika, aby go wyłączyć. Zaciśniętymi w piąstki dłońmi przetarła oczy i skierowała wzrok na leżącą na dywanie Kali.
– Nie patrz na mnie w ten sposób, nie należę już do tej planety. Na dźwięk jej głosu suka radośnie okrążyła łóżko i położyła łeb na brzuchu swej pani. „Opuszczam cię na dwa dni, córeczko. Moja mama przyjdzie po ciebie około jedenastej. Posuń się, zaraz wstanę i dam ci coś do jedzenia”. Lauren rozprostowała nogi, ziewnęła, przeciągnęła się i wyskoczyła z łóżka. Przeczesując palcami włosy, weszła za kuchenny blat, otworzyła lodówkę, ponownie ziewnęła, wyjęła masło, konfitury, tosty, puszkę dla psa, napoczętą paczkę parmeńskiej szynki, kawałek goudy, filiżankę do kawy, dwa pojemniczki mleka, miseczkę z kompotem jabłkowym, dwa naturalne jogurty, płatki zbożowe i pół grejpfruta – druga polowa została na dolnej półce. Kali spoglądała na nią, potrząsając łbem, aż Lauren popatrzyła na nią groźnie i wrzasnęła:
– Jestem głodna!
I, jak zwykle, najpierw zaczęła przygotowywać posiłek dla swej pupilki w ciężkiej kamionkowej misce.
Następnie przygotowała własne śniadanie i z półmiskiem usiadła przy biurku.
Odwracając lekko głowę, mogła podziwiać stąd Saussalito i jego zbocza pokryte domami, most Golden Gate, niczym nawias spinający dwa brzegi zatoki, rybacki port w Tiburon, a tuż pod oknem dachy, jak stopnie schodów schodzące do Mariny.
Otworzyła szerzej okno, miasto było zupełnie ciche. Tylko smugi mgły unoszącej się nad frachtowcami wypływającymi do Chin i krzyk mew odmierzały czas wczesnego poranka. Znowu się przeciągnęła i z wilczym apetytem zabrała się do tego gargantuicznego śniadania. Poprzedniego dnia nie zjadła kolacji, po prostu zabrakło czasu. Trzykrotnie sięgała po kanapkę, ale przy każdej próbie dźwięk pagera wzywał ją w pilnej sprawie do pacjentów. Kiedy pytano ją o zawód, zwykle odpowiadała:
„Zagoniona”. Po zjedzeniu znakomitej części porannej uczty wstawiła naczynia do zlewu i poszła do łazienki.
Wsunęła palce między drewniane listewki żaluzji, aby je otworzyć, zrzuciła białą bawełnianą koszulę i stanęła pod prysznicem. Silny strumień letniej wody całkowicie ją rozbudził.
Wyszła spod prysznica i owinęła się ręcznikiem wokół bioder.
Stanąwszy przed lustrem z obnażonymi piersiami i nogami, zrobiła zabawny grymas i zdecydowała się na delikatny makijaż; włożyła dżinsy oraz koszulkę polo; po chwili zdjęła spodnie, włożyła spódnicę, zdjęła ją i wróciła do dżinsów. Wyjęła z szafy workowatą płócienną torbę, wrzuciła do niej parę ubrań, kosmetyczkę i stwierdziła, że jest gotowa do drogi. Ogarnęła wzrokiem wszechobecny bałagan: ubrania na podłodze, porozrzucane serwetki, zlew pełen brudnych naczyń i nieposłane łóżko. Przybrała stanowczy wyraz twarzy i oznajmiła głośno, zwracając się do wszystkich tych rzeczy:
– Ani mru – mru, nie gderać! Jutro wrócę wcześniej i zrobię z wami porządek na cały tydzień!
Potem sięgnęła po ołówek, kartkę papieru i napisała krótki liścik, po czym umocowała go na drzwiach lodówki wielkim magnesem w kształcie żaby.
Mamo! Dziękuję za opiekę nad psem. Absolutnie niczego nie sprzątaj, zajmę się wszystkim po powrocie. Przyjadę do Ciebie po Kali w niedzielę, około piątej po południu. Kocham Cię. Twoja ulubiona lekarka.
Włożyła płaszcz, czule pogłaskała łeb suczki, pocałowała ją w czoło i zatrzasnęła za sobą drzwi od mieszkania. Zeszła frontowymi schodami, wewnętrznymi drzwiami dotarła do garażu i wskoczyła do swojego starego kabrioletu.
– Jadę, w końcu naprawdę jadę! Nie mogę w to uwierzyć, to prawdziwy cud! Żebyś tylko chciał zapalić za pierwszym razem! No, zabaw się i ty, przecież możesz tylko raz zakasłać, bo doleję ci syropu do silnika, a potem oddam cię na złom i zastąpię nowiuteńkim samochodem, całym elektronicznym, bez rozrusznika i bez żadnych humorków przy lada chłodzie. Zrozumiałeś? No to ruszaj!
Trzeba przyznać, że wysłużony „Anglik” wziął sobie do serca groźby swojej pani, bo zapalił od pierwszego przekręcenia kluczyka w stacyjce. Zapowiadał się naprawdę piękny dzień.
Lauren ruszyła powolutku, by nie obudzić sąsiadów. Green Street jest pełną uroku ulicą, ocienioną drzewami i domami. Wszyscy się tu znają, jak w małym miasteczku. Na szóstym skrzyżowaniu przed Van Ness, jedną z tych szerokich arterii przecinających miasto, włączyła wyższy bieg. Blade światło, z minuty na minutę zmieniające swą barwę, odkrywało kolejne wspaniałe perspektywy miasta. Samochód mknął szybko po pustych jeszcze ulicach. Lauren syciła się do upojenia pięknem poranka. Strome ulice San Francisco naprawdę mogą przyprawić o zawrót głowy.
Ostry zakręt w Sutter Street. Pisk opon i miarowy stukot kierunkowskazu. Stromy zjazd w kierunku Union Square; jest szósta trzydzieści, muzyka z włączonej płyty ogłusza, Lauren jest szczęśliwa, już od bardzo dawna nie czuła się tak dobrze. Do diabła ze stresem, szpitalem, obowiązkami! Zaczyna się weekend przeznaczony tylko dla niej, nie ma więc ani chwili do stracenia. Na Union Square panuje spokój. Ale za parę godzin na chodniki wypłynie gęsta lawa turystów i mieszkańców, robiących zakupy w sklepach wokół placu. Będą kursować cable – cars, światło rozjaśni witryny, przed wjazdem na centralny parking pod parkiem ustawi się długa kolejka samochodów, a w ogrodzie zespoły muzyczne rozmienią swoje piosenki na centy i dolary.
Na razie jest cicho; na tętniące życiem miasto trzeba jeszcze zaczekać. Wystawy sklepowe są ciemne, a na ławkach śpią kloszardzi. Strażnik parkingu drzemie w swojej budce. Triumph połyka asfalt zgodnie z rytmem skrzyni biegów. Widząc zielone światła, Lauren wrzuca dwójkę, aby lepiej wejść w zakręt w Polk Street, jedną z czterech ulic wokół placu. Oszołomiona, z rozwianym szalem na głowie, ostro skręca przed ogromną fasadą budynku Masy'sa. Samochód idealnie bierze zakręt, opony lekko piszczą i nagle rozlega się dziwny dźwięk, coś zaczyna stukotać, wszystko dzieje się bardzo szybko, klekotanie miesza się z innymi odgłosami, jakby się ze sobą kłóciły. Gwałtowny trzask! Czas na chwilę stanął w miejscu. Już nie ma żadnego porozumienia między kołami a kierunkiem jazdy, łączność została przerwana. Samochód wpada w poślizg na mokrej jeszcze nawierzchni i zjeżdża z jezdni. Grymas wykrzywia twarz Lauren. Jej dłonie ściskają kurczowo bezwolną kierownicę, pozwalającą kołom kręcić się bez końca jak w próżni, przekreślającą wszelkie plany na budzący się właśnie dzień. Triumph wciąż się ślizga, czas zdaje się wydłużać niczym w przeciągłym ziewnięciu. Lauren ma wrażenie, że jej głowa wiruje w zawrotnym tempie, ale to domy i drzewa kręcą się wokół niej. Samochód zachowuje się jak bączek dla dzieci. Nagle opony z całą siłą uderzają w krawężnik, klapa silnika otwiera się, a przód auta unosi się ku górze i uderza w hydrant. Ostatnim wysiłkiem triumph obraca się wokół własnej osi, wyrzuca kierowcę na zewnątrz, zupełnie jakby znajdujące się we wnętrzu ciało było dla niego za ciężkie, by wykonać ten upiorny piruet, negujący wszelkie prawa grawitacji. Lauren, wyrzucona w powietrze, opada i ląduje na ziemi, uderzając w fasadę dużego sklepu. Ogromna szyba wystawowa rozpryskuje się z hukiem na tysiące odłamków. Pokryte szklaną narzutą ciało młodej kobiety obraca się na chodniku jeszcze przez chwilę, a potem nieruchomieje. Lauren leży z rozrzuconymi w nieładzie włosami, podczas gdy wiekowe auto kończy swoją ostatnią jazdę i całą karierę, stojąc częściowo na jezdni, częściowo na chodniku, kołami do góry. Z jego wnętrzności wydobywa się obłoczek pary, stary „Anglik” wydaje z siebie ostatnie tchnienie, jakby pozwolił sobie na ostatni kaprys.
Lauren nie porusza się. Leży spokojna. Twarz ma gładką, oddycha powoli i regularnie. Na wpółotwartych ustach błąka się lekki uśmiech, ma zamknięte oczy i wydaje się pogrążona we śnie. Jej długie włosy okalają twarz, a prawa ręka spoczywa na brzuchu.
Strażnik na parkingu przeciera oczy, widział wszystko „jak w kinie”, ale „tym razem to była prawda” – powie znacznie później. Wstaje, wybiega na ulicę, zaraz jednak zawraca. Drżącą ręką podnosi słuchawkę telefonu i wykręca 911. Wzywa pomocy i karetka natychmiast wyrusza w drogę. Stołówka w San Francisco Hospital to duże pomieszczenie o wyłożonej białą terakotą podłodze i na żółto pomalowanych ścianach. Znajduje się tu mnóstwo prostokątnych stołów, ustawionych wzdłuż głównego przejścia, które prowadzi od drzwi aż do dystrybutorów z jedzeniem i napojami. Doktor Philip Stern drzemał, leżąc na jednym ze stołów, w dłoni wciąż trzymał filiżankę z resztką zimnej kawy. Nieco dalej jego kolega kiwał się na krześle i niewidzącym wzrokiem wpatrywał w przestrzeń. W kieszeni lekarskiego kitla zabrzęczał pager. Stern otworzył jedno oko i spojrzał na zegarek: jego dyżur kończył się dokładnie za piętnaście minut. „Coś podobnego! Że też na mnie musiało trafić! Frank, połącz się z centralą!” Frank zdjął słuchawkę z wiszącego obok na ścianie telefonu, wysłuchał informacji, rozłączył się i zwrócił do Sterna: „Wstawaj, stary, wzywają nas. Union Square, kod numer trzy, chyba to coś poważnego…”
Obaj pracujący w EMS lekarze podnieśli się i ruszyli w kierunku parkingu, gdzie czekała już na nich karetka, gotowa do odjazdu, z migoczącym na dachu kogutem. Dwa krótkie dźwięki syreny zaanonsowały wyjazd zespołu 02. Była za kwadrans siódma, ruch na Market Street jeszcze się nie zaczął i ambulans mknął szybko w słonecznym blasku poranka.
– Niech to szlag, w dodatku zapowiada się cudny dzień! – Musisz tak zrzędzić?
– Muszę, bo konam ze zmęczenia. A w dodatku prześpię cały dzień i nie skorzystam z tak pięknej pogody.
– Skręcaj w lewo, pojedziemy na skróty, pod prąd. Frank wykonał polecenie i karetka wjechała w Polk Street w kierunku Union Square. „Dodaj gazu, już ich widzę”. Kiedy ambulans dotarł do placu, zobaczyli najpierw wrak starego triumpha zaczepionego o hydrant. Frank wyłączył syrenę. – Kurczę, ale mu się trafiło – zauważył Stern, wyskakując z wozu. Dwaj policjanci byli już na miejscu, jeden z nich poprowadził Philipa do rozbitej wystawy. – Gdzie kierowca? – zapytał lekarz.
– Tam, przed panem. To kobieta, jest lekarzem, zdaje się, że pracuje w pogotowiu. Może ją pan zna? Stern klęczał już obok ciała Lauren i wrzeszczał na kolegę, aby się pospieszył.
Nożyczkami rozciął spodnie i bluzkę leżącej. Na lewej nodze widać było wyraźną deformację, otoczoną rozległym krwiakiem. Wszystko wskazywało na złamanie. Reszta ciała wydawała się nietknięta.
– Przygotuj kroplówkę i elektrokardiograf. Wyczuwam nitkowate tętno, brak ciśnienia, puls czterdzieści osiem, rana na głowie, złamanie prawej kości udowej z wewnętrznym krwotokiem. Dawaj szyny. Znamy ją? Jest od nas?
– Już ją chyba kiedyś widziałem, jest internistką w Izbie Przyjęć, pracuje z Fernsteinem. Jedyna, która mu staje okoniem. Philip nie zareagował na tę ostatnią uwagę. Frank sprawnie umieścił siedem elektrod na klatce piersiowej młodej kobiety, kolorowym przewodem połączył je z przenośnym elektrokardiografem i włączył aparat. Ekran natychmiast rozbłysnął.
– Co się dzieje? – spytał Frank kolegę.
– Niedobrze, tracimy ją. Ciśnienie osiem na sześć, puls sto czterdzieści, wargi sine. Biorę rurkę intubacyjną, siódemkę. Trzeba intubować.
Doktor Stern umieścił kateter we właściwym miejscu, a pojemnik z solą fizjologiczną podał jednemu z policjantów.
– Niech pan to trzyma w górze, muszę mieć wolne ręce. Odwrócił się do kolegi i polecił mu wstrzyknąć pięć miligramów adrenaliny do kroplówki, sto dwadzieścia pięć miligramów solu – medrolu i natychmiast przygotować defibrylator. W tej samej chwili temperatura ciała Lauren zaczęła gwałtownie spadać, a wykres elektrokardiogramu stał się nieregularny.
W dole zielonego ekranu małe czerwone serce pulsowało nierówno. Słychać było krótkie, powtarzające się buczenie – dźwięk sygnalizujący groźbę migotania komór. – No, maleńka, trzymaj się! Musi mieć straszny krwotok wewnętrzny. A co z brzuchem? – Miękki. Krwawi pewnie udo. Gotowy do intubacji? Nie minęła nawet minuta, a Lauren miała już rurkę w krtani. Podłączono ją do respiratora. Stern zapytał o bilans danych. Frank odpowiedział, że oddech stał się regularny, a ciśnienie spadło do pięciu. Nie zdążył dokończyć zdania: krótki, przenikliwy pisk aparatu przerwał mu w pół słowa. – Jest migotanie, daj trzysta dżuli! Philip potarł o siebie obie elektrody.
– W porządku, możesz ruszać! – zawołał Frank. – Odsunąć się, włączaj!
Pod wpływem impulsu ciało uniosło się gwałtownie, wygięło w łuk, a potem opadło.
– Za mało!
– Daj trzysta sześćdziesiąt, zaczynamy od nowa!
– Trzysta sześćdziesiąt, chyba to pomoże.
– Odsunąć się!
Ciało znów się uniosło i opadło, bezwładne.
– Daj pięć miligramów adrenaliny i znowu trzysta sześćdziesiąt. Odsunąć się! Kolejny impuls, ciało podskoczyło.
– Ciągle nic! Tracimy ją. Wstrzyknij ampułkę lidokainy do kroplówki. Dobra, odsunąć się! Ciało wyprężyło się.
– Wstrzyknę pięćset miligramów bretylium, a ty ładuj trzysta osiemdziesiąt. Szybko!
Po następnym wstrząsie ciało Lauren znów się uniosło. Jej serce zdawało się reagować na wstrzyknięte środki i zaczęło bić stałym rytmem, ale trwało to zaledwie chwilę. Gwizd, który ustał na kilka sekund, rozległ się ze zdwojoną siłą… „Zatrzymanie akcji serca” – stwierdził Frank. Philip natychmiast przystąpił do masażu serca z jakąś niezwykłą zaciekłością. Starając się utrzymać ją za wszelką cenę przy życiu, błagał: „Nie bądź głupia, jest taka piękna pogoda, wracaj, nie rób nam tego”. Następnie kazał koledze ponownie włączyć aparaturę. Frank próbował go uspokoić: „Philip, to nic nie da”. Ale Stern nie dawał za wygraną i wrzasnął, aby czym prędzej uruchomił defibrylator. Frank usłuchał. Po raz kolejny kazano wszystkim się odsunąć. Ciało dziewczyny podskoczyło, ale zapis elektrokardiogramu pozostał płaski. Philip znów rozpoczął masaż serca, na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Zmęczenie potęgowało desperację młodego lekarza, czuł się bezradny.
Kolega zdawał sobie sprawę, że Stern stracił poczucie rzeczywistości. Powinien był przerwać reanimację już kilka minut wcześniej, w momencie zgonu, tymczasem nadal kontynuował masaż.
– Podaj jeszcze pół miligrama adrenaliny i przełącz na czterysta.
– Philip, przestań, to nie ma sensu, ona nie żyje. Co ty wyprawiasz?!
– Stul pysk i rób, co ci każę!
Policjant ze zdziwieniem spojrzał na klęczącego obok Lauren lekarza, ale ten nie zwrócił na to uwagi. Frank wzruszył ramionami, wstrzyknął nową dozę leku do kroplówki i naładował defibrylator. Kiedy na aparacie było czterysta, Stern nie poprosił nawet, żeby się odsunąć, i przyłożył elektrody.
Wskutek gwałtownego wstrząsu ciało uniosło w górę klatkę piersiową. Zapis pozostał jednak beznadziejnie płaski. Ale lekarz nawet na niego nie spojrzał, już wiedział, jaki będzie efekt, zanim podjął ostateczną próbę. Uderzył pięścią w pierś Lauren.
– Cholera, cholera! Frank objął go mocno ramionami i potrząsnął.
– Uspokój się, Philip, tracisz głowę. Przestań! Masz stwierdzić zgon i wynosimy się stąd. Puściły ci nerwy, musisz odpocząć. Philip był zlany potem, miał nieprzytomne oczy. Frank podniósł głos, ujął w dłonie głowę przyjaciela i zmusił go do spojrzenia prosto w oczy.
Jeszcze raz nakazał mu spokój, a ponieważ nie było żadnej reakcji, wymierzył siarczysty policzek. Uderzenie odniosło skutek, do Sterna zaczął docierać głos przemawiającego łagodnie kolegi: „Wracamy, bracie, musisz dojść do siebie”. Frank, wyczerpany, ostatkiem sił podniósł się z ziemi i odszedł, rzucając dookoła bezradne spojrzenie. Znieruchomiali niczym słupy soli policjanci ze zdumieniem przypatrywali się obu lekarzom. Frank, idąc, oglądał się co chwila za siebie; sprawiał wrażenie zdesperowanego. Philip wciąż klęczał, zwinięty w kłębek. W końcu powoli uniósł głowę i oznajmił zachrypniętym głosem: „Zgon. Jest siódma dziesięć”. Spojrzał na osłupiałego policjanta, wciąż trzymającego w ręku kroplówkę. „Zabierzcie ją, to koniec. Nie możemy już nic więcej dla niej zrobić”. Wstał, podszedł do kolegi, wziął go pod ramię i pociągnął w stronę karetki. Funkcjonariusze odprowadzili wzrokiem wsiadających do karetki lekarzy. Jakieś dziwne te doktorki! – zauważył jeden z nich. Drugi spojrzał na niego poważnie.
– Widziałeś już kiedyś, jak ginie policjant?
– Nie.
– No to nie możesz zrozumieć tego, co przeżyli. Chodź, pomożesz mi. Trzeba ją delikatnie położyć na noszach i zanieść do wozu.
Karetka zniknęła już za zakrętem. Funkcjonariusze zabrali z chodnika bezwładne ciało Lauren, położyli na noszach i przykryte kocem wnieśli do radiowozu. Kilku zapóźnionych gapiów rozchodziło się powoli; przedstawienie właśnie się skończyło.
W ambulansie panowała kompletna cisza. Frank pierwszy przerwał milczenie:
– Philip, co z tobą?
– Ona nie ma jeszcze trzydziestki, to lekarka, w dodatku piękna jak marzenie. Można umrzeć z zachwytu.
– Ale ona umarła! Czy to coś zmienia, że jest piękną lekarką?
Mogła być paskudna i pracować w supermarkecie. To przeznaczenie, nie można nic na to poradzić, widać wybiła jej godzina. Zaraz wrócimy, pójdziesz się położyć i spróbujesz wziąć się w garść.
Dwie przecznice za nimi radiowóz mijał skrzyżowanie, kiedy zajechała mu drogę taksówka. Rozwścieczony policjant gwałtownie zahamował i włączył syrenę; skruszony kierowca „Limo Service” natychmiast się zatrzymał i grzecznie przeprosił za nieuwagę. Ciało Lauren zsunęło się z noszy na podłogę.
Funkcjonariusze otworzyli tylne drzwi, młodszy z nich wziął dziewczynę za nogi, starszy za ramiona. Jego twarz znieruchomiała, kiedy ujrzał poruszającą się klatkę piersiową.
– Ona oddycha!
– Co takiego?
– Mówię ci, że ona oddycha, wskakuj za kierownicę i pędź do szpitala!
– Coś podobnego! Miałem rację, coś mi nie grało z tymi konowałami!
– Zamknij się i jedź. Nic z tego nie rozumiem, ale ci dwaj jeszcze mnie popamiętają!
Radiowóz z ogromną prędkością wyprzedził karetkę. Siedzący w niej lekarze spojrzeli na siebie zaskoczonym wzrokiem. To byli „ich gliniarze”. Philip chciał włączyć syrenę i popędzić za nimi, ale Frank stanowczo zaprotestował. Na dzisiaj miał serdecznie dosyć.
– Dlaczego oni tak gnają?
– A skąd mogę wiedzieć? – odpowiedział Frank. – I wcale nie jestem pewien, czy to byli oni. Wszyscy gliniarze są do siebie podobni.
Dziesięć minut później ambulans zaparkował przed szpitalem obok radiowozu z otwartymi drzwiami. Philip wysiadł z karetki i poszedł w stronę recepcji. Przyśpieszył kroku. Nawet nie pozdrowił dyżurującej pielęgniarki; od razu przystąpił do rzeczy:
– W której jest sali?
– Ale kto, doktorze Stern?
– Ta młoda kobieta, którą właśnie przywieźli.
– Jest w bloku trzecim, zajął się nią Fernstein. Zdaje się, że należała do jego zespołu.
W tym momencie starszy z policjantów poklepał go po ramieniu.
– I czego was uczą, panowie doktorzy?
– Przepraszam, nie rozumiem.
Mógł sobie przepraszać, to nie wystarczało. Jak mógł stwierdzić zgon kobiety, która zaczęła oddychać w radiowozie? „Zdaje pan sobie sprawę, że gdyby nie ja, wsadziliby ją żywą do lodówki?”
Już on nie puści tego płazem. W tej samej chwili podszedł do nich profesor Fernstein, nie zwracał najmniejszej uwagi na policjanta i skierował się bezpośrednio do młodego lekarza:
„Doktorze Stern, ile łącznie adrenaliny zaaplikował pan rannej?” „Dziesięć i pół miligrama” – odpowiedział Philip.
Profesor porządnie go zbeształ. Dodał, że takie postępowanie świadczy o braku równowagi emocjonalnej. Następnie zwrócił się do policjanta i oznajmił, że zanim doktor Stern stwierdził zgon, Lauren nie żyła już od jakiegoś czasu.
Oświadczył, że nie ulega wątpliwości, iż ekipa lekarska popełniła błąd, zbyt długo zajmując się reanimacją i trwoniąc bez potrzeby pieniądze podatników. Aby raz na zawsze zamknąć dyskusję, wyjaśnił, że wstrzyknięty płyn zgromadził się wokół osierdzia. „Kiedy samochód gwałtownie zahamował, płyn przedostał się do serca. Nastąpiła normalna reakcja chemiczna, dlatego zaczęło bić”. Niestety, śmierć mózgu była nieodwracalna. Co się tyczy serca, zatrzyma się ono, jak tylko płyn się rozpuści. „Może nawet teraz, kiedy tu z panem rozmawiam”. Zasugerował, że będąc na miejscu policjanta, przeprosiłby doktora Sterna za zbyt ostrą reakcję, a lekarza poprosił, by ten, przed wyjściem, zjawił się u niego w gabinecie. Policjant spojrzał na Philipa i mruknął pod nosem: „Widzę, że nie tylko policja ma monopol na zawodową solidarność. Wcale nie życzę panu miłego dnia”. Odwrócił się na pięcie i wyszedł ze szpitala. Kiedy wahadłowe drzwi wejściowe przestały się ruszać, rozległ się warkot zapalanego silnika. Stern stał nieruchomo, z rękami opartymi o kontuar recepcji i zmrużonymi oczami patrzył na pielęgniarkę. „Co się tu tak naprawdę dzieje?” Lecz ona tylko wzruszyła ramionami i przypomniała, że Fernstein z pewnością już na niego czeka. Zapukał do uchylonych drzwi szefa Lauren. Wszechwładny mandaryn zaprosił go do środka. Stał za biurkiem, tyłem do wchodzącego, i wyglądał przez okno. Najwyraźniej czekał, aby to Stern rozpoczął rozmowę. Tak też się stało. Philip przyznał, że nie do końca zrozumiał skierowane do policjanta wyjaśnienia. Fernstein przerwał mu beznamiętnym tonem: – Niech pan mnie uważnie wysłucha, Stern. To, co powiedziałem temu oficerowi, było jedynym wytłumaczeniem, jakie mógł pojąć. W ten sposób odwiodłem go od zamiaru złożenia na pana raportu, bo to zapewne zniszczyłoby pańską karierę. Jest pan przecież doświadczonym lekarzem, a postępował jak sztubak. W naszym zawodzie trzeba umieć pogodzić się ze śmiercią. Nie jesteśmy bogami i nie mamy wpływu na przeznaczenie. Ta młoda kobieta zmarła tuż po waszym przybyciu, a pański upór mógł pana drogo kosztować. – Ale jak może pan wyjaśnić, że znowu zaczęła oddychać? – Nie mam zamiaru tego wyjaśniać, to nie należy do moich obowiązków. Zresztą nie wiemy wszystkiego. Ona umarła, doktorze Stern. Odeszła, czy to się panu podoba, czy nie. Nic mnie nie obchodzi, że jej płuca się poruszają, a serce się jeszcze telepie. Encefalogram jest płaski! Śmierć mózgu jest nieodwracalna. Zaczekamy, aż przestaną działać inne organy, i odeślemy ją do kostnicy. Kropka.
– Przecież nie może pan tego zrobić wobec tyłu widocznych oznak!
Fernstein wyraził swoją dezaprobatę niecierpliwym ruchem głowy i podniesionym głosem. Stern nie będzie mu tu udzielać żadnych lekcji. Czy zdaje sobie ponadto sprawę, ile kosztuje jeden dzień reanimacji? A może szpital ma blokować łóżko tylko po to, by utrzymywać przy sztucznym życiu taką „roślinę”? Stern powinien wreszcie wydorośleć. On, Fernstein, nie odważy się skazywać rodzin takich osób na spędzanie tygodni i miesięcy przy łóżku bezwładnego, pozbawionego inteligencji ciała, „żyjącego” wyłącznie dzięki maszynom. Nie chce być odpowiedzialny za podobne decyzje tylko po to, by zaspokoić lekarskie ego.
Kazał Sternowi wziąć prysznic i zniknąć z pola widzenia. Ale młody lekarz stał jak wrośnięty w ziemię i wynajdował kolejne argumenty. Kiedy stwierdził zgon, serce i płuca pacjentki nie pracowały już od jakichś dziesięciu minut, to prawda. Tak, walczył dalej z jakąś niezrozumiałą determinacją, ale po raz pierwszy w swojej karierze zawodowej wyraźnie czuł, że ta kobieta za nic nie chce umierać. Opisywał, jak w półotwartych oczach Lauren widział nie tylko chęć walki za wszelką cenę, ale i niezgodę na śmierć. Walczył więc razem z nią, nie myśląc o obowiązujących normach, a dziesięć minut później, wbrew wszelkiej logice, wbrew temu, czego się dotąd nauczył, serce znów zaczęło bić, płuca chwytały powietrze, powracało życie. „Ma pan rację – powiedział – jesteśmy tylko lekarzami i nie wiemy wszystkiego. Ona także jest lekarzem”. Błagał Fernsteina, aby dał jej ostatnią szansę. Znano przecież przypadki śpiączki, z której pacjent budził się nagle do życia, choć nikt nie wiedział, jak to się stało. A ta młoda kobieta zrobiła coś, czego nie zrobił nikt przed nią, do diabła więc z kosztami. „Niech pan nie pozwala jej umrzeć, ona tego nie chce, dała nam to do zrozumienia”. Profesor odezwał się po długiej chwili milczenia.
– Doktorze Stern, Lauren była jedną z moich studentek. Miała prawdziwy talent, choć wredny charakter. Szanowałem ją i wiązałem duże nadzieje z jej karierą, ale myślę także o pańskiej, więc rozmowę tę uważam za skończoną”. Stern wyszedł z gabinetu, nie zamknąwszy za sobą drzwi. W korytarzu czekał na niego Frank. – A ty co tu robisz?
– Philip, co ci przyszło do głowy? Wiesz, z kim rozmawiałeś tym tonem? – I co z tego?
– Facet, do którego mówiłeś, jest profesorem tej młodej, znał ją i widywał codziennie od piętnastu miesięcy. Ocalił już tyle istnień ludzkich, ile ty nie zdołasz przez całą resztę życia. Naucz się w końcu panować nad sobą, bo czasem naprawdę ci odbija. – Odchrzań się, Frank. Na dzisiaj mam dość słuchania morałów. Doktor Fernstein zamknął drzwi swojego gabinetu, podniósł słuchawkę telefonu, zawahał się przez moment, podszedł do okna, a potem gwałtownym ruchem chwycił za słuchawkę. Zażądał połączenia z blokiem operacyjnym. Natychmiast po drugiej stronie linii rozległ się czyjś głos.
– Tu Fernstein, proszę przygotować salę, operujemy za dziesięć minut. Zaraz prześlę kartę.
Delikatnie położył słuchawkę na widełki, pokiwał głową i wyszedł z gabinetu. W drzwiach wpadł prosto na profesora Williamsa.
– Co słychać? – spytał ten ostatni. – Zapraszam cię na kawę. – Nie mogę.
– A co robisz?
– Głupotę. Przygotowuję się właśnie do popełnienia piramidalnej głupoty. Muszę już znikać. Zadzwonię do ciebie później.
Fernstein wszedł na blok operacyjny w zielonym, przewiązanym w pasie kitlu. Pielęgniarka naciągnęła mu na dłonie sterylne rękawiczki. W ogromnej sali zespół lekarzy otaczał ciało Lauren. Za jej głową monitor migotaniem wskazywał rytm oddechu i bicie serca.
– Co z nią? – spytał Fernstein anestezjologa.
– Stan stabilny. Wprost niewiarygodnie stabilny. Sześćdziesiąt pięć i dwanaście na osiem. Już śpi. Gazometria w normie. Może pan zaczynać.
– Tak, już śpi…
Skalpel naciął udo na całej długości złamania. Kiedy profesor zaczął rozsuwać mięśnie, nieoczekiwanie przemówił do całego zespołu. Nazywając ich „swoimi drogimi kolegami”, wyjaśnił, że mają oto okazję zobaczyć, jak profesor chirurgii z dwudziestoletnim stażem przeprowadza banalną operację, godną studenta piątego roku: złożenia złamanej kości udowej.
– A wiecie chociaż, dlaczego właśnie ja to robię? Bo nawet student piątego nie zgodziłby się na operację osoby, której mózg nie żyje od ponad dwóch godzin.
Poprosił, by nie zadawano mu żadnych pytań. Operacja nie potrwa długo, a on dziękuje wszystkim za włączenie się do tej „gry”. Lauren była jego studentką i wszyscy zgromadzeni w tej sali powinni zrozumieć jego poczynania. Wszedł radiolog i podał profesorowi wyniki tomografii. Na zdjęciach widać było krwiak płata potylicznego. Postanowiono wykonać punkcję odciążającą mózg. Z tyłu czaszki wywiercono otwór, włożono weń cienką igłę, która przebiła się przez opony. Każdy jej ruch kontrolowano na monitorze. W ten sposób chirurg dotarł aż do krwiaka. Wydawało się, że mózg nie został naruszony. Przez sondę wyciekła cienka strużka krwistego płynu. Niemal jednocześnie spadło ciśnienie śródczaszkowe. Anestezjolog zwiększył strumień tlenu do mózgu przez znajdującą się w tchawicy rurkę. Uwolnionym od nadmiernego ciśnienia komórkom przywrócono normalny metabolizm, zaczęły się stopniowo pozbywać nagromadzonych toksyn. Z minuty na minutę atmosfera na sali rosła. Zespół stopniowo zapominał, że operuje się istotę ludzką klinicznie martwą. To była gra o dużą stawkę, ruchy rąk stały się precyzyjne i profesjonalne. Wykonano prześwietlenie klatki piersiowej, złożono połamane żebra i nakłuto opłucną. Całą operację prowadzono metodycznie i z wielką dokładnością. Pięć godzin później doktor Fernstein ściągnął z trzaskiem gumowe rękawiczki. Poprosił, by pozostali lekarze zszyli rany i przewieźli pacjentkę do sali pooperacyjnej. Po wybudzeniu z narkozy pacjentkę należało natychmiast odłączyć od respiratora.
Jeszcze raz podziękował zespołowi za współpracę i obiecaną dyskrecję. Zanim definitywnie opuścił salę, poprosił jedną z pielęgniarek, Betty, aby go zawiadomiła, jak tylko odłączy respirator. Minął blok operacyjny i szybkim krokiem udał się w kierunku wind. Mijając recepcję, spytał dyżurną, czy doktor Stern przypadkiem jest jeszcze na terenie szpitala. Pielęgniarka zaprzeczyła; młody lekarz wyszedł, wyraźnie przygnębiony. Profesor podziękował za informację i dodał, że będzie w swoim biurze, gdyby ktoś o niego pytał.
Ciało Lauren opuściło blok operacyjny i zostało przewiezione do sali pooperacyjnej. Betty włączyła aparaturę monitorującą pracę serca, encefalograf i respirator. Sprawiało to wrażenie, że na łóżku leży kosmonautka. Pielęgniarka pobrała krew i opuściła salę. Pacjentka spała spokojnie, jej powieki zdawały się kreślić kontury świata snu, kojącego i głębokiego. Po upływie pół godziny Betty zatelefonowała do Fernsteina. Powiedziała, że Lauren już nie jest pod wpływem narkozy. Zapytał o stan pacjentki. Odrzekła, że jest stabilny, jak się tego spodziewał. Nalegała, by jeszcze raz potwierdził swoje polecenie.
– Odłączy pani respirator. Zaraz tam przyjdę. Odłożył słuchawkę. Betty weszła do sali i odłączyła rurkę od aparatury, pozostawiając swojej podopiecznej podjęcie próby samodzielnego oddychania. Parę chwil później wyciągnęła rurkę z tchawicy. Odsunęła do tyłu kosmyk włosów z czoła Lauren, popatrzyła na nią ze wzruszeniem i wyszła, gasząc za sobą światło. Mrok pokoju rozjaśniało teraz zielone światełko encefalografu. Wykres ciągle pozostawał płaski. Dochodziło wpół do dziewiątej wieczorem, w szpitalu panowała cisza. Pod koniec pierwszej godziny końcówka oscylografu zaczęła drgać, początkowo niedostrzegalnie. A potem nagle pisak rysujący linię wystrzelił w górę, wykreślił pokaźny wierzchołek, potem opadł w dół i znów kreska stała się pozioma. Nie było świadka tego zdarzenia. Ale tak właśnie działa przypadek; Betty zjawiła się w sali dopiero godzinę później. Sprawdziła stan Lauren, przejrzała kilka centymetrów zapisu na taśmie, zauważyła to dziwne wybrzuszenie, ściągnęła brwi i dalej przeglądała zapis. Widząc, że potem linia jest zupełnie płaska, odłożyła taśmę, nie stawiając sobie dalszych pytań. Podeszła do wiszącego na ścianie telefonu i zadzwoniła do gabinetu Fernsteina.
– To ja, doktorze. Zapadła w głęboką śpiączkę, ale stan jest stabilny. Co mam robić?
– Znajdzie pani łóżko na piątym piętrze. Dziękuję, Betty. Fernstein odłożył słuchawkę.