Terry Pratchett Bogowie, honor, Ankh-Morpork

Noc była bezksiężycowa — dobra z punktu widzenia Twardziela Jacksona.

Łowił ciekawe mątwy, nazywane tak dlatego, że były mątwami, a oprócz tego były ciekawe. Inaczej mówiąc, ich ciekawość była ich najciekawszą cechą.

Wkrótce po tym, jak zaciekawiła je latarnia, którą Twardziel zawiesił na rufie swej łodzi, zaczęło je ciekawić to, w jaki sposób niektóre spośród nich znikają nagle z pluskiem w górze.

Niektóre nawet zaciekawił — choć na krótko — ten ostry, haczykowaty przedmiot, który zbliżał się do nich bardzo szybko.

Ciekawe mątwy były niezwykle wręcz ciekawe. Niestety, niezbyt dobrze radziły sobie z kojarzeniem.

Do terenów rybackich Twardziela Jacksona prowadziła daleka droga, jednak wyprawa zwykle się opłacała. Ciekawe mątwy były niewielkie, nieszkodliwe, trudne do znalezienia i uznawane przez koneserów za stworzenia o najpaskudniejszym smaku na świecie. Co sprawiało, że cieszyły się popularnością w pewnej kategorii restauracji, gdzie wytrawni kucharze przygotowywali dania bez absolutnie żadnego śladu mątwy.

Kłopot Twardziela Jacksona polegał na tym, że dzisiaj, w bezksiężycową noc w okresie tarła, kiedy mątwy były wyjątkowo ciekawe praktycznie wszystkiego, zdawało się, że któryś z tych kucharzy przygotował samo morze.

W polu widzenia nie pojawiło się ani jedno zaciekawione oko. Nie było też ryb, a zwykle sporo ich ściągało do światła. Zauważył tylko jedną. Płynęła pod wodą bardzo szybko i w linii prostej.

Odłożył trójząb i przeszedł na drugi koniec łodzi, gdzie jego syn Les także w skupieniu wpatrywał się w oświetloną latarnią powierzchnię morza.

— Całkiem nic, już od pół godziny — stwierdził Twardziel.

— Na pewno jesteśmy we właściwym miejscu, tato?

Twardziel zbadał wzrokiem horyzont. Na niebie dostrzegł słaby blask, wskazujący miasto Al-Khali na klatchiańskim wybrzeżu. Obejrzał się. Po przeciwnej stronie horyzont także się jarzył — tym razem światłami Ankh-Morpork. Łódź kołysała się łagodnie w połowie drogi między nimi.

— Pewno, że we właściwym — oświadczył, ale pewność opuściła dyskretnie jego słowa.

Bo na morzu panowała cisza. Nie wyglądało jak należy. Łódź kołysała się trochę, ale tylko od ich poruszeń, nie od ruchu fal. Uczucie było takie, jakby zaraz miał nadejść sztorm. Lecz gwiazdy mrugały delikatnie, a na niebie nie było nawet chmurki.

Gwiazdy mrugały też na powierzchni wody. A czegoś takiego nie widuje się często.

— Chyba powinniśmy się stąd wynieść — uznał Twardziel.

Les wskazał ręką obwisły żagiel.

— A czego użyjemy zamiast wiatru, tato?

I wtedy właśnie usłyszeli plusk wioseł.

Wytężając wzrok, Twardziel ledwie dostrzegał kształt innej, zmierzającej ku nim łodzi. Złapał za bosak.

— Wiem, że to ty, złodziejski cudzoziemski draniu!

Wiosła znieruchomiały. Ponad wodą jakiś głos zaśpiewał:

— Obyś pochłanian był przez tysiąc demonów, przeklęta osobo!

Obca łódź podpłynęła bliżej. Wyglądała obco, z oczami wymalowanymi na dziobie.

— Wszystkie wyłowiłeś, co? Poczęstuję cię swoim trójzębem, ty dupożerny śmieciu, ot co!

— Mój krzywy miecz dotknie twojej szyi, ty nieczysty synu psa żeńskiej proweniencji!

Les wyjrzał przez burtę. Na powierzchnię wody wypływały małe bańki.

— Tato… — odezwał się.

— Ten tam to Lepki Arif! — rzucił ze złością ojciec. — Przyjrzyj mu się uważnie! Od lat tu przypływa i kradnie nasze mątwy, kłamliwy mały demon!

— Tato, na morzu…

— Bierz się do wioseł, to powybijam mu te jego czarne zęby!

Les słyszał dobiegający z drugiej łodzi głos.

— …widzisz, synu, jak ten podstępny złodziej ryb…

— Wiosłuj! — wrzasnął jego ojciec.

— Do wioseł! — wrzasnął ktoś w drugiej łodzi.

— A czyje są te mątwy, tato? — zainteresował się Les.

— Nasze!

— Jak to? Zanim je jeszcze złowiliśmy?

— Nie pyskuj, tylko wiosłuj!

— Łódź się nie rusza, tato. Utknęliśmy na czymś.

— Tu jest głębia na sto sążni, chłopcze! Na czym moglibyśmy utknąć?

Les usiłował odczepić wiosło od obiektu, który unosił się z wolna ponad spienioną wodą.

— Wygląda jak…jak kura, tato!

Spod wody rozległ się dźwięk. Brzmiał jak kołyszący się powoli dzwon czy gong.

— Kury nie pływają!

— Ona jest z żelaza, tato!

Twardziel przeszedł na rufę łodzi.

To rzeczywiście była kura. Żelazna kura. Pokrywały ją muszle i wodorosty; ociekała wodą, kiedy wznosiła się coraz wyżej, ku gwiazdom. Stała na grzędzie w kształcie krzyża. Na końcu każdego z czterech ramion krzyża tkwiło coś, co wyglądało jak litera.

Twardziel przysunął latarnię.

— Co jest, do…

A potem uwolnił wiosło i zajął miejsce obok syna.

— Wiosłuj, jakby nas demon gonił, Les!

— Co się dzieje, tato?

— Zamknij się i wiosłuj! Jak najdalej od tego!

— Czy to potwór, tato?

— Gorzej niż potwór, synu! — zawołał Twardziel, gdy wiosła zanurzyły się w wodzie.

Obiekt wyrastał już dość wysoko nad powierzchnią. Stał na czymś w rodzaju wieży…

— Ale co to jest, tato? Co to takiego?

— To jakiś przeklęty kurek na dachu!


Ogólnie rzecz biorąc, nie wystąpiły poważniejsze komplikacje natury geologicznej. Tonięciu kontynentów zwykle towarzyszą wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi i armady małych łódek niosących starszych mężczyzn, którzy nie mogą się doczekać, by wznosić piramidy i mistyczne kamienne kręgi na nowych lądach, gdzie można oczekiwać, że posiadanie prawdziwie starożytnej wiedzy okultystycznej przyciągnie dziewczęta. Ale wynurzenie tego konkretnego lądu wywołało ledwie zmarszczkę w czysto fizycznej płaszczyźnie rzeczywistości. Można uznać, że wkradł się z powrotem — jak kot, który znikł na parę dni i wie, że człowiek się o niego martwił.

Wokół brzegów Okrągłego Morza wielka fala, wysoka już tylko na pięć czy sześć stóp, gdy do nich dotarła, wzbudziła liczne komentarze. A w pewnych bardzo nisko położonych obszarach mokradeł woda zmoczyła parę wiosek, gdzie żyli ludzie, którymi nikt się specjalnie nie przejmował. Jednak w czysto geologicznym sensie nic wielkiego się nie wydarzyło.

W czysto geologicznym sensie…


— To jest miasto, tato! Patrz, widać okna i…

— Mówiłem ci, nie gadaj, tylko wiosłuj!

Strumienie morskiej wody płynęły ulicami. Po obu stronach wynurzały się z piany wielkie, obwieszone wodorostami budynki.

Ojciec i syn z całych sił starali się uniknąć zderzenia z nimi, gdy łódź sunęła naprzód. A że — jak mówi pierwsza lekcja sztuki wiosłowania — robi się to, patrząc w przeciwną stronę, nie zauważyli drugiej łodzi…

— Ty idioto!

— Głupku!

— Nie dotykaj tego domu! Ta ziemia należy do Ankh-Morpork!

Obie łodzie kręciły się wokół siebie w chwilowym wirze.

— Obejmuję tę ziemię w posiadanie w imieniu szeryfa Al-Khali!

— My pierwsi ją zobaczyliśmy! Les, powiedz mu, że widzieliśmy ją pierwsi!

— My ją zobaczyliśmy pierwsi, zanim wy ją zobaczyliście pierwsi!

— Les, widziałeś? Chciał mnie uderzyć wiosłem!

— Ale tato, wymachujesz trójzębem…

— Widzisz, jak niegodnie nas atakuje, Akhanie!

Zgrzytnęły oba kile, a łodzie zaczęły się przechylać, osiadając w dennym mule.

— Spójrz, ojcze, jaki ciekawy posąg…

— Postawił stopę na klatchiańskim gruncie! Złodziej mątw!

— Zabieraj swoje brudne sandały z terytorium Ankh-Morpork!

— Och, tato…

Dwaj rybacy przestali na siebie krzyczeć, głównie dlatego, że musieli nabrać tchu. Kraby umykały na boki. Woda spływała między kępami zielska, ryjąc wąwozy w szarym mule.

— Ojcze, popatrz! Przetrwały kolorowe mozaiki na…

— Moje!

— Moje!

Les pochwycił wzrok Akhana. Wymienili krótkie spojrzenia, modulowane jednak sporą ilością informacji. Przekaz rozpoczynał się od czystego, galaktycznych rozmiarów zakłopotania faktem posiadania rodziców i rozwijał tę kwestię dalej.

— Tato, przecież nie musimy… — zaczął Les.

— Zamknij się! Myślę o twojej przyszłości, chłopcze…

— Tak, ale kogo obchodzi, kto zobaczył tę ziemię pierwszy, tato? Obaj jesteście setki mil od domu! Znaczy, kto w ogóle się dowie?

Dwaj poławiacze mątw spoglądali na siebie wrogo. Nad nimi wyrastały ociekające wodą budynki. W ścianach były dziury, które mogły być drzwiami, i puste otwory, które zapewne kiedyś służyły za okna. Jednak wewnątrz panowała ciemność. Od czasu do czasu Lesowi wydawało się, że coś pełznie w mule. Twardziel Jackson odchrząknął.

— Chłopak ma rację — wymruczał. — Nie warto się spierać. Tylko nas czterech…

— W samej rzeczy — zgodził się Arif.

Odstąpili ostrożnie, cały czas obserwując się nawzajem. Potem, niemal równocześnie, aż zabrzmiało to jak chór, wrzasnęli:

— Bierz łódź!

Przez kilka chwil trwało zamieszanie, po czym obie pary, każda dźwigając nad głowami swoją łódź, ruszyły biegiem, ślizgając się po zabłoconych ulicach.

Musieli zatrzymać się i zawrócić, przy wtórze okrzyków „Aha! Do tego jeszcze porywacz, co?”, by zabrać właściwych synów.

Jak wie nawet początkujący odkrywca, nagroda przypada nie temu, kto pierwszy postawi stopę na dziewiczym lądzie, ale temu, kto pierwszy dostarczy ową stopę do domu. Jeśli wciąż jest umocowana do nogi, można to uznać za dodatkową premię.


Kurki na dachach w Ankh-Morpork obracały się ze zgrzytem na wietrze. Bardzo niewiele z nich było rzeczywiście reprezentacjami Avis domestica. Przedstawiały smoki, ryby i najrozmaitsze inne zwierzęta. Na dachu budynku Gildii Skrytobójców ze skrzypieniem ustawiła się w nowej pozycji sylwetka jednego z członków w płaszczu i ze sztyletem w gotowości. Na Gildii Żebraków blaszana ręka prosiła wiatr o miedziaka. Na Gildii Rzeźników wąchała powietrze miedziana świnia. Na dachu Gildii Złodziei prawdziwy, choć martwy nielicencjonowany złodziej zakręcił się powoli, co dowodzi, do czego człowiek jest zdolny, jeśli naprawdę spróbuje — a przynajmniej jeśli spróbuje kraść bez licencji.

Kurek na kopule biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu się spóźniał. Miało minąć jeszcze pół godziny, nim pokaże zmianę — ale zapach morza już teraz dryfował nad miastem.

Istniała tradycja, że na placu Sator mówcy stawali na pustych skrzynkach i wygłaszali swoje tyrady. „Mówcy” jest zresztą określeniem mocno naciągniętym, by objąć rzucających gromy, wygłaszających kazania, a z rzadka także osobników zajętych tylko sobą i do siebie mamroczących, którzy pojawiali się w tłumie. Tradycyjnie ludzie mówili, co tylko leżało im na sercu, możliwie jak najgłośniej. Patrycjusz, jak głosiła plotka, spoglądał na ten zwyczaj pobłażliwym okiem. To prawda. Ale też bardzo uważnym. Prawdopodobnie wysyłał tam kogoś, kto wszystko notował.

Podobnie jak Straż Miejska.

To nie jest szpiegowanie, powtarzał sobie komendant Vimes. Szpiegowanie polega na skradaniu się i zaglądaniu w okna. Nie jest szpiegowaniem sytuacja, kiedy człowiek musi się trochę cofnąć, żeby nie stracić słuchu.

Nie patrząc, wyciągnął rękę i zapalił zapałkę o sierżanta Detrytusa.

— To żem był ja, sir — oznajmił z wyrzutem troll.

— Przepraszam, sierżancie. — Vimes przypalił sobie cygaro.

— Żaden problem.

Znowu zaczęli słuchać mów.

To ten wiatr, myślał Vimes. Niesie coś nowego…

Zwykle mówcy roztrząsali najróżniejsze tematy, wiele z nich na granicy obłędu albo gdzieś w spokojnych dolinach po drugiej stronie. Teraz jednak zachowywali się jak monomaniacy.

— …najwyższy czas dać im lekcję! — wrzeszczał najbliższy. — Dlaczego nasi tak zwani rządzący nie słuchają głosu ludu? Ankh-Morpork ma już dość tych zadufanych opryszków! Odbierają nam ryby, odbierają nam handel, a teraz jeszcze kradną naszą ziemię!

Byłoby lepiej, gdyby ludzie wiwatowali, myślał Vimes. Ludzie wiwatowali wszystkim mówcom bez różnicy, żeby ich zachęcić. Ale teraz, stłoczeni wokół, tylko kiwali głowami. Oni naprawdę myślą tak, jak on mówi, stwierdził w duchu.

— Ukradli mój towar! — krzyknął mówca naprzeciwko. — To przeklęte pirackie imperium! Zaatakowali mnie! Na wodach Ankh-Morpork!

Odpowiedzią był ogólny pomruk słusznego oburzenia.

— A co ukradli, panie Jenkins? — odezwał się głos spośród tłumu.

— Ładunek kosztownych jedwabi!

Słuchający syknęli wzburzeni.

— Ach, zatem nie suszone rybie podroby i gnijące mięso? O ile pamiętam, to pańskie zwykłe ładunki.

Jenkins usiłował wypatrzyć mówiącego.

— Cenne jedwabie! — powtórzył. — Ale czy miasto to obchodzi? Nic a nic!

— Skandal! — zabrzmiały okrzyki.

— A czy miasto zostało powiadomione? — pytał głos.

Ludzie zaczęli wyciągać szyje. Po chwili tłum rozstąpił się nieco, odsłaniając postać komendanta Vimesa ze Straży Miejskiej.

— No więc… ja… — zaczął Jenkins. — No… tego…

— Mnie to obchodzi — zapewnił spokojnie Vimes. — Wytropienie ładunku cennych jedwabi cuchnących rybimi flakami nie powinno być zbyt trudne.

Rozległy się śmiechy. Mieszkańcy Ankh-Morpork lubili pewne urozmaicenie w swym ulicznym teatrze.

Vimes mówił pozornie do sierżanta Detrytusa, lecz cały czas patrzył na Jenkinsa.

— Detrytus, pójdziesz z tym oto panem Jenkinsem, dobrze? Jego łódź to „Milka”, o ile pamiętam. Pan Jenkins pokaże ci listy ładunkowe, manifesty, pokwitowania i całą resztę. Potem załatwimy tę sprawę raz-dwa.

Brzdęknęło, gdy potężna dłoń Detrytusa uderzyła o hełm.

— Tajest!

— Ale… no… nie możecie — tłumaczył pospiesznie Jenkins. — Oni… tego… Oni ukradli też wszystkie papiery.

— Doprawdy? Żeby mogli zwrócić towar, gdyby im nie pasował?

— No bo… Zresztą statek wypłynął. Tak. Wypłynął. Wie pan, muszę jakoś odrobić straty.

— Odpłynął? Bez kapitana? — zdziwił się Vimes. — Czyli dowodzi pan Scoplett? Pierwszy oficer?

— Tak, tak…

— A niech to! — Vimes teatralnym gestem pstryknął palcami. — Ten człowiek, którego wsadziliśmy do celi pod zarzutem Hałaśliwej Nietrzeźwości wczoraj w nocy… Będziemy musieli oskarżyć go też o podszywanie się. Znowu papierkowa robota, normalnie nie można nadążyć…

Jenkins usiłował odwrócić wzrok, ale spojrzenie Vimesa ściągało go z powrotem. Chwilowe drżenie wargi sugerowało, że szykuje ripostę, ale miał dość rozumu, by zauważyć, że uśmiech komendanta jest tak wesoły jak ten, który płynie bardzo szybko w stronę tonącego człowieka. I ma u góry płetwę.

Podjął więc rozsądną decyzję i zrezygnował.

— Ja już… no… pójdę uporządkować… Lepiej pójdę i… tego… — tłumaczył, przepychając się przez tłum.

Ludzie czekali jeszcze chwilę, by sprawdzić, czy nie wydarzy się coś ciekawego. Potem, rozczarowani, ruszyli szukać innych rozrywek.

— Mam iść i obejrzeć mu łódź? — spytał Detrytus.

— Nie, sierżancie. Nie będzie tam żadnego jedwabiu ani żadnych papierów. Niczego nie będzie oprócz aromatu rybich flaków.

— O żeż, ci Klatchianie kradną wszystko, czego się nie przybije, co?

Vimes pokręcił głową i ruszył przed siebie.

— W Klatchu nie mają trolli, prawda? — zapytał.

— Nie, sir. To przez upał. Trollowe mózgi w upale nie działają. — Dłonie Detrytusa postukiwały cicho, kiedy ciągnął je po bruku. — Gdybym żem pojechał do Klatchu, tobym był naprawdę gupi.

— Detrytus…

— Tajest.

— Nigdy nie wybieraj się do Klatchu.

— Tajest!

Kolejny mówca ściągnął więcej słuchających. Stał przed wielkim transparentem głoszącym: BRUDNE CUDOZIMSKIE ŁAPSKA PRECZ OD LESHPU.

— Leshp — rzekł Detrytus. — To jest taka nazwa, co się nie wgryzie.

— To wyspa, która w zeszłym tygodniu wynurzyła się z morza — wyjaśnił przygnębiony Vimes.

Słuchali, jak mówca oznajmia, że Ankh-Morpork ma obowiązek chronić swych mieszkańców i obywateli na nowej ziemi.

— Jak to jest, że mają tam mieszkańców, i jeszcze obywateli, jak ona dopiero co się wynurzyła spod wody? — zdziwił się Detrytus.

— Dobre pytanie.

— Wstrzymywali oddech czy co?

— Wątpię.

W powietrzu unosi się coś więcej niż tylko słony zapach morza, myślał Vimes. Krążyły też inne prądy. Wyczuwał je. Nagle głównym problemem okazał się Klatch.

Już od prawie stu lat między Ankh-Morpork i Klatchem panował pokój — a przynajmniej stan niewojny. W końcu były to sąsiednie państwa.

Sąsiedzi… ha! Ale co to oznacza? Straż mogłaby opowiedzieć to i owo o sąsiadach. Tak samo jak prawnicy, zwłaszcza ci naprawdę bogaci, dla których słowo „sąsiad” znaczyło kogoś, kto będzie się przez dwadzieścia lat procesował o pasek ogrodu szerokości dwóch cali. Ludzie żyją obok siebie całe lata, codziennie w drodze do pracy przyjaźnie kiwają sobie głowami, a potem zdarza się jakiś drobiazg i ktoś musi wyciągać sobie z ucha widły.

A teraz jakaś przeklęta skała wynurzyła się z morza i wszyscy zachowują się tak, jakby Klatch pozwolił swoim psom szczekać przez całą noc.

Aagragaah — powiedział smętnie Detrytus.

— Nie przejmuj się mną, tylko nie pluj mi na buty — odparł Vimes.

— Znaczy… — Detrytus machnął wielką dłonią. — Takie… rzeczy, co one źle pachną… — Urwał, myśląc intensywnie. — Aagragaah. Znaczy, tak jakby, taki czas, jak się widzi te takie kamyki i się zwyczajnie wie, że zaraz spadnie wielka lawina i już za późno, coby uciekać. Taka chwila to aagragaah.

Vimes poruszył wargami.

— Złe przeczucia?

— Trafiony.

— A skąd się wzięło to słowo?

Detrytus wzruszył ramionami.

— Może się nazywają od głosu, co się go wydaje, kiedy kogoś trafi tysiąc ton skały.

— Złe przeczucia… — Vimes potarł podbródek. — Tak… Mnie ich też nie brakuje.

Lawiny, myślał. Śnieżne płatki opadają, lekkie jak piórka, i nagle całe zbocze góry się rusza…

Detrytus zerknął na niego chytrze.

— Wiem, co wszyscy mówią — oświadczył. — Weź trzonek noża, to będzie tępy jak Detrytus. Ale ja tam wiem, skąd wiatr wieje.

Vimes z nowym szacunkiem popatrzył na sierżanta.

— Zauważyłeś?

Troll z przebiegłą miną stuknął palcem w hełm.

— To całkiem proste. Widzi pan, komendancie, na dachach wszystkie te małe kuraki, smoki i różne? I tego biedaka na Gildii Złodziejów? Wystarczy na nie popatrzyć. One wiedzą. Nie mam pojęcia, jak to robią, że zawsze pokazują w dobrą stronę.

Vimes uspokoił się nieco. Inteligencja Detrytusa wcale nie była taka niska — jak na trolla. Mieścił się gdzieś pomiędzy głowonogiem a linoskoczkiem. Można jednak mieć pewność, że nie pozwoli, by mu to w czymkolwiek przeszkodziło.

Detrytus mrugnął porozumiewawczo.

— I to mi wygląda jak ten czas, kiedy się idzie i znajduje taką wielką, solidną maczugę, a potem słucha taty, co opowiada, jak to kiedyś pobił krasnoludy, jak jeszcze był mały — powiedział. — Coś krąży w powietrzu, nie?

— Eee… tak — przyznał Vimes.

Coś zatrzepotało mu nad głową. Westchnął ciężko. Przybywała wiadomość.

Gołębiem.

Próbowali wszystkiego innego. Smoki bagienne miały skłonność do wybuchania w powietrzu, chochliki zjadały wiadomości, a semaforowe hełmy nie okazały się skuteczne, zwłaszcza przy silnym wietrze. Wtedy kapral Tyłeczek zauważyła, że gołębie w Ankh-Morpork — z powodu wielu stuleci tępienia przez miejską populację gargulców — są znacznie bardziej inteligentne od większości gołębi. Co prawda, zdaniem Vimesa, nie była to wielka sztuka, ponieważ istnieją rzeczy wyrastające na starym wilgotnym chlebie, które są bardziej inteligentne od większości gołębi.

Wyjął z kieszeni garść ziarna. Gołąb, posłuszny starannej tresurze, usiadł mu na ramieniu. Posłuszny wewnętrznym naciskom, wypróżnił się.

— Wiesz co? Musimy znaleźć coś lepszego — oświadczył Vimes, rozwijając karteczkę. — Za każdym razem, kiedy wysyłamy wiadomość do funkcjonariusza Rzygacza, on ją zjada.

— No, przecie jest gargulcem — przypomniał Detrytus. — Myśli, że przyleciał obiad.

— Och — mruknął Vimes. — Jego lordowska mość oczekuje mojego przybycia. Jak miło.


Lord Vetinari słuchał w skupieniu, ponieważ przekonał się, że pilne słuchanie zwykle zbija ludzi z tropu. A na spotkaniach takich jak dzisiejsze, kiedy gromadzili się przywódcy społeczności miasta, wsłuchiwał się w tym większym skupieniu. Gdyż to, co ludzie mówili, było tym, co chcieli, by usłyszał. Zwracał więc baczną uwagę na przerwy, chwile ciszy poza słowami. Tam kryło się to, o czym — mieli nadzieję — nic nie wie i woleliby, żeby tego nie odkrył.

W tej chwili zwracał uwagę na kwestie, których lord Downey z Gildii Skrytobójców jakoś nie poruszał w swej długiej opowieści o wysokim poziomie szkolenia w gildii i jej wartości dla miasta. W końcu zamilkł, uciszony agresywną koncentracją Patrycjusza.

— Dziękuję, lordzie Downey — powiedział Vetinari. — Jestem przekonany, że wiedząc to wszystko, będziemy spać o wiele mniej spokojnie. Jest tylko jeden drobiazg. O ile pamiętam, skrytobójcy nazywali się kiedyś asasynami, a słowo to pochodzi z klatchiańskiego?

— No… w samej rzeczy.

— Mam też wrażenie, że wielu waszych studentów pochodzi, jak się okazuje, z Klatchu i krain z nim sąsiadujących?

— Niedościgniony poziom naszej edukacji…

— Oczywiście. Zatem mówi mi pan, jeśli dobrze się zastanowić, że ich asasyni zajmują się tym dłużej, znają dobrze nasze miasto, a także dzięki wam udoskonalili swój tradycyjny kunszt?

— Eee…

Patrycjusz zwrócił się do pana Burleigha.

— Z pewnością jednak dysponujemy przewagą uzbrojenia, panie Burleigh?

— Ależ tak. Można mówić co się chce o krasnoludach, ale i my produkujemy ostatnio znakomity sprzęt — zapewnił przewodniczący Gildii Zbrojmistrzów.

— No tak. Przynajmniej to daje pewną pociechę.

— Tak — zgodził się Burleigh. Minę miał smętną. — Jednakże w produkcji broni ważny jest pewien fakt… dość istotny fakt…

— Jak sądzę, chce nam pan powiedzieć, że istotny fakt w interesie z produkcją broni to ten, że jest to interes.

Burleigh wyglądał, jakby zerwał się z haka tylko po to, by nadziać się na większy.

— No… tak.

— Że, ściśle mówiąc, broń jest na sprzedaż.

— No… właśnie.

— Dla każdego, kto zechce ją kupić.

— No… tak.

— Niezależnie od celów, dla jakich zechce jej użyć?

Producent sprzętu bojowego zrobił urażoną minę.

— Słucham? Oczywiście. Przecież to jest broń.

— I podejrzewam, że w ostatnich latach bardzo lukratywnym rynkiem był Klatch?

— W zasadzie… Szeryf potrzebuje jej do pacyfikacji odległych regionów…

Patrycjusz wyciągnął rękę. Drumknott, sekretarz, wręczył mu kartkę papieru.

— Wielki Wyrównywacz, samojezdna dziesięciorzędowa 500-funtowa kusza — przeczytał. — I jeszcze, niech znajdę… Meteor, automatyczny miotacz gwiazdek do rzutów, dekapituje na dwadzieścia kroków, zwrot pieniędzy w przypadku niepełnej dekapitacji.

— Słyszałeś kiedy o D’regach, panie? — zapytał Burleigh. — Mówią, że jedyna metoda pacyfikacji któregoś z nich to walić go po wielekroć toporem, a to, co zostanie, zakopać pod kamieniem. I nawet wtedy lepiej wybrać ciężki kamień.

Patrycjusz sprawiał wrażenie, że przygląda się rysunkowi Derwisza MK III, bolas z drutu kolczastego. Zapadła bolesna cisza. Burleigh spróbował ją wypełnić, co zawsze jest poważnym błędem.

— Poza tym tworzymy tak potrzebne w Ankh-Morpork miejsca pracy — wymamrotał.

— Eksportując broń do innych krajów — dokończył Vetinari.

Oddał sekretarzowi papier i przeszył Burleigha przyjaznym uśmiechem.

— Bardzo się cieszę, że ta gałąź przemysłu tak znakomicie sobie radzi — zapewnił. — Będę o tym szczególnie dobrze pamiętał.

Złożył dłonie.

— Sytuacja jest ciężka, panowie — rzekł.

— Czyja? — spytał Burleigh.

— Słucham?

— Co? Och, przepraszam, panie. Myślałem o czymś innym.

— Chodziło mi o to, że pewna liczba naszych obywateli popłynęła na tę nieszczęsną wyspę. Podobnie, o ile mi wiadomo, jak pewna liczba Klatchian.

— Ale dlaczego nasi ludzie tam wyruszają? — wtrącił pan Boggis z Gildii Złodziei.

— Ponieważ demonstrują tym mocnego ducha pionierów, a także szukają bogactw i… dodatkowych bogactw na nowych terytoriach.

— A co mają z tego Klatchianie? — spytał Downey.

— Och, oni tam docierają, ponieważ są bandą pozbawionych zasad oportunistów, zawsze gotowych ukraść coś bez ryzyka — wyjaśnił Vetinari.

— Mistrzowskie podsumowanie, jeśli wolno zauważyć — pochwalił Burleigh, uznając, że powinien poprawić swoją pozycję.

Patrycjusz znów zajrzał do notatek.

— Och, najmocniej panów przepraszam — powiedział. — Zdaje się, że odczytałem te zdania w odwrotnym porządku… Panie Slant, chyba ma pan coś do powiedzenia w tej kwestii?

Przewodniczący Gildii Prawników odchrząknął. Dźwięk przypominał śmiertelny kaszel i formalnie biorąc nim był, gdyż pan Slant od kilkuset lat był zombi. Co prawda zapisy historyczne stwierdzały, że jedyna różnica, jaka pojawiła się od chwili śmierci, polegała na tym, że zaczął pracować też w czasie przerwy śniadaniowej.

— Istotnie — zgodził się i otworzył gruby tom. — Historia miasta Leshp i otaczających go ziem jest nieco mglista. Wiadomo jednak, że znajdowało się nad powierzchnią morza prawie tysiąc lat temu. Zapisy sugerują, że uznawane było za część imperium ankhmorporskiego…

— Jaka jest natura owych zapisów i czy wyjaśniają, kto zajmował się tym uznawaniem? — spytał Patrycjusz. Drzwi otworzyły się i wszedł Vimes. — Ach, to pan, komendancie. Proszę usiąść. Niech pan kontynuuje, panie Slant.

Zombi nie lubił, kiedy mu przerywano. Odchrząknął ponownie.

— Zapisy dotyczące zaginionej krainy pochodzą sprzed kilkuset lat, panie. I oczywiście są to nasze zapisy.

— Tylko nasze?

— Nie bardzo widzę, jakie jeszcze mogłyby mieć zastosowanie — odparł surowo pan Slant.

— Klatchiańskie, na przykład? — wtrącił Vimes siedzący po przeciwnej stronie stołu.

— Sir Samuelu, język klatchiański nie ma nawet słowa oznaczającego prawnika.

— Naprawdę? To szczęściarze.

— Uważamy — oznajmił Slant, odwracając nieco krzesło tak, by nie musiał patrzyć na Vimesa — że nowa ziemia należy do nas prawem Wspaniałego Królestwa, prawem Eksterytorialności, a co najważniejsze, Acquiris Quodcumque Rapis. Jak mnie poinformowano, tym razem to jeden z naszych rybaków pierwszy postawił na niej stopę.

— Słyszałem, że według Klatchian był to jeden z ich rybaków — zauważył Vetinari.

Przy końcu stołu Vimes bezgłośnie poruszał wargami. Zaraz, jak to będzie… Acquiris…

— „Dostajesz, co złapiesz”? — powiedział na głos.

— Nie uwierzymy im chyba na słowo — rzekł Slant, ostentacyjnie ignorując komendanta. — Proszę wybaczyć, panie, ale nie uwierzę, by dumne Ankh-Morpork słuchało poleceń bandy złodziei w ręcznikach na głowach.

— Nie, na honor! Najwyższy czas, żeby dać lekcję Rysiowi Klatchysiowi — odezwał się lord Selachii. — Pamiętacie tę zeszłoroczną historię z kapustą? Nie przyjęli ładunku z dziesięciu statków!

— A przecież wszyscy wiedzą, że robaki poprawiają smak — dokończył Vimes, jakby do siebie.

Patrycjusz rzucił mu uważne spojrzenie.

— Otóż to — zgodził się Selachii. — Dobre, uczciwe białko. A pamiętacie, jakie kłopoty miał kapitan Jenkins z transportem baraniny? Chcieli go zamknąć! W klatchiańskim więzieniu!

— To chyba niemożliwe! Mięso jest przecież najlepsze, kiedy zielenieje — rzekł Vimes.

— Zresztą smakowałoby tak samo pod tym całym curry — wtrącił Burleigh. — Byłem kiedyś na bankiecie w ich ambasadzie i wiecie, co mi kazali jeść? Owcze…

— Bardzo przepraszam, panowie. — Komendant wstał. — Muszę pilnie załatwić pewne sprawy.

Skinął głową Patrycjuszowi i szybko wyszedł. Zamknął za sobą drzwi i nabrał do płuc świeżego powietrza, choć w tej chwili z radością odetchnąłby głęboko nawet w garbarni.

Kapral Tyłeczek wstała i spojrzała na niego pytająco. Obok niej leżała gruchająca łagodnie skrzynka.

— Coś się dzieje. Biegnij… to znaczy poślij gołębia do Yardu — polecił Vimes.

— Tak?

— Od tej chwili odwołuję wszystkie przepustki, a wszystkich funkcjonariuszy, ale naprawdę wszystkich, chcę widzieć w Yardzie o… powiedzmy, o szóstej.

— Tak jest. Potrzebny będzie drugi gołąb, chyba że napiszę bardzo małymi literami.

Tyłeczek odeszła.

Vimes wyjrzał przez okno. Przed pałacem zawsze krążyli ludzie, ale dzisiaj był tam… właściwie nie tłum, raczej tylko więcej ludzi, niż się zwykle widziało. Kręcili się. Jakby na coś czekali.

Klatch!

Wszyscy wiedzą.

Poczciwy Detrytus miał rację. Człowiek niemal słyszał, jak spadają kamyki. To nie paru rybaków się pokłóciło, tu chodzi o całe wieki… czego? Coś jakby dwóch potężnych mężczyzn próbowało się zmieścić w małym pomieszczeniu; starają się być uprzejmi, aż pewnego dnia jeden z nich musi się przeciągnąć, a wkrótce potem obaj rozwalają meble.

Ale to przecież nie może się zdarzyć, prawda? Z tego, co słyszał, obecny szeryf jest władcą kompetentnym, zajętym głównie pacyfikacją awanturniczych rubieży swojego imperium. Wielkie nieba, przecież Klatchianie żyją w Ankh-Morpork! Są Klatchianie, którzy urodzili się w Ankh-Morpork! Człowiek widzi chłopaka, który na całej twarzy ma wypisane wielbłądy, a kiedy otworzy usta, okazuje się, że ma ankhijski akcent, tak ciężki, że skały mógłby kruszyć. Pewnie, opowiada się dowcipy o dziwacznym jedzeniu i cudzoziemcach, ale na pewno…

Niezbyt śmieszne dowcipy, jeśli się chwilę zastanowić.

Kiedy się słyszy wybuch, nie ma już czasu na zastanawianie się, jak długo skwierczał lont.

Wracał do Sali Szczurów, kiedy usłyszał podniesione głosy.

— Ponieważ, lordzie Selachii — tłumaczył Patrycjusz — to nie są już dawne czasy. Nie uznaje się za… uprzejmość wysyłanie okrętu, żeby, jak pan to określił, pokazać Rysiowi Klatchysiowi, że zbłądził. Przede wszystkim nie mamy już żadnych okrętów, od dnia kiedy czterysta lat temu zatonęła „Mary-Jane”. I czasy się zmieniły. Dzisiaj cały świat obserwuje. W dodatku, lordzie, nie możemy już powiedzieć „Na co się gapicie?” i podbić im oka. — Oparł się na krześle. — Jest Chimeria, Khanli, Efeb i Tsort. A ostatnio także Muntab. I Omnia. Część z nich to potężne narody, panowie. Wielu nie podoba się obecna, ekspansjonistyczna polityka Klatchu, ale nas także zbytnio nie lubią.

— A czemuż to? — zdziwił się lord Selachii.

— Cóż… Albowiem w naszej historii z tymi, których nie okupowaliśmy, prowadziliśmy zwykle wojny. A z jakichś powodów rzeź tysięcy ludzi na ogól tkwi w pamięci.

— Och, historia… To przeszłość.

— Dobre miejsce dla historii, przyznaję — zgodził się z powagą Patrycjusz.

— Chciałem powiedzieć: dlaczego nas teraz nie lubią? Czy jesteśmy im winni pieniądze?

— Nie. W większości przypadków to oni są nam winni. Co oczywiście stanowi o wiele lepszy powód dla braku sympatii.

— A co ze Sto Lat, Pseudopolis i innymi miastami? — zapytał lord Downey.

— Też nas specjalnie nie lubią.

— Czemu? Przecież łączy nas wspólne dziedzictwo! — obruszył się lord Selachii.

— Owszem, ale to wspólne dziedzictwo składa się głównie z wojen toczonych ze sobą nawzajem — przypomniał Vetinari. — Trudno oczekiwać mocnego wsparcia. To dość pechowa sytuacja, albowiem tak się składa, że nie mamy armii. Oczywiście, nie jestem specjalistą w dziedzinach militarnych, ale wydaje mi się, że w prowadzeniu wojny jest ona elementem kluczowym. — Rozejrzał się po zebranych. — Faktem jest, że Ankh-Morpork stanowczo się sprzeciwia utrzymywaniu stałej armii.

— Wszyscy wiemy, dlaczego ludzie nie ufają armii — stwierdził lord Downey. — Duża liczba uzbrojonych ludzi, którzy nie mają nic do roboty… Różne rzeczy przychodzą im do głowy.

Vimes zauważył, że wszystkie spojrzenia kierują się ku niemu.

— Coś podobnego — odezwał się z nieszczerym ożywieniem. — Czyżby była to aluzja do „Kamiennej Gęby” Vimesa, który poprowadził miejską milicję do buntu przeciwko tyranowi, by zaprowadzić jakiś rodzaj sprawiedliwości i swobody? Wydaje mi się, że tak! A czy był wtedy komendantem Straży Miejskiej? Wielkie nieba, rzeczywiście! Czy został powieszony, poćwiartowany i pochowany w pięciu grobach? I czy jest dalekim przodkiem obecnego komendanta? Coś takiego, tyle zbiegów okoliczności naraz, prawda? — Z jego głosu znikł ton maniakalnej wesołości, zastąpiony gniewnym warknięciem. — Zgadza się! A kiedy już mamy to za sobą, czy ktoś chciałby zgłosić jakąś rzeczową uwagę?

Nastąpiła ogólna zmiana pozycji i grupowe chrząkanie.

— Co z najemnikami? — zapytał Boggis.

— Kłopot z najemnikami polega na tym — odparł Patrycjusz — że trzeba im zapłacić, by zaczęli walkę. I jeśli nie ma się wyjątkowego szczęścia, w rezultacie trzeba im zapłacić jeszcze więcej, żeby jej zaprzestali…

Selachii uderzył pięścią w stół.

— Trudno! Będziemy walczyć sami! Za naszych bogów, honor i Ankh-Morpork!

— Może by się przydało — przyznał Vetinari. — Bo za pieniądze to raczej niemożliwe. Właśnie chciałem powiedzieć, że nie stać nas na najemników.

— Jak to możliwe? — zdumiał się lord Downey. — Czyż nie płacimy podatków?

— Ach… Domyślałem się, że ta kwestia zostanie podniesiona. — Vetinari uniósł rękę i na ten znak sekretarz wsunął mu w dłoń arkusz papieru. — Niech no znajdę… O, jest. Gildia Skrytobójców… Przychody brutto w zeszłym roku: 13 207 048 AM$. Podatki odprowadzone za zeszły rok: czterdzieści siedem dolarów, dwadzieścia dwa pensy i coś, co po zbadaniu okazało się hershebiańskim półdongiem, wartym jedną ósmą pensa.

— Wszystko całkowicie zgodnie z prawem! Gildia Księgowych…

— A właśnie, Gildia Księgowych. Przychody brutto 7 999 011 AM$. Odprowadzony podatek: zero. Ale tak, widzę, że złożyli wniosek o zwrot 200 000 AM$.

— A to, co otrzymaliśmy, chcę zaznaczyć, zawierało także hershebiańskiego półdonga.

— Co wychodzi, to wraca — wyjaśnił chłodno Patrycjusz. Rzucił papier na stół. — Zbieranie podatków, panowie, przypomina hodowlę krów. Chodzi o to, by uzyskać jak najwięcej mleka przy minimalnym muczeniu. Lękam się powiedzieć to wprost, ale ostatnio dostajemy wyłącznie „muu”.

— Czy sugeruje pan, że Ankh-Morpork jest w stanie bankructwa? — upewnił się Downey.

— Oczywiście. Lecz równocześnie pełne jest ludzi bogatych. Mam nadzieję, że swoje fortuny wydają na miecze.

— I pozwolił pan na tak powszechne unikanie podatków? — nie dowierzał Selachii.

— Ależ podatki nie są unikane. Nie są też omijane. Po prostu nie są płacone.

— Obrzydliwy stan rzeczy.

Patrycjusz zmarszczył brwi.

— Komendancie…

— Tak, sir?

— Zechce pan uprzejmie sformować zespół swoich najbardziej doświadczonych ludzi, porozumieć się z poborcami i odebrać zaległe podatki? Mój sekretarz przekaże panu listę największych dłużników.

— Tak jest, sir. A gdyby się opierali? — Vimes uśmiechnął się złośliwie.

— Ależ jak mogliby się opierać, komendancie? To przecież zgodna wola przywódców naszego społeczeństwa. — Wziął od sekretarza kolejny dokument. — Spójrzmy tylko… Na szczycie listy…

Lord Selachii zakaszlał nerwowo.

— Już o wiele za późno na takie nonsensy — oświadczył.

— Mleko się rozlało — zgodził się Downey.

— Martwe i pogrzebane — dodał Slant.

— Ja swoje zapłaciłem — rzucił Vimes.

— Podsumujmy zatem — rzekł Vetinari. — Nie sądzę, by ktokolwiek uważał, że dwa dorosłe narody powinny walczyć o kawałek skały. Nie chcemy walczyć, ale…

— Jeśli nas zmuszą, na bogów, honor i Ankh-Morpork, pokażemy tym… — zaczął lord Selachii.

— Nie mamy okrętów. Nie mamy ludzi. Pieniędzy też nie mamy. Nie ma kto w pierwszym szeregu podążyć na bój. Tym bardziej w następnych. Naturalnie, posiadamy sztukę dyplomacji. Zadziwiające, czego można dokonać właściwymi słowami.

— Niestety, właściwe słowa chętniej bywają słuchane, jeśli ma się również solidny kij — zauważył lord Downey.

Selachii uderzył w stół.

— Wcale nie musimy z nimi rozmawiać! Panowie, od nas zależy, czy im pokażemy, że nie mogą nami pomiatać. Musimy formować regimenty!

— Aha, prywatne armie? — mruknął Vimes. — Pod dowództwem kogoś, kogo jedyną kwalifikacją jest to, że może zapłacić za tysiąc śmiesznych hełmów?

Ktoś siedzący w połowie długości stołu pochylił się nagle. Aż do tej chwili Vimes sądził, że śpi, i kiedy lord Rust przemówił, rzeczywiście przypominało to ziewnięcie.

— Których kwalifikacje, panie Vimes, pochodzą z tysiąca lat wychowywania na przywódców — powiedział.

Ten „pan” zakłuł Vimesa w piersi. Wiedział, że jest panem Vimesem, zawsze będzie, prawdopodobnie jest wręcz schematem pana; ale prędzej go demony porwą, niż przestanie być sir Samuelem dla kogoś, kto „których” wymawiał jak „któłyh”.

— Ach, wychowanie — rzekł. — Przykro mi, tym nie dysponuję, jeśli ono właśnie jest wymagane, żeby posłać swoich ludzi na śmierć dla zwykłego…

— Proszę, panowie — przerwał mu Patrycjusz. Potrząsnął głową. — Unikajmy konfliktów, jeśli można. To w końcu narada wojenna. A co do formowania regimentów, oczywiście, jest to wasze odwieczne prawo. Wystawienie oddziałów zbrojnych w godzinie największej potrzeby należy wręcz do obowiązków dżentelmena. Historia jest po waszej stronie. Precedensy są oczywiste i nie mogę stanąć im wbrew. Muszę też dodać, że mnie na to nie stać.

— Pozwoli im pan bawić się w żołnierzy? — spytał Vimes.

— Ależ komendancie… — uśmiechnął się Burleigh. — Jako człowiek wojskowy musi pan…

Czasami ludzie ściągają na siebie uwagę krzykiem. Mogą próbować walnąć pięścią w stół czy nawet kogoś uderzyć. Ale Vimes osiągnął ten sam skutek, zamierając w bezruchu. Nie zrobił nic. Twarz mu skamieniała. Aż bił od niego chłód.

— Nie jestem wojskowym.

I wtedy Burleigh popełnił błąd, próbując uśmiechnąć się rozbrajająco.

— No cóż, komendancie, ten hełm, pancerz i cała reszta… W rezultacie wychodzi na to samo, prawda?

— Nie. Wcale nie.

— Panowie… — Vetinari położył dłonie płasko na blacie: znak, że narada dobiegła końca. — Mogę tylko powtórzyć, że jutro chcę przedyskutować sprawę z księciem Khufurahem…

— Słyszałem o nim wiele dobrego — przyznał lord Rust. — Surowy, ale sprawiedliwy. Można tylko podziwiać jego dokonania w tych zacofanych regionach. Niezwykle…

— Nie, lordzie Rust. Myśli pan o księciu Cadramie — sprostował Vetinari. — Khufurah to jego młodszy brat. Przybywa do nas jako specjalny wysłannik swojego brata.

— Jak to? On? Ten człowiek to utracjusz! Oszust! Kłamca! Mówią, że bierze ła…

— Dziękuję za tę dyplomatyczną pomoc, lordzie Rust — przerwał mu Patrycjusz. — Musimy godzić się z faktami. Zawsze istnieje metoda. Nasze kraje mają wiele wspólnych interesów. I naturalnie fakt, że Cadram wysyła własnego brata, by rozwiązać problem, wiele mówi o powadze, z jaką traktuje tę kwestię. To ukłon w stronę społeczności międzynarodowej.

— Przyjeżdża klatchiańska gruba ryba? — zdumiał się Vimes. — Nikt mnie nie uprzedził!

— Choć może się to wydać dziwne, sir Samuelu, od czasu do czasu potrafię rządzić tym miastem nawet kilka minut bez przerwy, nie szukając pańskiej rady ani przewodnictwa.

— Chodzi mi o to, że panują antyklatchiańskie nastroje…

— Paskudna sytuacja — szepnął lord Rust do pana Boggisa tym specjalnym arystokratycznym szeptem, który jest słyszalny aż po krokwie dachu. — To obraza, przysyłać go tutaj.

— Jestem pewien, Vimes, że dopilnuje pan, by można bezpiecznie chodzić po ulicach — rzekł ostrym tonem Patrycjusz. — Wiem, że szczyci się pan takimi osiągnięciami. Oficjalnie książę przybywa tu, ponieważ magowie zaprosili go na tę swoją wielką ceremonię. Mają mu dać doktorat honorowy czy coś w tym rodzaju. A potem idą z nim na jeden z tych swoich obiadów. Lubię negocjować z ludźmi po tym, jak grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu gościło ich na obiedzie. Mało się wtedy poruszają i zgadzają się praktycznie na wszystko, jeśli tylko uznają, że pojawi się szansa zdobycia proszku na zgagę i szklaneczki wody. A teraz, panowie… zechcecie mi wybaczyć…

Lordowie i liderzy gildii wyszli pojedynczo i dwójkami, rozmawiając cicho po drodze.

Patrycjusz ułożył swoje papiery, przesuwając szczupłym palcem wzdłuż każdej z czterech krawędzi pliku, po czym uniósł wzrok.

— Mam wrażenie, że rzuca pan cień, komendancie.

— Chyba nie pozwoli im pan naprawdę formować regimentów, co?

— Wie pan, Vimes, absolutnie żadne prawo tego nie zakazuje. A przynajmniej będą mieli jakieś zajęcie. Oficjalnie każdy dżentelmen ma takie prawo. Więcej nawet, o ile wiem, jest zobowiązany wystawić własny oddział, gdy miasto tego potrzebuje. I oczywiście każdy obywatel ma prawo nosić broń. Proszę o tym pamiętać.

— Noszenie broni to jedna sprawa, ale wymachiwanie nią i zabawa w żołnierzy to całkiem coś innego. — Vimes pochylił się, opierając pięści o blat. — Nie mogę się pozbyć myśli, że gdzieś w Klatchu banda idiotów robi dokładnie to samo. Tłumaczą szeryfowi: „Czas już policzyć się z tymi demonami w Ankh-Morpork, offendi”. A kiedy wielu ludzi biega dookoła z bronią i wygaduje głupoty o wojnie, zdarzają się wypadki. Był pan kiedyś w gospodzie, gdzie wszyscy są uzbrojeni? Och, na początku są dość grzeczni, przyznaję. Ale w końcu jakiś tuman napije się z cudzego kufla albo przez pomyłkę weźmie cudzą resztę, a pięć minut później trzeba wybierać nosy z orzeszków…

Patrycjusz spojrzał na zaciśnięte pięści Vimesa i wpatrywał się w nie nieruchomo, aż Vimes cofnął ręce.

— Vimes, będzie pan jutro na tym uniwersyteckim Convivium. Posłałem panu notkę na ten temat.

— Nie do… — W umyśle Vimesa pojawiła się zdradziecka wizja stosów nieprzeczytanych dokumentów na biurku. — Aha — rzekł.

— Komendant Straży Miejskiej prowadzi procesję w pełnym galowym mundurze. To pradawny zwyczaj.

— Ja? Mam iść przed wszystkimi?

— Tak właśnie. To bardzo… obywatelskie. Demonstruje przyjazny układ między uniwersytetem a władzami miasta, który to układ, jeśli mogę ocenić, stwierdza, że oni obiecują zrobić wszystko, o co poprosimy, pod warunkiem że my obiecujemy o nic ich nie prosić. Zresztą to pański obowiązek. Tak nakazuje tradycja. A lady Sybil zgodziła się dopilnować, żeby zjawił się pan z twarzą jasną, promienną i pogodną.

Vimes odetchnął głęboko.

— Prosił pan moją żonę?

— Oczywiście. Jest z pana bardzo dumna. Wierzy, że jest pan zdolny do wielkich czynów, Vimes. Ma pan w niej silne wsparcie.

— Ale ja… To znaczy, ja… Tak…

— Doskonale. Aha, Vimes, jeszcze coś. Zawarłem umowę ze skrytobójcami i złodziejami, ale żeby zabezpieczyć się ze wszystkich stron… Wyświadczy mi pan przysługę, jeśli dopilnuje pan, żeby nikt nie rzucał w księcia jajkami ani niczym podobnym. Takie zdarzenia zawsze irytują…


Przeciwnicy obserwowali się czujnie. Byli starymi wrogami. Wiele już razy próbowali swych sił, poznali smak klęski i zwycięstwa, często stawali na ubitej ziemi. Tym razem na pewno się nie cofną.

Pobielały kostki palców. Buty niecierpliwie drapały ziemię.

Kapitan Marchewa raz czy dwa odbił piłkę.

— Dobra, chłopcy, spróbujemy znowu. Ale tym razem bez brutalnych zagrań. William, co jesz?

Przemyślny Szturchacz się skrzywił. Nikt nie znał jego imienia. Dzieciaki, z którymi dorastał, nie miały pojęcia, jak ma na imię. Jego własna matka, gdyby kiedyś odkrył, kim jest, nie wiedziałaby, jakie imię nosi jej syn. Ale Marchewa jakoś to odkrył. Gdyby ktokolwiek inny nazwał go Williamem, musiałby zaraz szukać własnego ucha. We własnym gardle.

— Żuję gumę, pszepana.

— A przyniosłeś dla wszystkich?

— Nie, pszepana.

— Więc odłóż ją na bok. Zuch. A teraz… Gavin, co ty tam masz w rękawie?

Chłopak zwany Gavem Śmieciarzem nie próbował nawet zaprzeczać.

— Nóż, panie Marchewa.

— I założę się, że wystarczy go dla wszystkich, co?

— Zgadza się, pszepana. — Śmieciarz wyszczerzył zęby. Miał dziesięć lat.

— No już, odłóż go na stos, tam gdzie pozostali…

Funkcjonariusz Shoe patrzył ze zgrozą zza muru. W szerokim zaułku zebrało się około pięćdziesięciu chłopców. Średnia wieku w latach: około jedenastu. Średnia wieku w cynizmie i złośliwym okrucieństwie: około stu sześćdziesięciu trzech. Wprawdzie w ankhmorporskim futbolu zwykle nie ma bramek w normalnym sensie, jednak tutaj ustawiono dwie, po obu końcach zaułka. Użyto uświęconej tradycją metody układania stosu przedmiotów w miejscach, gdzie powinny być słupki.

Dwa stosy: jeden noży, drugi tępych narzędzi.

Pośrodku grupy chłopców, którzy nosili barwy co paskudniejszych gangów ulicznych, kapitan Marchewa odbijał o ziemię napompowany świński pęcherz.

Funkcjonariusz Shoe zastanowił się, czy nie powinien iść po pomoc, ale wydawało się, że Marchewa nie czuje się zagrożony.

— Ehm, kapitanie… — spróbował.

— O, witaj, Reg. Właśnie mamy tu przyjacielski mecz piłki nożnej. To jest funkcjonariusz Shoe, chłopcy.

Pięćdziesiąt par oczu powiedziało: Zapamiętamy twoją gębę, glino.

Reg wysunął się zza muru i oczy zauważyły strzałę, która przebiła mu półpancerz i wystawała na kilka cali z pleców.

— Mamy drobne kłopoty, sir — zameldował Reg. — Pomyślałem, że lepiej pana sprowadzę. Wzięli zakładnika…

— Dobrze, już biegnę. W porządku, chłopaki, bardzo przepraszam. Zagrajcie sami, dobra? Mam nadzieję, że zobaczymy się we wtorek. Pośpiewamy trochę i upieczemy kiełbaski.

— Tak, pszepana — zapewnił Przemyślny Szturchacz.

— A kapral Angua postara się was nauczyć zewu ogniskowego.

— Jasne. Pewno — rzekł Śmieciarz.

— A co robimy, zanim się rozstaniemy? — zapytał Marchewa znacząco.

Doborowe grupy Skatów i Irocków z zawstydzeniem spoglądały na siebie nawzajem. Zwykle nie lękali się niczego — okazanie strachu w dowolnych okolicznościach groziło wykluczeniem. Ale kiedy w rozmaity sposób ustalali klanowe reguły, nikt nawet nie pomyślał, że pojawi się ktoś taki jak Marchewa.

Rzucając spode łba spojrzenia „Pozabijamy was, jeśli komuś o tym powiecie”, unieśli palce wskazujące obu dłoni na wysokość uszu i krzyknęli chórem:

— Czuj, czuj, czuj!

— Czaj, czaj, czaj! — odpowiedział z satysfakcją Marchewa. — W porządku. Reg, idziemy.

— Jak pan to robi, kapitanie? — zapytał funkcjonariusz Shoe, kiedy oddalali się szybkim krokiem.

— Och, trzeba tylko podnieść oba palce, o tak… — wyjaśnił Marchewa. — Ale będę zobowiązany, jeśli nie będziecie o tym mówić, bo to powinien być tajny…

— Przecież to chuligani, kapitanie! Młodociani mordercy! Rabusie!

— No, są trochę krnąbrni, ale w gruncie rzeczy to mili chłopcy. Trzeba tylko poświęcić trochę czasu, żeby zrozumieć…

— Słyszałem, że nikomu nie dają dość czasu na rozumienie! Czy pan Vimes wie, co pan tu robi?

— Owszem, tak jakby. Powiedziałem, że chciałbym założyć klub dla chłopców z ulicy, a on na to, że proszę bardzo, pod warunkiem że zabiorę ich na biwak na krawędź jakiejś naprawdę głębokiej przepaści przy silnym wietrze. Ale on zawsze tak mówi. Na pewno nie chcielibyśmy, żeby nagle się zmienił. Do rzeczy. Gdzie są ci zakładnicy?

— U Vortina, kapitanie. Ale to… no, to coś gorszego…

Za nimi Skaci i Irockowie spoglądali na siebie czujnie. Potem zabrali swoją broń i wycofali się ostrożnie. Nie o to chodzi, że nie chcemy walczyć, mówiła ich postawa. Po prostu mamy w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia, dlatego pójdziemy sobie stąd i sprawdzimy, co to za sprawy.


Jak rzadko kiedy w dokach, nie słychać było krzyków i ogólnego gwaru. Ludzie byli zbyt zajęci myśleniem o pieniądzach.

Sierżant Colon i kapral Nobbs stali oparci o pryzmę drewna i obserwowali, jak ktoś bardzo starannie maluje na dziobie kutra nazwę „Chluba Ankh-Morpork”. W pewnym momencie musi sobie uświadomić, że opuścił pierwsze „h”, więc spokojnie czekali na tę prostą rozrywkę.

— Był pan kiedy na morzu, sierżancie? — zapytał Nobby.

— Ha! Nigdy w życiu! — zapewnił sierżant. — Nie bawi mnie chłostanie bałwanów, mój chłopcze.

— Ja też nie. Nigdy nie wychłostałem żadnego bałwana. Przez całe życie nie wychłostałem bałwana.

— Otóż to.

— Zawsze miałem czyste konto pod tym względem.

— Pewnie w ogóle nie wiesz, co to znaczy chłostać bałwany?

— Nie, sierżancie.

— To znaczy wyruszać na morze. Morzu w ogóle nie można ufać. Kiedy byłem jeszcze mały, miałem książeczkę o chłopczyku, który się zmienił w syrenę, rozumiesz, i mieszkał na dnie morza…

— …bałwan…

— No i tam były takie miłe gadające ryby, różowe muszle i różne takie, a potem pojechaliśmy na wakacje do Quirmu i zobaczyłem morze, i pomyślałem: no to jest. I gdyby mama nie była szybka, to nie wiem, jak by się to skończyło. Rozumiesz, ten dzieciak z książeczki mógł oddychać pod wodą, więc niby skąd miałem wiedzieć? Wszystko, co piszą o morzu, to same kłamstwa. Tam jest tylko muł z homarami w środku.

— Wujek mojej mamy był marynarzem — przypomniał sobie Nobby. — Ale po wielkiej zarazie go zwinęli. Banda farmerów go upiła i rano obudził się przykuty do pługa.

Stali chwilę w milczeniu.

— Wygląda na to, że będzie walka, sierżancie — odezwał się Nobby, kiedy malarz bardzo starannie zaczął „k”.

— Długo nie potrwa. Banda tchórzy, ci Klatchianie. Jak tylko posmakują zimnej stali, zaraz uciekają po piasku.

Sierżant Colon odebrał rozległe wykształcenie. Ukończył Szkołę „Mój Tato Zawsze Powtarzał”, College „To Przecież Rozsądne”, a obecnie był studentem podyplomowym Uniwersytetu „Co Mi Powiedział Jeden Facet w Pubie”.

— Czyli nie powinno być żadnych kłopotów, nie? — upewnił się Nobby.

— I oczywiście nie są tego samego koloru co my — oznajmił Colon. — No… przynajmniej nie tego co ja — dodał, uwzględniając rozmaite odcienie kaprala Nobbsa. Prawdopodobnie nie istniał żywy człowiek, który byłby tego samego koloru co kapral Nobbs.

— Funkcjonariusz Wizytuj jest dość brązowy — zauważył Nobby. — I nigdy nie widziałem, żeby uciekał. Jeśli tylko jest okazja, żeby wręczyć komuś pamflet religijny, stary Kocioł nie odpuści. Jak terier.

— Tak, ale Omnianie są podobni do nas. Trochę dziwni, lecz w zasadzie całkiem tacy sami. Nie. Sposób, żeby poznać Klatchianina, to przypilnować, czy nie używa masy słów zaczynających się na „al”. Jasne? Bo to ich zawsze zdradza. To oni wynaleźli wszystkie słowa zaczynające się od „al”. Po tym poznajesz, że to Klatchianie. Jak al-kohol. Rozumiesz?

— Wynaleźli piwo?

— Tak.

— Sprytne.

— To wcale nie spryt — odparł Colon, zbyt późno sobie uświadamiając, że popełnił błąd taktyczny. — Raczej szczęście, moim zdaniem.

— I co jeszcze zrobili?

— No, jest też… — Colon wysilił pamięć. — Jest al-gebra. Takie niby sumy, ale z literami. Dla… dla ludzi, którzy nie mają dość rozumu na liczby.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Więcej — ciągnął sierżant, nieco bardziej asertywny, gdyż zobaczył przed sobą wyraźny szlak. — Słyszałem, jak jeden mag na uniwersytecie mówił, że Klatchianie nic nie wynaleźli. Ściślej, to wynaleźli nic, ale to na jedno wychodzi. To był ich wielki wkład w rozwój matematyki. Tak mówił. „Co?”, spytałem, a on na to, że wprowadzili zero.

— Nie wydaje mi się to strasznie mądre — uznał Nobby. — Każdy może wynaleźć nic. Ja sam nic nie wynalazłem… bo to na jedno wychodzi.

— No właśnie. Powiadam mu: ludzie, którzy wynaleźli liczby, takie jak cztery albo… albo…

— …siedem…

— …właśnie, to oni byli geniuszami. Nic nie wymaga wynajdowania. Jest i tyle. Pewnie zwyczajnie je znaleźli.

— To przez tę całą pustynię — zasugerował Nobby.

— Zgadza się! Słuszna uwaga! Pustynia. Która, jak wszyscy wiedzą, to w zasadzie nic. Nic jest dla nich surowcem naturalnym. To rozsądne. My za to jesteśmy bardziej cywilizowani, rozumiesz, i mamy więcej rzeczy do liczenia, więc wynaleźliśmy liczby. To jakby… Wiesz, mówią, że Klatchianie wynaleźli astronomię…

— Al-tronomię — poprawił usłużnie Nobby.

— Nie, nie… myślę, że w tym czasie odkryli już asy. Pewnie nam je zwinęli. W każdym razie musieli wymyślić astronomię, bo nie mają się na co gapić. Tylko na niebo. Każdy może popatrzeć na gwiazdy i nadać im imiona, więc trochę naciągane jest nazywanie tego „wynalezieniem”. My tam nie biegamy w kółko i nie powtarzamy, że coś wynaleźliśmy tylko dlatego, żeśmy się na to popatrzyli.

— Słyszałem, że mają kupę dziwnych bogów — oświadczył Nobby.

— Tak. I obłąkanych kapłanów — zgodził się Colon. — Połowa z pianą na ustach. Wierzą w najróżniejsze bezsensowne rzeczy.

Przez chwilę w milczeniu obserwowali malarza. Colon obawiał się pytania, które w końcu musiało paść.

— No to czym właściwie różnią się od naszych? — spytał Nobby. — W końcu niektórzy kapłani u nas są…

— Mam nadzieję, że nie jesteś niepatriotyczny — przerwał mu surowo Colon.

— Nie, jasne, że nie. Tylko pytałem. Przecież rozumiem, czemu są o wiele gorsi od naszych, bo przecież są zagraniczni i w ogóle.

— I oczywiście wszyscy są prawdziwymi szaleńcami w bitwie — dodał Colon. — Wściekłe dranie z tymi swoimi krzywymi mieczami.

— Znaczy się… wściekle atakują, a jednocześnie tchórzliwie uciekają, jak tylko pokosztują zimnej stali? — upewnił się Nobby, który czasami przejawiał zdradziecko dobrą pamięć do szczegółów.

— Nie można im wierzyć, to chciałem powiedzieć. I jeszcze odbija im się po jedzeniu.

— No… to tak jak panu, sierżancie.

— Tak, Nobby, ale ja nie udaję, że to grzecznie.

— Naprawdę dobrze, że jest pan tutaj, żeby wytłumaczyć różne rzeczy, sierżancie — zapewnił Nobby. — Niesamowite, ile pan wie.

— Sam siebie czasem zaskakuję — odparł skromnie Colon.

Malarz przy kutrze cofnął się, by podziwiać swe dzieło. Usłyszeli głęboki jęk i obaj z satysfakcją pokiwali głowami.


Negocjacje z przestępcami, którzy wzięli zakładników, zawsze są trudne. Marchewa wiedział to dobrze. Pośpiech nie był tu wskazany. Niech druga strona zacznie mówić, kiedy już będzie gotowa.

Dlatego — by zabić jakoś czas — siedział teraz za przewróconym wózkiem, którego użyli jako osłony przed lecącymi z rzadka przypadkowymi strzałami, i pisał list do domu. Czynność ta wiązała się z częstym marszczeniem czoła, gryzieniem ołówka oraz tym, co komendant Vimes nazywał balistycznym podejściem do ortografii i interpunkcji.


Kochani mamo i tato!

Mam nadzieję że ten list zastanie was w dobrym zdrowiu, jak i ja jestem. Dziękuję za dużą paczkę chleba krasnoludów. Podzieliłem ją z innymi krasnoludami ze Straży i mówią, że nawet lepszy niż ten od Staloskurki („Chleb na ostro”) i nic nie pszebije w smaku kutego w domu bochenka czyli, dobra robota mamo.

Dobrze się wszystko układa z Wilczym Stadem co wam o nim opowiadałem ale kom. Vimes nie jest zadowolony mówiłem mu że to w głębi serca dobre chłopaki i dobrze im zrobi jak poznają życie w Nautrze i na Pustkowiach a on powiedział że już poznali ale, dał mi 5 dolarów na piłkę co pokazuje że tak naprawdę, mu zależy.

W Straży widzi się nowe tważe i dobrze z powodu tych kłopotów z Klatchem wszystko Groźnie wygląda, czuję że to Sza pszed Burzą nie ma co. Muszę jusz kończyć bo jacyś złodzieje się włamali do Składu Diamentów Vortina i wzięli na zakładnika kapral Anguę. Obawiam się że nastąpi, straszliwy rozlew krwi zatem


Pozostaję

Waszym kochającym synem

Marchewa Żelaznywładsson (kapitan).

Ps. Jutro napiszę znowu.


Marchewa starannie złożył list i wsunął go pod pancerz.

— Myślę, że mieli dość czasu, by przemyśleć nasze sugestie. Co jest następne na liście?

Funkcjonariusz Shoe przejrzał gruby plik przybrudzonych kartek i wyciągnął kolejną.

— No, doszliśmy już do wykroczeń polegających na wykradaniu miedziaków ślepym żebrakom — powiedział. — A nie, tutaj jest coś lepszego…

Marchewa wziął od niego kartkę, a w drugą rękę ujął megafon. Potem ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź wózka.

— Witam znowu! — powiedział wesoło. — Znaleźliśmy jeszcze coś. Kradzież biżuterii z…

— Tak! Tak! My to zrobiliśmy! — wykrzyknął głos z budynku.

— Naprawdę? Przecież jeszcze nie powiedziałem, kiedy to było…

— Nie szkodzi, to my! Czy teraz możemy już wyjść?

W tle słów rozbrzmiewał inny dźwięk. Przypominał cichy, nieustający warkot.

— Myślę, że powinniście wiedzieć, co ukradliście — oświadczył Marchewa.

— Eee… pierścienie? Złote pierścienie?

— Przykro mi, nie ma ani słowa o pierścieniach.

— Perłowy naszyjnik? Tak, to był…

— Cieplej, ale nie.

— Kolczyki?

— Ooo, jesteście blisko — zachęcił rozmówcę Marchewa.

— Korona, prawda? Albo diadem?

Marchewa pochylił się do Rega Shoe.

— Tutaj jest napisane, że tiara, Reg. Możemy im… — Wyprostował się. — Jesteśmy skłonni uznać diadem. Brawo!

Raz jeszcze obejrzał się na Shoe.

— To na pewno w porządku, Reg? Żaden przymus, prawda?

— Wykluczone, kapitanie. Przecież to oni się włamali, oni wzięli zakładnika…

— Chyba masz rację…

— Błagam! Nie! Dobry piesek! Leżeć!

— To chyba byłoby wszystko, kapitanie. — Reg Shoe wyjrzał zza wózka. — Przyznali się do wszystkiego oprócz sprawy kieszonkowca z Rajd Parku…

— To my! — krzyknął ktoś.

— …a to była kobieta…

— To my! — Tym razem głos był bardziej piskliwy. — Czy możemy wyjść? Proszę!

Marchewa wstał i uniósł megafon.

— Gdyby panowie zechcieli wyjść z rękami w górze…

— Chyba żartujesz… — jęknął ktoś do wtóru kolejnego warknięcia.

— A przynajmniej z rękami tak, żebym je widział.

— Jasna sprawa, szefie!

Czterech mężczyzn chwiejnym krokiem wyszło na ulicę. Poszarpane ubrania trzepotały na wietrze. Kiedy Marchewa ruszył w ich stronę, przywódca oskarżycielsko wskazał palcem drzwi.

— Właściciel tego lokalu powinien być ukarany! — zawołał. — Jak można trzymać takie dzikie zwierzę w skarbcu? To skandal! Włamaliśmy się absolutnie spokojnie, a to nas zaatakowało! Bez żadnego powodu!

— Strzeliliście do obecnego tu funkcjonariusza Shoe — przypomniał Marchewa.

— Tak żeby chybić! Na postrach!

Funkcjonariusz Shoe wskazał sterczącą z półpancerza strzałę.

— Całkiem z przodu! — poskarżył się. — Trzeba będzie spawać, a musimy sami płacić za naprawy zbroi. I zawsze już zostanie ślad, widzicie, choćby nie wiem co.

Ich przerażony wzrok wędrował od śladów szycia na szyi do rąk. Zaczynali sobie uświadamiać, że choć przedstawiciele ludzkiej rasy pojawiali się w rozmaitych kolorach, bardzo niewielu żyjących miało skórę szarą z odcieniem zieleni.

— Zaraz! Ty jesteś zombi!

— Jasne, kopcie człowieka tylko dlatego, że jest martwy — rzucił ostro funkcjonariusz Shoe.

— Wzięliście kapral Anguę jako zakładniczkę. Damę — powiedział Marchewa tym samym spokojnym głosem. Bardzo grzecznym tonem. Ale ów ton sugerował, że gdzieś tam pali się lont i nierozsądnie byłoby czekać, aż płomień dotrze do beczki.

— No… tak jakby… ale musiała uciec, kiedy pojawił się ten potwór…

— Czyli ją tam zostawiliście? — zapytał Marchewa, wciąż bardzo spokojny.

Mężczyźni padli na kolana. Ich przywódca błagalnie wyciągnął rękę.

— Proszę! Jesteśmy zwykłymi złodziejami i rabusiami! Nie jesteśmy złymi ludźmi!

Marchewa skinął funkcjonariuszowi Shoe.

— Zabierzcie ich do Yardu.

— Tak jest! — Reg spoglądał wrogo na więźniów. Załadował kuszę. — Przez was jestem dziesięć dolarów do tyłu. Więc lepiej nie próbujcie uciekać.

— Nie, proszę pana. My nie z tych…

Marchewa zanurzył się w półmroku wnętrza budynku. Przerażone twarze wyglądały zza drzwi w korytarzu. Uśmiechnął się do nich uspokajająco i pomaszerował do skarbca.

Kapral Angua poprawiała mundur.

— Zanim jeszcze zaczniesz: nikogo nie ugryzłam — powiedziała, gdy stanął w drzwiach. — Nawet zadrapań. Szarpałam ich tylko za spodnie. A nie był to różany ogród, chcę zaznaczyć.

Handlarz diamentów spoglądał na niego zdumiony.

— Przecież mieli zakładnika…

— Zrozumieli, że błądzą — odparł kapitan.

— I… i słyszałem jakieś warczenie… Brzmiało jak wilcze…

— A tak… Wie pan, kiedy złodzieje się pokłócą…

Nie było to żadne wyjaśnienie, ale ponieważ ton głosu sugerował, że jest, pan Vortin wierzył w nie jeszcze całe pięć minut po wyjściu Marchewy z Anguą.

— Przyjemnie się zaczął ten dzień — stwierdził Marchewa.

— Dziękuję ci. Nie, nic mi się nie stało — odparła Angua.

— Człowiek ma takie uczucie, że warto się starać.

— Tylko włosy mam potargane i następną koszulę do wyrzucenia.

— Dobra robota.

— Czasami mogłabym podejrzewać, że w ogóle nie słuchasz, co do ciebie mówię — oświadczyła Angua.

— Miło mi to słyszeć — zapewnił Marchewa.


Cała straż zjawiła się na komendzie. Vimes spoglądał na morze twarzy.

O bogowie, myślał. Ilu już mamy? Parę lat temu można było wszystkich strażników policzyć na palcach ręki ślepego rzeźnika, a dzisiaj…

Jeszcze więcej ich wchodzi!

Pochylił się do kapitana Marchewy.

— Kim są ci wszyscy ludzie?

— To strażnicy, sir. Sam ich pan przyjął.

— Naprawdę? Przecież niektórych nawet nie widziałem!

— Podpisał pan dokumenty, sir. I co miesiąc podpisuje pan listę wypłat… w końcu.

W głosie zabrzmiała delikatna krytyka. Podejście Vimesa do papierów polegało na tym, żeby niczego nie dotykać, dopóki ktoś nie krzyczy, a wtedy przynajmniej ma kogoś do pomocy przy układaniu tych stosów.

— Ale jak wstąpili do straży?

— W zwykły sposób, sir. Zaprzysiągłem ich, wydałem każdemu hełm…

— Zaraz! Przecież to Reg Shoe! Zombi! Stale rozpada się na kawałki!

— To ważna osoba w społeczności nieumarłych, sir — wyjaśnił Marchewa.

— Jakim cudem znalazł się w straży?

— Przyszedł w zeszłym tygodniu złożyć skargę na strażników, którzy podobno prześladują jakieś strachy. Był bardzo, hm… wzburzony. Przekonałem go, że straży niezbędny jest ktoś z odpowiednim doświadczeniem, więc wstąpił.

— I skargi się skończyły?

— Dostajemy dwa razy więcej, sir. Wszystkie od nieumarłych, sir, i wszystkie dotyczą pana Shoe. Zabawne.

Vimes spojrzał na kapitana z ukosa.

— Bardzo go to rani, sir — dodał Marchewa. — Mówi, że przekonał się, iż nieumarli zwyczajnie nie rozumieją trudności pracy policyjnej w multiżyciowym społeczeństwie.

Na bogów, pomyślał Vimes, tak właśnie ja bym postąpił. Ale zrobiłbym to, bo nie jestem miłą osobą. Marchewa jest miły, praktycznie dostaje za to medale, z pewnością by nie…

I wiedział, że nigdy się nie dowie. Gdzieś za niewinnym spojrzeniem Marchewy kryły się żelazne drzwi.

— Ty go wciągnąłeś, prawda?

— Nie, sir. To pan, sir. Pan podpisał rozkaz jego przyjęcia, wydania ekwipunku i jego przydział.

Vimes znowu zobaczył wizję zbyt wielu w pośpiechu podpisywanych dokumentów. Ale przecież musiał je podpisać, i naprawdę potrzebowali ludzi. Po prostu to raczej on sam powinien…

— Każdy od stopnia sierżanta ma prawo przyjmować ochotników do Straży Miejskiej, sir — przypomniał Marchewa, jakby czytał mu w myślach. — To Zasady Ogólne. Strona dwudziesta druga, sir. Tuż pod plamą z herbaty.

— A ty przyjąłeś… ilu?

— Och, jednego czy dwóch. Wciąż brakuje nam rąk do pracy, sir.

— Mamy Rega. Ręce stale mu odpadają.

— Czy przemówi pan do ludzi, sir?

Vimes przyjrzał się zebranym… no, rzeszy. Nie było na to innego określenia. A właściwie było wiele, ale żadne nie oddawało im sprawiedliwości.

Duzi, niscy, grubi, trolle wciąż porośnięte mchem, brodate krasnoludy, groźna gliniana postać funkcjonariusza Dorfla, golema, nieumarli… Nawet w tej chwili nie był pewien, czy powinien do nich zaliczać kapral Anguę, inteligentną dziewczynę i bardzo pożytecznego wilka, kiedy było to potrzebne. Bezdomni i zagubieni, powiedział kiedyś Colon. Bezdomni i diablo zagubieni, bo normalni ludzie nie zostaliby glinami.

Formalnie wszyscy byli umundurowani, tyle że w większości nie nosili takich samych mundurów jak ktokolwiek inny. Każdego z nich posłano po prostu do zbrojowni, żeby wybrał sobie to, co pasuje. W rezultacie przypominali ruchomą wystawę historyczną Śmieszne Hełmy przez Wieki.

— Ehm… Panie i panowie…

— Proszę o ciszę! — huknął Marchewa. — Słuchać komendanta Vimesa!

Vimes dostrzegł spojrzenie Angui, która stała oparta o ścianę. Bezradnie przewróciła oczami.

— Tak, tak. Dziękuję, kapitanie — wymamrotał. Zwrócił się do zgromadzonej przed nim mieszaniny najlepszych ludzi w Ankh-Morpork. Wytrzeszczył oczy. A potem zamknął usta, z wyjątkiem jednego kącika. I wymruczał tym kącikiem: — Co to jest ten mały wzgórek na głowie funkcjonariusza Flinta?

— To Buggy Swires, funkcjonariusz w okresie próbnym. Lubi mieć dobry widok.

— Jest gnomem!

— Świetna obserwacja, sir.

— Jeszcze jeden z twoich?

— Z naszych, sir. — Marchewa znów użył tonu wyrzutu. — Tak jest, sir. Od zeszłego tygodnia przydzielony do komisariatu na Flaku, sir.

— O bogowie… — szepnął Vimes.

Buggy Swires zauważył, że komendant mu się przygląda, i zasalutował. Miał pięć cali wzrostu.

Vimes odzyskał równowagę psychiczną. Wysocy, grubi i chudsi… bezdomni i zagubieni, wszyscy.

— Nie zatrzymam was długo — powiedział. — Znacie mnie… No, większość z was mnie zna — dodał, zerkając z ukosa na Marchewę. — Nie lubię przemawiać. Ale z pewnością zauważyliście, jak ta historia z Leshpem wzburzyła ludzi. Słyszy się wiele rozmów o wojnie. No więc wojna to nie nasza sprawa. Wojna to sprawa żołnierzy. Naszą sprawą, jak mi się wydaje, jest utrzymywanie spokoju. Coś wam pokażę…

Cofnął się i zamaszystym gestem sięgnął po coś z kieszeni. Przynajmniej taki miał zamiar. Rozległ się odgłos prutego materiału, gdy jakiś przedmiot przestał być wplątany w podszewkę.

— A niech to… Aha…

Zademonstrował lśniącą laskę z czarnego drewna. Miała na końcu dużą srebrną gałkę. Strażnicy wyciągnęli szyje, by lepiej widzieć.

— Ten… no… ten… — zająknął się Vimes. — Ten staruszek przyniósł to z pałacu kilka tygodni temu. I oddał mi. Miała karteczkę „Regalia komend. Straży Miejskiej, Miasto Ankh-Morporke”. Wiecie, w pałacu nigdy niczego nie wyrzucają.

Machnął laską. Była zaskakująco ciężka.

— Ma herb na gałce, widzicie?

Trzydziestu strażników usiłowało coś dostrzec.

— Pomyślałem wtedy… pomyślałem: na miłość bogów, mam nosić coś takiego? A potem zastanowiłem się i pomyślałem: nie, dobrze, przynajmniej raz ktoś zrozumiał, na czym to polega. To nawet nie jest broń, to przedmiot. Nie należy tego używać, należy to mieć. O to właśnie chodzi. To samo dotyczy mundurów. Widzicie, mundur żołnierza ma go uczynić elementem tłumu innych, w takich samych mundurach, ale mundur gliniarza powinien…

Vimes urwał. Zdumione spojrzenia przed nim mówiły wyraźnie, że buduje domek z kart, mając za mało kart u podstawy. Odchrząknął.

— W każdym razie — podjął tonem sugerującym wszystkim, że powinni zapomnieć o poprzednich dwudziestu sekundach — nasza praca to nie dopuszczać do walk między ludźmi. Wiele dzieje się na ulicach. Pewnie słyszeliście, że znowu mają formować prywatne regimenty. No cóż, jeśli chcą, mają prawo rekrutować żołnierzy. Ale nie pozwolimy na żadne rozruchy. Panują dość paskudne nastroje. Nie wiem, co może się zdarzyć, ale jeśli się zdarzy, musimy być na miejscu. — Rozejrzał się po sali. — I jeszcze coś. Jutro przybywa nowy klatchiański poseł czy kto tam jeszcze. Nie wydaje mi się, żeby Gildia Skrytobójców coś zaplanowała, ale jeszcze dziś wieczorem sprawdzimy całą trasę, którą przejdzie procesja magów. Sympatyczna robótka dla nocnej zmiany. A dziś wieczorem wszyscy jesteśmy na nocnej zmianie.

Straż jęknęła chórem.

— Jak mawiał mój dawny sierżant, jeśli nie znacie się na żartach, nie powinniście się zaciągać — powiedział Vimes. — Grzeczna i delikatna inspekcja, od drzwi do drzwi, ściskanie klamek, przewietrzenie mundurów. Solidna staroświecka robota policyjna. Jakieś pytania? Dobrze. Dziękuję wszystkim.

Rozległ się przyciszony gwar, oznaka ogólnego odprężenia, kiedy strażnicy uświadomili sobie, że mogą już iść.

Marchewa zaczął klaskać.

Nie było to klaskanie, jakiego używają ci na średnich stanowiskach, by zachęcić podwładnych do oklaskiwania zwierzchników[1]. Wyrażało szczery entuzjazm, co robiło chyba jeszcze gorsze wrażenie. Kilku naiwnych nowych funkcjonariuszy zareagowało, a wtedy — tak jak drobne kamyki prowadzą lawinę — salę wypełnił grzmot bijących o siebie dłoni humanoidów.

Vimes patrzył ponuro.

— Porywająca mowa, sir! — oświadczył Marchewa, gdy grzmot oklasków zmienił się w prawdziwą burzę.


Deszcz padał na Ankh-Morpork. Wypełniał rynny i przelewał się, a wtedy porywał go wiatr. Smakował solą. Gargulce wypełzły ze swych dziennych kryjówek w cieniu i teraz tkwiły na każdym gzymsie i wieży, z rozczapierzonymi uszami i skrzydłami, by odcedzić z wody wszystko, co jadalne. Zadziwiające, co czasem spadało na Ankh-Morpork. Deszcze niedużych rybek i żab były dość częste, choć ramy łóżek wzbudziły wiele komentarzy.

Pęknięta rynna chlusnęła strumieniem wody na okno Ossiego Brunta, który siedział na łóżku, gdyż w pokoju nie było krzeseł — ani zresztą żadnych innych mebli. Za minutę czy dwie może się bardzo rozzłościć. Choć z drugiej strony, może i nie.

Nie chodzi o to, że Ossie był szaleńcem w jakimkolwiek sensie. Przyjaciele określiliby go jako człowieka spokojnego, raczej zamkniętego w sobie — jednak nie określali go tak, ponieważ nie miał przyjaciół. Owszem, było paru ludzi, którzy przychodzili ćwiczyć na strzelnicy łuczniczej we wtorki wieczorami, a on czasami chodził potem z nimi do pubu, siedział i słuchał, jak rozmawiają. Raz zaoszczędził i postawił kolejkę, choć pewnie nie pamiętali, a może by powiedzieli „A… tak, Ossie”. Ludzie tak mówili. Ludzie mieli skłonność usuwania go z myśli w taki sam sposób, w jaki nie poświęca się szczególnej uwagi pustej przestrzeni.

Nie był głupi. Myślał o wielu sprawach. Czasami całymi godzinami siedział i myślał, wpatrzony w przeciwległą ścianę, na której w wilgotne noce pojawiały się mokre plamy i tworzyły mapę Klatchu.

Ktoś zastukał głośno do drzwi.

— Panie Brunt? Mogę wejść?

— Jestem trochę zajęty, pani Spent — odpowiedział, wsuwając swój łuk pod łóżko.

— Chodzi o czynsz!

— Tak, pani Spent?

— Zna pan zasady!

— Jutro zapłacę, pani Spent — zapewnił Ossie, spoglądając na okno.

— Do południa gotówka do ręki albo wynocha!

— Tak, pani Spent.

Słyszał, jak tupiąc, schodzi na dół.

Policzył do pięćdziesięciu, bardzo powoli, a potem sięgnął pod łóżko i znowu wyjął łuk.


Angua patrolowała ulice z Nobbym. Nie był to idealny układ, ale Marchewa prowadził dozór patroli, a w noce takie jak ta Fred Colon — który pilnował grafiku dyżurów — miał niezwykły talent trafiania na służbę za biurkiem, w cieple. Zatem wolni partnerzy zostali połączeni razem. To była przerażająca myśl.

— Mogę zamienić słówko, panienko? — zapytał Nobby, kiedy szarpali za klamki i machali latarniami w zaułkach.

— Słucham, Nobby.

— To osobiste.

— Och.

— Zapytałbym się Freda, ale on nie zrozumie i myślę sobie, że panienka zrozumie z powodu tego, że jest kobietą. Zwykle. Bez urazy.

— O co ci chodzi, Nobby?

— To sprawa mojej… natury seksualnej, panienko.

Angua milczała. Deszcz bębnił o źle dopasowany hełm Nobby’ego.

— Myślę, że czas już, żebym spojrzał jej prosto w twarz, panienko.

Angua znowu przeklęła w myślach swoją obrazową wyobraźnię.

— A… jak właściwie chcesz to zrobić, Nobby?

— Znaczy, posłałem po różne rzeczy. Kremy i takie tam.

— Kremy — powtórzyła Angua.

— Takie, co się je wciera — wyjaśnił usłużnie Nobby.

— Wciera.

— I takie coś do ćwiczeń…

— O bogowie…

— Słucham, panienko?

— Co? Och, ja… myślałam o czymś innym. Mów dalej. Do ćwiczeń?

— Tak. Żeby rozwinąć bicepsy i w ogóle.

— Aha, ćwiczenia… naprawdę?

Wydawało się, że Nobby w ogóle nie ma wartych uwagi bicepsów. Właściwie nie było niczego, na czym mogłyby występować. Technicznie rzecz biorąc, miał ramiona, bo jego ręce były umocowane do tułowia, ale to chyba wszystko, co dało się powiedzieć.

Pełna zgrozy ciekawość opanowała ją całkowicie.

— Dlaczego, Nobby?

Nieśmiało spuścił wzrok.

— No… znaczy się… wie panienka… dziewczęta i w ogóle…

Ku swemu zdumieniu zauważyła, że Nobby się rumieni.

— Nie chodzi mi tylko o… Znaczy, jak się to chce załatwić jak należy… Znaczy nie — oświadczył Nobby z wyrzutem. — Chcę tylko powiedzieć, że kiedy człowiek się robi starszy, no wie panienka, to zaczyna myśleć, żeby się ustatkować, znaleźć kogoś, kto pójdzie z nim ręka w rękę po wyboistym gościńcu życia… Dlaczego panienka ma otwarte usta?

Angua zamknęła je gwałtownie.

— Tylko że jakoś nie spotykam dziewcząt — poskarżył się Nobby. — A właściwie to spotykam, ale one zaraz uciekają.

— Mimo kremu?

— Właśnie.

— I ćwiczeń?

— Tak.

— No cóż, wydaje mi się, że zadbałeś o wszystko. Naprawdę nie wiem, czemu ci nie wychodzi. — Angua westchnęła. — A co ze Staminą Thrum z ulicy Wiązów?

— Ma drewnianą nogę.

— No to… Verity Pushpram, miła dziewczyna, na Szronowej sprzedaje z wózka małże i ślimaki.

— Młot? Cały czas cuchnie rybami. I ma zeza.

— Ale prowadzi własny interes i robi znakomitą zupę rybną.

— I ma zeza.

— Właściwie to nie jest zez, Nobby.

— No tak, ale panienka wie, o co mi chodzi.

Musiała przyznać, że wie. Verity miała przeciwieństwo zeza. Jakby starała się spojrzeć każdym z oczu na przyległe ucho. Kiedy się z nią rozmawiało, trzeba było walczyć z wrażeniem, że chce odejść w dwóch przeciwnych kierunkach. Ale po mistrzowsku umiała oprawiać ryby.

Angua westchnęła znowu. Znała te objawy. Mówią, że zależy im na pokrewieństwie duchowym, na towarzyszce, ale wcześniej czy później okazywało się, że lista wymagań zawiera jedwabistą skórę i piersi odpowiednie dla stada krów.

Wszyscy są tacy. Oprócz Marchewy. Była to niemal… niemal jedna z jego irytujących cech. Angua podejrzewała, że nie przeszkadzałoby mu, gdyby ogoliła głowę albo zapuściła brodę. Nie to, żeby nie zauważył… ale by mu to nie przeszkadzało. Z jakiegoś powodu było to bardzo denerwujące.

— Jedyne, co mogę zasugerować — powiedziała — to że dla kobiet często pociągający są mężczyźni, którzy potrafią je rozśmieszyć.

Nobby poweselał.

— Naprawdę? No to powinienem sobie poradzić.

— To dobrze.

— Ludzie bez przerwy się ze mnie śmieją.

Wysoko nad nimi, nie zwracając uwagi na deszcz, który przemoczył go już do nitki, Ossie Brunt sprawdził ceratowy pokrowiec łuku. Usadowił się wygodnie. Miał czekać jeszcze długo…


Deszcz jest przyjacielem gliniarza. W taką noc ludzie zadowalają się przestępstwami pod dachem. Vimes stał pod osłoną jednej z fontann na placu Sator. Fontanna nie działała od lat, ale był tak mokry, jakby pracowała pełną mocą. Nigdy jeszcze nie widział całkowicie horyzontalnego deszczu.

Wokół nie było nikogo. Rozpryski kropli deszczu sunęły po placu niby… niby armia…

To jedno ze wspomnień z dzieciństwa. Zabawne, jak czają się w zakamarkach umysłu, a potem nagle wyskakują…

Deszcz padający na wodę…

No tak. Kiedy był małym chłopcem, wyobrażał sobie, że krople deszczu, rozpryskujące się na powierzchni wody, to żołnierze. Miliony piechurów. A bąbelki, które czasem przepływały, to jeźdźcy.

W tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, czym był płynący niekiedy w wodzie zdechły pies. Możliwe, że jakąś machiną oblężniczą.

Woda tworzyła wiry wokół jego butów i ściekała z peleryny. Kiedy spróbował zapalić cygaro, wiatr zdmuchnął mu zapałkę, a deszcz polał się z hełmu i przemoczył je zupełnie.

Vimes uśmiechnął się w ciemności.

Był — chwilowo — człowiekiem szczęśliwym. Przemarznięty, przemoczony i samotny, próbował chronić się przed deszczem i chłodem o trzeciej nad ranem w paskudną noc. Kilka najpiękniejszych nocy przeżył w takich właśnie okolicznościach. Można wtedy… przygarbić ramiona, o tak, i opuścić głowę, o tak… Człowiek stawał się maleńkim kłębkiem ciepła i spokoju, deszcz bębnił o hełm, umysł tykał rytmicznie, analizując świat…

Tak było za dawnych czasów, kiedy nikt się nie przejmował strażą i tak naprawdę wystarczyło unikać kłopotów. To były dni, kiedy nie mieli zbyt wiele do roboty.

Ale przecież mieli wiele do roboty, podpowiedział mu wewnętrzny głos. Tyle że tego nie robili.

Czuł oficjalną pałkę, ciążącą mocno w specjalnej kieszeni, którą Sybil osobiście wszyła mu do spodni. Dlaczego to tylko kawałek drewna? — zapytał sam siebie, kiedy ją rozpakował. Czemu nie miecz? Miecz to symbol władzy.

I wtedy uświadomił sobie, dlaczego to nie może być miecz…

— Hej, dobry obywatelu! Czy wolno spytać, co porabiacie tutaj w ten rześki ranek?

Westchnął. W mroku zajaśniała latarnia otoczona aureolą podświetlonej wody.

Hej, dobry obywatelu… W tym mieście była tylko jedna osoba, która mogła powiedzieć coś takiego całkiem poważnie.

— To ja, kapitanie.

Plama blasku zbliżyła się, oświetlając mokrą twarz kapitana Marchewy. Młody człowiek zasalutował tak dziarsko — o przeklętej trzeciej nad ranem, pomyślał Vimes — że łzy szczęścia stanęłyby w oczach najbardziej nawet psychotycznego instruktora musztry.

— Co pan robi na dworze, sir?

— Chciałem tylko… sprawdzić to i owo — wyjaśnił Vimes.

— Mógł pan wszystko zostawić mnie, sir — zapewnił Marchewa. — Podział obowiązków to klucz sprawnego dowodzenia.

— Doprawdy? Właśnie on? — mruknął kwaśno Vimes. — Słowo daję, człowiek się uczy przez całe życie.

A ty z pewnością się uczysz, dodał w ciszy umysłu. I był prawie pewien, że reaguje podle i głupio.

— Praktycznie skończyliśmy, sir. Sprawdziliśmy wszystkie puste budynki. Dodatkowa grupa funkcjonariuszy obstawi trasę. Gargulce zajmą pozycje możliwie najwyżej. Wie pan, sir, jak znakomicie obserwują.

— Gargulce? Myślałem, że mamy tylko funkcjonariusza Rzygacza…

— Ostatnio również funkcjonariusza Frontona, sir.

— Jeden z waszych?

— Jeden z naszych, sir. Pan osobiście podpisał…

— Tak, tak, jestem pewien, że podpisałem. A niech to!

Poryw wiatru pochwycił cieknący z przepełnionej rynny strumień wody i zrzucił go na kark Vimesa.

— Mówią, że ta nowa wyspa zakłóca obieg prądów powietrznych — poinformował Marchewa.

— Nie tylko powietrznych. Straszne zamieszanie z powodu paru mil kwadratowych mułu i starych ruin! Kogo one obchodzą?

— Podobno ma bardzo strategicznie istotne położenie. — Marchewa zrównał krok z komendantem.

— Niby jak? Z nikim nie prowadzimy wojny. Ha! Ale może trzeba będzie ruszyć na wojnę, żeby zachować jakąś piekielną wyspę, która okaże się pożyteczna tylko wtedy, kiedy będzie trzeba iść na wojnę. Tak?

— Jego lordowska mość z pewnością dzisiaj wszystko ułoży. Jestem pewien, że kiedy dwaj spokojni ludzie dobrej woli siądą do stołu, nie ma takiego problemu, którego nie zdołaliby rozwiązać — oświadczył z przekonaniem Marchewa.

Jest pewien, uświadomił sobie ponuro Vimes. Naprawdę jest pewien.

— Co wiecie o Klatchu, kapitanie? — zapytał.

— Trochę czytałem, sir.

— Podobno bardzo piaszczysty kraj.

— Tak jest, sir. Najwyraźniej.

Gdzieś przed nimi rozległ się trzask, a potem krzyk. Gliniarze uczą się dobrze rozpoznawać krzyki. Dla konesera istniała nieprzebyta otchłań pomiędzy „Jestem pijany, właśnie nadepnąłem sobie na palce i nie mogę wstać!” a „Uwaga! On ma nóż!”.

Obaj ruszyli biegiem.

Światło nie docierało na wąską uliczkę. Ciężkie kroki ucichły w ciemnościach.

Płomienie migotały za wybitą szybą lokalu. Vimes potknął się w progu, wpadł do wnętrza, zdarł z siebie przemoczoną pelerynę i rzucił ją na płonący pośrodku podłogi ogień. Zasyczało i rozszedł się zapach gorącej skóry.

Vimes odstąpił i spróbował się zorientować, gdzie, u demona, trafił.

Przyglądali mu się jacyś ludzie. Jego umysł w otępieniu zestawiał wskazówki: turban, broda, kobieca biżuteria…

— Skąd się tu wziął ten człowiek? Co to za jeden?

— Eee… dobry wieczór… — powiedział. — Wydaje się, że miał miejsce jakiś wypadek…

Ostrożnie uniósł pelerynę.

Stłuczona butelka leżała w kałuży skwierczącego oleju. Pozostałe dwie osoby okazały się chłopcem, prawie tak wysokim jak ojciec, i małą dziewczynką próbującą chować się za matką. Vimes poczuł, jak żołądek wypełnia mu się ołowiem. W drzwiach wejściowych stanął Marchewa.

— Zgubiłem ich — wysapał. — Chyba było trzech. Niczego nie widać w tym deszczu… O, to pan, panie Goriff. Co się tu stało?

— Kapitan Marchewa! Ktoś wrzucił tu przez okno zapaloną butelkę, a potem ten żebrak wpadł do środka i ją zgasił!

— Co on powiedział? I co wyście powiedzieli? — zdumiał się Vimes. — Znacie klatchiański?

— Nie za dobrze — odparł skromnie Marchewa. — Nie mogę opanować tego gardłowego dźwięku…

— Ale… ale rozumiecie, co on mówi?

— Tak. Przy okazji, właśnie bardzo panu podziękował, sir. Wszystko w porządku, panie Gozill. To strażnik.

— Przecież mówicie…

Marchewa przyklęknął i obejrzał rozbitą butelkę.

— Och, wie pan, jak to jest, sir. Człowiek zagląda tutaj na nocnej zmianie, żeby zjeść kminkową bułkę, no i zaczyna gawędzić. Pan też na pewno nauczył się kilku słów, sir.

— No… może vindaloo, ale…

— To ładunek zapalający, sir.

— Wiem, kapitanie.

— Niedobrze. Kto mógłby zrobić coś takiego?

— W tej chwili? — mruknął Vimes. — Myślę, że połowa miasta.

Spojrzał bezradnie na Goriffa. Mgliście rozpoznawał jego twarz. Mgliście rozpoznawał twarz jego żony. Byli tylko… twarzami. Znajdowały się zwykle na drugim końcu jakichś rąk, które trzymały porcję curry albo kebab. Czasami za ladą stał chłopak. Bar otwierali bardzo wcześnie rano i bardzo późno wieczorem, kiedy na ulicach panowali piekarze, złodzieje i strażnicy.

Pamiętał, że lokal nazywa się Posiłki Pospolite. Nobby Nobbs mówił, że Goriff szukał słowa oznaczającego zwyczajne, codzienne, proste… Pytał wszystkich, aż trafił na takie, którego brzmienie mu się spodobało.

— Ehm… powiedz mu… powiedzcie mu, kapitanie, że zostaniecie tutaj, a ja wrócę na komendę i przyślę wam kogoś na zmianę — powiedział.

— Dziękuję — odezwał się Goriff.

— Och, rozumie pan… — Vimes poczuł się jak idiota. — Oczywiście, że tak, przecież mieszka pan tutaj… Ile to już? Pięć lat? Sześć?

— Dziesięć, proszę pana.

— Naprawdę? Tak długo? Coś podobnego… — mamrotał zakłopotany Vimes. — No ale lepiej już pójdę. Spokojnej nocy.

Wymaszerował na deszcz.

Musiałem tu zaglądać od lat, myślał, człapiąc po mokrym bruku. I wiem, jak powiedzieć „vindaloo”. I jeszcze… „korma”. Marchewa jest tu od pięciu minut, a już gada ich językiem, jakby się tam urodził.

Niech mnie… Potrafię się dogadać w krasnoludzim, umiem powiedzieć „Odłóż ten kamień, jesteś aresztowany” po trollicku, ale…

Tupiąc, wszedł na komendę straży; woda ściekała z niego na podłogę. Fred Colon drzemał spokojnie za biurkiem. Z szacunku dla wielu lat znajomości, Vimes postarał się wyjątkowo hałaśliwie zdejmować pelerynę.

Kiedy oficjalnie się odwrócił, sierżant siedział wyprostowany.

— Nie wiedziałem, że dzisiaj jest pan na służbie, panie Vimes…

— Nieoficjalnie, Fred. — Od pewnych ludzi przyjmował to „panie Vimes”. W pewien trudny do wytłumaczenia sposób zasłużyli sobie na to. — Poślij kogoś do Posiłków Pospolitych w Zaułku Skandalu, dobrze? Drobne problemy.

Dotarł do schodów.

— Zostaje pan, sir? — spytał Colon.

— Tak — odparł ponuro Vimes. — Muszę nadgonić z papierami.


Na Leshp padał deszcz tak gęsty, że wyspa mogła sobie oszczędzić kłopotów i darować wynurzanie się z dna morza.

Większość badaczy spała teraz w swoich łodziach. Owszem, na wyspie były budynki, ale…

…ale nie całkiem takie, jak należy.

Twardziel Jackson wyjrzał spod płachty, którą rozciągnął nad pokładem. Z przesiąkniętego wodą gruntu wstawała mgła rozjaśniana częstymi błyskawicami.

Miasto w blasku sztormu sprawiało złowrogie wrażenie. Były tam obiekty, które wydawały się znajome: kolumny, stopnie, bramy i tak dalej. Ale były też inne… Zadrżał. Wyglądało to, jakby mieszkańcy próbowali kiedyś nadać bardziej ludzki wygląd strukturom już wtedy pradawnym…

To z powodu jego syna wszyscy nocowali na łodziach.

Rybacy z Ankh-Morpork zeszli rankiem na brzeg, by szukać stosów kosztowności — przecież każdy wie, że zalegają morskie dno. Trafili na mozaikową podłogę, do czysta wymytą deszczem. Błyszczące białe i niebieskie kafelki przedstawiały deseń morskich fal i muszli, a w samym środku mątwę.

— Wygląda na strasznie wielką, tato — powiedział Les.

Wszyscy zaczęli się rozglądać wśród pokrytych wodorostami budynków; równocześnie nawiedziła ich Myśl, która pozostała niewypowiedziana, ale była stworzona z mnóstwa przelotnych myśli — takich jak czasem zmarszczki na powierzchni jeziorka albo cichy plusk wody w piwnicy, skłaniające umysł do przywoływania wizji szczypiec przeczesujących głębiny i tych dziwnych rzeczy, które woda wyrzuca niekiedy na brzeg albo które wplątują się w sieci. Czasami człowiek wciąga przez burtę coś takiego, co może zniechęcić do ryb na całe życie.

I nagle nikt nie chciał już przeszukiwać wyspy — bo mógłby coś znaleźć.

Twardziel Jackson schował głowę pod płachtę.

— Czemu nie wracamy do domu, tato? — zapytał jego syn. — Mówiłeś, że tutaj ciarki cię przechodzą.

— Racja, ale to ankhmorporskie ciarki. Jasne? I żaden cudzoziemiec nie dostanie ich w łapy.

— Tato…

— Słucham.

— Kto to był pan Hong?

— Skąd mam wiedzieć?

— No bo kiedy wszyscy wracali do łodzi, ktoś z tamtych powiedział: „Wszyscy wiemy, co się zdarzyło panu Hongowi, kiedy otworzył Potrójnie Szczęśliwy Traf — Bar Rybny, Dania na Wynos, w miejscu starej świątyni boga ryb przy ulicy Dagona w noc pełni księżyca, prawda?”. No więc ja nie wiem.

— Hm… — Twardziel Jackson się zawahał, ale Les był już dużym chłopcem. — On… zamknął i wyjechał, dość pospiesznie, mój mały. Tak prędko, że zostawił po sobie to i owo.

— Co na przykład?

— Jeśli już musisz wiedzieć… pół ucha i jedną nerkę.

— Nieźle!

Łódź zakołysała się gwałtownie; trzasnęło pękające drewno. Jackson szarpnął płachtę i natychmiast zmoczył go wodny pył. Gdzieś niedaleko w wilgotnej ciemności zabrzmiał krzyk:

— Dlaczego światła nie palisz, ty drugi kuzynie szakala?

Jackson chwycił latarnię i uniósł ją wysoko.

— Co robisz na wodach terytorialnych Ankh-Morpork, ty wielbłądożerny demonie?

— Te wody należą do nas!

— My tu byliśmy pierwsi!

— Tak? To my tu byliśmy pierwsi z pierwszych!

— Uszkodziłeś mi łódź! To czyste piractwo, ot co!

Wokół rozbrzmiewały kolejne krzyki. Dwie flotylle zderzyły się ze sobą w ciemności. Bukszpryty wyrywały takielunek. Huczały kadłuby. Kontrolowana panika, jaką zwykle stanowi żeglowanie, stała się paniką gorączkową, złożoną z ciemności, deszczu i zbyt dużej ilości rozlinowanego olinowania.

W takich chwilach prastare morskie tradycje, które jednoczą ludzi morza, powinny teraz zadziałać i skłonić wszystkich do połączenia swych sił wobec wspólnego przeciwnika — drapieżnego, nieustępliwego oceanu.

Jednakże w tej właśnie chwili pan Arif uderzył pana Jacksona wiosłem w głowę.


— Hnnh? Uch?

Vimes otworzył jedyne oko, które jakoś reagowało. Zobaczył straszliwy widok.


…pszeczytałem mu jego prawa na co, on powiedział wsadź to, sobie glino. Sierż. Detrytus wtedy, upomniał go, a on wtedy rzekł, auć…


Jest może wiele zajęć, z którymi nie radzę sobie zbyt dobrze, pomyślał Vimes, ale przynajmniej nie traktuję interpunkcji w zdaniu jak gry w pchełki…

Przetoczył głowę, odwracając wzrok od łamanej pisowni Marchewy. Zaszeleściła góra papierów.

Biurko Vimesa stawało się znane. Kiedyś leżały na nim stosy papierów, ale papiery ześlizgiwały się — jak to ze stosów — tworząc równą, ubitą warstwę, podobną do torfu. Podobno gdzieś pod nią tkwiły talerze i niedokończone posiłki. Nikt nie chciał sprawdzać. Niektórzy zapewniali, że słyszeli jakieś poruszenia.

Zabrzmiało delikatne chrząknięcie. Vimes znowu przekręcił głowę i spojrzał w górę, na szeroką różową twarz Willikinsa, kamerdynera lady Sybil. Jego kamerdynera również, ale nie cierpiał myśleć o nim w taki sposób.

— Sądzę, że winniśmy żwawo wziąć się do działania, sir Samuelu. Przyniosłem pański galowy mundur, a narzędzia do golenia leżą koło miski.

— Co? Co?

— Za pół godziny ma pan być obecny na Niewidocznym Uniwersytecie, sir Samuelu. Lady Sybil przekazała mi, że jeśli pana tam nie będzie, wykorzysta pańskie wnętrzności na akcesoria pończosznicze.

— Uśmiechała się? — spytał Vimes. Wstał niepewnie i poczłapał w stronę parującej na stojaku miski.

— Tylko odrobinę, sir.

— O bogowie…

— Tak jest, sir.

Vimes usiłował się golić, gdy tymczasem za nim Willikins pilnie czyścił i polerował. Na zewnątrz miejskie zegary zaczęły wybijać dziesiątą.

Musiała być prawie czwarta, kiedy tu przyszedłem, myślał Vimes. Wiem, że słyszałem zmianę służby o ósmej, a potem musiałem posortować wydatki służbowe Nobby’ego, to wyższa matematyka, jeśli już o tym…

Spróbował ziewnąć, nie przerywając golenia, co nigdy nie jest dobrym pomysłem.

— A niech to szlag!

— Natychmiast przyniosę serwetkę — powiedział, nie oglądając się, Willikins. Kiedy Vimes osuszał sobie brodę, kamerdyner ciągnął dalej: — Chciałbym wykorzystać tę okazję, sir Samuelu, by poruszyć pewną istotną kwestię.

— Słucham.

Vimes wpatrywał się tępo w czerwone rajtuzy, które zdawały się kluczowym elementem jego galowego munduru.

— Z głębokim żalem muszę prosić o zgodę na przekazanie swojego wypowiedzenia, sir. Postanowiłem przywdziać Barwy.

— A jakież to barwy, Willikins? — Vimes podniósł koszulę z bufiastymi rękawami. Dopiero wtedy mózg doścignął uszy. — Chcesz zostać… żołnierzem?

— Mówią, że trzeba udzielić surowej lekcji Klatchowi, sir. Żaden Willikins się nie ociągał, gdy ojczyzna wzywała. Pomyślałem, że odpowiednia dla mnie będzie Ciężka Piechota lorda Venturiego. Mają wyjątkowo atrakcyjne mundury w czerwieni i bieli, sir. Ze złotymi obszyciami.

Vimes wciągnął buty.

— Masz jakieś doświadczenie wojskowe?

— Och, nie, sir Samuelu. Ale szybko się uczę. I sądzę, że posiadam pewną wprawę w operowaniu nożem do krojenia.

Twarz kamerdynera wyrażała patriotyczną gotowość.

— Operowaniu na indykach i…

— Tak, sir Samuelu. — Willikins pucował ceremonialny hełm.

— A chcesz ruszyć do walki z wyjącymi hordami w Klatchu, tak?

— Jeśli zajdzie konieczność. Myślę, że jest należycie wypolerowany.

— Mówią, że to bardzo piaszczysta okolica.

— W samej rzeczy, sir. — Willikins poprawił Vimesowi hełm pod brodą.

— I kamienista. Bardzo kamienista. Mnóstwo głazów. I pył.

— Niektóre tereny są całkiem wysuszone, sir. Istotnie, ma pan rację.

— I w tej krainie pyłu barwy piasku, skał barwy piasku i piasku barwy piasku ty, Willikins, będziesz maszerował, wprawny w operowaniu sztućcami i w swoim czerwono-białym uniformie?

— Ze złotymi obszyciami, sir. — Willikins dumnie wysunął podbródek. — Tak, sir. Jeśli zajdzie potrzeba.

— I nie dostrzegasz w tym obrazie niczego niepokojącego?

— Sir?

— Mniejsza z tym. — Vimes ziewnął. — Będzie nam ciebie brakowało, Willikins. Nie wiem, czy potrafimy cokolwiek załatwić.

Ale inni potrafią… ciebie. Zwłaszcza jeśli będą mieli dość czasu na drugi strzał.

— Och, lord Venturi uważa, że wszystko skończy się przed Nocą Strzeżenia Wiedźm, sir.

— Doprawdy? Nie wiedziałem, że cokolwiek się zaczęło.


Vimes zbiegł po schodach w chmurę aromatu curry.

— Zachowaliśmy trochę dla pana, sir — oznajmił sierżant Colon. — Spał pan, kiedy chłopak to przyniósł.

— To był dzieciak Goriffa — wyjaśnił Nobby, ścigając po cynowym talerzu ziarnko ryżu. — Dość dla połowy zmiany.

— Nagroda dla wypełniających obowiązki — stwierdził Vimes, idąc szybko do drzwi.

— Chleb, marynowane mango i wszystko — mówił z zadowoloną miną Colon. — Zawsze powtarzałem, że Goriff nie jest taki zły jak na jednego z tych szmacianych łbów.

Kałuża skwierczącego oleju… Vimes znieruchomiał w drzwiach. Skulona rodzina… Wyjął zegarek — było dwadzieścia po dziesiątej. Jeśli pobiegnie…

— Fred, mógłbyś zajrzeć do mnie do gabinetu? — powiedział. — Tylko na moment.

— Tak jest, sir.

Na schodach Vimes przepuścił sierżanta przed sobą i zamknął drzwi.

Nobby i pozostali strażnicy usiłowali coś usłyszeć, jednak na zewnątrz nie dobiegały żadne słowa, jedynie ciche mamrotanie, które trwało przez jakiś czas.

Drzwi otworzyły się znowu. Vimes zbiegł na dół.

— Nobby, za pięć minut idź na uniwersytet, dobrze? Chcę mieć kontakt, ale niech mnie demony porwą, jeśli w tym mundurze przyjmę gołębia.

— Tajest.

Vimes wyszedł.

Kilka chwil później sierżant Colon powoli wkroczył do głównej sali. Spojrzenie miał nieco szkliste i podszedł do swojego biurka z nonszalancją, jaką próbują demonstrować tylko ludzie wyjątkowo wzburzeni. Przez moment bawił się jakimś papierem.

— Nie przejmujesz się tym, jak ludzie cię nazywają, prawda, Nobby? — zapytał w końcu.

— Cały czas musiałbym się denerwować, gdyby mnie to denerwowało, sierżancie — zapewnił uprzejmie kapral Nobbs.

— Właśnie. Właśnie! I ja też się nie przejmuję, jak mnie nazywają. — Colon poskrobał się po głowie. — To właściwie bez sensu. Mam wrażenie, że sir Sam ostatnio za mało sypia.

— Jest bardzo zapracowany, Fred.

— Próbuje sam wszystko załatwić, na tym polega cały kłopot. Aha… Nobby…

— Tak?

— Sierżant… sierżant Colon, jeśli można. Będę wdzięczny.


Było sherry. Przy takich okazjach zawsze podawali sherry. Sam Vimes mógł zachować obojętność, ponieważ ostatnio pijał tylko soki owocowe. Słyszał, że sherry robi się, pozwalając, by wino się zepsuło. Nie widział w tym żadnego sensu.

— I postarasz się wyglądać godnie, dobrze? — Lady Sybil poprawiła mu płaszcz.

— Tak, kochanie.

— Jak postarasz się wyglądać?

— Godnie, kochanie.

— I naprawdę proszę, zachowuj się dyplomatycznie.

— Tak, kochanie.

— Jak masz się zachowywać?

— Dyplomatycznie, kochanie.

— Mówisz swoim głosem pantoflarza, Sam.

— Tak, kochanie.

— Wiesz, że to nieuczciwe.

— Wiem, kochanie. — Vimes uniósł dłoń w teatralnym geście kapitulacji. — Dobrze, dobrze. To przez te pióra. I te rajtuzy. — Skrzywił się, usiłując dokonać dyskretnej rearanżacji, by nie zostać pierwszym w Ankh-Morpork garbusem z garbem w kroczu. — No bo gdyby mnie tak ludzie zobaczyli…

— Naturalnie, że cię zobaczą, Sam. Prowadzisz całą procesję. Jestem z ciebie taka dumna.

Strzepnęła mu z ramienia jakiś pyłek[2].

Pióra na hełmie, myślał ponuro Vimes. I te dziwaczne rajtuzy. I błyszczący półpancerz. Pancerz nie powinien błyszczeć. Powinien być za bardzo powgniatany, żeby dało się go porządnie wypolerować. A te dyplomatyczne rozmowy? Skąd niby mam wiedzieć, jak się rozmawia dyplomatycznie?

— A teraz muszę iść i zamienić słówko z lady Selachii — powiedziała lady Sybil. — Dasz sobie radę, prawda? Ciągle ziewasz.

— Oczywiście. Ostatniej nocy mało spałem, to wszystko.

— Obiecujesz, że nie uciekniesz?

— Ja? Nigdy nie uciekam…

— Uciekłeś przed wielkim soirée dla ambasadora Genoi. Wszyscy widzieli.

— Właśnie dostałem wiadomość, że gang d’Olomita okrada skarbiec Vortina.

— Przecież nie musisz osobiście wszystkich ścigać. Zatrudniasz do tego ludzi.

— Ale ich dorwaliśmy — stwierdził z satysfakcją Vimes.

Czuł się wtedy znakomicie. Nie tylko pościg tak go ożywiał — aksamitny płaszcz zostawiony na drzewie, kapelusz rzucony gdzieś w kałużę… lecz także świadomość, że biegnąc, nie jadł bardzo małych kanapek i nie rozmawiał o jeszcze mniejszych drobiazgach.

Kiedy Sybil zniknęła w tłumie, znalazł sobie kąt w wygodnym cieniu i tam się przyczaił. Ze swego miejsca widział prawie cały główny hol Niewidocznego Uniwersytetu.

Lubił magów. Nie popełniali przestępstw. A w każdym razie przestępstw interesujących dla komendanta Straży Miejskiej. Działania okultystyczne nie były jego sprawą. Magowie, owszem, mogli majstrować przy samej osnowie czasu i przestrzeni, ale nie zmuszali go do papierkowej roboty, więc nie narzekał.

Sporo ich zebrało się w sali, we wszystkich swych wspaniałościach. A nie istniało nic wspanialszego niż mag ubrany na oficjalną uroczystość, chyba że ktoś znalazłby sposób nadęcia rajskiego ptaka, być może z użyciem gumowej taśmy i jakiegoś gazu. Ale magowie mieli silną konkurencję, ponieważ gośćmi byli albo arystokraci, albo przywódcy gildii, a taka okazja jak Convivium w każdym budzi pawia.

Przebiegał wzrokiem po twarzach przybyłych; zastanawiał się leniwie, czego są winne kolejne osoby[3].

Dość licznie zjawili się także ambasadorowie. Łatwo było ich rozpoznać — nosili stroje narodowe, ale że owe stroje w większości były tym, co nosił przeciętny wieśniak, wyglądali w nich odrobinę nie na miejscu. Ich ciała przystrajały pióra i jedwabie, ale umysły uparcie nosiły garnitury.

Rozmawiali w małych grupkach. Jeden czy dwóch skinęło mu głowami i uśmiechnęło się, przechodząc.

Świat patrzy, myślał Vimes. Jeśli coś pójdzie nie tak i ta głupia sprawa z Leshpem doprowadzi do wojny, właśnie tacy ludzie będą się zastanawiać, jakie stosunki nawiązać ze zwycięzcą, kimkolwiek będzie. Nieważne, kto zaczął, nieważne, jak walczył — będą chcieli wiedzieć, jak prowadzić sprawy teraz, w danej chwili. Reprezentowali to, co zwykle nazywano „społecznością międzynarodową”. I jak przy każdym użyciu słowa „społeczność”, człowiek nigdy nie był pewien, o co czy o kogo właściwie chodzi.

Wzruszył ramionami. Dzięki bogom, to nie był jego świat.

Przysunął się do kaprala Nobbsa, który stał przy głównych drzwiach, w pozycji nieco przekrzywionej i przygarbionej, ale najbliższej postawie „na baczność”, jaką mógłby przyjąć żywy Nobbs.

— Wszędzie spokój, Nobby? — zapytał Vimes samym kącikiem ust.

— Tajest.

— Nic się nie dzieje? Zupełnie?

— Nie, sir. Ani gołębia w polu widzenia.

— Jak to, nigdzie? Nic?

— Nic.

— Przecież wczoraj w całym mieście były kłopoty!

— Tajest.

— Przekazałeś Fredowi, że ma wysłać ptaka, gdyby cokolwiek się działo?

— Tajest.

— Mroki? Tam zawsze coś jest…

— Spokojnie jak w grobie, sir.

— Niech to!

Vimes pokręcił głową, myśląc o tak porażającej niewiarygodności przestępczego świata Ankh-Morpork.

— Może mógłbyś wziąć cegłę i…

— Lady Sybil speficznie zaznaczyła, że ma pan tutaj zostać — oświadczył kapral Nobbs, wpatrując się prosto przed siebie.

— Speficznie?

— Tak jest, sir. Przyszła tu i porozmawiała ze mną. Dała mi dolara.

— Ach, sir Samuelu! — zabrzmiał grzmiący głos za plecami Vimesa. — Chyba nie poznał pan jeszcze księcia Khufuraha, prawda?

Vimes obejrzał się i szybko przybrał oficjalny wyraz twarzy. Nadrektor Ridcully zmierzał w jego stronę, holując za sobą dwóch smagłych mężczyzn.

— To jest komendant Vimes, panowie. Sam, to… Nie, załatwiam to w odwrotnej kolejności, prawda? Całkiem mi się pomieszało z protokołem… Tyle do załatwienia, kwestor znowu zamknął się w sejfie, nie mamy pojęcia, jak mu się udaje zabierać ze sobą klucz, przecież tam od środka nie ma nawet dziurki…

Po czym Ridcully znowu gdzieś pobiegł; pierwszy z mężczyzn wyciągnął rękę.

— Książę Khufurah — przedstawił się. — Mój dywan dotarł tu dopiero przed dwoma godzinami.

— Dywan? Ach, tak… przyleciał pan.

— Tak. Bardzo chłodno i oczywiście nie ma co liczyć na solidny posiłek. Czy złapał pan tego człowieka, sir Samuelu?

— Słucham? Nie bardzo…

— O ile pamiętam, nasz ambasador wspominał mi, że w zeszłym tygodniu musiał pan opuścić przyjęcie.

Książę był wysokim mężczyzną, kiedyś zapewne całkiem atletycznie zbudowanym, dopóki nie zaczęły mu ciążyć solidne obiady. I miał brodę — wszyscy Klatchianie nosili brody. Miał też inteligentne oczy. Niepokojąco inteligentne. Człowiek zaglądał w nie i widział, jak z wnętrza patrzą na niego kolejne warstwy osoby…

— Co? Aha… Tak. Tak, wyłapaliśmy ich.

— Brawo. Widzę, że stawiał opór.

Vimes zdziwił się. Książę znacząco postukał się w szczękę. Vimes odruchowo uniósł dłoń i natrafił na strzępek serwetki na własnej brodzie.

— Aha… No tak…

— Komendant Vimes zawsze schwyta człowieka, którego ściga — oznajmił książę.

— Cóż, nie powiedziałbym…

— Terier Vetinariego. Słyszałem, że tak pana nazywają. Zawsze gotów do pościgu i nigdy nie rezygnuje.

Vimes spoglądał w spokojne, mądre oczy.

— Przypuszczam, że kiedy już rozważy się wszystko należycie, każdy z nas okazuje się czyimś psem — powiedział słabym głosem.

— To doprawdy szczęśliwy przypadek, że pana spotkałem, komendancie.

— Doprawdy?

— Zastanawiałem się nad znaczeniem frazy, idiomu zapewne, wykrzykiwanego w moją stronę, kiedy zmierzaliśmy tutaj. Czy mógłby pan?

— Eee… jeśli tylko…

— Było to, zdaje się… niech sobie przypomnę… A tak: szmaciany łeb. — Książę nie spuszczał wzroku z jego twarzy.

Vimes świadom był własnych, pędzących z wielką prędkością myśli. Zdawało się, że same podjęły decyzję. Wytłumaczymy później, oświadczyły. Teraz jesteś zbyt zmęczony na wyjaśnienia. W tej chwili, z tym człowiekiem, najlepszym rozwiązaniem jest szczerość.

— To… odnosi się do pańskiego nakrycia głowy — powiedział.

— Och… Zatem to jakiś niejasny żart?

Oczywiście, że on wie, pomyślał Vimes. I wie, że ja wiem…

— Nie. To obelga — przyznał.

— Ach, z pewnością nie możemy odpowiadać za bezmyślne wrzaski idiotów, komendancie. — Książę uśmiechnął się szeroko. — Muszę jednak pana pochwalić.

— Słucham?

— Za szeroki zakres pańskiej wiedzy. Dzisiejszego ranka zadałem to pytanie chyba kilkunastu osobom. Wie pan, ani jedna nie miała pojęcia, co to oznacza. I wszystkie nagle dostawały ataku kaszlu.

Nastąpiła chwila dyplomatycznego milczenia, ale w jej trakcie ktoś parsknął.

Vimes pozwolił, by jego spojrzenie przesunęło się w bok, do drugiego mężczyzny, który nie został przedstawiony. Był niższy i chudszy od księcia. Pod czarnym turbanem miał najbardziej… zatłoczoną twarz, jaką Vimes w życiu oglądał. Sieć blizn otaczała nos podobny do orlego dzioba. Było tam coś w rodzaju zarostu, ale z powodu blizn broda i wąsy sterczały w dziwacznych kępkach pod różnymi kątami. Mężczyzna wyglądał, jakby został uderzony w twarz jeżem. Mógł być w każdym wieku. Niektóre z blizn wyglądały na świeże.

Ogólnie rzecz biorąc, miał taką twarz, że każdy policjant aresztowałby go za sam wygląd. Nie istniała możliwość, by był niewinny.

Pochwycił wzrok Vimesa i uśmiechnął się — a Vimes nigdy jeszcze nie widział takiej ilości złota w jednych ustach. Nigdy jeszcze nie widział takiej ilości złota w jednym miejscu…

Uświadomił sobie nagle, że się gapi, a powinien prowadzić uprzejmą i dyplomatyczną rozmowę.

— A więc… — zaczął. — Będziemy się kłócić z powodu tej sprawy Leshpu, czy jak?

Książę lekceważąco wzruszył ramionami.

— Phi! Parę mil kwadratowych niezamieszkanej i żyznej ziemi w niezrównanym strategicznie położeniu? Czyż z powodu takiego nieistotnego drobiazgu cywilizowani ludzie mają ruszać na wojnę?

I znowu Vimes poczuł na sobie wzrok księcia — wzrok czytający go. A co tam, do demona z tym wszystkim.

— Przepraszam — rzekł. — Nie jestem dobry w tym dyplomatycznym interesie. Czy naprawdę uważa pan tak, jak pan przed chwilą powiedział?

Znowu parsknięcie. Vimes obejrzał się i znowu spojrzał na wyszczerzoną twarz. I zdał sobie sprawę, że czuje zapach… nie, smród goździków.

Na bogów, on żuje to cuchnące paskudztwo…

— Och — rzucił książę. — Nie zna pan jeszcze 71-godzinnego Ahmeda.

Ahmed uśmiechnął się jeszcze szerzej i skłonił głowę.

— Offendi… — rzucił głosem jak żwirowa alejka.

I to było chyba wszystko. Żadne „To 71-godzinny Ahmed, attache kulturalny” albo „71-godzinny Ahmed, mój ochroniarz”, czy nawet „71-godzinny Ahmed, chodzący skarbiec i zabójca komarów”. Stało się oczywiste, że następny krok należy do Vimesa.

— To, hm… dość niezwykłe imię — zauważył.

— Ależ skąd — odparł gładko książę. — W moim kraju Ahmed jest imieniem bardzo popularnym.

Pochylił się, co Vimes rozpoznał jako preludium do konfidencjonalnej wymiany zdań na stronie.

— Przy okazji… Czy ta piękna dama, którą przed chwilą widziałem, to pańska pierwsza żona?

— Eee… to wszystkie moje żony. To znaczy…

— Czy mógłbym zaproponować panu za nią dwadzieścia wielbłądów?

Vimes przez chwilę patrzył w ciemne oczy, potem zerknął na 24-karatowy uśmiech 71-godzinnego Ahmeda.

— To jeszcze jedna próba, tak? — zapytał.

Książę wyprostował się, wyraźnie zadowolony.

— Brawo, sir Samuelu. Jest pan w tym naprawdę dobry. Czy wie pan, że pan Boggis z Gildii Złodziei skłonny był przyjąć piętnaście?

— Za panią Boggis? — Vimes lekceważąco machnął ręką. — Nie… cztery wielbłądy, może cztery wielbłądy i koza przy dobrym oświetleniu. I kiedy się ogoli.

Krążący po sali goście odwrócili się, słysząc wybuch śmiechu księcia.

— Świetne! Doskonałe! Obawiam się, komendancie, że niektórzy z pańskich współobywateli zdają się wierzyć, że ponieważ to mój naród wymyślił wyższą matematykę i całodobowe biwaki, jesteśmy kompletnymi barbarzyńcami, którzy na skinienie, powiedzmy, turbana rzucą się kupować ich żony. Dziwię się, że przyznali mi honorowy tytuł naukowy, skoro tak bardzo jestem zacofany.

— A jakiż to tytuł? — zainteresował się Vimes.

Nic dziwnego, że ten człowiek jest dyplomatą, pomyślał. Nie można mu zaufać ani przez moment, jego myśli biegają zygzakami — a jednak nie da się go nie lubić.

Książę wyjął spod szaty list.

— Jak się zdaje, chodzi o Doctorum Plectendi quasi Furnarius in Vexationibus… Coś się stało, sir Samuelu?

Vimes zdołał jakoś zmienić zdradziecki śmiech w atak kaszlu.

— Nie. Nie, nic takiego. Nic.

Rozpaczliwie szukał innego tematu rozmowy. Na szczęście tuż obok znalazł coś, co dało mu świetną okazję.

— Dlaczego pan Ahmed ma umocowany na plecach taki wielki zakrzywiony miecz? — zapytał.

— Cóż, jest pan policjantem. Zauważa pan takie drobiazgi.

— Trudno to nazwać ukrytą bronią, prawda? Jest niemalże większy od niego. Praktycznie rzecz biorąc, pan Ahmed jest ukrytym właścicielem.

— To ceremonialna broń — wyjaśnił książę. — A on strasznie się niepokoi, kiedy ją gdzieś zostawia.

— A jaką właściwie pełni…

— Ach, tu pan jest! — zawołał Ridcully. — Właściwie wszystko gotowe. Wiesz, że masz przejść na sam przód, Sam…

— Tak, wiem — potwierdził Vimes. — Właśnie pytałem jego wysokość, kim…

— …a wasza wysokość i pan… No, no, ależ wielki miecz… Przejdziecie tędy i zajmiecie miejsca wśród honorowych gości. Za szejkundę zaczniemy…

Co to znaczy mieć umysł gliny, myślał Vimes, kiedy za jego plecami długa kolumna magów i ich gości starała się uformować dostojną i uporządkowaną formację. Tylko dlatego, że ktoś jest uprzejmy i sympatyczny, człowiek zaczyna go podejrzewać. Z tego tylko powodu, że jeśli ktoś zadaje sobie trud, by być miłym dla gliniarza, musi coś knuć. Oczywiście, jest dyplomatą, ale jednak… Mam tylko nadzieję, że nie studiował języków starożytnych, naprawdę…

Ktoś klepnął go w ramię. Vimes odwrócił się i spojrzał prosto w uśmiech 71-godzinnego Ahmeda.

— Jheśli zmienić zdanie, offendi, dam ci dwhadzieścia phięć wielbłądów, żaden khłopot — powiedział, wyjmując spomiędzy zębów goździk. — I niech twe lhędźwia będą pełne owocu.

Mrugnął. Był to najbardziej dwuznaczny gest, jaki Vimes w życiu oglądał.

— Czy to kolejna… — zaczął, ale tamten zniknął już w tłumie. — Moje lędźwia pełne owocu? — powtórzył. — Na bogów…

71-godzinny Ahmed pojawił się znowu przy jego drugim ramieniu, otoczony chmurą zapachu goździków.

Hja iść, hja wracać — zaburczał z satysfakcją. — Książę powiedział, żhe ten tytuł to doktor Plecenia jak Piekharski na Mękach. Żharcik magów, co? Och, jakhże się śmiejemy.

I zniknął.


Convivium uważano za Wielki Dzień dla Niewidocznego Uniwersytetu. Początkowo było po prostu ceremonią wręczania stopni naukowych, ale przez lata zmieniło się w rodzaj celebracji przyjaznych stosunków między uniwersytetem a miastem, w szczególności celebrację faktu, że obecnie ludzie rzadko kiedy zmieniali się w małże. Wobec braku innych uroczystości w rodzaju Dnia Burmistrza albo oficjalnego otwarcia Parlamentu, Convivium stało się jedną z nielicznych okazji, by mieszkańcy mogli sobie pokrzyczeć na stojących wyżej od siebie, a przynajmniej na takich, którzy noszą rajtuzy i śmieszne kostiumy.

Uroczystość ściągała tak licznych gości, że musiała się odbywać w gmachu Opery. Ludzie nieufni — inaczej mówiąc tacy jak komendant Vimes — uważali, że dzieje się tak dlatego, by mogła się odbyć procesja. Nie ma nic lepszego od zmasowanych szeregów magów kroczących z godnością przez miasto w duchu obywatelskiej przyjaźni i zrozumienia, by osobom skłonnym do zadumy delikatnie przypomnieć, że nie zawsze tak było. Patrzcie na nas, zdawali się mówić magowie. Patrzcie na nasze wielkie laski z gałkami na czubkach. Każda z nich mogłaby wyrządzić wiele szkód, gdyby znalazła się w niewłaściwych rękach. Bardzo dobrze więc się składa, że w tej chwili są w rękach właściwych, prawda? Czy to nie miło, że tak dobrze się nam układa?

I ktoś kiedyś zdecydował, że komendant Straży Miejskiej powinien maszerować na czele, z powodów symbolicznych. Przez całe lata nie miało to znaczenia, bo nie istniał komendant Straży Miejskiej, ale teraz się pojawił i był nim Sam Vimes. W czerwonej koszuli z idiotycznymi bufiastymi rękawami, w czerwonych rajtuzach i czymś w rodzaju bufiastych krótkich spodenek w stylu, który — sądząc na oko — wyszedł z mody, kiedy krzemienne ostrze było szczytem postępu technicznego. Miał też maleńki błyszczący napierśnik i hełm z piórami.

I był niewyspany.

I musiał nieść pałkę.

Wychodząc przez główną bramę uniwersytetu, wpatrywał się nieruchomo w ten nieszczęsny przedmiot. Nocny deszcz oczyścił niebo; miasto parowało.

Kiedy patrzył na pałkę, nie musiał widzieć, kto chichocze na jego widok.

Wadą było to, że musiał na nią patrzeć.

Napis — na małej tabliczce, tak zaśniedziałej, że trzeba było ją wyczyścić, zanim cokolwiek odczytał — głosił: Obrońca Króla Attribut.

To trochę poprawiło mu humor.

Pióra, ozdoby, złote szamerunki i futro…

Może dlatego że był zmęczony albo że usiłował odciąć się od świata, odruchowo zwolnił do tradycyjnego tempa strażnika, pogrążonego w tradycyjnym procesie bezmyślności.

Był to niemalże odruch Pawłowa[4]. Nogi poruszały się wahadłowo, stopy pracowały, umysł zaczął działać w pewien szczególny sposób. Nie był to dokładnie stan snu czy uśpienia. Po prostu nos, uszy i oczy połączyły się bezpośrednio z ośrodkiem „podejrzliwego drania” w mózgu, pozostawiając wyższym funkcjom swobodę luźnych skojarzeń.

…Futro i rajtuzy… cóż to za ubiór dla strażnika? Powgniatany pancerz, brudne skórzane portki, wystrzępiona koszula z plamami krwi, w miarę możliwości cudzej… tak być powinno… mile nierówności bruku wyczuwane przez podeszwy… to by naprawdę było przyjemne…

Za nim, wśród lekkiego zamieszania w długiej kolumnie, procesja zwolniła, dostosowując się do jego kroku.

Ha, Obrońca Króla Attribut, dobre sobie… Powiedział do tego staruszka, który dostarczył pałkę: „A który królewski atrybut macie na myśli?”, ale słowa padły na kamienistą glebę… Głupia zabawka zresztą, pomyślał wtedy, kawałek drewna ze srebrną grudką na końcu… nawet zwykły funkcjonariusz dostaje przyzwoity miecz, a z tym niby co ma zrobić? Pomachać na kogoś? Bogowie, już chyba całe miesiące minęły, odkąd ostatni raz porządnie przespacerował się ulicami… Sporo ludzi dookoła… chyba jakaś parada, zgadza się…?

— Ojej — powiedział stojący wśród gapiów kapitan Marchewa. — Co on robi?

Obok niego agatejski turysta pracowicie pociągał za dźwignię swojego ikonografii.

Komendant Vimes przystanął i z zamyślonym wyrazem twarzy wsunął pałkę pod pachę. Sięgnął do hełmu.

Turysta spojrzał w górę na Marchewę i uprzejmie pociągnął go za koszulę.

— Proszę… co on teraz robi? — zapytał.

— Eee… no… wyjmuje…

— Och, nie… — jęknęła Angua.

— …wyjmuje z hełmu ceremonialną paczkę cygar — wyjaśnił Marchewa. — Oj… a teraz… teraz zapala jedno z nich…

Turysta przesunął dźwignię kilka razy.

— Bardzo historyczna tradycja?

— Pamiętna — mruknęła Angua.

Tłum ucichł. Nikt nie chciał zakłócać koncentracji Vimesa. Zaległa głęboka, pełna napięcia cisza tysiąca wstrzymujących oddech ludzi.

— Co teraz robi? — spytał Marchewa.

— Nie widzisz? — zdziwiła się Angua.

— Nie, bo zasłaniam oczy rękami. Och, nieszczęsny…

— On… puścił kółko z dymu.

— …pierwsze dzisiaj, zawsze tak robi…

— …a teraz znowu ruszył… Teraz wyciągnął pałkę i rzuca ją w powietrze, a potem łapie, tak jak zawsze robi z mieczem, kiedy się zamyśli… Wygląda na całkiem zadowolonego.

— Myślę, że wkrótce będzie naprawdę cenił tę chwilę szczęścia — stwierdził Marchewa.

Zaczęły się pomruki. Procesja stanęła za Vimesem. Niektórzy co bardziej łatwowierni, a także ci, którzy zbyt obficie korzystali z całkiem dobrej uniwersyteckiej sherry, zaczęli szukać przy sobie czegoś, co mogliby podrzucać i łapać. W końcu była to Tradycyjna Ceremonia. Jeśli ktoś uważał, że nie powinien robić pewnych rzeczy tylko dlatego, że wydają się bezsensowne, mógł od razu iść do domu.

— Jest zmęczony i tyle — stwierdził Marchewa. — Całymi dniami biega i pilnuje różnych spraw. Na dziennej i nocnej zmianie. Sama wiesz, że lubi do wszystkiego przyłożyć rękę.

— Miejmy nadzieję, że Patrycjusz pozostawi mu tę możliwość.

— Och, jego lordowska mość z pewnością by nie… Nie, prawda?

Tu i tam wybuchały śmiechy. Vimes zaczął przerzucać pałkę z jednej ręki do drugiej.

— Potrafi podrzucić miecz tak, że zakręci się trzy razy, a potem jeszcze go złapać…

Vimes odwrócił głowę. Spojrzał wyżej. Jego pałka stuknęła o bruk i potoczyła się do kałuży. Nie zwrócił na nią uwagi.

A potem ruszył biegiem.

Marchewa spoglądał za nim, a potem spróbował odgadnąć, na co patrzył komendant.

— Na szczycie Barbakanu… — powiedział. — W tamtym oknie… Czy to nie człowiek? Przepraszam, przepraszam, proszę się odsunąć, przepraszam…

Zaczął przeciskać się przez tłum.

Vimes był już tylko maleńką figurką w oddali. Czerwony płaszcz powiewał mu za plecami.

— I co? Wiele osób ogląda paradę z wysoka — zauważyła Angua. — Co w tym takiego dziwnego?

— Tam nie powinno być nikogo! — odpowiedział Marchewa. Wydostał się spomiędzy gapiów i ruszył biegiem. — Budynek jest zamknięty!

Angua rozejrzała się. Wszystkie twarze zwrócone były w kierunku ulicznego spektaklu, a niedaleko stał jakiś wózek. Westchnęła i przeszła za niego krokiem podejrzanie nonszalanckim. Potem zabrzmiało sapnięcie, cichy, ale wyraźnie organiczny dźwięk, stłumiony krzyk, a po chwili brzęk padającego na bruk pancerza.


Vimes nie wiedział, dlaczego biegnie. Zadziałał szósty zmysł. Bywało, że jakaś ukryta z tyłu część mózgu wychwytywała z eteru, że zdarzy się coś niedobrego, i nie miała już czasu na racjonalizacje. Więc przejmowała po prostu rdzeń kręgowy.

Nikt nie mógł się dostać na szczyt Barbakanu. Barbakan stanowił ufortyfikowaną bramę jeszcze z czasów, kiedy Ankh-Morpork nie uznawało atakujących wojsk za cudowne możliwości komercyjne. Niektóre jego części wciąż były w użytku, jednak większość tworzyło sześć z siedmiu poziomów ruin, pozbawionych jakichkolwiek schodów, którym człowiek rozsądny by zaufał. Przez lata Barbakan wykorzystywano jako nieoficjalne źródło materiałów budowlanych dla reszty miasta. W wietrzne noce odpadały z niego kawałki muru. Nawet gargulce unikały tej budowli.

Vimes uświadamiał sobie, że gwar tłumu za jego plecami zmienił się w głośne krzyki. Jedna czy dwie osoby wrzasnęły rozdzierająco. Nie oglądał się. Cokolwiek się tam dzieje, Marchewa się tym zajmie.

Coś go wyprzedziło. Wyglądało tak, jak mógłby wyglądać wilk, gdyby miał wśród przodków długowłosego klatchistańskiego psa myśliwskiego, jedno z tych pełnych gracji stworzeń, pozornie zbudowanych tylko z nosa i sierści.

Zwierzę pomknęło naprzód i zniknęło w popękanym łuku bramy.

Kiedy Vimes tam dotarł, nigdzie go nie zauważył. Ale ta nieobecność nie zwracała szczególnej uwagi, a to z powodu o wiele bardziej rzucającej się w oczy obecności leżącego wśród gruzów trupa.

Jak Vimes zawsze powtarzał (czy też, ściślej mówiąc, powtarzał, że zawsze powtarza, a nikt przecież nie będzie się spierał z oficerem dowodzącym) — czasem drobne szczegóły, maleńkie szczegóły, detale, jakich nikt by nie zauważył w normalnych okolicznościach, chwytają zmysły za gardło i krzyczą: „Zobacz mnie!”.

W powietrzu unosił się leciutki korzenny zapach. A w szczelinie między kamieniami bruku tkwił goździk.


Była piąta. Vimes z Marchewą siedzieli w poczekalni przed gabinetem Patrycjusza. Siedzieli w ciszy — jeśli nie liczyć nieregularnego tykania zegara.

Po chwili odezwał się Vimes:

— Daj mi jeszcze raz obejrzeć.

Marchewa posłusznie wyjął z kieszeni niewielki prostokąt papieru. Vimes przyjrzał się uważnie — nie można było się pomylić co do tego, co przedstawiał. Schował papier do własnej kieszeni.

— Ehm… Czemu chce go pan zatrzymać, sir?

— Co zatrzymać? — zdziwił się Vimes.

— Ikonogram, który pożyczyłem od turysty.

— Nie wiem, o czym mówicie, kapitanie.

— Ale przecież…

— Nie wyobrażam sobie, żebyście wysoko awansowali w straży, jeśli nadal będziecie widzieć coś, czego nie ma.

— Aha.

Zegar zdawał się tykać głośniej.

— Coś pan sobie myśli, sir. Prawda?

— To czynność, do jakiej niekiedy wykorzystuję swój mózg, kapitanie. Choć może się to wydać dziwne.

— A co pan sobie myśli, sir?

— Co chcieliby, żebym myślał.

— Jacy oni? — chciał wiedzieć Marchewa.

— Tego jeszcze nie wiem. Krok po kroku.

Zabrzęczał dzwonek. Vimes wstał.

— Wiecie, co zawsze powtarzam — rzekł.

Marchewa zdjął hełm i przetarł go rękawem.

— Tak jest, sir. „Każdy jest czegoś winny, a zwłaszcza ci, którzy nie są”, sir.

— Nie, nie to.

— Ehm… „Zawsze bierz pod uwagę fakt, że możesz się mylić”, sir?

— Nie, też nie.

— No… „Jakim cudem Nobby dostał robotę w straży?”, sir? Często pan to powtarza.

— Nie! Chodziło mi o „Zawsze udawaj głupiego”, Marchewa.

— Aha, sir. Racja. Od tej chwili będę pamiętał, że zawsze pan to powtarza, sir.

Chwycili hełmy pod pachy. Vimes zastukał do drzwi.

— Wejść! — usłyszeli.

Patrycjusz stał przy oknie.

W gabinecie stali lub siedzieli lord Rust i cała reszta. Vimes nigdy nie mógł zrozumieć, jak wybiera się przywódców społeczeństwa. Całkiem jakby po prostu się pojawiali, niczym pinezka w podeszwie buta.

— Ach, Vimes — powiedział Vetinari.

— Sir.

— Nie owijajmy w bawełnę, Vimes. Jak ten człowiek dostał się tam na górę, skoro wczoraj w nocy pańscy ludzie tak dokładnie wszystko sprawdzili? Magia?

— Trudno powiedzieć, sir.

Marchewa, patrzący wprost przed siebie, mrugnął nerwowo.

— Pańscy ludzie sprawdzili Barbakan, jak przypuszczam?

— Nie, sir.

— Nie sprawdzili?

— Nie, sir. Sam to zrobiłem.

— Fizycznie sprawdziłeś osobiście, Vimes? — odezwał się Boggis z Gildii Złodziei.

Kapitan Marchewa niemal wyczuwał w tej chwili myśli komendanta.

— To prawda… Boggis — odpowiedział Vimes, nie odwracając głowy. — Ale… sądzimy, że ktoś przedostał się przez okno zabite deskami, a potem przyciągnął te deski z powrotem. Została naruszona warstwa kurzu i…

— I nie zauważyłeś tego, Vimes?

Vimes westchnął.

— Nawet w świetle dziennym dostatecznie trudno byłoby zauważyć przybite z powrotem deski, Boggis, a co dopiero w środku nocy.

I nie zauważyliśmy, dodał już do siebie. Angua wyczuła na nich zapach.

Vetinari zajął miejsce za biurkiem.

— Sytuacja jest poważna, Vimes.

— Tak, sir.

— Jego wysokość został bardzo ciężko ranny. A książę Cadram, jak nam doniesiono, wychodzi z siebie z wściekłości.

— Upierają się, żeby trzymać brata księcia w ich ambasadzie — wtrącił lord Rust. — To świadoma zniewaga. Jak byśmy w mieście nie mieli doskonałych chirurgów.

— To prawda, naturalnie — zgodził się Vimes. — A wielu z nich potrafiłoby go też całkiem dobrze ostrzyc i ogolić.

— Kpisz sobie ze mnie, Vimes?

— Ależ skąd, lordzie. Moim zdaniem żadni chirurdzy na świecie nie mają na podłogach czyściejszych trocin niż w naszym mieście.

Rust rzucił mu gniewne spojrzenie.

Patrycjusz odchrząknął.

— Czy zidentyfikowaliście zamachowca? — zapytał.

Marchewa spodziewał się, że komendant odpowie „rzekomego zamachowca”, ale się mylił.

— Tak — potwierdził Vimes. — Nazywa się… Nazywał się Ossie Brunt. Nie wiemy, czy posługiwał się innymi nazwiskami. Mieszkał przy Targowej. Wykonywał rozmaite zajęcia. Trochę samotnik. Nie trafiliśmy na żadnych krewnych ani przyjaciół. Prowadzimy dochodzenie.

— I to wszystko, co wiecie? — spytał lord Downey.

— Trochę czasu zajęło nam zidentyfikowanie Brunta.

— A czemuż to?

— Nie udzielę panu technicznego wyjaśnienia, ale dla mnie to on wyglądał, jakby nie potrzebował trumny. Mogliby go pochować między dwoma skrzydłami wrót stodoły.

— Czy działał sam?

— Znaleźliśmy tylko jedno ciało. I sporo niedawno upadłych elementów muru. Wygląda więc, że…

— Chodziło mi o to, czy należał do jakiejś organizacji. Są jakieś sugestie jego antyklatchiańskich przekonań?

— Poza taką, że próbował zabić jednego z nich? Dochodzenie trwa.

— Czy pan traktuje tę sprawę poważnie, Vimes?

— Przydzieliłem do niej naszych najlepszych ludzi. — Kto wygląda na zaniepokojonego? — Sierżanta Colona i kaprala Nobbsa. — Kto okazuje ulgę? — Niezwykle wręcz doświadczeni. Ostoje straży.

— Colon i Nobbs? — powtórzył Vetinari. — Naprawdę?

— Tak jest, sir.

Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy.

— Docierają do nas bardzo groźne pomruki, Vimes — stwierdził Patrycjusz.

— Co mogę powiedzieć, sir? Zobaczyłem kogoś na wieży, pobiegłem, ktoś posłał księciu strzałę, a potem znalazłem tego człowieka na samym dole wieży, bardzo wyraźnie martwego, z połamanym łukiem i masą kamieni dookoła. Ta wczorajsza burza musiała tam wszystko obluzować. Nie mogę przecież wymyślać faktów, które nie zaistniały, sir.

Marchewa obserwował twarze wokół stołu. Ogólnie biorąc, wyrażały ulgę.

— Samotny łucznik — stwierdził Vetinari. — Idiota żywiący jakąś obłąkaną urazę. Który zginął przy egzekucji, hm… zamierzonej egzekucji. I oczywiście mężna postawa naszych strażników prawdopodobnie zapobiegła oddaniu przez niego natychmiastowo śmiertelnego strzału.

— Mężna postawa? — zdziwił się Downey. — Wiem, że kapitan Marchewa biegł w stronę dostojników, a Vimes kierował się do wieży, ale powiem szczerze, Vimes, pańskie wcześniejsze dziwaczne zachowanie…

— Jest w tej chwili mało istotne — wszedł mu w słowo Patrycjusz. Znów zaczął mówić tonem lekko nieobecnym, jak gdyby zwracał się do kogoś innego. — Gdyby komendant Vimes nie spowolnił procesji, złoczyńca bez wątpienia zdołałby strzelić celniej. W tej sytuacji wpadł w panikę… Tak… Możliwe, że książę przyjmie tę wersję.

— Książę? — zdziwił się Vimes. — Przecież ten biedak…

— Jego brat — wyjaśnił Patrycjusz.

— Aha. Ten miły.

— Dziękuję panu, komendancie. Dziękuję wam także, panowie. Nie pozwólcie mi się zatrzymywać. Aha, Vimes… jeszcze słówko, jeśli pan pozwoli. Nie, nie pan, kapitanie Marchewa. Jestem przekonany, że właśnie ktoś gdzieś popełnia przestępstwo.

Vimes nieruchomo wpatrywał się w ścianę, czekając, aż pokój opustoszeje. Patrycjusz wstał i podszedł do okna.

— Doprawdy, niezwykłe czasy, komendancie — powiedział.

— Sir.

— Na przykład, jak mi wiadomo, dziś po południu kapitan Marchewa zjawił się na dachu Opery i wypuszczał strzały w stronę strzelnicy.

— Niezwykle bystry chłopak, sir.

— Całkiem możliwe, że odległość między gmachem Opery i tarczami na strzelnicy jest mniej więcej taka, wie pan, jak między szczytem Barbakanu a miejscem, gdzie został trafiony książę.

— Coś podobnego, sir.

Vetinari westchnął.

— A z jakiej przyczyny to robił?

— To zabawna historia, sir, ale niedawno opowiadał mi, że formalnie nadal obowiązuje prawo nakazujące każdemu obywatelowi ćwiczenie strzelania z łuku przez jedną godzinę dziennie. Jak zrozumiałem, przepis ten wprowadzono w roku 1356 i nigdy nie…

— Wie pan, dlaczego przed chwilą odesłałem kapitana Marchewę, Vimes?

— Nie mam pojęcia, sir.

— Kapitan Marchewa to szczery i uczciwy młody człowiek.

— Tak jest, sir.

— Czy wiedział pan, Vimes, że krzywi się, kiedy słyszy, jak wypowiada pan ewidentne kłamstwo?

— Naprawdę, sir?

Szlag…

— Nie mogę patrzeć, jak jego twarz drga bez przerwy…

— To bardzo uprzejme z pana strony, sir.

— Gdzie był drugi strzelec, Vimes?

Szlag…

— Drugi strzelec, sir?

— Czy nie ciągnęło pana kiedyś na scenę, Vimes?

Tak, w tej chwili dałbym się pociągnąć absolutnie wszędzie…

— Nie, sir.

— Szkoda. Sądzę, że to wielka strata dla profesji aktorskiej. Mówił pan, o ile pamiętam, że ów człowiek wstawił deski za sobą.

— Tak, sir.

— I przybił je z powrotem?

Niech to demon…

— Tak, sir.

— Od zewnątrz?

Szlag…

— Tak, sir.

— Wyjątkowo pomysłowy samotny strzelec, Vimes.

Vimes nie próbował nawet odpowiadać. Vetinari usiadł za biurkiem, zetknął dłonie czubkami palców i uniósł je do twarzy. Ponad nimi spoglądał na Vimesa.

— Colon i Nobbs badają tę sprawę? Naprawdę?

— Tak, sir.

— Gdybym zapytał dlaczego, uda pan, że nie rozumie?

Vimes pozwolił, by czoło przecięła mu zmarszczka szczerego zaskoczenia.

— Sir?

— Jeśli jeszcze raz powiesz „sir?” tym głosem durnia, Vimes, to przysięgam, że będą kłopoty.

— To dobrzy strażnicy, sir.

— Jednakże niektórzy mogliby ich uznać za pozbawionych wyobraźni, tępych oraz… jak by to ująć? Posiadających wrodzoną skłonność, by przyjąć pierwsze wyjaśnienie, jakie się pojawi, a potem zadekować się gdzieś, żeby w spokoju wypalić papierosa? Pewną niezdolność do szerszego spojrzenia? Umiejętność gubienia się w głębinach już na mokrym chodniku? Talent do nieumotywowanych osądów?

— Mam nadzieję, że nie kwestionuje pan zdolności moich ludzi.

— Vimes, nikt jeszcze nigdy nie zakwestionował braku zdolności Colona i Nobbsa.

— Sir?

— A jednak… Rzeczywiście nie trzeba nam komplikacji, Vimes. Pomysłowy samotny szaleniec… No cóż, wielu jest szaleńców. Godny pożałowania incydent.

— Tak jest, sir. — Patrycjusz wyglądał na udręczonego i Vimes uznał, że należy mu się odrobina współczucia. — Fred i Nobby także nie lubią komplikacji.

— Potrzebujemy prostych wyjaśnień, Vimes.

— Fred i Nobby dobrze sobie radzą z tym, co proste, sir.

Vetinari odwrócił się i spojrzał na miasto.

— Aha… — powiedział spokojniejszym tonem. — Prości ludzie, by dostrzegli proste prawdy?

— W samej rzeczy, sir.

— Szybko się pan uczy, Vimes.

— Trudno mi to oceniać, sir.

— A kiedy już znajdą tę prostą prawdę?

— Nie można się spierać z prawdą, sir.

— Doświadczenie mówi mi, Vimes, że pan może się spierać ze wszystkim.


Kiedy komendant straży wyszedł, Vetinari siedział jeszcze chwilę przy biurku, wpatrzony w pustkę. Potem wyjął z szuflady klucz, podszedł do ściany i przycisnął w pewnym szczególnym miejscu.

Zgrzytnęła przeciwwaga. Fragment ściany odsunął się w głąb.

Patrycjusz ruszył powoli wąskim korytarzem, który się za nią skrywał. Tu i tam rozjaśniało mrok bardzo słabe lśnienie wokół krawędzi niewielkich paneli, które — delikatnie odsunięte — pozwalały spojrzeć przez oczy wygodnie umieszczonego portretu.

Były pozostałością po poprzednim władcy. Vetinari nigdy z nich nie korzystał. Sztuka nie polegała na patrzeniu cudzymi oczami.

Szedł długo po mrocznych schodach i wzdłuż cuchnących stęchlizną korytarzy. Od czasu do czasu wykonywał ruchy, których sens nie był zbyt jasny. Przechodząc, pozornie odruchowo dotykał ściany… tutaj, a potem tutaj. W korytarzu wykładanym kamieniami, rozjaśnionym tylko szarą poświatą wpadającą oknem zapomnianym przez wszystkich oprócz najbardziej optymistycznych much, zaczął tak jakby grę w klasy; szata powiewała za nim, a łydki migotały, kiedy przeskakiwał z kamienia na kamień.

Te rozmaite działania nie sprawiały jakoś, by cokolwiek się wydarzyło. W końcu dotarł do drzwi, które otworzył kluczem. Uczynił to z niejaką ostrożnością.

Powietrze za progiem wypełniał gryzący dym, a jednostajne stukanie, które słyszał już w korytarzu, stało się teraz całkiem głośne. Rytm stuków załamał się na chwilę, nastąpił o wiele głośniejszy huk, a potem kawałek gorącego metalu świsnął Patrycjuszowi koło ucha i wbił się w ścianę.

— Ojojoj… — odezwał się wśród kłębów dymu głos.

Nie wydawał się nieszczęśliwy. Był to raczej głos, jakiego ktoś mógłby użyć na widok słodkiego i przymilnego szczeniaczka, który — mimo nauk i tłumaczeń — siedzi właśnie przy rozszerzającej się mokrej plamie na dywanie.

Kiedy dym nieco się rozwiał, niewyraźna sylwetka mówiącego z bladym uśmiechem zwróciła się do przybysza.

— Tym razem pełne piętnaście sekund, panie! Nie ma wątpliwości, że zasada jest słuszna!

Było to typowe zachowanie Leonarda z Quirmu: podejmował rozmowę, jakby przerwał ją tylko na moment. Zakładał przy tym, że każdy jest przyjaźnie zainteresowany, i uznawał za oczywiste, że rozmówca jest równie inteligentny jak on.

Vetinari przyjrzał się niewielkiej kupce pogiętego, poszarpanego metalu.

— Co to było, Leonardzie? — zapytał.

— Eksperymentalne urządzenie zmieniające energię chemiczną w ruch obrotowy — wyjaśnił Leonard. — Widzisz, panie, cały kłopot polega na tym, żeby wrzucać te małe kuleczki czarnego prochu do komory spalania dokładnie z wyznaczoną prędkością i po jednej naraz. Jeśli nastąpi zapłon dwóch równocześnie, cóż, uzyskujemy wtedy silnik spalania zewnętrznego.

— A jaki jest cel tego urządzenia?

— Uważam, że mogłoby zastąpić konia — oświadczył z dumą konstruktor.

Popatrzyli na rozbity mechanizm.

— Jedną z zalet koni, na jaką ludzie często zwracają uwagę — rzekł po chwili namysłu Patrycjusz — jest ta, że konie bardzo rzadko wybuchają. O ile wiem, właściwie nigdy, jeśli nie liczyć tego nieszczęśliwego zdarzenia podczas wielkich upałów kilka lat temu.

Długimi szczupłymi palcami wyciągnął coś spośród szczątków. Były to dwa sześciany wykonane z jakiegoś miękkiego białego futerka i związane sznurkiem. Na ściankach miały kropki.

— Kostki? — zdziwił się.

Leonard uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Tak. Sam nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że mogą pomóc w działaniu. To był taki… no, pomysł. Wiesz, panie, jak to bywa.

Vetinari kiwnął głową. Wiedział, jak to bywa. Wiedział, jak to bywa, o wiele lepiej od Leonarda z Quirmu, i dlatego właśnie istniał tylko jeden klucz do tych drzwi — i to on go miał. Co nie znaczy, że Leonard był więźniem… chyba że według nudnych, pospolitych standardów. Wydawał się raczej wdzięczny, że został zamknięty na tym jasnym i przestronnym poddaszu, mając do dyspozycji tyle drewna, papieru, farb i kawałków węgla drzewnego, ile tylko zapragnął, za to bez konieczności płacenia za czynsz i robienia zakupów.

Zresztą i tak nie można by uwięzić kogoś takiego jak Leonard z Quirmu. Można co najwyżej zamknąć gdzieś jego ciało. Bogowie tylko wiedzieli, którędy wędrował jego umysł. I chociaż miał tyle mądrości, że stale z niego wyciekała, nie potrafiłby powiedzieć, skąd wieją polityczne wiatry — choćby wyposażyć go w żagle.

Niesamowity mózg Leonarda skwierczał niepokojąco i przepełniał patelnię na Piecu Życia. Nie dało się przewidzieć, o czym pomyśli, ponieważ był bezustannie reprogramowany przez cały wszechświat. Widok wodospadu albo szybującego po niebie ptaka popychał go w jakąś nową ścieżkę praktycznych spekulacji, która nieodmiennie prowadziła do stosu drutu i sprężyn oraz okrzyku „Chyba już wiem, co zrobiłem nie tak!”. Był kiedyś członkiem większości gildii rzemieślniczych w mieście, ale wyrzucano go za uzyskiwanie niemożliwie wysokich wyników na egzaminach albo — w kilku przypadkach — za poprawianie pytań. Podobno przypadkiem wysadził budynek Gildii Alchemików, nie używając niczego więcej niż szklanka wody, łyżka kwasu, dwa kawałki drutu i piłeczka pingpongowa.

Każdy rozsądny władca kazałby zabić Leonarda, a lord Vetinari był wyjątkowo rozsądny i często się zastanawiał, dlaczego właściwie tego nie zrobił. Uznał, że przyczyną było to, iż uwięzione w bezcennym, ciekawym bursztynie potężnego umysłu Leonarda, pod całym tym błyskotliwym i badawczym geniuszem, tkwiło coś w rodzaju upartej niewinności, którą ludzie mniejsi duchem mogliby nazwać głupotą. Była ona istotą i duszą tej siły, która przez tysiąclecia nakazywała ludzkości wtykać palce do gniazdek elektrycznych wszechświata i bawić się wyłącznikiem, by sprawdzić, co się stanie — a potem dziwić się, kiedy rzeczywiście się stało.

Krótko mówiąc, była użyteczna. A jeśli Patrycjusza można do kogoś porównać, to do starszej pani, która przechowuje kawałki nici, bo nigdy nie wiadomo, do czego mogą się przydać.

W końcu trudno mieć plany na każdą ewentualność. To by wymagało wiedzy o tym, co się zdarzy, a jeśli ktoś wie, co się zdarzy, prawdopodobnie może dopilnować, żeby się nie zdarzyło lub zdarzyło się komuś innemu. Dlatego Patrycjusz nigdy nie planował. Plany często wchodzą człowiekowi w drogę.

I wreszcie trzymał tu Leonarda, ponieważ był on miłym rozmówcą. Nigdy nie rozumiał, o czym mówi Vetinari, miał pogląd na świat mniej więcej tak skomplikowany, jak kaczątko ze wstrząsem mózgu, a przede wszystkim nigdy nie uważał. Co czyniło go idealnym powiernikiem. Przecież jeśli człowiek prosi o radę, to z pewnością nie po to, by mu jej udzielono. Chce raczej, by ktoś był obok, kiedy mówi sam do siebie.

— Właśnie zaparzyłem herbatę — powiedział Leonard. — Napijesz się ze mną, panie?

Podążył spojrzeniem za wzrokiem Patrycjusza do brązowej plamy na jednej ze ścian. Kończyła się gwiazdą rozpryśniętego na tynku roztopionego metalu.

— Obawiam się, że automatyczna machina do herbaty nie działała jak należy — wyjaśnił. — Będę musiał zaparzyć ręcznie.

— Jak to miło — zapewnił go Vetinari.

Usiadł między sztalugami i — gdy Leonard krzątał się przy kominku — przejrzał jego najnowsze szkice. Leonard szkicował tak odruchowo, jak inni drapią się po głowach; geniusz — pewien szczególny typ geniuszu — sypał się z niego niczym łupież.

Jeden rysunek przedstawiał rysującego człowieka — linie kreśliły postać tak dokładnie, że zdawała się wyrastać z kartki. A wokół niej — ponieważ Leonard nigdy nie marnował czystej powierzchni papieru — znajdowały się rozrzucone bezładnie inne szkice. Kciuk. Wazon z kwiatami. Urządzenie służące chyba do ostrzenia ołówków z wykorzystaniem energii wodnej…

Vetinari znalazł to, czego szukał, patrząc w lewy dolny róg, wciśnięte między szkic nowego typu śruby i narzędzia do otwierania ostryg. To — albo coś bardzo podobnego — zawsze gdzieś tam było.

Leonard był osobą tak cenną i wartą trzymania bezpiecznie pod kluczem między innymi dlatego, że tak naprawdę nie widział żadnej różnicy między kciukiem, różami, temperówką do ołówków… i tym.

— O, mój autoportret — zauważył Leonard, wracając z dwoma filiżankami.

— Tak, rzeczywiście — zgodził się Vetinari. — Ale mój wzrok przyciągnął raczej ten niewielki szkic, o tutaj. Machina wojenna…

— Ach, to… To głupstwo. Czy zauważyłeś, panie, w jaki sposób rosa na różanych płatkach…

— Ten kawałek tutaj… do czego służy? — Vetinari wskazał palcem.

— To? To tylko ramię miotające do kul z roztopioną siarką. — Leonard sięgnął po talerz ciasteczek. — Wyliczyłem, że powinno mieć zasięg około pół mili, jeśli zdejmie się ten pas transmisyjny z kół napędowych i użyje wołów do naciągania kołowrotu.

— Doprawdy? — Vetinari przyjrzał się starannie ponumerowanym częściom. — I można coś takiego zbudować?

— Co? Ależ tak. Makaronika? W teorii.

— W teorii?

— W rzeczywistości nikt by tego nie próbował. Wylewać deszcz niegasnącego ognia na inne ludzkie istoty? Ha! — Leonard rozsypał dookoła okruchy. — Nie znajdziesz, panie, rzemieślnika, który coś takiego zbuduje, ani żołnierza, który pociągnie za dźwignię… To część 3(b) na planie, o tutaj, spójrz…

— Istotnie — zgodził się Vetinari. — Zresztą — dodał — domyślam się, że te wielkie, potężne ramiona nie mogłyby zadziałać, boby się połamały…

— Dobrze wysuszone drewno jesionowe i cisowe, laminowane i mocowane razem przez specjalne stalowe sworznie — wyjaśnił natychmiast Leonard. — Wykonałem kilka obliczeń, o tutaj, pod szkicem światła odbijającego się od kropli deszczu. Ćwiczenie intelektualne, oczywiście.

Vetinari przebiegł wzrokiem kilka linii pajęczego, lustrzanego pisma Leonarda.

— Oczywiście — zgodził się posępnie i odłożył kartkę. — Wspominałem ci, że sytuacja w Klatchu jest politycznie napięta? Książę Cadram usiłuje zrobić bardzo wiele bardzo szybko. Musi umocnić swoją pozycję. Jest uzależniony od wsparcia, które wydaje się odrobinę niestabilne. Jak rozumiem, wielu spiskuje przeciwko niemu.

— Doprawdy? No cóż, ludzie robią takie rzeczy — stwierdził Leonard. — A przy okazji, badałem ostatnio pajęczyny. Wiem, że cię to zaciekawi, panie. Otóż ich wytrzymałość w stosunku do ciężaru jest o wiele wyższa niż drutu z naszej najlepszej stali. Czy to nie fascynujące?

— A jaki typ broni zamierzasz z nich wykonać?

— Słucham?

— Nie, nic. Tylko głośno myślałem.

— Nie skosztowałeś nawet herbaty…

Patrycjusz rozejrzał się. Pokój był pełen… obiektów. Rury, dziwaczne papierowe latawce i rzeczy, które wyglądały jak szkielety pradawnych bestii. Jedną ze zbawiennych cech Leonarda — i to w bardzo realnym sensie, z punktu widzenia Vetinariego — był jego niezwykły okres skupienia uwagi. Nie chodzi o to, że szybko się czymś nudził. Wydawało się raczej, że nigdy nie nudził się niczym. Ale że interesowało go absolutnie wszystko we wszechświecie, rezultatem było to, że na przykład machina do wypruwania ludziom flaków na odległość stawała się aparatem do plecenia powrozów, a kończyła jako instrument mierzący specyficzną grawitację sera.

Przenosił swoją uwagę błyskawicznie, jak kociak. Choćby ta historia z machiną latającą… Jeszcze teraz z sufitu wisiały wielkie nietoperze skrzydła. Patrycjusz z wielkim zadowoleniem pozwolił mu marnować czas na ten pomysł, ponieważ było oczywiste, że żadna ludzka istota nie potrafi machać nimi dostatecznie mocno.

Nie musiał się martwić. Leonard sam dla siebie bywał przeszkodą. W efekcie spędził całe wieki, projektując specjalną tacę, z której ludzie mogliby jeść posiłki w powietrzu.

To człowiek prawdziwie niewinny. A jednak zawsze jakaś część umysłu kazała mu szkicować te nieszczęsne i fascynujące maszyny z kłębami dymu i starannie ponumerowanymi schematami konstrukcyjnymi…

— Co to takiego? — Vetinari wskazał inny szkic. Ukazywał człowieka trzymającego dużą metalową kulę.

— To? Och, to coś w rodzaju zabawki, szczerze mówiąc. Wykorzystuje niezwykłą właściwość pewnych, poza tym całkiem bezużytecznych metali. Nie lubią być ściskane. Więc wybuchają. Z niezwykłą ochotą.

— Jeszcze jedna broń…

— Ależ nie, panie! To byłoby całkiem bezużyteczne jako broń! Ale pomyślałem sobie, że mogłoby się przydać w przemyśle wydobywczym.

— Doprawdy…

— Na sytuację, kiedy trzeba odsunąć z drogi górę.

— Powiedz — zaczął Vetinari, odkładając na bok również tę kartkę — nie masz żadnych krewnych w Klatchu, co?

— Nie wydaje mi się. Moja rodzina mieszka w Quirmie od pokoleń.

— Aha. To dobrze. Ale… bardzo sprytni są ci Klatchianie, prawda?

— Tak. W wielu dyscyplinach praktycznie to oni tworzyli podstawy. Na przykład precyzyjnej obróbki metali.

— Obróbka metali… — Patrycjusz westchnął.

— I alchemii, oczywiście. „Principia Explosia” Affira Al-chemy to już od ponad stu lat główne dzieło w tej dziedzinie.

— Alchemia — powtórzył zasmucony Patrycjusz. — Siarka i tak dalej…

— W samej rzeczy.

— Ale tak o tym mówisz, jakby te wielkie osiągnięcia miały miejsce bardzo dawno temu… — Vetinari mówił tonem człowieka, który za wszelką cenę usiłuje dostrzec światło na końcu tunelu.

— Naturalnie! Byłbym naprawdę zdumiony, gdyby przez te lata nie dokonali znacznego postępu — odparł z zadowoleniem Leonard z Quirmu.

— Tak? — Patrycjusz przygarbił się trochę na krześle. Okazało się, że koniec tunelu stoi w ogniu.

— Wspaniali ludzie, mający wiele zalet — zapewnił Leonard. — Zawsze uważałem, że to przez pustynię. Pustynia prowadzi do niejakiego pośpiechu myśli. Uświadamia człowiekowi ulotność życia.

Patrycjusz obejrzał kolejny arkusz. Pomiędzy szkicem ptasiego skrzydła i starannym diagramem przegubu kulowego zauważył nabazgrany niewielki obrazek czegoś z kolczastymi kołami i wirującymi ostrzami. No i było też urządzenie do odsuwania gór…

— Pustynia nie jest konieczna — stwierdził. Westchnął znowu i odsunął papiery na bok. — Słyszałeś o zaginionej wyspie Leshp? — zapytał.

— Ależ tak. Kilka lat temu zrobiłem tam parę szkiców — odparł Leonard. — Pewne interesujące aspekty, o ile sobie przypominam. Jeszcze herbaty? Pozwoliłeś, panie, żeby ci całkiem wystygła. Czy chciałeś czegoś konkretnego?

Patrycjusz ścisnął palcami grzbiet nosa.

— Nie jestem pewien. Pojawił się niewielki problem. Myślałem, że może będziesz mógł pomóc. Niestety… — Jeszcze raz zerknął na szkice. — Podejrzewam, że możesz.

Wstał, poprawił szatę i uśmiechnął się z przymusem.

— Niczego ci nie brakuje?

— Przydałoby się więcej drutu. I skończyła mi się umbra palona.

— Natychmiast każę ci ich dostarczyć — obiecał Vetinari. — A teraz, jeśli wybaczysz… — Po czym opuścił pokój.

Leonard z uśmiechem pokiwał głową, sprzątając filiżanki. Silnik piekielnego spalania został przeniesiony na stos pogiętego metalu obok niedużego paleniska. Potem uczony przysunął drabinę i wydłubał tłok z sufitu.

Właśnie rozstawił sztalugi, by zacząć pracę nad nowym projektem, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że słyszy odległy tupot. Brzmiał tak, jakby ktoś biegł szybko, ale od czasu do czasu przystawał, żeby na jednej nodze skoczyć w bok.

Potem nastąpiła chwila ciszy, którą mógłby spowodować ktoś, kto poprawia ubranie i odzyskuje oddech.

Drzwi otworzyły się i ponownie wszedł Patrycjusz. Usiadł i spojrzał na Leonarda z Quirmu z powagą.

— Co zrobiłeś? — zapytał.


Vimes obracał goździk pod szkłem powiększającym.

— Widzę ślady zębów — stwierdził.

— Tak jest, sir — zgodziła się Tyłeczek, która reprezentowała cały wydział kryminologiczny straży. — Wygląda, jakby ktoś go żuł. Jak wykałaczkę.

Vimes wyprostował się.

— Powiedziałbym — rzekł — że jako ostatni dotykał tego goździka smagły mężczyzna mniej więcej mojego wzrostu. Ma kilka złotych zębów. I brodę. I jeszcze lekkiego zeza w jednym oku. Blizny. Nosi duży element uzbrojenia. Zakrzywiony, jeśli się nie mylę. A to, co ma na głowie, należałoby nazwać turbanem, bo nie rusza się dość szybko, żeby to uznać za borsuka.

Tyłeczek była oszołomiona.

— Detektowanie jest jak hazard — wyjaśnił Vimes, odkładając goździk. — Sztuczka polega na tym, żeby z góry znać zwycięzcę. Dziękuję, kapralu. Zanotujcie ten opis i dopilnujcie, żeby każdy dostał kopię. Posługuje się imieniem 71-godzinny Ahmed, niebiosa wiedzą czemu. A potem idźcie i odpocznijcie trochę.

Do maleńkiego pokoiku wcisnęli się Marchewa i Angua. Vimes skinął na dziewczynę.

— Podążałam za zapachem goździków aż do portu — powiedziała.

— A potem?

— A potem go zgubiłam, sir. — Angua była wyraźnie zakłopotana. — Nie miałam żadnych trudności na targu rybnym, sir. Ani w dzielnicy rzeźni. Ale gdy wszedł na targ przypraw…

— Rozumiem. I już nie wyszedł?

— W pewnym sensie, sir. Albo wyszedł pięćdziesięcioma różnymi drogami. Przykro mi.

— Nic nie poradzimy. Marchewa?

— Zrobiłem, co pan kazał, sir. Dach gmachu Opery jest mniej więcej w odpowiedniej odległości od tarcz na strzelnicy. Wziąłem taki łuk, jakiego on użył…

Vimes uniósł palec. Marchewa popatrzył i powiedział wolno:

— …jaki… znaleźliśmy przy jego zwłokach…

— Tak jest. I…?

— To Pewnylotte Pięć, Burleigh i Wręcemocny, sir. Łuk dla ekspertów. Nie jestem wybitnym łucznikiem, choć potrafiłbym przynajmniej trafić w cel przy tym przewyższeniu. Ale…

— Wyprzedzę cię w rozumowaniu — przerwał mu Vimes. — Jesteś dużym chłopcem, Marchewa. A nasz zmarły Ossie miał ramiona jak Nobby. Mógłbym je objąć palcami.

— Tak jest, sir. Ten łuk ma stufuntowy naciąg. Wątpię, czy Ossie by potrafił chociaż napiąć cięciwę.

— Nie chciałbym patrzyć, jak próbuje. Wielkie nieba… Jedyne, w co z pewnością trafiłby z takiego łuku, to własna stopa. Przy okazji, myślicie, że ktoś was tam zauważył?

— Wątpię, sir. Stałem akurat między kominami i wywietrznikami.

Vimes westchnął.

— Przypuszczam, kapitanie, że gdybyście robili to o północy w piwnicy, następnego ranka jego lordowska mość by zapytał: „Czy nie było tam raczej ciemno?”.

Wyjął dość już pognieciony obrazek. Był na nim Marchewa — a przynajmniej jego ramię i ucho — biegnący w stronę procesji. Dalej, wśród ludzi biorących udział w procesji, odwracających się właśnie, by spojrzeć na Marchewę, twarz księcia. Ani śladu 71-godzinnego Ahmeda. A przecież był na soirée, prawda? Ale potem nastąpiło ogólne zamieszanie przed drzwiami, ludzie przechodzili z miejsca na miejsce, przydeptywali sobie szaty, wyskakiwali na chwilę do wygódki, zderzali się ze sobą… Mógł odejść dokądkolwiek…

— I książę upadł, kiedy do niego dobiegłeś? Ze strzałą w plecach? Wciąż twarzą w twoją stronę?

— Tak jest, sir. Jestem całkiem pewny. Oczywiście, wszyscy kręcili się dookoła…

— Czyli został postrzelony w plecy przez człowieka będącego przed nim, który w dodatku nie mógłby użyć łuku, z którego go nie postrzelił z niewłaściwego kierunku…

Ktoś zastukał w okno.

— To pewnie Rzygacz — stwierdził Vimes, nie oglądając się nawet. — Posłałem go z pewnym zadaniem…

Rzygacz nigdy właściwie się nie dopasował. Nie chodzi o to, że nie nawiązywał kontaktów z ludźmi, ponieważ rzadko kiedy w ogóle spotykał ludzi — z wyjątkiem tych, których działalność doprowadzała powyżej poziomu mniej więcej drugiego piętra. Funkcjonariusz Rzygacz patrolował dachy. Bardzo powoli. Zszedł na dół na strzeżeniowiedźmowe przyjęcie na komendzie i nalał sobie sosu do uszu, żeby wykazać dobre chęci, lecz gargulce źle się czują w zamkniętych pomieszczeniach i na poziomie gruntu, więc wkrótce wyniósł się przez komin. Jego papierowa trąbka przez całą noc popiskiwała smętnie wśród ośnieżonych dachów.

Ale gargulce znakomicie się sprawdzają, jeśli chodzi o obserwację. I zapamiętywanie. I wielką cierpliwość.

Vimes otworzył okno. W pokoju Rzygacz rozwinął się szarpanymi ruchami, po czym szybko wdrapał się na róg biurka Vimesa, gdzie czuł się bardziej swojsko.

Angua i Marchewa wpatrywali się w strzałę, którą gargulec ściskał w ręku.

— Dobra robota — powiedział Vimes tym samym obojętnym tonem. — Gdzie ją znaleźliście, Rzygacz?

Rzygacz wypluł serię gardłowych sylab, wymawialnych tylko dla kogoś, kto ma usta ukształtowane jak rura.

— W murze na drugim piętrze sklepu z odzieżą przy placu Pękniętych Księżyców — przetłumaczył Marchewa.

— …ahk — potwierdził Rzygacz.

— To ledwie połowa dystansu do placu Sator, sir.

— Tak — mruknął Vimes. — Mały człowieczek, który usiłuje napiąć ciężki łuk, strzała drży mu i przesuwa się z boku na bok… Dziękuję wam, Rzygacz. W tym tygodniu należy się wam dodatkowy gołąb.

— …kujrrę — odpowiedział Rzygacz i wygramolił się przez okno.

— Jeśli wolno, sir… — Angua wzięła strzałę, zamknęła oczy i obwąchała ją uważnie. — Tak… to Ossie — stwierdziła. — Na całej długości.

— Dziękuję wam, kapralu. Zawsze lepiej się upewnić.

Marchewa odebrał wilkołakowi strzałę i przyjrzał się jej krytycznie.

— Hm… Pawie pióra i platerowany grot. Coś takiego kupują amatorzy, bo wierzą, że magicznie poprawi im to skuteczność. Na pokaz.

— Zgadza się — powiedział Vimes. — Ty, Marchewa, i ty, Anguo… Przydzielam wam tę sprawę.

— Sir, nie rozumiem — oświadczył Marchewa. — Jestem zakłopotany. Miałem wrażenie, że mówił pan o Fredzie i Nobbym jako prowadzących dochodzenie.

— Tak — przyznał Vimes.

— Ale…

— Sierżant Colon i kapral Nobbs mają odkryć, dlaczego nieżyjący Ossie usiłował zabić księcia. I wiecie co? Znajdą mnóstwo tropów. Po prostu to wiem. Czuję to w swojej wodzie.

— Przecież wiemy, że nie mógł… — zaczął Marchewa.

— Niezła zabawa, prawda? W każdym razie nie chcę, żebyście wchodzili Fredowi w drogę. Zwyczajnie, popytajcie tu i tam. Spróbujcie Załatwione Duncana… albo Krzywego Sidneya, ha, to jest człowiek, który wie, co w trawie piszczy. Albo u Ciotek Cierpienia czy też Lili Dobryubaw. Albo pana Śliskiego, nie widziałem go co prawda od jakiegoś czasu, ale…

— Nie żyje, sir — poinformował Marchewa.

— Jak to? Śmierdziel Śliski? Kiedy?

— W zeszłym miesiącu. Został trafiony spadającym łóżkiem. Nietypowy wypadek.

— Nikt mi nie powiedział!

— Był pan bardzo zapracowany, sir. Ale włożył pan pieniądze do koperty, kiedy Fred robił składkę. Dziesięć dolarów, jak Fred zauważył. Bardzo wielkoduszny gest.

Vimes westchnął raz jeszcze. Tak, koperty… Ostatnio Fred stale krążył po komendzie z kopertą. Stale ktoś odchodził albo jakiś przyjaciel straży miał kłopoty, albo organizowali loterię, albo znowu kończyły się pieniądze na herbatę czy jakieś inne skomplikowane wytłumaczenie… No więc Vimes po prostu wkładał do niej pieniądze. Najprostsze rozwiązanie.

Stary Śmierdziel Śliski…

— Powinieneś chociaż wspomnieć — stwierdził z wyrzutem.

— Bardzo ciężko pan pracował, sir.

— Czy może jeszcze jakieś wieści z ulicy, o jakich nie wspomnieliście, kapitanie?

— Nic mi nie przychodzi do głowy, sir.

— No dobrze. Czyli… rozejrzyjcie się, skąd wiatr wieje. Bardzo ostrożnie. I jeszcze… nikomu nie ufajcie.

Marchewa zaniepokoił się.

— Ehm… Mogę chyba ufać Angui, prawda? — zapytał.

— No oczywiście, że…

— I panu zapewne?

— Mnie tak, naturalnie, to się rozumie…

— Kapral Tyłeczek? Jest bardzo pomocna…

— Cudo? Oczywiście, możecie ufać…

— Sierżant Detrytus? Zawsze uważałem go za godnego…

— Detrytus tak, on…

— Nobby? Mogę…

— Marchewa, ja rozumiem, o co mu chodzi — wtrąciła Angua.

Marchewa wydawał się strapiony.

— Nigdy nie lubiłem różnych podstępów… — wymamrotał.

— Nie chcę żadnych raportów na piśmie — ciągnął Vimes, wdzięczny za tę niewielką łaskę. — To… nieoficjalne. Ale oficjalnie nieoficjalne, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.

Angua skinęła głową. Marchewa ciągle miał ponurą minę.

Jest wilkołakiem, pomyślał Vimes. Oczywiście, że rozumie. Ale można by sądzić, że człowiek, który jest formalnie krasnoludem, potrafi zaakceptować taki wybieg…

— Macie tylko… słuchać ulic — powiedział. — Ulice wiedzą wszystko. Pogadajcie… ze Ślepym Hughiem…

— Obawiam się, że zszedł w zeszłym miesiącu, sir.

— Naprawdę? Nikt mi nie powiedział.

— Chyba posłałem panu notatkę, sir.

Zmieszany Vimes obejrzał się na swoje zawalone papierami biurko, po czym wzruszył ramionami.

— Rozglądajcie się dyskretnie. Dotrzyjcie do dna sprawy. I nie ufajcie… no, praktycznie nikomu. Z wyjątkiem osób godnych zaufania.


— Szybciej, otwierać! W imieniu Straży Miejskiej!

Kapral Nobbs pociągnął sierżanta Colona za rękaw i szepnął mu coś do ucha.

— Wcale nie w imieniu straży! — poprawił się Colon, dobijając się do drzwi. — Nie mamy absolutnie nic wspólnego ze strażą! Jesteśmy zwykłymi cywilami, jasne?

Drzwi uchyliły się odrobinę.

— Tak? — odezwał się głos, który brzmiał, jakby liczył drobne.

— Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.

— Jesteście ze straży? — zapytał głos.

— Nie! Chyba wyraźnie zaznaczyłem…

— Zjeżdżaj stąd, glino!

Trzasnęły drzwi.

— To na pewno ten dom, sierżancie?

— Harry Kasztan mówił, że widział, jak Ossie tu wchodził. Hej tam, otwierać!

— Wszyscy na nas patrzą, sierżancie — zauważył Nobby.

Na całej ulicy otwierały się drzwi i okna.

— Nie nazywaj mnie sierżantem, kiedy jesteśmy po cywilnemu.

— Jasna sprawa, Fred.

— Dla ciebie… — Colon zawahał się, przygnębiony niepewnością statusu. — No, dla ciebie Frederick, Nobby.

— I chichoczą, Fred… eee… ricku.

— Nie możemy zawalić tej sprawy, Nobby.

— Racja, Fredericku. I jestem Cecil, dziękuję uprzejmie.

— Cecil?

— Tak mam na imię — odparł lodowato Nobby.

— Jak sobie życzysz — mruknął Colon. — Tylko staraj się pamiętać, kto tu jest cywilem dowodzącym.

Znowu załomotał do drzwi.

— Słyszeliśmy, że ma tu pani pokój do wynajęcia! — wrzasnął.

— Genialne, Fredericku. Naprawdę genialne — przyznał Nobby.

— W końcu jestem sierżantem, nie? — szepnął Colon.

— Nie.

— E… no… no tak, faktycznie. Ale lepiej o tym nie zapominaj, jasne?

Drzwi otworzyły się gwałtownie.

Kobieta w progu miała jedną z takich twarzy, które osiadają z wiekiem, jakby były zrobione z masła, a potem zostawione na słońcu. Ale wiek niczego nie zdołał zrobić z jej włosami. Miały jadowity kolor imbiru i były spiętrzone do góry jak groźna burzowa chmura.

— Pokój? Trza było od razu — powiedziała. — Dwa dolary na tydzień, żadnych zwierzaków, żadnego gotowania, żadnych kobit po szóstej rano, a jak się nie podoba, to są tysiące chętnych, czy jesteście z cyrku? Bo wyglądacie jak z cyrku[5].

— Jesteśmy… — zaczął Colon i urwał. Z pewnością oprócz policjantów istniało wiele funkcji, jakie mogliby pełnić, ale wtedy i w tamtym miejscu jakoś żadna nie przychodziła mu do głowy.

— …aktorami — dokończył Nobby.

— W takim razie zapłata za tydzień z góry — zastrzegła kobieta. — I żadnych obrzydliwych cudzoziemskich zwyczajów. To porządny dom — dodała wbrew zaobserwowanym dotychczas faktom.

— Powinniśmy najpierw obejrzeć ten pokój — zauważył Colon.

— A, tacy wybredni, co?

Poprowadziła ich na górę.

Pokój, opuszczony przez Ossiego w sposób tak ostateczny, był mały i pusty. Kilka elementów odzieży wisiało na wbitych w ścianę gwoździach, a stos opakowań i tłustych papierowych toreb sugerował, że Ossie był człowiekiem, którego żywiła ulica.

— Czyje to rzeczy? — zapytał sierżant Colon.

— Już się wyniósł. Mówiłam mu, że jak nie zapłaci, to wynocha. Wyrzucę to wszystko, zanim się wprowadzisz.

— Załatwimy to za panią. — Colon pogrzebał w sakiewce i wyjął dwa dolary. — Proszę, panno…

— Pani Spent — poprawiła pani Spent. Spojrzała na nich podejrzliwie. — Obaj tu zostajecie czy jak?

— Nie, przyszedłem tylko jako jego przyzwoitka — odparł Colon, uśmiechając się przyjaźnie. — Musi się bronić przed kobietami, kiedy już się dowiedzą o jego seksualnym magnetyzmie.

Pani Spent obrzuciła zaszokowanego Nobby’ego surowym wzrokiem, po czym wymaszerowała z pokoju.

— Niby po co jej to powiedziałeś? — oburzył się Nobby.

— Poszła sobie, prawda?

— Nabijałeś się ze mnie, nie próbuj nawet zaprzeczać! Tylko dlatego, że przechodzę przez taki emocjonalny jak mu tam, tak?

— To był żart, Nobby. Zwykły żarcik.

Nobby zajrzał pod wąskie łóżko.

— O rany! — zawołał, zapominając o swoich emocjonalnych jak im tam.

— Co tam jest? Co znalazłeś? — dopytywał się Colon.

— Wygląda jak komplet roczników „Łuków i amunicji”! I jeszcze… — Nobby wyciągnął na światło dzienne kolejny stos marnie odbitych magazynów. — Mam tu „Wojownika fortuny”, spójrz! I „Praktykę machin oblężniczych”…

Colon przejrzał kolejne strony. Przedstawiały bardzo podobnie wyglądających osobników, trzymających bardzo podobnie wyglądającą broń osobistego zniszczenia.

— Trzeba być dziwakiem, żeby siedzieć tu całymi dniami i czytać takie rzeczy — stwierdził.

— Pewnie — zgodził się Nobby. — Nie, tego nie odkładaj, to numer z ostatniego sierpnia, nie mam go. Chwileczkę! Z tyłu jest jakaś skrzynka…

Wysunął się spod łóżka, ciągnąc za sobą niedużą szkatułkę. Była zamknięta na klucz, ale tanie okucie ustąpiło, kiedy przypadkiem podważył wieko.

Zalśniły srebrne monety. Mnóstwo srebrnych monet.

— O żeż… — mruknął. — Teraz mamy kłopot.

— To klatchiańskie pieniądze, na pewno! — oświadczył Colon. — Czasami ludzie wciskają ci coś takiego przy wydawaniu reszty zamiast półdolarówki. Patrz, jakie zakręcone napisy.

— Mamy wielki kłopot — stwierdził Nobby.

— Nie, nie. Skąd. To jest Ślad, który odkryliśmy poprzez cierpliwe detektowanie. Dostaniemy po piórze do hełmu, nie ma co! Niech tylko pan Vimes się o tym dowie!

— Myślisz, że ile tego jest?

— Na pewno setki, setki dolarów. A to dużo pieniędzy dla Klatchianina. Pewnie za dolara można u nich w Klatchu przez rok żyć jak król.

— To nie było specjalnie cierpliwe detektowanie — zauważył z powątpiewaniem Nobby. — Zajrzałem tylko pod łóżko.

— Bo jesteś wyszkolony — wyjaśnił Colon. — Taki typowy cywil nawet by o tym nie pomyślał. Mam rację? Ha, wszystko zaczyna nabierać sensu!

— Poważnie? A dlaczego Klatchianie dali mu pieniądze, żeby zastrzelił Klatchianina?

Colon postukał się palcem w bok nosa.

— Polityka — powiedział.

— Aha, polityka… — powiedział Nobby. — No tak, polityka. Rozumiem. Polityka. Jasne. No więc dlaczego?

— Aha — odparł Colon, pukając się w nos z drugiej strony.

— Dlaczego pan dłubie w nosie, sierżancie?

— Stukam w nos — odparł surowo Colon. — W ten sposób chcę pokazać, że wiem, co w trawie piszczy.

— W nosie — poprawił uprzejmie Nobby.

— To właśnie takie podstępne i chytre działanie, jakiego można się po nich spodziewać.

— Płacenie nam za to, że ich zabijamy?

— No bo pomyśl, jakaś klatchiańska gruba ryba zostaje załatwiona tutaj, a wtedy oni mogą nam przysłać bezczelną notę: „Zabiliście naszego ważniaka, wy cudzoziemscy bratankowie psów, a to oznacza wojnę”. Rozumiesz? Idealny pretekst.

— A czy w ogóle potrzebny jest pretekst, żeby zacząć wojnę? Znaczy się: dla kogo? Nie można zwyczajnie powiedzieć: „Wy macie dużo gotówki i ziemi, ale ja mam wielki miecz, więc dzielcie się, ale już, ciach-ciach”? Tak ja bym zrobił — oświadczył kapral Nobbs, wybitny strateg militarny. — A nawet to bym powiedział, dopiero kiedy już zaatakuję.

— Dlatego że się nie znasz na polityce — wyjaśnił Colon. — Nie można już robić takich rzeczy. Zapamiętaj moje słowa: ta sprawa śmierdzi polityką na milę. Dlatego stary Vimes przydzielił ją właśnie mnie, jasna sprawa. Polityka. Młody Marchewa nieźle sobie radzi, ale w takich delikatnych sytuacjach politycznych potrzebny jest człowiek doświadczony.

— No, to stukanie w nos rzeczywiście wyszło świetnie — pochwalił Nobby. — Ja zwykle chybiam.

Czuł jednak niepokój, jeśli już nie w nosie, to w jakimś niedużym organie, który pompował krew przez jego ciało. Coś tu nie wyglądało tak, jak powinno. Niewiele w życiu Nobby’ego wyglądało tak, jak powinno, więc dobrze znał to uczucie.

Popatrzył na nagie ściany i na nierówne deski podłogi.

— Jest trochę piasku na podłodze — zauważył.

— Czyli następny Ślad — stwierdził zachwycony Colon. — Był tu Klatchianin. Nic tam nie mają oprócz piasku w tym Klatchu. Wciąż trochę mu zostało na sandałach.

Nobby otworzył okno. Wychodziło na lekko pochylony dach. Człowiek łatwo mógłby się tędy przedostać i zniknąć w labiryncie kominów.

— Mógł wchodzić tędy i wychodzić, sierżancie — zauważył.

— Słuszna uwaga, Nobby. Zapisz to. Dowód spiskowania i ukrywania się.

Nobby wyjrzał.

— Fred, tu na zewnątrz jest jakieś szkło.

Sierżant Colon doszedł do okna. Jedna z niewielkich szybek została wybita. Na dachówkach połyskiwały odłamki szkła.

— To może być ślad, prawda? — zapytał z nadzieją Nobby.

— Z całą pewnością — potwierdził sierżant Colon. — Widzisz, że szkło jest na zewnątrz okna? Każdy wie, że trzeba patrzeć, w którą stronę takie szkło wypada. Myślę sobie, że chciał wypróbować załadowany łuk, a on mu wystrzelił.

— Chytre, sierżancie.

— To właśnie detektowanie. Nie wystarczy tylko patrzyć na różne rzeczy. Trzeba też myśleć, Nobby, i zmierzać myślami prosto do celu.

— Cecil, sierżancie.

— Frederick, Cecilu. Idziemy. Chyba wyjaśniliśmy wszystko elegancko. Vimes mówi, że chce dostać raport natychmiast.

Nobby przez rozbite okno zobaczył, że dach styka się ze szczytową ścianą o wiele wyższego budynku, służącego za skład. Przez chwilę zdawało mu się, że jego myśli biegną zygzakami, zamiast prostą drogą. Uznał jednak, że to myślenie jest tylko myśleniem kapralskim, w przeliczeniu na jedną myśl wartym o wiele mniej od myślenia sierżanckiego. Dlatego zachował swoje myśli dla siebie.

Kiedy schodzili na dół, pani Spent obserwowała ich podejrzliwie zza ledwie uchylonych drzwi na końcu korytarza, najwyraźniej gotowa zatrzasnąć je przy pierwszej sugestii seksualnego magnetyzmu.

— Ja przecież nie wiem, skąd wziąć taki seksualny magnes — mruknął pod nosem Nobby. — A ona nawet się nie zaśmiała.


Także, udaliśmy się do sklepów łuczniczych przy ulicy Chytrych Rzemieślników i pokazaliśmy ikonogram człowiekowi u Burleigha i Wręcemocnego, który to potwierdził, że to on, tzn. chodziło mu o Denata…


— A niech mnie…

Vimes poruszał lekko wargami, przebiegając wzrokiem tam i z powrotem po kartce.


…także, obok klatchiańskich pieniędzy, można stwierdzić, że jeden z nich był na miejscu z powodu Śladów, tzn. piasku na podłodze…


— Ciągle miał piasek w sandałach? — mruknął Vimes. — Wielkie nieba…

— Sam?

Podniósł wzrok znad lektury.

— Zupa ci wystygnie — powiedziała lady Sybil z przeciwnego końca stołu. — Trzymasz tę łyżkę w powietrzu już od pięciu minut, z zegarkiem w ręku.

— Przepraszam, kochanie.

— Co czytasz?

— Och, to małe arcydzieło. — Vimes odsunął raport Freda Colona.

— Interesujące zapewne — stwierdziła lady Sybil nieco skwaszonym tonem.

— Praktycznie niezrównane. Jedyne, czego nie znaleźli, to kiści daktyli i wielbłąda pod poduszką…

Jego małżeński radar z opóźnieniem wykrył pewne ochłodzenie z drugiej strony zestawu przypraw.

— Czy… eee… coś się stało, kochanie?

— Pamiętasz, Sam, kiedy ostatnim razem jedliśmy razem kolację?

— We wtorek, tak?

— To był doroczny bankiet Gildii Kupców, Sam.

Vimes zmarszczył czoło.

— Ale ty też tam byłaś, prawda?

Dalsza subtelna zmiana prądów termicznych zdradziła mu, że nie była to dobrze dobrana odpowiedź.

— A zaraz potem wybiegłeś, z powodu tej sprawy z fryzjerem na Błyskotnej.

— Sweeney Jones — przypomniał sobie Vimes. — On naprawdę zabijał ludzi, Sybil. Jedyne, co można powiedzieć na jego obronę, to to że nie chciał. Po prostu fatalnie sobie radził z goleniem.

— Ale jestem pewna, że nie musiałeś tam iść osobiście.

— Dla policjanta praca trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę.

— Tylko dla ciebie. Twoi strażnicy odrabiają po dziesięć godzin i tyle. Natomiast ty zawsze pracujesz. To cię wykańcza. Biegasz cały dzień, a kiedy budzę się w nocy, obok mnie jest zimne miejsce w łóżku…

Kropki zawisły w powietrzu — widma słów niedopowiedzianych. Drobiazgi, pomyślał Vimes. Od nich wybuchają wojny.

— Mamy bardzo dużo pracy, Sybil — powiedział najłagodniej, jak potrafił.

— Zawsze jest bardzo dużo pracy. Im liczniejsza jest straż, tym tej pracy ma więcej. Zauważyłeś?

Pokiwał głową — miała rację. Grafiki służb, pokwitowania, notatki, raporty… Straż mogła, ale nie musiała wpływać na życie miasta, jednak z całą pewnością przerażała bardzo wiele drzew.

— Powinieneś przekazać komuś część obowiązków — stwierdziła Sybil.

— On też mi to mówi — mruknął.

— Słucham?

— Nic takiego, kochanie. Głośno myślałem. — Vimes odsunął papiery na bok. — Coś ci powiem… Dzisiejszy wieczór spędzimy w domu. W gabinecie na kominku miło pali się ogień…

— Ehm… Nie, Sam. Nie pali się.

— Czy młody Forthright nie napalił?

Forthright był chłopcem. Vimes zdziwił się, że jest takie oficjalne stanowisko wśród służby, ale do zadań chłopca należało rozpalanie ognia, czyszczenie wychodków, pomaganie ogrodnikowi i branie na siebie winy.

— Odszedł, żeby zostać doboszem w regimencie diuka Eorle.

— On też? A wyglądał na inteligentnego chłopaka. Nie jest trochę za młody?

— Powiedział, że zamierza skłamać w kwestii swojego wieku.

— Mam nadzieję, że skłamie też w kwestii swoich zdolności muzycznych. Słyszałem, jak gwiżdże. — Vimes pokręcił głową. — Ale co go opętało, żeby zrobić coś tak głupiego?

— Uważa, że mundur robi wrażenie na dziewczętach.

Sybil uśmiechnęła się delikatnie. Wieczór w domu zaczął wydawać się bardzo kuszący.

— Wiesz, nie trzeba chyba geniuszu, żeby znaleźć drewutnię — uznał Vimes. — Potem zaryglujemy drzwi i…

Jedne ze wzmiankowanych drzwi zadygotały od gorączkowego stukania. Vimes spojrzał niepewnie na żonę.

— No idź. Otwórz. — Westchnęła i usiadła wygodniej.

W drzwiach stanęła zmęczona i zdyszana sierżant Tyłeczek.

— Musi… pan zaraz iść… sir. Tym… razem mamy… zabójstwo!

Vimes obejrzał się bezradnie.

— Oczywiście, że musisz iść — zgodziła się lady Sybil.


Angua poprawiła sobie włosy przed lustrem.

— Nie podoba mi się to — oświadczył Marchewa. — Nie tak powinniśmy się zachowywać.

Poklepała go po ramieniu.

— Nie przejmuj się — powiedziała. — Vimes tłumaczył ci przecież. A ty reagujesz, jakbyśmy robili coś złego.

— Lubię być strażnikiem — wyjaśnił wciąż smętny Marchewa. — I trzeba do tego nosić mundur. Bo jak nie nosisz munduru, to tak jakbyś szpiegowała ludzi. On wie, że tak uważam.

Angua spojrzała na krótkie rude włosy i szczere uszy.

— Zdjąłem mu z barków wiele obowiązków — ciągnął. — W ogóle nie musi już chodzić na patrole, ale ciągle próbuje sam wszystko robić.

— Może nie chce, żebyś był aż tak pomocny? — rzuciła Angua możliwie taktownie.

— No i przecież nie robi się coraz młodszy. Próbowałem mu o tym wspomnieć.

— To bardzo miłe z twojej strony.

— Nigdy nie nosiłem zwyczajnego ubrania.

— Na tobie nigdy nie będzie zwyczajne — odparła Angua, wciągając płaszcz. To była prawdziwa ulga, pozbyć się pancerza.

Co do Marchewy, nie sposób było go zamaskować. Wzrost, uszy, rude włosy, wyraz muskularnej dobrotliwości…

— Kiedy się dobrze zastanowić, wychodzi na to, że wilkołak cały czas chodzi po cywilnemu — zauważył Marchewa.

— Dzięki, Marchewa. Owszem, masz całkowitą rację.

— Po prostu nie czuję się dobrze, żyjąc w kłamstwie.

— Przejdź milę na tych łapach…

— Słucham?

— Nie… nic.


Janil, syn Goriffa, był zagniewany. Nie wiedział czemu. Gniew miał wiele przyczyn. Ważną była ta ogniowa bomba wczoraj w nocy. Podobnie jak pewne słowa, które słyszał na ulicy. Dziś rano pokłócił się z ojcem, czy posyłać całe to jedzenie na komendę straży. Strażnicy stanowili oficjalną reprezentację miasta. Mieli te swoje głupie odznaki. Mieli mundury.

Złościło go bardzo wiele rzeczy, w tym fakt, że miał trzynaście lat.

Dlatego, kiedy o dziewiątej wieczorem, gdy jego ojciec piekł chleb, drzwi odskoczyły z trzaskiem i do środka wpadł jakiś człowiek, Janil wyrwał spod lady starą kuszę ojca, wymierzył tam, gdzie sądził, że znajduje się serce, i pociągnął za spust.


Marchewa raz czy dwa tupnął nogą i rozejrzał się.

— Tutaj — stwierdził. — Stałem tutaj. A książę był… z tamtej strony.

Angua posłusznie ruszyła przez plac. Kilka osób zatrzymało się, żeby z zaciekawieniem popatrzeć na Marchewę.

— Dobrze… Stój! Nie, jeszcze kawałek… Stój… Odwróć się trochę w lewo… Nie, w moje lewo… Cofnij się… Teraz wyrzuć ręce w górę…

Podszedł i spojrzał, na co patrzy.

— Strzelili do niego z uniwersytetu?

— Wygląda na budynek biblioteki — zauważyła Angua. — Ale przecież żaden mag by tego nie zrobił! Trzymają się z dala od takich spraw.

— Nietrudno się tam dostać, nawet po zamknięciu bram — wyjaśnił Marchewa. — Spróbujmy nieoficjalnej drogi, dobrze?

— Zgoda. Marchewa…

— Tak?

— Te sztuczne wąsy… Źle w nich wyglądasz, wiesz? A nos jest o wiele za różowy.

— Ale dzięki temu mniej się rzucam w oczy.

— No nie. I kapelusz… Kapelusza też bym się pozbyła. Owszem, to dobry kapelusz — dodała szybko. — Ale brązowy melonik… To nie w twoim stylu. Nie pasuje ci.

— No właśnie! — zawołał Marchewa. — Gdyby był w moim stylu, ludzie by poznali, że to ja. Prawda?

— Chciałam powiedzieć, że wyglądasz w nim jak głupek.

— A czy normalnie wyglądam jak głupek?

— No nie…

— Właśnie! — Marchewa sięgnął do kieszeni swego luźnego brązowego płaszcza. — Mam tu książkę o przebraniach ze sklepu artykułów zabawnych przy Drodze Fedry. Popatrz. I wiesz, dziwna historia, Nobby też tam kupuje. Spytałem go dlaczego, a on powiedział, że to środki ostateczne. Jak myślisz, o co mu chodziło?

— Nie mam pojęcia — zapewniła Angua.

— Niesamowite, co oni tam mają. Sztuczne włosy, sztuczne nosy, sztuczne brody, a nawet sztuczne… — Zawahał się i zaczerwienił. — Nawet sztuczne… no wiesz, piersi. Dla pań. Chociaż nigdy nie zrozumiem, dlaczego chciałyby je zamaskować.

Chyba nie zrozumiesz, pomyślała Angua. Wzięła od Marchewy małą broszurkę i przejrzała szybko. Westchnęła.

— Marchewa, te przebrania są przeznaczone dla ziemniaka.

— Tak?

— Patrz, wszystkie są na ziemniakach, prawda?

— Myślałem, że tylko dla ilustracji…

— Marchewa, tu jest napisane: Pan Bulwa.

Za gęstym czarnym wąsem Marchewa zrobił minę urażoną i zakłopotaną.

— Po co ziemniak miałby się przebierać?

Dotarli do zaułka przy uniwersytecie, od tylu stuleci znanego nieoficjalnie jako Wejście Uczonych, że obecnie miał tabliczkę z tą nazwą na murze. Minęło ich kilku studentów.

Nieoficjalne wejście na uniwersytet zawsze znane było wyłącznie studentom. Jednak większość studentów nie pamiętała, że członkowie grona profesorskiego także kiedyś studiowali i także lubili wymykać się na miasto po oficjalnym zamknięciu bram. W naturalny sposób prowadziło to do pewnych kłopotliwych sytuacji i rozwijało dyplomatyczne talenty, zwłaszcza w ciemne wieczory.

Marchewa i Angua poczekali uprzejmie, aż przez mur przejdzie jeszcze kilku studentów, a po nich dziekan.

— Dobry wieczór panu — powitał go grzecznie Marchewa.

— I tobie dobry wieczór, Kartosiu — odparł dziekan i odszedł w mrok.

— Widzisz?

— Ale nie nazwał mnie Marchewą — oświadczył Marchewa. — Czyli zasada jest słuszna.

Zeskoczyli z muru na akademicki trawnik i skierowali się do biblioteki.

— Będzie zamknięta — zauważyła Angua.

— Pamiętaj, że mamy wewnątrz swojego człowieka — przypomniał jej Marchewa i zastukał.

Drzwi uchyliły się odrobinę.

— Uuk?

Marchewa uniósł swój paskudny okrągły kapelusik.

— Dobry wieczór panu. Chciałbym spytać, czy możemy wejść. To sprawa straży.

— Uuk iik uuk?

— Eee…

— Co on powiedział? — spytała Angua.

— Jeśli już musisz wiedzieć, to powiedział: „A niech mnie, chodzący ziemniak”.

Bibliotekarz zmarszczył nos, gdy wyczuł Anguę. Nie lubił zapachu wilkołaków. Wpuścił ich jednak, po czym zostawił przy drzwiach, a sam przeszedł do biurka i zaczął grzebać w szufladzie. Po chwili wyjął odznakę Specjalnego Funkcjonariusza Straży na sznurku. Zawiesił ją sobie mniej więcej w miejscu, gdzie powinna się znajdować szyja, po czym stanął tak bardzo na baczność, jak to tylko możliwe dla orangutana, czyli nie za bardzo. Małpa centralna rozumiała samą ideę, ale obszary zewnętrzne trochę nie nadążały.

— Uuk uuk!

— Czy to znaczy: „W czym mogę być pomocny, kapitanie Bulwa?” — spytała Angua.

— Chcielibyśmy obejrzeć piąte piętro, tam gdzie okna wychodzą na plac — wyjaśnił Marchewa dość chłodno.

— Uuk uuuk… uuk.

— Mówi, że to tylko stare magazyny — przetłumaczył Marchewa.

— A to ostatnie „uuk”?

— Panie Okropny Kapelusz.

— Ale mimo wszystko nie domyślił się, kim jesteś, nie?

Na piątym piętrze znaleźli ciąg niewietrzonych pomieszczeń pachnących smutnie starymi, niechcianymi książkami. Książki nie stały na półkach, ale powiązane sznurkiem leżały na szerokich regałach. Wiele było podartych i pozbawionych okładek. Sądząc po tym, co z nich zostało, były to stare podręczniki, których nawet najbardziej zagorzały bibliofil by nie docenił.

Marchewa wziął do ręki „Elementarz okultyzmu” Woddeleya. Z książki wypadło kilka luźnych kartek. Angua podniosła jedną.

— „Rozdział piętnasty: Nekromancja elementarna” — przeczytała głośno. — „Lekcja pierwsza: Właściwe użycie łopaty”…

Odłożyła kartkę i wciągnęła powietrze. Obecność bibliotekarza wypełniała nosową przestrzeń niczym słoń w pudełku zapałek, ale…

— Ktoś jeszcze tu był — oznajmiła. — W ciągu ostatnich kilku dni. Czy mógłby nas pan zostawić? Jeśli chodzi o zapachy, jest pan nieco… dominujący.

— Uuk?

Orangutan skinął głową Marchewie, wzruszył ramionami w stronę Angui i wyszedł.

— Zostań na miejscu, Marchewa — poleciła Angua. — Ani kroku. Nie poruszaj powietrza…

Ostrożnie przesunęła się naprzód.

Uszy mówiły jej, że bibliotekarz jest na korytarzu, ponieważ słyszała trzeszczenie desek podłogi. A nos upierał się, że nadal jest tutaj. Trochę rozmyty, ale…

— Będę musiała się zmienić — ostrzegła. — W taki sposób nie zdołam uchwycić obrazu. Jest zbyt odmienny…

Marchewa posłusznie zamknął oczy. Zakazała mu patrzeć na siebie podczas przejścia od człowieka do wilka, a to ze względu na niemiłą naturę kształtów przyjmowanych pomiędzy. W Uberwaldzie wszyscy zmieniali formę z jednej na drugą tak naturalnie, jak zwykłe ludzkie istoty zmieniają płaszcze, ale nawet tam uznawano, że uprzejmość wymaga, by robić to gdzieś za krzakiem.

Kiedy znów otworzył oczy, Angua sunęła przed siebie. Cała jej istota koncentrowała się na nosie.

Olfaktoryczna obecność bibliotekarza była złożonym kształtem: ledwie fioletową plamą tam, gdzie się poruszał, ale niemal dotykalną sylwetką w miejscu, gdzie stał nieruchomo. Ręce, twarz, wargi… Za kilka godzin staną się ośrodkiem rozpraszającej się chmury, lecz w tej chwili jeszcze potrafiła je wyeliminować.

Загрузка...