Robert Sheckley Bezgłośna broń

Czyżby trzasnęła gałązka? Dixon obejrzał się i wydało mu się, że dostrzegł, jak w poszycie buszu wtopiła się nagle jakaś ciemna sylwetka. Zamarł. Nieruchome oczy starały się przeniknąć zwarty gąszcz zielonopiennych drzew. Panowała martwa, pełna wyczekiwania cisza. Hen — nad głowa — ścierwoptak, kołysany podmuchami wiatru, bacznie przeszukiwał wzrokiem spalony słońcem krajobraz. Pełen nadziei, czekał…

Dixon posłyszał nagle niski, niecierpliwy kaszel dochodzący z poszycia. Teraz już wiedział, że go śledzono.

Przedtem było to tylko podejrzenie. Ale te niewyraźne, na wpół zamazane sylwetki okazały się realne. W drodze do stacji sygnałowej dały mu spokój — widać przyczaiły się wtedy i zastanawiały. Teraz były już zdecydowane. Postanowiły spróbować.

Wyjął BROŃ z kabury, pstryknął bezpiecznikami i wsunął ją z powrotem. Potem ruszył dalej.

Znów dobiegł go odgłos pokaszliwania. Coś podążało za nim cierpliwie, czekając zapewne, aż opuści busz i wejdzie do puszczy. Uśmiechnął się do siebie.

Nic mu się nie mogło stać. Miał BROŃ.

Bez niej nigdy by się nie zapuścił tak daleko swoim statkiem. Po prostu w pojedynkę nigdy nie rusza się na podbój obcych planet. Ale Dixon mógł. Miał na statku broń nad broniami, mogącą go obronić przed wszystkim absolutnie przed wszystkim, co chodziło, latało, pełzało lub pływało.

To był ostatni, najnowszy model broni ręcznej.

To była BROŃ!

Obejrzał się znów. Zobaczył je teraz — trzy bestie — nie więcej niż pięćdziesiąt jardów za nim. Z tej odległości przypominały trochę psy lub hieny. Pokaszliwały w jego stronę i z wolna postępowały jego tropem.

Dotknął BRONI, ale nie zdecydował się od razu jej użyć. Będzie jeszcze masa czasu, kiedy podejdą bliżej.

Alfred Dixon był niskim człowiekiem o rozłożystych barach i szerokiej piersi. W jego gęste włosy wplatały się jasne pasma, a sumiaste blond wąsy nadawały ogorzałej twarzy wręcz dziki wygląd.

Naturalnym środowiskiem Dixona byty właściwie ziemskie piwiarnie i knajpy. Tam, odziany w mundur koloru khaki, donośnym, wojowniczym głosem mógł zamawiać drinki i obserwować swych kompanów od kieliszka wąskimi, niebieskimi-jak-metal-spluwy oczami. Wyjaśniał im niedbałym, pogardliwym nieco tonem, różnice pomiędzy iglicowcem Sykesa i Coltem Trójpunktowcem; pomię d zy marsjańską zarazą czułkową a wenusjańską askomią. Mówił, co trzeba czynić, gdy rannareański pancerożec zaatakuje cię nagle w gęstwinie, i jak odeprzeć nieoczekiwaną napaść skrzydlatych połysklic.

Niektórzy traktowali Dixona jako skończonego kłamcę, choć byli ostrożni z wypowiadaniem swoich sądów. Zdaniem innych, był to porządny facet — wbrew jego własnemu o sobie mniemaniu. Był po prostu zupełnie szczery — i dlatego jedynie śmierć lub kalectwo mogły tę skazę usunąć…

Dixon bezgranicznie wierzył w potęgę broni. W jego kategoriach myślenia zwycięstwo amerykańskiego Zachodu nad Indianami było po prostu wygrana Colta 0,44 w pojedynku z łukiem i strzałą. Afryka? Włócznia przeciw strzelbie. Mars? Colt Trójpunktowiec przeciwko nożownicy. Fakt — bomby H skaziły i zniszczyły miasta, ale terytorium zdobywali pojedynczy ludzie, wyposażeni w lekką broń osobistą. Czemuż więc miałby wnikać w mętne aspekty ekonomiczne, filozoficzne czy polityczne, skoro wszystko było tak proste?

Jego zaufanie do BRONI nie mia ło granic.

Spojrzał za siebie i dostrzegł, jak do początkowej trójki dołączyło jeszcze z pół tuzina wiłkokształtnych istot. Szły już teraz otwarcie, nie kryjąc się, wywaliwszy na wierzch jęzory i stopniowo zmniejszając dystans.

Postanowił wstrzymać się z otwarciem ognia. Niech odległość jeszcze się zmniejszy. Efekt zaskoczenia powinien być wtedy większy.

Robił już wiele rzeczy. Byt poszukiwaczem, myśliwym, szukał złóż minerałów i ropy, był asteroiderem. Wyglądało jednak na to, że fortuna go unika. Inni jemu podobni natykali się na opuszczone miasta, łowili rzadkie okazy albo znajdowali złoża kruszców. Dixon jednak akceptował ciążące nad nim fatum pełen dobrych myśli. Cholerne szczęście! Cóż miał jednak zrobić? Teraz był radiooperatorem kontrolującym automatyczne stacje sygnałowe na nie zajętych planetach.

Ale jeszcze ważniejsze było to, że tu, w warunkach polowych, poddawał ostatecznej próbie nowa broń ręczna. Jej wynalazcy liczyli na to, że BROŃ stanie się kosmicznym standardem. Dixon żywił nadzieję, że i on coś na tym zyska.

Dotarł do skraju wilgotnej, mrocznej puszczy. Statek znajdował się jakieś dwie mile stąd, na małej polance. Kiedy wszedł w ponury cień lasu, usłyszał podniesione piski drzewaków. Miały pomarańczowe i niebieskie futerka; zwisając z wierzchołków drzew, z uwagą, bacznie go obserwowały.

„Wszystko tu iście afrykańskie” skonstatował. Liczył na to, że napotka tu jakaś grubą zwierzynę, jakieś znośne trofeum — jedno czy dwa…

Dzikie psy za jego plecami podeszły już na jakieś dwadzieścia jardów. Były szare lub brązowe, wielkości terierów, ze szczękami hien. Niektóre gwałtownie dawały nura w poszycie, pędząc przed siebie z zamiarem odcięcia mu drogi.

Nadszedł czas, by pokazać, co potrafi BROŃ.

Wyjął ją z kabury. Z grubsza miała kształt pistoletu i spory ciężar. Oprócz tego była nienajlepiej wyważona konstruktorzy obiecali zredukować jej masę i ulepszyć rękojeść w następnych modelach. Ale Dixon lubił ją taką, jaka była.

Podziwiał ją przez chwilę, potem odbezpieczył i nastawił przełącznik na ogień pojedynczy.

Sfora pędziła teraz susami w jego kierunku, kaszląc i warcząc. Dixon niedbale wycelował i nacisnął spust.

BROŃ cicho mruknęła. Przed nim, na przestrzeni jakichś stu jardów, wycinek lasu po prostu znikł.

To był skutek odpalenia pierwszego dezintegratora. Z otworu lufy o średnicy nie większej niż cal wiązka promieni rozszerzyła się na kształt stożka do średnicy dwunastu stóp, wykrawając w lesie lejkowata pustkę — wewnątrz nie było nic. Drzewa, trawy, owady, krzaki, dzikie psy, motyle — wszystko zniknęło. Obwisłe konary i gałązki, których dosięgła bezgłośna eksplozja, wyglądały jak obcięte gigantycznym ostrzem.

Jak oceniał, udało mu się załatwić co najmniej siedem bestii. Siedem bestii w pól sekundy! I żadnych problemów z ugięciem czy odchyłkami trajektorii, jak w zwykłej pociskowej broni! Żadnych kłopotów z powtórnym ładowaniem — BROŃ miała zapas mocy na osiemnaście godzin pracy.

Idealna broń!

Odwrócił się i ruszył dalej, wsuwając do kabury ciężki pistolet.

Panowała cisza. Drzewaki analizowały nowe doświadczenie. Po chwili jednak otrząsnęły się z zaskoczenia i znów rozhuśtały się nad nim pomarańczowe lub błękitne futerka. Nisko nad głowa szybował ścierwoptak — a za nim z odległych zakamarków nieba przybyły inne — czarnoskrzydł e — by zataczając nad nim kręgi, bacznie go obserwować. W poszyciu znów rozkaszlały się dzikie psy.

Nie dały jeszcze za wygraną. Słyszał je, jak skryte w gęstym listowiu — po obu jego stronach — to susami gnały do przodu, to znów zatrzymywały się, by mu się przyjrzeć.

Wyciągnął BROŃ, zastanawiając się, czy ośmiela się spróbować raz jeszcze. Ośmieliły się.

Nakrapiany, szary jak pies myśliwski stwór wyskoczył z krzaków tuż przed nim. Pistolet znów głucho westchnął. Pies znikł, uchwycony w półskoku. Lekko, febrycznie zatrzęsły się drzewa, targnięte podmuchem powietrza, wdzierającego się w powstała próżnię.

Ruszył drugi pies. Dixon unicestwił go, zmarszczywszy nieco czoło. Tych bestii nie można było przecież uważać za durne. Dlaczego więc ta lekcja niczego ich nie nauczyła? Nie nauczyła, że występowanie przeciwko niemu, niemu — posiadającemu BROŃ! — było bezsensowne? Istoty w całej Galaktyce szybko uczyły się ostrożnego postępowania z uzbrojonym człowiekiem. Czemu więc te nie?

Nie zachowując żadnej ostrożności, trzy bestie na raz rzuciły się na niego z różnych stron. Dixon przełączył szybko na ogień ciągły i ściął je w locie jak człowiek tnący kosa. Roziskrzył się i zawirował obłok kurzu, wsysanego przez bąbel próżni.

Słuchał uważnie. Puszcza zdawała się być pełna niskich, pokasłujących odgłosów. Naciągały inne sfory, by przyłączyć się do dzieła zabijania.

Dlaczego niczego się nie nauczyły? Nagle doznał olśnienia. „Jakże mogą się nauczyć — pomyślał — skoro lekcja była tak delikatna!”

Przecież BROŃ — to unicestwienie. Bezgłośne, czyste, bez śladu. Większość psów, które sprzątnął, po prostu zniknęła — nie było ni skowytu agonii, ni ryku, wycia, przenikliwego jęku śmierci.

A przede wszystkim — nie było huku wystrzału, który by je zaskakiwał, nie było swądu kordytu i szczęku pocisku wprowadzanego do komory…

„Może nie zaznały w wystarczającym stopniu bólu? — pomyślał. — Na tyle, by zdać sobie sprawę, że to broń śmiercionośna? Może nie wiedza, co oznacza to nagłe zniknięcie? I myślą, że jestem bezbronny?”

Szedł — teraz już szybciej — przez mroczny las. „Nic ci stary nie grozi…” — upominał sam siebie. Właśnie dlatego, że to była śmiercionośna broń, one nie mogły już w niczym zmienić tego stanu. Ale powinien chyba nalegać na wprowadzenie jakiegoś urządzenia do robienia huku. To nie powinno być trudne, a dźwięk stanowiłby dodatkowe zabezpieczenie.

Drzewaki znów były pełne ufności. Skakały i huśtały się na gałęziach prawie na wysokości jego głowy. Obnażały kły. „Pewnie mięsożerne” — przemknęło mu przez głowę. Uniósł BROŃ i zaczął ścinać w marszu wierzchołki drzew.

W dół posypały się liście i małe gałązki. Drzewaki rozpierzchły się, krzycząc przeraźliwie. Nawet psy wydawały się z każdą chwilą coraz bardziej zastraszone — przezornie uskakiwały przed walącymi się konarami.

Dixon wyszczerzył zęby w uśmiechu. W tej samej chwili runął na ziemię. Wielki konar zdzielił go w lewy bark.

Wytrącona z ręki BROŃ upadła dziesięć stóp dalej. Nastawiona nadal na ogień ciągły, błyskawicznie obróciła w próżnię krzaki na kilka j ardów przed Dixonem.

Wyczołgał się spod konara i dał nura po pistolet. Ale drzewak był szybszy. Dixon rzucił się twarzy do ziemi.

Drzewsk, triumfalnie wrzeszcząc wywijał dezintegratorem nad głową. Wielkie drzewa przecinane na pół z hukiem waliły się na poszycie lasu. Powietrze pociemniało od fruwających liści i gałązek, grunt pokryły głębokie rowy. Kolejne machnięcie dezintegratorem skosiło następne drzewo — tuż obok Dixona; zwaliło się kilka cali od jego stopy. Uskoczył w bok i następne machnięcie przeszło mu nad głową.

Opuściły go resztki nadziei, gdy wtem drzewak zgłupiał. Idiotycznie coś bełkocząc, zadowolony, zwrócił broń w swoja stronę, próbując zajrzeć do lufy.

Głowa zwierzęcia bezgłośnie zniknęła. Dixon spostrzegł swoja szansę. Rzucił się przed siebie przeskakując rów i porwał dezintegrator, zanim następny drzewsk zdążył go złapać, by od nowa zacząć zabawę. Przerwał ogień.

Kilka psów uskoczyło przed nim zbiegły się tu przed chwila, by mu się przyjrzeć.

Nie ośmielił się otworzyć do nich ognia. Paskudnie trzęsły mu się łapy większe ryzyko dla niego niźli dla psów. Obrócił się i kuśtykając ruszył w kierunku statku.

Bestie ruszyły jego śladem. Po chwili uspokoił się nieco. Popatrzył na połyskującą w ręku BROŃ. Miał teraz dla niej więcej uznania. I trochę się jej obawiał — tak, bał się bardziej niż psy. One najwyraźniej nie skojarzyły zniszczenia lasu z dezintegratorem. Dla nich wyglądało to raczej na gwałtowną, niespodziewana burzę.

A ta już minęła. Znów nastał czas polowania.

Przedzierał się teraz przez gęstwę, unicestwiając krzaki przed sobą, by utorować sobie drogę. Psy, biegnąc z obu stron, dotrzymywały mu kroku. Strzelał teraz bezustannie, biorąc od czasu do czasu na cel i psa. Było ich teraz już kilkadziesiąt — napierały nań ze wszyst kich stron.

„Niech to diabli! — pomyślał. Czyżby nie policzyły swoich strat?!” Wtedy doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie umieją liczyć.

Przebił się wreszcie nieopodal statku. Na drodze leżał ciężki pień. Przestąpił przezeń.

Pień gwałtownie ożył i rozwarł olbrzymie szczęki tuż pod jego stopami. Strzelił na ślepo, naciskając spust przez jakieś trzy sekundy. Stwór znikł. Dixon zakrztusił się, zachwiał i nieoczekiwanie ześliznął do powstałego dopiero co dołu. Runął ciężko, wykręcając kostkę. Psy otoc z yły natychmiast dół, kłapiąc zębami i warcząc.

„Tylko spokojnie, Dixon…” — powiedział do siebie. Dwoma strzałami unicestwił bestie na krawędzi leju i spróbował wdrapać się na powierzchnię. Ale ściany dołu byty zbyt strome i śliskie jak szkło.

Wściekle próbował raz po raz, lekkomyślnie szafując siłami. Nagle zatrzymał się i zmusił do zastanowienia. BROŃ wtrąciła go do tej dziury i BROŃ musi go teraz z niej wydobyć.

Po chwili zastanowienia wyciął pistoletem płytkie stopnie w ścianie i boleśnie utykając wydostał się na powierzchnię.

Lewa noga z trudem unosiła ciężar ciała. Jeszcze gorszy był ból w ramieniu. „Pewnie złamał je ten cholerny konar” — pomyślał podpierając się jak kulą kawałkiem grubej gałęzi, pokuśtykał dalej.

Po chwili psy znów zaatako wały. Zniszczył je, ale BROŃ w dłoni robiła się coraz cięższa. Ścierwoptaki opuściły się w dół, by zabrać się za resztki zręcznie skoszonych bestii. Dixon czuł, jak gdzieś w granice świadomości zaczyna wdzierać się mrok. Powstrzymał go cała siła woli. Nie wolno teraz osłabnąć teraz, kiedy wokoło byty bestie.

Widział już statek. Ruszył niezdarnym biegiem. I wtedy TO poczuł.

Było na nim kilka psów.

Wypalił bez zastanowienia, tnąc je wpół, usuwając z siebie, dokładnie pół cala od ciała — aż do stóp. Znów ruszył.

„Ależ broń — pomyślał. — Niebezpieczna dla wszystkich, włącznie z właścicielem”. Chciałby mieć w rękach jej wynalazcę.

Pomyśleć tylko: wynaleźć bezgłośną broń!

Dotarł do statku. Podczas gdy mocował się ze śluza powietrzna, zewsząd otoczyły go psy. Zdezintegrował dwa najbliższe i z trudem wgramolił się do wnętrza. Ciemność, która doń podpełzła, była coraz bliżej — odczuwał już mdłości, chwytające go skurczami za gardło.

Ostatkiem sił zatrzasnął śluzę i opadł na podłogę.

Wreszcie bezpieczny.

Nagle usłyszał niskie pokaszliwanie. Wraz z nim do wnętrza dostał się jeden z psów.

Ramię było już zbyt słabe, by podnieść ciężka BROŃ, ale powoli zaczął ją unosić. Pies był ledwie widoczny w słabo oświetlonym statku… Skoczył na niego.

W porywie przerażenia przemknęło mu przez głowę, że nie starczy mu już sił, by nacisnąć spust. Bestia była już przy jego gardle. Chyba tylko podświadomy odruch nakazał Dixonowi zacisnąć rękę.

Pies zaskowyczał i zapadła cisza. Dixon stracił przytomność…

Kiedy powróciła świadomość, leżał przez dłuższy czas, delektując się jedynie radością pozostania wśród żywych. Odpoczywał kilka minut. Potem porzucił w myślach to wszystko — był z dala od obecnej planety. Powrócił do ziemskiego baru. Wlazł tam, by zdrowo wypić. A potem udał się na poszukiwanie tego cholernego wynalazcy i wepchał jego BROŃ do gardła.

Tylko skończony maniak mógł wynaleźć pistolet bez huku.

Ale na to przyjdzie czas później. Teraz wszystko już było w porządku. Przyjemnie pozostawać przy życiu, leżeć w świetle słońca, rozkoszując się…

W świetle słońca? Wewnątrz kosmicznego statku?

Usiadł. Na stopie leżał ogon i jedna łapa psa. Przed nim, wycięty w pancerzu rakiety, widniał interesujący zygzak. Był szeroki na jakieś trzy cale i długi na cztery stopy. Przesączało się przezeń słoneczne światło. Na zewnątrz przysiadły na łapach cztery psy i z uwaga zaglądały do środka.

Musiał poharatać pancerz, kiedy strzelał do ostatniego psa.

Wtem dostrzegł również inne szczeliny w pancerzu. Kiedy to się stało? Och — tak! Kiedy torował sobie drogę powrotną do statku — to te ostatnie sto jardów. Kilka strzałów musiało wtedy dosięgnąć rakiety.

Wstał, by obejrzeć zniszczenia. „Schludna robota” — pomyślał ze spokojem, który towarzyszy czasem histerii. „Tak, sir. To dopra wdy niezwykle solidna robota”.

Pęknięte były także przewody sterowania. To stało się w miejscu, gdzie kiedyś było radio. Poza tym udało mu się jednym wystrzałem zniszczyć zbiorniki tlenu i wody — niezły rezultat strzelecki. I wreszcie — no tak, stało się, co się stać powinno — sprytny, chytry strzał przeciął przewody paliwowe. Cały zapas paliwa posłuszny prawu grawitacji wyciekł, tworząc wokół statku sadzawkę, która z wolna wsiąkała w grunt.

„Nieźle jak na faceta, który nawet tego nie chciał — pomyślał Dixon na skraju szaleństwa. — Palnikiem nie można by lepiej”.

W gruncie rzeczy nie udałoby mu się tego dokonać palnikiem. Pancerze statku były na to zbyt twarde. Ale nie były zbyt twarde dla małej poczciwej nigdy-nie-chybiającej BRONI.

W rok później, kiedy Dixon nadal nie dawał znaku życia, zdecydowano wysłać na planetę inny statek. — Chciano mu sprawić porządny pogrzeb. Przy okazji noszono się z zamiarem odszukania i przywiezienia z powrotem prototypu dezintegratora. Pod warunkiem, że udałoby się go o czywiście odszukać.

Statek ratunkowy wylądował tuż obok statku Dixona. Załoga z zainteresowaniem oglądała pocięty i zdemolowany statek.

— Jacyś faceci nie bardzo wiedzieli, jak się obchodzić ze spluwą — powiedział inżynier.

— Fakt — przytaknął główny pilot. Od strony puszczy doszły ich jakieś głuche odgłosy. Pospieszyli tam, by stwierdzić, że Alfred Dixon nie zginał. Był najzupełniej żywy i podśpiewując sobie właśnie pracował.

Zbudował drewniana chałupę, wokół której założył sobie ogród z jarzynami. Ogród otaczała drewniana palisada. Kiedy podeszli, Dixon wbijał właśnie świeży kołek na miejsce starego, zbutwiałego.

Jak było do przewidzenia, jeden z ludzi krzyknął:

— Dixon, więc żyjesz!

— Cholerna prawda! — powiedział Dixon. — Pospieszcie się, chłopcy, tymczasem, zanim skończę tę palisadę. Te psy to diabelnie brutalne bestie. Ale nauczyłem je odrobiny respektu!

Uśmiechnął się i wskazał na oparty obok — w zasięgu ręki — łuk, sporządzony z podsuszonego, sprężystego drzewka. Przy nim znajdował się kołczan pełen strzał.

— Tak, nauczyły się respektu — kiedy tylko ujrzały, jak kilku ich towarzyszy goni ze strzałami w bokach!

— Ale BROŃ! — wykrzyknął główny pilot.

— Ach BROŃ… — powiedział Dixon z radosnym błyskiem w oczach. — Czy mógłbym bez niej przeżyć?

Wrócił do przerwanej pracy. Nowy pal wbijał ciężką, gładką rękojeścią BRONI.

Загрузка...