Robert Sheckley Agencja Uwalniania od Kłopotów

Żaden interesant — naturalnie z wyjątkiem osób wysoko postawionych — nie mógł ominąć sekretariatu, gdyż M. Ferguson przyjmował jedynie po uprzednim umówieniu wizyty. Jego czas liczył się na wagę złota i musiał go chronić.

Jednakże miss Dale, jego sekretarka, była osobą młodą i łatwo było jej zaimponować. A interesant był mężczyzną w wieku budzącym uszanowanie. Ubrany w garnitur z angielskiego tweedu o kroju bardzo konserwatywnym, używał laski o złotej gałce i wytwornych wizytówek. Miss Dale, sądząc, że musi to być ktoś ważny, skierowała go do biura M. Fergusona.

— Dzień dobry, drogi panie — powiedział interesant, skoro tylko miss Dale zamknęła za nim drzwi. — Pozwoli pan, że się przedstawię: Esmond z Agencji Uwalniania od Kłopotów.

Wręczył Fergusonowi swą kartę.

— Hm, hm! — mruknął Ferguson, niezadowolony z niedopatrzenia swej sekretarki. — Z Agencji Uwalniania od Kłopotów. Esmond, powiada pan? Przykro mi, ale nie mam w tej chwili żadnych kłopotów, od których pragnąłbym się uwolnić.

Wstał, żeby uciąć rozmowę.

— Absolutnie żadnych, jest pan tego pewien? — nastawał pan Esmond.

— Absolutnie. Dziękuję, że mnie pan odwiedził…

— Czy mam przez to rozumieć, że pod żadnym względem nie uskarża się pan na ludzi, którzy pana otaczają?

— Hę? A cóż to pana obchodzi?

— Ależ panie Ferguson, to bezpośrednio obchodzi Agencję Uwalniania od Kłopotów.

— Kpi pan sobie ze mnie?

— Bynajmniej — odparł Esmond z lekkim zdziwieniem. — Chce pan może powiedzieć — rzekł Ferguson ze śmiechem — że wy „załatwiacie” ludzi?

— Naturalnie. Niestety, nie mogę panu okazać żadnych referencji, gdyż staramy się unikać wszelkiej reklamy. Ale mogę pana zapewnić, że nasza firma jest stara i szanowana.

Ferguson obserwował niskiego, schludnego i wypielęgnowanego mężczyznę. Jakie ma wobec niego zająć stanowisko? To był z pewnością jakiś żart. Jasne jak słońce. To musiał być żart.

— A co robicie z ludźmi, których… zabieracie? — spytał jowialnym tonem.

— To już nasza sprawa — odparł Esmond. — Dla klienta oni znikają.

Ferguson wstał.

— Świetnie, panie Esmond. Zechce mi pan teraz powiedzieć, po co pan tu przyszedł?

— Właśnie panu to mówię.

— Ależ, panie. Nie biorę tego poważnie. Gdybym panu wierzył choć przez chwilę, powinienem był wezwać policję… Esmond wstał i westchnął.

— A zatem dochodzę do wniosku, że nie pragnie pan skorzystać z naszych usług. Nie uskarża się pan ani na przyjaciół, ani na rodziców, ani na żonę.

— Na żonę? A cóż pan wie o mojej żonie?

— Nic a nic, panie Ferguson.

— Rozmawiał pan z naszymi sąsiadami? Z takich rozmów nic nie wynika, absolutnie nic.

— Panie Ferguson, nie mam pojęcia o pańskim pożyciu małżeńskim — zapewnił Esmond i usiadł z powrotem.

— Więc dlaczego mówił pan o mojej żonie?

— Wiemy z doświadczenia, że instytucja małżeńska jest głównym źródłem naszych dochodów.

— A więc nasze małżeństwo jest zupełnie zgodne. Rozumiemy się z moją żoną doskonale.

— Czyli że nie potrzebuje pan usług Agencji Uwalniania od Kłopotów — zakończył Esmond biorąc laskę.

— Proszę chwilę zaczekać. — Ferguson przechadzał się po biurze, z rękami założonymi do tyłu. — Pan wie, że nie wierzę ani jednemu pańskiemu słowu. Ani jednemu. Ale przypuśćmy na chwilę, że mówi pan poważnie… Tak, przypuśćmy… Jaka byłaby… procedura… gdybym… gdybym zażądał…

— Żadna, poza pańskim ustnym zezwoleniem.

— A rachunek?

— Płatny na końcu. Nie żądamy żadnej zaliczki.

— Pytam o to tak… tak z ciekawości — żywo dodał Ferguson. Zawahał się. — Czy to bolesne?

— Ani odrobinę. Ferguson znów zaczął spacerować po pokoju.

— Moja żona i ja rozumiemy się bardzo dobrze powiedział. — Jesteśmy małżeństwem już od siedemnastu lat. Naturalnie nie można się dziwić pewnym tarciom w ciągu tak długiego pożycia. Dziwne byłoby, gdyby było inaczej. Twarz Esmonda pozostała zupełnie obojętna.

— Człowiek uczy się z czasem iść na ustępstwa — ciągnął Ferguson. — Ale ja doszedłem do wieku, w którym kaprysy mnie… mnie…

— Rozumiem doskonale — rzekł Esmond.

— Chcę powiedzieć — podjął Ferguson — że moja żona bywa czasami trudna we współżyciu. Z pewnością. Jest agresywna… Uparta… Przypuszczam, że musiano panu o tym opowiadać?

— Absolutnie nie.

— Na pewno panu o tym mówiono! Musiał być przecież jakiś szczególny powód, że pan do mnie przyszedł! Esmond uniósł ramiona.

— Jakkolwiek by było — rzekł Ferguson — doszedłem do wieku, w którym można marzyć o innym ułożeniu sobie życia. Przypuśćmy, że nie byłbym żonaty. Przypuśćmy, że chciałbym się związać — powiedzmy — z moją sekretarką. To mogłoby być miłe.

— Co najmniej miłe — poprawił Esmond.

— Właśnie. Nie byłoby zresztą trwałe. Brakowałoby temu solidnej podstawy moralnej, na której musi się budować każde przedsięwzięcie, jeżeli ma być przedsięwzięciem udanym.

— Byłoby to tylko czymś bardzo miłym — powtórzył Esmond.

— Właśnie. Miss Dale jest uroczą młodą kobietą. Nikt nie może temu zaprzeczyć. Ma równe usposobienie, przyjemną naturę, jest wesoła. Przyznaję to…

Esmond uśmiechnął się uprzejmie, wstał i skierował się ku drzwiom.

— Jak mógłbym pana odnaleźć? — spytał nagle Ferguson. — Ma pan moją kartę. Do piątej zastanie mnie pan pod tym numerem. Może do tego czasu postara się pan zdecydować. Nasz czas jest cenny i musimy przestrzegać jego rozkładu.

— To zrozumiałe. — Ferguson uśmiechnął się z lekka. — Nie wierzę w ani jedno słowo z całej tej historii. Nie powiedział mi pan nawet, jakie są wasze warunki.

— Przystępne, zapewniam pana. Zwłaszcza dla człowieka na pańskim stanowisku.

— I mógłbym twierdzić, że nigdy pana nie znałem, nigdy z panem nie rozmawiałem i tak dalej?

— Naturalnie.

— I zastanę pana pod tym numerem?

— Do piątej. Do widzenia, panie Ferguson.

Ferguson zauważył, że drżą mu ręce. Rozmowa z Esmondem była męcząca. Musiał natychmiast zebrać myśli.

Ale to nie było łatwe. Nachylał się nad papierami, zmuszał się do pisania, lecz słowo po słowie przypominał sobie to, o czym mówił Esmond.

Agencja Uwalniania od Kłopotów musiała słyszeć o drobnych wadach jego żony. Esmond mówił przecież, że była agresywna, kłótliwa, uparta. Ferguson mógł tylko uznać dokładność tych twierdzeń, jakkolwiek byłyby niemiłe. Nawet bezstronny obserwator by to zauważył.

Powrócił do pracy. Ale zaraz weszła miss Dale z pocztą do podpisu i Ferguson raz jeszcze zauważył, że była naprawdę czarująca.

— To wszystko, panie Ferguson?

— Uhm! Tak, tak, na razie nie jest mi pani już potrzebna. Jeszcze długo po jej wyjściu wpatrywał się w drzwi.

Nie mógł dłużej pracować w tych warunkach. Postanowił natychmiast wrócić do domu.

— Miss Dale — powiedział, wkładając płaszcz. — Muszę teraz wyjść. Ale jest dużo zaległej pracy. Czy mogłaby pani w tym tygodniu zostać tutaj ze mną przez jeden lub dwa wieczory?

— Naturalnie, panie Ferguson.

— Mam nadzieję, że nie zakłóci to pani prywatnego życia.

— Ależ bynajmniej, proszę pana.

— Spróbujemy… Spróbujemy jakoś to pani wynagrodzić… Do jutra!

Wybiegł z biura z wypiekami na twarzy. Gdy wrócił do domu, żona nakrywała do stołu. Pani Ferguson była małą, niepozorną kobietką o oczach otoczonych tysiącem zmarszczek. Zdziwiła się na jego widok.

— Już wróciłeś! — powiedziała.

— Czy to ci nie odpowiada? — spytał opryskliwie, co dla niego samego było zdumiewające.

— Skądże…

— Wolałabyś może, żebym umarł przy pracy…?

— Ależ ja przecież nic nie powiedziałam…

— Zrób mi tę przyjemność i nie kłóć się ze mną. Choć ten jeden raz nie bądź uparta.

— Nie jestem uparta! — krzyknęła.

— Pójdę się trochę położyć. Wszedł do swego pokoju i znalazł się twarzą w twarz z telefonem. Nie było wątpliwości. Wszystko, o czym mówił Esmond, to prawda.

Spojrzał na zegarek i zdziwił się: już za kwadrans piąta. Zaczął spacerować wokół telefonu. Oglądał wizytówkę Esmonda i nie opuszczała go wizja ślicznej i uroczej miss Dale.

Ujął słuchawkę.

— Agencja Uwalniania od Kłopotów. Esmond przy aparacie.

— Tu mówi Ferguson.

— Tak, proszę pana, co pan postanowił?

— Ja właśnie…

Ferguson kurczowo ściskał słuchawkę. Z pewnością miał prawo tak postąpić. Ale przecież już od siedemnastu lat byli małżeństwem. Siedemnaście lat! Spędzili przecież razem także wiele pięknych chwil. Czy mógł?

— Cóż pan postanowił, panie Ferguson? — powtórzył Esmond.

— Ja… ja… nie! Nie potrzebuję waszych usług! krzyknął Ferguson.

— Czy jest pan tego pewien?

— Kategorycznie! Takich jak wy powinno się wtrącać do więzienia. Żegnam! — Powiesił słuchawkę i natychmiast poczuł się wolny od wielkiego ciężaru. Zszedł na dół.

Żona stawiała na stół baranie kotlety, potrawę, której nie znosił. Ale cóż to miało za znaczenie. Łatwo było mu nie zwracać uwagi na te drobne przykrości.

Zadzwonił dzwonek.

— To pewnie ktoś z pralni — powiedziała pani Ferguson, równocześnie przyprawiając sałatę. — Może otworzysz?

— Oczywiście, natychmiast.

Ferguson promieniejąc odzyskaną szlachetnością, pobiegł do drzwi.

Stało tam dwóch ludzi w mundurach, dźwigających wielki płócienny worek.

— Z pralni? — spytał Ferguson.

— Agencja Uwalniania od Kłopotów, proszę pana — odparł jeden z nich.

— Ależ ja właśnie powiedziałem, że…

Dwaj mężczyźni rzucili się na niego i ze zręcznością, na jaką pozwala długi trening, wcisnęli go do worka.

— Nie macie prawa!!! Wy… — wrzeszczał Ferguson. Uczuł, że worek zawiązano i wyniesiono go na ulicę. Drzwi samochodu były otwarte. Położono go na tylnym siedzeniu.

Rozpoznał głos swojej żony:

— Wszystko poszło dobrze?

— Tak jest, proszę pani. Zmienił się nam trochę rozkład zajęć i mogliśmy to dla pani załatwić jeszcze dziś.

— Dziękuję panom — odparła. — Było mi bardzo miło rozmawiać dziś po południu z panem Frenchem z waszej Agencji. Ale teraz muszę panów przeprosić. Obiad już prawie gotowy, a muszę jeszcze zatelefonować.

Загрузка...