Robert Sheckley A tobie dwa razy tyle

W Nowym Jorku masz to jak w banku: ile razy rzucisz się na zasłużona drzemkę, zawsze jest dzwonek. Człowiek z charakterem powiedziałby w takiej sytuacji: „Mam to w nosie, mój dom to moja twierdza, a telegramy można wsunąć pod drzwi”. Ale jeśli ktoś ma, jak Edelstein, niezbyt silny charakter, pomyśli, że może to ta blondynka spod numeru 12C przyszła pożyczyć słoiczek chili. A może nawet jakiś zwariowany reżyser filmowy, który chciałby zrobić film na podstawie twoich listów do matki z Santa Monica. (Dlaczego niby nie? — czy nie robią filmów z gorszych rzeczy niż jego listy?).

Ale tym razem Edelstein rzeczywiście twardo postanowił nie otwierać. Leżąc na kanapie, z zamkniętymi oczami, zawołał:

— Nic nie potrzebuję!

— Owszem, potrzebujesz pan — odpowiedział głos zza drzwi.

— Mam wszelkie możliwe encyklopedie, szczotki i suche produkty — odparł Edelstein znużonym głosem. — Mam wszystko, cokolwiek pan oferuje.

— Niech pan posłucha. Ja nic nie sprzedaję — rzekł głos. — Ja chcę panu coś dać, za darmo.

Edelstein uśmiechnął się kwaśno. Jako nowojorczyk wiedział doskonale, że nawet gdyby ktoś zrobił mu prezent z paczki autentycznych nie znaczonych banknotów dwudziestodolarowych, to i tak w końcu musiałby za nie zapłacić.

— A… jeśli za darmo — odpowiedział — to już w żadnym wypadku mnie na to nie stać.

— Ale naprawdę za darmo — powiedział głos. — Mówiąc „za darmo” mam na myśli, że nie będzie to pana kosztowało ani teraz, ani nigdy.

— Nie jestem tą sprawa zainteresowany — odrzekł Edelstein podziwiając siłę swego charakteru.

Głos zamilkł. Edelstein zawołał:

— Halo, jeśli pan tam jeszcze jest, to proszę sobie iść.

— Drogi panie Edelstein — powiedział głos po chwili. — Cynizm jest tylko formą naiwności. Panie Edelstein, mądrość to sztuka dostrzegania różnic.

— Będzie mi robił wykłady — zwrócił się Edelstein do ściany.

— Okay — odezwał się głos. Niech pan zostanie przy swoim cynizmie i różnicach rasowych. Po co mi jeszcze takie kłopoty?

— Chwileczkę — rzekł Edelstein. Na jakiej podstawie sądzi pan, że mam uprzedzenia rasowe?

— Dosyć tego gadania — odparł głos. — Gdybym zbierał na fundusz Hadassah, albo sprzedawał obligacje pożyczki rządu Izraela, to inna sprawa. Ale jestem po prostu tym, kim jestem, więc przepraszam, że żyję.

— Spokojnie — zmitygował go Edelstein. — Dla mnie jest pan po prostu głosem zza drzwi. Może pan być równie dobrze katolikiem, adwentystą dnia siódmego czy nawet starozakonnym.

— Pan wiedział — odrzekł głos. — Panie, przysięgam…

— W gruncie rzeczy — oświadczył głos — to nie ma żadnego znaczenia. Nieraz spotykam się z takim traktowaniem. Do widzenia, panie Edelstein.

— Chwileczkę.

Edelstein przeklinał sam siebie za głupotę. Ileż to już razy dał się nabrać na gadkę jakiegoś domokrążcy płacąc na przykład dziewięć dziewięćdziesiąt osiem za dwutomową ilustrowaną „Seksualną historię ludzkości”, która, jak mu wytknął jego przyjaciel Manowitz, mógł kupić w pierwszej lepszej księgarni Marboro za dwa dziewięćdziesiąt osiem.

Ale głos miał rację. Edelstein wyczuł, że ma do czynienia z gojem.

I potem taki głos odejdzie i sobie pomyśli: tym Żydom to się wydaje, że są lepsi od innych. I na najbliższym spotkaniu Loży Łosi czy Kawalerów Kolumba powie to swoim fanatycznym przyjaciołom i znów będzie punkt karny dla Żydów.

— Rzeczywiście mam słaby charakter — pomyślał smutno Edelstein i zawołał:

— No już dobrze, proszę wejść! Ale z miejsca uprzedzam: nie mam najmniejszego zamiaru nic kupować.

Zwlókł się z kanapy i ruszył otworzyć. Nagle zatrzymał się, bo głos odpowiedział:

— Dziękuję bardzo — i przeszedł przez drewniane zamknięte na dwa zamki drzwi.

Mężczyzna był średniego wzrostu, przyzwoicie ubrany w zmodyfikowany edwardiański szary garnitur w prążki. Buty z kurdybanu lśniły wypucowane. Był czarny, miał teczkę i przeszedł przez drzwi Edelsteina, jak przez galaretkę „Gella”.

— Chwileczkę, wolnego, chwileczkę rzekł Edelstein łapiąc się na tym, że wykręca sobie palce, i że serce bije mu nieprzyjemnie szybko.

Mężczyzna stał bez ruchu, całkowicie rozluźniony, o krok od drzwi. Edelstein odzyskał oddech.

— Przepraszam — powiedział. — Miałem mały atak, coś w rodzaju halucynacji…

— Chce pan, żebym to zrobił jeszcze raz? — zapytał gość.

— O Boże, nie! To pan rzeczywiście przeszedł przez drzwi? Ale się głupio władowałem.

Edelstein wrócił do kanapy i usiadł ciężko. Mężczyzna zajął miejsce obok na krześle.

— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał gospodarz.

— Ten numer po prostu oszczędza mi czasu — wyjaśnił mężczyzna. — Poza tym załatwia sprawę mojej wiarygodności. Nazywam się Charles Sitwell i zajmuję się badaniem rynku z ramienia Szatana.

Edelstein uwierzył mu. Usiłował przypomnieć sobie jakąś modlitwę, ale zapamiętał jedynie tę, którą odmawiał przy krojeniu chleba na letnim obozie, w którym brał udział jako chłopak. Prawdopodobnie i tak na nic by się nie zdała. Znał także Ojcze Nasz, ale ta modlitwa przecież nawet nie pochodziła z jego religii. A może tak hymn narodowy…

— Niech się pan nie denerwuje powiedział Sitwell. — Nie przyszedłem tu po pańską duszę, nic z tych starych niemodnych bzdur.

— Ale niby na jakiej podstawie mam panu uwierzyć? — zapytał Edelstein.

— Niech pan sam do tego dojdzie — odparł Sitwell. — Niech pan weźmie pod uwagę choćby same wojny. Od pięćdziesięciu lat nic, tylko bunty i rewolucje. Dla nas oznacza to niespotykaną wprost podaż potępionych Amerykanów, Wietcongów, Nigeryjczyków, Biafrańczyków, Indonezyjczyków, obywateli RPA, Rosjan, Hindusów, Pakistańczyków i Arabów. Żydów też, z przykrością muszę powiedzieć. Ściągamy coraz więcej Chińczyków, a zupełnie ostatnio bardzo nam się ożywił rynek południowoamerykański. Mówiąc szczerze, panie Edelstein, dławimy się już duszami. Jeżeli w tym roku wybuchnie jeszcze jedna wojna, to będziemy musieli ogłosić amnestię na grzechy powszednie.

Edelstein przemyślał sprawę.

— To pan rzeczywiście nie przyszedł po to, żeby mnie zabrać do piekła?

— Do diabła, nie! — powiedział Sitwell. — Mówiłem panu przecież, że mamy listę oczekujących jak stąd do Peter Cooper Village. Piekło dosłownie trzeszczy w szwach.

— No więc… to po co pan tu przyszedł?

Sitwell założył noga na nogę i pochylił się z powagą.

— Panie Edelstein, musi pan zrozumieć, że piekło bardzo przypomina koncerny U.S. Steel i L.T. and T. Stanowimy potężną instytucję i działamy w mniejszym czy większym stopniu na zasadzie monopolu. Ale, jak każde duże towarzystwo, jesteśmy w służbie publicznej i zależy nam na dobrej opinii.

— To się trzyma kupy — przyznał Edelstein.

— Ale odwrotnie niż Ford, nie możemy ustanowić fundacji i rozdawać stypendiów i dotacji. Ludzie by tego nie zrozumieli. Z tych samych względów nie budujemy wzorcowych miast i nie walczymy z zanieczyszczeniem środowiska. Nie moglibyśmy nawet zbudować tamy w Afganistanie, żeby nie zakwestionowano naszych motywów.

— Rozumiem, w czym problem — rzekł Edelstein.

— Ale mimo to chcielibyśmy coś robić. Dlatego od czasu do czasu, zwłaszcza teraz, przy tak korzystnej koniunkturze, przeznaczamy niewielką premię do rozdzielenia pomiędzy przypadkowo wybranych potencjalnych klientów.

— Ja? Wasz klient?

— Nikt przecież nie robi z pana grzesznika — podkreślił Sitwell. — Powiedziałem: potencjalnych, a to może oznaczać dosłownie każdego.

— Och… a na czym polega to premia?

— Trzy życzenia — odparł z ożywieniem Sitwell. — Stara tradycyjna forma.

— Zaraz, sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem — rzekł Edelstein. — Mam wymienić trzy dowolne życzenia? I żadnej kary, żadnych ukrytych „ale” czy „jeśli”?

— Owszem, jest jedno „ale” — odparł Sitwell.

— Wiedziałem — westchnął Edelstein.

— Sprawa jest bardzo prosta. O cokolwiek pan poprosi, pański najgorszy wróg dostanie tego dwa razy tyle.

Edelstein zastanowił się.

— To znaczy, że gdybym poprosił o milion dolarów…

— To pański wróg dostanie dwa miliony.

— A gdybym tak poprosił o zapalenie płuc?

— To pański najgorszy wróg dostanie obustronnego zapalenia płuc. Edelstein ściągnął usta i potrząsnął głową.

— Nie chciałbym was uczyć waszego fachu, ale chyba zdajecie sobie sprawę, że stosując taka klauzulę wystawiacie na próbę dobre serce klienta.

— Owszem, jest w tym pewne ryzyko, ale niezbędne z kilku powodów — rzekł Sitwell. — Otóż, widzi pan, ta klauzula pełni funkcję czegoś w rodzaju psychicznego sprzężenia zwrotnego, które pomaga utrzymać homeostaz.

— Przykro mi, ale nie bardzo pana rozumiem — odparł Edelstein.

— Spróbuję to wyrazić w ten sposób. Ta klauzula w pewnym sensie ogranicza te trzy życzenia, utrzymując je w granicach zdrowego rozsądku. Pragnienie to potężna siła.

— Mogę sobie wyobrazić. Czy jest jeszcze jakiś inny powód?

— Powinien już się pan był sam go domyślić — rzekł Sitwell obnażając wyjątkowo białe zęby w czymś, co miało przypominać uśmiech. — Tego rodzaju klauzula to nasz znak fabryczny. Można po nim poznać przedziwnie piekielny towar.

— Rozumiem, rozumiem — powiedział Edelstein. — Potrzebuję jednak trochę czasu do zastanowienia.

— Ważność mojej oferty wynosi trzydzieści dni. — Sitwell wstał. — Jeśli zdecyduje się pan na wyrażenie życzeń, wystarczy, że je pan sformułuje — głośno i dobitnie. Reszta należy do mnie.

Sitwell ruszył do drzwi.

— Jest jeden problem — powiedział Edelstein — o którym powinienem chyba wspomnieć.

— Mianowicie?

— Tak się akurat składa, że nie mam najgorszego wroga. Szczerze mówiąc, w ogóle nie mam wroga na całym świecie.

Sitwell zaśmiał się rubasznie, a następnie otarł oczy fiołkową chustką.

— Edelstein! Czy pan przypadkiem nie przesadza? Nie ma pan wroga na całym świecie? A pański kuzyn Seymour, któremu nie chciał pan pożyczyć pięciuset dolarów na otwarcie pralni? Czy on się nagle stał pańskim przyjacielem?

— Nie pomyślałem o Seymourze — przyznał Edelstein.

— A co pan powie o pani Abramowitz, która spluwa na sam dźwięk pańskiego imienia, ponieważ nie chciał się pan ożenić z jej Marjorie? A Tom Cassidy spod numeru 1C, który ma pełny zbiór mów Goebbelsa i co noc mu się śni, że wyrzyna w pień wszystkich żydów na całym świecie, poczynając od pana? Panie… czy pan ma dobrze w głowie?

Siedzący na kanapie Edelstein zrobił się biały jak ściana i znów zacisnął mocno ręce.

— Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

— Nikt sobie nie zdaje sprawy — rzekł Sitwell. — Ale co się pan przejmuje, sześciu czy nawet siedmiu wrogów to drobiazg; zapewniam pana, że jest pan dużo poniżej średniej, jeśli chodzi o współczynnik nienawiści.

— Kto jeszcze — zapytał Edelstein ciężko dysząc.

— Nie powiem panu — odrzekł Sitwell. — Byłoby to dodatkowe zbędne obciążenie.

— Ale przecież ja muszę wiedzieć, kto jest moim największym wrogiem! Cassidy? Uważa pan, że powinienem kupić pistolet?

Sitwell potrząsnął głowa.

— Cassidy jest niegroźnym półgłówkiem. Nie podniesie na pana nawet palca, może mi pan wierzyć. Pańskim największym wrogiem jest Edward Samuel Manowitz.

— Jest pan pewien? — zapytał Edelstein z niedowierzaniem.

— Całkowicie pewien.

— Ale przecież Manowitz to mój najlepszy przyjaciel.

— A zarazem i pański najgorszy wróg. Tak to czasami bywa. Do widzenia, panie Edelstein, i wszystkiego najlepszego w sprawie pańskich trzech życzeń.

— Chwileczkę! — wykrzyknął Edelstein. Cisnęło mu się na usta milion pytań, ale był skrępowany, więc zapytał tylko:

— Jak to jest możliwe, żeby piekło było takie przeładowane?

— Bo tylko niebo nie ma granic — odparł Sitwell.

— A co do nieba, też pan jest zorientowany?

— Oczywiście. To organ założycielski. No, ale ja już naprawdę muszę iść. Jestem umówiony w Poughkeepsie. Wszystkie dobrego, panie Edelstein.

Sitwell pomachał mu ręką, odwrócił się i przeszedł przez zamknięte drzwi.

Edelstein siedział bez ruchu przez pięć minut. Myślał o Eddim Manowitzu. Najgorszy wróg! To śmieszne; jeśli chodzi o tę informację, to już się z pewnością musiały piekłu druty poplątać. Zna Manowitza od dwudziestu lat, widują się niemal codziennie, grają w szachy i w remika. Chodzą na spacery i do kina i przynajmniej raz na tydzień jedzą razem kolację.

To prawda, że Manowitzowi zdarza się nie panować nad językiem i potrafi przekroczyć granice dobrego smaku.

Czasem Manowitz bywa naprawdę ordynarny. Mówiąc szczerze, nieraz go obraził.

— Ale przecież jesteśmy przyjaciółmi — powiedział sam do siebie Edelstein. — No, jesteśmy przyjaciółmi, tak czy nie?

Sprawdzenie, czy to prawda, nie przedstawia większych trudności — stwierdził. Może zażądać na przykład miliona dolarów. Dla Manowitza oznaczałoby to dwa miliony. I co z tego? Co jemu, bogatemu człowiekowi, może przeszkadzać, że jego najlepszy przyjaciel jest bogatszy?

Owszem! Przeszkadzałoby mu! I to cholernie! Myśl, że taki cwaniaczek jak Manowitz wzbogacił się na jego życzenie, doprowadzałaby go do szału.

— Mój Boże! — pomyślał Edelstein. Jeszcze godzinę temu byłem biedny, ale szczęśliwy. A teraz mam przed sobą perspektywę spełnienia trzech życzeń i wroga.

Spostrzegł, że znów wykręca sobie ręce. Potrząsnął głową. Musi to jednak przemyśleć.

W następnym tygodniu Edelstein wziął urlop i dzień i noc siedział z piórem i notesem w ręku. Początkowo myśl jego natrętnie krążyła wokół zamków. Zamki pasowały jakoś do takich życzeń. Ale jak się nad tym zastanowił, nie była to taka prosta sprawa. Jeśli się wzięło przeciętny zamek z marzeń, taki z kamiennymi murami grubości dziesięciu stóp, z otaczającym go dziedzińcem, i wszystkim, powstał problem utrzymania obiektu. A ogrzewanie, a kilkoro służby — bez tego to wszystko byłoby śmieszne.

Zawsze więc kończyło się jednak na pieniądzach.

Zupełnie przyzwoity zamek mógłbym utrzymać za dwa tysiące dolarów tygodniowo, pomyślał Edelstein, pospiesznie zapisując w notatniku jakieś cyfry. Ale to by oznaczało, że Manowitz będzie miał dwa zamki plus cztery tysiące dolarów na utrzymanie tygodniowo!

W następnym tygodniu Edelstein miał już zamki z głowy i gorączkowo rozważał nieograniczone możliwości i kombinacje podróży. Czy to nie będzie za dużo, jak zażąda podróży dookoła świata? Może za dużo; nie wiedział, czy da radę. Oczywiście lato w Europie — bardzo proszę. Nawet dwutygodniowy urlop w „Fontainebleau” w Miami Beach na zregenerowanie skołatanych nerwów.

Ale dla Manowitza oznacza to podwójny urlop! Jeżeli Edelstein zatrzyma się w „Fontainebleau”, Manowitz weźmie apartament w Colony Club w Key Largo. I będzie dwa razy dłużej.

Chyba lepiej pozostać biednym i nie stwarzać Manowitzowi takiej okazji. Chyba, ale nie na pewno.

W ostatnim tygodniu Edelstein był już zły, doprowadzony do rozpaczy stał się nawet cyniczny. Pomyślał: skończony idiota, skąd możesz wiedzieć, że to wszystko nie jest bzdura.

Wielka rzecz, że Sitwell przenika przez zamknięte drzwi?

Z tego jeszcze nie wynika, że jest czarodziejem. Może w ogóle niepotrzebnie się martwię?

Ku własnemu zaskoczeniu wstał nagle i głośno, stanowczo zażądał:

— Chcę mieć dwadzieścia tysięcy dolarów, i to natychmiast.

Poczuł lekki nacisk na prawy pośladek. Wyciągnął portfel. Znalazł w nim wystawiony na siebie potwierdzony czek na dwadzieścia tysięcy dolarów.

Poszedł do swojego banku i zrealizował czek trzęsąc się ze strachu, że go lada chwila capnie policja. Dyrektor banku spojrzał na czek i podparafował go. Kasjer spytał Edelstein, jakie sobie życzy banknoty. Edelstein polecił mu zapisać to na jego konto. Kiedy wychodził z banku, wpadł tam właśnie Manowitz z wyrazem strachu, radości i osłupienia na twarzy…

Edelstein pospieszył do domu, zanim Manowitz zdążył otworzyć usta. Do końca dnia bolał go żołądek.

Kretyn! Zażądał tylko głupich dwudziestu tysięcy! A Manowitz dostał czterdzieści!

Można było skonać ze zdenerwowania.

Nastroje Edelsteina wahały się pomiędzy apatią a wściekłością. Wrócił ból żołądka, co prawdopodobnie oznaczało wrzód.

To jest jednak cholernie niesprawiedliwe. Przecież nie wpędzi się do grobu przejmując się Manowitzem.

Owszem, dlaczego nie. Ponieważ teraz już nie miał wątpliwości co do tego, że Manowitz jest jego wrogiem, i myśl o tym, że jego wróg się dzięki niemu wzbogaci, dosłownie go zabijała.

Zastanowił się nad tym i powiedział sobie: posłuchaj mnie Edelstein, tak dalej nie możesz, musisz wreszcie i ty mieć z tego jakąś satysfakcję!

Ale w jaki sposób?

Przechadzał się po mieszkaniu tam i z powrotem; ból musiał być z pewnością spowodowany wrzodem żołądka, bo czymże by jeszcze?

Wreszcie — tak, ma! Edelstein przestał spacerować. Przewrócił dziko oczami, złapał papier i ołówek i dokonał błyskawicznego obliczenia. Kiedy skończył, zaczerwieniony i podniecony, po raz pierwszy od wizyty Sitwella poczuł się szczęśliwy. Wstał i wykrzyknął:

— Chcę sześćset funtów siekanych kurzych wątróbek, i to natychmiast. W ciągu pięciu minut zaczęli walić dostawcy. Edelstein zjadł kilka ogromnych porcji wątróbki, dwa funty schował do lodówki i prawie całą reszta sprzedał dostawcy na pniu za pół ceny zarabiając na tym ponad siedemset dolarów. Siedemdziesiąt pięć funtów, które przeoczyli, musiał zabrać dozorca. Edelstein konał ze śmiechu na myśl o Manowitzu, który stoi u siebie w mieszkaniu po szyję w siekanej wątróbce.

Ale jego radość trwała krótko. Dowiedział się bowiem, że Manowitz zatrzymał dla siebie dziesięć funtów (zawsze miał ogromny apetyt), pięć funtów dał w prezencie małej, niepozornej wdowie; na której zawsze usiłował zrobić wrażenie, a resztę sprzedał dostawcy obniżając mu cenę o jedną trzecią i zarabiając na tym ponad dwa tysiące dolarów.

— Jestem najgorszym idiotą na świecie — pomyślał. Za chwilę głupiej satysfakcji poświęciłem życzenie warte, skromnie licząc, sto milionów dolarów. I co ja z tego mam? Dwa funty siekanej wątróbki z drobiu, kilkaset dolarów i dozgonną wdzięczność dozorcy!

Zdawał sobie sprawę, że ta prymitywna zawiść go wykończy.

Zostało mu już tylko jedno życzenie. Teraz mądre wykorzystanie tej ostatniej okazji stało się sprawą zasadniczej wagi. Ale musi poprosić o coś, co mu jest bardzo potrzebne, a czego by sobie Manowitz w żadnym razie nie życzył.

Minęły cztery tygodnie. Pewnego dnia Edelstein uświadomił sobie ponuro, że termin upływa. Łamał sobie głowę, po to jednak jedynie, żeby potwierdzić swoje najgorsze podejrzenia: że Manowitz lubi wszystko to co i on. Manowitz lubił bowiem: zamki, urlopy, kobiety, wino, muzykę i jedzenie. O czymkolwiek pomyślał, Manowitz małpował go we wszystkim.

Nagle przypomniał sobie. Otóż Manowitz — dziwny kaprys podniebienia — nie znosi wędzonego łososia, nawet najlepszego.

Edelstein modlił się: Dobry Boże, który rządzisz niebem i piekłem, miałem do dyspozycji trzy życzenia i dwa zmarnowałem. Wysłuchaj mnie, Boże, nie chciałbym być niewdzięczny, ale pytam cię: czy człowiek, któremu zagwarantowano spełnienie trzech życzeń, nie ma prawa lepiej ich wykorzystać, niż ja to zrobiłem. Czy nie powinno mu się przydarzyć coś dobrego bez nabijania kabzy Manowitzowi, jego najgorszemu wrogowi, który nawet palcem nie kiwnie, tylko zgarnia wszystko podwójnie, bez najmniejszego wysiłku czy przykrości!

Wybiła ostatnia godzina. Edelstein był spokojny jak człowiek, który już się pogodził ze swoim losem. Zrozumiał, że jego nienawiść do Manowitza, jest bezcelowa, niegodna. Z nową, pełną słodyczy pogodą powiedział sobie: a teraz poproszę o coś, na czym mnie, Edelsteinowi, osobiście zależy. Jeśli i Manowitz musi na tym zyskać, to już trudno, nie ma rady.

Edelstein stanął wyprostowany i powiedział:

— To jest moje ostatnie życzenie. Zbyt długo byłem kawalerem. Potrzebna mi jest kobieta, z którą mógłbym się ożenić. Powinna mieć około 162 centymetrów wzrostu, ważyć około 52 kilogramów i być oczywiście zgrabną naturalną blondynką. Powinna być przy tym inteligentna, praktyczna, zakochana we mnie, naturalnie żydówka, ale zmysłowa i wesoła…

Umysł Edelsteina nabrał wyższych obrotów!

— A szczególnie — dodał — powinna… nie bardzo wiem, jak to wyrazić… powinna stawiać najwyższe, jakim tylko potrafiłbym sprostać, wymagania czysto seksualne. Rozumiesz, o co mi chodzi, Sitwell? Delikatność nie pozwala mi precyzować tego dokładniej, ale gdyby istniała potrzeba dalszych wyjaśnień…

Rozległo się lekkie, jak gdyby zmysłowe stukanie do drzwi. Edelstein chichocząc poszedł otworzyć. Ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, dwa funty siekanej wątróbki i teraz to! Mam cię, Manowitz, pomyślał. Dwa razy tyle, ile mężczyzna może. Tego się nie życzy najgorszemu wrogowi — a ja życzę!

Загрузка...