Słońce wschodziło powoli, jakby nie było pewne, czy w ogóle warto się wysilać.
Nad Dyskiem wstawał kolejny dzień… ale wstawał niezwykle wolno. Oto dlaczego:
Kiedy światło napotyka silne pole magiczne, traci wszelki zapał. Zwalnia natychmiast. A nad światem Dysku magia była deprymująco silna, co oznaczało, że delikatny żółty blask płynął nad śpiącą krainą niczym łagodna pieszczota kochanka albo też, jak wolą niektórzy, jak złocisty syrop. Przystawał, by wypełnić doliny. Piętrzył się na górskich łańcuchach. Dotarł do Cori Celesti, dziesięciomilowej iglicy z szarego kamienia i zielonego lodu, która znaczyła oś Dysku i była mieszkaniem bogów. Wtedy spiętrzył się wielkimi zwałami, by runąć w pejzaż na dole niby ogromne leniwe tsunami, bezgłośne jak aksamit.
Takiego widoku nie można obejrzeć na żadnym innym świecie.
Oczywiście żaden inny świat w drodze przez gwiezdną nieskończoność nie spoczywa na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie gigantycznego żółwia. Imię Jego — lub Jej, według opinii innej szkoły filozoficznej — brzmiało A’Tuin, ale nie odegra On — czy też Ona, co być może — głównej roli w opisywanych tu wypadkach. Jednak kluczem do zrozumienia Dysku jest fakt, że On — lub Ona — tam jest, niżej niż kopalnie, muł dna morskiego i fałszywe skamieliny, podrzucone przez Stwórcę, który nie miał nic lepszego do roboty niż denerwować archeologów i podsuwać im głupie pomysły.
Wielki A’Tuin, żółw gwiazd, ze skorupą oszronioną zamrożonym metanem, poznaczoną kraterami meteorów, zasypaną pyłem asteroidów… Wielki A’Tuin z oczami jak pradawne morza i mózgiem rozmiarów kontynentu, w którym myśli suną niby lśniące lodowce… Wielki A’Tuin o powolnych mrocznych płetwach i skorupie polerowanej gwiazdami, pod brzemieniem Dysku płynący przez galaktyczną noc… Wielki jak światy. Stary jak Czas. Cierpliwy jak cegła.
Tu jednak filozofowie mylą się całkowicie. W istocie Wielki A’Tuin jest w znakomitym nastroju.
Wielki A’Tuin jest bowiem w całym wszechświecie jedyną istotą, która dokładnie wie, dokąd zmierza.
Oczywiście, filozofowie przez całe lata debatowali nad kwestią celu wędrówki Wielkiego A’Tuina. Często powtarzali, jak bardzo się martwią, że mogą nigdy owego celu nie poznać.
Poznają go za jakieś dwa miesiące. A wtedy naprawdę zaczną się martwić.
Co jeszcze martwiło obdarzonych wyobraźnią filozofów Dysku, to problem płci Wielkiego A’Tuina. Podejmowano ogromne wysiłki, by ustalić ją raz na zawsze.
A gdy olbrzymi ciemny kształt płynie przez pustkę jak nieskończony szylkretowy grzebień, pojawia się właśnie rezultat ostatniego z tych przedsięwzięć. To wirujący, całkowicie niesterowny kadłub Śmiałego Wędrowca, czegoś w rodzaju neolitycznego kosmolotu. Został skonstruowany i wypchnięty za krawędź przez kapłanów-astronomów krainy Krull, wygodnie usytuowanej na samym brzegu świata. Śmiały Wędrowiec dowiódł, że — niezależnie od ludzkich przesądów — istnieje coś takiego jak darmowa przejażdżka.
We wnętrzu statku przebywa Dwukwiat, pierwszy turysta Dysku. Zwiedzał go pilnie przez ostatnie kilka miesięcy, a teraz opuszcza w pośpiechu z powodów dość skomplikowanych, ale — najogólniej rzecz ujmując — mających związek z próbą ucieczki z Krulla.
Ta próba zakończyła się tysiącprocentowym sukcesem.
I chociaż wiele faktów świadczy o tym, że Dwukwiat może być również ostatnim turystą Dysku, w tej chwili podziwia on widoki.
Dwie mile ponad nim spada w otchłań mag Rincewind, przyodziany w coś, co na Dysku uchodzi za skafander kosmiczny. Strój ten można sobie wyobrazić jako kombinezon do nurkowania, projektowany przez ludzi, którzy nigdy nie widzieli morza.
Sześć miesięcy temu Rincewind był zwykłym nieudanym magiem. Potem spotkał Dwukwiata i został wynajęty jako przewodnik z niewiarygodnie wysoką pensją. Większą część czasu, jaki od tej pory upłynął, spędził będąc ostrzeliwany, zastraszany i ścigany, wisząc nad otchłaniami bez żadnej nadziei na ratunek oraz — jak w tej chwili — spadając w te otchłanie.
Nie podziwia widoków, gdyż jego życie przewija mu się przed oczami i wszystko zasłania. Właśnie się przekonuje, dlaczego wkładając kosmiczny skafander w żadnym razie nie należy zapominać o hełmie.
Wiele można by jeszcze powiedzieć dla wyjaśnienia, dlaczego ci dwaj odlatują ze swego świata, i czemu Bagaż Dwukwiata — po raz ostatni widziany, gdy na setkach małych nóżek rozpaczliwie usiłował doścignąć swego pana — nie jest zwyczajnym kufrem. Jednak takie wyjaśnienia wywołują na ogół więcej kłopotów niż pożytku. Na przykład: podobno kiedyś na przyjęciu ktoś zapytał słynnego filozofa Ly Tin Weedle’a „Po co przyszedłeś?”, i odpowiedź zajęła mu trzy lata.
Ważniejsze jest wydarzenie, które rozgrywa się o wiele wyżej, ponad A’Tuinem, słoniami i konającym szybko magiem. Same włókna czasu i przestrzeni mają właśnie trafić do zgrzeblarki.
Powietrze gęste było od wyraźnego napięcia magicznego i gryzące od dymu świec odlanych z czarnego wosku, o pochodzenie którego człowiek rozsądny nie powinien pytać.
Było coś niezwykłego w tej komnacie, ukrytej głęboko w podziemiach Niewidocznego Uniwersytetu, głównej magicznej uczelni Dysku. Przede wszystkim zdawało się, że ma ona zbyt wiele wymiarów nie całkiem widzialnych, a raczej unoszących się tuż poza zasięgiem wzroku. Ściany pokrywały okultystyczne symbole, a większą część podłogi zajmowała Ośmiokrotna Pieczęć Bezruchu. W kręgach magów panowała opinia, że Pieczęć zdolna jest powstrzymywać wszelkie formy mocy, a jej skuteczność dorównuje celnie wymierzonej cegłówce.
Jedyne umeblowanie tej komnaty stanowił pulpit z ciemnego drewna, rzeźbiony w kształt ptaka… a raczej, szczerze mówiąc, w kształt skrzydlatego stworzenia, któremu prawdopodobnie lepiej się nie przyglądać zbyt dokładnie. Na pulpicie, umocowana do niego ciężkim łańcuchem z wieloma kłódkami, leżała księga.
Nie wyglądała szczególnie imponująco. Inne księgi w bibliotece Uniwersytetu miały okładki wysadzane rzadkimi klejnotami i cennym drewnem albo zrobione ze smoczej skóry. Ta była oprawiona w zwyczajną, dość wytartą skórę. Wyglądała jak książka, którą w bibliotecznych katalogach określa się jako „lekko podniszczoną”, choć uczciwość nakazuje przyznać, że sprawiała wrażenie nadniszczonej, przedniszczonej, zaniszczonej, a prawdopodobnie również śródniszczonej.
Spinały ją metalowe klamry. Nie były zdobione, jedynie bardzo ciężkie — podobnie jak łańcuch, który nie tyle mocował księgę do pulpitu, ile ją do niego przykuwał. Klamry wyglądały jak dzieło człowieka, który myślał o czymś bardzo konkretnym, i który większą część życia poświęcił wyrabianiu uprzęży do ujeżdżania słoni.
Powietrze gęstniało i wirowało. Karty księgi zaczynały się marszczyć w okropny, zdecydowanie świadomy sposób. Cisza w komnacie nabierała mocy niby z wolna zaciskana pięść.
Pół tuzina magów w nocnych koszulach kolejno zaglądało do środka przez małe okratowane okienko w drzwiach. Żaden z nich nie mógłby zasnąć, gdy działo się coś takiego. Spiętrzenie pierwotnej magii zalewało Uniwersytet jak fala.
— Już jestem — zawołał jakiś głos. — O co chodzi? I czemu mnie nie wezwano?
Galder Weatherwax, Najwyższy Wielki Mag Obrządku Srebrnej Gwiazdy, Lord Imperator Uświęconej Laski, Impissimus Ósmego Stopnia i 304 Rektor Niewidocznego Uniwersytetu, nie był postacią zwyczajnie imponującą nawet w czerwonej nocnej koszuli w ręcznie haftowane magiczne runy, w długiej szlafmycy z chwościkiem i ze świecą w kształcie krasnoludka w dłoni. Był postacią imponującą nawet w pluszowych kapciach z pomponami.
Sześć przerażonych twarzy zwróciło się ku niemu.
— Ehm… Wezwano cię, panie — zauważył jeden z podmagów. — Dlatego tu jesteś — dodał tonem przypomnienia.
— Chciałem powiedzieć: dlaczego nie wezwano mnie wcześniej? — warknął Galder, przeciskając się do drzwi.
— Ee… wcześniej niż kogo, panie? — nie zrozumiał mag.
Galder spojrzał na niego groźnie, po czym zaryzykował szybki rzut oka przez kratkę.
Powietrze w komnacie migotało od maleńkich rozbłysków — to drobiny kurzu płonęły w strumieniu pierwotnej magii. Pieczęć Bezruchu zaczynała puchnąć i zwijać się przy krawędziach.
Księgę, o której mowa, nazywano Octavo. Najwyraźniej nie była to zwykła księga.
Naturalnie, istnieje wiele słynnych ksiąg magii. Niektórzy wymieniają tu Necrotelicomnicon o kartach ze skóry pradawnych jaszczurów; inni wskazują Księgę Wyjścia Koło Jedenastej, spisaną przez tajemniczą i dość leniwą sektę lamaistyczną; inni jeszcze wspominają o Grimoire Skuterów, zawierającej podobno jedyny oryginalny dowcip, jaki pozostał jeszcze we wszechświecie. Wszystkie one jednak to zwykłe pamflety wobec Octavo. Legenda głosi, że Stwórca — z typowym dla siebie roztargnieniem — pozostawił ją na Dysku wkrótce po zakończeniu swego głównego dzieła.
Osiem zaklęć uwięzionych na kartach księgi żyło własnym, tajemnym i złożonym życiem. Powszechnie wierzono, że…
Galder zmarszczył brwi, widząc panujący w komnacie chaos. Naturalnie, teraz pozostało w księdze tylko siedem zaklęć. Jakiś młody idiota, student magii, zdołał kiedyś zerknąć do księgi i jedno z zaklęć wyrwało się i utkwiło mu w pamięci. Nikt nie zdołał do końca pojąć, jak do tego doszło. Jak on się nazywał? Winswand?
Na grzbiecie księgi zapalały się oktarynowe i fioletowe iskry. Z pulpitu uniosła się cienka smużka dymu, a spinające okładki ciężkie metalowe klamry wyglądały na bardzo wyczerpane.
— Dlaczego zaklęcia są takie niespokojne? — zapytał jeden z młodszych magów.
Galder wzruszył ramionami. Nie mógł tego okazać, ale zaczynał się naprawdę niepokoić. Jako wytrawny czarnoksiężnik ósmego stopnia dostrzegał na wpół wyimaginowane kształty, które pojawiały się przelotnie w rozedrganym powietrzu, przymilały się i kiwały do niego. Jak burza ściąga komary, tak ciężkie spiętrzenia magii zawsze przywabiają stwory z chaotycznych Wymiarów Piekieł — paskudne Stwory, całe ze śluzu i poskładanych byle jak organów. Szukały szczeliny, by wśliznąć się do świata ludzi[1]. Trzeba temu zapobiec.
— Potrzebny mi ochotnik — oznajmił stanowczo. Nagle zapadła cisza. Tylko zza drzwi dobiegały jakieś dźwięki. Były to nieprzyjemne ciche trzaski ustępującego pod naciskiem metalu.
— No, dobrze — rzekł Galder. — W takim razie potrzebuję srebrnych szczypiec, kwarty kociej krwi, małego bicza i krzesła…
Mówi się, że cisza jest przeciwieństwem hałasu. Nieprawda. Cisza jest tylko brakiem hałasu. Cisza byłaby straszliwym harmidrem w porównaniu z nagłą, cichą implozją bezdźwięczności, która trafiła magów z siłą wybuchu dmuchawca.
Z księgi wystrzeliła gruba kolumna ostrego blasku, w fali ognia uderzyła o sklepienie i zniknęła.
Galder spojrzał w otwór, nie zwracając uwagi na tlące się kosmyki brody. Dramatycznym gestem wyciągnął rękę.
— Na wyższe piętra! — krzyknął i ruszył biegiem po kamiennych stopniach, klapiąc kapciami i powiewając połami nocnej koszuli.
Inni magowie ruszyli za nim, przewracając się jeden o drugiego w swej gorliwości pozostania w tyle.
Mimo to wszyscy zdążyli zobaczyć, jak ognista kula magicznego potencjału znika w suficie komnaty.
Pomieszczenie to było kiedyś częścią biblioteki, ale przepływająca magia odmieniła na swej drodze wszystkie cząstki prawdopodobieństwa. Dlatego rozsądne wydawało się założenie, że małe fioletowe traszki były wcześniej elementem podłogi, zaś ananasowy budyń — książkami. Kilku magów przysięgało, że siedzący pośród tego chaosu nieduży smętny orangutan przypominał głównego bibliotekarza. Galder spojrzał w górę.
— Do kuchni! — ryknął i pobrnął przez budyń ku schodom.
Nikt nigdy nie wykrył, w co zmienił się wielki piec z lanego żelaza, ponieważ wybił dziurę w ścianie i zdążył uciec, zanim do kuchni wpadła gromada magów w rozwianych koszulach. Głównego specjalistę przyrządzania jarzyn odkryto później w kotle na zupę. Bełkotał jakieś słowa bez związku, w stylu „Kłykcie! Straszliwe kłykcie!”
Ostatnie smugi magii, teraz już powolniejsze, znikały w suficie.
— Do Głównego Holu!
Schody były tu o wiele szersze i lepiej oświetlone. Zasapani i pachnący ananasem co sprawniejsi magowie dotarli na miejsce, gdy ognista kula wzleciała do połowy wysokości przewiewnej sali, będącej holem wejściowym Uniwersytetu. Tu zawisła nieruchomo, jeśli nie liczyć drobnych wypustków, które strzelały z powierzchni i natychmiast zapadały się z powrotem.
Jak powszechnie wiadomo, magowie palą. To zapewne tłumaczy chór grobowych kaszlnięć i zgrzytów podobnych do dźwięku piły, które wybuchły nagle za Galderem. On zaś stał nieruchomo, oceniał sytuację i myślał, czy ośmieli się rozejrzeć za jakąś kryjówką. Chwycił za ramię przerażonego studenta.
— Sprowadź mi widzących, przyszłowidzących, patrzących w kryształowe kule i zerkających do wnętrza — warknął. — Chcę, żeby to przebadali.
W ognistej kuli powstawała jakaś forma. Galder zmrużył oczy i obserwował niewyraźny kształt. Nie mógł się mylić: to był wszechświat.
Był tego całkiem pewien, ponieważ w swojej pracowni miał jego model i wszyscy uważali, że wygląda on o wiele bardziej imponująco niż oryginał. Stwórca gubił się wobec możliwości drobnych pereł i srebrnego filigranu.
Ale maleńki wszechświat w kuli ognia był nieprzyjemnie… no… rzeczywisty. Brakowało mu tylko koloru. Pozostawał półprzejrzyście mglisto biały.
Galder widział Wielkiego A’Tuina, cztery słonie i sam Dysk. Ze swego miejsca nie rozróżniał szczegółów powierzchni, ale miał lodowatą pewność, że została wymodelowana z absolutną dokładnością. Dostrzegał jedynie miniaturową replikę Cori Celesti, na którego szczycie szczytów żyją kłótliwi, czasem drobnomieszczańscy bogowie świata. Mieszkają w pałacu, w wyłożonych marmurem, alabastrem i pluszem trzypokojowych apartamentach, które zechcieli nazwać Dunmanifestin. Obywateli Dysku z pretensjami do wyższej kultury zawsze irytowała myśl, że rządzą nimi bogowie, dla których przykładem wzniosłego przeżycia artystycznego jest dzwonek do drzwi z melodyjką.
Maleńki, embrionalny wszechświat poruszył się lekko, przechylił…
Galder próbował krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.
Spokojnie, ale z niepowstrzymaną siłą eksplozji, kształt rozrósł się.
Mag patrzył ze zgrozą, a potem ze zdumieniem, jak przenika przez niego lekko niby myśl. Wyciągnął rękę i obserwował blade widma warstw skalnych, w pracowitej ciszy cieknące mu przez palce.
Wielki A’Tuin, większy już od domu, opadł wolno poniżej poziomu podłogi.
Magowie za Galderem stali zanurzeni po piersi w morzach. Jego uwagę zwróciła na moment łódka nie większa od kolca ostu. Po chwili zniknęła w ścianie i odpłynęła.
— Na dach! — wykrztusił, drżącym palcem wskazując w niebo.
Magowie, którym zostało jeszcze dość rozumu, by myśleć, i dość tchu, by biegać, ruszyli za nim. Pędzili przez kontynenty, gładko wsuwające się w lity kamień.
Wciąż trwała noc, zabarwiona obietnicą świtu. Zachodził księżyc. Ankh-Morpork, największe miasto na ziemiach wokół Okrągłego Morza, spało.
To zdanie nie jest całkiem prawdziwe.
Z jednej strony ci obywatele miasta, którzy zwykle zajmują się, na przykład, sprzedażą warzyw, podkuwaniem koni, rzeźbieniem wyszukanych ozdób z nefrytu, wymianą pieniędzy czy produkcją stołów — ogólnie rzecz biorąc, spali. Chyba, że cierpieli na bezsenność. Albo wstali nocą — co się zdarza — żeby wyjść do toalety. Z drugiej strony wielu mniej praworządnych mieszkańców było całkiem przytomnych i — na przykład — przechodzili przez cudze okna, podrzynali gardła, toczyli ze sobą bójki i w ogóle znacznie lepiej się bawili. Spała za to większość zwierząt, z wyjątkiem szczurów. I nietoperzy, ma się rozumieć. Jeśli chodzi o owady…
Rzecz w tym, że takie opisowe zdania niezwykle rzadko precyzyjnie oddają stan faktyczny. Za panowania Olafa Quimby II, Patrycju-sza Ankh, wydano odpowiednie prawa ograniczające użycie tego typu wyrażeń i wprowadzające do opowieści pewną dokładność. Stąd też, gdy legenda mówiła o znanym bohaterze, że „wszyscy sławili jego męstwo”, każdy ceniący swe życie bard dodawał szybko „z wyjątkiem kilku osób z rodzinnej wioski, które uważały go za kłamcę, oraz tych — a było ich niemało — którzy wcale o nim nie słyszeli”. Poetyckie metafory zostały ściśle ograniczone do sformułowań typu: „jego wspaniały rumak był chyży jak wiatr w dość spokojny dzień, powiedzmy: wiatr o sile trzech stopni”. Każda przypadkowa uwaga o pięknolicej, której twarz tysiąc okrętów wyprawiła w morze, musiała zostać poparta dowodem, że obiekt pożądania istotnie przypomina butelkę szampana.
Quimby zginął w końcu z ręki niechętnego poety podczas próby przeprowadzonej na terenie pałacu. Eksperyment miał wykazać wątpliwą precyzję przysłowia „Pióro mocniejsze jest od miecza”. Dla uczczenia pamięci władcy zmieniono je, uzupełniając zdaniem: „wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre”.
Do rzeczy. Około sześćdziesięciu siedmiu, może sześćdziesięciu ośmiu procent miasta spało. Co nie znaczy, że inni obywatele, zajęci swymi na ogół przestępczymi sprawami, zauważyli bladą falę zalewającą ulice. Jedynie magowie, przyzwyczajeni do widzenia tego, co niewidzialne, obserwowali, jak pieni się na odległych polach.
Dysk, jako że jest płaski, nie posiada prawdziwego horyzontu. Niektórzy żądni przygód żeglarze, którym od długiego wpatrywania się w jajka i pomarańcze przychodzą do głowy głupie pomysły, próbowali czasem dopłynąć na antypody. I szybko się przekonywali, dlaczego odległe statki wyglądają czasem tak, jakby ginęły za krawędzią świata. Dlatego mianowicie, że giną za krawędzią świata.
Jednakże w zapylonej i mglistej atmosferze nawet wzrok Galdera podlegał pewnym ograniczeniom. Mag podniósł głowę. Wysoko nad Uniwersytetem wznosiła się posępna i starożytna Wieża Sztuk, podobno najstarsza budowla Dysku, ze słynnymi spiralnymi schodami o ośmiu tysiącach ośmiuset osiemdziesięciu ośmiu stopniach. Z jej dachu, otoczonego blankami i będącego siedzibą kruków i niepokojąco czujnych maszkaronów, mag potrafił sięgnąć wzrokiem do samej krawędzi Dysku. Oczywiście, po dziesięciu mniej więcej minutach przeraźliwego kaszlu.
— Niech to… — mruknął Galder. — W końcu po co jestem magiem? Aviento, thessalous! Będę latał! Do mnie, duchy powietrza i ciemności!
Wyciągnął pomarszczoną dłoń i wskazał fragment pokruszonego parapetu. Spod poplamionych nikotyną palców strzelił oktarynowy płomień i uderzył o nadgniły kamień w górze.
Kamień runął. Dzięki precyzyjnie wyliczonej wymianie pędów Galder uniósł się w górę, nocna koszula trzepotała wokół chudych nóg. Wyżej, wciąż wyżej wzlatywał, pędząc przez bladą poświatę niczym… no dobrze, niczym podstarzały, ale potężny mag, unoszony dzięki mistrzowskiemu pchnięciu kciukiem wagi wszechświata.
Wylądował wśród starych gniazd, odzyskał równowagę i spojrzał na oszałamiającą wizję świtu na Dysku.
O tej porze długiego roku Okrągłe Morze znajdowało się niemal dokładnie po stronie zachodu słońca od Cori Celesti. I kiedy światło dnia ściekało na krainy wokół Ankh-Morpork, cień góry rozcinał widnokrąg jak gnomon słonecznego zegara Boga. Jednak od strony nocy, ścigającej się z powolnym blaskiem aż do krańca świata, nadal kłębiła się linia białej mgły.
Za plecami usłyszał trzask suchych gałązek. Obejrzał się — to nadszedł Ymper Trymon, drugi co do ważności w Obrządku i jedyny mag, który potrafił nadążyć za mistrzem.
Galder zignorował go chwilowo. Dbał tylko o to, by mocno trzymać się kamieni i wzmacniać personalne zaklęcia ochronne. Awanse nie zdarzały się często w fachu, który tradycyjnie gwarantował długie życie. Nikt więc nie miał pretensji do młodszego maga, jeśli próbował zająć miejsce swego mistrza — uprzednio usunąwszy stamtąd poprzedniego lokatora. Poza tym było w Trymonie coś niepokojącego. Nie palił i pił wyłącznie przegotowaną wodę. Galder żywił niemiłe podejrzenie, że jest sprytny. Nie uśmiechał się zbyt często, lubił liczby i przedziwne schematy struktur organizacyjnych, na których była masa kwadracików i strzałek wskazujących inne kwadraciki. Krótko mówiąc, był takim człowiekiem, który potrafi użyć słowa „personel” i nie żartować.
Cały widzialny Dysk okrywała teraz migotliwa biała skóra. Pasowała idealnie.
Galder spojrzał na własne dłonie. Przesłaniała je blada sieć lśniących nitek, które podążały za każdym ruchem palców.
Rozpoznał to zaklęcie. Sam takich używał. Ale jego były słabsze… o wiele słabsze.
— To czar Przemiany — oświadczy! Trymon. — Cały świat ulega zmianie.
Niektórzy, pomyślał niechętnie Galder, mieliby dość przyzwoitości, żeby na końcu takiego zdania umieścić wykrzyknik.
Zabrzmiał delikatny, czysty dźwięk, wysoki i ostry, jakby myszy pękło serce.
— Co to było? — spytał Galder. Trymon pochylił głowę.
— Chyba Cis.
Galder milczał. Biała mgła zniknęła i do obu magów zaczynały docierać pierwsze odgłosy budzącego się miasta. Wszystko wydawało się dokładnie takie samo jak poprzednio. Więc tyle wysiłku tylko po to, żeby nic się nie zmieniło?
Galder poklepał się po kieszeniach nocnej koszuli, a po chwili odnalazł obiekt poszukiwań za uchem. Wsunął do ust wilgotny niedopałek, wezwał magiczny ogień spomiędzy palców i zaciągnął się dymem tak mocno, aż niebieskie światełka rozbłysły mu przed oczami. Raz czy dwa zakaszlał.
Zastanawiał się głęboko.
Próbował sobie przypomnieć, czy jacyś bogowie nie mają wobec niego długu wdzięczności.
Tymczasem bogowie byli równie zdziwieni jak magowie. Byli też bezsilni i w tej kwestii niezdolni do jakiegokolwiek działania. Zresztą i tak zajmowała ich trwająca całe eony wojna z Lodowymi Gigantami, którzy nie chcieli im zwrócić pożyczonej kosiarki do trawy.
Jakąś wskazówkę dotyczącą sensu tych zdarzeń można dostrzec w fakcie, że Rincewind stwierdził, iż wcale nie kona, ale zwisa głową w dół z gałęzi sosny. I to w chwili, gdy jego przeszłe życie dotarło właśnie do całkiem interesującego fragmentu, kiedy miał piętnaście lat.
Bez trudu znalazł się na ziemi, spadając z jednej gałęzi na drugą, aż wylądował na stosie sosnowych igieł. Leżał tam nieruchomo, dyszał ciężko i żałował, że nie był lepszym człowiekiem.
Wiedział, że gdzieś istnieje absolutnie logiczne wytłumaczenie faktu, że ktoś w jednej chwili umiera, spadając z brzegu świata, a w następnej wisi głową w dół na drzewie.
I — jak zwykle w takich chwilach — w myślach wezbrało mu Zaklęcie.
Nauczyciele na ogół uważali wrodzony talent Rincewinda do magii za równy wrodzonym talentom ryb do górskich wspinaczek. Pewnie i tak zostałby usunięty z Niewidocznego Uniwersytetu — nie potrafił spamiętać zaklęć, a od papierosów dostawał mdłości. Ale prawdziwe kłopoty sprowadziła na niego dopiero ta głupia historia, kiedy to zakradł się do komnaty, gdzie przykute do pulpitu leżało Octavo. I otworzył je.
Sprawę jeszcze bardziej gmatwało to, że nikt właściwie nie wiedział dlaczego na tę chwilę wszystkie zamki zostały otwarte.
Zaklęcie nie było kłopotliwym lokatorem. Po prostu siedziało w pamięci jak stara ropucha na dnie stawu. Ale kiedy tylko Rincewind czuł się wyjątkowo zmęczony albo przestraszony, Zaklęcie próbowało zostać wypowiedziane. Nikt nie wiedział, co nastąpi, gdy jedno z Ośmiu Wielkich Zaklęć wypowie się samo z siebie. Wyrażano jednak zgodne opinie, że najlepszym miejscem dla obserwacji efektów byłby sąsiedni wszechświat.
To dość niezwykła myśl, skoro przyszła mu do głowy, gdy leżał na stosie igieł ledwie spadł za krawędź świata… ale Rincewind miał uczucie, że Zaklęcie dba o jego życie.
To mi odpowiada, pomyślał.
Usiadł i rozejrzał się. Był miejskim magiem. Wiedział wprawdzie, że rozmaite gatunki drzew różnią się między sobą, dzięki czemu ich ukochani i najbliżsi potrafią je rozpoznać. Ale sam był pewien tylko jednego: że koniec bez liści powinien tkwić w ziemi. Wokół znajdowało się zbyt wiele drzew, ustawionych w całkowitym bezładzie. Od wieków chyba nikt tu nie sprzątał.
Przypominał sobie niejasno, że aby poznać, gdzie człowiek się znalazł, należy sprawdzić, którą stronę pnia porasta mech. Te drzewa miały mech ze wszystkich stron, a prócz tego bulwiaste narośle i sękate stare konary. Gdyby drzewa były ludźmi, tutejsze siedziałyby w fotelach na biegunach.
Rincewind kopnął najbliższe. Z bezbłędną dokładnością zrzuciło na niego żołądź.
— Au — mruknął.
Drzewo odpowiedziało głosem podobnym do dźwięku otwieranych, bardzo starych drzwi.
— Dobrze ci tak.
Na długą chwilę zapadła cisza.
— Ty to powiedziałeś? — zapytał wreszcie Rincewind.
— Tak.
— I to też?
— Tak.
— Aha. — Zastanowił się. Po czym spróbował: — A może przypadkiem wiesz, jak wyjść z tego lasu?
— Nie. Nie podróżuję zbyt często — odparło drzewo.
— To chyba nie bardzo ciekawe zajęcie: być drzewem.
— Nie mam pojęcia. Nigdy nie byłem niczym innym. Rincewind przyjrzał się drzewu uważnie. Wyglądało dokładnie tak jak wszystkie inne drzewa, które dotąd widywał.
— Jesteś magiczne? — spytał.
— Nikt mi tego nie mówił — stwierdziło drzewo. — Ale chyba tak.
Nie mogę rozmawiać z drzewem, myślał Rincewind. Gdybym rozmawiał z drzewem, byłbym szaleńcem. A nie jestem szaleńcem, zatem drzewa nie mówią.
— Do widzenia — rzekł stanowczo.
— Zaraz, nie odchodź — zaczęło drzewo, ale natychmiast zrozumiało, że to beznadziejne.
Obserwowało, jak Rincewind zataczając się brnie przez krzaki. Potem wróciło do wyczuwania słońca na liściach, chlupotu i bulgotania wody wokół korzeni, pływów i prądów soku odpowiadającego na naturalne przyciąganie słońca i księżyca. Nie ciekawe, myślało. Dziwne określenie. Drzewa mogą ociekać, robią to po każdym deszczu, ale jemu chodziło chyba o coś innego. I jeszcze: czy można być czymś innym?
Rincewind nigdy już nie rozmawiał z tym szczególnym drzewem, ale ich krótka wymiana zdań posłużyła za fundament pierwszej drzewnej religii, która z czasem ogarnęła wszystkie lasy świata. Podstawowy dogmat wiary owej religii brzmiał: jeśli drzewo było dobrym drzewem, jeśli prowadziło życie czyste, przyzwoite i uczciwe, może być pewne przyszłego życia po śmierci. A jeśli było drzewem naprawdę dobrym, kiedyś dostąpi reinkarnacji jako pięć tysięcy rolek papieru toaletowego.
Kilka mil dalej Dwukwiat także był zdumiony swym nagłym powrotem na Dysk. Siedział na kadłubie Śmiałego Wędrowca, który z bulgotem pogrążał się wolno w ciemnych wodach sporego jeziora otoczonego lasem.
To dziwne, ale Dwukwiat specjalnie się nie zmartwił. Był turystą, pierwszym z gatunku, który na Dysku ewolucja miała dopiero stworzyć. Podstawę jego istnienia stanowiło niewzruszone przekonanie, że nic złego nie może mu się przytrafić… ponieważ on się nie miesza. Wierzył także, że każdy może zrozumieć, co się do niego mówi, pod warunkiem, że mówi się głośno i powoli. Jak również że ludzie są generalnie godni zaufania i że między ludźmi dobrej woli można rozwiązać każdy problem, jeśli tylko będą kierowali się rozsądkiem.
Pozornie dawało mu to szansę przetrwania minimalnie mniejszą niż, powiedzmy, śledzia w mydlinach. Jednak ku zdumieniu Rincewinda wszystko to zdawało się sprawdzać. Całkowite lekceważenie wszelkich zagrożeń sprawiało jakoś, że zagrożenia zniechęcały się, rezygnowały i znikały.
Zwykła groźba utonięcia nie miała żadnych szans. Dwukwiat był pewien, że w dobrze zorganizowanym społeczeństwie ludzie nie mogą ot, tak sobie, tonąć. Martwił się za to, gdzie podział się jego Bagaż. Pocieszył się myślą, że Bagaż zrobiony jest z myślącej gruszy i powinien mieć dość rozumu, żeby samemu o siebie zadbać.
W jeszcze innej części lasu młody szaman przechodził niezwykle istotny element swego szkolenia. Zjadł świętego muchomora, wypalił uświęcone kłącze, starannie roztarł na proszek mistyczny grzyb i umieścił go w rozmaitych otworach ciała. Teraz, siedząc ze skrzyżowanymi nogami pod sosną, koncentrował się przede wszystkim na nawiązaniu kontaktu z niezwykłymi i cudownymi tajemnicami jądra Istnienia, głównie zaś na powstrzymaniu czubka głowy, by nie odkręcił się od pozostałej części i nie odleciał.
W jego wizjach wirowały błękitne czworoboczne trójkąty. Od czasu do czasu uśmiechał się mądrze do niczego konkretnego i wypowiadał słowa typu: „Ou!” albo „Ach”.
Wtem coś zadrżało w powietrzu i nastąpiło zjawisko, które później opisał jako „coś w rodzaju jakby eksplozji, tylko na odwrót, rozumiecie”. I nagle tam, gdzie przedtem niczego nie było, pojawiła się duża, poobijana, drewniana skrzynia.
Wylądowała ciężko na kupie liści, wysunęła dziesiątki małych nóżek i odwróciła się niezgrabnie, by spojrzeć na szamana. To znaczy, nie miała wprawdzie twarzy, ale nawet wśród grzybowej mgiełki młody człowiek był przeraźliwie pewien, że skrzynia mu się przygląda. I to nie z sympatią. Zadziwiające, jak złośliwie może wyglądać dziurka od klucza i kilka otworów na sznury.
Ku niewypowiedzianej uldze szamana kufer wykonał gest podobny do drewnianego wzruszenia ramionami, po czym lekkim truchtem odbiegł między drzewa.
Z nadludzkim wysiłkiem szaman przypomniał sobie właściwą sekwencję poruszeń prowadzącą do wstania. Zdołał nawet przejść kilka kroków, nim spojrzał w dół i zrezygnował, gdyż skończyły mu się nogi.
Tymczasem Rincewind znalazł ścieżkę. Zakręcała często, i pewniej by się czuł, gdyby była wybrukowana. Jednak podążał nią, bo uznał, że zawsze to jakieś zajęcie.
Kilka drzew usiłowało nawiązać rozmowę, jednak Rincewind był niemal pewien, że nie jest to normalne zachowanie drzew. Dlatego je ignorował.
Dzień wydłużał się. Nie dochodził tu żaden dźwięk z wyjątkiem brzęczenia paskudnych, żądlących owadów, z rzadka trzasku padającej gałęzi i szeptów drzew, dyskutujących o religii i problemach z wiewiórkami. Rincewind zaczynał odczuwać samotność. Wyobraził sobie, że na zawsze już ma zamieszkać w lesie, sypiać na liściach i żywić się… żywić się… tym, czym można się w lesie pożywić. Drzewami, jak przypuszczał, orzechami i jagodami. Będzie musiał…
— Rincewind!
Z przeciwka nadchodził ścieżką Dwukwiat. Ociekał wodą, ale promieniał z radości. Bagaż biegł za nim (cokolwiek wykonanego z drewna myślącej gruszy podąża za swoim właścicielem wszędzie; z drewna tego często budowane są kufry wkładane do grobów bardzo bogatych zmarłych królów, którzy nowe życie na tamtym świecie chcieliby rozpocząć z czystą bielizną na zmianę).
Rincewind westchnął. Do tej chwili uważał, że jego sytuacja gorsza już być nie może.
Zaczął padać wyjątkowo mokry i zimny deszcz. Rincewind i Dwukwiat siedzieli pod drzewem i przyglądali mu się. — Rincewind…
— Tak?
— Dlaczego tu jesteśmy?
— No cóż… Niektórzy twierdzą, że Stwórca Wszechświata zrobił Dysk i wszystko, co się na nim znalazło. Inni uważają, że to bardzo skomplikowana historia, w której ważną rolę grająjądra Boga Niebios i mleko Niebiańskiej Krowy. Jeszcze inni przekonują, że powstaliśmy wszyscy dzięki absolutnie przypadkowej koncentracji cząstek prawdopodobieństwa. Ale jeśli pytasz, dlaczego jesteśmy tutaj zamiast spadać z Dysku… nie mam bladego pojęcia. Pewnie zaszła jakaś straszliwa pomyłka.
— Aha. Jak myślisz, czy w lesie można znaleźć coś do jedzenia?
— Tak — stwierdził z goryczą mag. — Nas.
— Mam trochę żołędzi, gdybyście mieli ochotę — zaproponowało uprzejmie drzewo.
Przez chwilę siedzieli w wilgotnym milczeniu.
— Rincewind, drzewo powiedziało…
— Drzewa nie mówią — warknął Rincewind. — To ważne, żeby o tym nie zapominać.
— Przecież sam słyszałeś… Rincewind westchnął.
— Posłuchaj — zaczął. — Cała rzecz sprowadza się do podstaw biologii. Jeśli chcesz mówić, musisz posiadać odpowiednie wyposażenie, takie jak płuca, wargi i…
— Struny głosowe — podpowiedziało drzewo.
— No właśnie — zgodził się mag. A potem zamknął usta i posępnie zapatrzył się w deszcz.
— Myślałem, że magowie wiedzą wszystko o drzewach, pożywieniu w dziczy i w ogóle — oznajmił z wyrzutem Dwukwiat. Zdarzało się niezwykle rzadko, by ton jego głosu sugerował, że nie uważa Rincewinda za niezrównanego czarownika. Mag musiał zareagować.
— Wiem to wszystko, wiem — burknął.
— No to powiedz, jakie to drzewo — poprosił turysta. Rincewind spojrzał w górę.
— Buk — oznajmił stanowczo.
— Właściwie… — zaczęło drzewo, ale urwało natychmiast, gdy dostrzegło minę Rincewinda.
— Te małe w górze wyglądają całkiem jak żołędzie — zauważył Dwukwiat.
— To odmiana siedząca, heptokarpiczna — wyjaśnił Rincewind. — Orzechy są bardzo podobne do żołędzi. Prawie każdy się myli.
— Coś takiego… — mruknął Dwukwiat. — A tamten krzak?
— Jemioła.
— Przecież ma ciernie i czerwone jagody!
— I co? — rzucił surowo Rincewind i spojrzał groźnie. Dwukwiat załamał się pierwszy.
— Nic — przyznał pokornie. — Ktoś musiał mnie źle poinformować.
— Fakt.
— Ale tam pod nim rosną jakieś spore grzyby. Możemy je zjeść?
Rincewind zerknął ostrożnie. Grzyby istotnie były wyjątkowo duże i miały czerwone kapelusze w białe plamki. Należały do gatunku, który miejscowy szaman (w tej chwili o kilka mil dalej zaprzyjaźniał się ze skałą) jadłby dopiero po przywiązaniu solidnym powrozem własnej nogi do ciężkiego głazu. Mag nie miał innej możliwości — musiał wyjść na deszcz i obejrzeć je z bliska.
Przyklęknął na liściach i zajrzał pod kapelusz. Po chwili odezwał się słabym głosem:
— Nie, są całkowicie niejadalne.
— Dlaczego? — zawołał Dwukwiat. — Czy blaszki mają niewłaściwy odcień?
— Nie, właściwie nie.
— W takim razie nóżka ma nieodpowiednie rurki.
— Wyglądają na odpowiednie.
— Zatem chodzi o kolor kapelusza — uznał Dwukwiat.
— Nie jestem pewien.
— No więc czemu nie możemy ich jeść? Rincewind odchrząknął.
— To te małe drzwi i okna — wyjaśnił ponuro. — Trudno się pomylić.
Grom zahuczał nad Niewidocznym Uniwersytetem. Deszcz zalewał dachy i chlustał z pysków maszkaronów, chociaż jeden czy dwa sprytniejsze ukryły się szybko w labiryncie dachówek.
O wiele niżej, w Głównym Holu, ośmiu najpotężniejszych magów świata Dysku stanęło w ramionach ceremonialnego oktogramu. Prawdę mówiąc, nie byli chyba najpotężniejsi, posiadali jednak niezwykłe zdolności przetrwania, co w pełnym współzawodnictwa świecie magii wychodzi praktycznie na to samo. Za każdym magiem ósmego stopnia stało przynajmniej pół tuzina magów stopnia siódmego, którzy próbowali zrzucić go ze stanowiska. Dlatego u poważnych czarowników rozwijała się swego rodzaju podejrzliwość wobec, dajmy na to, skorpionów znajdywanych w łóżku. Stare przysłowie podsumowuje to następująco: kiedy mag ma już dość szukania tłuczonego szkła w jedzeniu, ma już dość życia.
Najstarszy z obecnych, Greyhald Spold z Pradawnych i Jedynie Oryginalnych Mędrców Nieprzerwanego Kręgu, oparł się ciężko o swą rzeźbioną laskę i tymi słowy przemówił:
— Pospiesz się trochę, Weatherwax. Nogi mi cierpną. Galder, który przerwał jedynie dla wywołania efektu, spojrzał spode łba.
— Dobrze więc. Będę się streszczał.
— Znakomicie.
— Wszyscy szukaliśmy rady w sprawie wydarzeń dzisiejszego ranka. Czy jest między nami ktoś, kto ją otrzymał?
Magowie zerkali na siebie spod oka. Nigdzie — poza bankietami na zjazdach związków zawodowych — nie spotyka się takiej wzajemnej nieufności i podejrzliwości jak na zebraniach wyższych stopniem czarnoksiężników. Było jednak oczywiste, że dzień nie przyniósł sukcesów. Rozmowne zwykle demony, przywołane pospiesznie z Piekielnych Wymiarów, spoglądały lękliwie i cofały się, gdy je wypytywano. Magiczne zwierciadła pękały. Z kart tarota w nie wyjaśniony sposób znikały obrazki. Mgła wypełniała kryształowe kule. Nawet fusy herbaty, pogardzane zwykle jako zbyt frywolne i niegodne uwagi, kleiły się do siebie na dnach filiżanek i odmawiały wszelkich ruchów.
Krótko mówiąc, zebrani magowie trafili w ślepy zaułek. Rozległy się przeczenia.
— Proponuję zatem, byśmy dokonali Rytuału AshkEnte — rzekł dramatycznym tonem Galder.
Musiał przyznać, że oczekiwał żywszej reakcji, czegoś w rodzaju „Nie, tylko nie Rytuał AshkEnte! Człowiek nie powinien mieszać się do takich rzeczy!”
Tymczasem zabrzmiał ogólny pomruk aprobaty.
— Niezły pomysł.
— Brzmi rozsądnie.
— No, to do roboty.
Trochę rozczarowany Galder wezwał procesję młodszych magów, którzy wnieśli do holu rozmaite czarodziejskie przyrządy.
Wspomniano już, że bractwem magów wstrząsały w tym czasie dyskusje na temat metod praktykowania czarów.
Szczególnie młodsi magowie powtarzali, że sztuka czarnoksięska powinna zmienić swój wizerunek. Dość już zabaw z kawałkami wosku i kości. Należy wszystko odpowiednio zorganizować, uruchomić programy badawcze i trzydniowe konferencje w dobrych hotelach, gdzie uczestnicy mogliby wygłaszać referaty, takie choćby jak „Dokąd zmierza geomancja” albo „Rola butów słedmiomilowych w społeczeństwie opiekuńczym”.
Trymon, na przykład, ostatnio prawie wcale nie czarował. Kierował za to Obrządkiem z dokładnością klepsydry, pisał mnóstwo not, a w gabinecie miał wielki wykres, cały w kolorowych kleksach, chorągiewkach i liniach, których nikt prócz niego właściwie nie rozumiał, ale które wywierały imponujące wrażenie.
Inny typ magów uważał takie poglądy za zwykły gaz bagienny. Nie chcieli mieć nic wspólnego z żadnymi wizerunkami, jeśli nie były zrobione z wosku i nie miały powbijanych igieł.
Przywódcy ośmiu obrządków należeli do grupy tradycjonalistów, co do maga. Dlatego przyrządy zgromadzone wokół oktogramu wyglądały zdecydowanie okultystycznie, bez żadnych udziwnień. Ze wszystkich stron leżały baranie rogi, czaszki, stały barokowe konstrukcje z metalu i grube świece. A przecież młodsi magowie odkryli, że Rytuału AshkEnte można dopełnić, używając tylko trzech małych kawałków drewna i czterech centymetrów sześciennych mysiej krwi.
Przygotowania wymagały zwykle kilku godzin, ale połączona moc najstarszych magów pozwoliła znacznie skrócić ten czas. Po zaledwie czterdziestu minutach Galder zaintonował ostatnie słowa zaklęcia. Zawisły przed nim na moment, nim się rozwiały.
Powietrze w środku oktogramu zamigotało, zawirowało i nagle stanęła tam wysoka mroczna postać. Czarny płaszcz z kapturem zakrywał ją prawie całą — prawdopodobnie tym lepiej. W dłoni ściskała kosę i trudno było nie zauważyć, że to, co powinno być palcami, jest tylko białymi kośćmi.
Druga koścista dłoń trzymała małe kostki sera i ananasa na patyczku.
— CO JEST? — zapytał Śmierć głosem tak ciepłym i barwnym jak góra lodowa. — BYŁEM NA BALU — dodał z lekkim wyrzutem.
— O Istoto Ziemi i Ciemności, nakazujemy ci porzucić… — zaczął Galder stanowczym, rozkazującym tonem. Śmierć kiwnął głową.
— TAK, TAK. ZNAM TO WSZYSTKO — powiedział. — PO CO MNIE WEZWALIŚCIE?
— Podobno możesz zajrzeć w przeszłość i przyszłość — wyjaśnił Galder odrobinę ponury, ponieważ lubił wygłaszać tę wspaniałą mowę o przyzywaniu i nakazywaniu. Ludzie uważali, że dobrze w niej wypada.
— TO SZCZERA PRAWDA.
— W takim razie możesz nam wytłumaczyć, co takiego zdarzyło się dzisiaj rano? — spytał Galder. Wyprostował się i dodał głośno: — Nakazuję ci w imię Azimrotha, T’chikela i…
— DOBRA, DOBRA. ROZUMIEM, O CO CI CHODZI — przerwał Śmierć. — A CZEGO KONKRETNIE CHCIELIBYŚCIE SIĘ DOWIEDZIEĆ? SPORO RZECZY ZASZŁO DZISIAJ RANO. LUDZIE RODZILI SIĘ I UMIERALI, WSZYSTKIE DRZEWA TROCHĘ UROSŁY, FALE NA MORZU TWORZYŁY CIEKAWE WZORY…
— Pytani o Octavo — wyjaśnił chłodno Galder.
— O TO? OCH, TO ZWYKŁE DOSTROJENIE RZECZYWISTOŚCI. JAK ROZUMIEM, OCTAYO ABSOLUTNIE NIE CHCIAŁO UTRACIĆ SWOJEGO ÓSMEGO ZAKLĘCIA. A TO ZAKLĘCIE NAJWYRAŹNIEJ SPADAŁO Z DYSKU.
— Chwileczkę. — Galder poskrobał się po brodzie. — Czy mówimy o tym, które tkwi w głowie Rincewinda? Taki wysoki, trochę chudy? O tym, które on…
— …KTÓRE PRZEZ TE LATA NOSIŁ W SWOJEJ GŁOWIE. TAK.
Galder zmarszczył czoło. Po co tyle zachodu? Wszyscy wiedzą, że kiedy umiera mag, wszystkie zaklęcia w jego głowie wydostają się na wolność. Więc po co się męczyć, żeby ratować Rincewłnda? Zaklęcie w końcu samo dopłynęłoby / powrotem.
— Domyślasz się, dlaczego? — zapytał bez zastanowienia. Opamiętał się jednak od razu i dodał szybko: — W imię Yrripha i Kcharli, nakazuję ci i…
— WOLAŁBYM, ŻEBYŚ PRZESTAŁ CIĄGLE TO POWTARZAĆ — mruknął Śmierć. — WIEM TYLKO TYLE, ŻE WSZYSTKIE OSIEM ZAKLĘĆ MUSI ZOSTAĆ WYPOWIEDZIANE NARAZ, PODCZAS NAJBLIŻSZEJ NOCY STRZEŻENIA WIEDŹM. W PRZECIWNYM RAZIE DYSK BĘDZIE ZNISZCZONY.
— Głośniej tam! — zażądał Greyhald Spold.
— Zamknij się! — warknął Galder.
— JA?
— Nie, on. Durny staruch…
— Słyszałem — oznajmił Spold. — Wy, młodzi… Urwał. Śmierć przyjrzał mu się w zamyśleniu, jakby próbował zapamiętać jego twarz.
— Spokojnie — poprosił Galder. — Mógłbyś powtórzyć ostatnie zdanie? Dysk będzie jaki?
— ZNISZCZONY — powtórzył Śmierć. — MOGĘ JUŻ IŚĆ? ZOSTAWIŁEM DRINKA.
— Jeszcze chwilę. W imię Cheliliki, Orizone i tak dalej, co to znaczy „zniszczony”?
— TO STAROŻYTNE PROROCTWO WYPISANE NA WEWNĘTRZNYCH MURACH WIELKIEJ PIRAMIDY TSORTU. ZNACZENIE SŁOWA „ZNISZCZONY’ WYDAJE MI SIĘ DOŚĆ OCZYWISTE.
— To wszystko, co możesz nam zdradzić?
— TAK.
— Ale do Nocy Strzeżenia Wiedźm zostały tylko dwa miesiące!
— ISTOTNIE.
— Powiedz przynajmniej, gdzie jest teraz Rincewind!
Śmierć wzruszył ramionami. Był to gest, do którego jego budowa wyjątkowo się nadawała.
— W LESIE SKUND, PO KRAWĘDZIOWEJ STRONIE GÓR RAM-TOPU.
— Co on tam robi?
— UŻALA SIĘ NAD SOBĄ.
— Aha.
— MOGĘ JUŻ IŚĆ?
Galder z roztargnieniem skinął głową. Myślał z żalem o rytuale odpędzenia, zaczynającym się od słów „Zniknij, ohydny cieniu” i mającym kilka nieźle brzmiących wersów, które pilnie ćwiczył. Ale jakoś nie potrafił wzbudzić w sobie entuzjazmu.
— A tak — powiedział. — Tak, oczywiście. Dziękuję ci. — Po czym, jako że nie należy robić sobie wrogów pośród istot nocy, dodał uprzejmie: — Mam nadzieję, że to udany bal.
Śmierć nie odpowiedział. Patrzył na Spolda w sposób, w jaki pies spogląda na kości… Chociaż w tym przypadku było raczej odwrotnie.
— Powiedziałem: mam nadzieję, że to udany bal — powtórzył głośniej Galder.
— W TEJ CHWILI OWSZEM — odparł spokojnie Śmierć. — OBAWIAM SIĘ, ŻE O PÓŁNOCY NASTRÓJ SZYBKO SIĘ POGORSZY.
— Dlaczego?
— SPODZIEWAJĄ SIĘ, ŻE WTEDY ZDEJMĘ MASKĘ. Zniknął, pozostawiając tylko wykałaczkę i krótką papierową serpentynę.
Całe to zajście miało swego niewidzialnego obserwatora. Oczywiście, działał on wbrew wszelkim regułom. Jednak Trymon wiedział o regułach wszystko i zawsze uważał, że dobre są do stanowienia, nie do przestrzegania.
Zanim jeszcze ośmiu magów zaczęło poważną kłótnię o to, co właściwie miała na myśli mroczna zjawa, Trymon znalazł się już na głównym poziomie uniwersyteckiej biblioteki.
To miejsce budziło lęk. Wiele ksiąg było magicznych, a nie wolno zapominać, że grimoire’y byłyby śmiertelnie groźne w rękach bibliotekarza, który dba o porządek. Dlatego mianowicie, że z pewnością próbowałby je ustawić na jednej półce. Nie jest to dobry pomysł przy książkach, z których wycieka magia. Więcej niż jedna, najwyżej dwie obok siebie tworzą Czarną Masę Krytyczną. W dodatku wiele pomniejszych zaklęć jest bardzo wybrednych w kwestii sąsiadów, zaś niezadowolenie wyrażają zwykle, ciskając swe księgi po całej sali. I oczywiście zawsze trwa na wpół wyczuwalna obecność Stworów z Piekielnych Wymiarów, które gromadzą się wokół magicznych przecieków i bezustannie sprawdzają szczelność murów rzeczywistości.
Stanowisko magicznego bibliotekarza, spędzającego całe dnie w takiej silnie naładowanej atmosferze, wiąże się ze sporym ryzykiem zawodowym.
Główny Bibliotekarz siedział na blacie biurka i spokojnie obierając pomarańczę, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Podniósł głowę, kiedy wszedł Trymon.
— Szukam czegoś na temat Piramidy Tsortu — oznajmił Trymon. Przygotował się: wyjął z kieszeni banana.
Bibliotekarz z żalem popatrzył na owoc i ciężko zeskoczył na podłogę. Trymon poczuł, że w rękę wsuwa mu się miękka dłoń… Bibliotekarz pociągnął go za sobą, kołysząc się smutnie między półkami. Trymon miał uczucie, jakby trzymał małą skórzaną rękawiczkę.
Księgi wokół skwierczały i iskrzyły. Od czasu do czasu przypadkowy błysk bezkierunkowej magii strzelał do precyzyjnie ustawionych, przybitych do półek prętów uziemiających. W powietrzu unosił się metaliczny błękitny zapach, a na samej granicy słyszalności rozlegało się przerażające ćwierkanie piekielnych istot.
Jak wiele innych części Niewidocznego Uniwersytetu, biblioteka zajmowała przestrzeń większą, niż by na to wskazywały jej zewnętrzne wymiary. To dlatego, że magia zakrzywia przestrzeń; poza tym była to chyba jedyna we wszechświecie biblioteka z półkami Moebiusa. Ale myślowy katalog bibliotekarza funkcjonował bez zarzutu. Zatrzymali się przed niebotycznym stosem gnijących ksiąg i orangutan skoczył w ciemność. Zaszeleścił papier i na Trymona spłynęła chmura kurzu. Bibliotekarz powrócił, ściskając cienki tomik.
— Uuk — powiedział.
Trymon ostrożnie ujął książkę.
Okładka była podrapana i miała ośle uszy. Złoto z liter dawno już się starło. Z trudem zdołał jednak odczytać słowa w starożytnym, magicznym języku Doliny Tsort: O Wyelkyey Śwyątyni Tsort, Historya Mystyczna.
— Uuk? — zapytał nerwowo bibliotekarz.
Trymon ostrożnie przewracał kartki. Nie miał zdolności do języków. Zawsze uważał, że są mało efektywne i należałoby je zastąpić jakimś łatwym do zrozumienia systemem numerycznym. Uznał jednak, że książka jest dokładnie tym, czego szukał. Całe stronice pokryte były pełnymi znaczeń hieroglifami.
— Czy to jedyna książka, jaką masz na temat Piramidy Tsortu? — zapytał wolno.
— Uuk.
— Jesteś pewien?
— Uuk.
Trymon zaczął nasłuchiwać. Z daleka dobiegały dźwięki kroków i dyskutujących głosów. Ale na to również się przygotował. Sięgnął do kieszeni.
— Może jeszcze jednego banana? — zaproponował.
Las Skund istotnie był zaczarowany, co na Dysku nie jest niczym niezwykłym. Był to również jedyny las w całym wszechświecie, zwany — w miejscowym języku — Twój Palec, Durniu. To dokładnie oznacza słowo Skund.
Przyczyna tego faktu jest niestety aż nazbyt prozaiczna. Kiedy pierwsi badacze z ciepłych krain wokół Okrągłego Morza dotarli do chłodnych obszarów w głębi lądu, wypełniali białe plamy na mapach, chwytając najbliższego tubylca, wskazując jakiś odległy element krajobrazu i bardzo wyraźnie, głośno zadając pytanie. Potem zapisywali to, co odpowiedziała im zaskoczona ofiara. I tak w całych generacjach atlasów zostały uwiecznione takie geograficzne cuda jak Jakaś Góra”, „Nie Wiem”, „Co?”, i oczywiście „Twój Palec, Durniu”.
Deszczowe chmury zbierały się wokół nagiego szczytu Mount Oolskunrahod („Kim jest ten głupek, który nie wie, co to jest góra”). Bagaż usadowił się wygodniej pod ociekającym drzewem, które bez powodzenia usiłowało nawiązać z nim rozmowę.
Dwukwiat i Rincewind spierali się. Osoba, o którą się spierali, siedziała na swoim grzybie i obserwowała ich z zainteresowaniem. Wyglądała jak ktoś, kto pachnie jak ktoś, kto mieszka w grzybie, a to niepokoiło maga…
— No, a dlaczego nie ma czerwonej czapeczki? Rincewind zawahał się. Rozpaczliwie usiłował zgadnąć, o co właściwie chodzi Dwukwiatowi.
— Co? — zapytał rezygnując.
— Powinien nosić czerwoną czapeczkę — upierał się Dwukwiat. — I z pewnością powinien być bardziej czysty, i chyba weselszy. Moim zdaniem on wcale nie wygląda na skrzata.
— Co ty opowiadasz?
— Spójrz na tę brodę — rzekł surowo Dwukwiat. — Lepsze brody widywałem na kawałkach sera.
— Posłuchaj — warknął Rincewind. — Ma sześć cali wzrostu i mieszka w grzybie. Oczywiście, że jest tym cholernym skrzatem.
— Na dowód mamy tylko jego słowo. Rincewind zerknął na gnoma.
— Przepraszam na chwilę — rzucił. Odciągnął Dwukwiata na drugi koniec polany.
— Słuchaj — wycedził przez zęby. — Gdyby miał piętnaście stóp wzrostu i twierdził, że jest olbrzymem, też jako dowód mielibyśmy tylko jego słowo.
— Mógłby być goblinem — oznajmił wyzywająco Dwukwiat. Rincewind obejrzał się na małą figurkę, która pracowicie dłubała w nosie.
— No i co z tego? — braknął. — Skrzat, goblin, elf… jaka różnica?
— Elf nie — orzekł stanowczo Dwukwiat. — Elfy ubierają się na zielono, noszą szpiczaste czapeczki, a z głów sterczą im takie jakby czuł-ki. Widziałem na obrazkach.
— Gdzie?
Dwukwiat zawahał się i spuścił głowę, wpatrzony we własne stopy.
— Nazywała się chyba „szura buru mrumru”.
— Jak? Jak się nazywała?
Niski człowieczek z nagłym zainteresowaniem zaczął oglądać grzbiety własnych dłoni.
— „Książeczka Kwiatowych Wróżek” — wymruczał. Rincewind spojrzał niepewnie.
— Czy to książka o tym, jak ich unikać? — zapytał.
— Nie — zapewnił pospiesznie Dwukwiat. — Mówi, gdzie ich szukać. Teraz przypominam sobie te obrazki. — Rozmarzył się wyraźnie, a Rincewind jęknął bezgłośnie. — Była nawet specjalna wróżka, która przychodziła po zęby.
— Co? Przychodziła i naprawdę wyrywała zęby…?
— Nie, nie zrozumiałeś. Dopiero kiedy wypadły. Wtedy trzeba było wsadzić ten ząb pod poduszkę, a wróżka przychodziła, zabierała go i zostawiała w zamian jedno rhinu.
— Po co?
— Co po co?
— Po co zbierała te zęby?
— Po prostu zbierała.
Rincewind wyobraził sobie dziwną istotę, mieszkającą w zamku zbudowanym z samych zębów. Był to wizerunek, który wolałby jak najprędzej zapomnieć. Bezskutecznie.
— Ugrr — rzekł.
Czerwone czapeczki! Zastanawiał się, czy. nie oświecić turysty, nie wytłumaczyć, jakie to życie, kiedy żaba stanowi dobry posiłek, królicza nora to schronienie przed deszczem, a sowa jest szybującą, bezszelestną grozą nocy. Spodnie ze skóry kreta wydają się może eleganckie, ale nie wtedy, gdy trzeba osobiście zdjąć je z prawowitego właściciela, osaczonego w swojej jamie. Co do czerwonych czapeczek… ktokolwiek biegałby po lesie taki jaskrawy i z daleka widoczny, zajmowałby się tym bardzo, ale to bardzo krótko.
Chciał powiedzieć: życie gnomów i goblinów jest paskudne, brutalne i krótkie. Tak samo jak one.
Chciał to powiedzieć, ale nie mógł. Jak na człowieka, który rad by obejrzeć całą nieskończoność, Dwukwiat nigdy naprawdę nie opuścił granic swojej wyobraźni. Wyjawić mu prawdę to jakby kopnąć spaniela.
— Mii jii zii wiit — zabrzmiał głos przy prawej stopie maga.
Rincewind spojrzał w dół. Skrzat, który przedstawił się jako Swi-res, podniósł głowę. Rincewind miał talent do języków. Skrzat powiedział właśnie „Zostało mi z wczoraj trochę koktajlu z traszek”.
— Brzmi zachęcająco — stwierdził Rincewind. Swires szturchnął go w kostkę.
— Ten drugi większy… dobrze się czuje? — zapytał z troską.
— Cierpi na szok rzeczywistości — wyjaśnił Rincewind. — Nie masz przypadkiem czerwonej czapeczki?
— Ciio?
— Tak tylko spytałem.
— Wiem, gdzie jest jedzenie dla większych — poinformował skrzat. — I schronienie. To niedaleko.
Rincewind zerknął na niskie niebo. Dzienne światło wyciekało z krajobrazu, a chmury wyglądały, jakby właśnie usłyszały o śniegu i rozważały tę ideę. Oczywiście, osoby mieszkające w grzybach nie zawsze są godne zaufania… Ale w tej chwili mag na widok pułapki z przynętą w postaci gorącego posiłku i czystej pościeli, zrobiłby wszystko, żeby w nią wpaść.
Ruszyli. Po krótkiej chwili Bagaż ostrożnie stanął na nogach i podążył za nimi.
— Psst!
Odwrócił się powoli, w złożonym rytmie przestawiając małe nóżki. Zdawał się spoglądać w górę.
— Czy to przyjemnie być stolarką? — zapytało z ciekawością drzewo. — Czy to bolało?
Bagaż jakby się zastanawiał. Każdy mosiężny uchwyt, każdy otwór emanował najwyższym skupieniem.
Po chwili wzruszył wiekiem i odszedł.
Drzewo westchnęło i zrzuciło z gałązek kilka zeschłych liści.
Chatka była maleńka, pochylona i zdobiona jak haftowany obrus. Jakiś oszalały rzeźbiarz zaczął nad nią pracować, uznał Rincewind, i zanim go odciągnięto, stworzył niesamowity chaos. Drzwi i wszystkie okiennice miały swoje kiście drewnianych winogron, otwory w kształcie półksiężyców, zaś na ścianach masowo wyrastały kępy szyszek. Spodziewał się niemal, że z górnego okna wyskoczy za chwilę gigantyczna kukułka.
Zauważył też charakterystyczną oleistość atmosfery. Z palców tryskały mu drobne zielone i fioletowe iskierki.
— Silne pole magiczne. Co najmniej sto milithaumów[2].
— Wszędzie pełno magii — oświadczył Swires. — Mieszkała tu kiedyś stara czarownica. Odeszła dawno temu, ale magia ciągle podtrzymuje działanie chatki.
— Te drzwi są jakieś dziwne — zauważył Dwukwiat.
— Po co chacie potrzebna magia? — zdziwił się Rincewind. Dwukwiat ostrożnie dotknął ściany.
— Ona się lepi!
— Nugat — wyjaśnił Swires.
— Coś podobnego! Domek z piernika! Rincewindzie, prawdziwy… Rincewind smętnie kiwnął głową.
— Tak… Szkoła Słodkiej Architektury. Nigdy się nie przyjęła. Podejrzliwie przyjrzał się lukrecjowej kołatce.
— On się regeneruje — poinformował Swires. — Właściwie to cudowne. Dzisiaj nie spotyka się już takich miejsc. Trudno o pierniki.
— Naprawdę? — spytał ponuro Rincewind.
— Wejdźcie — zachęcił skrzat. — Tylko uważajcie na wycieraczkę.
— Czemu?
— Wata cukrowa.
Wielki Dysk obrócił się wolno pod spracowanym słońcem. Przez chwilę w zagłębieniach pozostały jeszcze kałuże światła, wreszcie spłynęły i one. Zapadła noc. W zimnym pokoju w gmachu Niewidocznego Uniwersytetu Trymon wertował książkę. Poruszał wargami, wodząc palcem po liniach obcego starożytnego pisma. Dowiedział się, że Wielka Piramida Tsortu, dawno już nie istniejąca, zbudowana była z miliona trzech tysięcy dziesięciu bloków wapienia, a dziesięć tysięcy niewolników zginęło podczas budowy. Wyczytał, że mieściła w sobie labirynt ukrytych przejść, których ściany dekorowała podobno zbiorowa mądrość starożytnego Tsortu. Wysokość piramidy plus jej długość podzielona przez połowę szerokości wynosiła dokładnie 1,67563 albo 1237,98712567 razy więcej niż różnica między odległością od słońca a wagą małej pomarańczy. Na wzniesienie tej budowli poświęcono sześćdziesiąt lat.
Strasznie dużo wysiłku, pomyślał. I wszystko po to, żeby naostrzyć brzytwę.
W Lesie Skund, myśląc tęsknie o marynowanych cebulkach, Dwu-kwiat i Rincewind z zapałem przystąpili do konsumpcji piernikowej szafy.
Bardzo zaś daleko, ale na kursie kolizyjnym, najwspanialszy z bohaterów Dysku zrolował sobie papierosa, całkiem nieświadom roli, jaką wyznaczył mu los.
Dość niezwykły był przedmiot, który fachowo skręcał w palcach. Jak wielu wędrownych magów, od których nauczył się tej sztuki, miał zwyczaj chować niedopałki w skórzanej sakiewce i wykorzystywać je potem na świeże skręty. Żelazne prawo średnich stwierdzało zatem, że część tytoniu od wielu lat była spalana niemal bez przerwy. To coś, co bezskutecznie usiłował zapalić, było… właściwie można by z tego budować drogi.
Tak znakomitą reputacją cieszył się ów wojownik, że grupa barbarzyńskich jeźdźców zaprosiła go, by zasiadł z nimi przy ognisku z końskiego nawozu. Nomadowie pochodzili z regionów bliskich Osi i na zimę zwykle migrowali w stronę Krawędzi. Rozstawili swe wojłokowe namioty w straszliwym upale zaledwie -3 stopni i włóczyli się z nosami obłażącymi ze skóry, narzekając na groźbę udaru słonecznego.
— Jakie są najwspanialsze rzeczy w życiu mężczyzny? — zapytał wódz nomadów. Należy mówić o takich sprawach, aby zachować szacunek w kręgach barbarzyńców.
Siedzący po prawej wychylił koktajl z kobylego mleka zmieszanego z krwią śnieżnej pantery, po czym przemówił.
— Ostry horyzont stepu, wiatr we włosach i świeży koń pod siodłem.
— Krzyk białego orła na wysokości, śnieg padający w lesie i celna strzała na cięciwie — oświadczył ten z lewej. Wódz pokiwał głową.
— Jest to z pewnością widok twego wroga leżącego bez życia, hańba jego szczepu i lamenty jego kobiet — stwierdził.
Wokół rozległy się pomruki aprobaty wobec tak skandalicznych przechwałek.
Wódz zwrócił się z szacunkiem do gościa, niewielkiej postaci, starannie rozgrzewającej przy ogniu ślady odmrożeń.
— Oto gość nasz, którego imię jest legendą — powiedział. — On nam powie, co jest najwspanialszego w życiu mężczyzny.
Gość przerwał kolejną nieudaną próbę zapalenia papierosa.
— Czo mówiłeś?
— Pytałem, jakie są najwspanialsze rzeczy w życiu? Wojownicy pochylili się. Warto będzie tego posłuchać. Gość zastanawiał się dość długo i w skupieniu. I po pewnym czasie oświadczył:
— Gorącza woda, dobre zęby i miękki papier toaletowy.
Nad kowadłem płonął jaskrawy oktarynowy blask. Obnażony do pasa Galder Weatherwax kryjąc twarz za maską z dymnego szkła, spojrzał w tę światłość i z chirurgiczną precyzją opuścił młot. Magia zgrzytała i wiła się w obcęgach, ale on pracował uparcie, przekuwając ją w linię udręczonego ognia.
Skrzypnęła deska podłogi. Galder stroił je przez wiele godzin, co zawsze jest rozsądnym środkiem ostrożności, gdy ma się asystenta, który chodzi jak kot.
Fis… To znaczy, że stoi tuż przy drzwiach, po prawej stronie.
— Witaj, Trymonie — powiedział nie odwracając głowy. Z satysfakcją usłyszał za sobą głośniejszy oddech. — Miło, że wpadłeś. Zamknij drzwi, dobrze?
Trymon, z twarzą bez żadnego wyrazu, pchnął ciężkie drzwi. Z półki nad nimi obserwowały go z ciekawością najrozmaitsze niemożliwości, kołyszące się lekko w słojach z marynatą.
Jak wszystkie pracownie magów, i ta wyglądała, jakby taksidermista wstawił wszystkie swoje okazy do kuźni, po czym stoczył walkę z oszalałym dmuchaczem szkła, przy okazji rozbijając głowę przechodzącemu krokodylowi (zwierzę wisiało pod sufitem i silnie pachniało kamforą). Były tu lampy i pierścienie — Trymona aż świerzbiały ręce, aby je potrzeć — i zwierciadła, które wyglądały, jakby opłacało się spojrzeć w nie po raz drugi. Para siedmiomilowych butów drżała niespokojnie w swojej klatce. Cała biblioteka grimoire’ów, nie tak potężnych jak Octavo, ale jednak ciężkich od czarów, zaskrzypiała i zaklekotała łańcuchami, czując na sobie pożądliwe spojrzenie maga. Pierwotna moc wszelakich instrumentów poruszała go jak nic na świecie, choć nie pochwalał teatralnych skłonności Galdera.
Na przykład przypadkiem wiedział, że zielona ciecz, bulgocząca tajemniczo w labiryncie pozwijanych rurek na ławie, to zwykła zielona farba zmieszana z mydłem. Wiedział, ponieważ przekupił jednego ze służących Galdera.
Pewnego dnia, pomyślał, wszystko to pójdzie na śmietnik. Począwszy od tego przeklętego krokodyla.
Kostki mu pobielały…
— Gotowe… — stwierdził wesoło Galder. Odwiesił fartuch i usiadł.
w fotelu na kaczych nogach, z poręczami w kształcie lwich łap. — Posłałeś mi to notocośtam.
Trymon wzruszył ramionami.
— Notatkę. Zauważyłem jedynie, panie, że wszystkie Obrządki wysłały agentów do Lasu Skund, aby odzyskać zaklęcie. Tymczasem ty nie robisz nic. Nie wątpię, że w odpowiednim czasie zdradzisz tego przyczyny.
— Twoja wiara mnie zawstydza.
— Mag, który zdobędzie zaklęcie, zasłuży na wielkie zaszczyty… on i jego Obrządek. Inni użyli butów i wszelkiego typu czarów przenoszenia. Czego ty proponujesz użyć, panie?
— Czyżbym wyczuł w twoim głosie nutę sarkazmu?
— Absolutnie nie, panie.
— Nawet odrobinki?
— Nawet najmniejszej odrobinki, panie.
— To dobrze. Ponieważ nigdzie nie zamierzam się ruszać.
Galder sięgnął po książkę. Wymruczał polecenie i otworzyła się z trzaskiem. Zakładka, podejrzanie podobna do języka, cofnęła się w głąb okładki.
Mag pogrzebał przy poduszce na siedzeniu i wyjął niedużą skórzaną sakiewkę z tytoniem i fajkę rozmiarów pieca do spalania odpadów. Z wprawą człowieka nieodwracalnie uzależnionego od nikotyny skruszył w palcach grudkę tytoniu i ubił ją w cybuchu. Pstryknął palcami i błysnął ogień. Zaciągnął się głęboko, westchnął z satysfakcją…
…i podniósł głowę.
— Jeszcze tu jesteś, Trymonie?
— Wezwałeś mnie, panie — odparł spokojnie Trymon. A przynajmniej tyle powiedział na głos. W głębi jego szarych oczu migotał najdelikatniejszy błysk, który mówił wyraźnie, że ma spisane wszystkie lekkie, pełne wyższości uśmieszki, wszystkie łagodne wyrzuty i domyślne spojrzenia, a za każde z nich żywy mózg Galdera spędzi jeden rok w kwasie.
— A tak, istotnie. Wybacz staremu człowiekowi ten brak pamięci — rzucił uprzejmie Galder.
Podniósł książkę, którą zaczął czytać.
— Nie podoba mi się to zamieszanie — oznajmił. — Bardzo widowiskowe bywa takie bieganie z zaczarowanymi dywanami i tak dalej, ale według mnie to nie jest prawdziwa magia. Weź na przykład siedmio-milowe buty. Gdyby Bóg chciał, żeby ludzie pokonywali jednym krokiem siedem mil, z pewnością dałby nam dłuższe nogi… O czym to mówiłem?
— Nie jestem pewien — odparł zimno Trymon.
— A tak. To dziwne, że w bibliotece nie znaleźliśmy nic na temat Piramidy Tsortu. Można by sądzić, że coś tam będzie, nieprawdaż?
— Bibliotekarz zostanie ukarany, naturalnie. Galder zerknął na niego z ukosa.
— Nic drastycznego — rzekł. — Można na przykład wstrzymać mu dostawy bananów.
Przez chwilę przyglądali się sobie czujnie.
Galder załamał się pierwszy — takie skupione wpatrywanie się w Trymona zawsze budziło nieprzyjemny niepokój. To było tak, jakby spojrzeć w lustro i stwierdzić, że nie ma tam nikogo.
— W każdym razie… — podjął — … może to dziwne, ale gdzie indziej znalazłem coś pomocnego. Na moich własnych skromnych półkach. To dziennik Skrelta Changebasketa, założyciela naszego Obrządku. Czy wiesz, porywczy młodzieńcze, który natychmiast chciałbyś wyruszać w drogę, co się dzieje, kiedy umiera mag?
— Wszystkie zapamiętane przez niego zaklęcia wypowiadają się same — odparł Trymon. — To jedna z pierwszych rzeczy, których nas uczą.
— Tymczasem zasada ta nie dotyczy oryginalnych Ośmiu Wielkich Zaklęć. Dzięki głębokim studiom Skelt dowiedział się, że Wielkie Zaklęcie ucieknie tylko do najbliższego umysłu, który znajdzie otwarty i gotów na jego przyjęcie. Przesuń tu to wielkie lustro, dobrze?
Wstał i poczłapał do kowadła przy całkiem już wystygłym palenisku. Pasmo magii wciąż się wiło, równocześnie obecne i nieobecne, jak szczelina wycięta w innym wszechświecie, pełnym gorącego niebieskiego światła. Galder podniósł je bez trudu, zdjął ze stojaka długi łuk i z satysfakcją obserwował, jak magia chwyta oba końce i zgina trzeszczące drewno. Potem wybrał strzałę.
Trymon wyciągnął na środek ciężkie wysokie lustro. Kiedy zostanę przywódcą Obrządku, myślał, na pewno nie będę chodził w takich pluszowych kapciach.
Trymon, o czym wspomniano już wcześniej, uważał, że wiele może pomóc świeża krew, jeśli tylko wytnie się uschłe gałęzie. W tej chwili jednak był szczerze zaciekawiony, co nowego planuje ten stary dureń.
Odczułby niejaką satysfakcję, gdyby wiedział, że tak Galder, jak i Skrelt Changebasket, całkowicie się mylili.
Galder wykonał kilka gestów przed lustrem, które zaszło mgłą i oczyściło się, ukazując widok z lotu ptaka na Las Skund. Przyglądał mu się z uwagą, równocześnie trzymając łuk i strzałę wymierzoną mniej więcej w sufit. Wymruczał parę słów w stylu „wziąć poprawkę na wiatr o prędkości, powiedzmy, trzech węzłów” czy „uwzględnić temperaturę”. Wreszcie, ruchem całkiem nieefektownym, wypuścił strzałę.
Gdyby prawa akcji i reakcji miały tu coś do powiedzenia, strzała powinna opaść na ziemię kilka stóp od łuku. Jednak tu nikt ich nie słuchał.
Strzała zniknęła z dźwiękiem nie poddającym się opisowi. Jednak, by uzupełnić obraz sytuacji, można uznać, iż był to zasadniczo „spang!” plus trzy dni ciężkiej pracy w dowolnym, solidnie wyposażonym warsztacie elektronicznym.
Galder odrzucił łuk i uśmiechnął się.
— Oczywiście, potrzebuje co najmniej godziny, żeby tam dotrzeć — poinformował. — A potem zaklęcie przepłynie wzdłuż zjonizowanej ścieżki aż tutaj. Do mnie.
— Zdumiewające — stwierdził Trymon.
Jednak każdy przechodzący telepata odczytałby w jego myślach litery wysokie na pięć sążni: „Jeśli do ciebie, to czemu nie do mnie?” Zerknął na zawalony przyrządami pulpit i nagle długi i bardzo ostry nóż wydał mu się wręcz stworzony do tego, co znienacka przyszło mu do głowy.
Przemoc nie należała do zajęć, w które lubił się angażować. Sytuacja była jednak wyjątkowa: Piramida Tsortu wyraźnie mówiła o nagrodzie czekającej tego, kto w odpowiedniej chwili posiądzie wszystkie osiem zaklęć. Trymon nie zamierzał pozwolić, by lata ciężkiej pracy poszły na marne tylko dlatego, że jakiś stary dureń wpadł na dobry pomysł.
— W oczekiwaniu na powrót wypijesz może filiżankę kakao? — Galder poczłapał przez pokój, żeby zadzwonić na służbę.
— Chętnie. — Trymon podniósł nóż i zważył go w dłoni. — Muszę ci pogratulować, panie. Zaiste, bardzo wcześnie musi wstawać ten, kto chciałby cię wyprzedzić.
Galder roześmiał się. A nóż wyfrunął z dłoni Trymona z taką prędkością, że (ze względu na dość leniwą naturę światła na Dysku) stał się odrobinę krótszy i bardziej masywny, gdy z idealną precyzją mknął w stronę krtani Galdera.
Nie dotarł do niej. Skręcił w bok i zaczął krążyć — tak szybko, że nagle wydawało się, iż Galder nosi metalowy kołnierz. Mag odwrócił się i Trymon miał wrażenie, że jego mistrz urósł nagle o kilka stóp i stał się potężniejszy.
Nóż wyrwał się z orbity i dygocząc trafił w drzwi, o grubość cienia od ucha Trymona.
— Wcześnie? — rzucił uprzejmie Galder. — Mój drogi chłopcze, musiałbyś wcale się nie kłaść.
— Może jeszcze kawałek stołu — zaproponował Rincewind.
— Dziękuję, nie lubię marcepana — odparł Dwukwiat. — Zresztą uważam, że nie należy zjadać cudzych mebli.
— Nie przejmuj się — uspokoił go Swires. — Tej starej wiedźmy nikt tu nie widział od lat. Podobno wykończyła ją ostatecznie na dobre parka dzieciaków, które uciekły z domu.
— Dzisiejsza młodzież — mruknął Rincewind.
— Moim zdaniem to wina rodziców — oświadczył Dwukwiat.
Kiedy człowiek już się przyzwyczaił, domek z piernika był wcale przytulny. Resztki magii utrzymywały go w niezłym stanie, omijały też miejscowe dzikie zwierzęta, które nie zdechły jeszcze na śmiertelną próchnicę zębów. Lukrecjowe drwa na kominku płonęły jasno i strzelały iskrami; Rincewind chciał nazbierać chrustu, ale zrezygnował. Trudno palić drewnem, które zaczyna rozmowę.
Czknął.
— To niezdrowe — stwierdził. — A właściwie dlaczego słodycze? Dlaczego nie krakersy i ser? Albo salami? Nie odmówiłbym porządnej sofy z salami.
— Nie mam pojęcia — odparł Swires. — Stara robiła słodycze. Powinniście zobaczyćjej bezy.
— Widziałem — oznajmił Rincewind. — Oglądałem materace.
— Pierniki są bardziej tradycyjne — zauważył Dwukwiat.
— Co? Na materace?
— Nie żartuj. Czy ktoś słyszał o materacach z piernika?
Rincewind burknął coś pod nosem. Myślał o Ankh-Morpork, a ściślej mówiąc o jedzeniu w Ankh-Morpork. To zabawne, ale miasto wydawało mu się tym atrakcyjniejsze, im bardziej się od niego oddalał. Wystarczyło zamknąć oczy, by widzieć — ze szczegółami, od których ciekła ślinka — stragany z potrawami setki różnych kultur. Mógłby zjeść sąuishi albo zupę z płetwy rekina tak świeżą, że pływacy woleli omijać ją z daleka. Albo…
— Jak myślisz, mógłbym kupić ten domek? — zapytał Dwukwiat. Rincewind zawahał się. Zawsze lepiej było dobrze przemyśleć odpowiedzi na co bardziej zaskakujące pytania Dwukwiata.
— Po co? — rzucił ostrożnie.
— Wręcz pachnie tu nastrojowością.
— Aha.
— A co to jest nastrojowość? — spytał Swires. Podejrzliwie pociągnął nosem i zrobił minę, która świadczyła wyraźnie, że cokolwiek to jest, on nie ma z tym nic wspólnego.
— Myślę, że to gatunek żaby — wyjaśnił mag. — W każdym razie nie możesz kupić tego domku, bo nie ma nikogo, od kogo mógłbyś go kupić…
— Chyba potrafiłbym to jakoś załatwić… oczywiście, w imieniu rady lasu — wtrącił Swłres, starając się unikać wzroku Rincewinda.
— …a zresztą i tak nie mógłbyś go ze sobą zabrać. Przecież nie zapakowałbyś do Bagażu całego domku, prawda? — Rincewind wskazał Bagaż, który leżał przy kominku i w zupełnie niepojęty sposób wyglądał jak zadowolony, ale czujny tygrys. Potem Rincewind spojrzał na Dwukwiata i zmartwiał.
— Prawda? — powtórzył.
Nie potrafił się jakoś pogodzić z faktem, że wnętrze Bagażu istniało jakby w innym świecie niż zewnętrze. Był to oczywiście tylko produkt uboczny ogólnej niezwykłości. Niepokoił go jednak. Widywał, jak Dwukwiat wypełnia Bagaż po brzegi brudnymi koszulami i starymi skarpetkami, po czym otwiera wieko, odsłaniając stos czystej, poukładanej bielizny, lekko pachnącej lawendą. Ponadto Dwukwiat kupował sporo fascynujących wytworów tubylczych czy też, jak Rincewind by je nazwał, śmieci. I nawet siedmiostopowy drąg do ceremonialnego łechtania świń zmieścił się w Bagażu jakoś bez trudu i nigdzie, zupełnie nigdzie nie wystawał.
— Nie wiem — stwierdził Dwukwiat. — Ty jesteś magiem. Powinieneś znać się na takich sprawach.
— No tak, oczywiście… ale magia pakowawcza to sztuka wysoce specjalistyczna. Zresztą, skrzaty na pewno nie zechcą go sprzedać. Jest przecież… jest… — Przeszukał to, co zapamiętał z obłąkanego słownictwa Dwukwiata. — Jest atrakcją turystyczną.
— Co to znaczy? — zainteresował się Swires.
— Że wielu ludzi, takich jak on, przyjedzie tu, żeby ten domek obejrzeć.
— A po co?
— Ponieważ… — Rincewind szukał odpowiednich słów. — Jest fascynujący. Ee… staroświecki. Folklor. I ten… tego… wspaniały przykład zapomnianej sztuki ludowej, wzniesiony w tradycji wieków dawno minionych.
— Naprawdę? — Swires rozejrzał się zdumiony.
— Tak.
— Wszystko to, co powiedziałeś?
— Obawiam się, że tak.
— Pomogę wam go spakować.
Trwa ta noc, pod zasłoną chmur okrywających prawie cały Dysk. Jest to szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ kiedy niebo się oczyści i astrologowie zobaczą je wyraźnie, zdenerwują się bardzo i rozgniewają.
W różnych częściach lasu grupy magów gubią się, krążą wkoło, ukrywają się przed sobą nawzajem i irytują, ponieważ ile razy wpadną na drzewo, ono przeprasza. Mimo to, choć w nierównym tempie, wielu z nich coraz bardziej zbliża się do domku…
To dobra okazja, by powrócić do labiryntu pomieszczeń Niewidocznego Uniwersytetu, szczególnie zaś do komnat Greyhalda Spolda. W chwili obecnej jest on najstarszym magiem na Dysku i zamierza utrzymać ten tytuł.
Właśnie został straszliwie zaskoczony i przestraszony.
Przez ostatnie kilka godzin miał mnóstwo zajęć. Owszem, był może głuchy i trochę ciężko myślący, ale jak wszyscy podstarzali magowie posiadał silnie rozwinięty instynkt przetrwania. Wiedział, że kiedy wysoka postać w czarnej szacie i z najnowocześniejszym narzędziem rolniczym w ręku zaczyna się człowiekowi pilnie przyglądać, znaczy to, że nadeszła pora działania. Zwolnił służących. Zapieczętował drzwi pastą ze sproszkowanych ważek. Na oknach wykreślił ochronne okto-gramy. Rzadkie i silnie pachnące olejki rozlał na podłodze we wzory sugerujące, że ich twórca jest pijany albo pochodzi z innego wymiaru… możliwe, że jedno i drugie. W samym środku komnaty wyrysował ośmiokrotny oktogram Powstrzymania i rozstawił dookoła czerwone i zielone świece. Pośrodku oktogramu stanęła wyłożona czerwonym jedwabiem i kolejnymi amuletami ochronnymi skrzynia z drewna krę-toprotnej sosny, która dożywa wyjątkowo późnego wieku. Greyhald Spold wiedział bowiem, że Śmierć go szuka, i wiele lat poświęcił na zbudowanie kryjówki, gdzie nie zdoła on przeniknąć.
Właśnie ustawił skomplikowany mechanizm zamka i zatrzasnął klapę. Położył się wiedząc, że oto stworzył idealną obronę przed najgorszym ze swych wrogów. Jak dotąd nie zastanowił się jeszcze nad ważną rolą, jaką w przedsięwzięciu tego rodzaju odgrywają otwory wentylacyjne.
A z boku, tuż nad uchem, odezwał się głos: — CIEMNO TU, PRAWDA?
Prószył śnieg. Słodowe okna domku świeciły w mroku jasno i wesoło.
Na brzegu polanki rozjarzyły się nagle trzy maleńkie czerwone punkciki i zabrzmiał ciężki kaszel.
— Zamknij się — warknął mag trzeciego stopnia. — Usłyszą nas!
— Kto? Chłopców z Bractwa Sztukmistrzów zgubiliśmy na bagnach. A ci idioci z Szacownej Rady Proroków i tak zmylili kierunek.
— Fakt — odezwał się najmłodszy z magów. — Ale kto bez przerwy się do nas odzywa? To podobno magiczny las, pełen goblinów, wilków i…
— Drzew — podpowiedział głos z ciemności, wysoko w górze. Był wyraźnie drewniany i skrzypiący.
— Tak — przyznał najmłodszy mag. Zaciągnął się niedopałkiem i zadrżał.
Przywódca grupy wychylił się zza głazu i obejrzał domek.
— No dobrze — oznajmił. Stuknął fajką o obcas siedmiomilowych butów, które zaprotestowały skrzypnięciem. — Wpadamy do środka, łapiemy ich i znikamy. Jasne?
— Jesteś pewien, że to tylko ludzie? — upewnił się nerwowo najmłodszy.
— Oczywiście, że jestem — warknął przywódca. — A czego się spodziewasz? Trzech niedźwiadków?
— Mogą to być potwory. W takich lasach zwykle żyją potwory.
— I drzewa — dodał przyjazny głos spośród gałęzi.
— Tak — zgodził się ostrożnie przywódca.
Rincewind ostrożnie obejrzał łóżko. Było całkiem przyjemne, nieduże, w stylu twardych toffi zdobionych karmelem, ale wolałby raczej je zjeść niż w nim spać. W dodatku wyglądało, jakby już ktoś je kosztował.
— Ktoś jadł moje łóżko — oświadczył.
— Lubię toffi — usprawiedliwił się Dwukwiat.
— Jak nie będziesz się pilnował, to przyjdzie zębowa wróżka i zabierze ci wszystkie zęby — ostrzegł Rincewind.
— Nie, to elfy — odezwał się Swires znad toaletki. — Elfy je żabierają. I jeszcze paznokcie z palców u nóg. Czasami są bardzo drażliwe… znaczy elfy.
Dwukwiat usiadł ciężko na łóżku.
— Coś pomyliłeś — oświadczył. — Elfy są szlachetne, piękne, mądre i dobre. Jestem pewien, że gdzieś o tym czytałem.
Swires i kolano Rincewinda wymienili znaczące spojrzenia.
— Myślisz chyba o innym gatunku elfów — wyjaśnił Swires powoli. — Tu, u nas, mieszkają całkiem inne. Chociaż trudno je nazwać porywczymi — dodał pospiesznie. — Chyba że ktoś chce własne zęby donieść do domu w kapeluszu.
Rozległ się cichy, ale wyraźny dźwięk otwieranych nugatowych drzwi. A równocześnie z przeciwnej strony dobiegł leciutki brzęk, jakby kamień możliwie cicho wybijał słodową szybę.
— Co to było? — spytał Dwukwiat.
— Które co? — uściślił Rincewind. O parapet głucho stuknęła gałąź.
— Elfy! — krzyknął Swires, skoczył do mysiej dziury i zniknął.
— Co robimy? — zapytał Dwukwiat.
— Wpadamy w panikę? — zaproponował z nadzieją Rincewind.
Zawsze uważał, że panika jest najlepszą metodą ujścia z życiem. W dawnych latach, jak tłumaczył swoją teorię, ludzie spotykający wygłodniałe szablozębne tygrysy, dzielili się na tych, którzy wpadali w panikę, i tych, co stali w miejscu powtarzając „Cóż za przepiękna bestia” albo „Kici kici”.
— Tam jest komórka. — Dwukwiat wskazał wąskie drzwiczki wciśnięte między ścianę i komin.
Ukryli się w słodkiej wilgotnej ciemności.
Na zewnątrz zatrzeszczała czekoladowa podłoga.
— Słyszałem głosy — powiedział ktoś.
— Tak — odpowiedział mu ktoś inny. — Na dole. To pewnie Sztukmistrze.
— Mówiłeś przecież, że ich zgubiliśmy!
— Słuchajcie, ten dom jest jadalny! Można go zjeść!
— Zamknij się!
Zabrzmiały kolejne trzaski i stłumiony krzyk, gdy Szacowny Prorok, skradając się czujnie w ciemności, nadepnął na palce ukrytego pod stołem Sztukmistrza. Zasyczała uwalniana magia.
— Dranie! — zawołał głos z zewnątrz. — Mają go! Znikamy! Znowu trzaski. I wreszcie cisza.
— Rincewindzie — odezwał się po chwili Dwukwiat. — Wydaje mi się, że w tej komórce jest miotła.
— Co w tym dziwnego?
— Że ona ma uchwyty.
Z dołu zabrzmiał przeraźliwy krzyk. To któryś z czarodziejów próbował w ciemności otworzyć wieko Bagażu. Huk od strony spiżarni świadczył o nadejściu grupy Oświeconych Magów Nieprzerwanego Kręgu.
— Jak myślisz, czego oni tu szukają? — szepnął Dwukwiat.
— Nie wiem, ale chyba lepiej się tego nie dowiadywać — odparł po namyśle Rincewind.
— Może masz rację.
Rincewind ostrożnie pchnął drzwi. Nikogo nie było. Na palcach podbiegł do okna i spojrzał na zwrócone w górę twarze Braci Obrządku Północy.
— To on!
Wycofał się jak najszybciej i pobiegł-do schodów.
Scena na dole była nie do opisania… Ponieważ jednak za panowania Olafa Quimby II takie stwierdzenie groziło karą śmierci, lepiej podejmiemy próbę. Przede wszystkim większość obecnych magów usiłowała rozjaśnić pomieszczenie rozmaitymi płomieniami, ognistymi kulami i czarodziejskimi poświatami, a rezultat tych prób przywodził na myśl dyskotekę w fabryce lamp stroboskopowych. Każdy starai się zająć pozycję, z której mógłby obserwować wszystkich pozostałych, jednocześnie nie narażając się na ataki. I absolutnie każdy chciał trzymać się jak najdalej od Bagażu, który zapędził w kąt dwóch Szacownych Proroków i groźnie kłapał wiekiem na wszystkich, którzy się zbliżali. Mimo to jeden z magów przypadkiem zerknął w górę.
— To on!
Rincewind odskoczył i coś wpadło mu na plecy. Obejrzał się szybko i wytrzeszczył oczy, widząc Dwukwiata siedzącego na miotle… która płynęła w powietrzu.
— Czarownica musiała jej zapomnieć — wyjaśnił Dwukwiat. — To prawdziwa latająca miotła.
Rincewind zawahał się. Z miotły strzelały oktarynowe iskry, a on nie lubił wysokości prawie najbardziej ze wszystkiego. Jednak w gruncie rzeczy najbardziej ze wszystkiego nie lubił widoku dziesiątki rozzłoszczonych i antypatycznych magów, którzy pędzą ku niemu po schodach. A to właśnie widział.
— Zgoda — rzekł. — Ale ja prowadzę.
Kopnął maga, który doszedł już do połowy Zaklęcia Spętania. Wskoczył na miotłę. Ta spłynęła nad schodami, po czym odwróciła się dołem do góry, przez co Rincewind znalazł się oko w oko z Bratem Północy.
Wrzasnął i konwulsyjnie szarpnął uchwyty kierownicy.
Kilka rzeczy wydarzyło się wtedy jednocześnie. Miotła pomknęła do przodu i w ulewie okruchów przebiła ścianę; Bagaż podskoczył i ugryzł Brata w nogę; a także z niezwykłym świstem znikąd pojawiła się strzała, o kilka cali minęła Rincewinda i z głośnym stukiem trafiła w wieko Bagażu.
Bagaż zniknął.
W małej wiosce w głębi lasu stary szaman dorzucił do ognia kilka gałązek i przez dym spojrzał na zawstydzonego ucznia. — Skrzynia z nogami? — zapytał.
— Tak, mistrzu. Spadła z nieba i popatrzyła na mnie.
— Miała więc oczy ta skrzynia?
— N… — zaczął niepewnie uczeń i przerwał. Starzec zmarszczył brwi.
— Wielu oglądało Topaxci, Boga Czerwonego Grzyba, i ci zasłużyli na imię szamana — oświadczył. — Niektórzy widzieli Skelde, ducha dymu, i tych nazywamy czarownikami. Nieliczni dostąpili łaski ujrzenia Umcherrel, duszy lasu, i ci znani są jako władcy duchów. Nikt jednak nie spotkał skrzyni z setkami nóżek, bo tych zwalibyśmy idio…
Do przerwania zmusił go nagły krzyk, zawierucha śniegu i iskier. Głownie rozsypały się po całej chacie. Mignęła krótkotrwała, niewyraźna wizja, coś rozniosło ścianę i zjawisko zniknęło.
Przez długą chwilę trwała cisza. Potem trwała przez chwilę nieco krótszą. Wreszcie stary szaman odezwał się niepewnie.
— Nie widziałeś przypadkiem dwóch ludzi, którzy lecieli do góry nogami na miotle, wrzeszczeli i krzyczeli na siebie nawzajem? Chłopiec spojrzał na niego spokojnie.
— Z pewnością nie — odparł. Starzec westchnął z ulgą.
— Dzięki niech będą bogom — rzekł. — Ja też nie.
W domku panował chaos, ponieważ nie tylko każdy z magów chciał ścigać miotłę, ale też każdy próbował uniemożliwić to pozostałym. Doprowadziło to do serii pożałowania godnych wypadków. Najbardziej spektakularny, a przy tym najbardziej tragiczny, zdarzył się, gdy jeden z Proroków chciał użyć swych siedmiomilowych butów, pomijając odpowiednie wstępne zaklęcia i przygotowania. Siedmiomilowe buty, jak już wspomniano, są w najlepszym razie dość kapryśną formą magii. Prorok zbyt późno sobie przypomniał, że najwyższej ostrożności wymaga metoda transportu, której efektywność — skoro już mowa o konkretach — opiera się na próbie ustawienia jednej stopy podróżnego o siedem mil od drugiej.
Szalały już pierwsze śnieżne burze i trzeba przyznać, że większą część Dysku okrywały podejrzanie gęste chmury. A mimo to z góry, w srebrzystym świetle maleńkiego księżyca, Dysk był jednym z najpiękniejszych widoków w całym multiversum. Długie na setki mil wstęgi chmur sięgały spiralami od wodospadu na Krawędzi aż do Osi. W lodowatej, kryształowej ciszy pasma te migotały jak szron w blasku gwiazd, wirując prawie niezauważalnie, zupełnie jakby Bóg najpierw zamieszał kawę w filiżance, a potem dolał śmietanki.
Nic nie zakłócało tej wspaniałej sceny, która… Coś małego i dalekiego przebiło warstwę chmur, ciągnąc za sobą strzępy pary. W stratosferycznej ciszy kłótnia rozbrzmiewała wyraźnie i głośno.
— Mówiłeś, że umiesz nimi latać!
— Wcale nie! Powiedziałem tylko, że ty nie umiesz!
— Przecież nigdy nie próbowałem!
— Cóż za zbieg okoliczności!
— Ale powiedziałeś… Popatrz na niebo!
— Tego nie mówiłem!
— Co się stało z gwiazdami?
I w taki to sposób Rincewind i Dwukwiat, jako pierwsi ludzie na Dysku, dowiedzieli się, co skrywa przyszłość. Tysiąc mil za nimi osiowy szczyt Cori Celesti wbijał się w niebo i na wrzące chmury rzucał cień jasny jak klinga, tak że bogowie również powinni coś zauważyć… Jednak bogowie rzadko spoglądają w niebo, zresztą w tej chwili zajęci byli sporem z Lodowymi Gigantami, którzy nie chcieli przyciszyć radia.
Poza Krawędzią, tam dokąd płynął Wielki A’Tuin, coś wymiotło z nieba gwiazdy. Pozostała tylko jedna, czerwona i złowieszcza, gwiazda jak błysk w oku wściekłej nutrii. Była niewielka, przerażająca i nieustępliwa. A Dysk sunął prosto na nią.
Rincewind dokładnie wiedział, jak się zachować w takiej sytuacji. Wrzasnął i skierował miotłę prosto w dół.
Galder Weatherwax stanął pośrodku oktogramu i wzniósł ramiona.
— Urshalo, dileptor, c’hula, wypełnijcie moje rozkazy! Obłoczek mgły uformował mu się nad głową. Trymon stał ponury na brzegu magicznego kręgu. Mag zerknął na niego.
— Następny kawałek robi wrażenie — powiedział. — Uważaj. Kot — b’hai! Kot — sham! Przybądźcie, duchy małych samotnych skał i zmartwionych myszy nie dłuższych niż trzy cale!
— Co? — nie zrozumiał Trymon.
— Wymagało to długich studiów — przyznał skromnie Galder. — Zwłaszcza myszy. Do czego doszedłem? Aha…
Znowu uniósł ramiona. Trymon obserwował go, z roztargnieniem oblizując wargi. Stary dureń naprawdę się koncentrował, skupiał umysł na zaklęciu i nie zwracał na Trymona uwagi.
Słowa mocy toczyły się po komnacie, odbijały od ścian i chowały za półkami i słojami. Trymon zawahał się.
Galder przymknął oczy i z wyrazem ekstazy wyrzucił ostatnie słowo.
Trymon napiął mięśnie, raz jeszcze obejmując palcami nóż. A Galder otworzył jedno oko, skinął na niego i posłał w bok strumień mocy, który pochwycił ucznia i cisnął nim o ścianę.
Galder mrugnął porozumiewawczo i po raz kolejny wzniósł ręce.
— Do mnie, duchy…
Zagrzmiał piorun, nastąpiła implozja światła i moment całkowitej fizycznej nieoznaczoności, kiedy nawet ściany zdają się zapadać we własne wnętrze. Trymon usłyszał głośne westchnienie, a potem głuchy, ciężki stuk.
W komnacie zapadła cisza.
Po kilku minutach Trymon wyczołgał się spod fotela i otrzepał ubranie. Zagwizdał parę linijek niczego szczególnego i z przesadną obojętnością ruszył do drzwi. Patrzył w sufit, jak gdyby nigdy w życiu go nie widział. Szedł zaś tak, jak gdyby zamierzał ustanowić światowy rekord prędkości w nonszalanckim spacerze.
Pośrodku kręgu Bagaż uchylił wieko.
Trymon przystanął. Odwrócił się bardzo, ale to bardzo powoli, pełen lęku przed tym, co może zobaczyć.
Bagaż zdawał się mieścić w sobie czystą bieliznę, lekko pachnącą lawendą. Nie wiadomo czemu, ale był to najbardziej przerażający widok, jaki mag w życiu oglądał.
— No, tego… — zaczął. — Czy… no wiesz… nie widziałeś tu przypadkiem drugiego maga?
Bagaż zaczął wyglądać jeszcze bardziej groźnie.
— Zresztą… — dodał Trymon. — To nieważne.
Szarpnął obojętnie rąbek swojej szaty i na chwilę zainteresował się jej szwem. Kiedy podniósł głowę, straszliwy kufer wciąż stał w tym samym miejscu.
— Do widzenia — rzucił Trymon i puścił się biegiem. W ostatniej chwili zdołał dopaść drzwi.
— Rincewindzie!
Rincewind otworzył oczy. Niewiele mu to pomogło. Tyle tylko że zamiast nie widzieć niczego prócz czerni, teraz nie widział niczego prócz bieli. A to — zaskakująco — okazało się jeszcze gorsze.
— Dobrze się czujesz?
— Nie.
— Aha.
Rincewind usiadł. Miał wrażenie, że siedzi na skale przyprószonej śniegiem, ale ta skała jakoś nie wyglądała dokładnie tak, jak skała powinna wyglądać. Na przykład skała nie powinna się ruszać.
Śnieg wirował dookoła. Dwukwiat siedział o kilka kroków od niego, z wyrazem szczerej troski na twarzy.
Rincewind jęknął. Jego kości były bardzo niezadowolone z tego, jak je ostatnio potraktowano, i teraz ustawiały się w kolejce, żeby złożyć skargę.
— Co teraz? — zapytał.
— Pamiętasz, kiedy lecieliśmy i ja się martwiłem, czy nie uderzymy o coś w czasie burzy? Powiedziałeś, że możemy się zderzyć co najwyżej z chmurą pełną kamieni.
— I co?
— Skąd wiedziałeś?
Rincewind rozejrzał się. Sądząc po zmienności i malowniczości scenerii, równie dobrze mógłby się teraz znajdować we wnętrzu piłeczki pingpongowej.
Skała pod nim kołysała się. Przesunął po niej dłońmi i wyczuł ślady uderzeń dłut. Kiedy przyłożył ucho do zimnego, mokrego kamienia, miał wrażenie, że słyszy głuche, powolne dudnienie, jakby bicie serca. Podczołgał się do krawędzi i bardzo ostrożnie wyjrzał.
W tej właśnie chwili skała musiała przelatywać nad jakąś przerwą w pokrywie chmur, gdyż dostrzegł zamglone i straszliwie odległe zębate szczyty gór. Były bardzo nisko w dole.
Zabełkotał coś niewyraźnie i wycofał się powoli.
— To śmieszne — oznajmił Dwukwiatowi. — Skały nie latają. Znane są z tego.
— Może latałyby, gdyby umiały — odparł Dwukwiat. — A ta właśnie odkryła, jak się to robi.
— Miejmy nadzieję, że nie zapomni.
Rincewind otulił się przemokniętym płaszczem i posępnie obserwował otaczającą ich chmurę. Podejrzewał, że istnieją gdzieś ludzie, którzy mają pewien zakres władzy nad własnym życiem: wstają rano i kładą się wieczorem do łóżka z rozsądnym przekonaniem, że nie spadną za kraniec świata, że nie zaatakują ich szaleńcy i że nie zbudzą się na skale o ambicjach zupełnie nieodpowiednich dla swego stanu. Niejasno pamiętał, że sam kiedyś prowadził takie życie.
Pociągnął nosem. Skała pachniała czymś smażonym. Zapach dolatywał z przodu i przemawiał bezpośrednio do jego żołądka.
— Czujesz coś? — zapytał.
— To chyba bekon — stwierdził Dwukwiat.
— Mam nadzieję, że bekon. Ponieważ zamierzam go zjeść.
Rincewind stanął na dygoczącym kamieniu i pomaszerował chwiejnie w chmury, wytężając wzrok pośród wilgotnego półmroku.
Z przodu, czy też na krawędzi natarcia skały, niski druid siedział ze skrzyżowanymi nogami przy małym ognisku. Na głowie, zawiązany pod brodą, miał kwadrat ceraty. Ozdobnym sierpem przewracał bekon na patelni.
— Ehem… — zaczął Rincewind.
Druid podniósł głowę i upuścił patelnię do ognia. Zerwał się na nogi i bojowo chwycił sierp — to znaczy o tyle bojowo, o ile to możliwe w mokrej, białej nocnej koszuli i ociekającej wodą ceracie na głowie.
— Ostrzegam, że surowo rozprawiam się z porywaczami — oznajmił i kichnął głośno.
— Chętnie pomożemy — zapewnił Rincewind, zerkając tęsknie na płonący bekon.
To zaskoczyło druida, który — ku zdumieniu Rincewinda — był dość młody. Rincewind owszem, domyślał się, że teoretycznie powinien istnieć ktoś taki jak młodzi druidzi. Po prostu nigdy ich sobie nie wyobrażał.
— Nie próbujecie ukraść skały? — zapytał druid, opuszczając nieco sierp.
— Nie wiedziałem nawet, że można je kraść — odparł ze znużeniem Rincewind.
— Przepraszam bardzo — wtrącił uprzejmie Dwukwiat. — Mam wrażenie, że pali ci się śniadanie.
Druid zerknął w dół i bez szczególnego efektu zamachał na płomienie. Rincewind skoczył na pomoc, wzniósł się dym, popiół i hałas. A wspólne uczucie tryumfu po ocaleniu kilku częściowo zwęglonych kawałków bekonu poskutkowało o wiele lepiej niż cały podręcznik dyplomacji.
— A skąd właściwie się tu wzięliście? — zapytał druid. — Jesteśmy pięćset stóp nad ziemią, chyba że znowu pomyliłem runy. Rincewind starał się nie myśleć o wysokości.
— Wpadliśmy przelatując — wyjaśnił.
— Byliśmy w drodze do ziemi — dodał Dwukwiat.
— Twoja skała nas zatrzymała — zakończył Rincewind. Jego grzbiet skarżył się boleśnie. — Dzięki.
— Miałem wrażenie, że jakiś czas temu wleciałem w turbulencję — stwierdził druid. Jak się okazało, miał na imię Belafon. — A to pewnie wy… — Zadrżał. — Pewnie już świta. Niech licho porwie reguły. Wchodzimy wyżej. Trzymajcie się.
— Czego? — spytał Rincewind.
— No… po prostu wykazujcie ogólną niechęć do spadania — wytłumaczył Belafon. Spod szaty wyjął duże żelazne wahadło i zatoczył nim kilka zadziwiająco szybkich łuków nad ogniskiem.
Chmury popłynęły dookoła, dało o sobie znać przykre uczucie ciężkości i nagle skała wyrwała się na słońce.
Wyrównała lot o kilka stóp ponad chmurami, wśród zimnego, ale jaskrawobłękitnego nieba. Chmury, które zeszłej nocy wydawały się zimne i dalekie, a dzisiejszego ranka obrzydliwie lepkie, teraz były tylko wełnistym białym dywanem, ciągnącym się na wszystkie strony. Nieliczne szczyty gór sterczały z niego niczym wyspy. Za skałą wiatr wzbudzony przelotem rzeźbił obłoki w ulotne wiry. Skała…
Miała około trzydziestu stóp długości i dziesięciu szerokości. Była niebieskawa.
— Cóż za przepiękna panorama — stwierdził Dwukwiat. Oczy mu błyszczały.
— Ee… co nas podtrzymuje? — zapytał Rincewind.
— Perswazja. — Belafon wyżął skraj swojej szaty.
— Aha — zgodził się mądrze Rincewind.
— Podtrzymywać jest łatwo — oznajmił druid. Wystawił kciuk i wyciągnąwszy ramię, ocenił odległość do dalekiego szczytu. — Najtrudniejsze jest lądowanie.
— Kto by pomyślał, prawda? — zauważył Dwukwiat.
— To perswazja utrzymuje cały wszechświat — rzekł Belafon. — Nie warto się upierać, że to tylko magia.
Rincewind spojrzał przypadkiem przez rzednące chmury na śnieżny pejzaż spory kawałek pod sobą. Wiedział, że znalazł się w towarzystwie szaleńca. Do tego jednak zdążył się przyzwyczaić. Jeśli słuchanie tego szaleńca gwarantuje pozostanie tu, w górze, to cały zmieniał się w słuch.
Belafon usiadł, zwieszając nogi za krawędź skały.
— Nie przejmuj się tak — poradził. — Jeżeli wciąż będziesz myślał, że skały nie powinny latać, ona może cię usłyszeć i da się przekonać. I wtedy się okaże, że masz rację. Jasne? Widzę, że nie potrafisz nowocześnie myśleć.
— Też mam takie wrażenie — przyznał słabym głosem Rincewind.
Starał się nie myśleć o skałach na ziemi. Starał się za to myśleć o skałach wzlatujących jak jaskółki, fruwających nad ziemią dla czystej radości lotu, pędzących w niebo…
I był rozpaczliwie świadom, że nie wychodzi mu to najlepiej.
Druidzi na Dysku szczycili się swym ze wszech miar postępowym podejściem do tajemnic wszechświata. Naturalnie, jak wszyscy druidzi, wierzyli w zasadniczą jedność wszelkiego życia, w leczniczą moc ziół, naturalny rytm pór roku i konieczność palenia żywcem na stosie każdego, kto nie odnosił się do tego wszystkiego z należytym szacunkiem. Myśleli jednak długo i ciężko nad samymi podstawami Stworzenia i sformułowali następującą teorię:
Wszechświat, twierdzili, zależy w swym działaniu od równowagi czterech sił, które nazwali czar, perswazja, niepewność i krwiożer-czość. Dlatego właśnie słońce i księżyc okrążały Dysk: ponieważ przekonano je, żeby nie spadały; nie odlaytwały jednak z powodu niepewności. Czar pozwalał rosnąć drzewom, krwiożerczość utrzymywała je w pionie, i tak dalej.
Niektórzy z druidów próbowali sugerować, że teoria ta ma pewne dostrzegalne luki. Jednak najstarsi tłumaczyli niezwykle przekonująco, że istotnie jest w niej miejsce na twórcze spory, cięcia i riposty gorącej naukowej debaty… i że w zasadzie miejsce to znajduje się na samym szczycie stosu ofiarnego podczas najbliższego przesilenia.
— A więc jesteś astronomem? — domyślił się Dwukwiat.
— Ależ nie — odparł Belafon. Skala dryfowała łagodnie wokół zbocza góry. — Jestem konsultantem do spraw sprzętu komputerowego.
— A co to jest sprzęt komputerowy?
— Na przykład to. — Druid postukał sandałem o skałę. — A przynajmniej to część. Zamienna. Dostarczam ją. Mają problemy z wielkimi kręgami na Równinach Wirowych. Tak przynajmniej twierdzą. Chciałbym dostawać bransoletę z brązu za każdego użytkownika, który nie przeczytał instrukcji.
Wzruszył ramionami.
— A do czego konkretnie to służy? — zapytał Rincewind. Cokolwiek, byle tylko nie myśleć o przepaści pod stopami.
— Można to wykorzystać, żeby… żeby wiedzieć, jaka jest w tej chwili pora roku.
— Aha… To znaczy, jeśli skałę pokrywa śnieg, to jest zima?
— Tak. To znaczy nie. To znaczy, przypuśćmy, że chciałbyś sprawdzić, kiedy wschodzi jakaś konkretna gwiazda…
— A po co? — wtrącił Dwukwiat, okazując zainteresowanie.
— No… może chcesz się dowiedzieć, kiedy obsiewać pola… — Belafon spocił się lekko. — Albo…
— Pożyczę ci swój almanach — zaproponował Dwukwiat.
— Almanach?
— To książka, która mówi, jaki jest dzień — wyjaśnił niechętnie Rincewind. — Pasuje do twoich zainteresowań. Belafon zesztywniał.
— Książka? — powtórzył. — Taka z papieru?
— Tak.
— To mi nie wygląda na metodę godną zaufania — oznajmił urażony druid. — Skąd książka może wiedzieć, jaki jest dzień? Papier nie umie liczyć.
Tupnął nogą o skałę, która zakołysała się niebezpiecznie. Rincewind przełknął ślinę i skinął na Dwukwiata.
— Słyszałeś kiedy o szoku kulturowym? — syknął.
— Co to jest?
— To, co następuje, kiedy ludzie poświęcają pięćset lat na wyregulowanie kamiennego kręgu, a potem ktoś przychodzi z książeczką, gdzie na każdy dzień jest jedna strona z krótkimi dobrymi radami, na przykład „Najlepsza pora do wysiewu fasoli” albo „Kto wcześnie z łóżka się zbiera, ten wcześnie umiera”… i wiesz, co jest najważniejszym problemem szoku kulturowego, o którym koniecznie trzeba…
— Rincewind przerwał, by nabrać tchu. Przez chwilę bezgłośnie poruszał wargami, próbując sobie przypomnieć, dokąd doprowadził to zdanie. — … pamiętać? — dokończył.
— Co?
— Nie wolno narażać na ten szok człowieka, który pilotuje tysiąc ton skały.
— Poszedł sobie?
Trymon wyjrzał ostrożnie zza blanków Wieży Sztuk, strzelistej iglicy pokruszonych cegieł, wyrastającej ponad Niewidocznym Uniwersytetem. Zebrana w dole gromadka studentów i lektorów magii zgodnie pokiwała głowami.
— Jesteście pewni?
Kwestor złożył dłonie koło ust.
— Godzinę temu wyłamał osiowe drzwi i uciekł, panie! — wrzasnął.
— Błąd — sprostował Trymon. — On wyszedł, my uciekliśmy. No, dobrze, w takim razie zejdę na dół. Złapał kogoś?
Kwestor przełknął ślinę. Nie był magiem, ale dobrodusznym, łagodnym człowiekiem, który nie powinien oglądać tego, czego był świadkiem przez ostatnią godzinę. Oczywiście, zdarzało się, że pomniejsze demony, kolorowe światła czy na wpół zmaterializowane wizerunki włóczyły się po miasteczku akademickim… Jednak gwałtowne ataki Bagażu rozstroiły mu nerwy. Próba powstrzymania napastnika byłaby czymś w rodzaju zapasów z lodowcem.
— On… on połknął dziekana wydziału nauk wyzwolonych — zawołał. Trymon rozpromienił się.
— Ależ tu wiatr — mruknął.
Ruszył w dół długich spiralnych schodów. Po chwili rozciągnął wąskie wargi w niechętnym uśmiechu. Dzień układał się coraz lepiej.
Musiał jeszcze niejedno zorganizować. A jeśli Trymon cokolwiek naprawdę lubił, to właśnie organizację.
Skala mknęła nad wyżyną, rozdmuchując śnieżne zaspy ledwie o kilka stóp poniżej. Belafon krzątał się wkoło; tu rozsmarował odrobinę jemiołowej maści, gdzie indziej wykreślił runę. Rincewind siedział przerażony, a Dwukwiat martwił się o Bagaż.
— Przed nami! — ryknął druid, przekrzykując pęd wiatru. — Podziwiajcie wielki komputer niebios!
Rincewind spojrzał przez palce. Na horyzoncie wznosiła się gigantyczna konstrukcja z szarych i czarnych płyt, ustawionych w koncentryczne kręgi i tajemnicze aleje, groźne i posępne na tle śnieżnego krajobrazu. Z pewnością nie ludzie ustawili tu te zalążki gór… to z pewnością grupę olbrzymów zmienił w kamienie jakiś…
— Wygląda jak kupa kamieni — stwierdził Dwukwiat. Belafon znieruchomiał w połowie gestu.
— Co? — Nie zrozumiał.
— Jest bardzo ładna — dodał pospiesznie turysta. Szukał odpowiedniego określenia. — Etniczna — zdecydował. Druid zesztywniał.
— Ładna? — powtórzył. — Tryumf technologii krzemu, cud współczesnych możliwości budowlanych… ładny?
— Tak — potwierdził Dwukwiat, dla którego sarkazm był tylko słowem na siedem liter, zaczynającym się od S.
— A co to znaczy etniczna? — zapytał druid.
— To znaczy, że wywiera niezwykłe wrażenie — wyjaśnił pospiesznie Rincewind. — I chyba grozi nam lądowanie, jeśli wolno zwrócić ci uwagę…
Belafon obejrzał się, nieco tylko udobruchany. Szeroko rozłożył ramiona i wykrzyczał ciąg nieprzetłumaczalnych słów, zakończony słowem „ładny!”, które powtórzył urażonym szeptem.
Skała zwolniła, w chmurze śniegu przesunęła się w bok i zawisła ponad kręgiem. Druid na ziemi wykonał kilka skomplikowanych gestów dwoma pękami jemioły i skała z delikatnym stukiem spoczęła na dwóch filarach.
Rincewind westchnął głęboko i wypuścił powietrze. Natychmiast odleciało na bok, żeby się gdzieś ukryć.
Drabinka uderzyła o brzeg skały ł nad krawędzią pojawiła się głowa starszego druida. Zdziwiony zerknął na dwójkę pasażerów, po czym zwrócił się do Belafona.
— Najwyższy czas — oświadczył. — Siedem tygodni do Nocy Strzeżenia Wiedźm, a on znowu nawala.
— Witaj, Zakriahu — odrzekł Belafon. — Co się zdarzyło tym razem?
— Wszystko się sypnęło. Dzisiaj przewidział wschód słońca o trzy minuty za wcześnie. Zupełnie zgłupiał.
Belafon szybko zszedł po drabince i zniknął z pola widzenia. Pasażerowie spojrzeli po sobie nawzajem, po czym obaj popatrzyli przed siebie na szeroką, otwartą przestrzeń między głazami wewnętrznego kręgu.
— Co teraz robimy? — zapytał Dwukwiat.
— Moglibyśmy się przespać — zaproponował Rincewind.
Dwukwiat zignorował go i zszedł po drabinie.
Wokół kręgu druidzi stukali w megality małymi młoteczkami i nasłuchiwali uważnie. Kilka ogromnych głazów leżało na boku, a każdy z nich otaczała inna grupka druidów. Badali powierzchnię i sprzeczali się między sobą. Fachowe określenia dryfowały aż do uszu Rincewinda.
— Nie ma mowy o niekompatybilności oprogramowania… ty durniu, przecież Modlitwa Deptanej Spirali została zaprojektowana specjalnie dla kręgów koncentrycznych…
— Moim zdaniem trzeba go zrestartować i na początek sprawdzić prostą ceremonię księżyca…
— Oczywiście… Tym kamieniom nic nie dolega, to po prostu wszechświat się zepsuł. Tak?
Poprzez opary wyczerpanego umysłu Rincewind wspomniał straszną czerwoną gwiazdę, którą niedawno widział na niebie. Coś rzeczywiście popsuło się wczoraj w nocy we wszechświecie.
Jak zdołał powrócić na Dysk?
Miał uczucie, że odpowiedzi tkwią mu gdzieś w głowie. A po chwili zaczęło go ogarniać uczucie o wiele mniej przyjemne: że coś jeszcze ogląda scenę w dole… że patrzy zza jego oczu.
Zaklęcie wypełzło ze swego leża w głębi dziewiczych ścieżek umysłu i teraz siedziało bezczelnie w przodomózgowiu, podziwiało widoki i wykonywało psychiczny odpowiednik jedzenia prażonej kukurydzy.
Spróbował je odepchnąć… i świat zniknął.
Znalazł się w ciemności ciepłej i stęchłej, w mroku grobowca, w aksamitnej czerni sarkofagu. Wyczuwał ostry zapach starej skóry i kwaśny odór starożytnych papierów. Papiery szeleściły.
Czuł, że ciemność pełna jest niewyobrażalnych potworów… A cały problem z niewyobrażalnymi potworami polega na tym, że aż nazbyt łatwo je sobie wyobrazić.
— Rincewindzie — odezwał się jakiś głos.
Rincewind nigdy jeszcze nie słyszał gadającej jaszczurki, ale gdyby przemówiła, to dokładnie w taki sposób.
— Tego… — odpowiedział. — Słucham?
Głos parsknął… dziwaczny dźwięk, raczej papierowy.
— Powinieneś zapytać: „Gdzie jestem?” — stwierdził.
— A czy byłbym zadowolony z odpowiedzi?
Rincewind wpatrywał się w ciemność. Teraz, kiedy już się do niej przyzwyczaił, zaczynał coś dostrzegać. Coś niewyraźnego, ledwie dość jasnego, by było czymkolwiek… Najlżejszy, dziwnie znajomy wzór w powietrzu.
— No dobrze — zgodził się. — Gdzie jestem?
— Śnisz.
— W takim razie czy mógłbym się już obudzić? Proszę.
— Nie — odparł inny głos, stary i suchy jak pierwszy, a jednak trochę inny.
— Mamy ci coś bardzo ważnego do powiedzenia — oznajmił trzeci głos, chyba jeszcze bardziej zasuszony niż poprzednie.
Rincewind w oszołomieniu kiwnął głową. Gdzieś w głębi umysłu czaiło się Zaklęcie i zerkało mu przez myślowe ramię.
— Sprawiłeś nam wiele kłopotów, młody Rincewindzie — ciągnął głos. — Całe to spadanie z krawędzi świata… Zupełnie nie myślisz o innych. Musiałyśmy poważnie zniekształcić rzeczywistość.
— A niech to!
— A teraz czeka cię ważne zadanie.
— Och. Dobrze.
— Wiele lat temu sprawiłyśmy, by jedno z nas ukryło się w twojej głowie. Potrafiłyśmy bowiem przewidzieć nadejście chwili, w której odegrasz niezwykle istotną rolę.
— Ja? Dlaczego?
— Często i dużo uciekasz — stwierdził któryś z głosów. — To dobrze. Potrafisz przeżyć.
— Przeżyć? Z dziesięć razy o mało nie zginąłem!
— Otóż to.
— Aha.
— Ale staraj się więcej nie spadać z Dysku. Naprawdę nie możemy na to pozwolić.
— A my to kto? — zapytał Rincewind. Coś szeleściło w ciemności.
— Na początku było Słowo — rzekł suchy głos tuż za nim.
— To było Jajo — poprawił inny głos. — Dokładnie pamiętam. Wielkie Jajo Wszechświata. Z miękką skorupką.
— Oba się mylicie. Jestem przekonane, że to pierwotna maź.
— Nie, to przyszło potem — wtrącił się głos obok kolana Rincewinda. — Najpierw istniał firmament. Mnóstwo firmamentu. Dosyć lepki. Jak wata cukrowa, a właściwie jak syrop…
— Gdyby kogokolwiek to interesowało… — zawołał zgrzytliwy glos z lewej strony. — Wszystkie się mylicie. Na początku było Odchrząknięcie…
— …potem Słowo…
— Przepraszam bardzo, ale maź…
— Wyraźnie miękka. Elastyczna, pomyślałem… Zaległa cisza. Wreszcie głos oznajmił stanowczo:
— W każdym razie cokolwiek to było, pamiętamy to dobrze.
— Naturalnie.
— Właśnie.
— A naszym zadaniem, Rincewindzie, jest dopilnować, by nic złego się temu nie przydarzyło.
Rincewind zmrużył oczy i spojrzał w mrok.
— Czy zechciałybyście uprzejmie wyjaśnić, o czym właściwie mówicie?
Zabrzmiało papierowe westchnienie.
— To tyle w kwestii metafor — stwierdził jeden z głosów. — Posłuchaj, to bardzo ważne. Musisz strzec bezpieczeństwa zaklęcia w twojej głowie, a w odpowiedniej chwili dostarczyć je do nas, rozumiesz. Abyśmy dokładnie we właściwym momencie mogły zostać wypowiedziane. Czy to jasne?
Mogły zostać wypowiedziane? — zdziwił się Rincewind.
I wtedy pojął, czym są te delikatne linie wśród czerni. To było oglądane od spodu pismo na karcie.
— Czy jestem w Octavo? — zapytał.
— W pewnych metafizycznych aspektach — przyznał obojętnie któryś z głosów.
Zbliżył się. Tuż przed nosem Rincewind wyczuwał suchy szelest…
Uciekł.
Samotny czerwony punkcik błyszczał na tle plamy czerni. Trymon, wciąż jeszcze w ceremonialnych szatach — niedawno dobiegła końca uroczystość inauguracji jego rządów w Obrządku — nie potrafił pozbyć się wrażenia, że kropka urosła trochę, gdy na nią patrzył. Zadrżał i odwrócił się od okna.
— I co? — rzucił.
— To gwiazda — odparł profesor astrologii. — Tak myślę.
— Myślisz?
Astrolog skrzywił się. Stali w obserwatorium Niewidocznego Uniwersytetu, a maleńka rubinowa iskierka nad horyzontem wcale nie wydawała mu się groźniejsza od nowego mistrza.
— Widzisz, panie, zawsze uważaliśmy, że gwiazdy są podobne do naszego słońca…
— To znaczy są kulami ognia średnicy około mili?
— Tak. Ale ta nowa jest, no… duża.
— Większa niż słońce?
Trymon zawsze uważał, że wielka na milę ognista kula jest dostatecznie imponująca, chociaż z zasady nie aprobował gwiazd. To przez nie sklepienie niebieskie wyglądało nieporządnie.
— O wiele większa — przyznał astrolog.
— Większa może niż głowa Wielkiego A’Tuina? Astrolog wyglądał na załamanego.
— Większa niż Wielki A’Tuin i Dysk razem wzięte — oświadczył. — Sprawdziliśmy to — dodał pospiesznie. — I jesteśmy prawie pewni.
— To rzeczywiście duża — zgodził się Trymon. — Słowo „ogromna” samo nasuwa się na myśl.
— Masywna — przyznał szybko astrolog.
— Hmm.
Trymon zaczął krążyć po zdobnej w mozaikę podłodze obserwatorium. Przedstawiono na niej znaki zodiaku Dysku. Było ich sześćdziesiąt cztery, poczynając od Dwugłowego Kangura Wezena, aż po Gahoolie, Wazon Tulipanów (konstelacja ta miała głębokie znaczenie religijne, niestety, dawno już zapomniano jakie).
Przystanął na błękitnych i złocistych płytkach Hieny Mubbo. Odwrócił się gwałtownie.
— Zderzymy się z nią? — zapytał.
— Obawiam się, że tak, panie.
— Hmm. — Trymon przeszedł jeszcze kilka kroków, w zadumie gładząc brodę. Przystanął na wierzchołku Okjocka Handlowca i Niebiańskiej Pietruszki. — W tej materii nie jestem specjalistą — oświadczył. — Ale wyobrażam sobie, że nie będzie to pomyślne wydarzenie?
— Nie, panie.
— Bardzo gorące te gwiazdy? Astrolog przełknął ślinę.
— Tak, panie.
— Wszyscy się spalimy?
— W rezultacie tak. Oczywiście wcześniej nastąpią trzęsienia Dysku, fale pływów, wstrząsy grawitacyjne… prawdopodobnie stracimy też atmosferę.
— Aha. Jednym słowem, brak porządnej organizacji. Astrolog zawahał się, po chwili jednak ustąpił.
— Można tak to określić, panie.
— Panika ogarnie ludzi?
— Na krótko, obawiam się.
— Hmm — mruknął Trymon.
Mijał właśnie Być Może Wrota i orbitował płynnie ku Krowie Niebios. Raz jeszcze zerknął na czerwoną iskrę ponad horyzontem. Zdawało się, że podjął decyzję.
— Nie możemy znaleźć Rincewinda — rzekł. — A bez niego nie mamy ósmego zaklęcia z Octavo. Wierzymy jednak, że należy przeczytać Octavo, by uniknąć kataklizmu… W przeciwnym razie po co Stwórca by je zostawiał?
— Może po prostu zapomniał — podsunął astrolog. Trymon spojrzał groźnie.
— Inne Obrządki przeszukują wszystkie krainy pomiędzy nami a Osią — kontynuował, odliczając tezy na palcach. — Wydaje się niemożliwe, by człowiek wleciał w chmurę i już z niej nie wyleciał…
— Chyba że była wypchana skałami — wtrącił astrolog. Była to marna, a jak się okazało, również całkiem nieudana próba poprawienia humorów.
— Jednakże spaść na dół musi… gdzieś. Gdzie? — pytamy.
— Gdzie? — spytał lojalnie astrolog.
— I natychmiast ukazuje się nam najlepsze rozwiązanie.
— Ach — rzekł astrolog. Biegł, by dotrzymać kroku magowi, który zdeptał właśnie Dwóch Tłustych Kuzynów.
— A rozwiązaniem tym jest…?
Astrolog spojrzał prosto w oczy szare i lodowate jak stal.
— Ee… Przestaniemy szukać? — zaryzykował.
— Otóż to! Skorzystamy z darów, które ofiarował nam Stwórca. Spójrzmy w dół. Co widzimy?
Astrolog jęknął w duchu. Spojrzał w dół.
— Kafelki — próbował odgadnąć.
— Kafelki w rzeczy samej. Które razem tworzą…? — Trymon urwał wyczekująco.
— Zodiak? — spróbował zdesperowany astrolog.
— Tak jest! Należy więc tylko odczytać precyzyjny horoskop Rincewinda i będziemy wiedzieli, gdzie się znalazł.
Astrolog uśmiechnął się jak człowiek, który stepował na lotnych piaskach i nagle poczuł pod nogami twardą skałę.
— Muszę tylko poznać dokładną datę i miejsce jego urodzin — oświadczył.
— To głupstwo. Zanim tu przyszedłem, przepisałem je z kartoteki Uniwersytetu.
Astrolog zerknął na notkę i zmarszczył czoło. Przeszedł pod ścianę i wyciągnął wielką szufladę pełną map. Raz jeszcze przeczytał notkę. Chwycił parę skomplikowanych cyrkli i przez chwilę mierzył coś na mapach. Kilka razy obrócił małe astrolabium z brązu i zagwizdał przez zęby. Na tablicy wypisał kredą jakieś liczby.
Trymon tymczasem obserwował nową gwiazdę. Myślał: legenda spisana w Piramidzie Tsortu głosi, że ten, kto wypowie razem Osiem Zaklęć w chwili, gdy Dyskowi zagraża niebezpieczeństwo, otrzyma to, czego naprawdę pragnie. A ta chwila jest bliska!
Myślał też: pamiętam Rincewinda. To chyba ten obdarty chłopak, który na ćwiczeniach zawsze był najgorszy w klasie. W całym ciele nie miał nawet jednej magicznej kostki. Niech tylko stanie przede mną, a zobaczymy, czy nie zdobędę wszystkich ośmiu…
— Coś takiego… — mruknął pod nosem astrolog, niemal bez tchu. — Rzeczywiście, trochę to dziwne — dodał na głos.
— Jak dziwne?
— Urodził się pod Małą Nieciekawą Grupką Słabych Gwiazd. Jak wiesz, panie, leży ona pomiędzy Latającym Łosiem a Związanym Powrozem. Podobno nawet starożytni nie potrafili znaleźć w tym znaku nic ciekawego, chociaż…
— Tak, tak. Do rzeczy — ponaglił go Trymon.
— Jest to znak tradycyjnie łączony z wytwórcami szachownic, sprzedawcami cebuli, producentami gipsowych figurek o niewielkim znaczeniu religijnym oraz ludzi z alergią na cynę. Nie jest to znak magów. W chwili jego narodzin cień Cori Celesti…
— Nie interesują mnie szczegóły mechaniki niebios — warknął Trymon. — Odczytaj tylko horoskop.
Astrolog, który był w swoim żywiole, westchnął i wykonał kilka dodatkowych obliczeń.
— Jak chcesz, panie — rzekł. — Horoskop brzmi: „Dzisiaj masz dobry dzień na zawieranie nowych znajomości. Dobry uczynek może doprowadzić do nieprzewidzianych konsekwencji. Staraj się nie irytować druidów. Wkrótce wyruszysz w niezwykłą podróż. Twoim szczęśliwym daniem są małe ogórki. Ludzie mierzący w ciebie nożami nie mają prawdopodobnie dobrych zamiarów. PS. Z tymi druidami to nie żart”.
— Druidzi? — powtórzył Trymon. — Zastanawiam się…
— Dobrze się czujesz? — zapytał Dwukwiat.
Rincewind otworzył oczy.
I natychmiast usiadł, chwytając Dwukwiata za koszulę.
— Chcę stąd odejść! — oznajmił z naciskiem. — I to już.
— Ale mają tu odprawić bardzo starożytną, tradycyjną ceremonię!
— Nie obchodzi mnie, jak starożytną! Chcę poczuć pod nogami uczciwy bruk! Tęsknię za starym, znajomym zapachem rynsztoków! Chcę tam, gdzie jest dużo ludzi, i ognie, i dachy, i mury, i inne przyjemne rzeczy! Chcę do domu!
Odkrył w sobie nagłą, rozpaczliwą tęsknotę za cuchnącymi zadymionymi ulicami Ankh-Morpork, zawsze najpiękniejszego wiosną, kiedy gęste, mętne wody rzeki Ankh lśnią szczególnie kolorowo i ptaki śpiewają na dachach… a przynajmniej pokasłują rytmicznie.
Łza błysnęła mu w oku, gdy wspomniał subtelną grę świateł na Świątyni Pomniejszych Bóstw, znanym pomniku architektury. Coś ścisnęło go w krtani na myśl o straganie ze smażoną rybą na skrzyżowaniu Śmietnikowej z ulicą Chytrych Rzemieślników. Pamiętał, jakie sprzedawali tam korniszony — wielkie zielone stwory przyczajone na dnie słoja niczym odpoczywające wieloryby. Przez setki mil słyszał ich wołanie — obiecywały przedstawić go marynowanym jajom w sąsiednim słoju.
Wspomniał przytulne stryszki w stajniach i ciepłe składy, gdzie spędzał noce. To głupie, ale czasem narzekał na swoje życie. Trudno w to teraz uwierzyć, ale wtedy sądził, że jest nudne.
Miał już dość. Wracał do domu. Marynowane korniszony, słyszę wasz zew…
Odepchnął Dwukwiata, z godnością obciągnął podartą szatę, zwrócił twarz w kierunku tej części horyzontu, która jego zdaniem zawierała w sobie miasto jego narodzin… Po czym z determinacją i wyraźnym roztargnieniem zstąpił z trzydziestostopowego dolmenu.
Jakieś dziesięć minut później, kiedy zatroskany i trochę przestraszony Dwukwiat wykopał go z wielkiej zaspy u podstawy menhirów, wyraz twarzy maga nie uległ zmianie. Dwukwiat przyjrzał mu się uważnie.
— Jak się czujesz? — zapytał. — Ile widzisz palców?
— Chcę do domu!
— Dobrze.
— Nie, nawet nie próbuj mnie przekonywać. Mam już dosyć… chciałem powiedzieć, że nieźle się bawiliśmy, ale nie mogę i… Co?
— Powiedziałem: dobrze — powtórzył Dwukwiat. — Też chętnie zobaczę znowu Ankh-Morpork. Przypuszczam, że przez ten czas sporo już odbudowali.
Należy przypomnieć, że gdy ostatni raz oglądali miasto, paliło się ono dość gwałtownie. Miało to związek z faktem, że Dwukwiat zaprezentował koncepcję ubezpieczenia od ognia niewielkiej, ale ignoranckiej części mieszkańców. Jednak pożary były regularnym wydarzeniem w życiu miasta, które zawsze gorliwie i pracowicie odbudowywano. Używano przy tym tradycyjnych miejscowych materiałów: suchego drewna i słomy uszczelnianej smołą.
— Aha — mruknął Rincewind, tracąc nieco zapału. — Och, doskonale. Bardzo dobrze. W takim razie lepiej ruszajmy. Podniósł się i otrzepał ze śniegu.
— Tyle że, moim zdaniem, powinniśmy zaczekać do rana — dodał Dwukwiat.
— Dlaczego?
— Na przykład jest lodowato zimno, nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy, Bagaż gdzieś zginął, robi się ciemno…
Rincewind znieruchomiał. Miał wrażenie, że gdzieś w głębokich kanionach umysłu słyszy daleki szelest starego papieru. Ogarnęło go przerażające uczucie, że od tej pory będą go nawiedzać sny dość monotonne… A miał przecież ważniejsze sprawy niż słuchanie wykładów gromady pradawnych zaklęć, które nie potrafią nawet ustalić, jak rozpoczął się wszechświat…
Jakie sprawy ? zapytał cichy, suchy głos w jego głowie.
— Zamknij się — mruknął Rincewind.
— Powiedziałem tylko, że jest lodowato zimno i… — zaczął Dwu-kwiat.
— Nie chodziło mi o ciebie. Tylko o mnie.
— Co?
— Zamknij się — burknął niechętnie Rincewind. — Pewnie nie ma tu nic do jedzenia?
Gigantyczne głazy stały czarne i groźne na tle gasnącego zielonego blasku zachodzącego słońca. Wewnętrzny krąg pełen był druidów, którzy krzątali się dookoła w świetle kilku ognisk i regulowali niezbędne urządzenia peryferyjne kamiennego komputera — takie jak ozdobione jemiołą czaszki baranów na prętach, proporce haftowane w splecione węże i temu podobne. Poza zasięgiem blasku zebrał się spory tłumek ludzi z równin; festiwale druidów zawsze cieszyły się dużą popularnością, zwłaszcza kiedy coś się nie udawało.
Rincewind przyjrzał się widzom.
— Co się tu dzieje?
— No, wiesz — wyjaśnił z entuzjazmem Dwukwiat. — Ma się odbyć ceremonia, której tradycja sięga tysięcy lat. Dla uczczenia odrodzenia księżyca. Albo słońca… Nie, jestem pewien, że księżyca. Podobno jest bardzo poważna i piękna, pełna spokoju i godności.
Rincewind zadrżal. Zawsze się martwił, gdy Dwukwiat zaczynał mówić tym tonem. Przynajmniej nie powiedział jeszcze „fascynująca” ani „malownicza”. Rincewind nie do końca wiedział, co oznaczają te słowa, ale najbardziej sensowne tłumaczenie brzmiało „kłopoty”.
— Szkoda, że nie ma tu Bagażu — westchnął z żalem turysta. — Przydałoby mi się obrazkowe pudełko. Ceremonia będzie z pewnością fascynująca i bardzo malownicza.
Tłum poruszył się niecierpliwie. Najwyraźniej przedstawienie miało się wkrótce rozpocząć.
— Posłuchaj — rzekł z naciskiem Rincewind. — Druidzi to kapłani. Musisz o tym pamiętać. Nie rób nic, co mogłoby ich zirytować.
— Ale…
— Nie proponuj, że odkupisz od nich kamienie.
— Ale ja…
— Nie zaczynaj się rozwodzić nad fascynującym lokalnym folklorem.
— Myślałem…
— I naprawdę nie próbuj sprzedawać im polisy ubezpieczeniowej. To zawsze ich denerwuje.
— Ale to są kapłani! — wrzasnął Dwukwiat. Rincewind urwał na moment.
— Tak — przyznał. — O to właśnie chodzi, prawda? Po przeciwnej stronie kręgu formowała się procesja.
— Przecież kapłani to dobrzy ludzie — stwierdził Dwukwiat. — U nas chodzą z miseczkami żebraczymi. To jedyne, co posiadają.
— Aha… — mruknął Rincewind. Nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. — Żeby zbierać do nich krew?
— Krew?
— Tak. Z ofiar.
Rincewind przypomniał sobie kapłanów, których znał w rodzinnym mieście. Dbał oczywiście, by nie wzbudzić niechęci żadnego z bogów, i z tego powodu często spełniał w świątyniach rozmaite funkcje. Ogólnie rzecz biorąc uważał, że kapłana z regionów wokół Okrągłego Morza najściślej można zdefiniować jako człowieka, który prawie cały czas jest po pachy umazany krwią. Dwukwiat był wyraźnie wstrząśnięty.
— Ależ nie — zapewnił. — Tam, skąd pochodzę, kapłani są ludźmi świątobliwymi. Poświęcają się ubóstwu, dobrym uczynkom i studiom nad naturą Boga.
Rincewind przemyślał tę niezwykłą sugestię.
— Żadnych ofiar? — upewnił się.
— Absolutnie żadnych.
— Mnie osobiście nie wydają się szczególnie świątobliwi.
Zagrzmiały spiżowe trąby. Rincewind obejrzał się. Rząd druidów przeszedł wolno, każdy ściskał w dłoniach sierp ozdobiony pękami jemioły. Liczni młodsi druidzi i uczniowie maszerowali za nimi, grając na najróżniejszych instrumentach perkusyjnych, które — zgodnie z tradycją — miały odpędzać złe duchy i najprawdopodobniej skutecznie to czyniły.
Ognie pochodni malowały ekscytujące wzory na kamieniach sterczących posępnie ku zielonkawemu niebu. Po stronie Osi lśniące zasłony zorzy polarnej mrugały i migotały na tle gwiazd, a miliony śnieżnych kryształków tańczyły w polu magicznym Dysku.
— Belafon mi to wytłumaczył — szepnął Dwukwiat. — Zobaczymy uświęconą przez czas ceremonię dla uczczenia Jedności Człowieka z Wszechświatem. Tak powiedział.
Rincewind niechętnie spojrzał na procesję. Kiedy druidzi rozstawili się dookoła szerokiego, płaskiego kamienia pośrodku kręgu, nie mógł nie zauważyć wśród nich atrakcyjnej, choć nieco bladej młodej damy. Miała na sobie długą białą suknię, złotą obręcz na szyi, i wyraz twarzy sugerujący pewien lęk.
— Czy to druidka? — zapytał Dwukwiat.
— Nie sądzę — odrzekł wolno Rincewind.
Druidzi zaczęli śpiewać. Była to, zdaniem Rincewinda, wyjątkowo nieprzyjemna i dość monotonna pieśń. Brzmiała jednak tak, jakby zamierzała wkrótce wznieść się w niespodziewanym crescendo. Widok młodej kobiety, leżącej teraz na kamiennej płycie, stawiał płotki na torze biegu jego myśli.
— Chcę to zobaczyć — oświadczył Dwukwiat. — Uważam, że takie ceremonie odwołują się do pierwotnej prostoty, która…
— Tak, tak — przerwał mu Rincewind. — Ale oni złożą ją w ofierze, jeśli już musisz wiedzieć.
Dwukwiat spojrzał na niego oszołomiony.
— Co? Zabijają?
— Tak.
— Dlaczego?
— Mnie o to nie pytaj. Żeby wyrosły plony, żeby księżyc wyszedł na niebo albo żeby cokolwiek. A może po prostu lubią zabijać ludzi. Na tym właśnie polega religia.
Uświadomił sobie, że rozlega się niskie brzęczenie… właściwie nie tyle słyszalne, ile wyczuwalne. Miał wrażenie, że dobiega od strony najbliższego głazu. Maleńkie punkciki światła migotały pod jego powierzchnią jak okruchy miki.
Dwukwiat na przemian otwierał i zamykał usta.
— Czy nie mogą użyć kwiatów, owoców i w ogóle? — zapytał wreszcie. — Jakiegoś symbolu?
— Nie.
— A czy ktokolwiek próbował? Rincewind westchnął.
— Posłuchaj — rzekł. — Żaden szanujący się Najwyższy Kapłan nie będzie zaczynał całego widowiska z trąbami, procesjami, proporcami i tym wszystkim, żeby potem dźgnąć nożem żonkila albo kupkę śliwek. Nie ma się co oszukiwać. Wszystkie te bzdury o złocistych pędach i cyklach natury sprowadzają się w efekcie do seksu i przemocy, zwykle jednego i drugiego naraz.
Ze zdziwieniem spostrzegł, że Dwukwiatowi drżą wargi. Rincewind wiedział, że Dwukwiat nie tylko patrzy na świat przez różowe okulary… postrzega go też różowym mózgiem i słyszy różowymi uszami.
Pieśń nieuchronnie narastała w crescendo. Główny druid badał ostrze sierpu, a wszystkie oczy zwróciły się ku skalnemu palcowi na wzgórzu poza kręgiem. Tam właśnie księżyc miał rozpocząć swój gościnny występ.
— Nie warto, żebyś… — zaczął Rincewind. Ale mówił do siebie.
Jednakże śnieżny pejzaż poza kręgiem głazów nie był całkowicie pozbawiony życia. Przede wszystkim coraz bliżej podchodził zaalarmowany przez Trymona oddział magów. Samotna niewielka postać także obserwowała ceremonię zza osłony wygodnie powalonego głazu. Jeden z legendarnych bohaterów Dysku z wyraźnym zainteresowaniem śledził rozwój wydarzeń.
Widział, jak druidzi krążą ze śpiewem, jak ich przywódca wznosi sierp…
Usłyszał głos.
— Chwileczkę! Przepraszam bardzo! Czy mógłbym coś powiedzieć?
Rincewind rozpaczliwie szukał możliwości ucieczki. Nie istniała. Dwukwiat stał przy kamiennym ołtarzu, wznosił w górę palec i robił wrażenie uprzejmego, acz stanowczego. Rincewind przypomniał sobie dzień, gdy Dwukwiat doszedł do wniosku, że przechodzący pastuch zbyt mocno bije swoje bydło. Tyrada na temat łagodnego traktowania zwierząt, którą wtedy wygłosił, była tak miażdżąca, że Rincewind pozostał na drodze mocno stratowany i lekko zakrwawiony.
Druidzi patrzyli na turystę z minami rezerwowanymi zwykle dla wściekłych owiec albo nagłej ulewy żab. Rincewind nie słyszał dokładnie, co mówi Dwukwiat, jednak ponad zamilkłym nagle tłumem dotarło do jego uszu kilka zwrotów typu „malowniczy folklor” czy „kwiaty i orzechy”.
I nagle palce suche jak źdźbła słomy zakryły magowi usta, a niezwykle ostra stal dotknęła jego jabłka Adama.
— Jedno szłowo i jeszteś trupem — ostrzegł wilgotny szept tuż za uchem.
Oczy Rincewinda zawirowały w oczodołach, jakby usiłowały dostrzec jakieś wyjście.
— Skoro mam nic nie mówić, skąd będziesz wiedział, że rozumiem, co do mnie powiedziałeś? — syknął.
— Zamknij się i gadaj, czo robi ten drugi idiota!
— Ale jeżeli mam się zamknąć, to jak mogę… Nóż na gardle stał się gorącą linią bólu i Rincewind postanowił zrezygnować z logiki.
— Ma na imię Dwukwiat. Nie pochodzi z tych stron.
— Nie wygląda na to. Twój przyjaciel?
— Owszem, łączy nas szczera nienawiść.
Rincewind nie widział napastnika, ale na dotyk tamten miał ciało zbudowane z wieszaków. W dodatku mocno pachniał miętą.
— Odważny jeszt, trzeba mu to przyznać. Rób dokładnie to, czo ci powiem, a może nie nawiną mu trzewi na ten kamień.
— Arrr.
— W tych okoliczach ekumeniżm nie jeszt popularny.
W tej właśnie chwili wyszedł na niebo księżyc, posłuszny prawom perswazji. Niestety, obojętny na prawa obliczeń, zjawił się w całkiem innym miejscu, niż wskazywały głazy.
Ale tam w górze, przeświecając przez szarpane wiatrem chmury, błyszczała czerwona gwiazda. Zawisła dokładnie nad najświętszym kamieniem w kręgu, i migotała jak iskra w oczodole Śmierci. Rincewind nie mógł nie dostrzec, że jest nieco większa niż wczoraj.
Krzyk zgrozy wyrwał się z ust kapłanów. Tłum widzów na obwodzie kręgu przesunął się do przodu — widowisko zapowiadało się ciekawie.
Rincewind poczuł, że w dłoń wślizguje mu się uchwyt noża.
— Robiłeś już kiedy takie rzeczy? — zapytał mlaszczący głos.
— Jakie rzeczy?
— Czy wpadłeś do świątyni, zabiłeś kapłanów, ukradłeś złoto i ocza-liłeś dziewczynę?
— Nie, nie dosłownie.
— To się robi tak.
Dwa cale od lewego ucha maga zabrzmiał krzyk pawiana, który w kanionie echa trafił nogą w sidła. Niewysoka koścista sylwetka rzuciła się do ataku.
W świetle pochodni Rincewind zobaczył, że jest to bardzo stary mężczyzna, z tych chudych, których zwykle określa się jako „zasuszonych”. Miał zupełnie łysą głowę, brodę prawie do pasa, a na jego nogach jak patyczki obrzmiałe żyły kreśliły plan ulic sporego miasta. Mimo śniegu starzec ubrany był jedynie w nabijane ćwiekami szorty ze skóry i parę butów, w których bez trudu zmieściłaby się druga para stóp.
Dwaj stojący najbliżej druidzi porozumieli się wzrokiem i mocniej chwycili sierpy. Wybuchło krótkie zamieszanie i po chwili obaj leżeli zwinięci w kłębki bólu, wydając przy tym odgłosy grzechotania.
W powstałym chaosie Rincewind przesuwał się ostrożnie w stronę kamiennego ołtarza. Nóż trzymał dyskretnie, chcąc uniknąć nieprzyjemnych komentarzy. Zresztą nikt właściwie nie zwracał na niego uwagi. Druidzi, którzy nie uciekli z kręgu — zwłaszcza ci młodsi i bardziej muskularni — zbiegli się do starca, by przedyskutować z nim problem świętokradztwa w zakresie dotyczącym kamiennych kręgów. Sądząc jednak po rechocie i trzasku chrząstek, to on był górą w tej dyskusji.
Dwukwiat z zaciekawieniem obserwował walkę. Rincewind złapał go za ramię.
— Idziemy — rzucił.
— Nie powinniśmy pomóc?
— Jestem pewien, że tylko wchodzilibyśmy mu w drogę — zapewnił pospiesznie mag. — Wiesz, jak to jest, kiedy masz coś do roboty, a ludzie zaglądają ci przez ramię.
— Ale musimy przynajmniej ratować tę młodą damę — oznajmił stanowczo turysta.
— No, dobrze, ale szybko!
Dwukwiat chwycił nóż i podbiegł do kamiennego ołtarza. Po kilku niewprawnych cięciach zdołał uwolnić z więzów dziewczynę, która usiadła i wybuchnęła płaczem.
— Wszystko w porządku… — zaczął.
— Wcale nie w porządku! — zawołała, spoglądając na niego zaczerwienionymi oczyma. — Dlaczego niektórzy zawsze wszystko psują? Żałośnie wytarła nos w skraj białej szaty. Dwukwiat zerknął na Rincewinda z zakłopotaniem.
— Ehm… Chyba nie całkiem rozumiesz — wykrztusił. — No wiesz… właśnie ocaliliśmy cię od absolutnie pewnej śmierci.
— Tutaj nie jest tak łatwo… — powiedziała. — Znaczy, zachować… — Zarumieniła się i skrępowana zmięła brzeg szaty. — To znaczy pozostać… nie pozwolić na… nie stracić kwalifikacji…
— Kwalifikacji? — nie zrozumiał Dwukwiat, zdobywając tym samym Puchar Rincewinda za najmniej bystry umysł w całym multiversum. Dziewczyna zmrużyła oczy.
— Teraz siedziałabym obok bogini Księżyca i piła miód ze srebrnej czary — oświadczyła z irytacją. — Osiem lat siedzenia w domu w każdy sobotni wieczór… wszystko poszło na marne.
Spojrzała na Rincewinda i zmarszczyła groźnie brwi.
Wtedy właśnie coś wyczuł. Może było to ledwie słyszalne stąpnięcie za plecami, może ruch odbity w jej oczach… Uchylił się.
Coś świsnęło w powietrzu, gdzie przed chwilą tkwiła jego szyja. Zaczepiło o łysą głowę Dwukwiata. Rincewind odwrócił się błyskawicznie. Arcydruid szykował sierp do kolejnego ciosu, a mag — z braku jakiejkolwiek szansy ucieczki — desperacko wyrzucił stopę do przodu.
Trafił w kolano. Kiedy druid wrzasnął i upuścił broń, nastąpiło nieprzyjemne mlaśnięcie i kapłan padł na twarz. Za nim niski staruszek z długą brodą wyrwał z jego ciała miecz i garścią śniegu wytarł klingę.
— To lumbago mnie wykończy — powiedział. — Wy możecie ponieść szkarby.
— Skarby? — powtórzył słabym głosem Rincewłnd.
— Wszystkie te naszyjniki i brosze. I złote kołnierze. Mają ich mnósztwo. Taczy już szą kapłani. Nicz tylko naszyjniki i naszyjniki. Czo ż dziewczyną?
— Nie chce nam pozwolić się ocalić — wyjaśnił mag. Dziewczyna spojrzała wyzywająco przez rozmazane cienie do powiek.
— Diabła tam… — rzekł staruszek i jednym ruchem porwał ją na ramię. Zachwiał się, przeklął swój artretyzm i upadł. Po chwili odezwał się z pozycji leżącej.
— Nie sztój tak, głupia dziewko! Pomóż mi wsztać!
Ku zdumieniu Rincewinda, a prawie na pewno także swojemu, dziewczyna posłuchała.
Rincewind tymczasem usiłował ocucić Dwukwiata. Turysta miał na skroni szramę, z wyglądu niezbyt głęboką. Był jednak nieprzytomny, zaś na twarzy zastygł mu smutny uśmiech. Oddychał płytko i… dziwnie.
W dodatku był lekki. Nie zwyczajnie lekki, ale nieważki. Równie dobrze Rincewind mógłby trzymać na rękach cień.
Przypomniał sobie, że słyszał od pewnych ludzi, jakoby druidzi używali niezwykłych i strasznych trucizn. Ci sami ludzie, oczywiście, twierdzili często, że oszuści mają wąskie i przenikliwe oczy, błyskawica nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce, a gdyby bogowie chcieli, żeby ludzie latali, daliby wszystkim bilety lotnicze. Jednakże ta niezwykła lekkość Dwukwiata przestraszyła Rincewinda śmiertelnie.
Obejrzał się na dziewczynę. Przerzuciła sobie starca przez ramię i uśmiechnęła się na wpół przepraszająco.
— Macie wszysztko? Wynośmy się sztąd, zanim wróczą — odezwał się głos zza jej pleców.
Rincewind chwycił Dwukwiata pod pachę i pobiegł za nimi. Zdawało się, że nie ma innego wyjścia.
W zasypanym śniegiem jarze niedaleko od kręgu czekał na staruszka wielki biały koń przywiązany do wyschniętego drzewa. Zwierzę było smukłe i lśniące, a ogólne wrażenie wspaniałego bojowego rumaka lekko tylko psuła umocowana do siodła poduszka przeciw hemoroidom.
— Dobrze, posztaw mnie. W jukach mam szłoik jakiejś maści, jeśli pozwolisz…
Rincewind możliwie elegancko oparł Dwukwiata o drzewo. Potem, w świetle księżyca i — co sobie uświadomił — w słabym czerwonym blasku groźnej nowej gwiazdy, po raz pierwszy przyjrzał się swemu wybawcy.
Starzec miał tylko jedno oko; drugie przesłaniała czarna opaska. Skórę pokrywała sieć blizn i białe ślady zapalenia ścięgien. Zęby najwyraźniej już dawno postanowiły się wycofać ze spółki.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Bethan — odparła dziewczyna, smarując grzbiet starca jakąś brzydko pachnącą zieloną maścią.
Zachowywała się jak ktoś, kto odpowiadając na pytanie, co czeka dziewicę ocaloną przed sierpem ofiarnym przez bohatera na białym rumaku, nie wspomniałby nawet o maści… Kto jednak, skoro maść najwyraźniej była nieunikniona, postanowił robić dobrą minę do złej gry.
— Jego pytałem — wyjaśnił Rincewind.
Spojrzało na niego jedno błyszczące jak gwiazda oko.
— Mam na imię Cohen, chłopcze. Dłonie Bethan znieruchomiały.
— Cohen? — powtórzyła. — Cohen Barbarzyńca?
— Ten szam.
— Zaraz zaraz — wtrącił Rincewind. — Cohen to wielki facet z byczym karkiem i klatką piersiową jak worek piłek. To przecież największy wojownik na Dysku, żywa legenda. Pamiętam, dziadek opowiadał mi, że go widział… dziadek opowiadał mi… dziadek…
Zająknął się pod spojrzeniem przenikliwym jak wiertło.
— Aha — mruknął. — Och. Oczywiście, Przepraszam.
— Tak — westchnął Cohen. — To prawda, chłopcze. Żyję tylko w legendzie.
— Rany… A ile właściwie masz lat?
— Osiemdziesiąt siedem.
— Za to byłeś najwspanialszy — oświadczyła Bethan. — Bardowie po dziś dzień śpiewają o tobie pieśni.
Cohen wzruszył ramionami i jęknął z bólu.
— Nigdy nie płaczą mi tantiem — westchnął. Posępnie zapatrzył się na śnieg. — Oto jeszt szaga mojego życia. Osiemdziesiąt siedem lat w interesie i czo ż tego mam? Obolały grzbiet, artretyżm, kłopoty ż trawieniem i tysiącz różnych przepiszów na żupę. Żupa! Nienawidzę żupy!
Bethan zmarszczyła czoło.
— Żupa?
— Zupa — wyjaśnił Rincewind.
— Tak, żupa — potwierdził żałośnie Cohen. — To zęby, rozumiecie. Kiedy człowiek nie ma zębów, nikt nie traktuje go poważnie. Mówią „Szpocznij przy kominku, dziadku, i poczęsztuj się żu…” — Cohen zmierzył Rincewinda surowym wzrokiem. — Czoś się rozkaszlałeś, chłopcze.
Rincewind nie potrafił spojrzeć w oczy Bethan. Odwrócił głowę i nagle serce w nim zamarło. Dwukwiat wciąż siedział oparty o drzewo, spokojnie nieprzytomny. Zdawał się patrzeć na nich z wyrzutem tak wielkim, jak tylko było to możliwe w tych okolicznościach.
Cohen też jakby go sobie przypomniał. Powstał niepewnie i poczłapał do turysty. Uniósł palcami jego powieki, zbadał szramę, poszukał tętna.
— Odszedł — stwierdził wreszcie.
— Nie żyje?
W dyskusyjnej sali umysłu Rincewinda tuzin różnych emocji poderwało się na nogi i zaczęło krzyczeć. Ulga perorowała w najlepsze, kiedy Szok zabrał głos w kwestii formalnej. Zaraz po nim Oszołomienie, Zgroza i Poczucie Straty zaczęły bójkę, która zakończyła się dopiero wtedy, gdy Wstyd zajrzał przez drzwi frontowe, żeby sprawdzić, co się właściwie dzieje.
— Nie — odparł Cohen. — Niezupełnie. Po prosztu… odszedł.
— Odszedł dokąd?
— Nie wiem. Ale znam chyba kogoś, kto może mieć mapę.
Na zaśnieżonej równinie błyszczało wśród mroku pół tuzina czerwonych punkcików.
— Jest niedaleko — oznajmił prowadzący mag, zerkając do niedużej kryształowej kuli.
Chóralny pomruk z kolumny za jego plecami oznaczał w przybliżeniu, że jakkolwiek daleko znajduje się Rincewind, gorąca kąpiel, solidny posiłek i miękkie, ciepłe łóżko są jeszcze dalej.
Nagle mag, który człapał z tyłu kolumny, przystanął.
— Słuchajcie! — zawołał.
Nasłuchiwali. Wokół rozbrzmiewały delikatne odgłosy zimy, która zaciskała już w pięści tę krainę: trzeszczenie skał i stłumione kroki małych stworzonek w tunelach pod śnieżnym dywanem. W odległym lesie zawył wilk i zaraz umilkł zakłopotany, że nikt się do niego nie przyłączył. Trwał także srebrzysty dźwięk padającego blasku księżyca. I sapanie pół tuzina magów, starających się oddychać jak najciszej.
— Niczego nie słyszę… — zaczął jeden.
— Psst!
— Dobrze, dobrze…
Wtedy usłyszeli wszyscy: cichy, daleki chrzęst, jakby coś bardzo szybko poruszało się po śnieżnej pokrywie.
— Wilki? — rzucił któryś z magów.
Wszyscy wyobrazili sobie setki chudych wygłodniałych ciał, pędzących skokami przez noc.
— Nnnie — stwierdził przywódca. — Zbyt regularny rytm. Może to posłaniec?
Teraz chrzęst brzmiał głośniej: chrupiący i rytmiczny, jakby ktoś bardzo szybko jadł seler.
— Wyślę flarę — oświadczył przywódca.
Zebrał garść śniegu, ulepił kulę, rzucił ją w powietrze i rozpalił strugą oktarynowego światła z czubków palców. Zapłonęła krótkotrwałym jaskrawoniebieskim światłem.
Zapadła cisza. Wreszcie odezwał się inny mag.
— Ty durniu! Teraz już niczego nie widzę.
Była to ostatnia rzecz, jaką usłyszeli, zanim coś szybkiego, twardego i hałaśliwego wypadło na nich z ciemności i zniknęło w mroku nocy.
Kiedy powykopywali się nawzajem ze śniegu, znaleźli tylko głębokie ślady setek małych stóp. Setki śladów, bardzo gęstych i prowadzących przez śnieżną równinę prosto jak promień światła.
— Nekromantka! — stwierdził Rincewind. Stara kobieta przy ognisku wzruszyła ramionami i z niewidzialnej kieszeni wyjęła talię zatłuszczonych kart. Mimo mrozu na zewnątrz atmosfera w jurcie przypominała tę spod pachy kowala. Mag pocił się już obficie. Koński nawóz świetnie nadaje się na paliwo, ale Ludzie Koni muszą się jeszcze wiele nauczyć o świeżym powietrzu. Poczynając od tego, co właściwie oznacza to określenie.
Bethan pochyliła się do maga.
— Czy ma to coś wspólnego z nowym romantyzmem? — szepnęła.
— Nekromancja. Rozmawianie z umarłymi — wyjaśnił.
— Aha. — Była nieco rozczarowana.
Do jedzenia podano im tu końskie mięso, koński ser, końską kaszankę i cienkie piwo, którego receptury Rincewind wolał nie analizować. Cohen (który jadł końską zupę) wytłumaczył, że ludzie w Końskich Plemionach z osiowych stepów rodzą się w siodle — choć Rincewind uważał to za ginekologiczną niemożliwość. Mają też wrodzone zdolności do naturalnej magii. To dlatego, że życie na stepie pozwala zrozumieć, jak dokładnie niebo pasuje do ziemi na całej jej krawędzi, co z kolei w naturalny sposób inspiruje umysł do stawiania ważkich pytań, na przykład „Dlaczego?”, „Kiedy?” i „Czemu choć raz dla odmiany nie spróbujemy wołowiny?”
Babka wodza skinęła Rincewłndowi głową i rozłożyła karty.
Rincewind, co już zostało powiedziane, był najgorszym magiem na całym Dysku. Żaden czar nie chciał zatrzymać się w jego umyśle od dnia, gdy zamieszkało tam Zaklęcie — mniej więcej z tych samych powodów, dla których ryby unikają stawu ze szczupakiem. Jednak nadal zachował swoją dumę, a magowie nie lubią, gdy kobiety próbują nawet najprostszych czarów. Niewidoczny Uniwersytet nigdy nie przyjmował kobiet na studia; tłumaczono mętnie, że w grę wchodzą problemy z kanalizacją, lecz rzeczywistą przyczyną była niewypowiedziana trwoga, że gdyby pozwolić kobietom na zabawy z magią, prawdopodobnie radziłyby sobie znakomicie.
— Zresztą, i tak nie wierzę w karty caroca — burknął Rincewind. — Całe to gadanie, że zawierają wysublimowaną mądrość wszechświata, to jedna wielka bzdura.
Pierwszą kartą, pożółkłą od dymu i pomarszczoną wiekiem była…
Powinna to być Gwiazda. Ale zamiast znajomego krążka z prymitywnymi promieniami, zobaczył mały czerwony punkt. Starucha zamruczała pod nosem i poskrobała kartę paznokciem, wreszcie spojrzała podejrzliwie na Rincewinda.
— Nie mam z tym nic wspólnego — oświadczył.
Wyłożyła Konieczność Mycia Rąk, Osiem Oktogramów, Kopułę Niebios, Jezioro Nocy, Cztery Słonie, Żółwiowego Asa i wreszcie — Rincewind spodziewał się tego — Śmierć.
Tutaj też coś było nie w porządku. Karta powinna przedstawiać realistyczny wizerunek Śmierci na białym koniu. I rzeczywiście Śmierć i koń byli na miejscu. Jednak niebo zalewał czerwony blask, a zza odległego wzgórza wynurzała się maleńka postać, ledwie widoczna w świetle płonącego w lampach końskiego tłuszczu. Rincewind jednak nie musiał nawet się jej przyglądać, gdyż za nią biegła skrzynia na setkach małych nóżek.
Bagaż podąża za swym właścicielem wszędzie.
Rincewind zerknął na Dwukwiata, blady kształt na stosie końskich skór pod ścianą jurty.
— Naprawdę nie żyje? — zapytał.
Cohen przetłumaczył, a starucha pokręciła głową. Grzebała chwilę w kolekcji torebek i buteleczek w drewnianej szkatułce. Wreszcie znalazła małą zieloną fiolkę, z której wlała kilka kropel do piwa Rin-cewinda.
— Mówi, że to jakieś lekarsztwo — wyjaśnił Cohen. — Na twoim miejszczu bym wypił. Ludzie Koni bardzo się denerwują, kiedy ktoś gardzi ich gościnnością.
— Czy głowa mi od tego odpadnie? — spytał Rincewind.
— Ona twierdzi, że koniecznie musisz wypić. Pociągnął łyk, świadom wpatrzonych w siebie oczu.
— Hm — mruknął. — Całkiem…
Coś pochwyciło go i cisnęło w powietrze. Tyle że w innym sensie nadal siedział w jurcie — widział siebie, malejącą figurkę w kręgu światła, który stawał się coraz mniejszy. Ludziki-zabawki dookoła wpatrywały się w jego ciało. Z wyjątkiem starej kobiety. Ona patrzyła prosto na niego i uśmiechała się.
Najstarsi Magowie znad Okrągłego Morza wcale się nie uśmiechali. Zaczynali zdawać sobie sprawę, że oto spotkali coś absolutnie nieznanego i przerażającego: młodego człowieka, który postanowił zrobić karierę.
Właściwie żaden z nich nie wiedział, ile dokładnie lat ma Trymon. Jednak jego rzadkie włosy wciąż były czarne, a skóra miała woskową barwę, którą w marnym oświetleniu można by uznać za cechę kwitnącej młodości.
Sześciu żyjących jeszcze mistrzów Ośmiu Obrządków siedziało przy długim, lśniącym, nowym stole, w komnacie, która jeszcze niedawno była pracownią Galdera Weatherwaxa. I każdy z nich zastanawiał się, co takiego jest w Trymonie, że mają taką ochotę go kopnąć.
Rzecz nie w tym, że był ambitny i okrutny. Ludzie okrutni są głupcami; wszyscy obecni wiedzieli, jak wykorzystywać okrutników, i doskonale potrafili używać ambicji innych. Nikt nie przetrwałby długo jako Mag Ósmego Stopnia, gdyby nie opanował czegoś w rodzaju myślowego j udo.
Rzecz nie w tym również, że Trymon był jakoś szczególnie złośliwy, żądny krwi, czy też władzy. Takie cechy u maga niekoniecznie uchodzą za wady. Na ogół magowie nie są bardziej niegodziwi niż — powiedzmy — rada przeciętnego klubu rotariańskiego. Każdy z nich zyskał godność nie tyle dzięki sprawności w magii, ile dzięki temu, że zawsze pamiętał, by korzystać ze słabości przeciwników.
I rzecz nie w tym, że Trymon był szczególnie mądry. Każdy z magów uważał siebie za osiągnięcie w dziedzinie mądrości. To należało do zawodu.
Nie miał nawet charyzmy. Każdy z nich potrafiłby na pierwszy rzut oka rozpoznać charyzmę, a Trymon miał jej tyle, co kacze jajo.
Chodziło o to…
Nie był dobry ani zły, ani okrutny, ani wyjątkowy pod jakimkolwiek względem prócz jednego: podniósł przeciętność do rangi sztuki. Posiadał umysł tak zimny, bezlitosny i logiczny jak zbocza Piekła.
Każdy z obecnych magów w ramach obowiązków służbowych spotykał w zaciszu magicznego oktogramu liczne istoty plujące ogniem, o skrzydłach nietoperza i tygrysich szponach. I nigdy jeszcze żaden nie doświadczył takiego skrępowania i niepewności, jak wtedy gdy w progu stanął spóźniony o dziesięć minut Trymon.
— Przepraszam za spóźnienie, panowie — rzucił fałszywie, energicznie zacierając ręce. — Tyle spraw do załatwienia, tyle trzeba zorganizować… Z pewnością wiecie, jak to jest.
Magowie zerkali z ukosa. Trymon tymczasem zasiadł u szczytu stołu i zaczął z poważną miną przerzucać jakieś papiery.
— Gdzie się podział stary fotel Galdera, ten na kurzych łapach i z lwimi łapami na poręczach? — zapytał Jiglad Wert.
Fotel zniknął razem z większą częścią pozostałych, znajomych mebli. Zastąpiło je kilka niskich skórzanych krzeseł, które wyglądały na niezwykle wygodne, dopóki ktoś nie posiedział w jednym z nich przez pięć minut.
— Ach, ten… Kazałem go spalić — odparł Trymon, nie podnosząc głowy.
— Spalić? Przecież to bezcenny obiekt magiczny, oryginalny…
— Zwykły grat, obawiam się. — Trymon obdarzył go lekkim uśmiechem. — Jestem przekonany, że prawdziwi magowie nie potrzebują takich rzeczy. A teraz… czy możemy wrócić do pracy?
— Co to za papier? — nie ustępował Jiglad Wert ze Sztukmistrzów, powiewając kartką, którą znalazł na stole. Powiewał tym gwałtowniej, że jego własny fotel, w jego zagraconej i wygodnej wieży, był chyba jeszcze bardziej ozdobny niż Galdera.
— To porządek obrad, Jigladzie — wyjaśnił cierpliwie Trymon.
— Mamy w rządkach obradować?
— To po prostu lista spraw, które powinniśmy dzisiaj omówić. Prosta rzecz. Przykro mi, że tak to odbierasz…
— Dotąd nie potrzebowaliśmy czegoś takiego!
— Sądzę, że potrzebowaliście, lecz po prostu nie korzystaliście z tego. — W głosie Trymona wibrowały tony rozsądku. Wert zawahał się.
— Niech będzie — burknął ponuro, zerkając na kolegów w poszukiwaniu wsparcia. — Ale tutaj jest napisane… — przysunął pismo do oczu. — „Następca Greyhalda Spolda”. To przecież stary Rhunlet Vard, prawda? Czekał na to od lat.
— Tak, ale czy on się nadaje?
— Co?
— Z pewnością wszyscy uświadamiamy sobie znaczenie właściwej obsady tej funkcji — rzekł Trymon. — Vard jest… cóż, godny tego zaszczytu… na swój sposób… ale…
— To nie nasza sprawa — oznajmił jeden z magów.
— Ale może być nasza. Zapadła cisza.
— Wtrącać się w wewnętrzne sprawy innego Obrządku? — spytał z niedowierzaniem Wert.
— Naturalnie, że nie — uspokoił go Trymon. — Sugeruję tylko, by zaproponować im… radę. Ale o tym pomówimy później.
Magowie nigdy nie słyszeli o „budowie zrębów władzy”. W przeciwnym razie Trymonowi nigdy by się nie udało po nią sięgnąć. Ale prosty zabieg, by dopomóc innym w zdobyciu godności, choćby nawet dla wzmocnienia własnych wpływów, był dla nich koncepcją całkowicie obcą. Według nich każdy walczył samotnie. Nawet jeśli nie liczyć wrogich nadprzyrodzonych istot, ambitni magowie mieli aż nadto starć we własnym Obrządku.
— Myślę, że powinniśmy teraz rozważyć sprawę Rincewinda — oświadczył Trymon.
— I gwiazdy — uzupełnił Wert. — Wiesz, ludzie zaczynają coś wyczuwać.
— Owszem. Mówią, że to my powinniśmy coś zrobić — dodał Lemuel Panter z Obrządku Północy. — Co mianowicie, chciałbym wiedzieć.
— To proste — odparł Wert. — Mówią, że powinniśmy odczytać Octavo. Zawsze to powtarzają. Marne plony? Odczytajcie Octavo. Krowy padają? Odczytajcie Octavo. Zaklęcia wszystko naprawią.
— Coś w tym jest — przyznał Trymon. — Mój… hm… zmarły poprzednik wiele lat poświęcił na studia Octavo.
— Jak my wszyscy — burknął gniewnie Panter. — Ale co z tego? Osiem Zaklęć musi działać razem. Zgadzam się: jeśli zawiedzie wszystko inne, może należy zaryzykować… Jednak Osiem należy wypowiedzieć równocześnie albo wcale. A jedno z nich tkwi w głowie Rincewinda.
— I nie możemy go znaleźć — dokończył Trymon. — To zasadniczy problem, nieprawdaż? Jestem przekonany, że wszyscy podejmowaliśmy dyskretne próby.
Magowie spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.
— Tak — przyznał po chwili Wert. — To prawda. Karty na stół. Ja nie potrafię go odszukać.
— Zaglądałem do szklanej kuli — oznajmił inny. — I nic.
— Posyłałem zwierzęta — dodał trzeci.
Pozostali wyprostowali się. Jeśli na porządku dnia było przyznawanie się do porażki, to mieli zamiar zaświadczyć, że przegrali po heroicznych staraniach.
— I to wszystko? Ja wysłałem demony.
— A ja zajrzałem w Zwierciadło Doglądu.
— Wczoraj w nocy szukałem go w Runach M’haw.
— Chcę wyraźnie zaznaczyć, że próbowałem Run i Zwierciadła, a dodatkowo wnętrzności maniosięga.
— A ja rozmawiałem ze zwierzętami ziemi i ptakami powietrza.
— Wiedziały coś?
— Nie.
— No cóż, ja pytałem samych kości tej ziemi, tak… I głęboko ukrytych głazów, i gór.
Zapadła lodowata cisza. Wszyscy spojrzeli na maga, który to powiedział. Był nim Ganmack Treehallet z Szacownych Proroków. Pokręcił się na krześle.
— I pewnie jeszcze dzwoniło — mruknął ktoś.
— Nie twierdzę przecież, że mi odpowiedziały, prawda? — powiedział Ganmack Treehallet.
Trymon zmierzył ich wzrokiem.
— A ja posłałem kogoś, żeby go znalazł. Wert parsknął.
— Nie wyszło to najlepiej przy ostatnich dwóch próbach.
— Bo polegaliśmy na magii. To oczywiste, że Rincewind potrafi się jakoś przed nią ukryć. Ale nie zdoła ukryć swoich tropów.
— Posłałeś tropiciela?
— W pewnym sensie.
— Bohatera?
Tym jednym słowem Wert zdołał przekazać wiele znaczeń. Takim samym tonem w innym wszechświecie południowiec wymawiał „cho-lernyjankes”.
Magowie przyglądali się Trymonowi z otwartymi ustami.
— Tak — odparł chłodno.
— Z czyjego upoważnienia? — Wert żądał odpowiedzi. Trymon zwrócił ku niemu swe szare oczy.
— Z własnego. Inne nie było mi potrzebne.
— To… to poważne wykroczenie! Od kiedy to magowie wynajmują bohaterów, żeby wykonywali za nich robotę?
— Odkąd magowie się przekonali, że ich magia nie działa.
— To chwilowe zakłócenia, nic więcej. Trymon wzruszył ramionami.
— Możliwe — przyznał. — Ale brak nam czasu, żeby to sprawdzić. Udowodnijcie, że się mylę. Znajdźcie Rincewinda metodą szklanej kuli albo rozmów z ptakami. Ale co do mnie… Wiem, że zostałem stworzony do mądrości. A ludzie mądrzy czynią to, czego wymaga od nich czas.
Jest faktem powszechnie znanym, że magowie i bohaterowie nie żyją ze sobą w zgodzie. Ci pierwsi uważają drugich za grupę żądnych krwi idiotów, którzy nie potrafią chodzić i myśleć jednocześnie. Oczywiście, druga strona jest podejrzliwa wobec zespołu mężczyzn, którzy ciągle coś mruczą i noszą długie szaty. Ach tak, odpowiadają magowie, jeśli my tacy jesteśmy, to co powiecie na te nabijane obroże i wysmarowane olejkiem mięśnie w Pogańskim Stowarzyszeniu Młodych Mężczyzn? Na co bohaterowie odpowiadają: też mi zarzut od bandy mięczaków, którzy boją się zbliżyć do kobiety z powodu, słuchajcie tylko! — że to odbierze im magiczną siłę. Koniec, mówią magowie. Tego już za wiele. Wy i te wasze pozy. A tak, odpowiadają bohaterowie, a czemu wy…
I tak dalej. Takie kłótnie trwały już od stuleci i wywołały kilka wielkich bitew. Pozostały po nich wielkie połacie terenów nie nadających się do zamieszkania z powodu magicznych rezonansów.
Tymczasem bohater galopujący w tej chwili ku Wirowym Równinom nie mieszał się do tych sporów, ponieważ nie traktował ich poważnie. Przede wszystkim jednak dlatego, że bohater był bohaterką. Rudowłosą.
Istnieje tendencja, by w tym momencie zerknąć przez ramię na grafika i podyktować mu dokładny opis czarnej skóry, wysokich butów i nagich ostrzy.
Słowa typu „pełna”, „zaokrąglona” czy nawet „wyzywająca” wkra-dają się do narracji, aż wreszcie pisarz musi przerwać, wziąć zimny prysznic i położyć się na chwilę.
Co jest dość niemądre, ponieważ kobieta zdecydowana mieczem zarabiać na życie nie będzie wędrować po świecie, wyglądając jak ktoś z okładki katalogu wyrafinowanej bielizny dla pewnej szczególnej grupy nabywców.
Zresztą, to nieważne. Trzeba przyznać, że Herrena Hennowłosa Herridan wyglądałaby oszałamiająco po solidnej kąpieli, z ostrym makijażem i po zakupach w sklepie Wu Hun Linga „Egzotyka Orientu i Narzędzia Walki” przy ulicy Bohaterów. Aktualnie jednak była rozsądnie przyodziana w lekką kolczugę, miękkie buty i krótki miecz.
No dobrze, może te buty były ze skóry. Ale nie czarnej.
Towarzyszyło jej kilku smagłych mężczyzn, którzy na pewno i tak wkrótce zginą, więc dokładniejszy ich opis nie jest konieczny. Z całą pewnością nie mieli w sobie absolutnie nic wyzywającego.
Dobrze; jeśli komuś zależy, mogą być ubrani w skóry.
Herrena nie była z nich przesadnie zadowolona, ale tylko takich zdołała wynająć w Morpork. Wielu mieszkańców miasta ze strachu przed nową gwiazdą wyprowadzało się i ruszało w góry.
Herrena jednak zmierzała w góry z całkiem innych przyczyn. Od strony krawędziowo-obrotowej z Równinami graniczyły Góry Trollich Kości. Herrena od wielu lat korzystała z dobrodziejstw równouprawnienia, dostępnych każdej kobiecie, w której ręku miecz potrafi zaśpiewać, i teraz ufała swemu instynktowi.
Ten Rincewind, według opisu Trymona, był szczurem, a szczury szukają kryjówek. Poza tym Góry leżał)’ bardzo daleko od Trymona, a choć był on w tej chwili jej pracodawcą, Herrena nie odnosiła się to tego faktu z entuzjazmem. W jego zachowaniu było coś, od czego świerzbiały ją pięści.
Rincewind pomyślał, że powinien wpaść w panikę. To jednak było trudne. Wprawdzie nie uświadamiał sobie tego, ale emocje w rodzaju paniki, grozy czy gniewu związane są z materiałem, który chlupie w gruczołach. A wszystkie gruczoły Rin-cewinda pozostały w ciele.
Nie miał pewności, gdzie zostało jego ciało. Gdy jednak spojrzał w dół, dostrzegł cienką niebieską linię, sięgającą w ciemność od miejsca, które — aby zachować zdrowe zmysły — nazwałby swoją kostką. Rozsądek kazał przypuszczać, że jego ciało znajduje się na drugim końcu tej linii.
Nie było to ciało idealne, sam to przyznawał. Ale jeden czy dwa jego elementy miały dla niego wartość pamiątkową… Gdyby ta niebieska linia pękła, musiałby przez resztę swego ży… swej egzystencji włóczyć się w pobliżu wirujących stolików i udawać zmarłe ciotki różnych osób… Albo robić inne rzeczy, które zagubione dusze robią dla zabicia czasu.
Na tę myśl ogarnęło go przerażenie tak wielkie, że prawie nie poczuł, jak stopami dotyka gruntu. Jakiegoś gruntu, w każdym razie; z pewnością nie tego, który znał. O ile pamiętał, tamten grunt nie był tak czarny i nie wibrował tak niepokojąco.
Rincewind rozejrzał się.
Strome, zębate góry wokół niego wbijały się w zimne niebo, pełne okrutnych gwiazd. Gwiazd tych nie znała żadna mapa niebios w multiversum, ale wyraźcie lśnił wśród nich złowieszczy czerwony krążek. Rincewind zadrżał i odwrócił wzrok. Przed nim teren opadał stromo, a suchy wiatr szeptał wśród oszronionych skał.
Naprawdę szeptał. Gdy smutne podmuchy chwyciły szatę i pociągnęły go za włosy, Rincewind miał wrażenie, że słyszy głosy. Były słabe i dalekie, a powtarzały ciągle „Jesteś pewna, że w potrawce były pieczarki? Czuję się trochę…”, i „Stąd jest piękny widok! Trzeba tylko wychylić się przez…”, i „Nie jęcz, to tylko draśnięcie”, i „Uważaj, gdzie celujesz, mały! Niewiele brakowało…”, i tak dalej.
Potykając się i zasłaniając uszy, ruszył w dół zbocza. Po chwili zobaczył coś, co niewielu żywych miało okazję oglądać.
Grunt zapadał się gwałtownie, tworząc ogromny lejek milowej średnicy. Szepczący wiatr dusz wiał do wnętrza z potężnym basowym pomrukiem, jakby to sam Dysk oddychał. Jednak wąski pas skały sięgał ponad przepaścią do platformy o średnicy może stu stóp.
Był tam ogród z sadami i klombami, a także mały czarny domek.
Prowadziła do niego wąska ścieżka.
Rincewind spojrzał za Siebie. Lśniąca niebieska linia wciąż tam jeszcze była.
Bagaż również.
Przykucnął na ścieżce i patrzył.
Rincewind nigdy nie radził sobie z Bagażem, który z kolei coś chyba maga nie aprobował. Tym razem jednak nie patrzył groźnie, lecz raczej żałośnie — jak pies, który tarzał się wesoło w krowich plackach, po czym wrócił do domu i odkrył, że rodzina przeprowadziła się na inny kontynent.
— Dobra — mruknął Rincewind. — Chodź.
Bagaż wysunął nogi i ruszył za nim.
Z jakiegoś powodu Rincewind oczekiwał, że ogród na platformie będzie pełen martwych kwiatów. Tymczasem był dobrze utrzymany i zadbany, najwyraźniej przez kogoś, kto potrafił dobierać kolory… pod warunkiem, że były to głęboki fiolet, czerń nocy albo biel całunu. Olbrzymie lilie perfumowały atmosferę. Pośrodku świeżo skoszonego trawnika stał zegar słoneczny z gnomonem.
Prowadząc za sobą Bagaż, Rincewind przeszedł alejką wysypaną okruchami marmuru i znalazł się na tyłach domku. Otworzył drzwi.
Cztery konie spojrzały na niego znad swych worków z owsem. Były ciepłe i żywe, w dodatku utrzymane lepiej niż większość zwierząt, które Rincewind w życiu widział. Wielki biały rumak miał oddzielną zagrodę, a jego srebrno-czarna uprząż wisiała nad drzwiami. Pozostała trójka stała uwiązana naprzeciwko przy żłobie, jak gdyby ich właściciele wpadli tu na krótko. Wierzchowce obserwowały Rincewinda z leniwą zwierzęcą ciekawością.
Bagaż uderzył go w nogę. Mag odwrócił się i syknął:
— Odczep się, dobrze?
Bagaż cofnął się. Wyglądał na zakłopotanego.
Rincewind przebiegł na palcach do drzwi naprzeciw i otworzył je ostrożnie. Odsłoniły kamienny korytarz, prowadzący do sporego przedpokoju.
Sunął dalej, z plecami przyciśniętymi mocno do ściany. Bagaż uniósł się na palcach i przemknął nerwowo do przodu.
Sam przedpokój…
Nie chodziło nawet o to, że był wyraźnie większy, niż wydawał się z zewnątrz cały domek. Nie to zmartwiło Rincewinda. Ostatnio działy się takie rzeczy, że zaśmiałby się ironicznie, gdyby mu ktoś powiedział, że nie da się wlać kwarty do półkwartowego kufla. Nie szło o wystrój — w stylu Wczesnej Krypty, oparty głównie o czarne draperie.
To zegar. Bardzo duży, zajmował miejsce pomiędzy krętymi liniami drewnianych schodów, rzeźbionych w rzeczy, które normalni ludzie widują tylko po ciężkim seansie czegoś nielegalnego.
Zegar miał bardzo długie wahadło i to wahadło kołysało się w powolnym tik-tak, od którego cierpły zęby… Było to bowiem takie posępne, irytujące tykanie, które chciało absolutnie wyraźnie dać człowiekowi do zrozumienia, że każdy tik i każdy tak odbiera mu kolejną sekundę życia. Ten dźwięk sugerował niezwykle przekonująco, że gdzieś w hipotetycznej klepsydrze znowu osypało się spod niego kilka ziarenek piasku.
Nie warto nawet wspominać, że ciężarek wahadła miał kształt klingi i był ostry jak brzytwa.
Coś puknęło Rincewinda w kark. Odwrócił się gniewnie.
— Ty synu walizki, mówiłem przecież…
To nie Bagaż stał za nim. To młoda kobieta: srebrnowłosa, srebrnooka i trochę zaskoczona.
— Och — powiedział Rincewind. — Ehm… Witam.
— Ty jesteś żywy? — spytała. Jej głos kojarzył się z parasolkami plażowymi, olejkiem do opalania i zimnymi drinkami.
— Mam taką nadzieję. — Rincewind zastanawiał się, czyjego gruczoły, gdziekolwiek są, dobrze się bawią. — Czasami nie jestem pewien. Co to za miejsce?
— To dom Śmierci — odparła.
— Aha — rzekł Rincewind. Przesunął językiem po suchych wargach. — No cóż, miło mi było cię poznać, ale chyba muszę już iść… Złożyła dłonie.
— Nie możesz tak szybko odchodzić — zawołała. — Nieczęsto gościmy tu żywych. Umarli są strasznie nudni, nie sądzisz?
— A tak — zgodził się gorliwie Rincewind, zerkając w stronę wyjścia. — Przypuszczam, że trudno się z nimi rozmawia.
— Zawsze to samo. „Kiedy jeszcze żyłem…” albo „Za moich czasów naprawdę potrafiliśmy oddychać” — potwierdziła, z uśmiechem kładąc małą dłoń na ramieniu gościa. — I zawsze są tacy staroświeccy. Żadnej zabawy. Oficjalni.
— Sztywni? — podpowiedział Rincewind. Dziewczyna popychała go w stronę przejścia do dalszych pomieszczeń.
— No właśnie. Jak ci na imię? Bo mnie Ysabell.
— E… Rincewind. Przepraszam bardzo, ale skoro to dom Śmierci, co ty tu robisz? Nie wyglądasz na umarłą.
— Mieszkam tutaj. — Zerknęła na niego czujnie. — Nie przybyłeś chyba po utraconą miłość, prawda? To zawsze tatusia irytuje. Całe szczęście, mówi, że nigdy nie sypia. Inaczej ciągle budziłoby go tupanie młodych bohaterów, którzy schodzą tu na dół, żeby wyprowadzić tłumy głupich dziewcząt. Tak twierdzi.
— To pewnie często się zdarza? — zapytał słabym głosem Rincewind, gdy szli obitym czernią korytarzem.
— Cały czas. Uważam, że to bardzo romantyczne. Tylko nie wolno się oglądać, kiedy wychodzisz.
— Dlaczego nie? Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Może widok nie jest najładniejszy. A czy ty jesteś bohaterem?
— No nie. Nie jako takim. Właściwie wcale. A nawet mniej. Przyszedłem znaleźć mojego przyjaciela — wyjaśnił niepewnie. — Chyba go nie widziałaś? Niewysoki, gruby, dużo gada, w okularach, dziwacznie ubrany?
Mówiąc zdawał sobie sprawę, że przeoczył coś niezwykle istotnego. Przymknął oczy i spróbował odtworzyć ostatnie minuty konwersacji. I nagle prawda uderzyła go jak worek piasku.
— Tatuś!?
Skromnie spuściła wzrok.
— Adoptował mnie — wyjaśniła. — Mówi, że mnie znalazł, kiedy byłam jeszcze całkiem mała. To smutna historia. — Uśmiechnęła się nagle. — Ale chodź. Przedstawię cię. Dzisiaj odwiedzili go koledzy. Jestem pewna, że chętnie cię pozna. Niewielu ludzi spotyka na gruncie towarzyskim. Właściwie ja też — dodała.
— Przepraszam bardzo, ale czy dobrze zrozumiałem? Mówimy o Śmierci, zgadza się? Wysoki, chudy, puste oczodoły, specjalista od kosy?
— Tak. — Westchnęła. — Wygląd świadczy przeciwko niemu. Niestety.
Wprawdzie, jak już wspomniano, Rincewind był dla magii tym, czym rower dla trzmiela, zachował jednak przywilej zarezerwowany dla adeptów sztuki. W chwili zgonu sam Śmierć zjawiał się po niego (zamiast, jak to zwykle ma miejsce, powierzyć to zadanie jakiejś pomniejszej mitycznej antropomorficznej personifikacji). Z powodu niewłaściwej organizacji Rincewind raz po raz nie umierał w odpowiednim czasie. A niepunktualność to cecha, której Śmierć nie lubił najbardziej.
— Przypuszczam, że mój przyjaciel musiał gdzieś zabłądzić — rzekł. — Zawsze to robi. Cała historia jego życia to błądzenie. Miło mi było cię poznać, muszę lecieć…
Ona jednak przystanęła już przed wysokimi drzwiami obitymi czerwonym aksamitem. Z drugiej strony dochodziły głosy… przerażające głosy… Głosy, których typografia absolutnie nie zdoła przekazać, dopóki ktoś nie stworzy linotypu z pogłosem, a najlepiej również czcionki wyglądającej jak dźwięki wydawane przez głowonoga.
Oto co mówiły głosy:
— CZY ZECHCIAŁBYŚ WYJAŚNIĆ TO JESZCZE RAZ?
— Jeśli zrzucisz cokolwiek oprócz atutu, Południe dostanie dwie przebitki, straci jednego Żółwia, jednego Słonia i jeden z Wielkich Arkanów, potem…
— To Dwukwiat — syknął Rincewind. — Ten głos poznałbym zawsze i wszędzie.
— MOMENCIK… ZARAZA JEST POŁUDNIEM?
— Przestań już, Mort. Przecież ci to tłumaczył. A co będzie, jeśli Głód zagra… jak to było… odwróci atutem? — Był to sapiący, wilgotny głos, właściwie zakaźny sam z siebie.
— Wtedy przebijesz tylko jednego Żółwia zamiast dwóch — wyjaśnił entuzjastycznie Dwukwiat.
— Ale gdyby Wojna od początku wistował atutem, kontrakt byłby bez dwóch?
— Otóż to!
— NIE CAŁKIEM ROZUMIEM. OPOWIEDZ JESZCZE O BLEFACH. MAM WRAŻENIE, ŻE ZACZYNAŁEM ŁAPAĆ, O CO CHODZI.
Był to głos ciężki i głuchy, jakby uderzały o siebie dwie bryły ołowiu.
— To wtedy, kiedy licytujesz, żeby wprowadzić w błąd przeciwników. Oczywiście, może to sprawić pewne kłopoty partnerowi…
Głos Dwukwiata rozbrzmiewał entuzjazmem. Przez aksamit sączyły się takie słowa jak „powtórzyć kolor”, „podwójny impas” czy „wielki szlem”. Rincewind spojrzał tępo na Ysabell.
— Rozumiesz coś z tego? — zapytała.
— Nic a nic — zapewnił.
— Wydaje się, że to strasznie skomplikowane.
— POWIEDZIAŁEŚ, ŻE LUDZIE GRAJĄ W TO DLA PRZYJEMNOŚCI? — odezwał się ciężki głos za drzwiami.
— Niektórzy są w tym rzeczywiście świetni. Obawiam się, że ja jestem zaledwie amatorem.
— ALE PRZECIEŻ ŻYJĄ TYLKO OSIEMDZIESIĄT, NAJWYŻEJ DZIEWIĘĆDZIESIĄT LAT!
— Ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej, Mort — odpowiedział głos, który Rincewind słyszał już raz i z pewnością wolałby nie słyszeć nigdy więcej, zwłaszcza po ciemku.
— Z pewnością to bardzo… intrygująca gra.
— ROZDAJ JESZCZE RAZ. ZOBACZYMY, CZY WSZYSTKO ZROZUMIAŁEM.
— Sądzisz, że powinnam tam wejść? — spytała Ysabell. Głos za drzwiami oznajmił:
— LICYTUJĘ… ŻÓŁWIOWEGO WALETA.
— Chwileczkę. Na pewno coś pomyliłeś. Spójrzmy na twoje…
Ysabell pchnęła drzwi.
Pokój był dość przytulnym gabinetem. Może trochę ponurym. Możliwe, że zaprojektował go dekorator wnętrz, który miał akurat zły dzień, głowa go bolała, a w dodatku uwielbiał wielkie klepsydry ustawione na każdej płaskiej powierzchni. Dysponował też wieloma wysokimi, grubymi i mocno kapiącymi świecami, których chciał się pozbyć.
Śmierć Dysku był tradycjonalistą. Miał prawo do dumy z jakości świadczonych przez siebie usług, a przez większość czasu chodził ponury, gdyż nikt go nie doceniał. Przypominał, że nikt nie lęka się samej śmierci, ale bólu, rozdzielenia i zapomnienia. To nierozsądne żywić do kogoś pretensje tylko dlatego, że ma puste oczodoły i jest dumny ze swojej pracy. I wciąż używa kosy, zaznaczał często, gdy Śmierci na innych światach już dawno zainwestowali w kombajny.
Teraz siedział przy stole pokrytym czarnym suknem. Dyskutował z Zarazą, Głodem i Wojną. Dwukwiat był jedynym, który podniósł głowę i zauważył Rincewinda.
— Hej, skąd się tu wziąłeś?
— No… Niektórzy twierdzą, że Stwórca chwycił garść… aha, rozumiem. Trudno to wytłumaczyć, ale…
— Znalazłeś Bagaż?
Drewniany kufer przecisnął się obok maga i podbiegł do swego właściciela. Ten otworzył wieko, pogrzebał we wnętrzu i wyjął niewielki oprawny w skórę tomik. Wręczył go Wojnie.
— To „Zasady dobrej licytacji” Culte’a Berta Nosa — wyjaśnił. — Niezła rzecz. Dobrze tłumaczy podwójny impas i jak należy…
Śmierć wyciągnął kościstą dłoń, chwycił książkę i zaczął przerzucać strony, całkowicie zapominając o obecności dwóch ludzi.
— DOBRA — rzucił. — ZARAZO, OTWÓRZ NOWĄ TALIĘ. ZROZUMIEM, O CO W TYM CHODZI, CHOĆBYM MIAŁ ZDECHNĄĆ… W PRZENOŚNI, OCZYWIŚCIE.
Rincewind złapał Dwukwiata i wywlókł go z pokoju. Po chwili biegli już korytarzem, ścigani przez galopujący Bagaż.
— O czym wyście mówili? — zapytał.
— Wiesz, mają sporo wolnego czasu — wysapał Dwukwiat. — Pomyślałem, że im się spodoba.
— Co? Gra w karty?
— To wyjątkowa gra. Nazywa się… — Dwukwiat urwał. Języki obce nie były jego mocną stroną. — W waszej mowie nazywa się, na przykład, jak ta rzecz, którą przerzucacie przez rzekę. — I dodał: — Tak myślę.
— Akwedukt? — zgadywał Rincewind. — Sieć rybacka? Grobla? Tama?
— Możliwe.
Dotarli do przedpokoju, gdzie wielki zegar wciąż ścinał sekundy życia świata.
— Jak myślisz, ile czasu im to zabierze? Dwukwiat przystanął.
— Nie jestem pewien… — mruknął. — Może do ostatniego atutu… Zadziwiający zegar.
— Nie próbuj go kupować — poradził Rincewind. — Nie sądzę, żeby się to spodobało właścicielowi.
— A gdzie właściwie jesteśmy? — Dwukwiat skinął na Bagaż i otworzył wieko.
Rincewind rozejrzał się. Sala była mroczna i pusta, wąskie okna pokrywał lód. Zerknął w dół… Cienka niebieska linia sięgała do jego kostki. Teraz dopiero zauważył, że Dwukwiat też ma taką.
— Jesteśmy… jakby to powiedzieć… nieoficjalnie martwi. — Nie umiał wyjaśnić tego prościej.
— Naprawdę? — Dwukwiat nadal grzebał w Bagażu.
— Czy to cię nie martwi?
— Wiesz, wszystko w końcu jakoś się ułoży. Nie sądzisz? Zresztą, wierzę w reinkarnację. Jako kto chciałbyś powrócić?
— Nie chcę odchodzić — odparł stanowczo Rincewind. — Idziemy. Musimy się wydostać z… Och, nie! Tylko nie to!
Z głębin Bagażu Dwukwiat wydobył pudełko. Było duże, czarne, miało z boku dźwignię, a z przodu małe okrągłe okienko. Miało też pasek, żeby Dwukwiat mógł powiesić je sobie na szyi, co uczynił.
Swego czasu Rincewind lubił ikonoskop. Wierzył, wbrew osobistym doświadczeniom, że świat jest zasadniczo poznawalny, że gdyby tylko zdobył odpowiednie myślowe narzędzia, mógłby zdjąć w nim tylną ściankę i zobaczyć, jak działa. Naturalnie mylił się absolutnie. Ikonoskop nie rejestrował obrazów metodą oświetlania specjalnie przygotowanego papieru, jak podejrzewał Rincewind. Wykorzystywał system o wiele prostszy: małego demona z dobrym okiem do kolorów i ręką szybką przy pędzlu. Rincewind bardzo się zirytował, kiedy to odkrył.
— Nie mamy czasu na obrazki! — syknął.
— To nie potrwa długo — odparł z mocą Dwukwiat i zastukał w ścianę pudełka. Odskoczyły maleńkie drzwi i chochlik wystawił głowę na zewnątrz.
— Niech to piekło… — zawołał. — Gdzie jesteśmy?
— Nieważne — stwierdził Dwukwiat. — Chyba najpierw zegar.
Demon zmrużył oczy.
— Marne światło — uznał. — Trzy cholerne lata na przesłonie f8, moim zdaniem.
Zatrzasnął drzwiczki. Po chwili wewnątrz ikonoskopu zaskrzypiał stołek przysuwany do sztalug.
Rincewind zgrzytnął zębami.
— Nie musisz robić obrazków! — wrzasnął. — Możesz to wszystko zapamiętać!
— To nie to samo — odparł spokojnie turysta.
— Pamięć jest lepsza! Bardziej realna!
— Wcale nie. Kiedy po wielu latach usiądę przy ogniu…
— Będziesz siedział przy ogniu całą wieczność, jeśli się stąd nie wydostaniemy!
— Mam nadzieję, że jeszcze nie wychodzicie.
Odwrócili się obaj. Ysabell stała w przejściu i uśmiechała się lekko. W ręku trzymała przysłowiowo ostrą kosę. Rincewind próbował nie zerkać na swoją błękitną linię życia; dziewczyna z kosą nie powinna uśmiechać się w taki nieprzyjemny, chytry, odrobinę szalony sposób.
— Tatuś jest w tej chwili trochę zajęty, ale z pewnością nie chciałby, żebyście tak po prostu sobie poszli. A poza tym nie mam z kim rozmawiać.
— Kto to jest? — zdziwił się Dwukwiat.
— Ona tak jakby tu mieszka — wymruczał Rincewind. — To tak jakby dziewczyna — dodał.
Chwycił Dwukwiata za ramię i spróbował dyskretnie przesunąć się bliżej drzwi prowadzących w ciemność. Bezskutecznie; głównie dlatego, że Dwukwiat nie był człowiekiem, który dostrzega niuanse wyrazu twarzy. Był za to człowiekiem, który jakoś nigdy nie potrafił uwierzyć, że może go spotkać coś złego.
— Jestem oczarowany — rzekł. — Macie tu przemiły domek. Te kości i czaszki dają interesujące barokowe efekty.
Ysabell uśmiechnęła się znowu. Gdyby Śmierć chciał kiedyś przekazać jej rodzinne interesy, pomyślał Rincewind, byłaby lepsza od ojca. To kompletna wariatka.
— Owszem, ale musimy już iść — oznajmił.
— Nie chcę o tym słyszeć — odparła dziewczyna. — Musicie zostać i opowiedzieć mi o sobie. Mamy mnóstwo czasu, a ja tak bardzo się nudzę.
Skoczyła w bok i cięła w lśniące nici życia. Kosa zawyła w powietrzu jak wykastrowany kocur… i zatrzymała się w miejscu.
Skrzypnęło drewno. Bagaż zatrzasnął ostrze pod wiekiem.
Zdumiony Dwukwłat spojrzał na Rincewinda. A mag, z pełną świadomością i niejaką satysfakcją, wyrżnął go pięścią w podbródek. Kiedy niski człowieczek padł na plecy, Rincewind pochwycił go, zarzucił sobie na ramię i ruszył biegiem.
Gałęzie chłostały go w zalanym blaskiem gwiazd ogrodzie. Małe, kudłate i prawdopodobnie straszliwe stwory zmykały na boki, gdy pędził rozpaczliwie wzdłuż cienkiej linii życia, świecącej upiornie na oszronionej trawie.
Z domku rozległ się piskliwy krzyk rozczarowania i gniewu. Rincewind odbił się od drzewa i biegł dalej.
Pamiętał, że gdzieś tu powinna być ścieżka. Ale nic nie wyglądało znajomo w plątaninie srebrzystego blasku i cieni, zabarwionych teraz czerwienią — to światło nowej gwiazdy sięgało aż na tamten świat. Zresztą i tak miał wrażenie, że linia życia prowadzi w zupełnie niewłaściwym kierunku.
Za nim rozległ się tupot nóg. Rincewind dyszał z wysiłku; domyślił się, że to Bagaż, którego w tej chwili wolał unikać. Mógł źle zrozumieć wyrżnięcie w podbródek swego pana… a zwykle gryzł ludzi, których nie lubił. Rincewind nigdy jakoś nie odważył się spytać, gdzie trafiają, kiedy zatrzaskuje się nad nimi wieko; ale na pewno już ich nie było, kiedy otwierało się znowu.
Okazało się, że niepotrzebnie się martwił. Bagaż wyprzedził go bez trudu, z niewiarygodną szybkością przebierając małymi nóżkami. Rincewind miał wrażenie, że Bagaż całkowicie koncentruje się na biegu… Jakby wiedział, co ich ściga, i wcale mu się to nie podobało.
Nie oglądaj się, przypomniał sobie. To pewnie niezbyt przyjemny widok.
Bagaż wbił się w krzaki i zniknął.
W chwilę później Rincewind zobaczył dlaczego. Kufer zeskoczył z krawędzi platformy i spadał teraz do ogromnej dziury, od dołu słabo rozjarzonej czerwonym blaskiem. Dwie migotliwe niebieskie linie biegły od Rincewinda ponad skrajem skały i w dół.
Przystanął niepewnie… Chód nie jest to całkiem prawda, ponieważ kilku rzeczy był absolutnie pewien. Na przykład, że wcale nie chce skoczyć… że zupełnie nie ma ochoty na spotkanie z tym, co go ściga… że w świecie duchów Dwukwiat jest całkiem ciężki… i że są rzeczy gorsze niż śmierć.
— Wymień dwie — mruknął do siebie i skoczył. Po kilku sekundach przybyli jeźdźcy. Nie zahamowali, gdy dotarli do krawędzi. Po prostu jechali dalej, aż ściągnęli wodze nad pustką. Śmierć spojrzał w dół.
— ZAWSZE MNIE TO DENERWUJE — stwierdził. — CZASEM MYŚLĘ, ŻE RÓWNIE DOBRZE MÓGŁBYM ZAINSTALOWAĆ DRZWI OBROTOWE.
— Ciekawe, czego chcieli? — zastanowił się Zaraza.
— Nie mam pojęcia — odparł Wojna. — Ale gra jest przyjemna.
— Fakt — przyznał Głód. — Wciągająca.
— MAMY CZAS NA JESZCZE JEDNĄ KOBRĘ — uznał Śmierć.
— Robrę — poprawił Wojna.
— CO ROBISZ?
— One się nazywają robry.
— RZECZYWIŚCIE, ROBRY — przyznał Śmierć. Zerknął na nową gwiazdę, niepewny, co może oznaczać. — MYŚLĘ, ŻE MAMY CZAS — powtórzył z odrobiną niepokoju.
Wspomniano już o podjętej na Dysku próbie wymuszenia precyzji opisów. Poetom i bardom pod karą… no, karą… zakazano omawiania szmeru ruczajów i różanopalcej jutrzenki. Mogli wspomnieć o twarzy, co tysiąc statków wyprawiła w morze, pod warunkiem przedstawienia uwierzytelnionych dokumentów stoczni.
Zatem, z poszanowania dla tej tradycji, nie będzie tu powiedziane, że Rincewind i Dwukwiat stali się lodowo-błękitną falą mknącą przez mroczne wymiary ani że rozbrzmiewał dźwięk podobny do gigantycznego kła walącego o skałę, ani że całe życie przemknęło im przed oczami (zresztą Rincewind tyle już razy oglądał swe dotychczasowe życie, że potrafił zasnąć przy co nudniejszych scenach), ani że wszechświat runął na nich niby ogromna galareta.
Zostanie powiedziane — gdyż wykazał to eksperyment — że zabrzmiał dźwięk podobny do stuknięcia drewnianą linijką w kamerton nastrojony na Cis… może Fis, a potem ogarnęło ich uczucie absolutnego bezruchu.
To dlatego, że byli absolutnie nieruchomi i panowała absolutna ciemność.
Rincewindowi przyszło do głowy, że coś się stało.
Zobaczył przed sobą delikatne błękitne linie.
Znowu trafił do wnętrza Octavo. Nie wiedział, co by się stało, gdyby ktoś nagle otworzył księgę. Czy on i Dwukwiat wydaliby się temu komuś barwną ilustracją?
Chyba nie, uznał. Octavo, w którym się znaleźli, było niezwykłą książką, przykutą łańcuchem do pulpitu w podziemiach Niewidocznego Uniwersytetu, który z kolei był zaledwie trójwymiarową reprezentacją wielowymiarowego obiektu, a…
Chwileczkę, pomyślał. Przecież nigdy nie myślę w taki sposób. Ktoś myśli to za mnie…
— Rincewindzie… — odezwał się głos podobny do szelestu starych kart.
— Kto? Ja?
— Pewnie że ty, tępaku jeden.
W sercu Rincewinda na moment rozgorzał płomień oporu.
— Przypomnieliście już sobie, jak rozpoczął się wszechświat? — spytał złośliwie. — Odchrząknięciem, prawda? A może Nabraniem Tchu albo Podrapaniem Się Po Głowie czy może Muszę Sobie Przypomnieć, Mam To Na Końcu Języka?
— Lepiej nie zapominaj, gdzie trafiłeś — upomniał go inny głos, suchy jak drewno. Wydaje się niemożliwe wysyczeć zdanie bez żadnych syczących głosek, jednak głos bardzo się starał.
— Nie zapominać, gdzie trafiłem? Nie zapominać, gdzie trafiłem? — krzyknął Rincewind. — Oczywiście, że nie zapominam. Trafiłem do wrednej księgi i rozmawiam z kupą głosów, których nie widzę. I jak myślicie, dlaczego się wydzieram?
— Zastanawiasz się pewnie, dlaczego znowu cię tu sprowadziliśmy?
— zapytał głos przy jego uchu.
— Nie.
— Nie?
— Co on powiedział? — dopytywał się inny bezcielesny głos.
— Powiedział: nie.
— Naprawdę powiedział: nie?
— Tak.
— Nie!
— Dlaczego?
— Bez przerwy spotyka mnie coś takiego — wyjaśnił Rincewind. — W jednej chwili spadam ze świata, w następnej jestem w książce, a jeszcze następnej lecę na skale, potem obserwuję, jak Śmierć uczy się grać w groblę czy tamę, czy coś tam innego. Dlaczego mam się czemukolwiek dziwić?
— No tak… — mruknął pierwszy głos czując, że traci inicjatywę. — Ale pewnie się zastanawiasz, dlaczego nie chcemy, żeby ktoś nas wypowiedział.
Rincewind zawahał się. Owszem, to pytanie przemknęło mu przez głowę… Tyle że bardzo prędko i rozglądając się nerwowo na boki, żeby na nie coś nie wpadło.
— A czemu ktoś miałby was wypowiedzieć?
— To przez gwiazdę — wyjaśniło zaklęcie. — Czerwoną gwiazdę. Magowie już cię szukają. A kiedy cię znajdą, spróbują wypowiedzieć wszystkie Osiem Zaklęć i zmienić przyszłość. Uważają, że Dysk zderzy się z tą gwiazdą.
Rincewind pomyślał chwilę.
— A zderzy się? — zapytał.
— Niezupełnie, ale za… Co to jest?!
Rincewind zerknął w dół. Z ciemności wynurzył się Bagaż. Pod wiekiem tkwił długi odłamek z ostrza kosy.
— To tylko Bagaż — wyjaśnił.
— Ale nie przywoływałyśmy go tutaj!
— Nikt go nigdzie nie przywołuje. On po prostu się zjawia. Nie zwracajcie na niego uwagi.
— Aha… O czym to mówiliśmy?
— O tej czerwonej gwieździe.
— Racja. To bardzo ważne, żebyś…
— Halo! Halo! Jest tam kto?
Był to cichy, piskliwy głosik i dobiegał z pudełka wciąż zawieszonego na bezwładnej szyi Dwukwiata. Obrazkowy chochlik otworzył luk i zerknął na Rincewinda.
— Gdzie jesteśmy, szefie? — zapytał.
— Nie jestem pewien.
— Ciągle martwi?
— Możliwe.
— Miejmy nadzieję, że dotrzemy gdzieś, gdzie nie będzie trzeba tyle czerni. Czarny się kończy.
Klapka zatrzasnęła się.
Rincewinda nawiedziła ulotna wizja Dwukwiata, który pokazuje wszystkim swoje obrazki i opowiada coś w stylu: „To ja torturowany przez milion demonów” i „To ja z tą zabawną parą, którą poznaliśmy na zamarzniętych zboczach Świata Zmarłych”. Rincewind nie był pewien, co spotyka człowieka, który naprawdę umarł. Autorytety wyrażały się w tej sprawie nieco mętnie. Smagły żeglarz z krawędziowych krain był przekonany, że pójdzie do raju, gdzie czekają sorbet i hurysy. Rincewind nie wiedział, co to są hurysy, jednak po głębszym namyśle doszedł do wniosku, że to małe lukrecjowe rurki do ssania sorbetu. Zresztą od sorbetu i tak dostawał kataru.
— Skoro już zakończyliśmy tę dygresję — oznajmił stanowczo suchy głos — może wrócimy do rzeczy. To bardzo ważne, żebyś nie pozwolił magom odebrać sobie zaklęcia. Straszne będą następstwa zbyt wczesnego wypowiedzenia ośmiu zaklęć.
— Chcę tylko, żeby mnie zostawili w spokoju — odparł Rincewind.
— Dobrze, dobrze. Od chwili, gdy otworzyłeś Octavo, wiedzieliśmy, że można ci zaufać. Rincewind zawahał się.