Robert Sheckley Broń Ostateczna

Edsel był w fatalnym nastroju. Pozbawiony już wszelkich hamulców, gotów prawdziwe i urojone konflikty rozwiązywać po prostu śmiertelnym strzałem. On, Parke i Faxon spędzili już trzy tygodnie w tym potwornym pustkowiu rozkopując każdy kurhan, na który się natknęli. Nie znajdowali niestety nic i szli dalej, próbując szczęścia przy następnym kurhanie.

Mijało już krótkie marsjańskie lato i każdy dzień stawał się chłodniejszy. I z każdym dniem nerwy Edsela, nigdy zresztą nie najmocniejsze, ścierały się coraz bardziej. Mały Faxon był nadal w dobrym humorze i wciąż marzył o fortunie, którą zdobędą po odnalezieniu broni. Parke wlókł się bez słowa i harował, jakby był z żelaza. Odzywał się tylko wtedy, gdy któryś z kompanów zwracał się do niego.

Tylko Edsel osiągnął już granice wytrzymałości. Wryli się w kolejny kurhan i znów nie natrafili na żaden ślad zaginionej marsjańskiej broni. Rozwodnione słońce zdawało się świecić prosto w niego, ale mimo to widział doskonale gwiazdy na nieprawdopodobnie błękitnym niebie. Południowy chłód wsączał się pod izolowany skafander Edsela, usztywniał mu stawy, zamrażał potężne muskuły.

Zupełnie niespodziewanie nawiedziła Edsela myśl o zabiciu Parkego. Nie lubił tego zbyt cichego człowieka jeszcze z czasów, kiedy zawierali spółkę na Ziemi. Nie lubił go jeszcze bardziej, niż gardził Faxonem.

Edsel zatrzymał się.

— Czy wiesz, dokąd idziemy? — zapytał Parkego, złowieszczo zniżając głos.

Parke wzruszył szczupłymi ramionami, wyrażając w ten sposób niechęć do podejmowania rozmowy. Jego blada twarz o zapadłych policzkach była zupełnie bez wyrazu.

— No, wiesz? — nie rezygnował z zaczepki Edsel.

Parke znów wzruszył ramionami.

Kula w łeb — zdecydował Edsel i sięgnął po broń.

— Czekaj! — wtrącił się Faxon i wszedł między nich. Nie wygłupiaj się, Edsel. Pomyśl tylko o forsie, którą zdobędziemy, kiedy znajdziemy magazyn broni! — Oczy małego człowieczka aż zaiskrzyły się na tę myśl. — Ten magazyn musi być gdzieś tu w pobliżu, Edsel, może już pod następnym kurhanem…

Edsel zawahał się, spoglądając na Parkego. Teraz, właśnie teraz pragnął zabić, a pragnienie to było silniejsze niż wszystkie inne jego emocje. Gdyby wiedział, jak to będzie, kiedy tworzyli tę spółkę na Ziemi… Wtedy wydawało im się wszystko takie proste, takie łatwe. On miał tabliczkę, opisującą kryjówkę, w której znajdował się magazyn tej legendarnej, zaginionej broni marsjańskiej. Parke potrafił odcyfrowywać pismo marsjańskie, a Faxon podjął się sfinansowania ekspedycji. Wydawało mu się wówczas, że trzeba będzie tylko wylądować na Marsie i przejść się do kurhanu, osłaniającego kryjówkę.

Edsel nigdy przedtem nie opuszczał Ziemi. Nie potrafił nawet wyobrazić sobie tych tygodni dokuczliwego chłodu, ograniczania się do głodowych racji skoncentrowanego pożywienia, ciągłych zawrotów głowy, wywoływanych niedostateczną ilością tlenu w stęchłym powietrzu z regeneratora. Nie spodziewał się ciągłego bólu mięśni, wyczerpanych uciążliwą wędrówką wśród gęstwiny marsjańskich krzewów.

Myślał wtedy tylko o jednym: o cenie, którą zapłaci rząd — jakikolwiek rząd — za ten legendarny arsenał cudownej broni.

— Przepraszam — odezwał się wreszcie, odzyskawszy już panowanie nad sobą. — Ta planeta mnie dobija. Przykro mi, Parke, że wybuchłem. Przepraszam. Prowadź dalej.

Parke skinął tylko głową i ruszył naprzód. Faxon odetchnął z ulgą i poszedł ścieżką wydeptaną przez Parkego. Ostatecznie — pomyślał jeszcze Edsel, dołączając do nich — mogę go zabić później.

Poszukiwany tak długo kurhan odnaleźli w końcu przed wieczorem, w momencie kiedy znów wyczerpywała się cierpliwość Edsela. Wzgórze było dziwne, masywne i właściwie wyglądem swoim odpowiadało opisowi z tabliczki Edsela. Pod kilkoma calami gruntu natrafili na metal. Odsłonili go szerzej i trafili na drzwi.

— Zaraz je rozwalę — zaofiarował się Edsel i wyciągnął swój rewolwer.

Parke odsunął go, przekręcił wielką klamkę i bez trudu otworzył drzwi. Weszli do olbrzymiego pomieszczenia. Rzędami leżała tam legendarna, zaginiona broń marsjańska, z zapisów tylko znane dowody wysokiego poziomu techniki tej martwej już planety.

Trzej mężczyźni stali przez chwilę zapatrzeni w osiągnięty cel swoich poszukiwań. Przed nimi leżał skarb, ze znalezienia którego rezygnowali już kilkakrotnie w chwilach słabości, skarb, którego bezskutecznie poszukiwało tyle ekspedycji przed nimi. Od czasu kiedy ludzie wylądowali na Marsie, badano ruiny wielkich miast. Na wielkich pustych placach, drogach i ulicach porozrzucane były resztki jakichś pojazdów, dzieł sztuki, narzędzi i maszyn, świadczących niby zjawy z innego świata, o potężnej cywilizacji, która co najmniej o tysiąclecie prześcignęła rozwój nauki i techniki na Ziemi. Cierpliwie odcyfrowywane dokumenty mówiły o potwornych wojnach, pustoszących powierzchnię Marsa. Niestety, zapisy dokumentów zatrzymały się w jakimś momencie i nie pozwoliły już ustalić, co stało się z mieszkańcami tej planety. Od kilku tysięcy lat nie było już na Marsie żadnej inteligentnej istoty. Również i wszelkie zwierzęce życie ustało całkowicie, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.

Zniknęli gdzieś Marsjanie i wraz z nimi zniknęła mordercza broń, którą posługiwali się w tych swoich niszczycielskich wojnach. Edsel zdawał sobie sprawę, że ta broń warta jest swej wagi w diamentach. Na Ziemi nie było jej równej.

Poszli dalej w głąb magazynu. Edsel wziął w rękę coś, co wyglądem swoim przypominało pistolet maszynowy kalibru 0,45 cala. Podszedł z nim do drzwi i wycelował w kępę krzaków.

— Nie strzelaj — ostrzegł go Faxon. — Może odpalić do tyłu… albo diabli wiedzą co. Przecież nie znamy tej broni. Niech ją wypróbują ci, którzy ją od nas kupią.

Edsel pociągnął za kurek. Kępa krzaków oddalona o dwadzieścia pięć metrów zniknęła w oślepiającym, czerwonym blasku.

— Nieźle — stwierdził Edsel, poklepując pistolet. Odłożył go i sięgnął po broń innego typu.

— Proszę cię, Edsel — mówił błagalnym głosem Faxom nerwowo zezując w jego stronę. — Nie ma potrzeby wypróbowywania jej. Możesz jeszcze wywołać jakiś wybuch atomowy czy coś w tym rodzaju.

— Zamknij się — zgasił go Edsel, oglądając broń w poszukiwaniu mechanizmu uruchamiającego.

— Nie strzelaj już — błagał Faxon. Obejrzał się na Parkego, oczekując od niego poparcia, ale tamten spokojnie obserwował Edsela. — Przecież któraś ze znajdujących sil tu rzeczy mogła spowodować likwidację wszystkich mieszkańców Marsa. Nie chcesz chyba uruchomić jeszcze raz tej strasznej broni?

Edsel znów strzelił i z zadowoleniem przyglądał się ognistemu efektowi wybuchu gdzieś w oddali.

— Dobra rzecz — pochwalił i sięgnął po trzeci rodzaj broni, dziwny instrument podobny do zwykłego pręta. Zapomniał już o nękającym go głodzie. Był szczęśliwy, mając możliwość zabawienia się tymi połyskującymi narzędziami śmierci.

— Chodźmy już stąd — zaproponował Faxom ruszając w stronę drzwi.

— Dokąd? — zapytał Edsel. Oglądał właśnie następny okaz marsjańskiego uzbrojenia, pasujący doskonale do układu jego dłoni.

— Wracajmy na kosmodrom — powiedział Faxon. Polecimy na Ziemię, sprzedamy ten towar, tak jak zamierzaliśmy. Uważam, że możemy wziąć za to każdą cenę, absolutnie każdą cenę. Każdy rząd zapłaci miliardy za taki arsenał jak ten.

— Zmieniłem zamiar — oświadczył Edsel. Kącikiem oka obserwował Parkego. Szczupły mężczyzna chodził między równo ułożonymi stertami uzbrojenia, ale jak dotąd nie dotknął żadnej sztuki.

— Słuchaj, ty — odezwał się Faxom patrząc na Edsela — ja finansowałem tę ekspedycję. Zamierzaliśmy sprzedać ten towar. Mam prawo… hm, zresztą, może i nie…

Nie wypróbowana jeszcze broń wymierzona była wprost w jego żołądek.

— …a co ty chcesz zrobić z tym towarem? — zapytał Faxon już innym tonem, starając się nie patrzeć na wymierzony w niego instrument.

— Do diabła ze sprzedawaniem tego — zaklął Edsel, opierając się o ścianę w takim miejscu, z którego jednocześnie mógł obserwować Parkego. — Myślę, że sam będę mógł wykorzystać ten towar. — Uśmiechnął się, wciąż nie spuszczając wzroku z obu wspólników. — Mogę uzbroić trochę chłopaków u nas w mieście. Mając tę broń do dyspozycji, bez trudu sprzątniemy któryś z rządów w jakiejś środkowoamerykańskiej republice. Myślę, że będziemy mogli na zawsze utrzymać ją w swoich rękach.

— Ja nie chcę brać udziału w czymś takim — powiedział Faxom zapatrzony w broń w rękach Edsela. — Nie licz na mnie.

— Proszę bardzo — zgodził się z zadowoleniem Edsel. — I nie martw się, że się wygadam — dodał prędko Faxon. — Nie wykapuję ciebie. Po prostu nie chcę uczestniczyć w żadnej strzelaninie i w zabijaniu. Mogę na tym zarobić, ale nie chcę sam tym się zajmować. Wrócę więc chyba na Ziemię.

— Oczywiście — odezwał się Edsel. Parke stał z boku i oglądał paznokcie.

— Kiedy już otworzysz to swoje królestwo, z chęcią przyjadę do ciebie — obiecał Faxom uśmiechając się sztucznie. — Może zrobisz mnie księciem albo czymś takim. — Sądzę, że coś się da zrobić.

— To świetnie. Powodzenia… — Faxon pomachał ręką i ruszył w kierunku drzwi. Edsel dał mu ujść jakieś dziesięć metrów, a potem skierował w niego trzymaną w ręce broń i zwolnił kurek.

Nie było żadnego huku ani błysku. Jednak niewidoczne działanie broni odcięło ramię Faxonowi. Edsel wymierzył jeszcze dokładniej i po raz drugi nacisnął kurek. Tym razem niewidoczne, niszczące promienie przecięły małego człowieczka na pół.

Edsel odwrócił się gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że Parke znalazł się za nim. Tamten mógł po prostu złapać najbliżej leżącą broń i strzelić do Edsela. Ale Parke stał bez ruchu tam, gdzie był poprzednio, złożywszy ramiona na piersiach.

— Te promienie mogą pewno przeciąć każdy materiał zauważył Parke. — Bardzo użyteczne.

Edsel spędził wspaniałe pół godziny, biegając tam i z powrotem z głębi magazynu do drzwi z rozmaitymi rodzajami broni. Parke nie ruszał się nawet, ale obserwował próby kompana z zainteresowaniem. Starożytne uzbrojenie Marsjan było jak nowe, w pełni sprawne i nie uszkodzone mimo tysięcy lat bezużytecznego magazynowania. Było wiele typów broni wybuchowej, rozmaitych wzorów i mocy. Były pistolety cieplne i wyzwalające energię promieniowania, narzędzia cudownie małe i poręczne. Były aparaty zamrażające i palące, były takie, które kruszyły najtwardszą skałę, takie, które cięły, które wywoływały krzepnięcie, paraliż i rozmaite inne efekty niszczące życie.

— Wypróbujemy ten aparat — zaproponował Parke. Edsel szykował się właśnie do próby interesującego, trzylufowego karabinu. Przerwał swoje wstępne badania na dźwięk głosu Parkego.

— Jestem zajęty — odburknął.

— Przestań się bawić tymi drobiazgami. Przyjrzyjmy się rzeczom poważniejszym.

Parke stał teraz obok przysadzistej, czarnej maszyny na kołach. Wspólnie z Edselem wyciągnął ją przed magazyn. Edsel oczywiście zabrał się do uruchamiania maszyny, próbując efektów poruszania licznych kółek, dźwigni i tastrów. Gdzieś w głębi aparatu odezwał się słaby szum, a zaraz potem wokół nich utworzyła się sina mgiełka. Przy pokręcaniu jednego z kółek na tablicy kontrolnej zasięg mgły się powiększył.

— Teraz wypróbuj którąś z tych pukawek — powiedział Parke. Edsel wziął jeden z pistoletów i strzelił. Pocisk pochłonięty został przez ścianę mgły. Wypróbowali zaraz jeszcze trzy dalsze rodzaje broni. Żaden z nich nie był w stanie przebić się przez świecącą siną mgłę.

— Sądzę, że to może odizolować nawet od wybuchu bomby atomowej — stwierdził Parke.

— To niezwykle silne pole magnetyczne…

Edsel wyłączył aparaturę. Sina mgła zniknęła. Słońce ginęło już za horyzontem. Kiedy powrócili do magazynu, było już tam znacznie ciemniej.

— Wiesz co, Parke — odezwał się nagle Edsel. — Jesteś całkiem fajny chłop. Podobasz mi się jednak.

— Dziękuję — odpowiedział Parke, ogarniając wzrokiem masę broni w magazynie.

— Nie masz do mnie pretensji, że przeciąłem na pół tego Faxona, co? On miał przecież zamiar donieść na mnie władzom na Ziemi.

— Wprost przeciwnie, w pełni aprobuję to, co uczyniłeś. — Świetnie. Mówiłem, że jesteś jednak całkiem fajny chłop. Mogłeś mnie wykończyć, kiedy załatwiałem Faxona… Edsel nie dodał, że sam tak właśnie by postąpił.

Parke wzruszył po swojemu ramionami.

— Odpowiadałoby ci, żeby współpracować ze mną przy zorganizowaniu tego królestwa w Ameryce Środkowej? spytał Edsel, uśmiechając się. — Myślę, że udałoby się nam. Zdobędziemy jakiś niezły kraik, kupę dziewczynek, mnóstwo uciech. Co o tym sądzisz?

— Naturalnie — odpowiedział Parke. — Na mnie możesz liczyć.

Edsel klepnął go po ramieniu i razem ruszyli na dalszą inspekcję magazynu.

— To wszystko jest jasne — mówił Parke, wskazując rozmaite rodzaje broni. — Różne odmiany tego, co już widzieliśmy.

Dopiero teraz ujrzeli drzwi, zasłonięte wysoką pryzmą jakichś śmiercionośnych instrumentów. Na drzwiach tych wygrawerowany był marsjański napis.

— Co tam jest napisane? — dopytywał się Edsel.

— Coś o broni ostatecznej — odrzekł Parke, wysilając wzrok przy odcyfrowywaniu słabo już widocznego napisu. — Ostrzeżenie, żeby tam nie wchodzić…

Sam otworzył drzwi. Obaj weszli do następnej sali, ale już po pierwszym kroku wzdrygnęli się nagle i stanęli jak wryci.

Druga sala była co najmniej trzykrotnie większa od pierwszej. Jak daleko sięgał ich wzrok, pełna była żołnierzy. Barwnie ubranych, uzbrojonych od stóp do głów żołnierzy… nieruchomych, podobnych do posągów…

Żołnierze ci nie żyli.

Tuż przy drzwiach stał stół, a na nim trzy przedmioty. Najbliżej ciekawych przybyszów znajdowała się kula wielkości mniej więcej ludzkiej pięści z wykalibrowaną na powierzchni tarczą. Obok kuli leżał połyskujący hełm. A dalej mała czarna szkatułka, na przykrywce której znów znajdował się jakiś marsjański napis.

— Czy to grobowiec? — wyszeptał Edsel, z grozą obserwując grube, nieziemskie rysy marsjańskich wojaków. Parke, stojący za nim, nie odpowiadał.

Edsel odważył się wreszcie poruszyć, podszedł do stołu i wziął do ręki kulę. Ostrożnie przekręcił tarczę o jedno nacięcie.

— Co to za aparat, jak ci się zdaje? — zapytał jednocześnie kompana. — Czy uważasz, że…

Obaj ledwie złapali powietrze i cofnęli się.

Szeregi martwych dotąd żołnierzy się poruszyły. Wojacy zachwiali się i zaraz potem stanęli na baczność. Ale zniknęła z nich surowość śmierci. Starożytni rycerze marsjańscy ożyli. Jeden z nich we wspaniałym purpurowym mundurze, bogato szamerowanym srebrem, wystąpił naprzód i skłonił się przed Edselem.

— Panie, twe wojska czekają na rozkazy.

Edsel był zbyt zaskoczony, żeby coś odpowiedzieć.

— W jaki sposób ożyliście po tysiącach lat? — zapytał rzeczowo Parke. — Czy jesteście Marsjanami?

— Jesteśmy poddanymi Marsjan — odpowiedział żołnierz. Parke zauważył jednak, że jego usta nie poruszały się, kiedy mówił. Ten stwór porozumiewał się z nimi telepatycznie. Dlatego go zresztą rozumieli, chociaż nie mógł przecież znać języka przybyszów z Ziemi.

— Kim więc jesteście? — dopytywał się Parke.

— Jesteśmy Syntetykami. Stworzono nas z materiałów odmiennych od protoplazmy. Dlatego jeszcze istniejemy. — Komu jesteście posłuszni? — zapytał Parke.

— Posłuszni jesteśmy rozkazom Aktywatora, panie syntetyczny żołnierz mówił teraz zwrócony w stronę Edsela i wpatrzony w kulę, którą tamten trzymał w ręce. — Nie potrzebujemy ani pożywienia, ani snu. Naszym jedynym pragnieniem jest służyć tobie, panie, i walczyć dla ciebie.

Żołnierze stojący w szeregach skinęli aprobująco głowami.

— Prowadź nas do boju, panie! — wyskandowali chórem.

— Na pewno was poprowadzę! — powiedział ośmielony już Edsel. — Pokażę wam, chłopcy, jak trzeba walczyć, możecie na mnie polegać!

Żołnierze wiwatowali na cześć nowego dowódcy, który uruchomił kulę — aktywator, instrument ożywiający ich i budzący wojenne emocje, a do nich zostali przecież stworzeni. Edsel uśmiechnął się zadowolony i spojrzał na Parkego.

— A do czego służy reszta tych numerów? — zainteresował się, wskazując na tarczę kuli. Ale żołnierz nie odpowiadał. Pytanie przekraczało najwidoczniej zasięg jego wiedzy.

— Mogę zaktywizować chyba innych Syntetyków odgadywał Parke. — Pod spodem znajdują się tu chyba jeszcze dalsze komory.

— Bracie! — zawołał zachwycony Edsel. — Poprowadzę ich wszystkich do boju!

Żołnierze znów odpowiedzieli wiwatami.

— Uśpij ich z powrotem — powiedział Parke. Musimy się zastanowić, co zrobić dalej.

Oszołomiony Edsel przesunął tarczę do poprzedniej pozycji. Szeregi żołnierzy znów zamarły w bezruchu.

— Chodź, wyjdziemy stąd — zaproponował Parke. Jest już tu prawie zupełnie ciemno.

— Dobrze — zgodził się Edsel.

— I zabierz ze sobą resztę tych rzeczy — wskazał połyskujący hełm i czarną szkatułkę.

Edsel wziął jedno i drugie i wyszedł za Parkem. Słońce zniknęło już niemal zupełnie za horyzontem. Na czerwonym gruncie kładły się teraz długie czarne cienie. Było bardzo zimno, ale żaden z nich nie zwracał na to uwagi.

— Czy słyszałeś, co oni mówili, Parke? Czy słyszałeś to? Powiedzieli, że jestem ich wodzem! Z takim wojskiem… Roześmiał się uszczęśliwiony. Z takim wojskiem, z takim uzbrojeniem nic go już nie powstrzyma. Będzie miał to królestwo, o którym przedtem mówił, i wszystkie jego bogactwa, najładniejsze dziewczęta świata, będzie żył jak król.

— Jestem generałem! — zawołał Edsel i nałożył na głowę połyskujący hełm. — Jak w tym wyglądam, Parke? Czy nie wyglądam na generała…

Urwał nagle. Usłyszał jakiś głos, szeptem dochodzący do jego uszu, głos pomrukujący coś. Kto to mówił? Co takiego?

„…ty nędzny idioto z twoimi marnymi mrzonkami o królestwie w Ameryce Środkowej — brzmiały słowa dudniące w hełmie. — Taka potęga przeznaczona jest tylko dla geniusza, dla człowieka zdolnego zmienić bieg historii. A więc dla mnie!”

— Kto to mówi? Czy to nie ty, Parke… — Edsel uświadomił sobie wreszcie, że ten hełm pozwala mu słyszeć myśli kompana. Nie miał nawet czasu na rozważanie, co to za wspaniały instrument byłby dla wodza…

Parke przeciął go zgrabnie przez plecy tą samą bronią, którą przedtem Edsel zabił Faxona.

— Cóż to za idiota — mówił Parke do siebie, wkładając na głowę hełm zdjęty z głowy ofiary. — Królestwa mu się zachciało! Ma do dyspozycji całą potęgę wszechświata i marzy o operetkowym królestwie i dziwkach!

Zerknął za siebie na wejście do arsenału.

— Z tym syntetycznym wojskiem, z aparatem do wytwarzania pola magnetycznego, żółtym cudownym uzbrojeniem opanować mogę przecież całą Ziemię…

Wiedział, że nic go już nie powstrzyma przed zrealizowaniem tego zamiaru. Wiedział, że to już niemal fakt. Miał już zamiar wrócić do magazynu i zaktywizować syntetyczną armię, kiedy przypomniał sobie o czarnej szkatułce, którą wraz z hełmem Edsel wyniósł z arsenału.

Dopiero teraz dostrzegł, że na wieku szkatułki wygrawerowany był napis: BROŃ OSTATECZNA. A więc jeszcze jeden instrument do zdobycia władzy. Może nawet potężniejszy niż wszystkie inne zgromadzone w marsjańskiej zbrojowni.

— Co to może być? — pytał Parke sam siebie. Dostatecznie długo utrzymał przy życiu Edsela, aby ten idiota wypróbował tajemnicze marsjańskie bronie. Zapomniał o tej szkatułce. Zbadanie jej samemu może zakończyć się dla niego nieszczęśliwie. Po co ryzykować? Szkoda jednak, że wykończył Edsela, zanim tamten wypróbował jeszcze tę broń ostateczną zamkniętą w niewielkiej czarnej szkatułce.

Oczywiście, że dam sobie doskonale radę i bez tego perswadował sobie Parke. Miał taką masę najróżniejszego uzbrojenia, przeciw któremu nie znano na Ziemi obrony. Ale wszystko mogłoby pójść znacznie łatwiej, dużo prędzej, może i o wiele bezpieczniej dla niego samego. Cokolwiek to było, sądząc po reszcie skarbów nagromadzonych w zbrojowni, musiało być również coś wyśmienitego.

Wreszcie zdecydował się. Sprawdzi, co Marsjanie traktowali jako broń ostateczną. Otworzy szkatułkę… Wydobyła się z niej jakaś para. Parke odrzucił szkatułkę daleko od siebie sądząc, że to gaz trujący. Para wzbierała, koncentrowała się, falowała jakoś dziwnie przez chwilę, a potem zaczęła krzepnąć, rozrastać się, nabierać kształtów. Po kilku sekundach proces formowania się tego stworu ustał. Nad szkatułką, niby podstawą, kołysało się coś w rodzaju wielkiego balona o biało pobłyskującej powierzchni.

W tym momencie Parke zorientował się, że to, co powstało, to jakby olbrzymia paszcza, nad którą znajdowała się jeszcze para utkwionych w niego ślepi. Hełm, który przyszły wódz wszechświata miał na głowie, umożliwił mu zrozumienie słów wypowiadanych przez olbrzymią paszczę.

— Nareszcie znów protoplazma! — radowała się paszcza. — Po tak długim czasie znów okazja pożywienia się protoplazmą…

Wyzwolony ze szkatułki potwór sięgnął po trupa Edsela. Paszcza pochłonęła zwłoki, nie zostawiając po nich żadnego śladu.

Parke podniósł trzymaną w ręce broń i wycelował ją w potwora.

— Spokojna protoplazma — zachwycała się paszcza po połknięciu Edsela. — Lubię spokojną protoplazmę.

Parke wypalił. Pod szkatułką powstał trzymetrowy krater, ale potwór nawet nie drgnął. Chichotał tylko złowrogo, gramoląc się wraz ze szkatułką z krateru.

— Od dawna nie miałem świeżej protoplazmy — westchnął.

Parke starał się opanować. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu poddać się panice. Wiedział już, na czym polegała ta potworna, ostateczna broń Marsjan. Ostateczna broń, która nie oszczędziła ani obrońców, ani agresorów. Parke zbliżył się wolno do czarnej maszyny na kołach, którą przed godziną wytoczył z magazynu wraz z Edselem. Uruchomił aparaturę. Wokół niego powstała sina mgła pola magnetycznego.

Ale sina mgła niszcząca pociski nie stanowiła przeszkody dla olbrzymiej paszczy. Potwór zachichotał znów i bez trudu przedostał się przez mgłę magnetyczną. Parke sięgnął teraz po broń, którą zabił Edsela. Skierował śmiercionośny promień w sam środek paszczy.

Potwór zbliżał się coraz bardziej.

— Giń, giń! — wrzeszczał Parke z całych sił naciskając spust broni.

Paszcza była już nad nim.

— Lubię spokojną protoplazmę — dudnił skrzeczący głos pod hełmem — ale lubię również żywą protoplazmę.

Paszcza przełknęła żarłocznie Parkego i wyszła z obrębu pola magnetycznego, rozglądając się wkoło z tęsknotą za milionami jednostek protoplazmy, które przed tysiącami lat zamieszkiwały tę planetę.

Загрузка...