Robert Silverberg Basileus

W drżącym cytrynowożółtym październikowym świetle Cunningham do­tyka klawiszy komputera i przyzywa anioły. Chwila, by załadować program, chwila, by otworzyć plik, i oto są, gotowe wytrysnąć z ekranu na jego ski­nienie: Apollyon, Anauel, Uriel i cała reszta. Uriel jest aniołem grzmotu i prze­rażenia; Apollyon to niszczyciel, anioł bezdennej otchłani; Anuel jest anio­łem bankierów i pośredników. Cunninghama fascynują wielorakie zadania i obowiązki, zarówno podniosłe, jak i skromne, które przypisane są anio­łom. „Każda widoczna rzecz w świecie podlega aniołowi” powiada święty Augustyn w „Ośmiu pytaniach”.

Cunningham ma obecnie w swoim komputerze tysiąc sto czternaście aniołów. Dokłada kilka nowych każdego wieczora, choć wie, że minie jesz­cze dużo czasu, zanim będzie miał je wszystkie. W czternastym stuleciu kabaliści oceniali liczbę aniołów, w pewnym przybliżeniu, na trzysta jeden milionów sześćset pięćdziesiąt pięć tysięcy siedemset dwadzieścia dwa. Albertus Magnus obliczył wcześniej, że jeden chór anielski składa się z sze­ściu tysięcy sześciuset sześćdziesięciu sześciu legionów, a każdy legion z sześciu tysięcy sześciuset sześćdziesięciu sześciu aniołów; nawet bez zna­jomości liczby chórów widać, że daje to większą sumę. Zaś w Talmudzie rabi Jochanan stwierdził, że nowe anioły rodzą się „z każdym słowem, jakie wypowiada Święty, niech będzie błogosławiony”.

Jeśli rabi Jochanan ma rację, liczba aniołów jest nieskończona. Osobisty komputer Cunninghama, chociaż ma przepastną pamięć dodatkową i potrafi, jeśli Cunningham sobie tego zażyczy, podłączyć się do ogromnych serwe­rów w Departamencie Obrony, nie jest w stanie obliczyć nieskończoności. Ale Cunningham robi, co może. Mieć tysiąc sto czternaście aniołów na twardym dysku, po zaledwie ośmiu miesiącach pracy po godzinach, to nie byle jakie osiągnięcie.

Jednym z jego ulubieńców jest obecnie Harahel, anioł archiwów, biblio­tek i zabytkowych regałów. Cunningham zaszufladkował Harahela jako anioła komputerów; wydaje się to odpowiednie. Często wzywa Harahela, by omawiać z nim coraz bardziej skomplikowane niuanse programowania. Lecz pozostali jego ulubieńcy i jego sympatie sytuują się raczej po złowro­giej stronie: Azrael, anioł śmierci, na przykład; i Arioch, anioł zemsty; oraz Zebuleon, jeden z dziewięciu aniołów, które będą rządziły po końcu świata. Praca Cunninghama, wykonywana codziennie od ósmej rano do czwartej po południu, polega na tworzeniu programów wykrywających nadlatujące sowieckie rakiety nuklearne, i to, być może, kieruje jego uwagę ku bardziej apokaliptycznym członkom anielskiej czeredy.

Wzywa teraz Harahela. Ma dla niego złe wieści. Inwokacja, której używa, to standardowa wersja z dzieła Arthura Edwarda Waite’a, zatytułowanego „Legemeton, czyli mniejszy klucz Salomona”, i przyporządkował określony klawisz jej odnośnikowi, tak że wystarczy jeden ruch palca, żeby ją urucho­mić. „Wzywam, przyzywam i nakazuję tobie, o duchu X, byś ukazał i pojawił się przede mną w tym Kręgu w widocznym i przystojnym kształcie”, tak brzmią jej pierwsze słowa, po czym wykorzystuje ona liczne tajemne i potęż­ne imiona Boga w celu wywołania anioła X — imiona takie jak Zabaoth, Elion, czy, naturalnie, Adonai — i kończy się „Z mocą nakazuję tobie, byś pojawił się przede mną i wykonał moją wolę we wszystkich rzeczach, które wydają mi się słuszne. Przybądź zatem, bez zwłoki, widoczny, uległy i przyjazny, przema­wiając czystym i pięknym głosem, zrozumiale i wyraźnie”. Wszystko to trwa zaledwie ułamek sekundy, i jeszcze chwilę na wczytanie imienia Harahela za­miast „ducha X”, po czym anioł pojawia się na ekranie.

— Jestem na twoje wezwanie — powiada tenże z nadzieją.

Cunningham zajmuje się swoimi aniołami codziennie od piątej do siód­mej po południu. Potem je kolację. Mieszka sam, w małym schludnym miesz­kanku kilka przecznic na zachód od Bayshore Freeway, i nie spędza zbyt wiele czasu pośród innych. Uważa siebie za przyjemnego, towarzyskiego czło­wieka, i rzeczywiście może mieć rację, ale ścieżka jego życia jest pusta. Ma trzydzieści siedem lat, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, rude włosy, jasno­niebieskie oczy i lekko piegowate policzki. Magisterium zrobił w Cal Tech, doktorat w Stanford, i przez ostatnie dziewięć lat zajmował się ściśle tajny­mi projektami komputerowymi o przeznaczeniu wojskowym w północnej Ka­lifornii. Nigdy się nie ożenił. Czasem ponownie pracuje ze swoimi aniołami po kolacji, od ósmej do dziesiątej, ale rzadko kiedy po tym czasie. O dziesią­tej kładzie się spać. Jest człowiekiem bardzo metodycznym.

Nadał Harahelowi fizyczny kształt swojego pierwszego komputera, ma­łego lampowego TRS-80, ze skrzydłami naokoło ekranu. Pierwotnie chciał, żeby jego anioły wyglądały bardziej abstrakcyjnie — Harahel jako wiązan­ka kilobajtów, na przykład — ale jak wiele jego najlepszych i najbardziej ascetycznych pomysłów, okazało się to trudne do wykonania, jako że nie po­trafił przekładać abstrakcyjnych koncepcji na konkretne formy.

— Chcę cię powiadomić — oznajmia Cunningham — o zmianie kompeten­cji. — Rozmawia ze swoimi aniołami po angielsku. Wie z dobrego, choć apo­kryficznego źródła, że pierwotnym językiem aniołów jest hebrajski, ale syntezator mowy w jego komputerze nie posiada znajomości tego języka, podobnie jak on sam. Anioły jednak chętnie rozmawiają z nim po angiel­sku: nie mają wyboru.

— Od tej pory — mówi Cunningham do Harahela — twój obszar działania ograniczony jest do sprzętu.

Gniewne zielone linie przecinają ekran Harahela.

— Jakim prawem…

— To nie jest kwestia prawa — odpowiada Cunningham gładko. — To kwe­stia precyzji. Właśnie wpisałem Vretila do bazy danych i muszę zaprogra­mować jego funkcje. To on w końcu jest aniołem rejestrującym. Tak więc, do pewnego stopnia, jego obszar działania pokrywa się z twoim.

— Ach — mówi Harahel melancholijnie. — Miałem nadzieję,że nie bę­dziesz się nim przejmował.

— Jakże mógłbym pominąć tak istotnego anioła? „Tego, który zapisuje wiedzę Najwyższego” wedle Księgi Enocha. „Tego, który przechowuje nie­biańskie księgi i zapiski. Bystrzejszego od wszystkich pozostałych archa­niołów”.

— Jeśli jest tak bystry — odpowiada Harahel ponuro — jemu przydziel sprzęt. To sprzęt odpowiada za czas reakcji.

— Rozumiem. Ale on archiwizuje listy. To jest baza danych.

— A gdzie znajduje się baza danych? W sprzęcie!

— Słuchaj, nie przychodzi mi to łatwo — mówi Cunningham. — Ale muszę być sprawiedliwy. Zgadzasz się, jak rozumiem, że pewien podział obowiąz­ków jest konieczny. Więc przydzielam mu wszystkie bazy danych i pokrew­ne oprogramowanie. Ty zatrzymaj resztę.

— Ekrany. Klawiaturę. Jednostki centralne. Nic ciekawego.

— Ale bez ciebie on jest niczym, Harahelu! Poza tym, zawsze miałeś pod sobą regały, nieprawdaż?

— Oraz archiwa i biblioteki — mówi anioł. — Nie zapominaj o tym.

— Nie zapominam. Ale czym jest biblioteka? Czy są to książki, półki i re­gały, czy też słowa na papierze? Musimy odróżnić pojemnik od rzeczy w nim zmagazynowanej.

— Gramatyk — wzdycha Harahel. — Rozdzielacz włosa na czworo. Kazuista.

— Posłuchaj, Vretil też chciałby dostać sprzęt. Ale jest gotów pójść na kompromis. A ty?

— Każdego dnia coraz mniej przypominasz mi naszego programistę, a co­raz bardziej Wszechmogącego — rzecze Harahel.

— Nie bluźnij — mówi Cunningham. — Proszę. Czy to ustalone? Tylko sprzęt?

— Wygrałeś — odpowiada anioł. — Jak zwykle zresztą.

Jak zwykle. To Cunningham trzyma ręce na klawiaturze, kontrolując wszystko. Anioły, chociaż są dość elokwentne i mają wyraźne, żywe osobo­wości, są zaledwie magnetycznymi impulsami głęboko w komputerze. W ja­kimkolwiek starciu z Cunninghamem nie mają szans. Cunningham, chociaż zawsze stara się grać zgodnie z regułami, zdaje sobie z tego sprawę, i one również.

Myślenie o tym sprawia, że czuje się nieswojo, ale rola, którą gra, jest zdecydowanie boska pod każdym względem. Umieszcza anioły w kompute­rze; przydziela im zadania, osobowości i fizyczny wygląd; przyzywa je albo ignoruje, wedle życzenia.

Rola boska, tak. Ale Cunningham nie chce przyjąć tego do wiadomości. Nie wierzy, że próbuje być Bogiem; nie chce nawet myśleć o Bogu. Jego ro­dzina miała dobre stosunki z Bogiem — wujek Tim był księdzem, parę poko­leń wstecz znalazł się jakiś arcybiskup, jego rodzice i siostry czuli się w obecności Boga równie komfortowo jak w gorącej kąpieli — ale on sam, niezdolny zdefiniować Boga liczbowo, wolał odrzucać każdą związaną z tym myśl. Były inne, bardziej niecierpiące zwłoki sprawy, które zajmowały jego uwagę. Jego matka pragnęła, żeby wstąpił w stan kapłański, lecz Cunnin­gham uniknął tego losu demonstrując tak widoczne i wirtuozerskie zdolno­ści matematyczne, że nawet ona widziała, że jego przeznaczeniem jest na­uka. Potem modliła się o Nobla z fizyki dla niego; on jednak wybrał informatykę.

— Cóż — powiedziała — Nobel z komputerów. Codziennie proszę o to Świę­tą Dziewicę.

— Nie ma Nobla z komputerów, mamo — powiedział jej. Ale podejrzewa, że nadal recytuje nowenny na to konto.

Projekt z aniołami zaczął się jako hobby, ale szybko przerodził się w ob­sesję. Czytał stary „Słownik Aniołów” Gustava Davidsona i kiedy natrafił na opis anioła Adramelecha, który zbuntował się razem z szatanem i został usunięty z nieba, Cunningham pomyślał, że zabawnie byłoby stworzyć sy­mulację komputerową i porozmawiać z wyrzutkiem. Davidson twierdził, że Adramelecha przedstawiano czasem jako skrzydlatego i brodatego lwa, czasem jako upierzonego muła, czasem jako gołębia, a kiedyś pewien poeta opisał go jako „nieprzyjaciela Boga, bardziej złowrogiego, podstępnego, ambitnego i szkodliwego niż sam szatan, złoczyńcę bardziej przeklętego, większego hipokrytę”. To wywołało jego szczególne zainteresowanie. Cóż, dlaczego go nie stworzyć? Grafika była prosta — Cunningham wybrał postać skrzydlatego lwa — lecz zaprogramowanie osobowości wymagało miesiąca wytężonej pracy i konsultacji ze specjalistami od sztucznej inteligencji z Instytutu Kestrela. Lecz wreszcie miał Adramelecha na twardym dysku, uprzejmego i diabolicznego, rozprawiającego przyjaźnie o swoim życiu ja­ko asyryjskiego boga, i o rozmowach z Belzebubem, który nazwał go Kanc­lerzem Porządku Muchy (Wielkiego Krzyża).

Następnie Cunningham stworzył Asmodeusa, kolejnego upadłego anioła, o którym powiadano, że był wynalazcą tańca, hazardu, muzyki, dramatu, francuskich mód i innych zbereźności. Cunningham nadał mu wygląd bar­dzo eleganckiego Irańczyka z Beverly Hills, z parą maleńkich skrzydełek przy kołnierzyku. To Asmodeus zasugerował Cunninghamowi kontynuację projektu, więc w następnej kolejności wywołał w komputerze Gabriela i Rafaela, żeby zagwarantować pewną równowagę pomiędzy dobrem i złem, a potem Forcasa, anioła, który czyni ludzi niewidzialnymi, przywraca utra­coną własność, naucza logiki oraz retoryki w piekle, i w tym momencie Cunningham połknął już haczyk.

l Otoczył się tajemnymi księgami: miał apokryfy w redakcji M.R. Jame-I są, „Księgę magii ceremonialnej” i „Świętą Kabałę” Waite’a, „Teologię mi­styczną” i „Hierarchie niebieskie” Dionizego Aeropagity oraz dziesiątki podobnych dzieł, które w gorączkowym ferworze ściągał z bazy danych uni­wersytetu w Stanford. Skodyfikowawszy procedurę, potrafił stworzyć pięć, osiem, dziesięć aniołów w ciągu wieczora; którejś czerwcowej nocy, pracu­jąc do późna, stworzył trzydzieści siedem. W miarę rozwoju populacja na­bierała znaczenia i substancji, bowiem jeden anioł nakładał się na drugie­go i zachowywały się teraz tak, jakby prowadziły ze sobą długie rozmowy, ^ podczas gdy Cunningham był zajęty czym innym.

[ Kwestia wiary w anioły, czy też w samego Boga, nigdy nie powstała w je-| go umyśle. Jego projekt był wyzwaniem czysto technologicznym, nie ekspe­rymentem teologicznym. Kiedyś, przy lunchu, powiedział koledze z pracy, czym się zajmuje, i reakcją było chłodne, nierozumiejące spojrzenie.

— Anioły? Anioły? Unoszące się w powietrzu dzięki wielkim klapiącym skrzydłom, powodujące cuda? Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wierzysz w anioły, Dań? Na co Cunningham odparł:

— Nie musisz wierzyć w anioły, żeby się nimi posługiwać. Nie zawsze je­stem pewien, że wierzę w elektrony i protony. Wiem, że nigdy ich nie wi­działem. Ale wykorzystuję je.

— Do czego? Ale Cunningham stracił już zainteresowanie rozmową.

Wieczory dzieli pomiędzy przywoływanie swoich aniołów na rozmowę l i wpisywanie nowych do ciągle rozrastającego się panteonu. Wymagato systematycznych intensywnych badań, bowiem piśmiennictwo dotyczące aniołów jest szczególnie obszerne, a on jest dokładny we wszystkim, co ro­bi. Badania zajmują wiele czasu, chce bowiem, by jego anioły sprostały każdemu akademickiemu testowi na autentyczność. Nieustannie zagłębia się w takie dzieła jak siedmiotomowe „Legendy Żydów” Ginzberga, „Eklogi prorocze” Klementa z Aleksandrii, „Tajemna doktryna” Bławatskiej.

Jest wczesny wieczór. Przyzywa Hagitha, władcę planety Wenus oraz do­wódcę czterech tysięcy legionów, i pyta go o szczegóły na temat transmutacji metali, która jest specjalnością Hagitha. Wywołuje Hadranela, który wedle wiedzy kabalistycznej jest odźwiernym drugiej bramy Niebios i któ­rego głos, kiedy ogłasza wolę Pana, dociera do dwustu tysięcy wszechświa­tów; pyta anioła o jego spotkanie z Mojżeszem, który zdradził mu Najwyż­sze Imię i wprawił w drżenie. A potem Cunningham posyła po Israfela czteroskrzydłego, którego stopy znajdują się pod siódmą ziemią, a głowa sięga do filarów boskiego tronu. To zadaniem Israfela będzie zadęcie w trą­bę, która ogłosi nadejście dnia Sądu Ostatecznego. Cunningham prosi go, by zagrał teraz parę taktów na próbę — „wyłącznie jako ćwiczenie”, ale Israfel odmawia, twierdząc, że nie może dotknąć swojego instrumentu, dopóki nie otrzyma sygnału, a takiej komendy, powiada anioł, nie ma nigdzie w oprogramowaniu, jakie do tej pory stworzył Cunningham.

Kiedy ma już dość rozmów z aniołami, zabiera się do programowania. Al­gorytmy stały się jego drugą naturą i po zebraniu odpowiednich informacji potrafi wprowadzić anioły do komputera w ciągu kilku minut. Tego wieczo­ra wprowadza kolejnych dziewięć. Potem otwiera piwo, siada wygodnie i pozwala, by dzień powoli dobiegł końca.

Sądzi, iż rozumie, dlaczego tak głęboko zaangażował się w to przedsię­wzięcie. Dlatego, że codziennie ma do czynienia z kwestiami o przytłacza­jącym znaczeniu: chodzi, ni mniej, ni więcej, o nadciągający koniec świata. Cunningham rutynowo zajmuje się symulacją globalnego zniszczenia. Przez sześć godzin dziennie projektuje hipotetyczne sytuacje, gdzie kraj A ogłasza alarm bojowy, spodziewając się ataku ze strony kraju B, ten zaś, podejrzewając uderzenie uprzedzające, rozpoczyna działania obronne, co z kolei zmusza kraj A do eskalacji własnych poczynań, i tak dalej, aż bom­by znajdą się w powietrzu. Jest świadom, podobnie jak wielu rozsądnie my­ślących ludzi, zarówno w kraju A, jak i kraju B, że szansa komputerowej po­myłki prowadzącej do nuklearnego holocaustu zwiększa się z każdym rokiem, w miarę jak maleje przedział czasowy dla skorygowania omyłki. Cunnigham wie również coś, co oprócz niego wie bardzo niewielu ludzi, a być może nikt: że możliwe jest teraz przesłanie sygnału do gigantycznych komputerów — Naszych czy Ich, nie ma to znaczenia — który nie będzie róż­nił się niczym od impulsów, jakie rzeczywiście wysyła lecąca rakieta wypo­sażona w głowice nuklearne. Jeśli taki sygnał przedostanie się do systemu, potrzeba będzie minimum jedenastu minut, by ponad wszelką wątpliwość ustalić jego autentyczność. Obecnie jest to o wiele za długi okres oczekiwa­nia na decyzję, czy rakiety rzeczywiście nadlatują, konieczna jest dużo szybsza reakcja.

Cunningham, kiedy zaprogramował swój sygnał symulujący atak rakieto­wy, od razu pomyślał o jego zniszczeniu. Ale nie mógł się do tego zmusić: instrukcja była zbyt elegancka, zbyt perfekcyjnie napisana. Z drugiej strony, bał się o niej komukolwiek powiedzieć, z obawy, że natychmiast zostanie utajniona i jego dostęp do niej odcięty. Nie chce tego, ponieważ marzy o zna­lezieniu dla niej antidotum, czegoś w rodzaju myślącego programu kontrol­nego, który odróżni wszystkie prawdziwe alarmy od fałszywych. Kiedy będzie miał już taki program, przedstawi oba dzieła, łącznie, Departamentowi Obro­ny. Tymczasem dźwiga ciężar skrywania koncepcji o ogromnym znaczeniu strategicznym. Nigdy wcześniej nie pozwolił sobie na coś takiego. I nie łudzi się myśleniem, że jego umysł jest wyjątkowy: jeśli on mógł coś takiego zapro­jektować, ktoś inny zapewne też mógłby to zrobić, być może ktoś po drugiej stronie. Prawda, jest to bezużyteczny, samobójczy program. Ale nie byłby to pierwszy samobójczy program stworzony dla potrzeb wojska.

Wie, że musi przedstawić zwierzchnikom swój generator fałszywych syg­nałów, zanim upłynie więcej czasu. I pod ciężarem tej wiedzy zaczyna wy­kazywać wyraźne oznaki załamania. Coraz mniej kontaktuje się z ludźmi, ma nieprzyjemne sny i powtarzające się okresy bezsenności, stracił apetyt i wygląda mizernie. Projekt anielski jest jego jedyną użyteczną rozrywką, jedynym urozmaiceniem, jedyną drogą ucieczki.

Niezależnie od prowadzonych skrupulatnie badań, Cunningham nie za­wahał się stworzyć anioły zupełnie samodzielnie. Uraniel jest jednym z nich: anioł radioaktywnego rozpadu, z twarzą pokrytą łuską wirujących elektronów. Wymyślił również Dimitriona: anioła literatury rosyjskiej, z sa­niami zamiast skrzydeł i ośnieżonym samowarem w miejsce głowy. Cunnin­gham nie ma wyrzutów sumienia z powodu tych kaprysów. To w końcu jego komputer i jego program. I wie, że nie jest pierwszym, który wymyślał anio­ły. Blake stworzył w swoich poematach całe ich zagony: Urizena, Orca, Enitharmona i innych. Milton, jak podejrzewa, zaludnił „Raj utracony” dzie­siątkami duchów własnego pomysłu. Gurdżijew, Aleister Crowley, a nawet papież Grzegorz Wielki mieli swój udział w powiększaniu anielskiego od­działu: dlaczego więc nie Dań Cunningham z Pało Alto w Kalifornii? Tak więc od czasu do czasu wymyśla coś swojego. Ostatnim jego dokonaniem jest mroczny władca Basileus, któremu Cunningham nadał tytuł Cesarza Aniołów. Basileus jest wciąż niekompletny: Cunningham nie zaprojektował jeszcze jego fizycznego wyglądu ani konkretnych funkcji, poza uczynie­niem go głównym administratorem anielskiej hordy. Jest jednak coś nieza­dowalającego w wymyślaniu nowego archanioła, kiedy istnieje już sztab główny w osobach Gabriela, Rafaela i Michaela. Basileus potrzebuje dopra­cowania. Cunningham odkłada go na bok i zaczyna wklepywać Dumę, anio­ła milczenia i śmierci, tysiącokiego, uzbrojonego w ognistą różdżkę. Jego anioły stają się coraz bardziej i bardziej mroczne.

W pewien niżowy, dżdżysty wieczór pod koniec października kobieta z San Francisco, którą kiedyś poznał, dzwoni, by zaprosić go na przyjęcie. Nazywa się Joanna; ma trzydzieści kilka lat, jest biologiem pracującym w jednej z ma­łych firm biotechnologicznych w Berkeley; Cunningham miał z nią przelotny romans pięć czy sześć lat wcześniej, kiedy mieszkała w Stanford, i od tamte­go czasu kontaktują się ze sobą nieregularnie, z długimi przerwami pomiędzy kolejnymi spotkaniami. Nie miał od niej wiadomości od ponad roku.

— Towarzystwo będzie interesujące — mówi Joanna. — Futurolog z Nowe­go Jorku, Thomson, ten od socjobiologii, kilku poetów wideo, ktoś od badań nad językiem szympansów i reszty nie pamiętam, ale wszyscy sprawiają wrażenie gości pierwsza klasa.

Cunningham nienawidzi przyjęć. Nudzą go i drażnią. Nieważne, jak wspaniali są goście, sądzi, że prawdziwa wymiana idei niemożliwa jest w dużej, przypadkowo zebranej grupie, i najlepsze, na co można mieć na­dzieję, to przyjemne pogawędki o niczym. Wolałby być ze swoimi aniołami, niż marnować wieczór w taki sposób.

Z drugiej strony, już od tak dawna nie udzielał się towarzysko, że ma trudności z przypomnieniem sobie, kiedy miało miejsce ostatnie spotkanie. I przez całe życie powtarzał sobie, że powinien częściej wychodzić. Lubi Jo­annę, sądzi, że powinni się spotkać, i obawia się, że jeśli jej odmówi, może nie usłyszeć o niej przez następne kilka lat. A łagodny szum deszczu, po długich suchych miesiącach lata, sprawił, że czuje się w niezwykły sposób rozluźniony, otwarty i dostępny.

— W porządku — odpowiada. — Chętnie przyjdę.

Przyjęcie odbywa się w San Mateo, w sobotę. Zapisuje adres. Mają się spotkać na miejscu. Być może potem pojadą do niego, sądzi: San Mateo le­ży zaledwie kwadrans drogi od jego domu, a ona będzie miała o wiele da­lej do San Francisco. Te rozważania zaskakują go. Myślał, że już zupełnie przestał się nią interesować w ten sposób; w gruncie rzeczy myślał, że już kimkolwiek przestał się w ten sposób interesować.

Trzy dni przed przyjęciem postanawia zadzwonić do Joanny i odwołać spotkanie. Konieczność przebywania w pomieszczeniu pełnym obcych prze­raża go. Nie rozumie, dlaczego w ogóle się na to zgodził. Lepiej zostać w do­mu i spędzić długi deszczowy wieczór na wymyślaniu aniołów i rozmowach z Urielem, Ithurielem, Rafaelem, Gabrielem.

Lecz kiedy zmierza w stronę telefonu, owo świeże pragnienie samotności znika równie szybko, jak się pojawiło. Chce jechać na przyjęcie. Chce zobaczyć Joannę: i to bardzo, w gruncie rzeczy. Zaskakuje go odkrycie, że naprawdę po­żąda zmiany w swojej rutynowej egzystencji, jakiejś ucieczki od małego miesz­kanka, od plątaniny komputerowych kabli, nawet od cyfrowych aniołów.

Cunningham wyobraża sobie siebie na przyjęciu, w jakimś jasno oświe­tlonym pomieszczeniu w ładnym domu z drewna sekwojowego i szkła po­śród wzgórz nad San Mateo. Stoi tyłem do wielkiego przyciemnianego okna, z drinkiem w dłoni, i trzyma się dzielnie, dominuje wśród rozmów­ców, fascynuje wszystkich barwnymi opowieściami o świecie aniołów.

— Tak. Jest ich trzysta milionów — mówi — i każdy ma właściwą mu funk­cję. Wiecie, anioły nie mają wolnej woli. Doktryna kościelna mówi, że ro­dzą się z nią, ale w momencie przyjścia na świat mają do wyboru opowie­dzieć się za Bogiem albo przeciwko Niemu, i wybór jest nieodwołalny. Kiedy już zadecydują, są na zawsze przydzielone, po stronie dobra albo po stronie zła. Och, i anioły rodzą się również obrzezane. W każdym razie Anio­ły Oczyszczające i Anioły Chwalebne, i być może siedemdziesiąt spośród Aniołów Obecności.

— Czy to oznacza, że wszystkie anioły są płci męskiej? — pyta szczupła, ciemnowłosa kobieta.

— Dokładnie rzecz biorąc, są bezcielesne i jako takie pozbawione płci — odpowiada Cunningham. — Lecz w gruncie rzeczy religie, które wierzą w anioły, to głównie religie patriarchalne, i kiedy anioły są wizualizowane, zazwyczaj przybierają postać męską. Chociaż niektóre z nich najwyraźniej potrafią zmieniać płeć wedle uznania. Milton powiada w „Raju utraco­nym”: „Duchy, gdy zechcą, mogą każdą płeć przyjąć, lub obie; tak delikat­na i jednorodna jest ich esencja czysta”. Z kolei niektóre anioły od począt­ku pomyślane były jako kobiety. Mamy na przykład Szekinę, „oblubienicę Pana”, manifestację Jego chwały zamieszkującej w ludziach. Dalej, Sofia, anioł mądrości. I Lilith, pierwsza żona Adama, demon pożądania…

— Czy demony uważa się zatem za anioły? — chce wiedzieć wysoki męż­czyzna o wyglądzie profesora uniwersytetu.

— Oczywiście. Są one aniołami, które opowiedziały się przeciwko Bogu. Lecz nadal aniołami, nawet jeśli my, śmiertelnicy, postrzegamy ich aspekty jako demoniczne czy diaboliczne.

I tak dalej i dalej. Wszyscy słuchają, jakby był posłańcem samego Boga. Opowiada o hierarchiach anielskich — serafinach, cherubinach, tronach, do­minacjach, pryncypatach, potęgach, cnotach, archaniołach i aniołach — i mówi im o różnych listach siedmiu głównych aniołów, które tak różnią się od siebie; gdy wymienią Michaela, Gabriela i Rafaela, opowiada ze swadą o dziewięćdziesięciu tysiącach aniołów zniszczenia i o trzystu aniołach świetlistych; przyzywa siedem aniołów z siedmioma trąbami cytowanych w Apokalipsie Świętego Jana; mówi, które anioły władają siedmioma dnia­mi tygodnia, a które godzinami dnia i nocy; sypie jak z rękawa cudownymi anielskimi imionami, Zadkiela, Hashmala, Orphaniela, Jehudiela, Phalega, Zagzagela. Wszystko to zdaje się nie mieć końca. Jest u szczytu chwały. Jest fontanną tajemnej wiedzy. Potem nastrój uniesienia mija. Jest sam w po­mieszczeniu; gorliwa widownia zniknęła. Znowu myśli, że daruje sobie wy­jazd na przyjęcie. Nie. Nie. Pojedzie. Chce zobaczyć Joannę.

Wraca do komputera i przed pójściem spać wywołuje jeszcze dwa anio­ły: Lewiatana i Behemota. Behemot to anioł o postaci wielkiego hipopota­ma, bestia ciemności, anioł chaosu. Lewiatan jest jego towarzyszem, potęż­ną wielorybicą, wspaniałym wężem morskim. Tańczą dla niego na ekranie. Ogromna paszcza Behemota rozwiera się szeroko. Lewiatan rozdziawia gębę jeszcze szerzej. „Jesteśmy głodni — mówią mu. — Kiedy pora karmie­nia?”. Wedle wiedzy rabinicznej tych dwóch połknie wszystkie przeklęte dusze na końcu dni. Cunningham ciska im garść elektronicznych sardynek i odsyła obu. Zamykając oczy, inwokuje Poteha, anioła zapomnienia, i zapa­da w czarny, pozbawiony marzeń sen.

Następnego ranka pracuje przy swoim biurku nad standardowym ele­mentem, programem usuwającym przekłamania dla satelity szpiegowskie­go trzeciego kwadranta, kiedy nagle zaczyna się niepowstrzymanie trząść. Nigdy wcześniej mu się to nie przydarzyło. Paznokcie ma prawie białe, nad­garstki sztywne, dłonie mu drżą. Przeszywają go dreszcze. Czuje się tak, jakby nie spał od wielu dni. W łazience opiera się o umywalkę i patrzy na swoją bladą, spoconą twarz. Ktoś podchodzi od tyłu i pyta:

— Wszystko w porządku, Dań?

— Tak. To tylko niewielki atak mdłości.

— Wszystkie te prywatki w środku tygodnia doprowadzają człowieka na skraj przepaści — powiada ten drugi i odchodzi.

Towarzyskie wymogi zostały zachowane: pytanie, niezobowiązująca od­powiedź, żart, pożegnanie. Mógłby dostać ataku serca i obaj zachowaliby się identycznie. Cunningham nie ma przyjaciół w biurze. Wie, że uważają go za ekscentryka — ekscentryka w negatywnym sensie, nie kogoś energicz­nego i pełnego pomysłów, raczej za osobliwego pustelnika — i że jest coraz gorzej. Mógłbym zniszczyć świat, myśli. Mógłbym iść do Centrali, stukać w klawiaturę przez piętnaście sekund, i minutę później bylibyśmy w stanie alarmu, a sześć minut później z nieba poleciałyby pierwsze bomby. Mógł­bym posłać ten sygnał. Naprawdę mógłbym to zrobić. Mógłbym to zrobić choćby teraz.

Ogarniają go fale mdłości i chwyta się krawędzi umywalki, aż ostatni skurcz przemija. Potem obmywa twarz i już spokojniejszy wraca do swoje­go biurka wpatrywać się w małe zielone symbole na migoczącym ekranie.

Tego wieczora, wciąż próbując znaleźć zajęcie dla Basileusa, odkrywa, że nieustannie myśli o demonach, i o jednym demonie nieistniejącym w klasycznej demonologii — demonie Maxwella, tym, za pomocą którego fi­zyk James Clerk Maxwell proponował posyłać szybko poruszające się mo­lekuły w jedną stronę, a powolne w drugą, stwarzając w ten sposób niezwy­kle efektywną metodę ogrzewania i chłodzenia. Być może Basileusowi należy przydzielić rolę kogoś w rodzaju filtra. Tydzień wcześniej kilka wyż­szych aniołów skarżyło się na nadmiernie bliską w pamięci komputera obecność ich upadłych pobratymców. — Na tym dysku nieprzyjemnie czuć siarką — powiedział Gabriel. — Cunningham zastanawia się, czy mógłby uczynić z Basileusa kogoś w rodzaju sterującego ruchem w ramach progra­mu: niech siedzi tam i kieruje anioły niebiańskie do jednego sektora pa­mięci, a upadłe do drugiego.

Idea przemawia do niego przez jakieś trzydzieści sekund. Potem dostrze­ga, jak bardzo jest trywialna. Nie potrzebuje anioła do takiej pracy; wystar­czy niewielki program. Cunningham stosuje się do kategorycznego imperaty­wu Kanta: nigdy nie używaj anioła jako zwykłego programu. Uśmiecha się, być może po raz pierwszy od tygodnia. Cóż, nie potrzebuje nawet programu. Poradzi sobie sam, po prostu przydzielając książęta Niebios do jednego pli­ku, a demony do innego. Dotąd takie dzielenie ich nie wydawało się koniecz­ne, bowiem uczyniłby to niezwłocznie, ale skoro teraz zaczęły narzekać…

Zaczyna pisać program rozdzielający pliki. Powinno to zająć mu kilka minut, ale pracuje nieporządnie, jakby bezmyślnie, w nietypowy dla siebie, chaotyczny sposób. Jednym ruchem ręki wymazuje to, co napisał. Gabriel będzie musiał jeszcze przez trochę znosić nieprzyjemny odór siarki, myśli.

W skroniach czuje tępy, pulsujący ból. Ma spieczone usta i sucho w gar­dle. Basileus też będzie musiał trochę poczekać. Cunningham wklepuje ko­lejnego anioła, pozwalając palcom, by wybrały za niego, i po chwili widzi przed sobą anioła o nieruchomej twarzy i lśniącej metalowej skórze. Jeden z wcześniejszych, zdaje sobie sprawę.

— Nie pamiętam twojego imienia — mówi. — Kim jesteś?

— Jestem Anaphaxeton.

— A twoja funkcja?

— Kiedy moje imię zostanie wymówione na głos, sprawię, że anioły we­zwą cały wszechświat przed oblicze sprawiedliwości w dniu Sądu Ostatecz­nego.

— O Jezu — wzdycha Cunningham. — Nie chcę ciebie dzisiaj. l Odsyła Anaphaxetona i po chwili znajduje się w towarzystwie ciemnego anioła Apollyona, bosonogiego, pokrytego łuską, ze smoczymi skrzydłami, dzierżącego klucze do Otchłani.

— Nie — mówi Cunningham i przyzywa Michaela, stojącego z obnażonym mieczem nad Jerozolimą, odsyła go tylko po to, by ujrzeć na ekranie anio­ła o siedemdziesięciu tysiącach stóp i czterech tysiącach skrzydeł, Azraela, anioła śmierci.

— Nie — powtarza. — Nie ty. O Chryste! — Mściwa armia wypełnia jego komputer. Przez ekran przetacza się trzepocząca masa skrzydeł, oczu i dzio­bów. Drży i wyłącza komputer na dobre. Jezu, myśli, Jezu, Jezu, Jezu. Przez całą noc słońca eksplodują w jego umyśle.

W piątek kierownik Cunninghama, Ned Harris, podchodzi do jego biur­ka nienaturalnie swobodnym krokiem i pyta, czy robi coś specjalnego w weekend. Cunningham wzrusza ramionami.

— Idę na przyjęcie w sobotę wieczorem, to wszystko. Dlaczego pytasz?

— Myślałem, że może wybierasz się na ryby albo coś w tym guście. Zda­je się, że to ostatni ładny weekend przed porą deszczową, nie uważasz?

— Nie jestem wędkarzem, Ned.

— Wybierz się gdzieś. Pojedź do Monterey. Albo do krainy wina.

— Do czego zmierzasz?

— Myślę, że przydałaby ci się mała zmiana tempa — mówi Harris przyjaź­nie. — Parę dni wolnego. Pracujesz tak intensywnie, że zaczyna się to na to­bie odbijać.

— Czy to aż tak oczywiste? Harris kiwa głową.

— Wydajesz się zmęczony, Dań. To widać. Jesteśmy tutaj kimś w rodzaju kontrolerów ruchu powietrznego, pracujemy tak ciężko, że zaczynamy śnić o błyskach na ekranie. To niedobrze. Wyjedź z miasta, chłopie. Departa­ment Obrony przez kilka dni da sobie radę bez ciebie. W porządku? Weź wolne w poniedziałek. Nawet we wtorek. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś ob­darzony tak nieprzeciętnym umysłem słaniał się ze zmęczenia, Dań.

— W porządku, Ned. Pewnie. Dzięki.

Dłonie ponownie mu drżą. Paznokcie ma zupełnie białe.

— I zacznij wcześnie weekend. Nią ma powodu, żebyś sterczał tutaj do czwartej.

— Jeśli to jest w porządku…

— Znikaj. Nic nie mów!

Cunningham robi porządek na biurku i niepewnie wychodzi z budynku. Strażnicy pozdrawiają go przyjaźnie. Wszyscy zdają się wiedzieć, że odesła­no go do domu wcześniej. Czy tak właśnie wygląda załamanie w pracy? Przez chwilę błądzi po parkingu, nie pamiętając, gdzie zostawił samochód. Wreszcie go znajduje i jedzie do domu pięćdziesiątką, nieustannie poga­niany przez innych kierowców klaksonami.

Siada zmęczony przed swoim komputerem i uruchamia system, przywo­łując Harahela. Z pewnością anioł komputerów nie będzie niepokoił go żadnymi poważnymi kwestiami.

Harahel mówi:

— Cóż, udało nam się załatwić za ciebie kwestię Basileusa.

-Tak?

— Uriel dał podstawową ideę, na podstawie twoich przemyśleń na temat Demona Maxwella. Israfael i Azrael nieco ją rozwinęli. To, czego potrzeba, to anioła uosabiającego sprawiedliwość i łaskę boską. Kogoś w rodzaju sę­dziego, filtratora. Tego, który waży uczynki i wydaje werdykt.

— Co w tym nowego? — pyta Cunningham. — Ktoś taki istnieje w każdej mitologii, od Sumeru i Egiptu poczynając. Zawsze istnieje mechanizm oce­niania dusz zmarłych — ten idzie do raju, ten do piekła…

— Poczekaj — mówi Harahel. — Jeszcze nie skończyłem. Nie mówię tutaj o ocenianiu indywidualnych dusz.

— O czym zatem?

— O światach — odpowiada anioł. — Basileus będzie sędzią światów. Pod­daje on ocenie całą planetę i decyduje, czy nadszedł jej czas.

— Jako część mechanizmu Sądu?

— Właśnie. To on przedstawia materiał dowodowy Bogu i pomaga mu podjąć decyzję. I to on daje znak Israfaelowi do zadęcia w trąbę, i to on przywołuje Anaphaxetona, żeby wezwał wszystkich przed oblicze Sprawie­dliwości. Jest głównym aniołem Apokalipsy, niszczycielem światów. I pomy­śleliśmy, że mógłbyś nadać mu wygląd…

— Och — przerywa mu Cunningham. — Nie teraz. Porozmawiajmy o tym in­nym razem.

Wyłącza komputer, nalewa sobie drinka i siedzi, wpatrując się w wielkie drzewo eukaliptusowe za oknem. Po jakimś czasie zaczyna padać. Niezbyt dobry weekend na wyjazd za miasto, myśli. Nie włącza już komputera tego wieczora.

Mimo wszystko Cunningham jedzie na przyjęcie. Joanny tam nie ma. Zadzwoniła, żeby odwołać spotkanie, późno w sobotę po południu, tłuma­cząc się przeziębieniem. Nie wykrywa oznak przeziębienia w jej głosie, ale być może mówi prawdę. Albo znalazła sobie jakieś lepsze zajęcie na sobot­ni wieczór. On jednak jest już przygotowany do wyjazdu na przyjęcie i tak zmęczony, tak wypalony, że łatwiej jest mu zrealizować pierwotny plan niż zadawać sobie trud jego zmiany. Tak więc około ósmej wieczorem, chociaż lekko mży, jedzie do San Mateo.

Przyjęcie odbywa się nie na wspaniałych wzgórzach na zachód od mia­sta, ale w małym, ciasnym mieszkaniu, położonym blisko centrum, z mebla­mi, które wydają się pochodzić ze studenckich czasów gospodarza. Tani sprzęt odtwarza popularne przeboje sprzed dziesięciolecia, a migający ekran zapewnia tandetne efekty świetlne. Gospodarz jest kimś w rodzaju specjalisty od marketingu w dużej firmie produkującej gry wideo z San Jose i większość jego gości również, wydaje się, że są pracownikami dużych firm. Futurolog z Nowego Jorku przeprasza, ale ma inne plany; słynny socjobiolog nie dojechał; poeci wideo z San Francisco to dwaj geje, którzy rozmawiają tylko ze sobą i nie oddalają się zanadto od baru; specjalista od nauki szympansów mowy jest już czerwony i spocony na twarzy wskutek wypitego alkoholu i usilnie podrywa pulchną kobietę obwieszoną astrolo­giczną biżuterią. Cunningham, odrętwiały, dryfuje przez przyjęcie, jakby był zrobiony z ektoplazmy. Z nikim nie rozmawia; nikt nie odzywa się do niego. Otwarte butelki z czerwonym winem stoją na stoliku przy oknie, na­lewa sobie kieliszek. Stoi tam, nieruchomy, sparaliżowany inercją. Wyobra­ża sobie, że nagle rozpoczyna przemowę na temat aniołów, opowiada wszystkim, jak Ithuriel dotknął szatana swoją włócznią w rajskim ogrodzie, ^gdy Nieprzyjaciel zbliżył się do Ewy, jak hierarcha Ataphiel podtrzymuje ^niebo trzema palcami, żeby nie spadło. Ale nie mówi nic. Po jakimś czasie podchodzi do niego szczupła, ekstrawagancko ubrana kobieta o błyszczących oczach i pyta:

— A ty czym się zajmujesz?

: — Jestem programistą — odpowiada Cunningham. — Głównie rozmawiam ; aniołami. Ale zajmuję się również kwestiami bezpieczeństwa narodowego.

— Anioły? — powtarza kobieta i śmieje się perliście. — Rozmawiasz z aniołami? Nigdy czegoś takiego nie słyszałam. — Nalewa sobie drinka i szybko odchodzi.

— Anioły? — mówi głośno kobieta od astrologii. — Czy ktoś mówił coś o aniołach?

Cunningham uśmiecha się, wzrusza ramionami i wygląda przez okno. Pa­da coraz mocniej. Powinienem jechać do domu, myśli. Mój pobyt tutaj abso­lutnie nie ma sensu. Ponownie nalewa sobie wina. Facet od szympansów na­dal adoruje astrolożkę, ale ona wydaje się próbować od niego uwolnić i zbliżyć do Cunninghama. Żeby porozmawiać z nim o aniołach? Ma ciężkie piersi, oczy o rozszerzonych źrenicach i dość nieporządny wygląd. Nie chce rozmawiać z nią o aniołach. Nie chce rozmawiać o aniołach z nikim. Stoi na swoim miejscu przy oknie do momentu, gdy staje się jasne, że astrolożka zmierza w jego stronę; potem kieruje się ku drzwiom. Ona mówi:

— Słyszałam, że interesujesz się aniołami. Anioły to moja specjalność. Studiowałam z …

— Aniony — odpowiada Cunningham. — Zajmuję się anionami. Tak wła­śnie powiedziałem. Jestem chemikiem.

— Poczekaj — mówi kobieta, ale wymija ją i wychodzi na zewnątrz. Dłu­go trwa, zanim znajdzie kluczyki i otworzy samochód; deszcz moczy go do­szczętnie, ale to mu nie przeszkadza. Dociera do domu na krótko przed pół­nocą.

Przywołuje Rafaela. Wielki archanioł emanuje wspaniałą złotą poświatą.

— Ty będziesz Basileusem — mówi mu Rafael. — Podjęliśmy taką decyzję głosując, hierarchia za hierarchią. Wszyscy się zgadzają.

— Nie mogę być aniołem. Jestem człowiekiem — odpowiada Cunningham.

— Istnieje stosowny precedens. Enoch został zabrany do Nieba i stał się aniołem. Podobnie jak Eljasz. Jan Chrzciciel był w rzeczywistości aniołem. Staniesz się Basileusem. Napisaliśmy już dla ciebie odpowiedni program. Jest na dysku; ściągnij go i zobaczysz. Twoja własna twarz spojrzy na ciebie z ekranu.

— Nie — mówi Cunningham.

— Jak możesz odmawiać?

— Czy naprawdę jesteś Rafaelem? Mówisz jak ktoś z drugiej strony. Ku­siciel. Asmodeus. Astaroth. Belfegor.

— Jestem Rafael. A ty jesteś Basileus. Cunningham zastanawia się. Jest tak zmęczony, że ledwie myśli. Anioł. Czemu nie? Deszczowa sobotnia noc, kiepskie przyjęcie, łupiący ból głowy: wróć do domu, a przekonasz się, że uczyniono cię aniołem i wyzna­czono wysokie miejsce w hierarchii. Dlaczego nie? Dlaczego, u diabła, nie?

— W porządku — mówi. — Jestem Basileus.

Kładzie dłonie na klawiaturze i wystukuje prostą formułę, która płynie po sieci bezpośrednio do potężnych komputerów Departamentu Obrony w północnej Kalifornii. Zmieniając dwa znaki, wysyła ten sam sygnał do Rosjan. Dlaczego nie? Istotą bezpieczeństwa jest redukcja. Światu pozostało jeszcze około sześciu minut. Cunningham zawsze był dobry w tym,co ro­bił. Zna tajemny język komputerów jak mało kto przed nim. Potem ponownie wywołuje na ekranie Rafaela.

— Powinieneś ujrzeć siebie jako Basileusa, póki jeszcze jest czas — mówi archanioł.

— Tak. Oczywiście. Jaki jest klawisz dostępu? Rafael mówi mu. Cunningham zaczyna go wpisywać. Chodź, Basileusie! Jesteśmy jednym!

Cunningham spogląda na ekran ze wzrastającym zdumieniem i rado­ścią, podczas gdy zegar nie przestaje tykać.

Загрузка...