Robert Sheckley Człowiek minimum

Każdy ma swoje pieśń, myślał Anton Perceveral. Ładna dziewczyna jest jak sentymentalna melodia, a dzielny zdobywca przestrzeni kosmicznej jak ekscytujące solo na trąbce. Mądrzy starcy z Rady Międzyplanetarnej kojarzą się z bogactwem tonów wydobywanych z instrumentów dętych. Są geniusze, których życie jest zawiłym, nieustannie upiększanym kontrapunktem; są też wyrzutki społeczności planet, których egzystencja wydaje się jedynie zawodzeniem oboju na tle nieubłaganego rytmu wybijanego na mosiężnych bębnach.

Perceveral rozmyślał o tym, trzymając w dłoni żyletkę i przyglądając się bladoniebieskim żyłom na nadgarstku.

Skoro każdy ma swoja pieśń, to on także. Jego przypomina zapewne źle skomponowaną i kiepsko wykonywaną symfonię błędów.

Urodził się przy stłumionych dźwiękach radosnego dęcia w rogi. Dzielnie, w rytm cichego akompaniamentu bębnów, młody Perceveral wyruszył na podbój szkoły. Okazał się lepszy od wielu innych i przyjęto go do małej klasy autorskiej, do której chodziło tylko pięciuset uczniów. Mógł więc liczyć na odpowiednie zainteresowanie ze strony nauczycieli.

Przyszłość zapowiadała się obiecująco.

Ale Anton Perceveral był od urodzenia pechowcem. Nieustannie przydarzały mu się jakieś drobne wypadki — wywracały się kałamarze, gubiły książki, zapodziewały notatki. Rzeczy miały niezwykłą skłonność do łamania się w jego palcach, a czasami odwrotnie — to jego palce łamały się w zetknięciu z rzeczami. Co gorsza, łapał każdą możliwą chorobę wieku dziecięcego, łącznie z odrą, alergiczną świnką, pęcherzycą ospą wietrzną, zieloną febrą i febrą pomarańczową.

Oczywiście nie wpływało to na wrodzone zdolności Perceverala, ale by poradzić sobie w zatłoczonym i przesyconym duchem rywalizacji świecie, same — zdolności nie wystarczą. Trzeba mieć jeszcze sporo szczęścia, a Perceveral go nie miał ani za grosz. Został przeniesiony do zwykłej klasy liczącej dziesięć tysięcy uczniów, w której jego problemy się nasiliły. Ponadto — miał tam więcej okazji zarażenia się jakąś chorobą.

Był wysokim, szczupłym, dobrodusznym i pracowitym okularnikiem, którego lekarze już we wczesnym wieku kwalifikowali jako szczególnie podatnego na wypadki, z przyczyn, których nie umieli wyjaśnić. Ale jakiekolwiek były te przyczyny, fakt pozostawał faktem. Perceveral należał do tych nieszczęśliwych ludzi, dla których życie było tak uciążliwe, że aż nie do zniesienia.

Większość ludzi prześlizguje się przez dżunglę ludzkiej egzystencji ze zręcznością żerującej pantery. Ale Perceveral nieustannie natykał się w tej dżungli na zasadzki, sidła i wnyki, niespodziewane urwiska i nieprzebyte strumienie, trujące grzyby i niebezpieczne bestie. Żadna droga nie była dla niego bezpieczna. Każda prowadziła do klęski.

Młody Perceveral przebrnął przez koledż pomimo wybitnego talentu do łamania sobie nóg na krętych klatkach schodowych, wybijania kostek na krawężnikach, miażdżenia łokci w drzwiach obrotowych, tłuczenia okularów o szyby okienne i całej reszty innych smutnych, śmiesznych, bolesnych wydarzeń, które towarzyszą ludziom podatnym na wypadki. Po męsku bronił się przed ucieczką w hipochondrię i nie ustawał w próbach.

Po ukończeniu koledżu Perceveral wziął się w garść i postanowił zrealizować wiązane z nim od dawna nadzieje stanowczego ojca i łagodnej matki. Przy akompaniamencie werbli i akordów wzruszenia Perceveral wkroczył na Manhattan, by tam wykuwać swój los. Ciężko pracował nad przezwyciężeniem swojej nieszczęsnej predyspozycji, z całych sił starając się być mimo wszystko wesoły i nastawiony optymistycznie.

Ale jego pech był niepokonany. Wspaniałe akordy przemieniły się w ledwo słyszalne pomruki, a symfonia jego rycia uległa degeneracji, przypominając operę buffo. Tracił pracę jedną po drugiej przy akompaniamencie warkotu poniszczonych głosopisów i zamazanych tuszem kontraktów, zapomnianych kart rejestrowych i źle włożonych zestawień; przy coraz głośniejszym crescendo łamanych w tłoku w metrze żeber, kostek wykręcanych na kratownicach osłaniających kanały ściekowe, okularów tłuczonych o nie zauważone występy w ścianach i ataków chorób, wśród których była żółtaczka typu J, grypa marsjańska, grypa wenusjańska, chorobliwa bezsenność oraz febra chichotliwa.

Perceveral nadal nie poddawał się pokusie hipohondrii. Marzył o przestrzeni kosmicznej, o nieustraszonych odkrywcach nowych obszarów, o koloniach na dalekich planetach, o leżących z dala od znerwicowanej, plastykowej dżungli na Ziemi rozległych terenach, na których człowiek mógłby naprawdę odnaleźć samego siebie. Złożył nawet podanie do Urzędu Badań Planetarnych i Osadnictwa, ale został odrzucony. Niechętnie odsunął więc na bok swoje marzenia i podejmował się różnych prac. Przeszedł też terapie analizy, sugestii hipnotycznej, hipersugestii hipnotycznej i usuwania przeciwsugestii — wszystko na próżno.

Każdy ma swoje ograniczenia, a każda symfonia kiedyś się kończy. Perceveral utracił nadzieję pod koniec trzydziestego czwartego roku życia, kiedy został wyrzucony po trzech dniach z pracy, której poszukiwał przez dwa miesiące. To, jeśli chodzi o jego odczucia, było ostatnim humorystycznym, fałszywym akordem na cymbałach w utworze, którego zapewne po prostu nie należało zaczynać.

Ponuro odebrał swoją nikłą zapłatę, przyjął ostatni, wstrzemięźliwy uścisk dłoni byłego pracodawcy i zjechał windą do holu. Przez jego umysł już wtedy przewijały się luźne myśli o samobójstwie, w postaci kół ciężarówki, instalacji gazowej, wysokich budynków i wartkich rzek.

Winda — zatrzymała się w wielkim wyłożonym marmurem holu, w którym stali umundurowani stróże porządku publicznego, a tłum ludzi czekał na wejście na ulice śródmieścia. Perceveral ustawił się na końcu, bezmyślnie patrząc na licznik gęstości zaludnienia balansujący wokół wskaźnika paniki, i czekając na swoją kolej. Znalazłszy się na zewnątrz, włączył się w zwarty strumień ludzi, przesuwający się w kierunku zachodnim czyli w stronę jego dzielnicy mieszkalnej.

Myśli samobójcze nadal krążyły mu po głowie, choć już wolniej i przybierając konkretniejsze formy. Rozważał różne metody. Kiedy dotarł do domu, wydostał się z tłumu i wślizgnął do wnętrza przez bramę wejściową.

Przedarł się przez nieustannie wypływający z korytarzy strumień dzieci i wszedł do przyznanej mu przez miasto sypialni. Wszedł, zamknął za sobą drzwi na klucz i wyjął żyletkę z maszynki do golenia. Położył się na łóżku opierając nogi o przeciwległą ścianę i przyglądał się bladoniebieskim żyłom na nadgarstku.

Czy potrafi to zrobić? Zrobić szybko i czysto, bez błędu i bez żalu? Czy znowu spartaczy wszystko i zostanie ubrany do szpitala, wijąc się z bólu i robiąc z siebie widowisko dla lekarzy stażystów?

W trakcie tych rozmyślań dostrzegł, że pod drzwi wsunięto mu jakąś żółtą kopertę. Był to telegram. Pojawił się w chwili, gdy Perceveral miał właśnie podjąć decyzję. Nadszedł z melodramatyczną wręcz nagłością, która wydawała się mocno podejrzana. Niedoszły samobójca odłożył jednak żyletkę i podniósł przesyłkę.

Była z Urzędu. Badani Planetarnych i Osadnictwa, potężnej organizacji, która kontrolowała każdy ruch człowieka w przestrzeni kosmicznej. Perceveral otworzył drżącymi palcami kopertę i zaczał czytać:

Sz. P. Anton Perceveral

Tymczasowe Osiedle Mieszkaniowe 1993

Dzielnica 43825,

Manhattan 212,

Nowy Jork

Drogi Panie Perceveral:

Trzy lata temu ubiegał się Pan u nas o stanowisko w jakiejkolwiek jednostce organizacyjnej poza Ziemią. Byliśmy zmuszeni wówczas odrzucić pańską ofertę. Jednakże dane Pana zostały wpisane do rejestru i ostatnio uaktualnione. Z prawdziwą przyjemnością pozwalam sobie zawiadomić Pana, że dysponujemy stanowiskiem, które może Pan objąć od zaraz i które — jak sądzę — jest dopasowane do Pańskich szczególnych uzdolnień i kwalifikacji. Wierzę, że nasza oferta zostanie przez Pana przyjęta, wraz z pensją 20 000 dolarów rocznie, wszelkimi dodatkami przysługującymi pracownikowi instytucji państwowej i nieograniczonymi możliwościami awansu.

Czy zechce Pan przyjść i porozmawiać ze mną na ten temat?

Z poważaniem William Haskeil

Zastępca Dyrektora Działu Kadr

WH

ibm3dc

Perceveral starannie złożył telegram i wsunął z powrotem do koperty. Jego pierwsza, ogromna radość nagle zgasła, ustępując miejsca uczuciu zniechęcenia.

Jakie to niby miał szczególne uzdolnienia czy kwalifikacje, które upoważniałyby go do pobierania dwudziestu tysięcy dolarów plus dodatki? Czy to możliwe, że pomylono go z jakimś innym Amonem Perceveralem?

Wydawało się to mało prawdopodobne. Urząd po prostu nie popełniał takich błędów. Zakładając jednak, że znali go i jego niefortunną przeszłość czego mogli chcieć? Co był w stanie zrobić takiego, czego praktycznie każdy inny mężczyzna, kobieta, a nawet dziecko nie mogłoby zrobić lepiej?

Perceveral schował telegram do kieszeni, po czym umieścił żyletkę z powrotem w maszynce do golenia. Samobójstwo wydało mu się teraz posunięciem nieco przedwczesnym. Najpierw dowie się, czego chce Haskell.

W siedzibie Urzędu Badań Planetarnych i Osadnictwa natychmiast poprowadzono Percevala do prywatnego gabinetu Williama Haskella. Zastępca dyrektora kadr był potężnym mężczyzną, miał ostre rysy i siwe włosy. Promieniował wylewną radością, która wydała się Perceveralowi podejrzana.

— Proszę siadać, niech pan siądzie, bardzo proszę, panie Perceveral — przywitał go Haskell Papierosa? A może napiłby się pan czegoś? Tak się ogromnie cieszę, że mógł pan przyjść.

— Czy jest pan pewien, że jestem tym człowiekiem, o którego panu chodzi? — upewnił się Perceveral.

Haskell rzucił okiem na teczkę osobową, leżącą na jego biurku.

— Zaraz sprawdzimy. Anton Perceveral, lat trzydzieści cztery, rodzice: Gregory James Perceveral i Anita Swaans Perceveral, zamieszkały w Laketown, w stanie New Jersey. Zgadza się?

— Tak — przytaknął Perceveral. — I ma pan dla mnie pracę?

— W rzeczy samej.

— Za którą dostanę dwadzieścia tysięcy rocznie i dodatki?

— Dokładnie.

— Czy może mi pan powiedzieć, co to za praca?

— Po to się właśnie spotkaliśmy — odparł radośnie Haskell. — Otóż praca, o jakiej myślę dla pana, panie Perceveral, w naszym katalogu nazywa się „zwiadowca pozaziemski”.

— Słucham?

— Zwiadowca pozaziemski czyli badacz obcych planet — wyjaśnił Haskell. — Zwiadowcy, jak pan wie, to tacy ludzie, którzy jako pierwsi nawiązują kontakt z nieznanymi planetami, pierwsi osadnicy, którzy zbierają dla nas podstawowe informacje. Uważam ich za Drake’ów i Magel tanów naszej epoki. Jest to, jak sam pan chyba przyzna, doskonała szansa.

Perceveral wstał, z twarzą czerwoną jak burak. — Jeśli skończył pan już te żarty, pozwolę sobie wyjść.

— Słucham?

— Ja miałbym być zwiadowcą pozaziemskim? — spytał Perceveral, śmiejąc się gorzko. — Proszę sobie ze mnie nie kpić. Czytuję gazety i wiem, jacy ludzie zostają odkrywcami.

— No, jacy?

— Najlepsi na Ziemi — odparł Perceveral. Najdoskonalsze umysły w najwspanialszych ciałach. Ludzie o niezwykłym refleksie, potrafiący rozwiązać każdy problem, poradzić sobie w każdej sytuacji, przystosować się do życia w każdym środowisku. Czyż nie tak?

— No cóż — stwierdził Haskell — tak to było w początkowym okresie badań planetarnych. I pozwoliliśmy, aby ten stereotyp nadal funkcjonował publicznie, dla podtrzymania zaufania. Ale ten typ zwiadowcy już się przeżył. Jest całe mnóstwo zajęć dla ludzi takich, jakich pan opisał. Ale nie badania Kosmosu.

— Czyżby pańscy supermani nie byli w stanie sprostać wymaganiom? — spytał Perceveral z lekką nutką ironii w głosie.

— Oczywiście, że byliby. Nie ma w tym żadnego paradoksu. Osiągnięcia pierwszych odkrywców są niepodważalne. Ci ludzie potrafili przeżyć na każdej planecie, gdzie ludzkie życie było ledwie znikomo możliwe, radząc sobie z przytłaczającymi przeciwnościami wyłącznie dzięki hartowi i wytrwałości. Ich praca wymagała poświęcenia bez granic, a oni byli w stanie sprostać wszelkim wyzwaniom. Stali się nieśmiertelnym pomnikiem wytrzymałości i zdolności przystosowawczych Homo sapiens.

— Czemu więc przestaliście korzystać z ich usług?

— Ponieważ zmieniły się nasze problemy na Ziemi — powiedział Haskell. — W początkowym okresie badanie Kosmosu było przygodą, osiągnięciem naukowym, środkiem służącym celom obronnym, symbolem. Ale to już minęło. Tendencja do przeludnienia na Ziemi utrzymuje się, a nawet narasta. Miliony ludzi zalało stosunkowo dotąd mało zaludnione obszary, takie jak Brazylia, Nowa Gwinea i Australia. W wielkich miastach osiągnięto wskaźnik przeludnienia na poziomie paniki i zaczęło dochodzić do rozruchów. A liczba ludności, także dzięki geriatrii i dalszemu gwałtownemu spadkowi śmiertelności niemowląt, nadal rośnie.

Haskell potarł czoło.

— Potworne zamieszanie. Ale etyka przyrostu liczby ludności to nie moja sprawa. My tu, w Urzędzie, wiemy tylko tyle, że musimy pozyskiwać jak najszybciej nowe tereny. Potrzebne są nam planety, które — inaczej niż Mars czy Wenus — mogą w krótkim czasie stać się samowystarczalne. Tereny, które wessałyby miliony ludzi, podczas gdy uczeni i politycy będą usiłowali przywrócić porządek na Ziemi. Musieliśmy umożliwić błyskawiczną kolonizację tych obszarów. A to oznaczało przyspieszenie badań nad odkryciami.

— Wiem o tym — stwierdził Perceveral. — Ale nadal nie rozumiem, dlaczego przestaliście wykorzystywać optymalny typ zwiadowcy.

— Czyż to nie oczywiste? Szukaliśmy miejsc, gdzie mogli się osiedlić i przeżyć zwykli ludzie. A nasz optymalny typ zwiadowcy nie był typem zwykłego człowieka. Wręcz odwrotnie, był niemal przedstawicielem nowego gatunku. Nie mógł więc właściwie oceniać warunków, niezbędnych do przetrwania dla przeciętnych ludzi. Na przykład są posępne, ponure, deszczowe małe planety, które przeciętny kolonista uważa za przygnębiające aż do szaleństwa, ale nasz optymalny zwiadowca jest zbyt odporny psychicznie, aby monotonia klimatu mogła wywrzeć na niego wpływ. Zarazki, które są w stanie zabić tysiące ludzi, u niego powodują zaledwie czasowe pogorszenie samopoczucia. Niebezpieczeństwa grożące klęską całej kolonii nasz optymalny zwiadowca po prostu omija. Nie potrafi oceniać rzeczy w kategoriach codzienności. Tego typu problemy dla niego nie istnieją.

— Zaczynam rozumieć.

— Najlepszą metodą — mówił dalej Haskell byłoby zdobywanie planet etapami. Najpierw zwiadowca, potem podstawowa grupa badaczy, następnie próbna kolonia złożona głównie z psychologów i socjologów, potem znów grupa badaczy, którzy interpretowaliby odkrycia tamtych grup i tak dalej. Ale na to nigdy nie ma dość czasu ani pieniędzy. Kolonie są nam potrzebne teraz, a nie za pięćdziesiąt lat.

Haskell przerwał i spojrzał twardym wzrokiem na Perceverala.

— Jak więc pan widzi, musimy zdobyć natychmiast informacje, czy grupa zwykłych ludzi może mieszkać i działać na nowej planecie. Dlatego zmieniliśmy wymagania co do kwalifikacji, jakie musi posiadać zwiadowca.

Perceveral kiwnął potakująco głową.

— Zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi. Jednakże istnieje pewien szkopuł — powiedział.

— To znaczy?

— Nie wiem, jak dobrze zna pan moją przeszłość…

— Dość dobrze.

— A zatem być może zauważył pan, że mam pewne skłonności do… no, że jestem szczególnie podatny na wypadki. I mówiąc szczerą prawdę, jest mi wystarczająco trudno przeżyć tu, na Ziemi.

— Wiem o tym — powiedział sympatycznym tonem Haskell.

— Jak więc mógłbym sobie poradzić na jakiejś obcej planecie? I czemu mielibyście zatrudnić właśnie mnie?

Haskell wyglądał na nieco zakłopotanego.

— Cóż, ocenił pan nasze stanowisko niezupełnie właściwie mówiąc, że mają być „zwykli zwiadowcy dla zwykłych ludzi”. To nie jest takie proste. Kolonię zamieszkują tysiące, często miliony ludzi, którzy znacznie różnią się między sobą, jeśli chodzi o zdolność przetrwania. Ludzkie podejście i prawo wymagają, aby wszyscy mieli szansę. Co więcej, muszą mieć pewność tej szansy, nim opuszczą Ziemię. Musimy przekonać ich, a także prawo i samych siebie, że nawet najsłabsi będą mogli przetrwać.

— Proszę mówić dalej — powiedział Perceveral. — Dlatego też — Haskell wyraźnie przyspieszył — kilka lat temu przestaliśmy wykorzystywać zwiadowców o maksymalnej zdolności przeżycia i zaczęliśmy zatrudniać zwiadowców o minimalnej zdolności.

Perceveral siedział przez chwilę w milczeniu, przetrawiając tę informację.

— Tak więc jestem wam potrzebny, ponieważ jeśli ja przeryję gdzieś, będzie to znaczyło, że może tam żyć dosłownie każdy.

— Można by to mniej więcej tak właśnie podsumować — przyznał Haskell, z miłym uśmiechem.

— A jaką mam szansę?

— Niektórzy z naszych zwiadowców o minimalnej zdolności przeżycia radzą sobie bardzo dobrze.

— A inni?

— Oczywiście istnieje pewne ryzyko — przyznał Haskell — i oprócz potencjalnych niebezpieczeństw, jakie mogą pana czekać na nowej planecie, w samej istocie eksperymentu zawiera się pewne zagrożenie. Nie mogę nawet powiedzieć panu jakie, ponieważ zepsułoby to jedyny element kontrolny naszego testu na minimalną zdolność do przetrwania. Powiem panu tylko, że takie zagrożenie istnieje.

— Niezbyt zachęcająca perspektywa.

— Zapewne nie. Ale proszę pomyśleć o nagrodzie, jaka pana czeka, jeśli się panu powiedzie. Stanie się pan wówczas założycielem kolonii! Pana wartość jako eksperta będzie nieoceniona. I będzie pan miał swoje stałe miejsce w społeczności. A poza tym, co jest równie ważne, może uda się panu rozproszyć pewne zdradliwe wątpliwości co do pańskiego miejsca na świecie.

Perceveral przytaknął niechętnie.

— Proszę mi jeszcze jedno wyjaśnić. Wasz telegram przyszedł dzisiaj w szczególnym momencie. Wydawać by się mogło…

— Tak, to zostało zaplanowane — przyznał Haskell. — Odkryliśmy, że ludzie, których potrzebujemy, są najbardziej podatni, kiedy docieramy do nich, gdy znajdują się w określonym stanie psychicznym. Uważnie obserwujemy tych kilku wybranych, którzy spełniają nasze wymagania, czekając na właściwy moment, aby złożyć im propozycję.

— Mogłoby być kłopotliwe, gdybyście przyszli godzinę później.

— Lub bezowocne, gdybyśmy byli dzień wcześniej. — Haskell wstał zza biurka. — Czy zje pan ze mną lunch, panie Perceveral? Przedyskutujemy resztę problemów przy butelce wina.

— Dobrze — zgodził się Perceveral. — Ale niczego jeszcze nie obiecuję.

— Oczywiście, że nie — powiedział Haskell, otwierając drzwi.

Po lunchu Percevczal przez jakiś czas intensywnie się zastanawiał. Praca w charakterze zwiadowcy ogromnie go pociągała mimo ryzyka. Poza wszystkim nie była bardziej niebezpieczna niż samobójstwo, a znacznie lepiej płatna. Nagroda, gdyby mu się udało, była wspaniała; a kara za niepowodzenie nie większa niż cena, którą o mały włos byłby zapłacił za swoje dotychczasowe porażki.

Przez trzydzieści cztery lata niezbyt dobrze radził sobie na Ziemi. Co najwyżej udawało mu się pokazać przebłyski zdolności, przyćmione dużą skłonnością do chorób, wypadków i popełniania błędów. Ale też Ziemia jest zatłoczona, hałaśliwa i zawikłana. Zapewne jego szczególna podatność na wypadki to nie żadna wada tkwiąca w nim, lecz efekt warunków, które są nie do zniesienia.

Jako zwiadowca znalazłby się w nowym otoczeniu. Byłby sam, zdany tylko na siebie, odpowiedzialny przed samym sobą. To straszliwie niebezpieczne — ale czy jest cokolwiek bardziej niebezpiecznego niż lśniąca żyletka we własnej dłoni?

Byłby to największy wysiłek w jego życiu, test ostateczny. Musiałby walczyć jak jeszcze nigdy, by pokonać swoje fatalne skłonności. Ale tym razem rzuciłby do tej walki całą swoją siłę i determinację, do ostatniego grama.

Przyjął tę pracę. W ciągu następnych tygodni przygotowań żył determinacją. Nie opuszczała go ani na moment — jadł i pił z myślą o niej, wbijał ją sobie do głowy, oplatał nią system nerwowy, mamrotał o niej do siebie samego, jakby odmawiał buddyjską modlitwę, śnił o niej, myślał o niej czyszcząc zęby i myjąc ręce, medytował nad nią, aż ten monotonny refren brzęczał mu w głowie na jawie oraz we śnie i powoli zaczął działać jak sprawdzian, jak ograniczenie jego czynów.

Nadszedł wreszcie dzień, w którym podpisał zgodę na wyjazd na obiecującą planetę w Paśmie Gwiazdy Wschodniej. Haskell życzył mu szczęścia i zapowiedział, że będzie z nim utrzymywał kontakt za pośrednictwem radia L-fazowego. Perceveral wraz z ekwipunkiem został załadowany na pokład trójstopniowego statku Queen of Glasgow i przygoda się rozpoczęła.

W ciągu miesięcy spędzonych w przestrzeni kosmicznej Perceveral nadal obsesyjnie rozmyślał o swoim postanowieniu. Starał się zachować maksymalną ostrożność przy poruszaniu się w nieważkości, obserwował każdy swój ruch i rozważał każdy motyw. Ta nieustanna samokontrola znacznie zwalniała tempo jego działania, ale stopniowo stawała się nawykiem. Zaczął się u niego kształtować zespół nowych reakcji, walczących o lepsze z dotychczasowym.

Ale zmiany w jego zachowaniu następowały nieregularnie. Mimo wysiłków Perceveral doznał lekkiego podrażnienia skóry w reakcji na zastosowany na statku system oczyszczania, stłukł o jakiś występ jedną z dziesięciu par okularów, cierpiał na bóle głowy i pleców, a także wielokrotnie zdzierał sobie skórę z kostek u rąk i wybijał palce u nóg.

Jednak czuł, że robi postępy, co jeszcze bardziej utwierdzało go w postanowieniu. W końcu na horyzoncie pojawił się cel podróży.

Planeta nazywała się Theta. Perceveral został wysadzony wraz ze swoim ekwipunkiem na trawiastej, zalesionej wyżynie w pobliżu pasma gór. Na podstawie badań przeprowadzonych z powietrza, wybrano ten teren ze względu na jego walory. Woda, drewno, lokalne owoce i rudy minerałów-wszystko znajdowało się w pobliżu. Obszar wydawał się więc doskonały jako miejsce dla przyszłej kolonii.

Załoga życzyła Perceveralowi powodzenia i odleciała. Osamotniony zwiadowca wpatrywał się w niebo, póki statek nie zniknął w chmurach, po czym wziął się do pracy.

Najpierw uruchomił swojego robota. Była to wysoka, błyszcząca maszyna wieloczynnościowa, należąca do standardowego wyposażenia zwiadowców i osadników. Nie umiała mówić, śpiewać, recytować ani grać w karty, jak to było w przypadku droższych modeli. Jej jedyną odpowiedzią był przeczący lub potakujący ruch głowy. Nudne towarzystwo jak na rok czekający Perceverala. Ale była tak zaprogramowana, by spełniać wydawane słownie całkiem skomplikowane polecenia, wykonywać najcięższą pracę fizyczną i przejawiać pewną intuicję w trudnych sytuacjach.

Z pomocą robota Perceveral rozbił na równinie obóz, bacznie obserwując horyzont i wypatrując niepokojących sygnałów. Sonda powietrzna nie wykryła wprawdzie żadnych śladów obcej cywilizacji, ale nigdy nie wiadomo. Fauna Thety też jak dotąd była nie zbadana.

Perceveral pracował powoli i ostrożnie, a milczący robot uwijał się u jego boku. Do wieczora uporał się z budowaniem tymczasowego obozu. Uruchomił alarm radarowy i poszedł spać.

O bladym świcie obudził go przejmujący dźwięk alarmu. Ubrał się i pośpiesznie wybiegł. W powietrzu rozlegał się gniewny szum, jakby nadlatującej szarańczy.

— Przynieś dwa promienniki — polecił robotowi — i szybko wracaj. Przynieś też lornetkę.

Robot kiwnął potakująco i ruszył wykonać polecenie. Tymczasem Perceveral, drżąc pod wpływem przejmującego porannego chłodu, zaczął się powoli obracać w celu zlokalizowania kierunku, z jakiego dochodził dźwięk. Przebiegł wzrokiem po wilgotnej równinie, zielonym skraju lasu i widocznych dalej urwistych skałach. Nic się nie poruszało. Wreszcie dostrzegł wyraźnie widoczne na tle wschodzącego słońca coś, co wyglądało jak ciemna chmura. Chmura ta leciała w kierunku obozu, przenosząc się z duża prędkością pod wiatr.

Robot wrócił z promiennikami. Perceveral wziął jeden z nich i rozkazał robotowi trzymać drugi, gotowy do strzału. Robot przytaknął, bezmyślnie świecąc komórkami oczu i zwrócił się w stronę wschodzącego słońca.

Kiedy chmura podpłynęła bliżej, okazało się, że było to gigantyczne stado ptaków. Perceveral przyglądał się im przez lornetkę. Były wielkości mniej więcej ziemskich jastrzębi, ale ze względu na ciężki, nieporadny lot przypominały nietoperze. Miały ogromne szpony, a ich długie dzioby kończyły się ostrym zębem. Tak uzbrojone z pewnością musiały być drapieżnikami.

Z głośnym szumem ptaki okrążyły stojących przybyszów, po czym ze złożonymi skrzydłami i rozcapierzonymi szponami zaczęły atakować ich z wszystkich stron. Perceveral polecił robotowi otworzyć ogień.

Stali, opierając się o siebie plecami i razili nacierające na nich ptaki. W powietrzu zawirowało od pierza i krwi, kiedy całe hordy drapieżnych napastników spadały, jak skoszone. Perceveral i robot utrzymywali to stado latających wilków na dystans, a nawet zmusili je do cofnięcia się nieco. Ale w pewnym momencie promiennik Perceverala przestał działać.

Podobno miała to być broń z pełnymi magazynkami, gwarantującymi nieprzerwany, w pełni zautomatyzowany ogień przez siedemdziesiąt pięć godzin. To niemożliwe, aby promiennik zawiódł! Perceveral stał przez moment, bezmyślnie naciskając cyngiel. Wreszcie rzucił broń na ziemię i pobiegł do namiotu służącego za magazyn, pozostawiając robota samego na polu walki.

Szybko odnalazł dwa zapasowe promienniki i wybiegł. Kiedy wrócił, zobaczył, że promiennik robota też nie działa, a on sam stoi wyprostowany, usiłując opędzić się rękami od chmary ptaków. Ze złączy stawowych kapały mu krople smaru, kiedy młócił gęsto atakujące go stado. Chwiał się przy tym niebezpiecznie na boki, ryzykując utratę równowagi, a kilka ptaków, którym udało się uniknąć ciosów jego rak, siedziało mu na ramionach, dziobiąc go po komórkach ocznych i antenie kinestetycznej.

Perceveral uruchomił oba promienniki na raz i zaczął razić stado. Jeden automat zepsuł się niemal natychmiast. Strzelał z ostatniego, jaki posiadał, modląc się, aby ten nie zawiódł.

W końcu ptaki, przerażone ponoszonymi stratami, wzbiły się w powietrze i odfrunęły, skrzecząc i pohukując. Perceveral i jego robot, cudem nie odniósłszy ran, stali po kolana w pierzu, otoczeni zwęglonymi ciałami napastników.

Perceveral popatrzył na cztery promienniki, z których trzy okazały się do niczego, po czym pomaszerował do namiotu telekomunikacyjnego.

Skontaktował się z Haskellem i opowiedział mu o napastnikach oraz awarii trzech spośród czterech promienników. Z czerwoną od wściekłości twarzą krytykował ludzi odpowiedzialnych za sprawdzenie wyposażenia zwiadowcy. Wreszcie, straciwszy oddech, przerwał i czekał na przeprosiny oraz wyjaśnienia.

— To było jednym z elementów eksperymentu — oświadczył Haskell.

— Co?

— Wyjaśniałem to panu kilka miesięcy temu. Sprawdzamy możliwość przetrwania w warunkach minimalnych. Minimalnych, pamięta pan? Musimy wiedzieć, co stanie się z kolonią złożoną z ludzi o bardzo różnym stopniu zaradności. Dlatego szukamy najmniejszego wyróżnika.

— Wiem o tym wszystkim. Ale promienniki… — Panie Perceveral, tworzenie kolonii, nawet o absolutnie minimalnej bazie, jest operacją niesamowicie kosztowną. Wyposażamy naszych kolonistów w najnowszą i nąjlepszą broń oraz cały ekwipunek, ale nie możemy wymieniać rzeczy, które się zepsują ery zużyją. Osadnikom zabraknie w pewnym momencie amunicji, sprzęty się połamią lub zniszczą, zapasy żywności wyczerpią lub zepsują…

— I ja zostałem wyposażony w taki sam sposób? — spytał Perceveral.

— Naturalnie. Eksperymentalnie wyposażyliśmy pana w sprzęty stanowiące minimum niezbędne do przeżycia. To jedyny sposób, abyśmy mogli przewidzieć, jak koloniści poradzą sobie na Thecie.

— To nieuczciwe! Zwiadowcy zawsze otrzymują najlepszy sprzęt!

— Nieprawda — zaprzeczył Haskell. — Tak było za czasów dawnych zwiadowców, o maksymalnej zdolności przeżycia. Ale sprawdzamy przecież warunki minimalne i to musi się odnosić w jednakowym stopniu do sprzętu, jak i do osobowości. Uprzedzałem, że naraża się pan na niebezpieczeństwa.

— Tak, ale… W porządku. Czy ma pan w zanadrzu jeszcze jakieś niespodzianki dla mnie?

— Właściwie nie — odparł Haskell, po krótkim namyśle. — I pan i pańskie wyposażenie posiadacie minimalną zdolność przetrwania. Właściwie tak by to można podsumować.

Perceveral wyczuł, że odpowiedź była nieco wykrętna, ale jego rozmówca nie chciał ujawnić żadnych szczegółów. Rozłączyli się więc i zwiadowca wrócił do znajdującego się w stanie chaosu obozu.

Dla ochrony przed ewentualnymi kolejnymi atakami ptaków przeniósł swoją siedzibę do lasu. Rozbijając na nowo obozowisko, Perceveral spostrzegł, że przynajmniej połowa sznurów, jakimi dysponował, była już mocno zużyta, urządzenia elektryczne zaczynały się przepalać, a płótno namiotów miejscami pokryła pleśń. Cierpliwie poreperował wszystko, zdzierając sobie przy tym skórę z palców i dłoni. Wtedy zepsuł się generator.

Pocił się nad nim przez trzy dni, usiłując zorientować się w rodzaju uszkodzenia, mając do dyspozycji źle wydrukowaną instrukcję, napisaną do tego po niemiecku. Wszystko wyglądało nie tak i nic nie chciało działać. W końcu przez czysty przypadek odkrył, że instrukcja była od zupełnie innego modelu. To go wytrąciło z równowagi i zaczął kopać generator, przy czym o mały włos nie złamał sobie małego palca u prawej nogi.

Wreszcie wziął się w garść i przez kolejne cztery dni ślęczał nad różnicami pomiędzy modelem, jakim dysponował, a tym, który opisano w instrukcji, aż udało mu się uruchomić generator.

Ptaki odkryły, że mogą sfrunąć między drzewami do obozu, podkraść trochę żywności i uciec, nim Perceveral lub robot zdąży wycelować w nie promiennik. Ich ataki kosztowały Perceverala parę okularów i paskudną ranę na szyi. Pracowicie utkał więc sieci i przy pomocy robota rozciągnął je między gałęziami drzew nad całym obozem.

Ptaki nie mogły już szkodzić. Perceveral znalazł wreszcie wolną chwilę, by sprawdzić zapasy. Odkrył, że wiele spośród suszonych produktów było niewłaściwie zabezpieczonych, a w innych zalęgły się obrzydliwe robaki. I jedne i drugie należało uznać za zmarnowane. Jeśli nie podejmie już teraz jakichś kroków, zostanie bez zapasów niezbędnych do przetrwania zimy na Thecie.

Zabrał się w związku z tym ze testowanie miejscowych owoców, zbóż i jarzyn. Liczne ich odmiany okazały się jadalne i o odżywczych własnościach. Kiedy jednak zaczął je jeść, dostał silnej wysypki na tle alergicznym. Dzięki starannemu smarowaniu maścią udało mu się pozbyć alergii i rozpoczął badania, szukając rośliny, która go uczuliła. Ale kiedy zamierzał sprawdzić wyniki, zbliżył się robot i przez nieuwagę stłukł probówki, rozlewając przy tym wszystkie odczynniki, jakie posiadali.

Pczccveral musiał zatem kontynuować doświadczenia na sobie samym. W efekcie wyeliminował jeden rodzaj jagód i dwa okazy warzyw jako nie nadające się dla niego do spożycia.

Ale ogólnie owoce były doskonałe, a z miejscowych zbóż dawało się upiec świetny chleb. Perceveral nazbierał ziarna i w porze późnej thetańskiej wiosny polecił robotowi zaorać pole i zasiać ziarno.

Robot pracował niezmordowanie na nowych polach, podczas gdy Perceveral zajął się przeszukiwaniem okolicy. Odnalazł kawałki wygładzonej skały, na których były wyskrobane jakieś znaki wyglądające na cyfry, a nawet kreskowe obrazki drzew, chmur i szczytów górskich. Doszedł do wniosku, że musiały tu niegdyś mieszkać jakieś istoty inteligentne. Całkiem prawdopodobne, że nadal zamieszkują one niektóre rejony planety. Nie miał jednak czasu ich szukać.

Kiedy sprawdził bowiem pola, stwierdził, że robot posiał ziarno o wiele za głęboko, choć Perceveral zaprogramował mu odpowiednie instrukcje. Te ziarna zostały zmarnowane i następne Perceveral posiał własnoręcznie.

Zbudował też drewniany barak dla siebie oraz szopy, do których przeniósł zapasy z butwiejących namiotów. Pomału przygotowywał się do zimy. I pomału nabierał podejrzeli, że robot zaczyna się zużywać.

Wielka czarna maszyna wieloczynnościowa jak i przedtem wykonywała swoje zadania. Ale jej ruchy stawały się coraz bardziej niezręczne i coraz czyściej urywała siły w sposób niekontrolowany. Ciężkie słoje pękały w jej uścisku, narzędzia łamały się. Perceveral zaprogramował robota, aby opielił pola, ale w tym samym czasie gdy jego race wyrywały chwasty, ogromne, płaskie stopy rozdeptywały kiełkujące zboże. A kiedy szedł narąbać drewna do ogniska, zazwyczaj przy okazji łamał trzonek siekiery. Drewniany barak drżał, kiedy robot wchodził do środka, a drzwi czasami wylatywały z zawiasów.

Perceverala bardzo martwiło psucie się robota. Nie był w stanic zreperować go, ponieważ został on trwale zapieczętowany i mogli go naprawić wyłącznie technicy z fabryki, wyposażeni w specjalne narzędzia, czyści zamienne, a przede wszystkim wiedzę. Perceveral mógł tylko wyłączyć robota, ale wtedy zostałby zupełnie sam.

Dawał wiec mu coraz prostsze zadania i coraz więcej pracy wykonywał samodzielnie. Ale robot nadal działał coraz gorzej. Aż któregoś wieczoru, kiedy Perceveral jadł obiad, robot nagle zachwiał się nad piecykiem węglowym i potrąciwszy garnek, wyrzucił w powietrze gotujący się ryż.

Bogatszy o nowo nabyte umiejętności radzenia sobie, Perceveral uchylił się na bok i wrząca masa wylądowała mu na ramieniu, a nie na twarzy.

Ale tego było już zbyt wiele. Robot stał się niebezpiecznym towarzyszem. Opatrzywszy ranę Perceveral postanowił wyłączyć robota i kontynuować swoją misję samotnie. Zdecydowanym głosem wydał maszynie polecenie samowyłączenia.

Robot popatrzył na niego bez wyrazu i nadal nieustannie wiercił się po baraku, nie reagując na ten najbardziej elementarny rozkaz dla robotów.

Perceverał wydał polecenie ponownie. Robot pokręcił przecząco głową i zaczął układać w stosik drewno na podpałkę.

Coś było nie tak. Perceveral uznał więc, że musi wyłączyć robota ręcznie. Ale na gładkiej, czarnej powierzchni maszyny nie było ani śladu wyłącznika. Mimo to Perceveral wziął narzędzia i zaczął zbliżać się do robota.

Ze zdumieniem zauważył jednak, że maszyna, unosząc obronnym gestem ręce, odsuwa się od niego.

— Stój spokojnie! — krzyknął Perceveral.

Robot cofał się, póki nie wylądował plecami na drewnianej ścianie.

Perceveral zawahał się, rozmyślając nad tym, co mogło się stać. Maszyny nie mogły być nieposłuszne. A gotowość do autodestrukcji dokładnie programowano w każdym modelu obdarzonych intelektem urządzeń.

Zbliżył się do robota, zdecydowany za wszelką cenę jakoś go wyłączyć. Robot wyczekał chwili, aż Perceveral podszedł całkiem blisko, po czym zamierzył się nań swoją potężną pięścią. Perceveral uchylił się przed ciosem i rzucił kluczem francuskim w kinestetyczną antenę robota. Robot szybko wciągnął antenkę i zamachnął się ponownie. Tym razem jego pięść trafiła Perceverala w żebra.

Zwiadowca upadł na ziemię, a robot stanął nad nim, świecąc czerwonymi komórkami ocznymi, rytmicznie zaciskając i otwierając palce. Perceveral zamknął oczy i czekał na cios ostateczny. Ale maszyna odwróciła się i wyszła z baraku, wyrywając przy okazji zamek z drzwi.

Po kilku minutach z podwórza dobiegły odgłosy świadczące, że robot — jak zwykle — rąbie drewno i układa je w stosy.

Perceveral obandażował sobie bok. Robot skończył pracę i wrócił po następne instrukcje. Łamiącym się głosem zwiadowca posłał go po wodę do odległego źródła. Robot wyszedł, nie przejawiając już żadnych oznak agresji. Perceveral dowlókł się do baraku telekomunikacyjnego.

— Nie trzeba było próbować go wyłączać oświadczył Haskell, usłyszawszy, co się stało. — On nie ma wbudowanego rozkazu autodestrukcji. Czy to nie było dla pana oczywiste? Dla własnego bezpieczeństwa proszę więcej już nie próbować.

— Ale dlaczego?

— Ponieważ, jak się pan zapewne domyśla, robot działa jako nasz kontroler pańskiego zachowania.

— Nic rozumiem. Po co kontrolujecie moje zachowanie?

— Czy muszę panu to wszystko tłumaczyć od nowa? — spytał znużonym głosem Haskell. — Został pan zatrudniony jako zwiadowca o minimalnej zdolności przetrwania. Nic przeciętnej. Ani doskonałej. Minimalnej.

— Tak, ale…

— Proszę pozwolić mi dokończyć. Czy przypomina pan sobie, jaki pan był przez trzydzieści cztery lata na Ziemi? Nieustannie nękały pana jakieś wypadki, choroby i ogólnie miał pan pecha. Tego właśnie oczekiwaliśmy na Thecie. Ale pan się zmienił, panie Perceveral.

— W każdym razie z cały pewnością starałem się zmienić.

— To naturalne. Spodziewaliśmy się tego. Większość naszych zwiadowców o minimalnej zdolności przetrwania zmienia się. W nowych warunkach i mając szansę zaczynać wszystko od nowa biorą się w garść jak nigdy przedtem. Ale my przecież nie to badamy, musimy więc jakoś rekompensować sobie te przemiany. Widzi pan, koloniści nie zawsze przybywają na nową planetę z zamiarem samodoskonalenia. I w każdej kolonii zdarzają się niezdary, nie mówiąc o starcach, niedołęgach, osobnikach niedorozwiniętych, głupcach, niedoświadczonych dzieciach i tak dalej. Nasze normy minimalnego przetrwania są gwarancja że wszyscy oni będą mieli szansę. Czy teraz zaczyna pan rozumieć?

— Tak sądzę.

— To dlatego potrzebna nam kontrola pańskiego zachowania; żeby powstrzymać pana od osiągnięcia przeciętnej albo nawet ponadprzeciętnej zdolności przetrwania, ponieważ nie taką testujemy.

— Dlatego robot… — zaczął Perceveral ponuro.

— Właśnie. Robot został zaprogramowany tak, żeby sprawdzać pański zdolność do przeżycia. Reaguje na pana. Jak długo mieści się pan w ramach pańskiej, wcześniej określonej kategorii niekompetencji, robot współpracuje z panem. Ale kiedy pan robi postępy, staje się bardziej przystosowany do życia i mniej podatny na wypadki, zachowanie robota ulega pogorszeniu. Zaczyna łamać rzeczy, które pan powinien połamać, podejmuje złe decyzje, które pan powinien podejmować…

— To nieuczciwe!

— Perceveral, czy panu się wydaje, że prowadzimy jakieś sanatorium lub program samopomocy dla pańskiej korzyści? Otóż tak nie jest. Interesuje nas tylko wykonanie określonej pracy, za który panu płacimy. Pracy, pozwolę sobie dodać, którą wybrał pan jako alternatywę wobec samobójstwa.

— W porządku! — krzyknął Perceveral. — Robię, co do mnie należy. Ale czy jest taki przepis, który stanowi, że nic mogę zdemontować tego przeklętego robota?

— Nie ma takiego przepisu — stwierdził Haskell, ściszając głos — jeśli umie pan to zrobić. Ale szczerze panu radzę nie próbować. To zbyt niebezpieczne. Robot nie pozwoli się wyłączyć.

— To ja o tym decyduję, a nie on — oświadczył Perceveral i rozłączył się.

Na Thecie minęła wiosna i Perceveral uczył się postępowania z robotem. Kazał mu zbadać odległe pasmo gór, ale robot odmówił rozstania się z nim. Próbował nie wydawać mu żadnych poleceń, ale ten czarny potwór nie chciał próżnować. Jeśli nie miał do wykonania określonej pracy, sam sobie wymyślał zajęcia, nagle rzucając się do robienia czegoś i siejąc spustoszenie na polach oraz w baraku Perceverala.

Broniąc się przed tym Perceveral dawał mu możliwie jak nąjprostsze zadania, jakie tylko był w stanie wymyślić. Kazał wykopać studnię, w nadziei, że maszyna się w niej sama zasypie, ale każdego wieczora robot wyłaniał się z dołu, usmarowany i triumfujący. Wchodził do baraku, strzepując Perceveralowi brud do jedzenia i wywołując tym alergie, tłukąc naczynia oraz szyby w oknach.

Z rezygnacją Perceveral zaakceptował taki stan rzeczy. Robot wydawał mu się teraz wcieleniem tej drugiej, ciemniejszej strony jego samego, niezdarnej i podatnej na wypadki. Obserwując go w czasie destrukcyjnych działań czuł się tak, jakby oglądał tę nieudaną część siebie samego, chorobę, która przybrała kształt realnej, żywej istoty.

Starał się uwolnić od tej obsesji. Ale robot coraz bardziej stawał się wyrazem jego własnych skłonności do niszczenia, uniezależnionych od impulsu życia i mogących się swobodnie rozwijać.

Perceveral pracował, a jego neuroza kryła się cały czas tuż za nim, nieustannie niszczyć coś, a jednocześnie — w sposób typowy dla neuroz oszczędzając sama siebie. Ucieleśniona choroba żyła z nim, obserwowała go, kiedy jadł, i przebywała w pobliżu, kiedy spał.

Perceveral robił swoje i stawał się coraz bardziej kompetentny. Starał się cieszyć za dnia, czym tylko mógł, czując żal, gdy zachodziło słońce, i przeżywając nocą strach, gdy robot stawał przy jego łóżku i robił wrażenie, jakby zastanawiał się, czy nadszedł już czas rozrachunku. Rankiem, nadal żywy, Perceveral rozmyślał nad tym, jak pozbyć się tej swojej potykającej się, przewracającej wszystko, niszczącej neurozy.

Ale nic się nie zmieniało, póki nie pojawił się nowy czynnik, który jeszcze bardziej skomplikował sprawy.

Przez kilka dni padały ulewne deszcze. Kiedy pogoda się poprawiła, Perceveral wyruszył do pracy w polu. Robot szedł ciężkim krokiem za nim, niosąc narzędzia.

Nagle w wilgotnej glebie pod stopami Perceverala pojawiło się pęknięcie, które się poszerzyło i wreszcie zapadł się cały fragment pola, na którym stał. Perceveral uskoczył na twardy grunt, znajdując oparcie dla nóg na skraju zapadliny, a robot podciagnął go do góry, o mało nic wyrywając mu przy okazji ramienia ze stawu.

Perceveral zbadał miejsce, w którym ziemia się rozpadła, i zauważył, że biegnie tam tunel. Nadal były w nim widoczne ślady kopania. Jedna strona tunelu została zasypana, ale po drugiej korytarz ciągnął się głęboko pod ziemią.

Perceveral wrócił do obozu po promiennik i latarkę. Następnie zszedł do dziury i zaświecił w głąb tunelu. Dostrzegł wielkie, pokryte futrem stworzenie, pośpiesznie kryjąc się za zakrętem. Wyglądało jak gigantyczny kret.

W końcu spotkał kolejny gatunek istot żyjących na Thecie.

Przez kilka następnych dni ostrożnie badał tunele. Kilka razy mignęły mu w zasięgu wzroku szare, podobne do kretów stworzenia, ale uciekały na jego widok, kryjąc się w labiryncie.

Postanowił więc zmienić taktykę. Przeszedł tylko kilkadziesiąt metrów głównym korytarzem i zostawił stworzeniom prezent w postaci owoców. Kiedy wrócił następnego dnia, owoców nie było. Na ich miejscu leżały dwie grudki ołowiu.

Wymiana prezentów trwała tydzień. Wreszcie któregoś dnia, kiedy Perceveral przyniósł więcej niż zazwyczaj owoców i jagód, gigantyczny kret pojawił się, podchodząc z wyraźnym niepokojem. Wskazał na trzymani przez Perceverala latarkę, zwiadowca zasłonił więc światło, tak żeby nie raziło kreta w oczy.

I czekał. Kret zbliżał się powoli, na dwóch nogach, ze zmarszczonym nosem i małymi, pomarszczonymi łapkami złożonymi na piersi. Kiedy był już blisko, zatrzymał się, popatrzył na Perceverala wyłupiastymi oczami, po czym pochylił się i wyskrobał w pyle na ścieżce jakiś symbol.

Perceveral nic miał pojęcia, co ten symbol mógł zobaczyć. Ale sam ten fakt sugerował istnienie języka, inteligencji i zdolności do myślenia abstrakcyjnego. Wyskrobał więc obok symbolu kreta swój własny, aby zasygnalizować to samo.

Tak rozpoczęła się próba porozumienia się dwóch różnych gatunków. Robot stał za Perceveralem, świecąc komórkami ocznymi, przyglądając się, jak człowiek i kret szukali czegoś, co mogło ich połączyć.

Rozwój form kontaktu z mieszkańcami Thety stanowił dla Perceverala dodatkowe obciążenie. Musiał doglądać pól i ogródka, reperować sprzęty i pilnować robota, a w wolnych chwilach ciężko pracował nad zrozumieniem języka kretów. Te z kolei dokładały starań, by go nauczyć.

Pomału zaczęli się wzajemnie rozumieć, cieszyć swoim towarzystwem i zostali przyjaciółmi. Perceveral poznał ich styl życia, dowiedział się o niechęci do światła, podróżach po podziemnych jaskiniach, głodzie wiedzy i oświecenia. Sam starał się z kolei nauczyć je jak najwięcej o tym, jacy są ludzie.

— A co to jest ta metalowa rzecz? — chciały wiedzieć krety.

— To jest sługa człowieka — odpowiedział Perceveral.

— Ale to stoi za tobą i świeci. Ta metalowa rzecz cię nienawidzi. Czy wszystkie metalowe rzeczy nienawidzą ludzi?

— Z pewnością nie — zaprzeczył Perceveral. To szczególny przypadek.

— Boimy się tego. Czy wszystkie metalowe rzeczy budzą strach?

— Niektóre. Ale nie wszystkie.

— Trudno myśleć, kiedy ta metalowa rzecz gapi się na nas, trudno cię rozumieć. Czy zawsze tak jest z tymi metalowymi rzeczami?

— Czasami przeszkadzają — przyznał Perceveral. — Ale nie martwcie się, robot was nie skrzywdzi. Krety nie były jednak tego takie pewne.

Perceveral usiłował usprawiedliwiać, jak tylko potrafił, tę ciężką, chwiejącą się, gburowatą maszynę, opowiadał o tym, jakie usługi oddaje człowiekowi i jak bardzo ułatwia mu życie. Ale kreci lud nie nabrał zaufania do robota i peszył się w obecności tej przerażającej maszyny.

Mimo to po długotrwałych negocjacjach Perceveral zawarł układ z krecim ludem. W zamian za dostawy świeżych owoców i jagód, które stanowiły dla kretów pożądane, choć trudne do zdobycia dobro, podziemna społeczność zgodziła się wskazywać przyszłym kolonistom złoża metali oraz źródła wody i ropy naftowej. Co więcej, koloniści otrzymali prawo zagospodarowania całej powierzchni Thety, podczas gdy kretom zagwarantowana została ich własność podziemna.

Obie negocjujące strony uznały ten podział za sprawiedliwy i Perceveral oraz wódz kretów podpisali wyryty w kamieniu dokument, starając się, aby było na nim tyle ozdobnych zawijasów, ile tylko dało się wyskrobać rylcem.

W celu przypieczętowania układu Perceveral wydał ucztę. Wraz z robotem zanieśli kreciemu ludowi dużą ilość różnych owoców i jagód. Okryte szarymi futerkami, o czułych oczach krety skupiły się nad prezentem, popiskując radośnie.

Robot postawił swoje kosze z owocami i zrobił krok do tyłu. Poślizgnął się przy tym o wystający, gładki kamień, stracił równowagę i upadł, przygniatając jednego z kretów. Natychmiast podniósł się i usiłował niezdarnymi żelaznymi rękami pomóc wstać poszkodowanemu stworzeniu. Jednak okazało się, że złamał mu kręgosłup.

Pozostałe krety uciekły, zabierając martwego towarzysza. A Perceveral i robot zostali sami w tunelu, wśród stosów owoców.

Tej nocy Perceveral długo rozmyślał. Widział przeklętą logikę tego wydarzenia. Kontakty z obcymi mieszkańcami planety, w warunkach eksperymentu sprawdzającego minimalne możliwości przeżycia, powinny zawierać element niepewności, braku zaufania, nieporozumień, a nawet pociągnąć za sobą śmierć kilku osobników. Dotychczasowe kontakty z kretami układały się za dobrze jak na minimalne warunki przetrwania.

Robot po prostu wprowadził poprawkę, zrobił błąd, który Perceveral powinien był popełnić osobiście.

Ale choć Perceveral rozumiał logikę tego wydarzenia, nic mógł się z. nim pogodzić. Krety przyjęły go przyjaźnie, a on je zdradził. Nie może już być między nimi mowy o zaufaniu, nie ma nadziei na współpracę z przyszłymi kolonistami. Przynajmniej póki robot tłucze się po tunelach.

Perceveral postanowił więc, że robota należy zniszczyć. Raz. na zawsze. Użyje swoich z takim trudem nabytych umiejętności przeciw tej niszczącej neurozie, która nieustannie chodzi krok w krok za nim. A gdyby miał zapłacić za to życiem — cóż, pamiętał, że rok temu gotów był je oddać z bez porównania mniej istotnego powodu.

Ponownie nawiązał kontakt z kretami i przedyskutował z nimi ten problem. Zgodziły się mu pomóc, bo nawet ten łagodny lud znał pojęcie zemsty. Podsunęły kilka pomysłów, które były zaskakująco ludzkie, jako że krety posiadały także własną sztukę wojenną. Wyjaśniły jej zasady i Perceveralowi, który zgodził się wypróbować ich metodę.

Przygotowania zabrały kretom tydzień. Kiedy wszystko było gotowe, Perceveral obładował robota koszami owoców i poprowadził go do tuneli, jak gdyby podejmując próbę zawarcia kolejnego układu.

Kretów nie było nigdzie widać. Perceveral wraz z robotem weszli głębiej w korytarze, przyświecając sobie latarkami w ciemności. Komórki oczne robota rzucały czerwony blask, a on sam trzymał się jak najbliżej Perceverala, niemalże depcząc mu po piętach.

Weszli do podziemnej pieczary. Perceveral usłyszał cichy gwizd i rzucił się do ucieczki. Robot wyczuł niebezpieczeństwo i usiłował pobiec za nim. Potknął się jednak wskutek swojej zaprogramowanej niezdarności i owoce rozsypały się po ziemi. Wtedy z ciemnego sufitu pieczary spadły grube liny, motając głowę i ramiona robota.

Starał się zerwać z siebie mocne sznury, ale oplatywało go coraz więcej lin spadających z sufitu. Robot wściekle błyskając lampkami, usiłował zerwać sznury z ryk.

Z bocznych korytarzy wyłoniły się dziesiątki kretów. Zaczęły oplatywać jeszcze większa ilością sznurów robota, któremu ze złączy wyciekał już olej, gdy naprężał się, by zerwać wizy. Przez chwilę w pieczarze słychać było tylko świst spadających lin, skrzypienie złączy robota i suchy trzask pękających sznurów.

Perceveral wrócił biegiem i przyłączył się do walki. Wiązali robota coraz mocniej, aż wreszcie jego kończyny zostały unieruchomione. A mimo to nadal w powietrzu świszczały dalsze liny, póki robot nie znalazł się w kokonie, z którego wystawały mu tylko głowa i stopy.

Wtedy lud kreci zapiszczał triumfalnie i rzucił się na niego, usiłując wydłubać mu oczy pazurami przystosowanymi do kopania w ziemi. Ale na oczodoły robota nasunęły się metalowe powieki. Krety zaczęły więc sypać mu piasek na stawy, aż wreszcie Perceveral odsunął zwierzęta na bok i próbował stopić maszynę za pomocą ostatniego pozostałego mu promiennika.

Ładunek wyczerpał się jednak, nim metal zdążył się choćby rozgrzać. Krety przywiązały więc sznury do stóp robota i pociągnęły go wzdłuż korytarza, który kończył się głęboką przepaścią. Zepchnęły go z krawędzi i słuchały, jak obija się o granitowe skały, po czym ucieszyły się, gdy uderzył o dno.

Wtedy społeczność krecia zaczęła świętować. Perceveral czuł się jednak źle. Wrócił do baraku i przez dwa dni leżał w łóżku, powtarzając sobie w kółko, że nie zabił przecież człowieka, ani nawet żadnej istoty myślącej. Zniszczył tylko niebezpieczną maszynę.

Nie mógł jednak przestać myśleć o swoim milczącym towarzyszu, który walczył wraz z nim z ptakami, pielił jego pola i zbierał dla niego drewno. Mimo że robot był niezdarny i niszczył rzeczy, działo się to wszystko w sposób bliski Percevalowi, w taki, jak on to niegdyś robił. Dlatego Perceveral, bardziej niż inni, mógł zrozumieć robota i czuć do niego sympatię.

Przez pewien czas czuł się tak, jakby umarła część jego osobowości. Ale wieczorami przychodziły do niego krety i pocieszały go, a poza tym czekało na niego dużo zajęć na polach i w szopach.

Była jesień, pora żniw i zbierania zapasów żywności. Perceveral zabrał się do pracy. Kiedy zabrakło robota, na krótko wróciła gnu chroniczna skłonność do wypadków. Zwalczył ją jednak dzięki nowemu dla niego poczuciu pewności siebie. Nim spadły pierwsze śniegi, zdążył ukończyć prace przy zbiorach i zabezpieczaniu żywności. A jego rok na Thecie zbliżał się ku końcowi.

Przekazał przez radio Haskellowi sprawozdanie z występujących na planecie zagrożeń i potencjału, poinformował o traktacie zawartym ze społecznością kretów i zarekomendował Thetę jako miejsce warte kolonizacji. Po dwóch tygodniach Haskell połączył się z nim drogą radiową.

— Dobra robota — pochwalił Perceverala. Urząd zdecydował, że Theta spełnia pod każdym względem nasze wymagania w zakresie minimalnych możliwości przetrwania. Natychmiast wysyłamy statek z kolonizatorami.

— Czy to znaczy, że eksperyment już się skończył? — spytał Perceveral.

— Tak jest. Statek powinien dotrzeć na miejsce za jakieś trzy miesiące. Ja pewnie też skorzystam z okazji i się przelecę. Moje gratulacje, panie Perceveral. Zostanie pan ojcem założycielem całkiem nowej kolonii!

— Nie wiem jak panu dziękować, panie Haskell… — Nie ma za co. To ja powinienem być panu wdzięczny. A przy okazji, jak pan sobie radzi z robotem?

— Zniszczyłem go — odparł Perceveral. Opisał zabicie kreta i wydarzenia, jakie po tym nastąpiły.

— Hm — westchnął Haskell.

— Powiedział mi pan, że prawo tego nie zabrania.

— Naturalnie, że nie. Robot jest częścią pańskiego ekwipunku, tak jak promienniki, namioty i zapasy żywności. I jak te sprzęty, stanowił część pańskich kłopotów związanych z przetrwaniem. Miał pan prawo zrobić z nim wszystko, co tylko mógł pan wymyślić.

— W takim razie w czym tkwi problem?

— Cóż, mam nadzieję, że go pan naprawdę zniszczył. Te modele służce kontroli zachowania są naprawdę trwałe. Mają wbudowane mechanizmy samoreperacji i silny instynkt samozachowawczy. Piekielnie trudno zniszczyć je naprawdę.

— Myślę, że mi się udało.

— Mam nadzieję. Byłoby kłopotliwe, gdyby robot przetrwał.

— Dlaczego? Czy przyszedłby się zemścić?

— Z pewnością nie. Robot nie zna emocji.

— A zatem?

— Problem jest następujący. Celem robota jest niszczenie wszelkich osiągnięć poprawiających pańską zdolności przetrwania. Robił to niszcząc różne rzeczy.

— Jasne. Czyli jeśli wróci, będę musiał wszystko zaczynać od nowa.

— Gorzej. Robot był rozdzielony z panem przez kilka miesięcy. Jeśli nadal funkcjonuje, zakumulował całe mnóstwo wypadków dla pana. Wszystkie jego zadania destrukcyjne będą musiały zostać wykonane, nim robot zacznie działać normalnie. Rozumie pan?

Perceveral odchrząknął nerwowo.

— I będzie chciał się od nich jak najszybciej uwolnić, żeby powrócić do normalnej pracy, Tak? spytał.

— Właśnie. Niech pan posłucha. Statek będzie u pana za trzy miesiące. Szybciej nie jesteśmy w stanie. Proponowałbym panu upewnić się, czy robot na pewno jest unieruchomiony. Nie chcielibyśmy pana teraz stracić.

— Ja też bym nie chciał. Zajmę się tym natychmiast.

Zabrał potrzebny sprzęt i pośpieszył do tuneli. Wyjaśnił kretom, o co chodzi, a one zaprowadziły go na skraj przepaści. Uzbrojony w palnik, piłę, młot kowalski i nożyce do metalu Perceveral zaczął powoli schodzić na dno przepaści.

Na dnie szybko odnalazł miejsce, w którym wylądował robot. Tkwiła tam, między dwoma głazami, wyrwana z zawiasu barkowego ręka robota, a kawałek dalej natknął się na fragmenty rozbite komórki ocznej. Zobaczył też pusty, porwany kokon z lin.

Ale robota nie było.

Perceveral wdrapał się z powrotem na górę, ostrzegł krety i zaczął się przygotowywać, jak najlepiej potrafił.

Przez następnych dwanaście dni nic się nie działo. A potem przestraszony kret przyniósł wiadomość. Robot ponownie zjawił się w tunelach, kroczy w ciemnościach, przyświecając sobie jednym okiem, i zbliża się do głównego korytarza.

Krety przygotowały liny na jego przyjście, ale robot był przygotowany. Udało mu się uniknąć cicho spadających pętli i zaatakował krety. Zabił sześć, a i pozostałe zmusił do ucieczki.

Wysłuchawszy tych wieści Perceveral kiwnął tylko potakująco głową, po czym odesłał krety i pracował dalej. Miał w tunelach przygotowany system obronny. A przed nim na stole leżały cztery zepsute promienniki, rozłożone na części. Brakowało mu instrukcji, ale z posiadanych elementów usiłował złożyć jeden, w pełni sprawny.

Pracował do późna w nocy, sprawdzając dokładnie każdą cząstkę przed ponownym umieszczeniem w obudowie. Miał wrażenie, że maleńkie fragmenciki rozpływają mu się przed oczami, a palce są jak z kiełbasek. Bardzo uważnie, z pomocą pęsety i szkła powiększającego, zaczął ponownie składać broń.

Nagle odezwało się radio.

— Anton? — spytał Haskell.

— Co z robotem?

— Zbliża się.

— Tego się właśnie obawiałem. Posłuchaj. Udało mi się błyskawicznie połączyć z producentem tego robota. Okropnie się ścięliśmy, ale w końcu dostałem zgodę na to, żebyś go wyłączył, oraz instrukcję, jak to się robi.

— Dzięki. To co mam zrobić? Tylko szybko… — Będziesz potrzebował źródła energii elektrycznej o napięciu dwustu woltów i natężeniu dwudziestu pięciu amperów. Czy twój generator jest w stanie dać taki prąd?

— Tak. I co dalej’?

— Musisz mieć miedziany sztyft, trochę szebrnego drutu i sondę z materiału nieprzewodzącego, na przykład z drewna. Wszystko to musisz ustawić w następujący…

— Nie starczy mi czasu — przerwał Perceveral ale proszę mówić.

Radio zatrzeszczało.

— Haskell! — zawołał do mikrofonu Perceveral. Ale odbiornik milczał. Perceveral usłyszał dochodzące z baraku radiowego odgłosy łamania i tłuczenia, po czym w drzwiach baraku pojawił się robot.

Nie miał lewej ręki i prawej komórki ocznej, ale mechanizm samonaprawy zabezpieczył uszkodzone miejsca. Robot był teraz matowo czarny, a wzdłuż piersi i po bokach miał rdzewiejące szramy.

Perceveral spojrzał na niemal w całości złożony promiennik. Zaczął wkładać na miejsce ostatnie elementy.

Robot szedł w jego kierunku.

— Idź narąbać drewna — powiedział Perceveral tonem na tyle zwyczajnym, na ile go było stać.

Robot zatrzymał się, odwrócił, złapał za siekierę i ruszył ku drzwiom.

Perceveral dopasował ostatnią część, nasunął osłonę i zaczął przykręcać śruby.

Robot upuścił siekierę i ponownie odwrócił się w stronę zwiadowcy, walcząc ze sprzecznymi rozkazami. Perceveral miał nadzieję, że może w wyniku tego konfliktu wewnętrznego nastąpi jakieś zwarcie obwodów, ale robot podjął decyzję i rzucił się na niego.

Perceveral uniósł promiennik i nacisnął spust. Błysk zatrzymał robota w pół kroku. Jego metalowa powłoka zaczęła z lekka świecić czerwonym blaskiem.

I właśnie wtedy promiennik znowu odmówił posłuszeństwa.

Perceveral zaklął, uniósł ciężką broń i rzucił nią w jedyne oko, jakie pozostało robotowi. Chybił tylko odrobinę i trafił w czoło.

Ogłuszony uderzeniem robot wyciągnął rękę, usiłując pochwycić Perceverala, ten uchylił się jednak i wybiegł z baraku w stronę czarnego otworu tunelu. Wbiegając do środka spojrzał za siebie i dostrzegł, że robot podąża za nim.

Przeszedłszy kilkaset metrów tunelem Perceveral włączył latarkę i zaczekał na robota.

Dokładnie opracował całą taktykę, kiedy tylko się zorientował, że robot nie został zniszczony. Najpierw, co wydaje się oczywiste, pomyślał o ucieczce. Ale jego prześladowca; mogący wędrować dzień i noc bez przerwy, łatwo by go dogonił.

Nie mógł też się ukrywać, krążąc bez celu po labiryncie tuneli. Musiałby bowiem zatrzymywać się, spać, jeść i pić. A robot nie zatrzymywałby się z żadnego z tych powodów.

Postawił więc wszystko na jedną kartę i przygotował w tunelach serię pułapek. Któraś z nich musi zadziałać. Był tego absolutnie pewien.

Ale nawet przekonując samego siebie, że tak musi być, Perceveral zadrżał na myśl o wypadkach, jakie robot nagromadził dla niego — o miesiącach z połamanymi rękami i żebrami, wybitymi kostkami, skaleczeniami, zacięciami, pokąsaniem, infekcjami i chorobami. A to wszystko robot powodowałby tak szybko, jak tylko było to możliwe, aby wrócić do normalnego trybu działania.

Nie było mowy, żeby Perceveralowi udało się przeżyć te skumulowane przez robota wypadki. Jego pułapki koniecznie muszą zadziałać!

Wkrótce usłyszał dudniące kroki robota. Po chwili maszyna pojawiła się, dostrzegła go i zaczęła biec w jego stronę.

Perceveral ruszył w głąb tunelu, po czym skręcił w przecznicę. Robot podążał za nim, z wolna się zbliżając.

Kiedy Perceveral dotarł do odległego wyjścia na powierzchnię, obejrzał się za siebie, oceniając pozycję robota. Następnie szarpnął za sznur, który ukrył za skałą.

Sklepienie tunelu opadło, zrzucając na maszynę tony ziemi i skał.

Gdyby robot zrobił jeszcze jeden krok, zostałby zasypany. Ale błyskawicznie oceniając sytuację zdążył zakręcić i rzucić się do tyłu. Spadło na niego trochę ziemi i drobnych kamyków, uderzając go. w głowę i ramiona. Ale główne uderzenie go nie dosięgło. Kiedy spadł już ostatni kamyk, robot wdrapał się na hałdę gruzu i kontynuował pościg. Perceveralowi zaczynało brakować tchu. Czuł zawód, że pułapka zawiodła. Ale miał przygotowane i następne, lepsze. Druga z pewnością wykończy tę bezlitosną maszynę.

Przemierzali teraz wijący się korytarz, oświetlany jedynie co jakiś czas latarką Perceverala. Robot ponownie zaczął się przybliżać. Perceveral wybiegł na prostą i znacznie przyspieszył.

Przekroczył skrawek ziemi, który wyglądał dokładnie tak samo jak pozostałe. Ale kiedy robot całym ciężarem stąpnął na to miejsce, grunt zapadł się pod nim. Perceveral dokładnie to wyliczył. Pułapka, która wytrzymywała jego wagę, zadziałała pod ciężarem robota.

Maszyna wyciągnęła rękę, szukając przytrzymania. Grunt przesypywał się jej między palcami, opadając do wykopanej przez Perceverala pułapki szybu o ukośnych zboczach w kształcie leja, mającego za zadanie unieruchomić robota na dnie.

Robot rozsunął jednak szeroko nogi, niemal pod kątem prostym do ciała. Złącza zaskrzypiały mu, kiedy wbił się piętami w spadziste stoki, które ugięły się nieco pod ciężarem, ale go utrzymały. Dzięki temu zatrzymał się, nim opadł na dno, z obiema nogami szeroko rozstawionymi i wciśniętymi w miękką glebę. Zaparty w ten sposób, wygrzebał ręką w ziemi punkt zaczepienia, uwolnił jedną nogę, znalazł dla niej podporę, po czym wyciągnął drugą. Tą metodą powoli wydostał się na wierzch, a Perceveral zaczął znowu uciekać.

Biegł z każdym krokiem ciężej, zaczynało mu brakować oddechu i odczuwał coraz silniejszy ból w boku. Robot tym łatwiej go doganiał i Perceveral musiał wytężyć wszystkie siły, aby zachować przewagę.

Bardzo liczył na te dwie pułapki. Teraz pozostała mu już tylko jedna. Doskonała, choć ryzykowna. Pomimo narastającego zmęczenia Perceveral zmusił się do koncentracji. Przy tej ostatniej zasadzce należało zachować wielką precyzję. Minął oznakowany na biało kamień i wyłączył latarkę. Zaczął odliczać kroki, zwalniając, póki robot nie znalazł się tuż za nim, póki nie poczuł jego palców o centymetry od swojego karku.

Osiemnaście… dziewiętnaście… dwadzieścia! Przy dwudziestym kroku Perceveral rzucił się głową do przodu w ciemność. Przez kilka sekund leciał w powietrzu, po czyn uderzył o powierzchnię wody. Płytko zanurkował, wynurzył się i czekał.

Robot biegł za nim zbyt blisko, by wyhamować. Kiedy uderzył o lustro wody podziemnego jeziora, rozległ się głośny plusk, następnie rozpaczliwe młócenie wody i w końcu bulgotanie bąbelków powietrza, towarzyszące opadaniu maszyny na dno.

Usłyszawszy to Perceveral skierował się ku przeciwległemu brzegowi. Dotarł tam i wydostał się z lodowatej wody. Przez chwilę leżał, drżąc, na wilgotnej, śliskiej skale. Wreszcie, ostatkiem sił, wczołgał się wyżej na brzeg, do kryjówki, w której miał przygotowane drewno na ognisko, zapałki, i żywność, whisky, koce i suche ubrania.

W ciągu następnych kilku godzin Perceveral wytarł się, przebrał i rozpalił małe ognisko. Najadł i się i napił, obserwując nieruchomą powierzchnię wody. Wiele dni temu badał głębokość tego jeziora za pomocą trzydziestometrowej liny i nie znalazł dna. Zapewne w ogóle nie miała dna. Albo — co wydaje się bardziej prawdopodobne łączy się ono z wartką podziemną rzeką, której nurt przez tygodnie, a nawet miesiące, będzie unosić robota. Zapewne…

Nagle usłyszał od strony wody jakiś słaby dźwięk i skierował w tym kierunku światło latarki. Dostrzegł wyłaniającą się na powierzchnię głowę, a po chwili ramiona i tors robota.

Najwyraźnięj jezioro nie było bezdenne. Robot musiał przejść pod wodą i wdrapał się na stromy brzeg po drugiej stronie. A teraz wspinał się na zamuloną skałę w pobliżu. Perceveral ze znużeniem podniósł się i ruszył przed siebie.

Ostatnia pułapka zawiodła i jego neuroza zbliża się oto, by go zabić.

Skierował się w stronę wyjścia z tunelu. Chciał zakor5czyć życie w blasku słońca.

Biegnąc ciężkim truchtem Perceveral wyprowadził robota z tunelu w stronę stromych gór.

Oddech palił go w gardle, a mięśnie brzucha zacisnęły się boleśnie. Biegł z półprzymkniętymi oczami, ledwie żywy ze zmęczenia.

Pułapki go zawiodły. Dlaczego nie przewidział wcześniej, że tak się musiało skończyć? Robot był częścią jego osobowości, jego własną neurozą, zmierzającą do zniszczenia go. A jak człowiek mógł liczyć, że uda mu się zwieść najbardziej podstępną część samego siebie? Przecież prawa ręka zawsze wie, co robi lewa, a nawet najsprytniejszy pomysł nic jest w stanie na dłuższą metę oszukać jeszcze sprytniejszego oszusta.

Zabrałem się za to w niewłaściwy sposób, pomyślał Perceveral wspinając się na zbocze góry. Droga do wolności nie prowadzi przez podstęp. Prowadzi…

Robot był już tuż za nim, przypominając o różnicy między wiedzą teoretyczną a praktyczną. Perceveral usunął się na bok i zaczął bombardować robota kamieniami, ale ten osłaniał się, odbijając je od siebie, i wspinał się nadal.

Perceveral przeciął ukośnie strome skaliste zbocze. Doszedł do wniosku, że droga do wolności nie prowadzi przez podstęp. To musiało zawieść. Ta droga prowadzi przez zmianę! Prowadzi przez przezwyciężenie, ale nie robota, tylko tego, co robot reprezentuje.

Siebie samego!

Czuł teraz jasność w głowie, a myśli biegły nie hamowane. Jeśli, wmawiał sobie, potrafi przezwyciężyć swoje poczucie pokrewieństwa z robotem, wtedy robot przestanie być jego neurozą! Będzie po prostu jakąś tam neurozą, nie mającą już nad nim żadnej kontroli.

Musi tylko pozbyć się swojej neurozy — choćby na dziesięć minut — a robot nie będzie już mógł go skrzywdzić!

Całe uczucie zmęczenia opuściło go, ustępując miejsca najwyższej, upajającej pewności siebie. Śmiało pobiegł przez zwały połupanych skał, doskonale nadających się do skręcenia kostki czy złamania nogi. Rok temu, nawet jeszcze miesiąc temu niewątpliwie przydarzyłby mu się tu wypadek. Ale odmieniony Perceveral, biegnący jak półbóg, przeskakiwał przez skały bezbłędnie.

Robot, jednoręki i jednooki, konsekwentnie przejął na siebie wszystkie wypadki. W pewnej chwili potknął się i upadł na ostrą skałę. Kiedy pozbierał się i podjął pościg, wyraźnie utykał.

W stanie zupełnego upojenia, ale niezmiernie skoncentrowany, Perceveral dobiegł do granitowej ściany i podskoczył, sięgając ręką do występu skalnego, który był tak odległy, że wyglądał jak jakiś szary cień nad nim. Na moment zawisł niebezpiecznie w powietrzu. Wreszcie, w chwili gdy zaczęły mu się ześlizgiwać palce, znalazł podparcie dla stopy. Bez wahania podciągnął się do góry.

Robot poszedł jego śladem, a towarzyszyło temu głośne skrzypienie nie naoliwionych złączy. Wyłamał sobie przy tym palec, wspinając się na stromiznę, której Perceveral nie powinien był pokonać.

Perceveral przeskakiwał z głazu na głaz. Robot podążał za nim, trzymając się blisko mimo potknięć i omsknięć. Perceveral nie zwracał na to uwagi. Przeszło mu przez myśl, że przez całe lata wrażliwości na wypadki pracował na tę właśnie chwilę. Jego pech minął. Był wreszcie tym, do czego był przeznaczony od samego początku — człowiekiem odpornym na wypadki!

Robot pełzł za nim po oślepiającej powierzchni białej skały. Perceveral, upojony uczuciem niezachwianej pewności siebie, zepchnął w dół głaz i krzyknął, aby spowodować lawinę.

Odłamki skalne zaczęły się osuwać, a do uszu zwiadowcy dobiegł z góry głuchy łoskot. Uchylił się za skałę, unikając w ten sposób wyciągniętej ręki robota i znalazł się w pułapce.

Był w małej, płytkiej jaskini. Robot pojawił się przed nim, zasłaniając wyjście, z wyciągniętą za plecami żelazną pięścią.

Perceveral wybuchnął śmiechem na widok biednego, niezdarnego, wrażliwego na wypadki robota. Wtedy robot z całej siły zamierzył się na niego.

Perceveral uskoczył, ale nie było to konieczne. Nieporadny robot i tak chybił, co najmniej o centymetr. Był to tego rodzaju błąd, którego Perceveral spodziewał się po tej śmiesznym, nieporadnym stworze.

Siła, z jaką robot się zamachnął, pociągnęła go na zewnątrz. Walczył uparcie, by odzyskać równowagę, balansując na krawędzi skały. Każdy normalny człowiek czy robot bez trudu wróciłby do pionu. Ale nic ten, wrażliwy na wypadki. Upadł na głowę, tłukąc sobie przy tym jedyną pozostałą komórkę oczną, i zaczął się staczać.

Perceveral wychylił się, aby dodać mu przyśpieszenia, po czym pośpiesznie schronił się z powrotem w jaskini. Lawina dokończyła za niego dzieła, spychając malejącą czarną plamkę po zboczu białej skały i grzebiąc ją pod tonami kamieni.

Perceveral przyglądał się tej scenie chichocząc z radości. W pewnej chwili zdał sobie jednak pytanie, co zrobił.

I dopiero wtedy zaczął drżeć.

Kilka miesięcy później Perceveral stał przy opuszczonym pomoście statku Cuchulain, przyglądając się kolonistom wysiadającym w słońcu thetańskiej zimy. Byli to ludzie wszelkich typów i rodzajów.

Przybyli na Thetę, w nadziei na rozpoczęcie nowego życia. Każdy z nich był niezmiernie ważny, przynajmniej dla samego siebie, i każdy zasługiwał na to, aby mieć szansę walczyć o swoje przetrwanie, nie-należnie indywidualnych możliwości.

I to on, Anton Perceveral, ustalił dla tych ludzi minimalne wymogi stwarzające warunki do przetrwania na Thecie oraz, w pewnym stopniu, dał nadzieję i obietnicę najmniej zaradnym spośród nich — niezdarom, które takie pragną żyć.

Odwrócił się od wypływających równym potokiem pionierów i wspiął się do wnętrza statku po umieszczonej z tyłu drabince. Przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi kabiny Haskella.

— No, Anton — przywitał go Haskell — jak ci się podobają?

— Robią wrażenie sympatycznej grupy.

— Są tacy. Ci ludzie uważają cię za założyciela tej kolonii, Antonie. Chcą, żebyś tu był. Zostaniesz z nimi?

— Uważam Thetę za swój dom.

— W takim razie postanowione. Jeszcze tylko…

— Chwileczkę — przerwał Perceveral. — Nie skończyłem. Uważam Thetę za dom. Chciałbym się tu osiedlić, ożenić, dochować dzieci. Ale jeszcze nie teraz.

— Co?

— Bardzo mi się spodobała praca zwiadowcy i stwierdził Perceveral. — Chciałbym ją jeszcze przez jakiś czas wykonywać. Zbadałbym z jedną, czy dwie planety. A potem osiedlę się na Thecie.

— Obawiałem się tego — przyznał nieszczęśliwym głosem Haskell.

— A co w tym złego?

— Nic. Ale obawiam się, że nie będziemy mogli cię już zatrudnić jako zwiadowcy, Antonie.

— Dlaczego?

— Wiesz kogo potrzebujemy. Osobowości o minimalnej zdolności do przetrwania, która wytyczy nowe kolonie. Przy największej dozie dobrej woli ciebie nic da się już uznać za osobowość o minimalnej zdolności do przetrwania.

— Ależ ja jestem dokładnie taki sam, jak zawsze — zaoponował Perceveral. — Och, jasne, trochę się poprawiłem na tej planecie. Ale wyście to przewidzieli i robot kompensował moją zmianę. A w końcu…

— No właśnie, jak to było?

— Hm… w końcu poniosło mnie. Myślę, że musiałem być chyba pijany albo coś w tym rodzaju. Nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłem tak postąpić.

— A jednak zrobiłeś to.

— No, tak. Ale pomyśl! Nawet jeśli, to i tak ledwie uszedłem z życiem — w ogóle ledwie przeżyłem moje doświadczenia na Thecie! Ledwie! A czy to nie dowodzi, że nadal jestem osobowością o minimalnej zdolności przetrwania? Haskell ściągnął usta i zastanawiał się.

— Prawie udało ci się mnie przekonać powiedział po chwili. — Ale obawiam się, że stosujesz wybiegi słowne. Mówiąc zupełnie szczerze, nie potrafię cię już traktować jako minimum. Będziesz więc chyba musiał zająć się swoją działką na Thecie.

Perceveral zgarbił się, zrezygnowany. Ze znużeniem skinął potakująco głową, uścisnął Haskellowi dłoń i odwrócił się w stronę wyjścia.

Kiedy się odwracał, zaczepił rękawem o stojący i na biurku kałamarz, strącając go. Rzucił się, by go złapać, i walnął ręką o biurko, oblewając się przy tym atramentem. Kiedy znowu starał się go podnieść, potknął się o krzesło i wywrócił.

— To było udawane, prawda, Anton? — spytał go Haskell.

— Nie — odparł Perceveral — nie było, psiakrew!

— Hm… Interesujące. No cóż, nie chciałbym nadmiernie rozbudzać twojej nadziei, ale może… powiedziałem tylko, że moż1iwe

Haskell wpatrywał się uporczywie w zarumienioną twarz Perceverala i nagle parsknął śmiechem.

— Ależ z ciebie diabeł wcielony! Mało brakowało, a dałbym się oszukać. A teraz bądź tak miły, wynieś się stąd i dołącz do kolonistów. Właśnie wystawiają ci pomnik i sądzę, że chcą, abyś był przy tym obecny.

Zawstydzony, ale mimo wszystko roześmiany, Anton Perceveral wyszedł na spotkanie swojemu nowemu przeznaczeniu.

Загрузка...