Robert Sheckley Bilet na Tranai

Pewnego pięknego czerwcowego dnia do biura Międzygwiezdnej Agencji Podróży wszedł chudy i zdeterminowany młody człowiek w stroju o stonowanych barwach. Minął kolorową reklamę, przedstawiającą Święto Zbiorów na Marsie, nie poświęcając jej nawet spojrzenia. Również gigantyczny fotofresk, na którym widniały tańczące lasy Triganium, nie przyciągnął jego wzroku. Zignorował także całkiem sugestywny obraz, przedstawiający prastare obrzędy na Opiuchus II i dotarł do biurka urzędnika rezerwującego bilety.

— Chciałbym zarezerwować przelot na Tranai — oznajmił.

Agent biura podróży zamknął swój egzemplarz książki „Wynalazki przydatne w domu i w pracy” i zmarszczył brwi.

— Tranai? Tranai? — spytał. — Czy to jeden z księżyców planety Kent IV?

— Nie, to nie żaden księżyc — odparł młody człowiek. — Tranai jest planetą, okrążającą gwiazdę o tej samej nazwie.

Chcę zarezerwować przelot na tę planetę.

— Nigdy o niej nie słyszałem — zauważył agent, wyciągając z biurka katalog gwiazd, uproszczoną wersję mapy gwiazdozbiorów, a także egzemplarz „Mało uczęszczanych połączeń wewnątrzgalaktycznych”.

— No dobrze — oznajmił w końcu. — Jak widać, zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego. Chce pan więc zarezerwować przelot na Tranai, panie…

— Goodman. Marvin Goodman.

— Panie Goodman. Cóż, wygląda na to, że Tranai jest mniej więcej tak daleko, jak tylko można dotrzeć z Ziemi, pozostając wciąż jeszcze w Drodze Mlecznej. Tam nikt się nie wybiera.

— Wiem o tym. Czy mógłby pan jednak załatwić mi ten przelot? — spytał Goodman. W jego głosie dało się słyszeć powstrzymywane z trudem podekscytowanie.

Agent potrząsnął przecząco głową.

— Nie ma takiej możliwości — stwierdził. — Nawet gwiazdoślizgi nie zapuszczają się tak daleko.

— A na jaką odległość od Tranai mógłbym się dostać z pana pomocą?

Agent posłał mu triumfalny uśmiech.

— Po co zawracać sobie tym głowę? — spytał. — Mogę wysłać pana do jakiegoś świata, na którym będzie wszystko to, co na tym… Tranai, a oprócz tego będzie on miał walory takie, jak: niewielka odległość, okazyjne ceny, przyzwoite hotele, wycieczki…

— Zamierzam dotrzeć na Tranai — powiedział ponuro Goodman.

— Ale nie ma sposobu, aby tam się dostać — tłumaczył cierpliwie agent. — A właściwie na jakich walorach tego miejsca panu zależy? Może byłbym w stanie pomóc panu w tej kwestii.

— Może pan mi pomóc, rezerwując dla mnie przelot tak daleko, jak…

— Czy chodzi panu o przygodę? — spytał agent, szybkim spojrzeniem dokonując oceny niezbyt atletycznej budowy młodzieńca i charakterystycznego dla intelektualistów zgarbienia jego pleców. — Pozwoli pan, że zasugeruję mu Africanus II, pierwotny świat pełen dzikich plemion, szablozębnych tygrysów, ludożerczych paproci, ruchomych piasków, aktywnych wulkanów, pterodaktyli i innych rzeczy w tym stylu. Ekspedycje na tę planetę wyruszają z Nowego Jorku co pięć dni i łączą w sobie skrajne ryzyko z absolutnym bezpieczeństwem uczestników. Gwarantowana głowa dinozaura albo zwrot pieniędzy.

— Tranai — stwierdził Goodman.

— Hmm — urzędnik spojrzał szacująco na świadczące o determinacji zaciśnięcie warg Goodmana oraz nieugięty wyraz jego oczu. — Być może jest pan zmęczony purytańskimi restrykcjami, panującymi na Ziemi? W takim razie proszę rozważyć sugestię udania się na Almagordo III, perłę Pasa Południowogalaktycznego. Nasz dziesięciodniowy pełnopłatny plan pobytu obejmuje wycieczkę przez tajemniczy Almagordiański Kasbah, wizyty w ośmiu night-clubach (pierwsza kolejka na koszt firmy), wizytę w fabryce cynkitu, gdzie uczestnicy mogą nabyć prawdziwe cynkitowe pasy, buty i portfele po fenomenalnie niskich cenach, a także wycieczki do dwóch gorzelni. Dziewczyny z Almagordo są piękne, tryskające energią i w uroczy sposób naiwne. Uważają, że turysta jest najwspanialszym i najbardziej godnym pożądania typem ludzkiej istoty. Oprócz tego…

— Tranai — stwierdził Goodman. — Na jaką odległość od niej może mnie pan przewieźć?

Urzędnik z ponurą miną wydobył plik biletów.

— Na pokładzie „Królowej Konstelacji” może pan dotrzeć do Legis II, gdzie przesiądzie się pan na „Splendor Galaktyki”, który zabierze pana na Oume. Tam będzie pan musiał zaokrętować się na lokalny gwiazdolot, który po przystankach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Oysterze dowiezie pana na Tung-Bradar IV, jeśli nie zepsuje się po drodze. Stamtąd gwiazdoślizg przetransportuje pana przez Galaktyczny Wir (jeśli rzeczywiście dociera aż tak daleko) do Aloomsridgii, skąd wciąż jeszcze kursuje statek pocztowy. W ten sposób będzie pan miał za sobą mniej więcej pół drogi. Potem zaś będzie pan już zdany na siebie.

— Świetnie — odparł Goodman. — Czy mógłby pan jeszcze dziś wieczorem dokonać wszystkich niezbędnych formalności?

Urzędnik skinął głową.

— Panie Goodman — spytał w końcu, zdesperowany — a właściwie co takiego jest na tym Tranai, co tak pana przyciąga?

Goodman posłał mu pełen uszczęśliwienia uśmiech.

— Utopia — odrzekł.


Marvin Goodman przeżył większość swego życia w miasteczku Seakirk w stanie New Jersey, kontrolowanym od blisko pięćdziesięciu lat przez tego lub innego polityka. Większość mieszkańców Seakirk nie reagowała już na powtarzające się przejawy korupcji wśród wysoko i nisko postawionych urzędników, hazard, wojny ulicznych gangów a także pijaństwo nastolatków. Byli przyzwyczajeni do widoku rozpadających się autostrad i szos, do pękających wodociągów, pamiętających chyba jeszcze czasy starożytne, do elektrowni wyłączających co chwila dopływ energii, do starych budynków, w których mieszkali, a które dosłownie rozpadały się, podczas gdy grube ryby budowały sobie coraz większe wille, coraz dłuższe baseny, coraz bardziej imponujące ogrzewane stajnie. Ludzie przyzwyczaili się do tego. Ludzie tak, ale nie Goodman.

Jako urodzony krzyżowiec, Marvin pisywał sążniste artykuły, które nigdy nie były publikowane, prowadził agitację na rzecz uczciwych kandydatów do władz, którzy nigdy nie zostali wybrani, organizował Obywatelską Ligę Postępu, ruch Lud Przeciw Gangsterom, Unię Obywatelską na rzecz Uczciwej Policji, Stowarzyszenie Przeciwników Hazardu, Komitet na rzecz Równych Możliwości Zatrudnienia dla Kobiet i chyba cały tuzin innych.

Z tych wysiłków nigdy nic nie wyszło. Ludzie byli zbyt apatyczni, by zależało im na czymkolwiek. Politycy po prostu wyśmiewali się z niego, a Goodman nie znosił, gdy ktoś się z niego śmiał. Potem zaś, jakby nie dość było jego dotychczasowych kłopotów, narzeczona Goodmana rzuciła go dla hałaśliwego młodego człowieka w sportowej kurtce o krzykliwych barwach, który wolny był od tendencji do zbawiania całego świata, wyjąwszy może zainteresowanie kontrolnym pakietem akcji w miejscowej spółce budowlanej, czyli SBS.

To był druzgoczący cios. Wyglądało na to, że dziewczyna w ogóle nie przejmuje się faktem, iż SBS używa do produkowanego przez siebie betonu zdecydowanie nadmiernych ilości piasku, a także — dla oszczędności — „obcina” całe centymetry z długości stalowych dźwigarów nośnych.

— No dobra, Marvie, i co z tego? — mawiała. — Tak to po prostu jest. Musisz być realistą!

Goodman nie zamierzał być realistą. By powetować sobie doznaną przykrość, udał się natychmiast do baru Eddie’ego „Księżycowa Poświata”, gdzie pomiędzy jednym drinkiem a drugim zaczął kontemplować uroki szałasu z gałęzi, znajdującego się gdzieś w zielonym piekle na powierzchni Wenus.

W tym momencie do baru wszedł wyprostowany starszy mężczyzna o jastrzębiej twarzy. Sądząc po jego chodzie, przystosowanym do grawitacyjnych przeciążeń, bladości jego twarzy, a także bliznach radiacyjnych oraz spojrzeniu przenikliwych szarych oczu, Goodman wysnuł wniosek, iż jest on starym wygą dalekich kosmicznych szlaków.

— Specjalne tranaiańskie, Sam — złożył zamówienie u barmana.

— Już podaję, kapitanie Savage! — odparł służbiście barman.

— Tranai? — wymamrotał bezwiednie Goodman.

— Tranai — potwierdził kapitan. — Nie słyszałeś o niej nigdy, prawda, synu?

— Nie, sir — przyznał Goodman.

— No cóż, synu — oznajmił kapitan Savage. — Czuję, że dzisiejszej nocy chciałbym z kimś odrobinę pogadać, a więc opowiem ci bajeczkę o Tranai Błogosławionej, która leży gdzieś daleko, aż za Galaktycznym Wirem.

Spojrzenie kapitana stało się zamglone, a posępny grymas jego warg złagodził uśmiech.

— W tych czasach byliśmy niczym ludzie z żelaza, podróżujący w stalowych kosmolotach. Johnny Cavanaugh, Frog Larsen i ja polecielibyśmy do samego piekła choćby po pół ładowni terganium. Taaa… i wynajęlibyśmy samego Belzebuba do sprzątania pokładu, gdyby brakowało nam ludzi. Były to czasy, gdy kosmiczny szkorbut zabierał zawsze jedną trzecią załogi, a widmo Wielkiego Dana McClintocka błąkało się po kosmicznych szlakach. Moll Gann wciąż jeszcze zawiadywał barem kosmicznym „Pod Czerwonym Kogutem” na Asteroidzie 342-AA, żądając pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa i, co ciekawsze, dostawał tyle, ponieważ w promieniu trzydziestu miliardów kilometrów nie było innego miejsca, gdzie można byłoby napić się piwa. Były to czasy, gdy Blaszkorogi wciąż wycinały w pień załogi wszystkich statków, podróżujących w okolicach równika Galaktyki, i statki, które chciały dostać się na Elizję, musiały przedzierać się przez przesmyk w Mgławicy Końskiego Łba. Możesz więc wyobrazić sobie, synu, jak się czułem, gdy pewnego pięknego dnia dotarłem na Tranai.


Goodman z zapartym tchem słuchał, jak stary kapitan malował przed nim obraz dni dawnej chwały, gdy kruche statki podróżowały po stalowym niebie, kierując się w dal, zawsze w dal, ku dalekim granicom Galaktyki.

A tam, u brzegu Wielkiej Pustyni, znajdowała się Tranai.

Tranai, gdzie odnaleziono drogę życia, a ludzie nie byli już trybikami machiny państwa! Wspaniale, spokojne, twórcze, szczęśliwe społeczeństwo, złożone nie ze świętych czy ascetów, nie z intelektualistów, ale ze zwykłych ludzi, którym udało się osiągnąć utopię.

Przez godzinę kapitan Savage mówił o różnorodnych cudach Tranai. Skończywszy swą historię, poskarżył się, że zaschło mu w gardle, i Goodman zamówił dla niego jeszcze jedno specjalne tranaiańskie, a drugie dla siebie. Popijając egzotyczną zielono-szarą miksturę, Goodman po uszy pogrążył się w marzeniach.

W końcu bardzo uprzejmie spytał:

— Dlaczego pan tam nie wróci, kapitanie?

Starszy człowiek ze smutkiem potrząsnął głową.

— Kosmiczna podagra, chłopcze — oznajmił z goryczą. — Jestem uziemiony na dobre. Wtedy nie wiedzieliśmy dużo o współczesnej medycynie. Jedyne, do czego się teraz nadaję, to jakaś praca dla szczura lądowego.

— A co pan teraz robi?

— Jestem brygadzistą w Spółce Budowlanej Seakirk — westchnął starszy człowiek. — Ja, który kiedyś komenderowałem pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób, w jaki ci ludzie robią beton… Czy moglibyśmy wypić znowu po jednym na cześć wspanialej Tranai?

Wypili jeszcze po kilka. Opuszczając bar, Goodman podjął już decyzję. Gdzieś we Wszechświecie odnaleziono modus vivendi — prawdziwe urzeczywistnienie odwiecznego ludzkiego snu o doskonałości.

Od tej chwili nic innego nie mogłoby go usatysfakcjonować.

Następnego dnia zrezygnował z pracy projektanta w Zakładach Produkcji Robotów Wschodniego Wybrzeża i podjął z banku oszczędności całego życia.

Wybierał się na Tranai.


Wsiadł na pokład „Królowej Konstelacji”, która zabrała go na Legis II, a potem „Splendorem Galaktyki” doleciał do Oume. Zatrzymawszy się na krótkie postoje na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Oysterze — ponurych, kosmicznych dziurach — osiągnął Tung — Bradar IV. Bez żadnych większych kłopotów przedostał się przez Galaktyczny Wir i wreszcie znalazł się na Bellismoranti, gdzie kończyły się ziemskie wpływy.

Za zdecydowanie wygórowaną opłatą statek lokalnej linii kosmicznej przewiózł Marvina na Dvastę II, a stamtąd kosmiczny frachtowiec poprzez kolonie Seves, Olgo i Mi przetransportował go na podwójną planetę Mvanti. Tam ugrzązł beznadziejnie na całe trzy miesiące, które wykorzystał biorąc udział w hipnopedycznym kursie języka tranaiańskiego. W końcu wynajął przewodnika po dzikich rejonach kosmosu, który pomógł mu dostać się na Ding.

Na Dingu natychmiast zaaresztowano go pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Higastomeritreianu, zdołał jednak uciec w ładowni statku, transportującego rudy metali, który dowiózł go na g’Moree. Tam wykurował się ze swoich odmrożeń, bąbli i powierzchownych poparzeń radiacyjnych, po czym zorganizował sobie wreszcie przelot na Tranai.

Gdy statek mijał księżyce Doe i Ri, by wylądować w Kosmoporcie Tranai, Goodman jedynie z trudem był w stanie uwierzyć, iż dzieje się to naprawdę.

Kiedy otworzyły się śluzy powietrzne, Goodman stwierdził, iż jest w stanie głębokiej depresji. Jej źródłem było częściowo zwykłe wyczerpanie, nieuniknione po tak pełnej przygód podróży. Jednak, co gorsza, Goodman poczuł też nagłe przerażenie, iż Tranai może okazać się zwykłym oszustwem, pułapką na naiwnych.

Przebył całą Galaktykę, kierując się jedynie opowieścią starego kosmicznego włóczęgi. Teraz jednak to, co mówił Savage, wydawało się jakoś mało prawdopodobne. Nawet mityczne Eldorado zdawało się miejscem pewniejszym niż to Tranai, które Goodman chciał ujrzeć.

Opuścił pokład statku. Port Tranai wyglądał na dość sympatyczne miasteczko. Ulice wypełnione były przechodniami, a w sklepowych witrynach piętrzyły się towary. Ludzie, których mijał na ulicy, wyglądali w znacznym stopniu tak samo, jak gdziekolwiek indziej, kobiety zaś były całkiem atrakcyjne.

Równocześnie jednak Goodman odczuł tu coś dziwnego, coś w subtelny sposób, lecz zdecydowanie różnego od innych miejsc w Galaktyce, krótko mówiąc: coś obcego. Zabrało mu nieco czasu, nim zdołał określić to dziwne wrażenie.

Uświadomił sobie mianowicie, że na każdą kobietę, znajdującą się w zasięgu wzroku, przypada co najmniej dziesięciu mężczyzn. I, co jeszcze dziwniejsze, praktycznie wszystkie kobiety, które spotykał, były najwyraźniej albo w wieku poniżej osiemnastu lat, albo też powyżej trzydziestu pięciu.

Co stało się z grupą wiekową kobiet od dziewiętnastu do trzydziestu czterech lat? Czyżby ich publiczne pojawianie się stanowiło tabu? A może dotknęła je jakaś zaraza?

Będzie musiał uzbroić się w cierpliwość i powoli do tego dojść.

Udał się do Budynku Idriga, gdzie skupione były wszystkie instytucje rządowe Tranai, i zgłosił się w biurze ministra Spraw Pozaplanetarnych. Przyjęto go niemal natychmiast.

Biuro ministra okazało się małe i zagracone, a pokrywająca ściany wykładzina upstrzona była dziwnymi niebieskimi klepkami. Goodmana uderzył też z miejsca widok wysokoenergetycznego karabinu — blastera z tłumikiem i celownikiem optycznym, zwisającego złowieszczo ze ściany. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, ponieważ urzędnik wyskoczył ze swego fotela i energicznie uściskał mu dłoń.

Minister był otyłym, wesołym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat. Wokół jego szyi zwisał łańcuch z medalionem, na którym odciśnięty był tranaiański herb — stylizowana błyskawica, która swym uderzeniem rozszczepia kłos zboża. Goodman wysnuł właściwy, jak się okazało, wniosek, iż jest to oficjalny herb ministerstwa.

— Witamy na Tranai — powiedział serdecznie minister. Zepchnął z fotela stos jakichś papierów i gestem wskazał Goodmanowi, by usiadł.

— Panie ministrze… — rozpoczął Goodman w oficjalnej wersji języka tranaiańskiego.

— Nazywam się Den Melith — przerwał mu minister. — Proszę nazywać mnie Den. Panują tu u nas raczej nieformalne stosunki. Może pan położyć nogi na biurku i czuć się jak w domu. Cygaro?

— Nie, dziękuję — odpowiedział Goodman, czując się w jakiś sposób zbity z pantałyku. — Panie… hm… Den, przybyłem tu z Terry, planety, o której być może słyszałeś.

— Jasne, że tak — odrzekł Melith. — To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły rwetes, prawda? Oczywiście nie mam nic złego na myśli.

— No właśnie. Odnoszę dokładnie takie samo wrażenie. Przyczyna, dla której tu przybyłem… — Goodman zawahał się, mając nadzieję, że to co mówi nie brzmi zbyt śmiesznie. — Cóż, usłyszałem pewne opowieści o Tranai. Kiedy się nad nimi zastanowić, wydają się niedorzeczne. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zapytać cię…

— Pytaj, o co chcesz! — oznajmił Melith z wylewną serdecznością. — Odpowiem ci bez żadnego owijania w bawełnę.

— Dziękuję. Otóż słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było żadnej wojny ani nawet najmniejszego konfliktu zbrojnego.

— Od sześciuset lat — sprostował Melith. — I nie wygląda na to, by jakikolwiek miał się przydarzyć.

— Ktoś powiedział mi, że na Tranai nie ma żadnej przestępczości.

— Kompletnie żadnej.

— I w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów, szeryfów, urzędników pełniących ich funkcję, katów, funkcjonariuszy śledczych ani agentów rządowych. Nie ma tu więzień, zakładów poprawczych, ani też żadnych innych miejsc, gdzie przetrzymuje się ludzi wbrew ich woli.

— Nie jest nam to wszystko potrzebne — wyjaśnił Melith — ponieważ brak u nas przestępstw.

— Słyszałem też — kontynuował Goodman — że na Tranai nie istnieje nędza.

— Nie jest mi znany żaden taki przypadek — oznajmił radośnie Melith. — Czy jesteś pewien, że nie chcesz cygara?

— Nie, dziękuję. — Goodman niecierpliwie pochylał się do przodu, jakby spijając odpowiedzi z ust Melitha. — Rozumiem, że osiągnęliście stabilizację ekonomiczną bez uciekania się do socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich lub biurokratycznych praktyk?

— W rzeczy samej — skwitował Melith.

— A zatem wasze społeczeństwo jest w gruncie rzeczy oparte na niczym nie skrępowanej przedsiębiorczości obywateli; kwitnie tu prywatna inicjatywa, a funkcje rządu ograniczone są do niezbędnego minimum.

Melith skinął głową.

— Ogólnie rzecz biorąc, nasz rząd zajmuje się drobniejszymi kwestiami związanymi z regulacją tej inicjatywy, troszczy się o ludzi starszych oraz o upiększanie otaczającego nas krajobrazu.

— A czy to prawda, że odkryliście metodę dystrybucji dóbr, nie uciekając się do państwowego interwencjonizmu, ani nawet do podatków, metodę, która opiera się całkowicie na indywidualnej inicjatywie? — drążył dalej Goodman.

— Tak, w zupełności.

— Czy to prawda, że na żadnym ze szczebli tranaiańskiego rządu nie spotyka się przypadków korupcji?

— Kompletnie żadnej — stwierdził Melith. — Przypuszczam, że właśnie dlatego mamy spory kłopot ze znalezieniem ludzi, którzy chcieliby pełnić funkcje publiczne.

— A zatem kapitan Savage miał rację! — wykrzyknął Goodman, nie będąc już zdolnym, by dłużej się kontrolować. — To jest utopia!

— Podoba nam się to określenie oznajmił Melith.

Goodman wziął głęboki oddech i zapytał:

— Czy mogę tu zostać?

— Czemu nie? — stwierdził Melith, wyciągając jakiś formularz. — Nie mamy żadnych restrykcji, jeżeli chodzi o imigrację. Powiedz mi, jaki jest twój zawód?

— Na Ziemi byłem projektantem robotów.

— Mamy dużo różnych możliwości w tej dziedzinie — stwierdził Melith, zaczynając wypełniać formularz. Z jego pióra ściekła na papier kropla atramentu. Minister cisnął porywczo pióro o ścianę, gdzie rozbiło się w drzazgi, dodając nowy niebieski kleks na tapecie.

— Wypełnimy formularz innym razem — skonstatował. — Teraz nie jestem w nastroju.

Rozparł się w fotelu.

— Pozwól, że udzielę ci drobnej rady. My, na Tranai, czujemy, iż jesteśmy całkiem blisko utopii, używając twojego określenia. Jednak nasze społeczeństwo nie jest w wysokim stopniu zorganizowane. Nie posiadamy żadnych skomplikowanych uregulowań prawnych. Nasze życie opiera się na poszanowaniu dla pewnej ilości niepisanych praw, lub też zwyczajów, jeśli wolisz tak to nazywać. Sam dojdziesz do tego, na czym one polegają. Udzielam ci więc rady — choć nie jest to żadne polecenie — żebyś ich przestrzegał.

— Oczywiście, że będę tak robił! — wykrzyknął Goodman. — Mogę pana zapewnić, sir, że nie leży w moich zamiarach narażanie na szwank jakiegokolwiek elementu stworzonego przez was raju.

— Och, nie chodziło mi o nas — powiedział Melith z pełnym rozbawienia uśmiechem. — Brałem raczej pod uwagę twoje bezpieczeństwo. Prawdopodobnie moja żona będzie miała dla ciebie jeszcze inne porady.

Nacisnął duży czerwony guzik na swoim biurku. W pomieszczeniu pojawiła się natychmiast niebieskawa mgiełka. Po jakimś czasie stężała i Goodman ujrzał stojącą przed nim ładną młodą kobietę.

— Dzień dobry, kochanie — powiedziała do Melitha.

— Jest wieczór — poinformował ją minister. — Moja droga, ten młody człowiek przybył tu aż z Ziemi, by zamieszkać na Tranai. Udzieliłem mu zwyczajowej porady. Jak sądzisz, czy jest jeszcze coś, co moglibyśmy dla niego zrobić?

Pani Melith zastanowiła się przez moment, a potem zapytała Goodmana:

— Czy jest pan żonaty?

— Nie, proszę pani — odparł młodzieniec.

— W takim wypadku powinien spotkać się z jakąś miłą dziewczyną — powiedziała pani Melith do męża. — Bycie kawalerem nie jest na Tranai zalecane, jakkolwiek z pewnością nie jest zabronione. Pozwól, że się zastanowię… Co się dzieje z tą ładną dziewczyną państwa Driganti?

— Jest zaręczona — odpowiedział Melith.

— Naprawdę? Czy aż tak długo byłam w zastoju? Mój drogi, to nie jest z twojej strony zbyt rozsądne.

— Byłem za bardzo zajęty — odrzekł minister przepraszającym tonem.

— A co z Mihną Vensis?

— Nie w jego typie.

— A Janna Vley?

— Znakomicie! — wykrzyknął Melith, mrugnąwszy do Goodmana. — Niezwykle pociągająca młoda dama.

Wyciągnął z biurka nowe pióro, nagryzmolił za jego pomocą adres i podał kartkę Goodmanowi.

— Żona zadzwoni do niej i uprzedzi ją, by jutro oczekiwała na twoją wizytę — powiedział.

— Proszę wpaść do nas któregoś wieczora na kolację — dodała pani Melith.

— Z wielką przyjemnością — odparł kompletnie oszołomiony Goodman.

— Miło było pana poznać — stwierdziła pani Melith. Jej mąż nacisnął czerwony guzik. Znów pojawiła się niebieskawa mgiełka i pani Melith zniknęła.

— Muszę już zamykać interes — stwierdził Melith, spojrzawszy na zegarek. — Nie mogę pracować poza godzinami — ludzie mogliby zacząć niepotrzebnie o tym gadać. Wpadnij któregoś dnia, to wypełnimy te formularze. Konieczne powinieneś skontaktować się również z Najwyższym Prezydentem Borgiem, który urzęduje w Pałacu Narodowym… A może to on się z tobą skontaktuje. Nie pozwól, by ten stary lis zdołał ci coś wcisnąć. I nie zapomnij o Jannie.

Melith w szelmowskim stylu puścił oko do Goodmana, po czym odprowadził go do drzwi.

Po chwili młodzieniec znalazł się sam na tranaiańskim bruku. — Dotarłem do utopii — powiedział sam do siebie — do rzetelnej, niekłamanej, niepodważalnej utopii.

Były jednak w tym wszystkim pewne bardzo zagadkowe szczegóły.


Goodman zjadł kolację w niewielkiej restauracji i zamówił pokój w pobliskim hotelu. Rozradowany goniec hotelowy odprowadził go do pokoju, gdzie Goodman natychmiast wyciągnął się na łóżku. Ze znużeniem przetarł oczy, próbując uporządkować jakoś swoje ostatnie wrażenia.

Tak wiele się zdarzyło, i to w ciągu jednego tylko dnia! Tyle spraw związanych z Tranai nie dawało mu spokoju. Na przykład stosunek liczby kobiet do liczby mężczyzn. Przecież zamierzał zapytać o to Melitha…

Jednak Melith nie wydawał się właściwym człowiekiem do zadawania pytań, ponieważ z nim samym, związanych było wiele niejasności. Choćby to rzucenie piórem o ścianę. Czy tak może postępować dojrzały i odpowiedzialny urzędnik państwowy? A jego żona…

Goodman wiedział, że pani Melith wyłoniła się z pola zastoju deprywacyjnego; rozpoznał je po charakterystycznej, niebieskawej mgiełce. Pola deprywacyjnego używano również na Ziemi. Czasem istniały uzasadnione medyczne przyczyny, by zawiesić wszelką biologiczną aktywność organizmu, jego wzrost, a także procesy rozpadu. Powiedzmy, że pacjent w nie cierpiący zwłoki sposób potrzebuje określonego serum, osiągalnego jedynie na Marsie. Wtedy należy po prostu przenieść daną osobę w stan zastoju do chwili, gdy serum dotrze na miejsce.

Jednak na Ziemi tylko licencjonowani lekarze upoważnieni byli do posługiwania się polem. Za jego nadużycie groziły określone przez kodeks kary.

Goodman nigdy nie słyszał o tym, by ktoś trzymał swoją żonę w polu deprywacyjnym.

Jeśli jednak rzeczywiście wszystkie żony na Tranai były w ten sposób przetrzymywane, wyjaśniałoby to nieobecność wśród kobiet grupy wiekowej od dziewiętnastu do trzydziestu pięciu lat, i mogłoby także odpowiadać za stosunek dziesięć do jednego, jeśli chodzi o liczebność obu płci.

Jaka była właściwa przyczyna stosowania na Tranai tych „technologicznych czarczafów”?

Goodmana nurtowało także coś innego; był to fakt może mało znaczący, jednak również dość niepokojący.

Karabin na ścianie gabinetu Melitha.

Czy z jego pomocą polował na jakąś zwierzynę? W takim wypadku musiałaby to być całkiem spora zwierzyna… A może chodziło o ćwiczenia w strzelaniu do celu? Ale przecież nie robi się tego z celownikiem optycznym. I po co ten tłumik? Dlaczego minister przechowywał broń w biurze?

Goodman zdecydował jednak, że muszą to być w sumie drobne sprawy, jakieś lokalne nawyki, które wyjaśnią się, gdy pomieszka dłużej na Tranai. Nie mógł przecież spodziewać się, że natychmiast i całkowicie zrozumie, jakie są mechanizmy funkcjonowania społeczeństwa na tej wymarzonej, choć obcej planecie.

Pogrążył się właśnie w drzemce, gdy usłyszał, że ktoś puka do drzwi.

— Proszę! — zawołał.

Niewysoki człowiek o poszarzałej twarzy i skradających się ruchach wpadł do jego pokoju i natychmiast zatrzasnął drzwi.

— Czy to pan jest tym facetem z Terry? — rzucił szybko pytanie.

— Tak, to ja.

— Przewidziałem, że pan tu przyjedzie — oznajmił człowieczek z pełnym zadowolenia uśmiechem. — Za pierwszym razem udało mi się trafić w dziesiątkę. Zamierza pan zostać na Tranai?

— Przeniosłem się tu na dobre.

— Znakomicie — skonstatował mężczyzna. — A co powiedziałby pan na propozycję zostania Najwyższym Prezydentem?

— Że co?

— Dobra zapłata, ruchomy czas pracy, tylko jednoroczna kadencja. Wygląda pan na człowieka, który ma w sobie ducha pracy dla ogółu — powiedział pogodnie przybysz. — No więc jak?

Goodman nie miał zielonego pojęcia, co odpowiedzieć.

— Czy dobrze pana zrozumiałem? — spytał z niedowierzaniem. — Czy proponujecie najwyższy urząd w państwie tak przypadkowym osobom, jak ja?

— Jak to przypadkowym! — z oburzeniem wyrzucił z siebie mężczyzna. — Czy sądzi pan, że oferujemy stanowisko Najwyższego Prezydenta komukolwiek, kto się nawinie? To wielki zaszczyt dla tego, kogo o to prosimy!

— Nie miałem na myśli…

— A pan, jako Ziemianin, jest do tego szczególnie predestynowany.

— Dlaczego?

— Cóż, powszechnie wiadomo, że Ziemianie czerpią osobliwą przyjemność z rządzenia. My zaś, Tranaianie, tego nie odczuwamy — to wszystko. Dla nas to zbyt duży kłopot.

A więc jest to aż tak proste, pomyślał Goodman. Zaczęła pulsować w nim intensywnie żyłka reformatora. Pomimo że Tranai było miejscem prawie idealnym, na pewno znalazłoby się tu jeszcze sporo rzeczy, które można by udoskonalić. Nagle nawiedziła go wizja: ujrzał siebie jako władcę utopii, na którego barkach spoczywa odpowiedzialny trud uczynienia doskonałości jeszcze doskonalszą. Jednak ostrożność powstrzymała go przed udzieleniem natychmiastowej zgody. Być może ten facet był po prostu stuknięty.

— Bardzo dziękuję za zaszczyt złożenia mi tej propozycji — powiedział Marvin. — Przemyślę ją sobie. Być może powinienem porozmawiać w tej sprawie z urzędującym prezydentem i dowiedzieć się nieco o ciążących na nim obowiązkach.

— A jak pan sądzi, po co tutaj przyszedłem? — spytał z oburzeniem człowieczek. — Nazywam się Borg i jestem Najwyższym Prezydentem!

Dopiero teraz Goodman dostrzegł urzędowy medalion, zwisający z szyi przybysza.

— Jak pan się zdecyduje, proszę dać mi znać. Będę w Pałacu Narodowym — oznajmił człowieczek na zakończenie, po czym uścisnął dłoń Goodmana i wyszedł.

Ten ostatni odczekał pięć minut, a potem zadzwonił po gońca hotelowego.

— Kim był ten człowiek? — spytał, gdy tylko chłopak wszedł.

— To był Najwyższy Prezydent Borg — odparł goniec. — Czy wziął pan tę fuchę?

Goodman w zamyśleniu potrząsnął przecząco głową. Nagle uświadomił sobie bowiem, że będzie musiał dowiedzieć się o Tranai jeszcze bardzo wiele.


Następnego ranka Goodman zrobił sobie alfabetyczną listę różnych przedsiębiorstw produkujących roboty w Port Tranai i wyruszył na poszukiwanie pracy. Ku swemu zdziwieniu, znalazł ją bez najmniejszych kłopotów w pierwszym miejscu, do którego się zgłosił. Potężne Zakłady Produkcji Robotów Domowego Użytku Abbaga przyjęły go na listę swych pracowników od razu po tym, jak urzędnik kadrowy jedynie pobieżnie rzucił okiem na rekomendacje Goodmana.

Jego nowy pracodawca, pan Abbag, był niewysokim człowiekiem o wyglądzie zapaleńca, z potężną czupryną siwych włosów nad czołem. Emanował niezwykłą wprost energią działania.

— Cieszę się, że mamy Ziemianina na pokładzie — stwierdził na wstępie. — Wiem, że jesteście pomysłowymi ludźmi, a my potrzebujemy tu przede wszystkim właśnie inwencji i polotu. Będę z panem szczery, Goodman: mam nadzieję, że pański obcy, ziemski punkt widzenia przyniesie naszej firmie określone korzyści, ponieważ jesteśmy w tej chwili w impasie.

— Czy to jakiś problem związany z produkcją? — spytał Marvin.

— Pokażę panu — odparł Abbag, po czym oprowadził Goodmana po Wydziale Matrycowym, Wydziale Wysokich Temperatur, Wydziale Analizy Promieniami X, Wydziale Końcowej Konstrukcji, aż po Wydział Testowania. Jego hala zaprojektowana była jako kombinacja kuchni i living-roomu. Przy jednej ze ścian stało rzędem około tuzina gotowych robotów.

— Proszę wypróbować jednego z nich — polecił Abbag.

Goodman podszedł do najbliższego robota i rzucił okiem na jego urządzenia kontrolne. Były one dość proste, w gruncie rzeczy zrozumiałe dla każdego. Marvin zaaplikował maszynie standardowy repertuar testów: podnoszenie przedmiotów, mycie garnków i rondli, nakrywanie do stołu. Reakcje robota były prawidłowe, jednak szokująco ślamazarne. Na Ziemi podobna nieruchawość została wyeliminowana z elektronicznych układów robotów już ze sto lat temu. Najwyraźniej tu, na Tranai, produkowano je jak za króla Ćwieczka.

— Wydaje się dość powolny — skomentował ostrożnie Goodman.

— Ma pan rację — odrzekł Abbag. — Jest cholernie powolny. Mówiąc między nami, sądzę, iż pańska opinia jest mniej więcej słuszna. Jednak Wydział Badania Rynku twierdzi, że nasi klienci domagają się, żeby roboty były jeszcze powolniejsze.

— Słucham?

— Zabawne, prawda? — spytał markotnie Abbag. — Zaczniemy tracić wpływy ze sprzedaży, jeśli nie spowolnimy ich jeszcze bardziej. Niech pan zajrzy do jego wnętrza.

Goodman otworzył tylną płytę robota i aż zamrugał oczami, ujrzawszy znajdujący się wewnątrz labirynt. Maszyna zbudowana była tak jak współczesny ziemski egzemplarz, wyposażony w standardowe, niedrogie obwody superszybkiego działania. Jednak zostały do nich dodane specjalne, dodatkowe obwody dla opóźnienia sygnałów, elementy odrzucające impulsy, układy obniżające napięcie i szybkość działania.

— No i proszę mi powiedzieć — perorował Abbag ze złością — w jaki sposób możemy spowolnić choćby jeszcze trochę, nie czyniąc go o jedną trzecią większym i dwa razy droższym, niż jest obecnie? Doprawdy nie wiem, jakiego pogorszenia tego modelu zażądać mogą jeszcze klienci!

Goodman usiłował przystosować swój sposób myślenia do idei pogarszania robotów.

Na Ziemi zakłady przemysłowe próbowały zawsze zbudować roboty, których reakcje byłyby szybsze, bardziej sprawne i dokładniejsze. Marvin nigdy nie odczuwał potrzeby rozważania sensowności tych działań. W gruncie rzeczy wciąż nie uważał, by było to potrzebne.

— I jakby tego nie było dosyć — uskarżał się Abbag — ten cholerny nowy rodzaj tworzywa sztucznego uległ jakiejś katalizie albo diabli wiedzą, czemu jeszcze. Proszę popatrzeć!

Wziął nogą spory zamach i kopnął robota w korpus. Sztuczne tworzywo, z którego zrobiona była maszyna, zgięło się niczym arkusz cynowej blachy. Abbag kopnął drugi raz. Plastik wygiął się jeszcze bardziej, a robot zaczął wzruszająco trzeszczeć i błyskać światełkami kontrolnymi. Trzecie kopnięcie roztrzaskało obudowę. „Wnętrzności” robota eksplodowały widowiskowo, rozsypując się po podłodze.

— Jest dość kruchy — skomentował Goodman.

— Niewystarczająco — odparł Abbag. — Powinien rozpadać się już za pierwszym kopnięciem. Nasi klienci nie odczują żadnej satysfakcji, jeśli będą musieli przez cały dzień obijać sobie palce u nóg o jego bebechy. Proszę mi jednak powiedzieć, w jaki sposób mam wyprodukować sztuczne tworzywo, które miałoby zwykłą odporność na zużycie i zwykłą rozciągliwość — nie chcemy przecież, żeby nasze roboty psuły się z przypadkowych przyczyn — a równocześnie rozpadały się na części pierwsze, gdy tylko klient sobie tego zażyczy?

— Chwileczkę — zbuntował się Goodman. — Chciałbym jasno zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Czy wy celowo spowalniacie roboty, by mogły zirytować swych użytkowników tak, żeby je zniszczyli?

— Oczywiście! — odparł Abbag, unosząc brwi ze zdziwieniem.

— Po co to robicie?

— Pan naprawdę musiał niedawno tu przylecieć — stwierdził pracodawca. — Każde dziecko zna odpowiedź na to pytanie.

— Byłbym jednak bardzo wdzięczny, gdyby mi pan wyjaśnił.

Abbag westchnął.

— Cóż, zacznijmy od tego: niewątpliwie zdaje pan sobie sprawę, że każde urządzenie mechaniczne jest źródłem uczucia irytacji. Ludzki rodzaj żywi głęboką i trwałą nieufność wobec maszyn. Psychologowie określają to mianem instynktownej reakcji istot żywych na pseudożycie. Czy zgodzi się pan ze mną w tej kwestii?

Marvin przypomniał sobie wszystkie przeczytane przez siebie, niepokojące książki o zbuntowanych maszynach, mózgach elektronicznych zdobywających władzę nad światem, atakujących androidach i tym podobnych historiach. Pomyślał także o zabawnych notatkach prasowych, traktujących na przykład o człowieku, który strzelił do swojego telewizora, o kimś, kto roztrzaskał o ścianę maszynkę do robienia tostów, o kimś innym, kto „rozprawił się” ze swoim samochodem.

Przypomniał sobie również wszystkie dowcipy na temat robotów, podszyte głęboką wrogością.

— Przypuszczam, że mogę się z tym zgodzić — powiedział głośno.

— Pozwoli więc pan, że rozwinę tę tezę — kontynuował skrupulatnie Abbag. — Każda maszyna jest źródłem irytacji.

Im lepiej działa, tym silniejszą wyzwala wrogość. Rozumując logicznie dochodzimy zatem do wniosku, że idealnie działająca maszyna stanowi prawdziwe ognisko frustracji, utraty szacunku dla samego siebie, nieokreślonego resentymentu…

— Chwileczkę! — sprzeciwił się Goodman. — Nie posuwałbym się aż tak daleko!

— …i schizofrenicznych urojeń — kontynuował niewzruszenie Abbag. — Jednak we współczesnej, rozwiniętej ekonomice maszyny są niezbędne. Zatem najlepszym humanitarnym rozwiązaniem jest posiadanie takich maszyn, które źle funkcjonują.

— Nie jestem o tym przekonany.

— To oczywiste. U was, na Ziemi, wasze gadżety działają prawie optymalnie, wywołując kompleks niższości u swych operatorów. Niestety, macie jednak masochistyczne, klanowe tabu, zabraniające wam je niszczyć. A jaki jest tego wynik?

Powszechnie odczuwana obawa w obliczu świętej i nieludzko sprawnej maszyny, a także równie powszechne poszukiwanie zastępczego obiektu agresji, którym staje się żona lub przyjaciel. W sumie jest to pożałowania godny stan rzeczy. Och tak, oczywiście, przypuszczam, że to dość wygodne dla krótkowzrocznych producentów robotów, jednak okazuje się bardzo szkodliwe w dłuższym planie czasowym, biorąc pod uwagę stan zdrowia i samopoczucie społeczeństwa.

— Nie mam pewności, czy…

— Człowiek jest w gruncie rzeczy istotą pełną lęku.

Tu, na Tranai, kierujemy ów lęk w stronę ściśle określonego przedmiotu i pozwalamy, by służył on jako ujście także i dla innych frustracji. Jakiś facet ma już dosyć i wtedy… łup! Paroma kopniakami wywraca swojego robota na lewą stronę. Dochodzi wówczas do nagłego, leczniczego rozładowania emocji, do którego dołącza się bardzo wartościowe i ważne poczucie wyższości nad zwyczajną maszyną, osłabienie ogólnego napięcia psychicznego, zdrowy zastrzyk adrenaliny do układu krążenia, a w konsekwencji również przyspieszenie ekonomicznego rozwoju Tranai, ponieważ facet musi udać się prosto do naszego sklepu, by kupić sobie nowego robota. A czegóż właściwie dopuścił się ten człowiek? Nie pobił swojej żony, nie popełnił samobójstwa, nie wypowiedział nikomu wojny, nie wynalazł nowej broni, ani też nie pofolgował żadnemu z innych popularnych sposobów rozładowania energii. Po prostu roztrzaskał niedrogiego robota, którego można w każdej chwili zastąpić innym.

— Przypuszczam, że zrozumienie tego zabierze mi nieco czasu — przyznał Goodman.

— Oczywiście, że ma pan na to czas. Jestem pewien, iż okaże się pan wartościowym pracownikiem naszej firmy, panie Goodman. Proszę sobie przemyśleć to, co powiedziałem, i spróbować wynaleźć jakiś niedrogi sposób na pogorszenie tego robota.

Goodman przez całą resztę dnia rozważał ten problem, ale nie był w stanie natychmiast przystosować swojego sposobu myślenia do idei produkcji jak najgorszej maszyny. Pomysł ten z jakichś przyczyn wydawał się urągać zdrowemu rozsądkowi. Skończył pracę o piątej trzydzieści, niezadowolony z siebie, ale zdecydowany podjąć wysiłki, by pracować lepiej… lub gorzej, zależnie od punktu widzenia i obowiązujących zasad.


Zjadłszy w samotności szybką kolację, zdecydował się zadzwonić do Janny Vley. Nie chciał spędzać całego wieczoru w samotności, a poza tym odczuwał desperacką wręcz potrzebę odnalezienia w tej niezwykle złożonej utopii czegoś miłego, prostego, pozbawionego tajemniczych dwuznaczności. Być może Janna okazałaby się spełnieniem tej potrzeby.

Dom państwa Vley znajdował się zaledwie dwanaście budynków dalej, na tej samej ulicy, i Marvin postanowił przejść się tam na piechotę.

Podstawowy problem polegał na tym, że Goodman miał już swoje własne wyobrażenia, dotyczące tego, czym jest utopia, i w związku z tym nękały go teraz trudności z dostosowaniem się do jej rzeczywistego obrazu. Wyobrażał sobie mianowicie sielski krajobraz planety pełnej ludzi, mieszkających w oryginalnie wyglądających wioskach, przechadzających się tu i tam w swych luźnych, powiewających dostojnie szatach, ludzi niezwykle mądrych, uprzejmych i pełnych zrozumienia. Byłyby tam także dzieci igrające w złocistym słonecznym blasku, młodzi ludzie tańczący na wioskowych placach…

Zabawne! Przedstawiał sobie raczej martwy obraz niż żywą scenę, raczej serię stylizowanych póz niż bezustanny ruch, nieodłączny od życia. Ludzie nigdy nie byliby w stanie żyć w ten sposób, nawet gdyby faktycznie mieli na to ochotę.

Gdyby mogli to zrobić, oznaczałoby to, że nie są już ludźmi.

Dotarł do domu państwa Vley i przystanął na zewnątrz, niezdecydowany. W co też pakował się teraz? Na jakie nieznane — jakkolwiek bez wątpienia utopijne — obyczaje natknie się w tym domu?

Niewiele brakowało, a zawróciłby. Jednak perspektywa spędzenia długiej samotnej nocy w hotelowym pokoju wydawała mu się teraz szczególnie zniechęcająca. Zacisnąwszy zęby zadzwonił do drzwi.

Otworzył je rudowłosy, niezbyt korpulentny mężczyzna w średnim wieku.

— Och, to pan musi być tym facetem z Terry — oznajmił na przywitanie. — Janna jest już prawie gotowa. Proszę, niech pan wejdzie i zapozna się z żoną.

Zaprowadził Goodmana do sympatycznie urządzonego living-roomu i nacisnął czerwony guzik, znajdujący się na ścianie. Marvina nie zaskoczyła tym razem niebieskawa mgiełka pola deprywacyjnego. Niezależnie od wszelkich wątpliwości sposób, w jaki Tranaianie traktowali swoje kobiety, był przecież wyłącznie ich sprawą.

Z mgiełki wyłoniła się ładna kobieta w wieku około dwudziestu ośmiu lat.

— Moja droga — oznajmił Vley — oto Terranin, pan Goodman.

— Bardzo mi miło pana poznać — powiedziała pani Vley. — Czy mogę nalać panu drinka?

Marvin skinął głową. Pan Vley wskazał mu wygodny fotel.

Po chwili pani Vley przyniosła tacę ze schłodzonymi drinkami i także usiadła.

— A więc jest pan z Terry — skonstatował Vley. — To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły rwetes, prawda?

Ludzie bez przerwy gdzieś pędzą?

— Tak, sądzę, że tak właśnie jest — odparł Goodman.

— No cóż, spodoba się panu tutaj. My wiemy, jak korzystać z życia. To przede wszystkim sprawa…

Na schodach rozległ się szelest sukni. Marvin wstał.

— Panie Goodman, to nasza córka Janna — powiedziała pani Vley.

Goodman natychmiast stwierdził, że włosy Janny mają dokładnie ten sam kolor, co supernowa w układzie Kirke, jej oczy odznaczają się niewiarygodnie głębokim odcieniem błękitu, spotykanym tylko na jesiennym niebie nad Algo II, jej wargi mają ten delikatny, różowy odcień, jaki posiadają tylko rozwiewane przez stratosferyczne wichry obłoki na planecie Scarsclotta-Turnera, jej nozdrza…

— Bawcie się dobrze, dzieciaki — oznajmiła pani Vley.

— I nie wracaj zbyt późno — polecił Jannie pan Vley.

Powiedzieli dokładnie to, co zwykle ziemscy rodzice mówią swym dzieciom, gdy te wychodzą gdzieś z domu.

Randka nie okazała się pod żadnym względem egzotyczna, poszli do niedrogiego night-clubu, tańczyli, wypili trochę i dużo porozmawiali. Goodmana zadziwiła harmonia, jaka zapanowała między nimi już od pierwszej chwili. Janna zgadzała się ze wszystkim, co mówił. Pokrzepiające było to, że w tak ładnej dziewczynie drzemało aż tyle inteligencji.

Wielkie, niemal przygniatające wrażenie zrobiły na Jannie niebezpieczeństwa, z jakimi Marvin zetknął się, podróżując przez Galaktykę. Od dawna wiedziała już, że Ziemianie lubią przygody (jakkolwiek są zarazem nerwowi), jednak ryzyko, które podjął Goodman, wprost przekraczało jej zdolności pojmowania.

Z drżeniem słuchała, gdy opowiadał o śmiercionośnym Galaktycznym Wirze, a jej oczy rozszerzyły się, kiedy mówił o przedzieraniu się przez słynny przesmyk z Mgławicy Końskiego Łba, pod samym nosem krwiożerczych Blaszkorogów, które wciąż wycinały w pień załogi wszystkich statków, podróżujących w okolicach równika Galaktyki i nawiedzały nawet diabelskie czarne dziury dalekiej Elizji. Wedle opowieści Goodmana, Ziemianie wciąż byli niczym ludzie z żelaza, w swych stalowych kosmolotach zapuszczający się aż na same brzegi Wielkiej Pustki.

Dziewczyna nie odważyła się nawet odezwać, aż do chwili, gdy Marvin wspomniał o płaceniu pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa w barze kosmicznym Molla Ganna „Pod Czerwonym Kogutem” na Asteroidzie 342-AA.

— Musiałeś być bardzo spragniony — stwierdziła z namysłem.

— Niespecjalnie — odparł Goodman. — Po prostu pieniądze niewiele tam znaczą.

— Och, ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś je zaoszczędził?

Chodzi mi o to, że kiedyś możesz mieć żonę i dzieci… — przerwała, wyraźnie się rumieniąc.

— Cóż, tamten rozdział mojego życia uważam za zamknięty — powiedział spokojnie Goodman. — Zamierzam ożenić się i osiąść na stałe właśnie tu, na Tranai.

— Jak cudownie! — wykrzyknęła Janna.

W sumie było to nadzwyczajnie udane spotkanie.

Goodman odprowadził Jannę do domu o przyzwoitej godzinie i umówił się z nią na randkę następnego wieczoru.

Ośmielony swym własnym bajdurzeniem, pocałował dziewczynę w policzek. Nie wyglądało na to, by miała coś przeciwko temu, lecz Goodman nie próbował jeszcze wykorzystywać swych przewag.

— A zatem do jutra — powiedziała, uśmiechnęła się do niego i zamknęła drzwi.

Marvin ruszył w kierunku hotelu, czując, że kręci mu się w głowie. Janna! Janna! Czy to możliwe, że był już zakochany? Możliwość zakochania się od pierwszego wejrzenia była udowodniona pod względem psychofizjologicznym i, jako taka, wydawała się w pełni uzasadniona. Miłość w utopii! Jak wspaniałe jawiło się Marvinowi to, że tu, na doskonałej planecie, znalazł sobie również doskonałą dziewczynę!

Nagle z półcienia wyszedł człowiek, który zastąpił mu drogę. Goodman zauważył, że ma on na sobie maskę z czarnego jedwabiu, która zasłaniała całą jego twarz z wyjątkiem oczu. Miał też potężny i groźnie wyglądający blaster, który dzierżył pewnie, skierowany prosto w brzuch Marvina.

— W porządku, koleś — oznajmił. — Dawaj wszystkie pieniądze, które masz.

— C…co?! — wysapał Goodman.

— Słyszałeś. Twoje pieniądze. Masz mi je dać.

— Nie możesz tego zrobić — stwierdził Marvin, zbyt zaskoczony, by sensownie myśleć. — Przecież na Tranai nie ma przestępstw!

— Kto powiedział, że są? — spytał cicho mężczyzna. — Po prostu proszę cię, żebyś dał mi swoje pieniądze. Czy zamierzasz oddać mi je spokojnie, czy mam cię zbić na kwaśne jabłko?

— Nie uciekniesz z moją forsą! Przestępstwo nie popłaca!

— Nie bądź śmieszny — stwierdził mężczyzna, po czym uniósł ciężki blaster nad głowę.

— W porządku, nie podniecaj się — powiedział Goodman, po czym wyciągnął swój portfel, w którym miał wszystko, co posiadał, i oddał jego zawartość zamaskowanemu człowiekowi.

Mężczyzna przeliczył pieniądze; wydawał się pod wrażeniem.

— Jest lepiej niż przypuszczałem. Dzięki, koleś. Nie bierz sobie tego do serca.

Pospieszył ciemną ulicą w dal.

Goodman zaczął rozpaczliwie rozglądać się w poszukiwaniu policjanta, dopóki nie przypomniał sobie, że na Tranai nie ma policji. Na rogu ulicy zauważył niewielki cocktail-bar. Neon nad jego fasadą głosił: „Kitty Kat Bar”; Mandn w pośpiechu wpadł do jego wnętrza.

W sali znajdował się jedynie barman, który smętnie przecierał szklanki.

— Obrabowano mnie! — krzyknął do niego Goodman.

— No i co? — spytał barman, nawet nie podnosząc wzroku.

— Sądziłem, że na Tranai nie ma przestępczości.

— To fakt; nie ma.

— Ale ja zostałem obrabowany!

— Musi pan tu być od niedawna — stwierdził barman, w końcu spojrzawszy na Marvina.

— Właśnie przyleciałem z Terry.

— Terra? To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły…

— Tak, tak — przerwał Goodman. Ten stereotyp myślenia o Ziemi zaczął go już trochę męczyć. — Jednak jak to możliwe, że na Tranai nie ma przestępczości, skoro właśnie mnie obrabowano?

— To oczywiste. Na Tranai obrabowanie kogoś nie jest przestępstwem.

— Ale przecież rabunek wszędzie i zawsze jest przestępstwem!

— A jakiego koloru maskę miał na sobie?

Goodman zastanowił się przez chwilę.

— Czarną — odpowiedział. — Z czarnego jedwabiu.

Barman skinął głową.

— A więc był to rządowy poborca podatków — oznajmił.

— To dość zabawny sposób pobierania podatków — warknął Goodman.

Barman postawił przed nim specjalne tranaiańskie.

— Niech pan spróbuje o tym pomyśleć w kategoriach dobra ogólnego. Rząd przecież musi mieć jakieś pieniądze.

Gromadząc je w ten sposób, unikamy konieczności istnienia podatku dochodowego, wraz z niezbędnym do jego zbierania aparatem ustawodawczym i prawnym. Jeśli zaś chodzi o zdrowie psychiczne, to trzeba stwierdzić, że o wiele lepiej jest pobierać pieniądze od obywateli metodą krótkiej, szybkiej, prawie bezbolesnej operacji, niż zmuszać ich do całorocznego martwienia się koniecznością spłacenia długu wobec społeczeństwa w konkretnym terminie.

Goodman błyskawicznie wysuszył swojego drinka i barman zaserwował mu następnego.

— Jednak — zgłosił obiekcję Marvin — sądziłem, że wasze społeczeństwo opiera się na ideałach wolnej woli oraz indywidualnej inicjatywy.

— Tak właśnie jest — potwierdził barman. — Jednak bez wątpienia rząd, zwłaszcza tak szczupły liczebnie jak u nas, ma to samo prawo do swobodnej inicjatywy, co każdy indywidualny obywatel, prawda?

Goodman nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie z pełną ścisłością, więc po prostu dokończył drugiego drinka.

— Czy mógłbym dostać jeszcze jednego? — spytał. — Zapłacę panu tak szybko, jak tylko będzie to możliwe.

— Jasne, jasne — odrzekł dobrodusznie barman, nalewając drinka Maninowi i sobie.

— Spytał pan, jaki był kolor jego maski — zauważył Goodman. — Dlaczego?

— Kolor czarny mają maski oficjalnych funkcjonariuszy rządowych. Prywatni obywatele posługują się białymi.

— Czy ma pan na myśli to, że prywatni obywatele również dokonują napadów rabunkowych?

— Jasne, że tak! To nasz sposób redystrybucji majątku społecznego. Poziom zamożności zostaje wyrównany, nawet bez konieczności płacenia podatków, całkowicie w kategoriach indywidualnej inicjatywy — stwierdził barman, ekspresyjnie kiwając głową. — I trzeba powiedzieć, że ten system znakomicie zdaje egzamin. Rozumie pan, napady rabunkowe to najlepszy sposób wprowadzania sprawiedliwości społecznej.

— Przypuszczam, że tak — przyznał Goodman, kończąc trzeciego drinka. — Jeśli dobrze rozumiem, to każdy obywatel może wziąć blaster, włożyć maskę na twarz i wyruszyć na rabunek?

— Dokładnie tak — potwierdził barman. — Oczywiście, w dopuszczalnych granicach.

Goodman parsknął.

— Jeśli takie są tutaj zasady gry — oznajmił — to ja też potrafię grać w ten sposób. Czy mógłby pan pożyczyć mi maskę i broń?

Barman sięgnął pod ladę.

— Proszę, ale niech pan pamięta, żeby je zwrócić. To rodzinne pamiątki.

— Oddam je — obiecał solennie Goodman. — A kiedy tu wrócę, zapłacę też za drinki.

Wsunął blaster za pasek, włożył maskę i wyszedł z baru.

Jeśli taki właśnie był na Tranai bieg rzeczy, bez wątpienia mógł się do niego dostosować. Obrabowali go, tak? W takim razie on odbierze sobie rabunkiem wszystko, co stracił, a oni będą jeszcze cienko śpiewać!


Znalazł odpowiednio ciemny zakątek ulicy i zamelinował się w mroku, oczekując na ofiarę. Po chwili usłyszał jakieś kroki i wyjrzawszy zza węgła, dostrzegł poważnie wyglądającego, dobrze ubranego Tranaiańczyka, który szedł spiesznie ulicą.

Goodman zastąpił mu drogę z groźnym warknięciem:

— Stój, koleś!

Tranaiańczyk zatrzymał się i spojrzał krytycznie na blaster Marvina.

— Hmm, widzę, że używa pan szerokolufowego droga 3, tak? Dość staromodna broń. Jak się panu z nią pracuje?

— W porządku — odparł Goodman. — Proszę mi dać swoje…

— Mimo to jego mechanizm spustowy wydaje się działać zbyt wolno — oznajmił z zadumą Tranaiańczyk. — Osobiście poleciłbym panu iglicowiec typu Miss-Sleeven. Tak się złożyło, że jestem akwizytorem firmy „Broń Sleevena”. Mógłbym zaproponować panu zakup za bardzo korzystną cenę; wymieniłby pan swój stary blaster z niewielką dopłatą…

— Daj mi swoje pieniądze! — warknął Goodman.

Poważnie wyglądający Tranaiańczyk uśmiechnął się pobłażliwie.

— Podstawowy defekt pańskiego droga 3 polega na tym, że broń nie wypali, dopóki jej pan nie odbezpieczy.

To mówiąc, szerokim ruchem ręki wytrącił blaster z dłoni Goodmana.

— Widzi pan? — skomentował. — Nie był pan w stanie zrobić nic, żeby temu zaradzić.

Poszedł dalej w swoją stronę.

Goodman porwał blaster z ziemi, odnalazł mechanizm zabezpieczający, zwolnił go, a potem popędził za Tranaiańczykiem.

— Ręce do góry! — wrzasnął, czując się już odrobinę zdesperowany.

— Nie, nie, mój dobry człowieku! — stwierdził Tranaiańczyk, nie oglądając się nawet. — Wobec jednego klienta przysługuje panu tylko jedna próba. Rozumie pan, nie należy łamać niepisanych praw.

Goodman przystanął i gapił się bezmyślnie za Tranaiańczykiem, dopóki ten nie skręcił za rogiem i nie zniknął mu z oczu.

Potem dokładnie sprawdził swojego droga 3, by upewnić się, że wszystkie zabezpieczenia są wyłączone. Wrócił na to samo miejsce co przedtem, by tam czatować na kolejną ofiarę.

Mniej więcej po godzinie oczekiwania ponownie usłyszał kroki. Mocniej ścisnął blaster w dłoniach. Tym razem zamierzał dokonać rabunku i nic nie było w stanie go przed tym powstrzymać.

— No dobra, koleś! — oznajmił. — Rączki do góry!

Ofiarą okazał się tym razem niski, krępy Tranaiańczyk, ubrany w stary roboczy kombinezon. Utkwił wzrok w broni Goodmana.

— Proszę, niech mnie pan nie zabija! — uderzył w błagalny ton.

Tak było zdecydowanie lepiej! Goodman poczuł, że wypełnia go głęboka satysfakcja.

— Nawet nie drgnij — ostrzegł. — Wszystkie zabezpieczenia mojego blastera są wyłączone.

— Widzę to — odpowiedział krępy mężczyzna, kuląc się ze strachu. — Niech pan łaskawie uważa z tą bronią. Nie poruszę nawet małym palcem.

— Lepiej tego nie rób. Dawaj swoje pieniądze.

— Pieniądze?

— Tak, pieniądze. I zrób to szybko, żebym nie stracił cierpliwości!

— Nie mam żadnych pieniędzy! — wyskamlał mężczyzna. — Wielmożny panie, jestem biednym człowiekiem. Przygniata mnie brzemię nędzy!

— Na Tranai nędza nie istnieje — stwierdził sentencjonalnie Goodman.

— Wiem. Jednak można się znaleźć tak blisko niej, że nie widzi się już różnicy między nędzą a jej brakiem. Proszę, niech mi pan daruje!

— Dlaczego nie przejawi pan inicjatywy? — spytał Goodman. — Jeśli jest pan biedny, to może pan przecież zaczaić się i obrabować kogoś bogatszego.

— Niestety, nie miałem na to najmniejszej szansy. Zaczęło się od tego, że córeczka dostała kokluszu i musiałem siedzieć przy niej całymi nocami. Potem zepsuł się deprywator i żona po całych dniach zaczęła trzeszczeć mi nad uchem. Teraz myślę sobie, że w każdym domu powinien być zapasowy generator pola! Żona postanowiła zrobić w domu sprzątanie w czasie, gdy ekipa będzie naprawiać deprywator, i wrzuciła gdzieś mój blaster, oczywiście potem nie mogła sobie przypomnieć gdzie. Zdecydowałem więc, że pożyczę blaster od kumpla, kiedy nagle…

— Dosyć! — przerwał Goodman. — To jest napad i zamierzam w związku z tym obrabować cię z czegoś. Daj mi swój portfel.

Mężczyzna żałośnie pociągnął nosem i dał Goodmanowi zużytą portmonetkę. Marvin znalazł w niej jednego deglona — tranaiański odpowiednik ziemskiego dolara.

— To wszystko, co mam — oznajmił biedak płaczliwym tonem. — Ale proszę bardzo, niech pan go sobie weźmie.

Wiem, jak to jest — marznąć przez całą noc na rogu ulicy, na kompletnym wygwizdowie…

— Zatrzymaj go sobie — stwierdził Goodman. Oddał portmonetkę Tranaiańczykowi i ruszył w swoją stronę.

— Ojej, dziękuję panu bardzo!

Marvin nie odpowiedział. Niepocieszony wrócił do baru „Kitty Kat” i oddał barmanowi blaster oraz maskę. Gdy ten ostatni dowiedział się, co się stało, wybuchnął grubiańskim śmiechem.

— Nie miał żadnych pieniędzy! Człowieku, toż to numer stary jak świat! Przecież każdy nosi ze sobą lipny portfel specjalnie dla rabusiów; niektórzy mają dwa, a nawet trzy! Czy go przeszukałeś?

— Nie — przyznał Goodman.

— Bracie, jesteś kompletnym żółtodziobem!

— Mam wrażenie, że tak. Posłuchaj, naprawdę zapłacę ci za drinki, gdy tylko uda mi się zdobyć jakieś pieniądze.

— Jasne, jasne — odrzekł barman. — Teraz najlepiej idź do domu i prześpij się trochę; miałeś pracowitą noc.

Goodman skinął głową. Znużony powrócił do swojego hotelowego pokoju i zasnął natychmiast, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki.


Następnego dnia stawił się w Zakładach Produkcji Robotów Domowego Użytku Abbaga i po męsku wziął się za bary z problemem pogarszania automatów. Nawet w wypadku pracy tak zdehumanizowanej jak ta, jego terrańska pomysłowość zaczęła się wkrótce ujawniać.

Goodman zaczął mianowicie pracować nad nowym rodzajem plastiku, który można byłoby zastosować w obudowach robotów. Był to rodzaj silikonu, odpowiednik „szalonego kitu”, który pojawił się na Ziemi już jakiś czas temu. Posiadał on wymaganą twardość, elastyczność oraz trwałość; mógł również wytrzymać spore napięcia mechaniczne i termiczne.

Jednak zrobiona z niego budowa uległaby natychmiastowemu i widowiskowemu roztrzaskaniu pod wpływem kopnięcia o minimalnej sile około czternastu kilogramów na centymetr kwadratowy.

Pracodawca pochwalił go za wprowadzoną innowację, dał nagrodę pieniężną (której Goodman niezmiernie potrzebował) i polecił mu nadal pracować nad tym pomysłem w celu obniżenia, o ile to możliwe, odporności obudowy do dziesięciu i pół kilograma na centymetr. Wedle ustaleń działu badawczego taką właśnie siłę osiągało przeciętne kopnięcie frustracyjne.

Marvin był tak zajęty, że praktycznie brakowało mu czasu na dalsze badania tranaiańskich obyczajów i panujących tu niepisanych praw. Zdołał jedynie odwiedzić Lokal Obywatelski. Ta unikatowa, specyficzna dla Tranai instytucja znajdowała się w niewielkim budynku przy cichej uliczce z dala od miejskiego zgiełku.

Zaraz po wejściu tam natknął się na wielką tablicę, na której wymienione były imiona i nazwiska ludzi piastujących obecnie urzędy wraz z przysługującymi im oficjalnymi tytułami. Przy każdym nazwisku znajdował się przycisk. Dozorca powiedział Goodmanowi, że każdy obywatel ma prawo poprzez naciśnięcie guzika wyrazić swoje niezadowolenie z działań danego urzędnika państwowego. Naciśnięcie guzika było automatycznie rejestrowane w Sali Historycznej i stanowiło nieusuwalną negatywną ocenę tego funkcjonariusza.

Oczywiście nieletnim nie było wolno naciskać guzików.

Gdy Goodman się nad tym zastanowił, odniósł wrażenie, że ten system nie jest chyba efektywny; stwierdził jednak, iż być może urzędnicy tranaiańscy mają inną motywację do pracy niż ci, którzy piastują urzędy na Ziemi.

Niemal co wieczór spotykał się z Janną; badali razem różnorodne aspekty życia kulturalnego na Tranai: cocktail — bary i kina, sale koncertowe, galerie sztuki, muzeum osiągnięć naukowych, jarmarki i festiwale. Goodman miał teraz przy sobie blaster i po kilku nieudanych próbach obrabował pewnego handlowca na sumę prawie pięciuset deglonów.

Janna, jak przystało na rozsądną tranaiańską dziewczynę, była pełna zachwytu z powodu tego osiągnięcia, które świętowali potem w barze „Kitty Kat”. Rodzice dziewczyny stwierdzili zgodnie, że Marvin wydaje się rokować spore nadzieje na zapewnienie bytu rodzinie.

Następnej nocy te same pięćset deglonów — plus nieco pieniędzy pochodzących z nagrody Goodmana — zostało mu odebranych przez rabusia o wzroście i budowie do złudzenia przypominającej barmana z „Kitty Kat”, który posługiwał się archaicznym blasterem dróg 3.

Goodman uspokajał się myślą, że jego pieniądze cyrkulują swobodnie, tak jak planowali twórcy tranaiańskiej utopii.

Wkrótce Marvin odniósł nowy triumf. Pewnego dnia, pracując w Zakładach Produkcji Robotów Domowych, odkrył zupełnie nowy sposób wytwarzania plastiku na obudowy automatów. Był to specjalny rodzaj sztucznego tworzywa, niewrażliwego na uderzenia lub upadki o dużej nawet sile.

W związku z tym właściciel robota powinien mieć na nogach specjalne buty, których obcasy byłyby nasączone katalizatorem. Gdy właściciel kopał robota, katalizator wchodził w kontakt z plastikiem obudowy, co dawało efekt natychmiastowy i w pełni zadowalający.

Z początku pan Abbag wydawał się trochę niepewny; trik z butami wyglądał na zręczne oszustwo. Jednak nowy pomysł chwycił nadzwyczaj dobrze i Zakłady Produkcji Robotów Domowych zaangażowały się dodatkowo w branży obuwniczej, dodając do każdego sprzedawanego egzemplarza robota przynajmniej jedną parę butów.

Ten „poziomy” rozwój interesu bardzo zadowolił akcjonariuszy firmy „Roboty Abbaga” i okazał się w gruncie rzeczy ważniejszy, niż samo oryginalne odkrycie rozpadającego się pod wpływem katalizy plastiku. Goodman otrzymał znaczną podwyżkę wynagrodzenia i hojną premię od Abbaga.

Na fali tego triumfu złożył Jannie oświadczyny, które zostały natychmiast przyjęte. Rodzice dziewczyny całym sercem sprzyjali temu związkowi; Goodmanowi pozostało jedynie uzyskać oficjalne zezwolenie, ponieważ formalnie rzecz biorąc był wciąż jeszcze cudzoziemcem.

Mantin wziął więc w pracy dzień wolny i udał się do Budynku Idriga, by zobaczyć się z Melithem. Był piękny, wiosenny dzień, jeden z tych, które niezmiennie panują na Tranai przez całe dziesięć miesięcy w roku, i Goodman szedł w stronę rządowej budowli lekkim, sprężystym krokiem. Był zakochany, odnosił sukcesy w interesach i wkrótce miał stać się obywatelem najprawdziwszej utopii.

Oczywiście nawet ta utopia mogłaby zostać zmieniona pod pewnymi względami, ponieważ Tranai nie było całkowicie i w pełni doskonałe. Być może Marvin powinien zaakceptować propozycję zostania Najwyższym Prezydentem, by wprowadzić potrzebne reformy. Nie miało jednak sensu się z tym spieszyć…

— Halo, proszę pana — usłyszał nagle jakiś głos — czy ma pan może choć jednego zbędnego deglona?

Goodman spojrzał w dół i zobaczył nie domytego starego człowieka w łachmanach, który siedział w kucki na chodniku, z cynowym kubkiem w dłoniach.

— Co? — spytał Marvin.

— Czy masz może zbędnego deglona, bracie? — spytał mężczyzna przymilnym tonem. — Nie mógłbyś dopomóc biedakowi, który chciałby wypić kubek oglo? Bo ja, proszę pana, nie jadłem nic już od dwóch dni.

— Ależ to hańba! Człowieku, dlaczego nie weźmiesz blastera i kogoś nie obrabujesz?

— Jestem za stary — powiedział mężczyzna płaczliwie. — Ofiary po prostu wyśmiewają mnie.

— Czy aby na pewno nie jest pan zwyczajnie leniwy? — spytał surowo Goodman.

— Nie, nie jestem, proszę pana! — oznajmił żebrak. — Proszę tylko spojrzeć, jak drżą mi ręce!

Wyciągnął przed siebie obie brudne łapy; faktycznie, trzęsły się nielicho.

Goodman wyjął portmonetkę i dał staremu deglona.

— Sądziłem, że na Tranai nie ma nędzy — stwierdził. — Wydawało mi się, że rząd opiekuje się starszymi ludźmi.

— Tak, rząd to robi — powiedział starzec. — Proszę spojrzeć.

Podsunął swój cynowy kubek przed oczy Goodmana. Z boku wygrawerowany był na nim napis: licencjonowany ŻEBRAK RZĄDOWY, NUMER DR-43241-3.

— Czy to znaczy, że rząd zmusza pana do żebrania?

— Nie, rząd zezwala mi to robić — stwierdził z godnością starzec. — Żebractwo jest zajęciem rządowym, zarezerwowanym dla ludzi starych i niedołężnych.

— Przecież to poniżające!

— Musi pan tu być od niedawna.

— Jestem Ziemianinem.

— Aha, rozumiem! Jesteście istotami dość nerwowymi i hałaśliwymi, prawda?

— Być może, ale nasz rząd nie dopuszcza, by ludzie żebrali na ulicach.

— Nie? Więc co robią starzy ludzie? Żyją na koszt swoich dzieci? A może siedzą w jakimś domu dla starców i czekają na śmierć z nudów? Tu, młody człowieku, nie ma miejsca na nic takiego! Na Tranai każdy stary człowiek otrzymuje pewną pracę rządową, taką, do której nie potrzeba specjalnych umiejętności, jakkolwiek są one pomocne i w tym zawodzie. Niektórzy starają się o pracę w zamkniętych pomieszczeniach takich na przykład jak kościoły lub teatry. Inni wolą zgiełk jarmarków lub zabaw karnawałowych. Osobiście wolę pracę na dworze. Dzięki temu mogę przebywać na słońcu i korzystać ze świeżego powietrza, a przy okazji rozprostowuję nieco kości i spotykam wielu dziwnych i interesujących ludzi, takich na przykład, jak pan.

— Ale przecież to żebranie!

— A do jakiej innej pracy mógłbym się nadawać?

— Nie wiem… Ale niech pan tylko spojrzy na siebie! Jest pan brudny, ma pan na sobie paskudne, nie prane łachmany…

— To mój strój roboczy — zastrzegł rządowy żebrak. — Powinien mnie pan zobaczyć w niedzielę!

— A ma pan inne ubranie?

— Czy mam ubranie? Jasne, że tak, a poza tym śliczne, niewielkie mieszkanko, wynajętą lożę w operze, dwa domowe roboty, a także taką sumę pieniędzy w banku, jakiej pan prawdopodobnie nie widział nigdy w swoim życiu. Miło się z tobą rozmawiało, młody człowieku, i dzięki za twój datek; teraz jednak muszę już wrócić do pracy, a tobie radziłbym zrobić to samo.

Goodman ruszył przed siebie, spoglądając przez ramię na rządowego żebraka. Obserwował przez jakiś czas, jak starzec uprawia swój kwitnący interes.

Ale żebranina!

Nie, ten proceder stanowczo powinien zostać ukrócony! Gdyby kiedykolwiek objął prezydenturę — a wyglądało na to, że powinien tak zrobić — przyjrzałby się całej tej sprawie ze szczególną wnikliwością.

Wydawało mu się, że na pewno istnieje jakaś możliwość, która pozwoliłaby rozwiązać ten problem z większym poszanowaniem dla ludzkiej godności.


Znalazłszy się w Budynku Idriga, Goodman powiedział Melithowi o swoich małżeńskich planach.

Minister do spraw imigracji odniósł się do nich z entuzjazmem.

— Rewelacyjnie, naprawdę rewelacyjnie — oznajmił. — Znam rodzinę Vley już od dawna. To wspaniali ludzie. A Janna jest dziewczyną, z której każdy mężczyzna mógłby być dumny.

— Czy są formalności, których powinienem w związku z tym dopełnić? — spytał Goodman. — Chodzi mi o to, że jestem cudzoziemcem i takie tam różne…

— Nie ma żadnych formalności. Zdecydowałem, że z nich zrezygnujemy. Jeżeli sobie życzysz, możesz zostać obywatelem Tranai, po prostu werbalnie wyrażając taką intencję. Lub też — bez żadnej urazy z naszej strony — możesz zachować ziemskie obywatelstwo. Możesz także pozostać zarówno obywatelem Ziemi, jak i Tranai. Jeśli Ziemia nie ma nic przeciwko temu, my na pewno nie będziemy się sprzeciwiać.

— Myślę, że chciałbym zostać obywatelem Tranai — stwierdził Marvin.

— To zależy wyłącznie od ciebie. Jeśli jednak masz na uwadze stanowisko Najwyższego Prezydenta, możesz zachować ziemskie obywatelstwo i mimo to objąć ten urząd. Jednym z naszych najbardziej udanych Najwyższych Prezydentów był pewien jaszczuropodobny gość z Aąuarelli XI.

— Cóż za postępowy punkt widzenia!

— Jasne, nasze motto brzmi: „Dać szansę każdemu”. Przejdźmy teraz do spraw twojego małżeństwa; otóż dowolny urzędnik rządowy może dopełnić tej ceremonii. Najwyższy Prezydent Borg byłby szczęśliwy, czyniąc to; jeśli sobie życzysz, mogłoby to być dziś wieczorem. — To mówiąc, Melith mrugnął porozumiewawczo. — Rozumiem, stary kutwa ma ochotę pocałować pannę młodą… Ale tak na serio myślę, że on szczerze cię lubi.

— Dziś wieczorem? — spytał Goodman z niedowierzaniem. — Tak, oczywiście, że chciałbym ożenić się dziś wieczorem, jeżeli Janna nie będzie miała nic przeciwko temu.

— Najprawdopodobniej nie będzie — zapewnił go Melith. — Druga sprawa: gdzie zamierzacie zamieszkać po spędzeniu miesiąca miodowego? Pokój hotelowy nie będzie raczej odpowiednim miejscem.

Minister do spraw imigracji zastanowił się przez chwilę.

— Powiem ci, co zrobimy — oznajmił. — Na skraju miasta mam niewielki dom. Dlaczego nie mielibyście przenieść się tam, dopóki nie znajdziecie czegoś lepszego? Jeżeli wam się spodoba, będziecie mogli tam zostać na stałe.

— Jesteś naprawdę zbyt hojny — zaprotestował Goodman.

— Nie zawracaj sobie tym głowy. Tak a propos, czy myślałeś kiedykolwiek o zostaniu kolejnym ministrem do spraw imigracji? To mogłoby ci się spodobać. Żadnej biurokracji, ruchomy czas pracy, dobra pensja… Co, nie? Masz oko na urząd Najwyższego Prezydenta, prawda? Cóż, myślę, że trudno cię o to obwiniać — całkiem nęcąca propozycja.

Melith pogrzebał w kieszeniach i odnalazł tam dwa klucze.

— Ten otwiera drzwi frontowe, a ten kuchenne — oznajmił. — Adres jest wytłoczony na kluczach. Dom posiada kompletne wyposażenie, wliczając w to nowiusieńki generator pola deprywacyjnego.

— Deprywator?

— Właśnie. Żaden dom na Tranai nie może się bez niego obejść.

Odchrząknąwszy, Goodman odezwał się ostrożnie:

— Od jakiegoś czasu zamierzałem cię o to zapytać: do czego właściwie używane jest pole deprywacyjne?

— Cóż, do tego, żeby trzymać w nim żony — odrzekł Melith. — Myślałem, że już o tym wiedziałeś.

— Tak, wiedziałem — potwierdził Goodman. — Ale po się to robi?

— Po co…? — powtórzył bezradnie Melith; najwyraźniej to pytanie nigdy nie przyszło mu do głowy. — A dlaczego robi się akurat to, a nie co innego? Taki jest zwyczaj i tyle. Jest on bardzo logiczny. Nikt przecież nie chce, żeby kobieta trzeszczała mu nad uchem przez cały czas, we dnie i w nocy.

— Nie wydaje mi się, żeby to było uczciwe wobec kobiet — zauważył Goodman.

Melith roześmiał się.

— Mój drogi przyjacielu, czy aby nie zamierzasz wygłaszać mi tu kazań o doktrynie równości płci? Doprawdy, została ona przecież obalona z kretesem. Mężczyźni i kobiety po prostu nie są tacy sami. Różnią się od siebie, niezależnie od tego, co powiedziano ci na ten temat na Ziemi. To, co dobre dla mężczyzn, niekoniecznie jest dobre również dla kobiet.

— I z tego powodu traktujecie je jako coś gorszego? — spytał Goodman, podczas gdy jego krew reformatora zaczęła się w nim po prostu gotować.

— W żadnym wypadku. Traktujemy je w inny sposób niż mężczyzn, ale z pewnością nie gorszy. W każdym razie one nie mają nic przeciwko temu.

— To dlatego, że nie dopuszczono, by znały jakiekolwiek inne traktowanie. Czy istnieje jakieś prawo, które wymaga ode mnie, abym przechowywał żonę w polu deprywacyjnym?

— Oczywiście, że nie. Obyczaj po prostu skłania mężczyznę, by utrzymywał małżonkę poza polem deprywacyjnym przez określoną ilość czasu w ciągu każdego tygodnia. Rozumiesz, to nieuczciwe więzić nasze milutkie kobietki.

— Jasne, że nie — stwierdził sarkastycznie Goodman. — Trzeba pozwolić im pożyć choćby trochę.

— Dokładnie — oznajmił Melith, nie słysząc sarkazmu w słowach Mandna. — Na pewno zrozumiesz niedługo, na czym to polega.

Goodman wstał.

— Czy to wszystko? — rzucił pytanie.

— Sądzę, że mniej więcej tak. Przyjmij moje najlepsze życzenia i te tam takie.

— Dziękuję — odpowiedział ozięble Goodman, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł.


Tego samego wieczoru Najwyższy Prezydent Borg odprawił prosty tranaiański rytuał małżeński w Pałacu Narodowym, a potem z zapałem ucałował pannę młodą. Ceremonia była bardzo miła i została zmącona przez jeden tylko szczegół.

Na ścianie gabinetu Borga wisiał mianowicie karabin z celownikiem optycznym i tłumikiem. Był dokładnie taki sam jak u Melitha, a jego obecność wydawała się tak samo niewytłumaczalna.

W pewnym momencie Borg wziął Goodmana na stronę i zadał mu pytanie:

— Czy przemyślałeś już sprawę propozycji zostania Najwyższym Prezydentem?

— Wciąż ją rozważam — odrzekł Marvin. — Tak naprawdę nie marzę o tym, by pełnić jakąkolwiek funkcję publiczną…

— Nikt o tym nie marzy.

— …są jednak pewne reformy, które moim zdaniem należy koniecznie przeprowadzić na Tranai. Sądzę, że być może mam obowiązek zwrócić na nie uwagę ogółu.

— Oto prawdziwy duch pracy dla społeczeństwa — stwierdził Borg aprobująco. — Od jakiegoś czasu na Tranai nie było naprawdę przedsiębiorczego Najwyższego Prezydenta.

Dlaczego nie miałbyś objąć urzędu od zaraz? Potem moglibyście spędzić swój miesiąc miodowy w Pałacu Narodowym, naturalnie z zachowaniem prywatności i dyskrecji.

W cichości ducha Goodman miał na to ochotę. Nie chciał jednak, by w czasie miodowego miesiąca zawracano mu głowę sprawami państwowymi, tym bardziej że wszystko już sobie zaplanował. Skoro zaś Tranai przetrwało aż do teraz w swym obecnym, niemal utopijnym kształcie, niewątpliwie będzie w stanie potrwać w nim jeszcze przez kilka kolejnych tygodni.

— Rozważę to po powrocie — stwierdził.

Borg wzruszył ramionami.

— Cóż, przypuszczam, że będę w stanie jeszcze trochę dźwigać ciężar odpowiedzialności. Aha, to dla ciebie — oznajmił, podając Goodmanowi zapieczętowaną kopertę.

— Co to jest?

— To zwyczajna, standardowa porada. No, ruszaj, panna młoda czeka na ciebie.

— Chodź, Marvin! — zawołała Janna. — Nie chcemy przecież spóźnić się na statek kosmiczny!

Goodman popędził za nią do przysłanej z kosmoportu limuzyny.

— Powodzenia! — wołali rodzice dziewczyny.

— Życzę szczęścia! — krzyknął za nimi Borg.

— Wszystkiego najlepszego! — zawołali Melith i jego żona oraz pozostali goście.

W drodze do kosmoportu Goodman odpieczętował kopertę i przeczytał zawartą w niej drukowaną ulotkę:


PORADA DLA PANA MŁODEGO

Nadszedł ważny dla ciebie moment: właśnie wziąłeś ślub i masz nadzieję, iż spędzisz swe dalsze życie w rozkoszach stanu małżeńskiego. Jest to jak najbardziej uzasadnione oczekiwanie, ponieważ, jak wiadomo, szczęśliwe małżeństwo jest podstawą zdrowego społeczeństwa. Powinieneś jednak uczynić nieco więcej, niż tylko biernie oczekiwać szczęścia. Udane małżeństwo nie stanie się twoim udziałem jedynie na mocy jakiegoś boskiego nakazu. Na dobre małżeństwo trzeba sobie zapracować!

Pamiętaj, iż twoja żona jest także istotą ludzką. Ma ona niezbywalne prawo do przyznania jej wolności w pewnym określonym zakresie. Proponujemy ci, byś wydobywał ją przynajmniej raz w tygodniu z pola zastoju deprywacyjnego. Zbyt długie okresy spędzone w tym polu mogą oddziaływać negatywnie na jej zmysł orientacji. Mogą być także szkodliwe dla cery, co w konsekwencji oznaczałoby stratę zarówno dla niej, jak i dla ciebie.

W czasie przerw w pracy, takich na przykład jak urlopy lub wakacje, przyjęte jest pozostawianie żony poza polem deprywacyjnym za każdym razem przynajmniej przez cały dzień, a nawet przez dwa lub trzy dni. Nikomu to nie zaszkodzi, a nowe wrażenia mogą mieć nieoceniony wpływ na stan jej umysłu.

Prosimy, byś miał na względzie te nieliczne, zgodne ze zdrowym rozsądkiem reguły; jeśli się do nich zastosujesz, możesz być całkowicie pewien, iż twoje małżeństwo będzie szczęśliwe.


RADA MAŁŻEŃSKA PLANETY TRANAI


Goodman podarł kartkę na drobniutkie kawałeczki, a potem wypuścił je z dłoni; wolno opadły na podłogę limuzyny.

Pod wpływem lektury tej ulotki jego duch reformatorski doznał pełnego przebudzenia. Przeczuwał już wcześniej, iż Tranai, jakie chciał widzieć, ma zbyt wiele zalet, by mogły one być prawdziwe. Ktoś musiał płacić za tę perfekcję. W tym wypadku zaś okazało się, że cenę tę płacą kobiety.

Właśnie odnalazł pierwszą poważną usterkę w tym społecznym raju.

— Kochanie, co to było? — spytała Janna, spoglądając na znajdujące się na podłodze kawałki papieru.

— Nic takiego, tylko pewna bardzo głupia porada — stwierdził Goodman. — Moja droga, czy zastanawiałaś się kiedyś nieco głębiej nad obyczajami małżeńskimi, panującymi na twojej planecie?

— Nie sądzę, żebym to robiła. A czy coś z nimi jest nie tak?

— Są złe, zupełnie błędne. Kobieta traktowana jest w nich jak zabawka, jak laleczka, którą mężczyzna odkłada gdzieś w kąt, gdy dosyć się już nią nabawił. Czy ty tego nie widzisz?

— Szczerze mówiąc, nigdy o tym nie myślałam.

— No cóż, możesz teraz o tym pomyśleć — stwierdził Goodman — ponieważ szykują się pewne zmiany w kwestii traktowania kobiet, a zaczną się one od naszego domu.

— Cokolwiek wymyślisz, kochanie, z pewnością będzie to dla mnie najlepsze — stwierdziła ufnie Janna. Przytuliła się do ramienia Marvina, a on ją pocałował.

Potem zaś limuzyna dotarła do kosmoportu i oboje weszli na pokład statku kosmicznego.

Ich miesiąc miodowy na Doe okazał się krótkim pobytem w całkowicie pozbawionym usterek raju. Wszystkie wspaniałości niewielkiego tranaiańskiego księżyca zostały stworzone dla kochających się nowożeńców, i tylko dla nich. Żaden biznesmen nie przybywał na Doe, by zażyć krótkiego odpoczynku; żaden drapieżnik — kawaler nie grasował po tutejszych ścieżkach. Ekscentrycy, ludzie pozbawieni złudzeń, ci, którzy snuli w głębi duszy lubieżne fantazje o zdobywaniu niewinnych ofiar, musieli znaleźć sobie inne miejsca do rozwijania swej podejrzanej działalności. Jedyna zasada, która obowiązywała na Doe, ale była za to ściśle przestrzegana, polegała na tym, iż przebywały tu jedynie pary, radosne i zakochane, i nikt inny nie miał prawa do korzystania z tutejszych cudów.

Był to jak do tej pory jedyny tranaiański obyczaj, z którego zaakceptowaniem Goodman nie miał żadnych kłopotów.

Na tym niewielkim, przytulnym księżycu znajdowały się porośnięte wysoką trawą łąki, głębokie gęste lasy, po których można było spacerować, dające chłód ciemne jeziora oraz dzikie, malownicze góry, dopraszające się wręcz o to, by się na nie wspinać. Kochankowie niemal bez przerwy gubili się gdzieś w głębi lasu; nie sposób było jednak w nim tak naprawdę zabłądzić, ponieważ całe Doe dawało się obejść w ciągu jednego dnia. Dzięki niewielkiej grawitacji nikt, nawet usilnie się o to starając, nie utopiłby się w głębokim, ciemnym leśnym jeziorze, zaś przy upadku z górskiego szczytu miało się oczywiście niezłego stracha, jednak był on w gruncie rzeczy raczej niegroźny.

W strategicznych punktach Doe znajdowały się niewielkie hoteliki z cocktail-barami, w których panowała przytulna ciemność, prowadzonymi przez przyjaznych starszych barmanów o posiwiałych skroniach. Były tu także posępne groty ciągnące się głęboko (ale nigdy zbyt głęboko) ku fosforyzującym w mroku jaskiniom, których ściany błyszczały od lodu; wędrując przez nie, napotykało się leniwe, podziemne rzeki, w których pływały dostojnie wielkie połyskliwe ryby o płonących dziwnych blaskiem oczach.

Rada Małżeńska Tranai uważała, iż te proste atrakcje są w zupełności wystarczające i nie kłopotała się dodawaniem do nich pól golfowych, basenów, torów wyścigów konnych ani hal do gry w kręgle. Wychodzono z założenia, że w momencie, gdy zakochanej parze zechce się tych rozrywek, będzie to oznaczać, iż powinna zakończyć miesiąc miodowy.

Goodman wraz ze swą świeżo poślubioną żoną spędzili na Doe czarujący tydzień pełen wspaniałych przeżyć, po czym wrócili na Tranai.


Przeniósłszy pannę młodą przez drzwi ich nowego domu, Goodman wprowadził w życie swą pierwszą małżeńską decyzję, polegającą na wyłączeniu z sieci deprywatora.

— Moja droga — powiedział do Janny. — Do tej pory przestrzegałem wszystkich tranaiańskich obyczajów, niezależnie od tego, jak śmieszne lub dziwne mogły mi się one wydawać. Jednak do tego nie zamierzam przyłożyć ręki. Na Ziemi byłem jednym z założycieli Komitetu na Rzecz Równych Możliwości Zatrudnienia dla Kobiet. Na planecie, z której pochodzę, mężczyźni traktują kobiety jak równe sobie, przyjaciółki, partnerki w wielkiej przygodzie życia.

— Cóż za dziwny pomysł — skomentowała Janna, zmarszczywszy swe śliczne brwi.

— Zastanów się nad tym nieco głębiej — nalegał Goodman. — Jeśli zastosujemy te partnerskie zasady, nasze życie stanie się znacznie bogatsze niż w wypadku, gdybym schował cię za czarczafem pola deprywacyjnego, nie sądzisz?

— Mój kochany, wiesz znacznie więcej niż ja. Zanim się poznaliśmy, podróżowałeś przez całą Galaktykę, a ja nigdy nie opuściłam Port Tranai. Jeśli uważasz, iż tak będzie lepiej, to znaczy, że na pewno masz rację.

Goodman pomyślał, że Janna jest niewątpliwie najdoskonalszą ze znanych mu kobiet.

Powrócił do swej pracy w Zakładach Produkcji Robotów domowego Użytku Abbaga i wkrótce zagłębił się po same uszy w realizacji następnego projektu pogarszania robotów; tym razem wpadł na błyskotliwy pomysł takiego skonstruowania robota, by jego złącza zaczęły skrzypieć i zgrzytać. Dźwięki te spowodowałyby niewątpliwy wzrost jego właściwości irytacyjnych, co z kolei uczyniłoby zniszczenie go bardziej satysfakcjonującym, a tym samym bardziej wartościowym pod względem psychologicznym. Pan Abbag wprost nie posiadał się z radości. Usłyszawszy o tym pomyśle, dał Marvinowi kolejną podwyżkę i poprosił go, by przygotował swą pogarszającą modyfikację do wprowadzenia w krótkiej, eksperymentalnej serii robotów.

Początkowe zamierzenia Goodmana polegały po prostu na tym, by usunąć niektóre spośród kanalików, służących do naoliwiania robota w czasie pracy. Marvin odkrył jednak, iż tarcie doprowadziłoby do zbyt szybkiego zużycia istotnych części maszyny. Do tego zaś, oczywiście, nie można było dopuścić.

Rozpoczął więc szkicowanie planów, zgodnie z którymi mogłaby być później skonstruowana sekcja zgrzytająco-trzeszcząca mechanizmu robota. Dźwięki te musiałyby być absolutnie realistyczne i nie powodujące równocześnie żadnego istotnego zużycia części. Sam element zaś powinien być niedrogi, a zarazem niewielki, ponieważ wnętrze robota już w tej chwili wypełnione było różnego rodzaju pogorszeniami.

Marvin stwierdził nie bez irytacji, że małe sekcje zgrzytająco-trzeszczące wydają sztuczne, nierzeczywiste tony, natomiast większe elementy są zbyt kosztowne w produkcji lub też nie mieszczą się w obudowie robota. Goodman zaczął pracować również wieczorami, stracił na wadze i zaczął wpadać w drażliwy nastrój.

Janna okazała się dobrą żoną, na której można było polegać. Posiłki przygotowywała zawsze na czas; każdego wieczoru miała dla Manina w zanadrzu jakieś dobre, pełne otuchy słowa oraz wysłuchiwała ze współczuciem relacji o jego trudnościach. W ciągu dnia nadzorowała roboty domowe sprzątające mieszkanie. Zajmowało to niecałą godzinę; później Janna czytała książki, piekła paszteciki, szydełkowała i niszczyła roboty.

Goodman był tym nieco zaniepokojony, bo Janna robiła to z częstotliwością trzech — czterech razy w ciągu tygodnia.

Cóż, każdy musi mieć przecież jakieś hobby. On jednak mógł pobłażać jej zamiłowaniu, ponieważ kupował roboty w swojej fabryce po kosztach produkcji.

Marvin wpadł w kompletny impas ze swoją sekcją zgrzytająco-trzeszczącą. Inny projektant, o nazwisku Dath Hergo, wynalazł w tym czasie nowy sposób regulacji automatów. Oparty był on na zasadzie przeciwżyroskopowej i pozwalał robotowi na wchodzenie do pokoju z dziesięciostopniowym przechyłem. (Przechył dziesięciostopniowy, jak twierdzili ludzie z Wydziału Badawczego, był najbardziej irytującym kątem, pod jakim mógł się ustawić.) Co więcej, wykorzystując zasadę sterowania stochastycznego, można było spowodować, by robot nierytmicznie słaniał się na nogach, w sposób typowo pijacki i niezmiernie dokuczliwy dla jego właścicieli, niczego wprawdzie nie upuszczając, ale stale balansując na krawędzi katastrofy.

Udoskonalenie to okrzyknięto oczywiście niezwykłym osiągnięciem inżynierii pogarszającej. Goodman zaś stwierdził, że będzie w stanie umieścić swą sekcję trzeszcząco-zgrzytającą w systemie kontroli słaniania się na nogach. Marvin został wymieniony w czasopismach poświęconych inżynierii pogarszającej zaraz pod Dathem Hergo.

Gdy nowa seria robotów domowego użytku Abbaga pojawiła się na rynku, z miejsca zrobiła furorę.

W tym samym czasie Goodman postanowił wziąć urlop z pracy i objąć urząd Najwyższego Prezydenta Tranai. Czuł, że jest to winien ludziom. Jeśli jego ziemska pomysłowość i zaradność była w stanie doprowadzić do udoskonaleń w pogarszaniu, to tym bardziej będzie mogła udoskonalać w dziedzinie ulepszania. Tranai już było niemal utopią. Gdy on, Goodman, ujmie ster tej planety w swe ręce, Tranaiańczycy pokonają pod jego kierunkiem resztę drogi do ideału.

Wybrał się do Melitha, by przedyskutować z nim swoją decyzję.

— Sądzę, że zawsze znajdzie się jeszcze jakaś możliwość przeprowadzenia zmian — stwierdził z namysłem minister do spraw imigracji. Siedział właśnie przy oknie, leniwie obserwując przechodniów. — Oczywiście — kontynuował — nasz obecny system działał przez dość długi czas i można powiedzieć, że funkcjonował bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, co mógłbyś w nim poprawić. Ot, na przykład, nie ma u nas przestępstw…

— Dlatego, że je zalegalizowaliście — oznajmił Goodman. — W ten sposób po prostu sprytnie obeszliście cały problem.

— Nie wydaje nam się, by tak było. Poza tym brak u nas nędzy…

— Bo wszyscy kradną. Nie macie też kłopotu ze starszymi ludźmi, ponieważ rząd czyni z nich żebraków. Doprawdy, jest tu dużo miejsca na zmiany i udoskonalenia.

— Cóż, być może… — zaczął Melith. — Myślę jednak, że… — nagle przerwał, pospieszył w stronę ściany i ściągnął z niej karabin.

— Oto jest! — wykrzyknął z satysfakcją.

Goodman wyjrzał przez okno. Przechodził właśnie pod nim mężczyzna, najwyraźniej nie różniący się niczym innym od przeciętnych przechodniów. Marvin usłyszał jakby stłumione mlaśnięcie i zobaczył jak przechodzień słania się, a potem pada na chodnik.

Melith zastrzelił go właśnie za pomocą swego karabinu z tłumikiem.

— Dlaczego to zrobiłeś? — wykrztusił niemal bez tchu Goodman.

— To był potencjalny morderca — odrzekł Melith.

— Co?!

— Oczywista sprawa. Tu, na Tranai, nie mamy przejawów otwartej działalności kryminalnej, ale, będąc w końcu ludźmi, musimy liczyć się z potencjalnymi zbrodniczymi skłonnościami.

— A co on takiego zrobił, że uznano go za potencjalnego mordercę?

— Zabił pięcioro ludzi — skonstatował Melith.

— Ale… do cholery, człowieku, przecież to nieuczciwe! Nie zaaresztowałeś go, nie postawiłeś przed sądem, nie pozwoliłeś skorzystać z usług obrońcy…

— W jaki sposób miałbym to zrobić? — spytał Melith, lekko zirytowany. — Nie mamy przecież policji, która mogłaby aresztować ludzi, ani też żadnego systemu prawnego. Dobry Boże, chyba nie chciałbyś, żebym po prostu pozwolił mu odejść, prawda?! Nasza definicja mordercy oznacza zabójcę dziesięciorga ludzi, a ten był na najlepszej drodze, by spełnić ten warunek. Nie mogłem po prostu siedzieć z założonymi rękami, kiedy on tędy przechodził. Ochrona ludzi przed takimi jak on jest moim obowiązkiem. Mogę cię zapewnić, że przedtem przeprowadziłem drobiazgowe śledztwo w tej sprawie.

— Ale to niesprawiedliwe! — wykrzyknął Goodman.

— A kto powiedział, że to ma być sprawiedliwe?! — odpowiedział krzykiem Melith. — Co sprawiedliwość może mieć wspólnego z utopią?

— Wszystko! — odpowiedział Goodman, uspokoiwszy się nadludzkim wysiłkiem. — Sprawiedliwość jest podstawą ludzkiej godności, ludzkich dążeń…

— To są tylko frazesy — stwierdził Melith ze swym zwykłym poczciwym uśmiechem na twarzy. — Spróbuj być realistą. Stworzyliśmy utopię dla istot ludzkich, a nie dla świętych, którzy żadnej utopii nie potrzebują. Musimy zaakceptować słabości ludzkiej natury, a nie próbować upierać się, że one nie istnieją. Uważamy, że aparat policyjno-sądowy ma tendencję do tworzenia kryminalnej atmosfery i, w konsekwencji, akceptacji przestępstwa. Wierz mi, że lepiej jest w ogóle nie akceptować samej możliwości popełniania przestępstw. Ogromna większość ludzi zgodziłaby się ze mną w tym względzie.

— Gdy jednak zdarza się przestępstwo, co, jak obaj wiemy, jest nieuniknione…

— Pojawia się jedynie możliwość popełnienia przestępstwa — zawzięcie upierał się Melith. — A nawet to ma miejsce znacznie rzadziej niż może ci się wydawać. Gdy już jednak mamy z tym do czynienia, radzimy sobie w sposób szybki i prosty.

— A nie przypuszczasz, że mogłeś dorwać niewłaściwego człowieka?

— To nieprawdopodobne. Nie ma najmniejszej możliwości, by tak było.

— Dlaczego nie?

— Ponieważ — odrzekł Melith — każdy, kto został wyeliminowany przez urzędnika rządowego jest, zgodnie z definicją i na mocy nie pisanego prawa, potencjalnym kryminalistą.

Marvin przez chwilę milczał. Potem stwierdził:

— Widzę, że rząd ma tu większą władzę niż początkowo przypuszczałem.

— Rzeczywiście ma — zgodził się Melith — ale nie aż taką, jak sobie w tej chwili wyobrażasz.

Goodman uśmiechnął się ironicznie.

— Czy wciąż mogę się ubiegać o Najwyższą Prezydenturę?

— Oczywiście. I nie ma w tym żadnych ukrytych kruczków. Chcesz objąć to stanowisko?

Goodman przez moment zastanowił się głęboko. Czy naprawdę tego chciał? Cóż, ktoś musiał rządzić Tranai, ktoś musiał wziąć odpowiedzialność za ochronę ludzi. Ktoś musiał przeprowadzić kilka niezbędnych reform w tym utopijnym domu wariatów.

— Tak, chcę — odpowiedział.

Drzwi pokoju otworzyły się z trzaskiem i do wnętrza wpadł Najwyższy Prezydent Borg.

— Wspaniale! Naprawdę wspaniale! — wykrzyknął. — Już dzisiaj możesz wprowadzić się do Pałacu Narodowego! Od tygodnia jestem spakowany i czekam, aż podejmiesz decyzję.

— Jednak muszą istnieć określone formalności, które należy przeprowadzić…

— Żadnych formalności — stwierdził Borg z twarzą lśniącą od potu. — Kompletnie żadnych. Wszystko, co musimy zrobić — to dokonać przekazania Prezydenckiego Medalionu; potem zejdę na dół, usunę swoje nazwisko z listy i wpiszę na nią twoje.

Goodman spojrzał na Melitha. Okrągła twarz ministra do spraw imigracji nie wyrażała żadnego uczucia.

— W porządku — zgodził się Marvin.

Borg sięgnął do Prezydenckiego Medalionu, zaczął zdejmować go z szyi…

Zupełnie nieoczekiwanie medalion eksplodował z wielką mocą.

Manrin stwierdził, że właśnie patrzy ze zgrozą na odrażające, krwawe resztki strzaskanej głowy Borga. Najwyższy Prezydent przez chwilę chwiał się na nogach, a potem runął na podłogę.

Melith zdjął kurtkę i narzucił ją na pozostałości głowy Borga. Goodman zrobił tyłem kilka kroków w stronę fotela i opadł nań bezsilnie. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

— Naprawdę szkoda — skonstatował Melith. — Tak niewiele brakowało, by skończył się okres jego urzędowania. Ostrzegałem go, by nie dawał zezwolenia na ten nowy kosmoport. Mówiłem mu, że obywatele tego nie zaakceptują. On jednak upierał się, że chcieliby mieć dwa kosmoporty. Cóż, najwyraźniej był w błędzie.

— Czy chcesz powiedzieć, że… Chodzi mi o to… jak… co… — jąkał się Marvin.

— Wszyscy urzędnicy rządowi — wyjaśnił Melith — noszą na szyi służbowy medalion, który zawiera, jak wymaga tego tradycja, ładunek tessium, materiału wybuchowego, o którym być może słyszałeś. Ładunek ten jest kontrolowany radiowo z Lokalu Obywatelskiego. Mają do niego dostęp wszyscy obywatele, by móc wyrazić swoje niezadowolenie z działań rządu — mówiąc to, Melith westchnął. — To, co się właśnie zdarzyło, zostanie zapisane jako nieusuwalna, ciemna plama w aktach biednego Borga.

— Pozwalacie ludziom wyrazić swoje niezadowolenie przez wysadzanie w powietrze urzędników państwowych? — wychrypiał przerażony Goodman.

— To jedyny sposób, który może mieć na nich wpływ — stwierdził Melith. — Wzajemna kontrola i równowaga. Podobnie jak ludzie są w naszych rękach, tak i my jesteśmy w rękach naszych obywateli.

— To dlatego właśnie chciał, żebym przejął jego obowiązki przed upływem kadencji! Dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział?

— Bo o to nie pytałeś — odpowiedział Melith, na którego wargach błądził teraz uśmieszek. — Nie bądź taki przerażony. Skrytobójstwo jest zawsze możliwe, na każdej planecie, niezależnie od panującego na niej systemu sprawowania rządów. My po prostu próbujemy uczynić je konstruktywnym działaniem. W naszym systemie ludzie nigdy nie tracą kontaktu z rządem, rząd zaś nigdy nie próbuje uzyskać władzy dyktatorskiej. A ponieważ każdy wie, że zawsze może się udać do Lokalu Obywatelskiego, zdziwiłbyś się, jak rzadko to prawo jest wykorzystywane. Oczywiście, zawsze trafiają się w gorącej wodzie kąpani…

Goodman wstał i ruszył w stronę drzwi, starając się nie patrzeć na ciało Borga.

— Czy wciąż chcesz stanowisko Najwyższego Prezydenta? — spytał go Melith.

— Nie!

— Tak to właśnie jest z wami, Ziemianami — zauważył smętnie Melith. — Jesteście w stanie przyjmować odpowiedzialność pod warunkiem, że nie oznacza ona ponoszenia jakiegoś ryzyka. To niewłaściwe podejście, jeśli chce się stworzyć sprawny rząd.

— Może masz rację — odparł Goodman. — Cieszę się tylko, że udało mi się w porę wszystkiego dowiedzieć.

W pośpiechu udał się do domu.

Wchodząc tam, miał w głowie kompletny zamęt. Czy Tranai było utopią, czy też szpitalem dla wariatów o rozmiarach planety? Czy w gruncie rzeczy sprawiało to jakąś wielką różnicę? Po raz pierwszy Goodman zaczął się zastanawiać, czy utopię warto wprowadzać w życie. Czy nie lepiej jest dążyć do doskonałości niż ją osiągnąć? Mieć jakieś ideały, niż żyć w świecie, w którym zostały zrealizowane? A jeśli sprawiedliwość była złudzeniem, to czy nie jest ono lepsze ni? rzeczywistość?

A może nie jest lepsze? Wlokąc się noga za nogą do domu, Goodman był tylko smutnym, zakłopotanym młodym człowiekiem. Gdy otworzył drzwi, ujrzał swoją żonę w ramionach innego mężczyzny.

Scena, którą zobaczył, wydala mu się przerażająco wyraźna, jak na zwolnionym filmie. Odniósł wrażenie, że upłynęła wieczność, zanim Janna wstała, doprowadziła do porządku szczegóły swej garderoby i zaczęła wpatrywać się w niego z otwartymi ze zdziwienia ustami. Mężczyzna — wysoki, przystojny facet, którego Goodman nigdy przedtem nie widział — wydawał się zbyt zaskoczony, by cokolwiek powiedzieć. Zaczął wykonywać niewielkie, bezcelowe gesty: czyścił z niewidzialnych pyłków klapy swojej kurtki, obciągał mankiety. Potem uśmiechnął się niezobowiązująco.

— No i co? — spytał Goodman. Powiedział to dość cicho, biorąc pod uwagę okoliczności, jednak uzyskał jakiś efekt.

Janna uderzyła w płacz.

— Strasznie mi przykro — wymamrotał mężczyzna. — Spodziewaliśmy się, że wróci pan do domu dopiero za kilka godzin. To musi być dla pana szok. Naprawdę okropnie mi przykro.

Jedyną rzeczą, której Marvin nie oczekiwał ani też sobie nie życzył, była w tej chwili sympatia ze strony kochanka żony. Zignorował więc faceta, patrząc na szlochającą wciąż Jannę.

— No a czego się spodziewałeś?! — nieoczekiwanie wrzasnęła dziewczyna. — Byłam zmuszona! Ty mnie przecież nie kochałeś!

— Nie kochałem cię?! Dlaczego?! Jak możesz tak mówić?!

— Dlatego, że mnie ignorowałeś!

— Bardzo cię kochałem, Janno — powiedział miękko Goodman.

— Nieprawda! — zawodziła, odrzuciwszy głowę w tył. — Spójrz sam na to, jak mnie traktowałeś. Musiałam przez cały dzień być na nogach, wykonując różnego rodzaju prace domowe, gotując lub siedząc bezczynnie. Marvin, ja po prostu czułam, że starzeję się z każdą chwilą. Dzień po dniu, w tej samej męczącej, ogłupiającej rutynie. W większości przypadków przychodząc do domu byłeś zbyt zmęczony, by nawet mnie zauważyć. A jedyny temat, o którym potrafiłeś rozmawiać, to te twoje głupie roboty! Czułam, że się marnuję, Marvin, marnowałam się z każdą chwilą!

Nagle do Goodmana dotarło, do jakiego stopnia jego żona wyprowadzona jest z równowagi. Bardzo łagodnie powiedział:

— Ależ Janno, przecież takie właśnie jest życie. Mąż i żona zawierają partnerski układ, polegający na wzajemnym wspieraniu się. Starzeją się razem, ramię przy ramieniu. Życie nie może składać się z samych blasków…

— Ależ oczywiście, że może! Spróbuj to zrozumieć, Marvin. Na Tranai życie może być takie… dla kobiety!

— To niemożliwe — stwierdził Goodman.

— Na Tranai kobieta liczy na to, że mąż zapewni jej życie składające się z samych przyjemności i radosnych chwil. To jej prawo, podobnie jak mężczyźni mają swoje prawa. Spodziewa się, że gdy wyłoni się ze stanu deprywacji, spotka ją przygotowane specjalnie dla niej małe przyjęcie, spacer w księżycowym blasku, wycieczka na basen lub do kina. — Janna ponownie zaczęła płakać. — Ale ty chciałeś być taki sprytny. Ty musiałeś to zmienić. Powinnam wiedzieć, że nie wolno zaufać Ziemianinowi.

Mężczyzna, który wciąż był w pokoju, westchnął i zapalił papierosa.

— Wiem, że nie mogłeś nic poradzić na to, że jesteś tu obcy, Marvin — oznajmiła Janna. — Ja naprawdę próbowałam cię zrozumieć. Ale miłość to nie wszystko. Kobieta musi także myśleć w sposób praktyczny. Gdyby dalej miało tak być, skończyłoby się na tym, że zostałabym starą kobietą, podczas gdy wszystkie moje przyjaciółki byłyby wciąż młode.

— Wciąż młode? — powtórzył bezmyślnie Goodman.

— Oczywiście — włączył się mężczyzna. — Kobieta przecież nie starzeje się w polu deprywacyjnym.

— Ależ to okropne — sprzeciwił się Goodman. — W rezultacie moja żona byłaby wciąż młoda, podczas gdy ja byłbym już starcem.

— Wtedy dopiero doceniłbyś to, że masz przy sobie młodą kobietę — skomentowała Janna.

— Ale co z tobą? — spytał Marvin. — Czy ty doceniłabyś starego człowieka?

— On wciąż nie rozumie — stwierdził mężczyzna.

— Marvin, spróbuj to pojąć! Czy to jeszcze nie jest dla ciebie oczywiste?! Przez całe życie miałbyś przy sobie piękną i młodą kobietę, której jedynym pragnieniem jest zadowolenie cię, zaspokojenie twoich potrzeb. A kiedy umarłbyś — nie bądź taki zszokowany, kochanie, przecież wszyscy umierają — więc gdy umarłbyś, ja byłabym wciąż młoda i na mocy prawa odziedziczyłabym wszystkie twoje pieniądze.

— Zaczynam rozumieć — odezwał się Goodman. — Przypuszczam więc, że następną uświęconą zwyczajem fazą życia Tranaianki jest bycie zamożną, młodą wdową, którą stać na zaspokojenie swoich własnych zachcianek.

— Oczywiście. W ten sposób wszyscy są zadowoleni: mężczyzna ma młodą żonę, którą ogląda tylko wtedy, gdy ma na to ochotę. Ma całkowitą swobodę, a równocześnie miły dom z rodzinną atmosferą. Kobieta unika całej nudy zwykłego, codziennego życia, a potem, gdy wciąż jeszcze może korzystać z jego uroków, jest wystarczająco dobrze zaopatrzona materialnie, by sobie na to pozwolić.

— Powinnaś powiedzieć mi o tym — poskarżył się Goodman.

— Sądziłam, że to wiesz — odrzekła Janna — ponieważ twierdziłeś, iż znasz lepszy sposób na życie. Teraz jednak dostrzegam, że nie zrozumiałbyś tego, ponieważ jesteś strasznie naiwny — chociaż, muszę przyznać, jest to cecha, która przydaje ci nieco uroku — mówiąc to, dziewczyna uśmiechnęła się uśmiechem pełnym zadumy. — Poza tym, gdybym ci powiedziała, nigdy w swoim życiu nie spotkałabym Rondo.

Mężczyzna dyskretnie się ukłonił.

— Zajmowałem się właśnie akwizycją próbnych egzemplarzy konfekcji Greaha. Może pan sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy spotkałem tę piękną, młodą kobietę poza zastojem. Rozumie pan, to było tak, jakby ziściła się jakaś bajka. Nikt nigdy się nie spodziewa, by pradawne legendy nagle stały się rzeczywistością, musi więc pan przyznać, że ich spełnienie posiada określony urok.

— Czy ty go kochasz? — spytał ponuro Goodman Jannę.

— Tak — odrzekła jego żona. — Rondo będzie się o mnie troszczyć. Zamierza utrzymać mnie w zastoju wystarczająco długo, żebym mogła nadrobić czas, który straciłam. To poświęcenie z jego strony, ale on jest wspaniałomyślny.

— Jeśli tak właśnie się rzeczy mają — powiedział Goodman posępnie — to ja na pewno nie będę stał na drodze waszego szczęścia. Jestem mimo wszystko człowiekiem cywilizowanym. W każdej chwili możesz dostać ode mnie rozwód.

Skrzyżował ręce na piersiach; wypełniło go poczucie godności. Równocześnie miał jednak niejasną świadomość, że jego decyzja wypływa nie tyle może z godności, ile z nagłej, przemożnej niechęci do wszystkich rzeczy, które mają na sobie piętno Tranai.

— Na Tranai nie ma rozwodów — oznajmił Rondo.

— Nie? — spytał Goodman, czując jak chłodny dreszcz przebiega mu po krzyżu.

W dłoni Rondo pojawił się blaster.

— Rozumie pan — powiedział — trochę burzyłoby porządek społeczny, gdyby ludzie mogli tak sobie zamieniać się żonami co parę dni. Istnieje tylko jeden sposób, by zmienić czyjś stan cywilny.

— Ależ to oburzające! — wybuchnął Goodman, cofając się powoli. — To przeczy wszelkim zasadom współżycia!

— Nie wtedy, kiedy pragnie tego czyjaś żona. Fakt ten zaś, nawiasem mówiąc, jest kolejnym oczywistym powodem, by trzymać swoją współmałżonkę w zastoju. Czy mam twoje pozwolenie, moja droga? — zwrócił się do Janny.

— Wybacz mi, Marvin — odrzekła dziewczyna, po czym przymknęła oczy. — Tak, masz.

Rondo wymierzył blaster w Mandna. Goodman, nie wahając się ani chwili, rzucił się szczupakiem w najbliższe okno.

Poczuł nad głową gorący podmuch strzału.

— A to co znowu?! — zawołał Rondo. — Człowieku, okaż trochę godności! Miej odwagę stawić czoło sytuacji!

Goodman poczuł wstrząs; wylądował ciężko, obijając sobie bark. Natychmiast zerwał się na równe nogi, biegnąc co tchu. Poczuł jak kolejny strzał przypieka mu rękę. Potem schował się za węgłem domu, zyskując chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Nie zatrzymał się jednak nawet na tak krótko, by sobie to uświadomić. Pędząc co sił w nogach, skierował się w stronę kosmoportu.

Na szczęście znajdował się tara właśnie statek, przygotowujący się do startu, który zabrał go na g’Moree. Stamtąd przefaksował na Tranai po swoje zasoby finansowe i zapłacił za przelot na Higastomeritreię, gdzie władze oskarżyły go o szpiegostwo na rzecz Dingu. Zarzut jednak nie trzymał się kupy, ponieważ Dingańczycy są istotami ziemnowodnymi przypominającymi ziemskie gady i Goodman niemal utopił się, próbując udowodnić, iż jest w stanie oddychać jedynie powietrzem.

Zdalnie sterowany statek transportowy przewiózł go na podwójną planetę Mvanti, mijając po drodze kolonie Seves, Olgo i Mi. Tam wynajął przewodnika po dzikich rejonach Galaktyki, który pomógł mu dostać się na Bellismoranti, gdzie, jak wiadomo, zaczyna się strefa wpływów Ziemi. Stamtąd statek lokalnej linii kosmicznej przetransportował go przez Galaktyczny Wir i, zatrzymując się na krótkie postoje na Oysterze, Lekungu, Pankangu, Inchangu i Machangu, dotarł w końcu na Tung-Bradar IV.

Marvin całkowicie wyczerpał już swoje fundusze, ale znajdował się praktycznie w przedpokoju Ziemi, jeśli wziąć pod uwagę skalę astronomicznych odległości. Popracowawszy trochę, zarobił na przelot do Oume, a stamtąd do Legis II. Tam zaś Towarzystwo Pomocy Międzygwiezdnym Włóczęgom znalazło dla niego miejsce na pokładzie kosmolotu i Goodman ostatecznie wylądował na Ziemi.


Osiedlił się w Seakirk, w stanie New Jersey, w miejscu gdzie człowiek jest całkowicie bezpieczny, dopóki na czas płaci wszystkie podatki. Obecnie piastuje stanowisko głównego technika do spraw robotów w Spółce Budowlanej Seakirk i dzieli swe życie z niewysoką, ciemnowłosą, spokojną dziewczyną, która wyraźnie go podziwia; Marsdn rzadko pozwala jej wychodzić samej z domu.

Wraz z leciwym kapitanem Savage’em odwiedzają regularnie Bar Eddie’ego „Księżycowa Poświata”; piją tam specjalne tranaiańskie i gawędzą o Tranai Błogosławionej, gdzie odnaleziono drogę życia, a ludzie nie są już trybikami machiny państwa. W takich chwilach Goodman skarży się zwykle na ataki kosmicznej malarii, z powodu której nigdy już nie będzie mógł podróżować po galaktycznych szlakach, nigdy nie powróci na Tranai.

W czasie tych wieczorów w barze towarzyszy mu zawsze pełna podziwu publiczność.

Ostatnio, przy niejakiej pomocy kapitana Savage’a, Goodman zorganizował Ligę Miasta Seakirk na Rzecz Odebrania Komitetom Prawa do Głosowania. Jak na razie, są oni jedynymi członkami tej organizacji, jednak, jak zwykł mawiać Marvin, czy cokolwiek zdoła powstrzymać prawdziwego krzyżowca?

Загрузка...