Terry Pratchett Czarodzicielstwo

Wiele lat temu zobaczyłem w Bath bardzo potężną amerykańską damę z ogromną walizką w szkocką kratę. Ciągnęła ją szybko na małych, stukających głośno kółeczkach, które wpadały w szczeliny bruku i ogólnie przydawały walizce życia. Wtedy właśnie narodził się Bagaż. Niniejszym dziękuję tej damie i wszystkim innym w takich miejscach jak Power Cable, Nebraska, którym należy się trochę zachęty.

Ta książka nie zawiera mapy. Czytelnik może się nie krępować i narysować własną.


Żył sobie raz pewien człowiek, który miał ośmiu synów. Poza tym byt zaledwie przecinkiem na stronie Historii. To smutne, ale o niektórych nie można powiedzieć nic więcej.

Ale jego ósmy syn dorósł, ożenił się i też miał ośmiu synów, a że jest tylko jedna profesja odpowiednia dla ósmego syna ósmego syna, jego ósmy syn został magiem. Był mądry i potężny, no… w każdym razie potężny, nosił szpiczasty kapelusz i na tym by się to skończyło…

Powinno się skończyć…

Ale wbrew Sztuce Magicznej i wbrew nakazom rozsądku — a za nakazami serca, które są ciepłe, nieokreślone i… no…nierozsądne — uciekł z komnat magii, zakochał się i ożenił, niekoniecznie w tej kolejności.

I miał siedmiu synów, a każdy od kołyski był potężny jak mag.

A potem urodził się ósmy syn…

Mag do kwadratu. Rodzic magii.

Czarodziciel.


Letni grom przetoczył się po piaszczystych wydmach. Daleko w dole fale zasysały kamienie tak hałaśliwie, jak staruszek z jednym zębem, który dostał lizaka. Kilka mew wisiało w prądach wznoszących czekając, aż coś się zdarzy.

Ojciec magów siedział wśród kęp morskiej trawy na krawędzi urwiska, trzymał dziecko na rękach i spoglądał w morze.

Przetaczała się tam czarna chmura. Sunęła ku lądowi, a blask, który spychała przed sobą, miał gęstość syropu, jak często się zdarza przed naprawdę wielką burzą.

Nagła cisza za plecami sprawiła, że ojciec magów odwrócił się i zaczerwienionymi od łez oczami spojrzał na wysoką postać w czarnej szacie z kapturem.

IPSLORE RUDY? zapytał przybysz. Glos był głuchy jak jaskinia, ciężki jak gwiazda neutronowa.

Ipslore uśmiechnął się strasznym uśmiechem człowieka nagle obłąkanego. Podniósł dziecko, pokazując je Śmierci.

— Mój syn — oznajmił. — Nazwę go Coin.

IMIĘ NIE GORSZE OD INNYCH, stwierdził uprzejmie Śmierć.

Puste oczodoły wpatrywały się w małą okrągłą buzię otuloną snem. Wbrew plotkom. Śmierć nie jest okrutny; jest po prostu perfekcyjny, straszliwie perfekcyjny w swej pracy.

— Zabrałeś jego matkę — rzekł Ipslore.

Było to obojętne stwierdzenie, na pozór bez gniewu. W dolinie za klifami dom Ipslore’a zmienił się w wypaloną ruinę; wzmagający się wiatr roznosił już po wydmach delikatny popiół.

TAK NAPRAWDĘ TO ZMARŁA NA ATAK SERCA, wyjaśnił Śmierć. SĄ GORSZE SPOSOBY UMIERANIA. MOŻESZ MI WIERZYĆ.

Ipslore spojrzał w morze.

— Cała moja magia nie zdołała jej ocalić.

ISTNIEJĄ MIEJSCA, GDZIE NIE DOCIERA NAWET MAGIA.

— A teraz przyszedłeś po dziecko?

NIE. TO DZIECKO MA SWOJE PRZEZNACZENIE. PRZYBYŁEM PO CIEBIE.

— Aha…

Mag wstał, ostrożnie ułożył śpiące niemowlę na rzadkiej trawie i podniósł leżącą tam długą laskę. Wykonano ją z czarnego metalu, a siatka srebrnych i złotych rzeźbień nadawała jej wygląd bogaty, złowieszczy i niegustowny. Metalem tym był oktiron, immanentnie magiczny.

— To ja ją zrobiłem, wiesz? Wszyscy powtarzali, że nie można zrobić laski z metalu, że musi być z drewna. Ale mylili się. Włożyłem w nią sporo z siebie. Dam mu ją.

Z uczuciem przesunął dłońmi po lasce, a ta zabrzęczała cicho.

TO DOBRA LASKA, pochwalił Śmierć.

Ipslore podniósł ją przed sobą i zerknął na swego ósmego syna, który gaworzył coś przez sen.

— Chciała mieć córkę…

Śmierć wzruszył ramionami. Ipslore obrzucił go wzrokiem pełnym zdumienia i wściekłości.

— Wiesz, kim on jest?

ÓSMYM SYNEM ÓSMEGO SYNA ÓSMEGO SYNA, odparł Śmierć, niewiele wyjaśniając. Wiatr szarpał jego szatą i przetaczał po niebie czarne chmury.

— A czym go to czyni?

CZARODZICIELEM, JAK DOSKONALE WIESZ.

Jakby na zawołanie zahuczał grom.

— Jakie jest jego przeznaczenie? — zawołał Ipslore, przekrzykując narastającą wichurę.

Śmierć znowu wzruszył ramionami. Potrafił to robić.

CZARODZICIELE SAMI SOBIE KSZTAŁTUJĄ PRZEZNACZENIE. LEKKO TYLKO DOTYKAJĄ ZIEMI.

Ipslore wsparł się na lasce, bębniąc po niej palcami, zagubiony w labiryncie myśli. Uniósł lewą brew.

— Nie — szepnął. — Nie. Ja pokieruję jego przeznaczeniem. ODRADZAM TAKIE KROKI.

— Nie przeszkadzaj! I słuchaj, kiedy mówię: przepędzili mnie swoimi księgami, swoimi rytuałami i swoją Sztuką! Nazywali siebie magami, a w całych swoich tłustych cielskach mieli mniej magii niż ja w małym palcu! Wypędzili! Mnie! Bo pokazałem, że jestem człowiekiem! A czym byliby ludzie bez miłości?

GINĄCYM GATUNKIEM, odparł Śmierć. MIMO TO…

— Słuchaj! Wygnali nas tutaj, na koniec świata, i to ją zabiło. Próbowali mi odebrać laskę! — Ipslore przekrzykiwał wycie wichury. — Ale została mi jeszcze odrobina mocy — oznajmił. — I powiadam, że syn mój uda się na Niewidoczny Uniwersytet i tam będzie nosił kapelusz nadrektora, a wszyscy magowie świata będą kłaniać się przed nim! Pokaże im, co tkwi w najgłębszych zakamarkach ich serc… Ich tchórzliwych, chciwych serc. Pokaże światu prawdziwe przeznaczenie i nie będzie magii potężniejszej niż jego!

NIE.

Śmierć wymówił to słowo dziwnie spokojnie, a jednak zabrzmiało głośniej niż ryk burzy. Ipslore na moment odzyskał zmysły. Niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

— Co? — zdziwił się.

POWIEDZIAŁEM: NIE. NIC NIE JEST OSTATECZNE. NIC NIE JEST ABSOLUTNE. OPRÓCZ MNIE, MA SIĘ ROZUMIEĆ. TAKIE IGRASZKI Z PRZEZNACZENIEM MOGĄ DOPROWADZIĆ DO ZAGŁADY ŚWIATA. MUSI POZOSTAĆ SZANSA,CHOĆBY NAJMNIEJSZA. PRAWNICY LOSU ŻĄDAJĄ FURTKI W KAŻDYM PROROCTWIE.

Ipslore wpatrywał się w nieprzejednane oblicze Śmierci.

— Muszę im dać szansę?

TAK.

Puk puk puk wybijały palce Ipslore’a na metalu laski.

— Więc dostaną tę swoją szansę — oświadczył. — Kiedy piekło zamarznie.

NIE. NIE JESTEM UPOWAŻNIONY, BY INFORMOWAĆ CIĘ, NAWET SWOIM MILCZENIEM, O BIEŻĄCYCH TEMPERATURACH NA TAMTYM ŚWIECIE.

— Zatem… — Ipslore zawahał się. — Dostaną swoją szansę, kiedy mój syn odrzuci swoją laskę.

ŻADEN MAG NIE ODRZUCI SWOJEJ LASKI, rzekł Śmierć. ZBYT SILNY JEST ZWIĄZEK.

— Ale musisz przyznać, że to możliwe. Śmierć zastanowił się. „Musisz” nie było słowem, do słuchania którego był przyzwyczajony. Po chwili jednak uznał rację maga. ZGODA.

— Czy to wystarczająco mała szansa? DOSTATECZNIE MOLEKULARNA. Ipslore uspokoił się nieco.

— Niczego nie żałuję — powiedział prawie normalnym głosem. — Zrobiłbym to jeszcze raz. Dzieci to nasza nadzieja na przyszłość. NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ, oświadczył Śmierć.

— Więc co nas tam czeka?

JA.

— Ale poza tobą?

Śmierć spojrzał na niego ze zdziwieniem. SŁUCHAM?

Sztorm nad nimi osiągnął szczyt. Jakaś mewa przeleciała obok nich, tyłem.


— Chciałem powiedzieć — wyjaśnił z goryczą Ipslore — że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć. Śmierć zastanowi} się przez chwilę. KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE.

— Przeklinam cię!

JAK WIELU PRZED TOBĄ, odparł Śmierć niewzruszenie.

— Ile czasu mi jeszcze zostało?

Z tajemnych zakamarków swej szaty Śmierć wyjął dużą klepsydrę. Dwie jej części umieszczone byty w prętach czarnych i złotych, a prawie cały piasek przesypał się już do dolnej.

HM… JAKIEŚ DZIEWIĘĆ SEKUND.

Ipslore wyprostował się na swą wciąż robiącą wrażenie wysokość i wyciągnął do dziecka błyszczącą laskę. Podobna do różowego kraba rączka wysunęła się spod kocyka i chwyciła czarny metal.

— Niech zatem będę pierwszym i ostatnim magiem w historii tego świata, który przekazuje laskę swemu ósmemu synowi — oznajmił powoli, głuchym głosem. — I żądam od niego, by wykorzystał ją…

NA TWOIM MIEJSCU BYM SIĘ POSPIESZYŁ…

— …w pełni — mówił dalej Ipslore. — I stał się najpotężniejszym…

Błyskawica strzeliła z sykiem z samego serca chmury, trafiła Ipslore^ w czubek kapelusza, trzeszcząc spłynęła po ręku, zajaśniała na lasce i uderzyła dziecko.

Mag zniknął w smudze dymu. Laska rozjarzyła się zielenią, potem bielą, a w końcu zwykłym czerwonym żarem. Dziecko uśmiechnęło się przez sen.

Kiedy ucichł grom, Śmierć pochylił się i ostrożnie podniósł chłopca. Ten otworzył oczy.

Lśniły złociście, od wewnątrz. Po raz pierwszy w tym, co z braku lepszego określenia musimy nazwać życiem, Śmierć napotkał spojrzenie, które trudno mu było wytrzymać. Te oczy zdawały się ogniskować na punkcie położonym kilka cali w głębi jego czaszki.

Nie planowałem czegoś takiego, zabrzmiał z powietrza głos Ipslore. Czy coś mu się stało?

NIE. Śmierć oderwał wzrok od niewinnego, mądrego uśmiechu. PRZYJĄŁ W SIEBIE TĘ MOC. JEST CZARODZICIELEM:

BEZ WĄTPIENIA PRZEŻYJE O WIELE GORSZE RZECZY. A TE-R\Z… TERAZ PÓJDZIESZ ZE MNĄ.

Nie.

TAK. ROZUMIESZ, JESTEŚ MARTWY. Śmierć rozejrzał się za chwiejnym cieniem Ipslore’a. Nie znalazł go. GDZIE JESTEŚ?

W lasce.

Śmierć oparł się na kosie i westchnął.

NIEMĄDRE. JAKŻE ŁATWO MÓGŁBYM CIĘ STAMTĄD WYRWAĆ.

Nie, chyba ze zniszczysz laskę, odparł głos Ipslore’a. Śmierci wydało się, że brzmi w nim jakiś nowy, wyraźnie tryumfujący ton. Teraz, kiedy dziecko przyjęto laskę, nie możesz jej zniszczyć, nie niszcząc przy tym i jego. A tego zrobić ci nie wolno, gdyż wtedy zmieniłbyś przeznaczenie. To mój ostatni czar. Mam wrażenie, ze dość sprytny.

Śmierć dźgnął laskę palcem. Zatrzeszczała i iskry popełzły obscenicznie wzdłuż niej.

To dziwne, ale właściwie się nie złościł. Gniew to emocja, a do emocji potrzeba gruczołów. Z gruczołami Śmierć właściwie wcale nie miał do czynienia i naprawdę musiał się namęczyć, żeby się porządnie rozgniewać.

Był za to lekko zirytowany.

Z drugiej strony zawsze ciekawie było popatrzeć na ludzkie wysiłki. A to przynajmniej okazało się bardziej oryginalne niż typowa symboliczna gra w szachy, której Śmierć bardzo się obawiał, ponieważ w żaden sposób nie mógł zapamiętać, jak porusza się koń.

ODSUWASZ TYLKO NIEUNIKNIONE, zauważył.

Na tym przecież polega życie.

A WŁAŚCIWIE CO PRÓBUJESZ PRZEZ TO OSIĄGNĄĆ?

Pozostanę u boku mego syna. Będę go uczył, choć bez jego wiedzy. Wskaże drogę jego zrozumieniu. A kiedy dorośnie, wskaże drogę i jemu.

POWIEDZ, JAK WSKAZYWAŁEŚ DROGĘ SWOIM POZOSTAŁYM SYNOM?

Przepędziłem ich. Ośmielili się ze mną spierać, nie chcieli słuchać, kiedy ich pouczałem. Ale ten zechce.

CZY TO ROZSĄDNE?

Laska umilkła. Obok niej chłopiec zaśmiał się cicho do głosu, który on jeden mógł słyszeć.


Nie istnieje metafora dla sposobu, w jaki Wielki A’Tuin, żółw świata, porusza się poprzez galaktyczną noc. Kiedy ktoś ma dziesięć tysięcy mil długości, skorupę poznaczoną kraterami meteorów i przyprószoną lodem komet, nie może być rozsądnie porównany do nikogo prócz siebie.

Zatem Wielki A’Tuin płynął z wolna przez międzygwiezdną pustkę niczym największy z istniejących żółwi, dźwigając na skorupie cztery ogromne słonie, które z kolei trzymały na grzbietach rozległy, błyszczący, otoczony migotliwą frędzlą wodospadu krąg świata Dysku, który istnieje albo ze względu na jakieś niemożliwe załamanie krzywej prawdopodobieństwa, albo dlatego, że bogowie lubią żarty nie mniej niż ludzie.

A nawet bardziej niż większość ludzi.

Nad brzegami Okrągłego Morza, w prastarym i rozległym mieście Ankh-Morpork, na aksamitnej poduszce, na wysokiej półce w Niewidocznym Uniwersytecie, spoczywał kapelusz.

Był to piękny kapelusz. Wspaniały kapelusz.

Był szpiczasty, naturalnie, z szerokim miękkim rondem; kiedy projektant zadbał już o te podstawowe elementy, na poważnie wziął się do roboty. Kapelusz zdobiły złote koronki, perły, wstęgi werminiowego futra i błyszczące ramtopowe kryształy[1], jak również potwornie niegustowne cekiny i — co wyraźnie zdradzało przeznaczenie nakrycia głowy — pierścień oktaryn.

Ponieważ w tej chwili nie znajdowały się w silnym polu magicznym, nie jaśniały zbytnio i przypominały dość poślednie diamenty.

Do Ankh-Morpork przybyła wiosna. Ten fakt nie rzucał się w oczy, jednak dla ludzi oświeconych pewne znaki były oczywiste. Na przykład ścieki na rzece Ankh, wielkim, szerokim i powolnym szlaku wodnym, służącym podwójnemu miastu za rezerwuar, kanał i często kostnicę, nabrały koloru szczególnie jaskrawej zieleni. Szalone dachy miasta rozkwitły materacami i poduszkami, gdy mieszkańcy pod bladym słońcem wietrzyli zimową pościel. W głębinach zatęchłych piwnic trzeszczały i drżały belki, gdy wyschłe soki odpowiadały na pradawny zew korzeni. Ptaki wiły gniazda w rynnach i pod okapami Niewidocznego Uniwersytetu. Dało się zauważyć, że mimo trudności ze znalezieniem miejsca, nigdy, ale to nigdy nie szukały mieszkania w zachęcająco otwartych paszczach gargulców stojących na krawędziach dachów, ku owych gargulców rozczarowaniu.

Coś w rodzaju wiosny trafiło nawet do samego Niewidocznego Uniwersytetu. Dziś przypadała wigilia Pomniejszych Bóstw i wybór nowego nadrektora.

Właściwie nawet nie wybór, ponieważ magowie nie mieli przekonania do tej niezbyt poważnej procedury głosowania. Zresztą doskonale wiadomo, że nadrektora wskazuje wola bogów, a w tym roku można było spokojnie założyć, że bogowie bez zbędnych wątpliwości zawyrokują, iż najlepszym kandydatem jest stary Virrid Wayzygoose, porządny chłop, od lat cierpliwie czekający na swoją kolej.

Nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu był oficjalnym przywódcą wszystkich magów na Dysku. Dawno temu oznaczało to, że jest najpotężniejszy i najsprawniejszy w czarodziejskich działaniach. Obecnie jednak, w spokojniejszych czasach, starsi magowie spoglądali na czary jako coś, co jest nieco poniżej ich godności. Preferowali administrację, o wiele bezpieczniejszą, a dającą niemal taką samą przyjemność, plus dodatkowo obfite kolacje.

I tak płynęło to senne popołudnie. Kapelusz leżał na swojej wyblakłej poduszce w komnatach Wayzygoose’a, zaś sam mag siedział w balii przed kominkiem i mydlił brodę. Inni magowie drzemali w pracowniach albo spacerowali niespiesznie po ogrodach, by wypracować sobie odpowiedni apetyt na wieczorny bankiet; mniej więcej dwanaście kroków uznawano zwykle za wystarczający wysiłek.

W Głównym Holu, pod rzeźbionymi lub malowanymi spojrzeniami wcześniejszych nadrektorów, służba ustawiała długie stoły i ławy. W wysoko sklepionym labiryncie kuchni… cóż, tu wyobraźnia nie potrzebuje chyba pomocy. Powinna przedstawić mnóstwo tłuszczu, gorąca i krzyków, beczki kawioru, pieczone na rożnach woły, sznury kiełbas rozwieszone od ściany do ściany jak papierowe łańcuchy, a także samego naczelnego kucharza, który w jednej z chłodni kończył model Uniwersytetu, z jakiegoś tajemniczego powodu wyrzeźbiony w całości z masła. Robił to na każdy bankiet: maślane łabędzie, maślane budynki, całą jełczejącą maślaną menażerię… Tak bardzo to lubił, że nikt nie miał serca, by kazać mu przestać.

W osobnym labiryncie piwnic podczaszy wędrował między beczkami, nalewał i kosztował.

Atmosfera wyczekiwania sięgnęła nawet kruków zamieszkujących Wieżę Sztuk, wysoką na osiemset stóp i będącą podobno najstarszą budowlą na świecie. Wśród jej pokruszonych kamieni, wysoko ponad dachami miasta, rosły miniaturowe lasy. W górze ewoluowały liczne gatunki żuków i drobnych ssaków, a że — ze względu na niepokojącą tendencję wieży do kołysania się w podmuchach wiatru — ludzie ostatnio rzadko się tu wspinali, kruki miały ją całą dla siebie. Teraz fruwały dookoła w stanie wyraźnego podniecenia, niczym komary przed burzą. Jeśli ktokolwiek na dole zamierzał zwrócić na to uwagę, postąpiłby ze wszech miar słusznie.

Coś strasznego zdarzy się tu wkrótce.

Odgadliście to chyba, prawda?


Nie wy jedni.

— Co w nie wstąpiło? — wrzasnął Rincewind, przekrzykując hałas.

Oprawny w skórę zbiór zaklęć wystrzelił z półki i szarpnięty łańcuchem zatrzymał się w powietrzu. Bibliotekarz uchylił się, skoczył, przekoziołkował i wylądował na egzemplarzu „Discouverie Demonologie de Maleficio”, wytrwale tłukącym o pulpit.

— Uuk — powiedział.

Rincewind podparł ramieniem rozdygotany regał i kolanem wcisnął na miejsce szeleszczące woluminy. Gwar panował straszliwy.

Księgi magiczne mają coś w rodzaju własnego życia. Niektóre nawet zbyt wiele; na przykład pierwsze wydanie „Necrotelicomiconu” trzeba trzymać między żelaznymi płytami, „Prawdziwa Sztuka Lewitacyi” spędziła ostatnie sto pięćdziesiąt lat między krokwiami dachu, a „Compendyum Magji Seksu Ge Fordge’a” tkwi w kadzi z lodem, w osobnym pomieszczeniu, zaś surowa reguła stwierdza, że dzieło to mogą czytać jedynie magowie po osiemdziesiątce, w miarę możliwości martwi.

Jednak nawet całkiem zwykłe grimoire’y i inkunabuły z większości półek były niespokojne i nerwowe, jak mieszkańcy kurnika słyszący, że coś paskudnego grzebie pod drzwiami. Spod ich zamkniętych okładek dobiegało przytłumione drapanie, jakby szponów.

— Co mówiłeś? — ryknął Rincewind.

— Uuk![2]

— Waśnie!

Rincewind, jako honorowy młodszy bibliotekarz, opanował zaledwie podstawy indeksowania i przynoszenia bananów. Teraz nie mógł nie podziwiać zręczności, z jaką bibliotekarz przesuwał się wśród regałów, tu gładząc czarną dłonią drżącą okładkę, tam kilkoma małpimi mruknięciami pocieszenia uspokajając przerażony tezaurus. Po chwili Biblioteka zaczęła przycichać i Rincewind poczuł, że rozluźniają mu się mięśnie karku.

Spokój jednak pełen był napięcia. Tu i tam zaszeleściła stronica. Z dalszych półek dobiegł złowróżbny trzask grzbietu. Po niedawnej panice Biblioteka pozostała czujna i niespokojna, jak kot o długim ogonie w fabryce foteli na biegunach.

Bibliotekarz pomaszerował z powrotem. Miał twarz, którą mogłaby pokochać jedynie opona ciężarówki, w dodatku na zawsze zastygł na niej lekki uśmieszek. Ale po sposobie, w jaki orangutan wsunął się do swego kątka pod biurkiem i ukrył głowę pod dywanem, Rincewind poznał, że jest głęboko zatroskany.

Przyjrzyjmy się Rincewindowi, który rozgląda się po nerwowych półkach. Na Dysku istnieje osiem poziomów magii; po szesnastu latach studiów Rincewindowi nie udało się osiągnąć nawet pierwszego. Niektórzy z jego nauczycieli rozważali teorię, że nie osiągnął poziomu zero, na którym rodzi się większość zwykłych ludzi. Inaczej mówiąc, sugerowano, że kiedy Rincewind umrze, średnia zdolności okultystycznych rasy ludzkiej podniesie się odrobinę.

Jest wysoki i chudy, ma splątaną brodę, wyglądającą jak broda noszona przez człowieka, którego natura nie stworzyła na nosiciela brody. Ubrany jest w ciemnoczerwoną szatę, pamiętającą lepsze dni, może nawet lepsze dziesięciolecia. Jednak od razu można poznać, że jest magiem, ponieważ na głowie ma szpiczasty kapelusz z miękkim rondem. Na kapeluszu błyszczy słowo „Maggus” wyhaftowane wielkimi srebrnymi literami przez kogoś, kto w robótkach ręcznych jest jeszcze słabszy niż w ortografii. Na czubku tkwi gwiazda. Większość cekinów odpadła.

Wcisnąwszy mocno kapelusz, Rincewind przestąpił starożytne drzwi Biblioteki i wyszedł na złocisty blask popołudnia. Spokój i ciszę zakłócało tylko krakanie kruków wokół Wieży Sztuk.

Rincewind przyglądał im się przez chwilę. Uniwersyteckie kruki to twarde ptaszyska. Niełatwo wyprowadzić je z równowagi.

Chociaż z drugiej strony…

…niebo było jasnobłękitne, z odcieniem złota. Kilka strzępków puszystych chmur lśniło różowo w zachodzącym słońcu. Stare kasztany na dziedzińcu stały obsypane kwiatami. Przez otwarte okno słychać było, jak student magii gra na skrzypcach, dość fatalnie. Trudno byłoby nazwać tę scenerię złowieszczą.

Rincewind oparł się o rozgrzany słońcem mur. I wrzasnął.

Budynek dygotał. Rincewind czuł, jak wibracje przenoszą się na jego dłoń i biegną wzdłuż ramienia w dokładnie takiej częstotliwości, która sugeruje nieopanowane przerażenie. Same kamienie trzęsły się ze strachu.

Ze zgrozą spojrzał w dół, skąd dobiegały ciche skrobania. Ozdobna pokrywa kanału ściekowego odpadła na bok, a z otworu wystawił wąsiki jeden z uniwersyteckich szczurów. Obrzucił Rincewinda zdesperowanym spojrzeniem, wyskoczył na zewnątrz i ruszył biegiem, a za nim dziesiątki jego pobratymców. Niektóre nosiły ubrania, ale nie było w tym nic dziwnego: wysoki poziom tła magicznego na Uniwersytecie wyczyniał dziwne rzeczy z genami.

Rozglądając się, Rincewind dostrzegł inne strumienie szarych ciał, każdą rynną opuszczające budynek i płynące ku zewnętrznym murom. Bluszcz przy jego uchu zaszeleścił nagle i kolejna grupa szczurów wykonała serię brawurowych przeskoków na jego ramiona, by zsunąć się po szacie w dół. Poza tym nie zwracały na niego uwagi, ale akurat w tym nie było nic dziwnego. Większość istot ignorowała Rincewinda.

Odwrócił się i pognał na Uniwersytet; szata powiewała mu wokół kolan. Zatrzymał się dopiero przed gabinetem kwestora. Uderzył pięściami o drzwi, które uchyliły się ze zgrzytem.

— Tak? Ach, to… hm… Rincewind, prawda? — zapytał kwestor bez szczególnego entuzjazmu. — O co chodzi?

— Toniemy!

Kwestor przyglądał mu się przez chwilę. Nazywał się Spelter. Wysoki i chudy, wyglądał, jakby w swoich poprzednich wcieleniach był koniem i z trudem uniknął tego w obecnym. Zawsze sprawiał na ludziach wrażenie, jakby patrzył na nich zębami.

— Toniemy?

— Tak. Wszystkie szczury uciekają! Kwestor rzucił mu kolejne spojrzenie.

— Wejdź, Rincewindzie — rzekł w końcu uprzejmie. Rincewind wkroczył do niskiego, mrocznego pomieszczenia i wraz z gospodarzem podszedł do okna. Spoglądało ponad ogrodami ku rzece, przelewającej się spokojnie do morza.

— Czyżbyś… hmm… ostatnio nieco przesadził?

— Z czym przesadził? — spytał zawstydzony Rincewind.

— Widzisz, to jest budynek — wyjaśnił kwestor. Jak większość magów, stanąwszy wobec zagadki zaczął skręcać sobie papierosa. — Nie statek. Istnieją dość wyraźne różnice. Nieobecność delfinów igrających przed dziobem, brak zęzy… takie tam. Możliwość pójścia na dno jest znikoma. W przeciwnym razie musielibyśmy… hmm… posłać ludzi do pomp i wiosłować ku brzegowi. Prawda?

— Ale szczury…

— Pewnie statek z ziarnem wpłynął do portu. Albo odprawiają, hm, jakiś wiosenny rytuał.

— Jestem pewien, że wyczułem drżenie ścian — oznajmił Rincewind odrobinę niepewnie. Tutaj, w cichym gabinecie, przy ogniu trzaskającym na kominku, tamto nie wydawało się już tak realne.

— Przypadkowy wstrząs. Czkawka Wielkiego A’Tuina, hm, być może. Wziąć się w garść, hm, oto, co bym ci radził. Nie piłeś dzisiaj?

— Nie!

— Hm. A masz ochotę?

Spelter poczłapał do dębowej szafki, wyjął dwa kieliszki i napełnił je wodą z dzbanka.

— O tej porze dnia najlepiej wychodzi mi sherry — oznajmił, wyciągając ręce nad kieliszkami. — Powiedz tylko, słodkie czy wytrawne?

— Raczej nie — odmówił Rincewind. — Chyba ma pan rację. Pójdę trochę odpocząć.

— Dobry pomysł.

Rincewind powędrował chłodnymi korytarzami. Od czasu do czasu dotykał ściany i nasłuchiwał, po czym kręcił głową.

Kiedy przechodził przez dziedziniec, zauważył stado myszy wysypujących się z balkonu i pędzących w stronę rzeki. Grunt, po którym biegły, także zdawał się poruszać. Gdy Rincewind przyjrzał się dokładniej, odkrył, że ziemię pokrywa warstwa mrówek.

Nie byty to zwykle mrówki. Całe wieki wsiąkających w mury magicznych wycieków przekształciły je w niezwykły sposób. Niektóre ciągnęły maleńkie wózki, inne jechały wierzchem na żukach. Wszystkie jednak starały się jak najszybciej opuścić uniwersyteckie tereny. Trawa na klombach falowała, gdy przechodziły.

Rincewind podniósł głowę i zobaczył stary pasiasty materac, wysuwający się z okna na piętrze i opadający na kamienie bruku. Po krótkiej chwili, zapewne dla złapania tchu, uniósł się lekko nad ziemią. A potem popłynął przez trawnik, zbliżając się do maga, który w ostatniej chwili zdążył odskoczyć na bok. Nim materac ruszył dalej, Rincewind usłyszał piskliwe głosiki i pod wypchaną tkaniną dostrzegł tysiące zdeterminowanych nóżek. Nawet pluskwy się wyprowadzały, a na wypadek, gdyby nie mogły znaleźć wygodnego mieszkania, wolały nie ryzykować i zabierały ze sobą stare. Jedna z nich pomachała mu i pisnęła coś na pożegnanie.

Rincewind cofał się wolno, aż coś dotknęło jego nóg i zmroziło go lękiem. Okazało się, że to kamienna ława. Przyjrzał się jej uważnie, ale chyba nie spieszyła się do ucieczki. Usiadł więc z wdzięcznością.

Wszystko to ma zapewne jakieś naturalne wytłumaczenie, pomyślał. Albo całkiem zwykłe nienaturalne.

Jakiś zgrzyt zwrócił jego uwagę.

To, co zobaczył, nie miało naturalnego wytłumaczenia. Z niewyobrażalną powolnością, zsuwając się po parapetach i rynnach, w całkowitej ciszy — jeśli nie liczyć rzadkich zgrzytnięć kamienia o kamień — gargulce opuszczały dachy.

Szkoda, że Rincewind nigdy nie oglądał marnej jakości filmu, ponieważ wtedy wiedziałby, jak opisać to, co widzi. Stwory właściwie nie poruszały się, ale przemieszczały ciągami zmienianych w szybkim tempie nieruchomych klatek. Wyminęły go w pochodzie sterczących dziobów, grzyw, skrzydeł, szponów i gołębich odchodów.

— Co się dzieje? — wykrztusił.

Stwór z pyskiem goblina, tułowiem harpii i kurzymi łapami serią drobnych szarpnięć odwrócił głowę i przemówił głosem przywodzącym na myśl perystaltykę góry. Co prawda efekt głębokiego, dźwięcznego rezonansu nie był szczególnie udany, ponieważ — oczywiście — gargulec nie mógł zamknąć paszczy.

— Ałoziciel achozi! — powiedział. — Uekaj!

— Słucham? — nie zrozumiał Rincewind. Ale stwór był już daleko i sunął niezgrabnie po starym uniwersyteckim trawniku[3] swoje grabie i wypowiedział słynne zdanie: Jak można stworzyć taki trawnik? Podlewa się go i przycina przez pięćset lat, a potem przechodzi po nim banda łobuzów”.}.

Rincewind siedział zatem nieruchomo i przez pełne dziesięć sekund wpatrywał się tępo w nic szczególnego, nim wreszcie krzyknął cicho i pognał jak najszybciej potrafił.

Nie zatrzymywał się, póki nie dotarł do swojego pokoju w budynku Biblioteki. Nie był to jakiś specjalny pokój i zwykle używano go do przechowywania starych mebli… ale dla Rincewinda byt domem.

Pod jedną z ciemnych ścian stała szafa. Niejedna z tych nowomodnych szaf, nadających się tylko do tego, by wskakiwał do niej gach, kiedy mąż wcześniej wróci do domu. Nie; była to stara dębowa szafa, czarna jak noc. W jej zakurzonych otchłaniach czaiły się i mnożyły wieszaki. Podłogą władały stada wytartych butów. Całkiem możliwe, że była tajemnym przejściem do jakichś baśniowych światów, jednak nikt nigdy nie próbował tego sprawdzić, a to z powodu nieprzyjemnego zapachu naftaliny.

Na szafie, owinięty w kawałki pożółkłego papieru i stare szmaty, stał duży kufer z mosiężnymi okuciami. Nosił miano Bagażu. Dlaczego zgodził się stać własnością Rincewinda, było tajemnicą, którą znał jedynie Bagaż i nie zdradzał jej nikomu.

Prawdopodobnie żaden inny sprzęt podróżny nie mógł się pochwalić tak bogatą historią mrocznych sekretów i groźnych urazów Fizycznych. Bagaż można opisać jako skrzyżowanie walizki z maniakalnym mordercą. Miał wiele niezwykłych cech, które już wkrótce mogą, ale nie muszą się ujawnić. Jednak w tej chwili tylko jedno odróżniało go od zwykłego kufra z mosiężnymi okuciami: chrapał, co brzmiało tak, jakby ktoś bardzo powoli ciął piłą drewnianą belkę.

Bagaż był może magiczny. Może straszny. Ale w głębi tajemniczej duszy byt spokrewniony z każdym innym elementem bagażu w całym multiversum i lubił spędzać zimy hibernując na jakiejś szafie.

Rincewind postukał go miotłą i chrapanie ucichło, wypełnił kieszenie różnymi drobiazgami wyjmując je z pełniącej funkcje stolika skrzynki po bananach, po czym ruszył do drzwi. Nie mógł nie zauważyć, że zniknął jego materac, jednak nie miało to znaczenia, gdyż był przekonany, że już nigdy, ale to nigdy nie będzie spał na materacu.

Bagaż z głośnym stukiem wylądował na podłodze. Po kilku sekundach z najwyższą ostrożnością uniósł się na setkach różowych nóżek. Zakołysał się w przód i w tył, naciągając każdą z nich po kolei, potem uchylił wieko i ziewnął.

— Idziesz czy nie?

Wieko zatrzasnęło się z hukiem. Bagaż przesuwał nogi w skomplikowanym układzie, póki nie stanął przodem do drzwi. I podążył za swoim panem.

W Bibliotece wciąż panowało napięcie; od czasu do czasu zabrzęczał łańcuch[4] czy zaszeleściła stronica. Rincewind sięgnął pod biurko i chwycił bibliotekarza, wciąż skulonego pod kocem.

— Powiedziałem: chodź!

— Uuk.

— Postawię ci coś do picia — obiecał zrozpaczony Rincewind. Bibliotekarz wyprostował się niczym czworonogi pająk.

— Uuk?

Rincewind niemal siłą wyciągnął małpę z kryjówki i za drzwi. Nie kierował się w stronę głównej bramy, ale do niczym się nie wyróżniającego fragmentu muru, gdzie kilka obluzowanych kamieni od dwóch tysięcy lat gwarantowało studentom dyskretną drogę wyjścia po zgaszeniu świateł. Nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że bibliotekarz wpadł na niego, a Bagaż na nich obu.

— Uuk!

— O bogowie! Popatrz tylko!

— Uuk?

Lśniąca czarna fala wypływała zza kraty w pobliżu kuchni. Wczesne wieczorne gwiazdy odbijały się w milionach czarnych pancerzyków.

Lecz to nie widok karaluchów tak zaniepokoił Rincewinda. Rzecz w tym, że maszerowały równym krokiem, po sto w szeregu. Oczywiście, jak wszyscy nieoficjalni mieszkańcy Uniwersytetu, karaluchy także były odrobinę niezwykłe, jednak dźwięk miliardów nóżek, w równym rytmie uderzających o kamienie, budził zdecydowanie nieprzyjemne skojarzenia.

Rincewind przestąpił ostrożnie nad marszową kolumną. Bibliotekarz ją przeskoczył.

Bagaż naturalnie ruszył za nimi z dźwiękiem jakby ktoś stepował na worku chrupek.

I tak, zmuszając Bagaż do wyjścia okrężną drogą, przez bramę, ponieważ w przeciwnym razie wybiłby tylko dziurę w murze, Rincewind opuścił Uniwersytet ze wszystkimi insektami i przerażonymi gryzoniami. Uznał, że jeśli kilka piw nie pozwoli mu zobaczyć sytuacji w innym świetle, to prawdopodobnie dokona tego kilka następnych. W każdym razie warto spróbować.

Właśnie dlatego nie zjawił się w Głównym Holu na bankiecie. Jak się okazało, był to najważniejszy opuszczony bankiet jego życia.


Kawałek dalej coś zadźwięczało cicho nad uniwersyteckim murem: to kotwiczka zaczepiła o kolce na szczycie. Po chwili szczupła, czarno odziana postać zeskoczyła lekko po wewnętrznej stronie i bezgłośnie pobiegła do Głównego Holu, gdzie rozpłynęła się w cieniach.

Zresztą i tak nikt by jej nie zauważył. Do bramy po drugiej stronie miasteczka akademickiego zbliżał się Czarodziciel. Gdzie jego stopy dotknęły bruku, tam strzelały w górę niebieskie iskry, a krople wieczornej rosy zmieniały się w parę.


Było gorąco. Wielki kominek na obrotowym krańcu sali praktycznie ział żarem. Magowie łatwo marzną, więc podmuch gorąca z trzaskających polan roztapiał świece na dwadzieścia stóp od paleniska, a politura na drewnianych stołach pokrywała się bąblami. Powietrze było błękitne od kłębów tytoniowego dymu, układających się w dziwne kształty wywoływane przypadkowymi podmuchami magii. Na głównym stole cała pieczona świnia wydawała się nieco zirytowana faktem, że ktoś ją zabił nie czekając, aż skończy jeść jabłko. Maślany model Uniwersytetu powoli zmieniał się w kałużę tłuszczu.

Piwa nie brakowało. Tu i tam zaczerwienieni magowie wesoło intonowali stare pijackie pieśni, wymagające częstego klepania się po kolanach i okrzyków „Ha!” Jedynym usprawiedliwieniem takiego zachowania jest fakt, że magowie utrzymują celibat, więc szukają rozrywek wszędzie, gdzie to możliwe.

Kolejnym powodem tej ogólnie przyjacielskiej atmosfery było to, że nikt nie próbował zabić nikogo innego. W kręgach magicznych jest to okoliczność raczej niezwykła.

Wyższe poziomy magii to niebezpieczne miejsce. Każdy z magów usiłuje pozbyć się tych, którzy stoją nad nim, a równocześnie depcze po palcach tym z dołu; powiedzieć, że magowie mają w swej naturze zdrowe współzawodnictwo, to jakby powiedzieć, że piranie są z natury nieco łakome. Jednakże od dni, gdy Wojny Magów uczyniły niemieszkalnymi wielkie obszary Dysku[5], magowie mają zakaz rozstrzygania sporów środkami czarodziejskimi. Przede wszystkim dlatego, że sprawia to liczne problemy okolicznej ludności, a poza tym trudno ocenić, która z dymiących kałuży mazi jest zwycięzcą. Tradycyjnie więc korzystają ze sztyletów, subtelnych trucizn, skorpionów w butach i zabawnych pułapek wykorzystujących ostre jak brzytwa wahadła.

Jednak w wigilię Pomniejszych Bóstw zabicie brata-maga uznawano powszechnie za przejaw wyjątkowo złych manier. Dlatego też magowie pozwalali sobie na odwrócenie się do przyjaciół plecami bez obawy, że nagle poczują w nich nóż.

Fotel nadrektora stał pusty. Wayzygoose jadł samotnie w swym gabinecie, jak przystoi człowiekowi wskazanemu przez bogów po poważnej naradzie z rozsądnymi starszymi magami, która odbyła się wcześniej. Mimo swych osiemdziesięciu lat był nieco zdenerwowany i prawie nie tknął drugiego kurczęcia.

Za kilka minut będzie musiał wygłosić mowę. W latach młodości Wayzygoose szukał wiedzy w niebezpiecznych miejscach, siłował się z demonami w płomiennych oktagramach, spoglądał w wymiary, które nie były ludziom przeznaczone, a nawet zwyciężył komitet dotacji badawczych Niewidocznego Uniwersytetu; jednak nic w ośmiu kręgach nicości nie było tak straszne, jak kilkaset twarzy, spoglądających na niego z wyczekiwaniem poprzez chmury tytoniowego dymu.

Wkrótce przyjdą po niego heroldowie. Westchnął, odsunął talerz z deserem, którego nawet nie skosztował, przeszedł przez pokój, stanął przed wielkim lustrem i sięgnął do kieszeni po notatki.

Po chwili zdołał ułożyć je w mniej więcej właściwej kolejności i odchrząknął.

— Bracia moi w Sztuce — zaczął. — Nie zdołam was przekonać, jak bardzo… eee, jak bardzo… wspaniałe tradycje naszego starożytnego uniwersytetu… ehem… kiedy spoglądam wokół siebie i patrzę na podobizny nadrektorów, którzy odeszli… — Urwał, przeszukał notatki i zaczął znowu, trochę pewniejszym głosem. — Kiedy stoję tak dzisiaj między wami, przychodzi mi na myśl historia o trójnogim handlarzu i… ee… córkach kupca. Jak się zdaje, ów kupiec…

Ktoś zastukał do drzwi.

— Wejść — burknął Wayzygoose i raz jeszcze zajrzał do notatek. — Ten kupiec… Tak, ten kupiec miał trzy córki… Tak to chyba było. Tak, trzy. A potem…

Spojrzał w zwierciadło i odwrócił się.

— Kim je… — zaczął.

I przekonał się, że jednak istnieją rzeczy gorsze niż wygłaszanie przemówień.


Drobna, czarna postać, skradająca się pustym korytarzem, usłyszała hałas i nie zwróciła na niego uwagi. Zaskakujące hałasy na terenach, gdzie powszechnie praktykowano magię, stanowiły rzecz normalną. Postać czegoś szukała. Nie miała pewności, czego właściwie; miała za to pewność, że kiedy znajdzie, będzie wiedzieć.

Po kilku minutach poszukiwania doprowadziły ją do gabinetu Wavzvgoose’a. Powietrze wypełniały kłęby gęstego dymu. Płatki sadzy dryfowały w powietrznych prądach, a na podłodze było kilka wypalonych plam w kształcie stóp.

Postać wzruszyła ramionami. Trudno wyjaśnić zjawiska obserwowane w pokojach magów. Pochwyciła swe wielokrotne odbicie w popękanym zwierciadle, poprawiła ułożenie kaptura i wróciła do poszukiwań.

Poruszając się jak ktoś, kto słucha wewnętrznych instrukcji, przemknęła bezszelestnie przez pokój i dotarła do stołu, na którym leżało okrągłe, wytarte skórzane pudło. Podeszła bliżej i uchyliła pokrywkę.

Głos z wnętrza brzmiał tak, jakby dobiegał przez kilka warstw dywanu.

Nareszcie, powiedział. Czemu tak długa!


Więc pytam, jak się to wszystko zaczęło? Rozumiesz, za dawnych czasów żyli prawdziwi magowie, nie było żadnych stopni. Zwyczajnie, wychodzili sobie i… i robili, co trzeba. Bum!

Jeden czy dwóch klientów w ciemnym końcu baru Załatany Bęben obejrzało się pospiesznie, słysząc hałas. Niedawno zjawili się w mieście. Stali klienci nigdy nie zwracali uwagi na zaskakujące odgłosy, na przykład jęki czy charczenia. Tak było zdrowiej. W pewnych częściach miasta ciekawość nie była pierwszym stopniem do piekła, ale do rzeki, z ołowianymi ciężarami u nóg.

Rincewind niepewnie wodził dłońmi nad kolekcją pustych naczyń na stole. Już prawie zapomniał o karaluchach. Jeszcze parę piw i zapomni również o pluskwach.

— Ziut! I kula ognista! Bzzz! Znika jak dym! Wiuu! Przepraszam…

Bibliotekarz ostrożnie odsunął poza zasięg rąk Rincewinda to, co pozostało z jego piwa.

— Prawdziwa magia… — Rincewind stłumił czknięcie.

— Uuk.

Rincewind przyjrzał się pienistym resztkom na dnie swojego kufla, po czym z najwyższą ostrożnością, żeby nie odpadł mu czubek głowy, schylił się i nalał trochę na spodeczek dla Bagażu. Bagaż przyczaił się pod stołem i mag był mu za to wdzięczny. Zwykle w lokalach przynosił wstyd, gdyż przysuwał się do pijących i zmuszał ich, żeby karmili go chrupkami.

Przez chwilę Rincewind zastanawiał się, gdzie zboczył tor jego myśli.

— O czym mówiłem?

— Uuk — podpowiedział bibliotekarz.

— A tak. — Rincewind rozpromienił się. — Oni nie mieli tych wszystkich stopni i poziomów. Wtedy żyli jeszcze czarodziciele. Wyruszali w świat, znajdowali nowe zaklęcia, mieli przygody…

Zanurzył palec w kałuży piwa i zaczął kreślić wzór na poplamionym, odrapanym blacie.

Jeden z nauczycieli Rincewinda powiedział o nim kiedyś: „nazwać jego zrozumienie magii tragicznym oznacza, że braknie nam odpowiedniego słowa, by opisać jego opanowanie praktyki”. Zawsze dziwiło to Rincewinda. Nie pojmował, dlaczego koniecznie trzeba umieć czarować, żeby być magiem. Przecież wiedział, że sam jest magiem — wiedział z absolutną pewnością. Umiejętność czarowania nie miała z tym nic wspólnego. Była tylko dodatkiem, nie określała człowieka.

— Kiedy byłem mały — westchnął tęsknie — widziałem w jednej książce obrazek maga. Stał na szczycie góry i wyciągał ręce… Fale sięgały ku niemu, wiesz, tak jak w Zatoce Ankh podczas sztormu, a dookoła świeciły błyskawice…

— Uuk?

— Nie wiem, dlaczego nie. Może miał gumowe buty — burknął Rincewind i kontynuował z rozmarzeniem: — Miał laskę i kapelusz, taki jak mój, i oczy mu lśniły, aż palców tryskały promienie… Pomyślałem, że pewnego dnia ja też tego dokonam…

— Uuk?

— Ale tylko połówkę.

— Uuk.

— Jak właściwie płacisz za to wszystko? Przecież jak tylko ktoś daje ci pieniądze, od razu je zjadasz.

— Uuk.

— Zadziwiające.

Rincewind dokończył piwny obraz. Przedstawiał naszkicowaną kreskami postać na szczycie urwiska. Nie była do niego podobna — rysunki kreślone zwietrzałym piwem nie są zbyt precyzyjne — ale miała być.

— Kimś takim chciałem zostać — rzekł. — Właśnie. Bez tego wszystkiego. Tych książek i w ogóle… Nie na tym ma polegać magia. Potrzebujemy prawdziwej magii, ot co…

Ostatnia uwaga zdobyłaby pewnie nagrodę za najbardziej błędną wypowiedź dnia, gdyby Rincewind nie dodał:

— Szkoda, że nie ma już takich na świecie.


Spelter zastukał łyżeczką o stół.

Wyglądał imponująco w ceremonialnej szacie ze zdobionym purpurą i futrem werminii[6] kapturem Szacownej Rady Proroków i żółtą szarfą maga piątego stopnia. Piąty stopień osiągnął trzy lata temu i czekał, aż któryś z sześćdziesięciu czterech magów szóstego stopnia zwolni stanowisko padając trupem. Tym niemniej byt dziś w przyjaznym nastroju. Nie tylko skończył właśnie dobry obiad, ale też miał w swoich pokojach fiolkę gwarantowanej, pozbawionej smaku trucizny, która — prawidłowo użyta — powinna zapewnić mu awans w ciągu kilku miesięcy. Przyszłość zapowiadała się jak najlepiej.

Wielki zegar pod ścianą zadrżał na krawędzi godziny dziewiątej.

Łyżeczkowy werbel nie przyniósł dostrzegalnych efektów. Spelter chwycił cynowy kufel i mocno uderzył w stół.

— Bracia! — zakrzyknął i kiwnął głową, gdy gwar ucichł z wolna. — Dziękuję. Powstańcie, proszę, i przygotujcie się do ceremonii, hm, kluczy.

Zabrzmiały śmiechy i wyraźny szmer oczekiwania. Magowie odsuwali krzesła i niepewnie stawali na nogi.

Podwójne drzwi do sali były zamknięte i zabezpieczone potrójną sztabą. Zanim zostaną otwarte, nadrektor musiał po trzykroć prosić o pozwolenie wejścia. Miało to symbolizować, że został naznaczony za zgodą wszystkich. Albo coś w tym rodzaju. Początki obyczaju ginęły w pomroce dziejów, co było nie gorszym od innych powodem, by go podtrzymywać.

Rozmowy umilkły. Zebrani magowie spoglądali na drzwi.

Rozległo się ciche stukanie.

— Idź sobie! — krzyknęli magowie. Niektórzy pokładali się ze śmiechu, poruszeni subtelnością żartu.

Spelter uniósł wielki żelazny pierścień, na którym wisiały klucze do Uniwersytetu. Nie wszystkie byty z metalu. Nie wszystkie byty widzialne. A niektóre wyglądały naprawdę dziwacznie.

— Kimże jest ten, kto stuka do naszych drzwi?

— To ja.

Było coś dziwnego w tym głosie: każdy z magów miał wrażenie, że mówiący stoi tuż za nim. Większość odruchowo obejrzała się przez ramię.

W owej chwili zdumienia i ciszy zamek w drzwiach szczęknął lekko. Patrzyli z fascynacją i grozą, jak cofają się żelazne sworznie, jak wysuwają się z gniazd ciężkie dębowe belki, zmienione przez Czas w coś twardszego niż kamień. Zawiasy rozpaliły się czerwienią, żółcią, w końcu bielą… I eksplodowały. Powoli, ze straszliwą nieuchronnością, wrota runęły do holu.

Niewysoka postać stała wśród dymu płonących zawiasów.

— Niech to licho, Virrid — mruknął jeden z magów, stojący niedaleko. — To był niezły numer.


A kiedy przybysz wszedł do jasnej sali, wszyscy mogli zobaczyć, że jednak nie jest Virridem Wayzygoosem.

Był przynajmniej o głowę niższy niż każdy z obecnych magów i miał na sobie prostą białą szatę. Był też o kilkadziesiąt lat młodszy: wyglądał na mniej więcej dziesięć. W ręku trzymał znacznie wyższą od siebie laskę.

— Zaraz, przecież on nie jest magiem…

— Gdzie ma kaptur?

— Gdzie ma kapelusz?

Obcy przeszedł wzdłuż szeregu zdziwionych magów, aż dotarł do szczytu stołu. Spelter spojrzał z góry na jego szczupłą młodą twarz obramowaną masą jasnych włosów, a przede wszystkim spojrzał w parę złocistych oczu. Wydawało się, że są rozświetlone od wewnątrz i patrzą w punkt umieszczony sześć cali za jego karkiem. Spelter odniósł wrażenie, że stoi chłopcu na drodze i że jest całkiem zbędny w obecnej sytuacji.

Przywołał całą swoją godność i wyprostował się na pełną wysokość.

— Co to ma znaczyć? — zapytał. Sam musiał przyznać, że nie było to dostatecznie stanowcze, ale nieruchomość tego promiennego spojrzenia zdawała się wymazywać z pamięci potrzebne stówa.

— Przybyłem — oznajmił obcy.

— Przybyłeś? Przybyłeś po co?

— By zająć swoje miejsce. Gdzie mam usiąść?

— Jesteś studentem? — Spelter pobladł ze złości. — Jak ci na imię, młody człowieku?

Chłopiec nie zwracał na niego uwagi. Przyjrzał się zgromadzonym.

— Kto z was jest najpotężniejszym magiem? — zapytał. — Pragnę się z nim spotkać.

Spelter skinął głową. Dwaj woźni, którzy od paru minut przesuwali się dyskretnie w stronę przybysza, stanęli mu za plecami.

— Wyprowadźcie go stąd i wyrzućcie na ulicę — polecił Spelter. Woźni, poważni i potężni mężczyźni, kiwnęli głowami. Dłońmi jak kiście bananów chwycili chłopca za chude ramiona.

— Twój ojciec dowie się o wszystkim — oznajmił surowo Spelter.

— Już wie — odparł chłopiec. Zerknął na woźnych i wzruszył ramionami.

— Co się tu dzieje?

Spelter obejrzał się. Za nim stał Skarmer Billias, przewodniczący Obrządku Srebrnej Gwiazdy. O ile Spelter był raczej chudy, to Billias tęgi, podobny do niedużego balonu na uwięzi, z jakiegoś powodu przystrojonego w szatę z błękitnego aksamitu i werminii. Obaj razem dawali średnio dwóch mężczyzn normalnych rozmiarów.

Na nieszczęście Billias należał do ludzi, którzy są dumni ze swojego stosunku do dzieci. Pochylił się tak nisko, jak tylko pozwalał mu obiad, i przysunął do chłopca swoją czerwoną, przyozdobioną bokobrodami twarz.

— O co chodzi, mój chłopcze? — spytał.

— To dziecko wdarło się tutaj, ponieważ, jak twierdzi, chce spotkać potężnego maga — wyjaśnił z dezaprobatą Spelter.

Spelter nie znosił dzieci i może właśnie dlatego uważały go za fascynujące zjawisko. W tej chwili nie pozwalał sobie na myślenie o drzwiach. I udawało mu się.

— Nie widzę w tym nic zdrożnego — stwierdził Billias. — Każdy chłopak, który nie jest ofermą, pragnie zostać magiem. Ja sam chciałem zostać magiem jako chłopiec. Mam rację, chłopcze?

— Czy jesteś mocny? — zapytał chłopiec.

— Słucham?

— Pytałem, czy jesteś mocny. Jak bardzo jesteś potężny?

— Potężny? — powtórzył Billias. Wyprostował się, przesunął palcami po swojej szarfie maga ósmego stopnia i mrugnął do Speltera. — Dość potężny. Całkiem potężny jak na maga.

— To dobrze. Wyzywam cię. Pokaż mi swój najlepszy czar. A kiedy cię pokonam, wtedy ja zostanę nadrektorem.

— Ty bezczelny… — zaczął Spelter, lecz jego słowa zagłuszył chóralny wybuch śmiechu.

Billias poklepał się po kolanach, a przynajmniej tak blisko nich, jak potrafił sięgnąć.

— Zatem: pojedynek? — stwierdził. — Odważny jesteś.

— Pojedynki są zakazane, jak doskonale wiesz — przypomniał Spelter. — Zresztą to przecież śmieszne! Nie wiem, kto załatwił dla ciebie te drzwi, ale nie mam zamiaru spokojnie patrzeć, jak marnujemy czas…

— Spokojnie — wtrącił Billias. — Jak ci na imię, chłopcze?

— Coin.

— Coin, proszę pana — warknął Spelter.

— A więc, mój Coinie, chcesz zobaczyć, do czego jestem zdolny?

— Tak.

— Tak, proszę pana — powtórzył Spelter. Coin spojrzał na niego nieruchomo, wzrokiem starym jak Czas, wzrokiem, który wygrzewa się na kamieniach na wulkanicznych wyspach i nigdy się nie nudzi. Spelter poczuł, że zasycha mu w ustach.

Billias wzniósł ramiona i uciszył zebranych. Potem, teatralnym gestem, podwinął lewy rękaw i wyciągnął rękę.

Magowie przyglądali mu się z zaciekawieniem. Ci z ósmego poziomu byli już powyżej zwykłego czarowania. W zasadzie większość czasu poświęcali na kontemplację — zwykle najbliższego posiłku — i nie zwracali na siebie uwagi ambitnych magów siódmego stopnia. Ten pokaz powinien być wart oglądania.

Billias uśmiechnął się do chłopca, który odpowiedział spojrzeniem skupionym w punkcie o kilka cali za karkiem starego maga.

Nieco zdenerwowany Billias zgiął i rozprostował palce. Nagle wszystko to przestało być zabawą. Poczuł przemożną chęć zaimponowania przybyszowi. I natychmiast uczucie to przesłoniła fala irytacji na własną głupotę, że pozwolił się zdenerwować.

— Pokażę ci… — zaczął i nabrał tchu. — Pokażę ci Cudowny Ogród Maligreego.

Wśród zebranych rozszedł się szmer. W historii Uniwersytetu tylko czterech magów zdołało uzyskać pełny Ogród. Większość potrafiła stworzyć drzewa i kwiaty, kilku udały się ptaki. Nie było to najpotężniejsze zaklęcie, nie zdołałoby przesunąć góry, ale uzyskanie drobnych szczegółów wbudowanych w złożone sylaby Maligreego wymagało wyjątkowego kunsztu.

— Zauważ — powiedział Billias. — Niczego nie mam w rękawie. Jego wargi poruszyły się. Ręce zatańczyły w powietrzu. Kałuża złocistych iskier zaskwierczała w otwartej dłoni, wygięła się, uformowała ledwie widoczną sferę, z wolna wypełniającą się szczegółami…

Legenda głosiła, że Maligree, ostatni z prawdziwych czarodzicieli, stworzył Ogród jako niewielkie, pozaczasowe, osobiste uniwersum, gdzie mógł w spokoju zapalić i pomyśleć, nie dbając o troski tego świata. Co samo w sobie było zagadką, gdyż żaden mag nie mógł pojąć, skąd miałyby się brać troski u istoty tak potężnej jak czarodziciel. Jakiekolwiek były powody, Maligree coraz dalej i dalej zagłębiał się w swój świat, aż pewnego dnia zamknął za sobą przejście.

Ogród stał się błyszczącą kulą w dłoni Billiasa. Najbliżsi magowie z podziwem wyciągali szyje i zaglądali mu przez ramię. Widzieli dwustopową sferę, a w niej delikatny, kwietny pejzaż; w pobliżu leżało jezioro — kompletne, co do zmarszczki; fioletowe góry wyrastały za interesującym z wyglądu lasem. Maleńkie ptaki wielkości pszczół przelatywały z drzewa na drzewo, a para skubiących trawę saren, nie większych od myszy, podniosła głowy i spojrzała na Coina.

Ten zaczepnie powiedział:

— Całkiem nieźle. Daj mi to.

Wziął niematerialny glob z rąk maga i uniósł go w górę.

— Dlaczego nie jest większy? — zapytał. Billias otarł czoło koronkową chusteczką.

— No cóż… — odparł słabym głosem, tak zdumiony tonem Coina, że nawet nie poczuł urazy. — Od dawnych dni efektywność zaklęcia nieco…

Coin przez chwilę stał nieruchomo, przechylając głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Potem wyszeptał kilka sylab i pogładził powierzchnię kuli.

Zaczęła rosnąć. W jednej chwili była tylko zabawką w rękach chłopca, a w następnej…

…magowie stali w bujnej trawie, na cienistej łące opadającej do brzegu jeziora. Od gór dmuchał lekki wietrzyk, pachnący tymiankiem i sianem. Niebo miało barwę ciemnego błękitu, w zenicie przechodzącego w fiolet.

Sarny spoglądały podejrzliwie na nowo przybyłych ze swego pastwiska pod drzewami.

Zaszokowany Spelter opuścił głowę. Paw ciągnął go za sznurówki.

— … — zaczął mag i urwał.

Coin wciąż trzymał w ręku sferę. Wewnątrz, zniekształcony, jakby oglądany przez obiektyw „rybie oko” albo przez dno butelki, znajdował się Główny Hol Niewidocznego Uniwersytetu.

Chłopiec rozejrzał się, popatrzył na drzewa, mrużąc oczy zerknął na dalekie, okryte śniegiem góry, i skinął głową zdumionym magom.

— Całkiem ładnie — stwierdził. — Chętnie przyjdę tu znowu. Poruszył rękami w złożonym geście, jakby w niewytłumaczalny sposób odwracał je wnętrzem na wierzch.

Magowie znowu znaleźli się w holu, a chłopiec trzymał w dłoni malejący Ogród. Wśród ciężkiego, zdumionego milczenia włożył go z powrotem do rąk Billiasa.

— Bardzo ciekawe — rzekł. — A teraz ja wam pokażę magię. Wybuchło pandemonium, jak często się zdarza przy takich okazjach. A pośrodku stał Coin, zupełnie spokojny, otoczony rosnącą chmurą tłustego dymu.

Ignorując zamieszanie, Spelter schylił się powoli i z najwyższą ostrożnością podniósł z posadzki pawie pióro. Przesunął nim w zamyśleniu po wargach, spoglądając na drzwi, na chłopca, na pusty fotel nadrektora… Wąskie usta rozciągnęły mu się w uśmiechu.


Godzinę później, kiedy grom przetoczył się po czystym niebie nad miastem, kiedy Rincewind zaczynał cicho śpiewać i zapominał o karaluchach, kiedy samotny materac wędrował ulicami, Spelter zamknął drzwi gabinetu nadrektora i stanął przed kolegami-magami.

Było ich sześciu i wszyscy wyraźnie zatroskani. Tak bardzo, jak zauważył Spelter, że słuchali jego: maga zaledwie piątego stopnia.

— Poszedł do łóżka — oznajmił. — A przedtem napił się gorącego mleka.

— Mleka? — powtórzył jeden z magów znużonym i zalęknionym etosem.

— Jest za młody na alkohol — wyjaśnił kwestor.

— A tak… Zapomniałem.

— Widzieliście, co zrobił z drzwiami? — zapytał siedzący naprzeciw mag o pustym spojrzeniu.

— Widziałem, co zrobił z Billiasem.

— A co zrobił z Billiasem?

— Nie chcę tego wiedzieć!

— Bracia, bracia — zawołał uspokajającym tonem Spelter. Przyjrzał się ich zatroskanym twarzom i pomyślał: zbyt częste bankiety. Zbyt wiele wieczorów spędzonych na oczekiwaniu, aż służący poda herbatę. Zbyt wiele godzin w dusznych pokojach, godzin poświęconych czytaniu książek spisanych przez ludzi umarłych. Zbyt wiele złotego brokatu i śmiesznych ceremonii. Zbyt wiele tłuszczu. Cały Uniwersytet czekał tylko na solidne pchnięcie… Albo pociągnięcie…

— Zastanawiam się, czy istotnie mamy do czynienia z, hm, problemem — rzekł.

Gravie Derment z Mędrców Nieznanego Cienia uderzył pięścią w stół.

— Na bogów, człowieku! — wykrzyknął. — Jakiś dzieciak przychodzi do nas nie wiadomo skąd, pokonuje dwóch najlepszych na Uniwersytecie, zasiada w fotelu nadrektora, a ty się zastanawiasz, czy mamy problem? Ten chłopak to naturalny talent! Po tym, cośmy dzisiaj widzieli, nie wierzę, żeby znalazł się na Dysku mag, który mógłby z nim walczyć!

— A dlaczego mamy z nim walczyć? — zapytał Spelter rozsądnie.

— Bo jest potężniejszy od nas!

— Tak?

Wobec głosu Speltera, szklana szyba wyglądałaby jak zaorane pole, a miód smakował jak żwir.

— To logiczne…

Gravie zawahał się. Spelter obdarzył go zachęcającym uśmiechem.

— Ehem…

Chrząkającym okazał się Marmaric Carding, przywódca Sztukmistrzów. Złożył dłonie i nad czubkami upierścienionych palców spojrzał surowo na Speltera. Kwestor żywił do niego głęboką antypatię. Miał też poważne wątpliwości co do jego inteligencji: podejrzewał, że może być wysoka, że za tym porysowanym siatką żył tłustym obliczem kryje się umysł pełen wypolerowanych zębatych kółek, wirujących w szaleńczym tempie.

— Nie wydaje się przesadnie chętny do używania tej mocy — zauważył Carding.

— A Billias i Virrid?

— Dziecinne dąsy.

Magowie spoglądali to na niego, to na kwestora. Wyczuwali, że dzieje się coś ważnego, jednak nie bardzo wiedzieli co.

Powód, dla którego magowie nie władali Dyskiem, był całkiem prosty: wystarczy wręczyć dwóm magom kawałek liny, a natychmiast zaczną ciągnąć w przeciwne strony. Coś w genach, czy może jakiś element szkolenia, budził w nich taki stosunek do owocnej współpracy, że stary słoń-samotnik ze śmiertelnie bolącym kłem przypominałby przy nich mrówkę-robotnicę.

Spelter rozłożył ręce.

— Bracia — zaczął znowu. — Czy nie pojmujecie, z czym mamy do czynienia? Oto uzdolniony młodzian, być może dorastający w odosobnieniu gdzieś na pozbawionej edukacji, hm, prowincji. Czując w głębi serca prastary zew magii, wyruszył w drogę przez groźne okolice, pokonując któż wie jakie niebezpieczeństwa, aż wreszcie dotarł do celu, samotny i zalękniony, szukając jedynie oparcia i pomocy od nas, jego wychowawców. Czekając, byśmy ukształtowali i pokierowali jego talentem. Jakież mamy prawo, by go odepchnąć, wypędzić w mroźną zamieć i zimowe wichry, wzgardzić jego…

Orację przerwał Gravie, głośno wycierając nos.

— Nie ma zimy — stwierdził chłodno któryś z magów. — A noc jest całkiem ciepła.

— Na zdradziecko zmienną wiosenną aurę — warknął Spelter. — I niech przeklęty będzie ten, kto w takiej chwili nie zdoła…

— Już prawie lato.

Carding w zamyśleniu potarł czubek nosa.

— Chłopiec ma laskę — przypomniał. — Kto mu ją dał? Pytałeś?

— Nie — odparł Spelter, wciąż wściekły na tego znawcę kalendarza, który mu przerwał.

Carding spojrzał na swoje paznokcie w sposób — według Speltera — bardzo znaczący.

— No cóż, problem, choćby i poważny, z pewnością może zaczekać do rana — rzekł głosem, według Speltera, ostentacyjnie znudzonym.

— Na bogów, przecież on rozniósł Billiasa! — zawołał Gravie. — A w pokoju Virrida zostały podobno tylko sadze!

— Byli chyba nierozsądni — odparł gładko Carding. — Jestem przekonany, mój drogi bracie, że w sprawach Sztuki nie pokonałby cię jakiś młodzik.

Gravie zawahał się.

— No więc, tego… Nie, oczywiście, że nie. — Zerknął na niewinny uśmiech Cardinga i zakaszlał głośno. — Z całą pewnością nie. Billias zachował się głupio. Jednak rozsądna przezorność nie zaszkodzi…

— Wszyscy zatem bądźmy ostrożni rankiem — zakończył uprzejmie Carding. — Bracia, zamknijmy tę naradę. Chłopiec śpi i w tym przynajmniej wskazuje nam właściwą drogę. W świetle dnia wszystko wygląda lepiej.

— Widziałem już rzeczy, które wcale nie wyglądały lepiej — burknął Gravie. Nie ufał Młodości. Uważał, że nie prowadzi do niczego dobrego.

Najstarsi magowie rzędem wyszli na korytarz i wrócili do Głównego Holu, gdzie bankiet dotarł już do dziewiątego dania i właśnie nabierał tempa. Trzeba czegoś więcej niż odrobiny czarów i kogoś zmienionego w kłąb dymu, żeby zniechęcić maga do jedzenia.

Z jakichś sobie tylko znanych powodów Spelter i Carding zostali najdłużej. Siedzieli naprzeciw siebie przy długim stole i patrzyli na siebie jak koty. Koty potrafią siedzieć po dwóch stronach alejki i obserwować się godzinami; przy takich myślowych manewrach nawet arcymistrz szachów wydałby się człowiekiem impulsywnym. Jednak koty nie dorównują magom. Żaden z nich nie miał zamiaru się ruszyć, dopóki nie przeanalizuje w myślach całej zbliżającej się rozmowy, żeby sprawdzić, czy nie zdoła uzyskać przynajmniej jednego ruchu wyprzedzenia.

Spelter osłabł pierwszy.

— Wszyscy magowie są braćmi — rzekł. — Powinniśmy sobie ufać. Mam informację.

— Wiem — odparł Carding. — Domyślasz się, kim jest chłopiec. Wargi Speltera poruszały się bezgłośnie, kiedy usiłował przewidzieć następne zdania rozmowy.

— Nie możesz być tego pewien — stwierdził po chwili.

— Mój drogi Spelterze, rumienisz się, kiedy mimowolnie powiesz prawdę.

— Nie zarumieniłem się!

— Otóż właśnie.

— No dobrze — ustąpił Spelter. — Ale ty sądzisz, że wiesz jeszcze o czymś.

Tęgi mag wzruszył ramionami.

— To zaledwie sugestia domysłu — wyznał. — Ale dlaczego miałbym się sprzymierzyć… — Smakował językiem obce słowo. — Sprzymierzyć z tobą, magiem ledwie piątego stopnia? Łatwiej uzyskam tę informację, rozkładając twój żywy mózg. Nie chcę cię urazić, rozumiesz chyba. Szukam jedynie wiedzy.

W ciągu następnych kilku sekund wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, by mógł je pojąć ktoś nie będący magiem. Ich przebieg w przybliżeniu był taki:

Pod osłoną blatu Spelter kreślił w powietrzu znaki Akceleratora Megrima. Teraz wymruczał pod nosem jedną sylabę i odpalił Zaklęcie nad stołem. Przemknęło, zostawiając dymiący ślad na politurze, by mniej więcej w połowie drogi zderzyć się ze srebrnymi żmijami Potężnego Deszczu Węży Brata Milczka, spływającymi z palców Cardinga.

Dwa zaklęcia uderzyły o siebie, zmieniły się w kulę zielonego płomienia i eksplodowały, wypełniając pokój drobnymi żółtymi kryształkami.

Magowie wymienili spojrzenia: długie i powolne, z rodzaju tych, w jakich można by piec kasztany.

Szczerze mówiąc, Carding był zaskoczony. A nie powinien. Magowie ósmego stopnia rzadko są wyzywani na próbę magicznej mocy. W teorii istnieje tylko siedmiu innych magów o równej potędze, a każdy słabszy mag jest z definicji… no, słabszy. To daje im poczucie pewności siebie. A Spelter był na poziomie piątym.

Życie na szczycie jest twarde, jeszcze twardsze jest pewnie na samym dole, ale w połowie drogi jest tak twarde, że można by z niego kuć podkowy. Przez ten czas wszyscy słabeusze, lenie, głupcy czy zwyczajni pechowcy zostali usunięci, pole jest oczyszczone i każdy z magów walczy sam, ze wszystkich stron otoczony przez śmiertelnych wrogów. Poniżej tkwią ambitne czwórki, czekające tylko, żeby odsunąć go z drogi. Powyżej zarozumiałe szóstki, z satysfakcją duszące wszelkie ambicje. I — oczywiście — wokół czają się koledzy-piątki, szukający okazji, żeby ograniczyć trochę konkurencję. Ani przez chwilę nie ma spokoju. Magowie piątego stopnia są chytrzy i twardzi, mają błyskawiczny refleks, oczy wąskie i zmrużone od wpatrywania się w przysłowiową ostatnią milę, za którą czeka najwyższa z nagród: kapelusz nadrektora.

Carding zaczynał dostrzegać pewne zalety w nieznanej sobie dotąd idei współpracy. Spotka} się z godną uwagi mocą, którą da się pewnie przekupić, by stała się użyteczna. Dopóki to będzie konieczne. Oczywiście, potem trzeba ją będzie… zniechęcić…

Spelter myślał: patronat. Słyszał już to słowo, choć nigdy w murach Uniwersytetu. Wiedział, co oznacza: że stojący wyżej podaje rękę, by pomóc wspiąć się w górę temu, który utknął niżej. Naturalnie, żaden mag nawet by nie pomyślał o podaniu koledze ręki, chyba po to, żeby zrzucić go w przepaść. Sam pomysł pomocy dla konkurenta… Chociaż z drugiej strony ten stary dureń może się przydać… przez jakiś czas. A potem, cóż…

Spoglądali na siebie z niechętnym podziwem i wzajemną bezgraniczną nieufnością. Ale przynajmniej była to nieufność, na której mogli polegać. Przez jakiś czas.

— Ma na imię Coin — poinformował Spelter. — Mówił, że jego ojciec nazywał się Ipslore.

— Zastanawiam się, ilu ma braci — mruknął Carding.

— Słucham?

— Od wieków nie widziano na Uniwersytecie takiej magii — wyjaśnił Carding. — Może od tysięcy lat. Ja sam tylko o niej czytałem.

— Wypędziliśmy Ipslore’a trzydzieści lat temu — przypomniał Spelter. — Według naszych danych, ożenił się. Rozumiem, że gdyby miał synów, zostaliby magami, ale nie wiem…

— To nie była magia. To było czarodzicielstwo. — Carding rozparł się wygodnie.

Spelter przyglądał mu się ponad nadpaloną politurą.

— Czarodzicielstwo?

— Ósmy syn maga byłby czarodzicielem.

Tego nie wiedziałem!

— Nie jest to powszechnie ogłaszane.

— Tak, ale… Czarodziciele istnieli bardzo dawno temu. To znaczy, magia była wtedy o wiele silniejsza, hm, ludzie byli inni… To nie miało żadnego związku z, hm, rozmnażaniem.

Ośmiu synów, myślał Spelter. To znaczy, że zrobił to osiem razy. Co najmniej. A niech to…

— Czarodziciele mogli robić wszystko — mówił dalej. — Byli niemal tak potężni jak bogowie. Hm. Bez przerwy sprawiali kłopoty. Bogowie po prostu nie pozwolą już na coś takiego. Można im wierzyć.

— Sprawiali kłopoty, ponieważ stale ze sobą walczyli — wyjaśnił Carding. — Ale jeden czarodziciel nie stanowi problemu. To znaczy: jeden czarodziciel wspomagany dobrą radą. Starszych i mądrzejszych umysłów.

— Ale on chce dostać kapelusz nadrektora!

— Dlaczego mu go nie dać?

Spelter rozdziawił usta. Tego już było za wiele, nawet dla niego.

Carding uśmiechnął się przyjaźnie.

— Przecież kapelusz…

— To tylko symbol — przerwał mu Carding. — Nic szczególnego. Jeśli go pragnie, niech bierze. Drobiazg. Symbol, nic więcej. Figurelusz.

— Figurelusz?

— Noszony przez figuranta.

— Przecież sami bogowie wskazują nadrektora! Carding uniósł brew.

— Doprawdy? — spytał i odchrząknął.

— No… Myślę, że chyba tak. W pewnym sensie.

— W pewnym sensie? — Carding wstał i poprawił szatę. — Sądzę — rzekł — że wiele jeszcze musisz się nauczyć. A przy okazji, gdzie jest ten kapelusz?

— Nie wiem — wyznał Spelter, wciąż trochę zaszokowany. — Chyba gdzieś, hm, w apartamentach Virrida.

— Lepiej chodźmy po niego.

Przystanął jeszcze w drzwiach i w zadumie pogładził brodę.

— Pamiętam Ipslore’a — mruknął. — Studiowaliśmy razem. Dziwny chłopak. Dziwaczne obyczaje. Znakomity mag, oczywiście, dopóki nie zszedł na złą drogę. Przypominam sobie, że kiedy był podniecony, tak śmiesznie poruszał brwiami.

Carding spojrzał w głąb czterdziestu lat wspomnień i zadrżał.

— Kapelusz — przypomniał samemu sobie. — Poszukajmy go. Szkoda by było, gdyby coś mu się przytrafiło.

Tymczasem kapelusz nie miał zamiaru pozwalać, żeby coś mu się przytrafiło. W tej chwili spieszył pod Załatany Bęben pod pachą nieco zdezorientowanego, czarno odzianego złodzieja.

Złodziej, jak wkrótce się okaże, był bardzo szczególnym złodziejem. Był artystą złodziejstwa. Inni złodzieje zwyczajnie kradli wszystko, czego nie przybito do podłoża, ale ten złodziej kradł również gwoździe. Wywołał w Ankh liczne skandale, ponieważ szczególnie mocno — i ze zdumiewającymi sukcesami — interesował się przedmiotami nie tylko przybitymi do podłoża, ale też strzeżonymi przez bystrookich strażników w niedostępnych skarbcach. Istnieją artyści, którzy potrafią wymalować cały sufit kaplicy; ten złodziej należał do takich, którzy potrafią go ukraść.

Temu wyjątkowemu złodziejowi przypisywano kradzież wysadzanego klejnotami ofiarnego noża do wypruwania flaków ze świątyni Offiera, Boga-Krokodyla, w samym środku psalmu, i srebrnych podków najlepszego konia patrycjusza, gdy zwierzę zajęte było wygrywaniem wyścigu. Kiedy Gritoller Mimpsey, wiceprzewodniczący Gildii Złodziei, został potrącony na placu targowym, a po powrocie do domu odkrył, że świeżo skradziona garść diamentów zniknęła ze swej kryjówki, wiedział, kogo za to winić[7]. Ten złodziej potrafił przejąć inicjatywę, ukraść całusa i wyjąć człowiekowi słowa z ust.

Mimo to po raz pierwszy złodziej ów ukradł coś, co nie tylko tego zażądało — głosem cichym acz stanowczym — ale też wydało ścisłe i w jakiś sposób nie znoszące sprzeciwu instrukcje, co powinien z tym zrobić.

Właśnie zaczynała się noc, punkt zwrotny roboczego dnia Ankh-Morpork, gdy ci, którzy zarabiają na życie w świetle słońca, udają się na spoczynek, ci zaś, którzy uczciwego dolara zdobywają w zimnym blasku księżyca, właśnie zbierają siły do pracy. Dzień osiągnął ten niewyraźny punkt, kiedy jest już za późno na rozbój, a za wcześnie na włamania.

Rincewind siedział samotnie w zatłoczonej, zadymionej sali i nie zwrócił uwagi na cień, który przemknął nad stołem, ani na złowieszczą postać, która zajęła miejsce naprzeciwko. W tym lokalu złowieszcze postacie nie były niczym wyjątkowym. Załatany Bęben zazdrośnie strzegł swego wizerunku stylowej tawerny o najgorszej reputacji w Ankh-Morpork; wielki troll, pilnujący drzwi, starannie selekcjonował klientów, dbając o takie elementy jak czarne płaszcze, błyszczące oczy, magiczne miecze i tym podobne. Rincewind nigdy się nie dowiedział, jaki los spotykał tych, którzy się nie zakwalifikowali. Może troll ich zjadał.

Kiedy postać przemówiła, gardłowy głos rozległ się z głębi czarnego aksamitnego kaptura obszytego futrem.

— Przepraszam — powiedział głos.

— Nie gniewam się — odparł Rincewind, który osiągnął już taki stan umysłu, że nie mógł się powstrzymać. — Ale pracuję nad tym.

— Szukam maga — wyjaśnił glos. Brzmiał chrapliwie od prób zamaskowania samego siebie, ale znowu, pod Bębnem nie było to nic niezwykłego.

— Jakiegoś konkretnego maga? — spytał ostrożnie Rincewind. Zadając pytania można się wpędzić w kłopoty.

— Takiego, który jest wierny tradycji i który zechce podjąć ryzyko dla wielkiej nagrody — oznajmił inny głos. Zdawało się, że dobiega z okrągłego skórzanego pudła pod pachą przybysza.

— Ach… — mruknął Rincewind. — To zawęża krąg poszukiwań. Czy przewidywana jest niebezpieczna wyprawa do nieznanych i prawdopodobnie groźnych krain?

— W rzeczy samej.

— Spotkania z niezwykłymi stworami? — Rincewind uśmiechnął się.

— Możliwe.

— Niemal pewna śmierć?

— Prawie na pewno.

Rincewind kiwnął głową i sięgnął po kapelusz.

— No cóż, życzę ci szczęścia w poszukiwaniach — rzekł. — Chętnie bym pomógł, ale nie mam zamiaru.

— Co?

— Przykro mi. Sam nie wiem czemu, ale perspektywa pewnej śmierci w obcej krainie, w szponach niezwykłego stwora, jakoś do mnie nie przemawia. Próbowałem, ale nie potrafię zrozumieć, o co w tym chodzi. Każdemu, co mu się należy, a ja zostałem stworzony do nudy.

Wbił kapelusz na głowę i wstał trochę chwiejnie. Dotarł już do schodów wiodących na ulicę, gdy głos za jego plecami oświadczył:

— Prawdziwy mag by nie odmówił.

Mógł iść dalej. Mógł wspiąć się na schody, wyjść na ulicę, wziąć pizzę z klatchiańskiego baru przy Alei Prychnięć, położyć się spać.

Historia świata potoczyłaby się całkiem inaczej i byłaby znacznie krótsza. Ale przynajmniej przespałby noc spokojnie, chociaż na podłodze.

Przyszłość wstrzymała oddech, czekając, aż Rincewind odejdzie.

Nie zrobił tego z trzech powodów. Pierwszym był alkohol. Drugim maleńka iskierka dumy, płonąca w sercu nawet najostrożniejszego tchórza. Natomiast trzecim był głos.

Brzmiał cudownie. Brzmiał wprost jedwabiście.

Sprawa magów i seksu jest skomplikowanym problemem. Ale, jak już niejednokrotnie wskazywano, w największym skrócie sprowadza się do tego: jeśli chodzi o wino, kobiety i śpiew, magowie mogą upijać się do nieprzytomności i zawodzić, ile tylko dusza zapragnie.

Młodym adeptom wyjaśnia się, że praktyka magiczna jest trudna, wymagająca i nie do pogodzenia z nieestetycznymi, ukradkowymi zajęciami. O wiele rozsądniej będzie, tłumaczy się im, jeśli przestaną się martwić tymi sprawami i wezmą się porządnie za „Elementarz okultyzmu”. To zabawne, ale młodych magów wcale to nie satysfakcjonuje. Podejrzewają, że prawdziwym powodem jest fakt tworzenia reguł przez starych magów. O słabej pamięci. Mylą się całkowicie, choć istotnie, prawdziwy powód już dawno uległ zapomnieniu: gdyby magom pozwolono mnożyć się na prawo i lewo, światu groziłoby czarodzicielstwo.

Oczywiście, Rincewind bywał tu i tam, widział to i owo, i zdołał w dużym stopniu pozbyć się studenckich uwarunkowań. Potrafił na przykład spędzić kilka godzin w towarzystwie kobiety bez konieczności wejścia pod zimny prysznic i odetchnięcia świeżym powietrzem. Ale ten głos nawet posąg skłoniłby do zejścia z piedestału, kilku szybkich okrążeń boiska i pięćdziesięciu pompek. Zwykłe „dzień dobry” wypowiedziane tym głosem brzmiałoby Jak zaproszenie do łóżka.

Postać zrzuciła kaptur i wstrząsnęła długimi włosami. Były niemal idealnie białe. A że skórę miała opaloną na złoto, ogólny wygląd trafiał w męskie libido niczym ołowiana rura.

Rincewind zawahał się i stracił doskonałą okazję, by żyć w spokoju. Ze szczytu schodów dobiegł chrapliwy głos trolla:

— Zara, mówiłem chyba, że nie macie tu włazić… Dziewczyna przyskoczyła i wcisnęła w ręce Rincewinda okrągłe skórzane pudło.

— Szybko! Musisz pójść ze mną — rzuciła. — Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo!

— Dlaczego?

— Bo cię zabiję, jeśli nie pójdziesz.

— Tak, ale chwileczkę, w takim przypadku… — protestował słabo Rincewind.

Na schodach stanęło trzech członków osobistej gwardii patrycjusza. Ich przywódca z zadowoleniem rozejrzał się po sali. Uśmiech sugerował, że on jeden miał się cieszyć swoim żartem.

— Niech nikt się nie rusza — zaproponował.

Rincewind usłyszał tupot za plecami — kolejni gwardziści nadchodzili przez tylne drzwi.

Pozostali klienci Bębna znieruchomieli z dłońmi na rękojeściach. Przybysze nie byli zwykłymi miejskimi strażnikami, ostrożnymi i sympatycznie skorumpowanymi. Ci byli chodzącymi zwałami mięśni, przy tym absolutnie nieprzekupnymi, choćby dlatego, że patrycjusz mógłby przelicytować każdego. A poza tym nie zwracali uwagi na nikogo prócz kobiety. Reszta klienteli rozluźniła się i przygotowała do przedstawienia. Być może warto będzie włączyć się do zabawy, kiedy stanie się jasne, która strona wygrywa.

Rincewind poczuł, że ktoś ściska go za rękę.

— Oszalałaś? — syknął. — Chcesz Jemu wchodzić w drogę? Coś świsnęło i w ramieniu sierżanta pojawiła się nagle rękojeść noża. Dziewczyna odwróciła się błyskawicznie i z chirurgiczną precyzją trafiła drobną stopą w krocze pierwszego gwardzisty, który przestąpił próg. W dwudziestu parach oczu stanęły łzy współczucia.

Rincewind przytrzymał swój kapelusz i spróbował zanurkować pod najbliższy stół, jednak dziewczyna trzymała go w żelaznym uścisku. Następny gwardzista, który usiłował atakować, dostał nożem w udo. Potem wydobyła miecz podobny do bardzo długiej igły i uniosła go groźnie.

— Ktoś jeszcze? — zapytała.

Jeden z napastników wymierzył kuszę. Bibliotekarz, siedzący w kucki nad swoim piwem, leniwie wyciągnął rękę — podobną do związanych gumą dwóch kijów od mioteł — i przyłożył mu z lekkiego rozmachu. Bełt odbił się od gwiazdy na kapeluszu Rincewinda i trafił w ścianę obok szacownego sutenera, siedzącego o dwa stoły dalej. Jego ochroniarz rzucił nożem, o włos chybiając pewnego złodzieja na drugim końcu sali. Ten chwycił ławę i walnął nią w dwóch gwardzistów, którzy potrącili najbliższych pijących. Potem sytuacja rozwinęła się jakoś naturalnie i wkrótce wszyscy już walczyli, żeby się wyrwać, uciec albo wyrównać rachunki.

Rincewind poczuł, że jest nieustępliwie wciągany za bar. Właściciel siedział na swoich workach pieniędzy pod ladą, z dwoma maczetami skrzyżowanymi na kolanach, i przy drinku rozkoszował się chwilą spokoju. Od czasu do czasu krzywił się tylko, słysząc trzask łamanych mebli.

Zanim stracił z oczu salę, Rincewind zdążył jeszcze zobaczyć bibliotekarza. Orangutan wyglądał co prawda jak owłosiony gumowy worek pełen wody, ale wagą i zasięgiem ramion nie ustępował nikomu w tawernie. W tej chwili siedział na ramionach strażnika i z pewnymi sukcesami próbował odkręcić mu głowę.

Rincewinda bardziej zaniepokoił fakt, że jest wciągany na Piętro.

— Droga pani — odezwał się z desperacją w głosie. — Co pani zamierza uczynić?

— Czy jest tam wyjście na dach?

— Tak. Co znajduje się w tym pudle?

— Pssst!

Zatrzymała się na zakręcie brudnego korytarza, sięgnęła do sakiewki u pasa i rozsypała po podłodze za sobą garść niewielkich metalowych obiektów. Każdy z nich wykonany był z czterech gwoździ zlutowanych razem tak, że jakkolwiek by nie upadły, jeden zawsze sterczał do góry.

Krytycznie przyjrzała się najbliższym drzwiom.

— Nie masz przypadkiem przy sobie czterech stóp linki? — spytała rozmarzona. Wyjęta jeszcze jeden nóż i podrzucała go w dłoni.

— Raczej nie — odparł słabym głosem Rincewind.

— Szkoda. Skończyła mi się. No dobrze, chodźmy.

— Dlaczego? Ja przecież nic nie zrobiłem! Podeszła do okna, pchnęła okiennice i przystanęła z nogą na parapecie.

— Doskonale — rzuciła przez ramię. — Zostań więc i wytłumacz to gwardzistom.

— Dlaczego cię ścigają?

— Nie wiem.

— Niemożliwe! Musi być jakiś powód.

— Och, jest mnóstwo powodów. Po prostu nie wiem, o który im chodzi. Idziesz czy nie?

Rincewind zawahał się. Osobista gwardia patrycjusza nie była szeroko znana ze swego odpowiedzialnego podejścia do utrzymywania porządku wśród miejscowej społeczności; zwykle woleli odrąbywać z tej społeczności niewielkie kawałki. Wśród obiektów, których nie aprobowali, znajdowali się, hm… wszyscy ludzie żyjący w tym samym universum. Ucieczka przed nimi zostanie pewnie uznana za ciężkie przestępstwo.

— Myślę, że chyba z tobą pójdę — oznajmił rycersko. — Młoda dziewczyna nie powinna samotnie chodzić po mieście.


Marznąca mgła zasnuła ulice Ankh-Morpork. Pochodnie ulicznych straganów wyglądały jak niewielkie żółte aureole wśród mętnych oparów. Dziewczyna wyjrzała za róg.

— Zgubiliśmy ich — oznajmiła. — Przestań się trząść. Nic ci już nie grozi.

— Chcesz powiedzieć, że zostałem sam na sam z żeńskim maniakalnym mordercą? Doskonale.

Odprężyła się i uśmiechnęła do niego.

— Obserwowałam cię. Jeszcze godzinę temu obawiałeś się, że twoja przyszłość będzie nudna i nieciekawa.

— Chcę, żeby była nudna i nieciekawa — odparł Rincewind z goryczą. — Boję się, że będzie krótka.

— Odwróć się — poleciła, skręcając w ciemny zaułek.

— Nigdy w życiu.

— Zamierzam zdjąć ubranie.

Rincewind odwrócił się błyskawicznie, czerwony jak burak. Za sobą usłyszał szelest, owionął go zapach…

— Możesz się już obejrzeć — zezwoliła po chwili. Nie obejrzał się.

— Nie martw się. Włożyłam inne.

Otworzył oczy. Dziewczyna miała na sobie skromną suknię z białej koronki z pięknymi bufiastymi rękawami. Otworzył usta. Z absolutną wyrazistością uświadomił sobie, że do tej chwili jego kłopoty były proste, dziecinne… Nic, z czego nie potrafiłby się wyłgać, gdyby tylko dano mu szansę, albo przynajmniej chwilę przewagi w ucieczce. Mózg zaczął wysyłać pilne wiadomości do mięśni przygotowując je do biegu, zanim jednak dotarły do celu, znowu chwyciła go za rękę.

— Nie wiem, czemu jesteś taki nerwowy — powiedziała słodko. — Chodź, przyjrzyjmy się temu…

Zdjęta wieko z pudła tkwiącego w zdrętwiałych dłoniach Rincewinda i wyjęła kapelusz nadrektora.

Oktaryny zajaśniały wszystkimi ośmioma barwami widma, stwarzając w zamglonej alei wizję, dla realizacji której środkami nie magicznymi trzeba by zaangażować doświadczonego eksperta od efektów specjalnych i wyposażyć go w całą baterię gwiaździstych filtrów. Kiedy uniosła go w górę, rozbłysnął mgławicą kolorów, jakie niewielu ludzi ma szansę legalnie oglądać.

Rincewind osunął się na klęczki.

Spojrzała na niego zdziwiona.

— Kolana ci zmiękły?

— To… to ten kapelusz. To kapelusz nadrektora! — wykrztusił z trudem Rincewind. Oczy mu błysnęły. — Ukradłaś go! — wykrzyknął.

Poderwał się i sięgnął do błyszczącego ronda.

— To tylko kapelusz.

— Oddaj mi go natychmiast! Kobietom nie wolno go dotykać! Należy do magów!

— Czemu się tak irytujesz?

Rincewind otworzył usta. Rincewind zamknął usta.

Chciał powiedzieć: czy nie rozumiesz, że to kapelusz nadrektora? Noszony jest przez głowę wszystkich magów, to znaczy na głowie głowy wszystkich magów, nie, metaforycznie rzecz ujmując noszony jest przez wszystkich magów, przynajmniej potencjalnie, i każdy mag pragnie go włożyć, to symbol zorganizowanej magii, szczyt kariery, cel, wszystko, co znaczy dla każdego maga…

I tak dalej. Już pierwszego dnia na Uniwersytecie Rincewind miał wykład o kapeluszu i wiadomości zapadły w jego chłonny umysł niczym ołowiany ciężarek w galaretę. Niewielu rzeczy na świecie był pewien, ale przynajmniej tego, że kapelusz nadrektora jest bardzo ważny. Może nawet magom potrzebna jest w życiu odrobina magii.

Rincewindzie, odezwał się kapelusz.

Rincewind spojrzał na dziewczynę.

— Przemówił do mnie!

— Taki głos w głowie?

— Tak!

— Do mnie też się odzywał.

— Ale wiedział, jak mam na imię!

Pewnie, ze mierny, durniu jeden. W końcu jesteśmy magiczni.

Głos był nie tylko tkaninowy. Miał również dziwnie chóralne brzmienie, jakby mnóstwo głosów mówiło równocześnie i niemal idealnie równo.

Rincewind opanował się.

— O wielki i wspaniały kapeluszu — zaczął pompatycznie. — Poraź tę zuchwałą dziewczynę, która miała czelność, nie, miała…

Zamknij się, dobrze? Ukradła nas, ponieważ jej to poleciliśmy. I zdążyła w ostatniej chwili.

— Ale przecież ona… — Rincewind zająknął się. — Ona jest żeńskiego rodzaju… — wymamrotał.

Tak jak twoja matka.

Niby tak, ale moja matka uciekła, zanim się urodziłem — mruknął Rincewind.

Ze wszystkich marnych tawern w całym mieście, do których mogłaś wejść, weszłaś akurat do tej, poskarżył się kapelusz.

— Nie mogłam znaleźć innego maga — wyjaśniła dziewczyna. — A ten wyglądał odpowiednio. Miał „Maggus” wypisane na kapeluszu i w ogóle.

Nie wierz we wszystko, co przeczytasz. Zresztą teraz już za późno. Zostało nam niewiele czasu.

Zaraz, zaraz wtrącił nerwowo Rincewind. — Co się właściwie dzieje? Sam chciałeś, żeby cię ukradła? Dlaczego niewiele czasu nam zostało? — Oskarżycielskim gestem wyciągnął rękę i wskazał kapelusz. — A poza tym nie możesz tak sobie pozwalać się ukraść! Powinieneś znajdować się… na głowie nadrektora. Wieczorem odbywa się ceremonia, sam miałem tam być…

Cos strasznego dzieje się na Uniwersytecie. Jest niezwykle ważne, abyśmy tam nie wracali. Rozumiesz ? Musicie zabrać nas do Klatchu, gdzie żyje ktoś odpowiedni, by nas włożyć.

Dlaczego?

W glosie było coś niezwykłego, uznał Rincewind. Nieposłuszeństwo wydawało się niemożliwe, jakby słowa przedstawiały niewzruszone przeznaczenie. Gdyby ten głos kazał mu skoczyć w przepaść, byłby już pewnie w połowie drogi, zanim przyszłoby mu do głowy, żeby zaprotestować.

Zbliża się zguba całej magii.

Rincewind rozejrzał się niepewnie.

— Dlaczego? — zapytał.

Świat się kończy.

Co, znowu?

Nie przesadzamy, dodał smętnie kapelusz. Tryumf Lodowych Gigantów, Apokralipsa, Podwieczorek Bogów i cała reszta.

Możemy temu zapobiec?

Przyszłość w tym względzie jest niepewna.

Z twarzy Rincewinda powoli znikał wyraz stanowczej grozy.

— To jakaś zagadka — domyślił się.

Może będzie łatwiej, jeśli zrobisz, czego się od ciebie wymaga i nie będziesz się starał rozumieć, odparł kapelusz. Młoda kobieto, włożysz nas z powrotem do pudła. Już wkrótce będzie nas poszukiwać bardzo wielu ludzi.

Zaraz, momencik — wtrącił Rincewind. — Widywałem cię i przecież od lat i nigdy nie słyszałem, żebyś mówił.

Nie mieliśmy nic, co należałoby powiedzieć.

Rincewind kiwnął głową. To brzmiało rozsądnie.

— Może wepchnij go do pudła i chodźmy stąd — zaproponowała dziewczyna.

— Trochę szacunku, panienko — rzeki z godnością Rincewind. — Tak się składa, że zwracasz się do symbolu pradawnej magii.

— Więc ty go nieś.

— Zaczekaj — zawołał, maszerując w ślad za dziewczyną. Minęli kilka alejek, przekroczyli wąską ulicę i wkroczyli w zaułek między parą domów pochylających się do siebie tak pijacko, że ich górne piętra się stykały. Zatrzymała się.

— Słucham? — rzuciła.

— Jesteś tym tajemniczym złodziejem, prawda? — zapytał. — Wszyscy o tobie mówią. Podobno umiesz wynieść coś nawet z zamkniętych skarbców i w ogóle. Inaczej sobie ciebie wyobrażałem…

— Doprawdy? — spytała zimno. — A jak?

— No więc jesteś… niższa.

— Daj spokój.

Uliczne latarnie, w tej części miasta i tak niezbyt popularne, zniknęły zupełnie. Otaczała ich czujna ciemność.

— Chodźmy — powiedziała. — Czego się boisz? Rincewind nabrał tchu.


— Morderców, rabusiów, złodziei, zamachowców, kieszonkowców, rzezimieszków, zbójców, łupieżców, szmuglerów, gwałcicieli i włamywaczy — wyrzucił z siebie. — Przecież wchodzimy na Mroki![8]

— Owszem, ale za to nie będą nas tutaj szukać.

— Ależ będą. Przyjdą za nami, tyle że już nie wyjdą. My też nie.

Rozumiesz, taka piękna kobieta jak ty… Nawet nie chcę o tym myśleć. Niektórzy z tutejszych mieszkańców…

— Przecież będziesz mnie bronił — odparła.

Rincewind miał wrażenie, że o kilka ulic dalej słyszy czyjeś kroki.

A wiesz. — westchnął. — Domyślałem się, że to powiesz. Po tych groźnych zaułkach mężczyzna musi maszerować bez wahania. A w niektórych może się puścić biegiem.


W tę mglistą wiosenną noc na Mrokach jest tak czarno, że w ciemności nie dałoby się czytać opisu wędrówki Rincewinda przez złowieszcze uliczki. Deskryptywny fragment wzniesie się zatem ponad poziom ozdobnych dachów i las poskręcanych kominów, by podziwiać kilka migotliwych gwiazd, których blask zdołał przebić kłęby mgły. Postara się ignorować dobiegające z dołu dźwięki: tupot nóg, świsty, trzaski, jęki, zduszone krzyki. Możliwe, że jakieś dzikie zwierzę spaceruje po Mrokach, po dwóch tygodniach głodowej diety.

Niedaleko centrum Mroków — w regionie, którego dokładnych map nigdy nie wykreślono — znajduje się niewielki dziedziniec. Tutaj przynajmniej wiszą na murach pochodnie, choć światło, jakie rzucają, jest światłem samych Mroków: groźne, poczerwieniałe, ciemne u swego jądra.

Rincewind wtoczył się na dziedziniec i oparł ciężko o mur. Tuż za nim stanęła w rdzawym blasku dziewczyna; podśpiewywała coś pod nosem.

— Nic ci nie jest? — zapytała.

— Nurrghnie — odparł Rincewind.

— Słucham?

— Ci ludzie — wybełkotał. — No wiesz, to jak kopnęłaś go w… I jak złapałaś tamtych za… I kiedy dźgnęłaś tamtego prosto w… Kim ty jesteś?

— Mam na imię Conena.

Przez chwilę Rincewind przyglądał się jej tępo.

— Przykro mi — stwierdził. — Jakoś sobie nie przypominam.

— Przyjechałam tu niedawno.

— Rzeczywiście. Nie podejrzewałem, żebyś pochodziła z tych okolic. Coś bym słyszał.

— Wynajęłam tu kwaterę. Może wejdziemy?

Rincewind zerknął na nierówny drąg, ledwie widoczny w mglistym świetle skwierczących pochodni. Informował, że gospoda za niskimi drzwiczkami nazywa się „Pod Łbem Trolla”.

Można by sądzić, że Załatany Bęben — scena niegodnych zajść sprzed godziny — to nędzna, podejrzana tawerna. Tymczasem jest to tawerna znana ze swojej złej reputacji. Jej klienci posiadają swoją szorstką dumę. Mogą spokojnie wymordować się nawzajem, jak równi równych, ale nie robią tego złośliwie. Dziecko mogłoby wejść do środka i kupić szklankę lemoniady, ryzykując tylko, że dostanie w ucho, kiedy matka usłyszy jego wzbogacone słownictwo. W spokojne noce, kiedy właściciel był pewien, że bibliotekarz nie przyjdzie, podobno stawiał nawet na barze miseczki fistaszków.

„Łeb Trolla” był bagnem zupełnie innej barwy. Jego klienci, gdyby poprawili się, umyli i ogólnie zmienili swój wizerunek nie do poznania, mogliby — ale nie na pewno — uchodzić za najgorsze męty ludzkiego rodzaju. A na Mrokach męt to męt.

Przy okazji: ten przedmiot na drągu to nie szyld. Kiedy już postanowili nazwać gospodę „Pod Łbem Trolla”, to nie dla żartów.

Czując mdłości, przyciskając do piersi mrukliwe pudło na kapelusz, Rincewind wszedł do środka.

Cisza. Omotała ich niemal tak gęsta, jak dym z dziesiątka substancji, które gwarantowały przerobienie na ser każdego normalnego mózgu. Przez zasłonę dymu spoglądały na nowo przybyłych podejrzliwe oczy.

Para kości zagrzechotała i znieruchomiała na stole. Zdawało się, że dźwięk ten jest bardzo głośny. Prawdopodobnie nie pokazały szczęśliwej liczby Rincewinda.

Podążając za pełną godności, drobną postacią Coneny, świadom był spojrzeń kilkudziesięciu klientów. Zerknął na boki; zobaczył złowrogie oblicza mężczyzn, którzy szybciej by go zabili niż pomyśleli, a nawet przyszłoby im to z większą łatwością.

Tam, gdzie przyzwoita tawerna miałaby bar, tu stał tylko rząd grubych czarnych butelek i parę wielkich beczek na kozłach pod ścianą.

Cisza zaciskała się jak gumowa opaska. Lada chwila, pomyślał, Rincewind…

Potężny, gruby mężczyzna, ubrany jedynie w futrzaną kamizelę i skórzaną przepaskę, odsunął stołek, podniósł się i mrugnął chytrze do kolegów. Kiedy otworzył usta, przypominały obrębioną czarną dziurę.

— Szukasz chłopa, maleńka? — zapytał. Przyjrzała mu się.

— Proszę dać mi spokój.

Wąż śmiechów przesunął się po sali. Usta Coneny zamknę się niczym skrzynka na listy.

— Ho ho — bulgotał grubas. — To dobrze. Lubię takie zadziorne…

Dłoń Coneny poruszyła się nagle. Zmieniła się w jasną smugę zatrzymującą się tutaj… i tutaj… Po kilku sekundach głębokiego zdumienia napastnik stęknął cicho i bardzo powoli osunął się na podłogę.

Rincewind cofnął się, gdyż wszyscy obecni w gospodzie pochylili się do przodu. Instynkt kazał mu uciekać, ale wiedział, że ten instynkt natychmiast doprowadziłby go do zguby. Na zewnątrz czaiły się Mroki. Cokolwiek go teraz czeka, przydarzy się tutaj. Nie była to pocieszająca myśl.

Czyjaś dłoń zasłoniła mu usta. Dwie inne wyrwały z rąk pudło. Conena wyminęła go i, unosząc suknię, trafiła zgrabną stopą w cel tuż przy pasie Rincewinda. Ktoś jęknął mu do ucha i upadł. Dziewczyna zakręciła się z gracją, chwytając po drodze dwie butelki, odbijając im denka o półkę i nieruchomiejąc z wysuniętymi do przodu nierównymi krawędziami szkła. Morporskie sztylety, jak je nazywano w ulicznej gwarze.

Widząc je, klientela „Łba Trolla” straciła zainteresowanie.

— Ktoś porwał kapelusz — wymamrotał Rincewind przez zaschnięte wargi. — Uciekli tylnymi drzwiami.

Spojrzała gniewnie i skoczyła do wyjścia. Bywalcy „Łba” rozstąpili się przed nią odruchowo, niczym rekiny rozpoznające pobratymca. Rincewind pomknął jej śladem, nie czekając, aż podejmą decyzję w jego sprawie.

Wybiegli w sąsiedni zaułek i popędzili przed siebie. Rincewind starał się dotrzymać kroku Conenie; ludzie biegnący za nią często wpadali na ostre przedmioty. A nie był pewien, czy będzie pamiętać, że jest po jej stronie, niezależnie od tego, która to strona.

Padała rzadka, niepewna mżawka. Na końcu zaułka coś jaśniało słabym, błękitnym światłem.

— Czekaj!

Przerażenie w głosie Rincewinda wystarczyło, by zwolniła.

— Co się dzieje?

— Dlaczego się zatrzymał?

— Zapytam go — oznajmiła stanowczo.

— Dlaczego jest obsypany śniegiem? Zatrzymała się, wsparta dłońmi pod boki i niecierpliwie tupała nogą o mokre kamienie.

— Rincewindzie, znam cię dopiero od godziny i jestem zdumiona, że przeżyłeś tak długo.

~ Tak… Ale jednak przeżyłem, prawda? Mam do tego talent. Pytaj kogokolwiek. Jestem nałogowcem.

— Nałogowcem czego?

— Życia. Przyzwyczaiłem się bardzo wcześnie. A teraz nie chcę rezygnować, nie chcę, żeby ktoś mi je zabrał. To zwyczajnie nie wypada.

Conena obejrzała się na postać złodzieja, otoczonego błękitną aurą. Wydawało się, że patrzy na coś, co trzyma w rękach.

Śnieg opadał mu na ramiona jak ciężki łupież. Śmiertelny łupież. Rincewind miał instynkt w takich sprawach i żywił głębokie podejrzenie, że człowiek ten odszedł tam, gdzie nie pomoże mu żaden szampon.

Podeszli bliżej, trzymając się blisko wilgotnego muru.

— Jest w nim coś dziwnego — przyznała po chwili.

— Chodzi ci o to, że ma osobistą zamieć?

— Ale chyba mu to nie przeszkadza. Uśmiecha się.

— Sztywny uśmiech, można by powiedzieć.

Obwieszona soplami dłoń mężczyzny zdejmowała z pudła wieko, a oktaryny świeciły jasno prosto w parę chciwych oczu, grubo już pokrytych szronem.

— Znasz go? — spytała Conena. Rincewind wzruszył ramionami.

— Widziałem go parę razy — mruknął. — Nazywają go Larry Lis, Fezzy Gronostaj czy jakoś tak. W każdym razie jakiś gryzoń. Po prostu kradnie różne rzeczy. Jest nieszkodliwy.

— Wygląda na bardzo zmarzniętego. — Conena zadrżała.

— Przypuszczam, że odszedł do cieplejszego miejsca. Nie sądzisz, że powinniśmy zamknąć pudło?

Teraz nic już wam nie grozi, zabrzmiał z wnętrza pudła głos kapelusza. Tak zginą wszyscy nieprzyjaciele magii.

Rincewind nie miał zamiaru ufać tym słowom.

— Przydałoby się coś do zasunięcia wieka — stwierdził. — Nóż albo coś takiego… Nie masz przypadkiem?

— Odwróć się — ostrzegła Conena.

Coś zaszeleściło, zapachniały perfumy.

— Już możesz patrzeć.

Wręczyła Rincewindowi dwunastocalowy nóż. Wziął go ostrożnie. Na klindze błyszczały drobne cząsteczki metalu.

— Dziękuję. — Odwrócił się. — Nie będzie ci potrzebny?

— Mam więcej.

— Nie wątpię.

Ostrożnie wyciągnął rękę. Zbliżając się do pudła, ostrze pobielało i zaczęło parować. Rincewind jęknął cicho, gdy chłód dotarł do dłoni — palący, kłujący chłód, płynący wzdłuż ramienia i szturmujący umysł. Mag zmusił zdrętwiałe palce do działania i z wielkim wysiłkiem pchnął wieko czubkiem noża.

Blask przygasł. Śnieg zmienił się w deszcz, potem w lekką mżawkę.

Conena wyjęła pudło z zamarzniętych rąk.

— Szkoda, że nic dla niego nie możemy zrobić. Jakoś nieładnie tak go tutaj zostawiać.

— Nie będzie mu to przeszkadzać — zapewnił Rincewind z przekonaniem.

— Tak… Ale moglibyśmy przynajmniej oprzeć go o mur. Albo co…

Rincewind skinął głową i chwycił zamarzniętego złodzieja za ozdobione soplami ramię. Ten wyśliznął się i upadł na kamienie bruku.

I roztrzaskał się na kawałki.

— Oj — powiedziała.

Jakiś hałas dobiegł z końca zaułka, od strony tylnych drzwi „Łba Trolla”. Rincewind poczuł, że wyrwano mu nóż z ręki, a potem ten sam nóż przefrunął koło jego ucha po płaskiej trajektorii, kończącej się we framudze o dziesięć sążni od nich. Wysunięta zza drzwi głowa cofnęła się pospiesznie.

— Lepiej już chodźmy — rzuciła Conena. — Czy możemy się gdzieś ukryć? Może u ciebie?

— Zwykle sypiam na Uniwersytecie — wyjaśnił Rincewind, goniąc ją truchtem.

Nie. wolno wam wracać na Uniwersytet, oznajmił kapelusz z głębin swojego pudla. Rincewind przytaknął obojętnie. Ten pomysł i tak niezbyt mu się podobał.

— Zresztą, nie wpuszczają tam kobiet po zmroku.

— A przed zmrokiem?

— Też nie.

Conena westchnęła.

— To głupie. Co właściwie wy, magowie, macie do kobiet? Rincewind zmarszczył brwi.

— Właśnie nic nie powinniśmy mieć do kobiet. Na tym cala rzecz polega.


Posępne szare mgły kłębiły się w dokach Morpork, ściekały kroplami z olinowania, zwijały się wokół pijanych dachów, czaiły w zaułkach. Niektórzy uważali, że nocą doki są jeszcze bardziej niebezpieczne od Mroków. Dwaj rabusie, drobny złodziejaszek i jeszcze ktoś, kto po prostu puknął Conenę w ramię, zdążyli się już o tym przekonać.

— Czy pozwolisz zadać sobie pytanie? — odezwał się Rincewind,przestępując nad nieszczęśliwym przechodniem, zwiniętym w kłębek wokół swojego osobistego cierpienia.

— Słucham.

— Rozumiesz, nie chciałbym cię urazić.

— Słucham.

— Rzecz w tym, że trudno nie zauważyć…

— Tak?

— Dość dziwnie traktujesz obcych ludzi. — Rincewind uchyli się, ale nic groźnego nie nastąpiło.

— Co ty tam robisz na dole? — spytała zgryźliwie Conena.

— Przepraszam.

— Wiem, co sobie myślisz. Nic nie poradzę, mam to po ojcu.

— A kim on był? Cohenem Barbarzyńcą? — Rincewind uśmiechnął się, by pokazać, że to tylko żart. A przynajmniej desperacko wykrzywił wargi w półksiężyc.

— Nie ma w tym nic zabawnego, magu.

— Co?

— To przecież nie moja wina. Rincewind bezgłośnie poruszał ustami.

— Przepraszam — wykrztusił wreszcie. — Ale czy dobrze zrozumiałem? Cohen Barbarzyńca naprawdę jest twoim ojcem?

— Tak. — Dziewczyna spojrzała z ukosa. — Każdy przecież musi mieć ojca. Nawet ty, jak sądzę. Wyjrzała za róg.

— Nikogo. Możemy iść — rzuciła, a potem, kiedy szli już po mokrym bruku, podjęła: — Przypuszczam, że twój ojciec był magiem?

— Nie sądzę. Magom nie wolno zakładać rodzin. — Zawahał się. Znał Cohena, był nawet gościem na którymś z jego wesel, kiedy żenił się z dziewczyną w wieku Coneny. Cohen, można powiedzieć, każdą godzinę wypychał minutami. — Wielu ludzi chciałoby mieć coś po Cohenie. Wiesz, był najwspanialszym wojownikiem, najsprytniejszym złodziejem, umiał…

— Wielu mężczyzn, z pewnością — burknęła Conena. Przystanęła i oparła się o mur. — Jest takie długie słowo… Zdradziła mi je pewna czarownica. Nie mogę sobie przypomnieć… Wy, magowie, znacie się na długich słowach.

Rincewind poszukał w pamięci długich słów.

— Marmolada? — spróbował. Z irytacją potrząsnęła głową.

— Oznacza, że bierzesz coś od rodziców. Rincewind zmarszczył brwi. W kwestii rodziców nie był najlepiej zorientowany.

— Kleptomania? Recydywista? — zaryzykował.

— Zaczyna się na D.

— Dalekowzroczność?

— Dziedyczność — oznajmiła Conena. — Czarownica mi to wytłumaczyła. Moja matka była tancerką w świątyni jakiegoś obłąkanego boga, a ojciec ją uratował i… i przez jakiś czas byli razem. Mówią, że po niej mam twarz i figurę.

— Bardzo piękne — stwierdził Rincewind z beznadziejną galanterią.

Zarumieniła się.

— Może i tak… Ale po nim mam ścięgna, na których można by zacumować łódź, refleks węża na gorącej blasze, potworną chęć wykradania obiektów i to straszne uczucie, że kiedy tylko kogoś spotykam, powinnam trafić go nożem w oko z dziewięćdziesięciu stóp. I umiem — dodała z odcieniem dumy w glosie.

— Do licha…

— To zniechęca do mnie mężczyzn.

— Trudno się dziwić — przyznał Rincewind słabym głosem.

— Rozumiesz, kiedy się dowiadują, trudno chłopaka przy sobie zatrzymać.

— Chyba że za gardło…

— Nie ma czasu zbudować podstawy trwałego związku.

— Nie. Rzeczywiście — zgodził się Rincewind. — Ale masz świetne podstawy, żeby zostać sławnym barbarzyńskim rabusiem.

— Ale nie żeby zostać fryzjerką — odparła Conena.

— Aha.

Wpatrywali się w mgłę.

— Naprawdę fryzjerką? — upewnił się Rincewind. Conena westchnęła.

— Nie istnieje chyba odpowiednia klientela dla barbarzyńskie| fryzjerki — stwierdził Rincewind. — Nikt chyba nie miałby ochot na mycie i ścięcie głowy.

— A za każdym razem, kiedy widzę zestaw do manicure, ogarnia mnie potworne pragnienie, żeby rąbać dookoła dwuręcznym nożem do skórek — wyznała Conena. — To znaczy mieczem.

Rincewind westchnął.

— Wiem, jak to jest — pocieszył ją. — Sam chciałem być magiem.

— Przecież jesteś magiem.

— No tak, ale…

— Cisza!

Rincewind został nagle przyciśnięty do muru, gdzie strużka skondensowanej mgły w nie wyjaśniony sposób zaczęta mu ściekać po szyi. Szeroki nóż do rzutów tajemniczo pojawił się w dłoni Coneny, która przyczaiła się niczym dzikie zwierzę z dżungli, albo — co gorsza — dzika kobieta z dżungli.

— Co… — zaczął Rincewind.

— Zamknij się! — syknęła. — Coś tu idzie!

Wyprostowała się, płynnym ruchem obróciła na jednej nodze i cisnęła nożem.

Rozległ się pojedynczy, głuchy, drewniany stuk.

Conena patrzyła nieruchomo. Przynajmniej raz jej bohaterska krew, która płynęła w żyłach, topiąc wszelkie szansę na spokojne życie i różowy fartuszek, nie wiedziała, co podpowiedzieć.

— Właśnie zabiłam drewniany kufer — oznajmiła Conena.

Rincewind wyjrzał zza rogu.

Bagaż stał na mokrym bruku, z nożem drżącym jeszcze w wieku, i patrzył na nią. Potem nieco zmienił pozycję, małe nóżki poruszyły się w złożonym kroku tanga, i spojrzał na Rincewinda. Bagaż nie miał żadnych rysów twarzy, jeśli nie liczyć zamka i pary zawiasów, ale umiał się wpatrywać lepiej niż stado iguan. Mógłby wytrzymać pojedynek na spojrzenia ze szklanookim posągiem. A jeśli chodziło o wygląd zdradzonego nieszczęśnika, Bagaż mógłby zapędzić z powrotem do klatki przeciętnego kopniętego spaniela. Z boków sterczało mu kilka grotów strzał i połamanych mieczy.

— Co to jest? — szepnęła Conena.

— To tylko Bagaż — odparł znużonym tonem Rincewind.

— Jest twoją własnością?

— Właściwie nie. Częściowo.

— Czy jest niebezpieczny?

Bagaż znowu się przemieścił i spojrzał na nią.

— W tej kwestii są dwie szkoły — odparł Rincewind. — Niektórzy uważają, że jest niebezpieczny. Inni sądzą, że jest bardzo niebezpieczny. A co ty o tym myślisz?

Bagaż odrobinę uchylił wieko.

Bagaż zrobiony jest z drewna myślącej gruszy, rośliny tak magicznej, że na Dysku niemal wymarłej. Przetrwała w jednym czy dwóch miejscach. Przypomina wierzbówkę, tyle że zamiast w lejach bombowych, wyrasta w miejscach, które przetrwały potężne wyładowania magiczne. Tradycyjnie robi się z niej laski magów.

Wśród jego magicznych własności była również całkiem prosta i oczywista: za swoim adoptowanym właścicielem podążał wszędzie. Nie „wszędzie” w jakimś konkretnym układzie wymiarów, kraju, wszechświecie czy życiu. Wszędzie. Pozbyć się Bagażu było mniej więcej tak łatwo, jak pozbyć się kataru. I było to równie, może nawet bardziej, nieprzyjemne.

Ponadto Bagaż ochraniał swojego właściciela. Trudno byłoby opisać jego stosunek do reszty stworzenia, zacząć jednak można od określenia „piekielna złośliwość”, a potem posuwać się dalej.

Conena patrzyła na wieko. Bardzo przypominało usta.

— Sądzę, że wybrałabym „śmiertelnie niebezpieczny” — orzekła.

— Lubi chrupki — oświadczył Rincewind. Po czym dodał: — Nie, to może za mocno powiedziane. Zjada chrupki.

— A co z ludźmi?

— Ludzi też. Jak dotąd z piętnastu.

— Byli dobrzy czy źli?

— Myślę, że po prostu martwi. Zajmuje się też praniem. Wkłada mu się do środka ubranie, a potem wyjmuje się czyste i wyprasowane.

— I poplamione krwią?

— A wiesz, to właśnie jest zabawne — zauważył Rincewind.

— Zabawne? — powtórzyła Conena, nie spuszczając wzroku z Bagażu.

— Tak. Ponieważ, rozumiesz, wnętrze nie zawsze jest takie samo. Istnieje tak jakby wielowymiarowo i…

— A jak traktuje kobiety?

— Nie jest wybredny. W zeszłym roku zjadł nawet księgę zaklęć. Przez trzy dni chodził osowiały, a potem ją wypluł.

— To okropne… — Conena cofnęła się nieco.

— A tak — zgodził się Rincewind. — Bez wątpienia.

— Chodzi mi o to, jak się gapi!

— Dobrze mu to wychodzi, prawda?

Musimy płynąć do Klatchu, zabrzmiał głos z pudła. Jedna z tych łodzi będzie odpowiednia. Zarekwirujcie ją.

Rincewind zerknął na niewyraźne, spowite mgłą kształty pod wznoszącym się wysoko lasem masztów. Tu i tam lampa pozycyjna wytwarzała rozmytą w mroku kulę światła.

— Trudno się sprzeciwić, co? — spytała współczująco Conena.

— Właśnie próbuję — odparł Rincewind. Krople potu błyszczały mu na czole.

— Wejdź na pokład, nakazał kapelusz. Stopy Rincewinda poruszyły się wbrew woli właściciela.

— Dlaczego mi to robisz? — jęknął.

Ponieważ nie mam wyboru. Wierz mi, gdybym mógł znaleźć maga ósmego stopnia, wybrałbym jego. Nie wolno mnie wkładać!

Dlaczego nie? Jesteś kapeluszem nadrektora.

I poprzez mnie przemawiają wszyscy nadrektorzy, jacy żyli na tym świecie — to ja jestem Uniwersytetem. Ja jestem Sztuka. Jestem symbolem magii opanowanej przez ludzi… I nie pozwolę, zęby mnie nosił czarodziciel.

Nie może być więcej czarodzicieli. Świat jest zbyt zużyty, żeby sobie pozwolić na czarodzicielstwo.

Conena odchrząknęła.

— Zrozumiałeś coś z tego? — spytała niepewnie.

— Zrozumiałem trochę, ale w to nie uwierzyłem — odparł Rincewind. Jego stopy tkwiły w miejscu, jakby wrośnięte w chodnik.

Nazwali mnie figureluszem. Głos wręcz ociekał sarkazmem. Grubi magowie, którzy zdradzają wszystko, czym był Uniwersytet, i jeszcze nazwali mnie figureluszem! Rincewindzie, nakazuje ci. I pani, madam. Służcie mi dobrze, a spełnię wasze najskrytsze pragnienia.

— Jak możesz spełnić moje najskrytsze pragnienie, skoro świat, ma się skończyć?

Kapelusz chyba się zastanawiał. A nie masz przypadkiem najskrytszego pragnienia, które da się spełnić w parę minut?

A właściwie jak możesz czarować? Jesteś tylko… — Rincewind nie dokończył.

Ja JESTEM magią. Prawdziwą magią. Poza tym nie można przez dwa tysiące lat dać się nosić największym magom świata, żeby się nie nauczyć tego czy owego. Ale do rzeczy. Musimy uciekać. Oczywiście z godnością.

Rincewind spojrzał żałośnie na Conenę. Ta wzruszyła ramionami.

— Mnie nie pytaj — rzekła. — To mi wygląda na przygodę, a obawiam się, że jestem na nie skazana. Oto dziedyczność w działaniu[9].

— Ale ja sobie z nimi nie radzę! Możesz mi wierzyć, przeżyłem, ich już dziesiątki! — zawodził Rincewind.

Ach… doświadczenie, pochwalił kapelusz.

— Wcale nie. Jestem okropnym tchórzem i zawsze uciekam. — pierś Rincewinda zafalowała gwałtownie. — Niebezpieczeństwo patrzyło mi prosto w kark chyba… no, setki razy!

Nie chcę, żebyś narażał się na niebezpieczeństwo.

To świetnie.

Chcę, żebyś się od niebezpieczeństwa oddalił.

Rincewind oklapł.

— Dlaczego ja? — jęknął.

Dla dobra Uniwersytetu. Dla honoru wszystkich magów. Dla przyszłości świata. Dla spełnienia pragnień swego serca. I dlatego, że jeśli odmówisz, zamrożę cię żywcem.

Rincewind odetchnął niemal z ulgą. Nie znał się na przekupstwie, kuszeniu czy apelach do lepszych stron natury. Ale groźby… Na groźbach znal się doskonale. Wobec gróźb wiedział przynajmniej, na czym stoi.


W dzień Pomniejszych Bóstw słońce wzeszło nad światem Dysku podobne do nie dogotowanego jaja. Mgły oplotły Ankh-Morpork wstęgami srebra i złota-wilgotne, ciepłe, bezgłośne. Gdzieś w dali, na równinach, zagrzmiał wiosenny grom. Wydawało się, że jest cieplej, niż być powinno.

Magowie zwykle śpią długo. Tego ranka jednak wielu z nich wstało wcześnie i włóczyło się bez celu po korytarzach. Wyczuwali zmianę w powietrzu.

Uniwersytet wypełniał się magią.

Oczywiście, i tak zawsze był pełen magii, ale magii starej, wygodnej, równie ekscytującej i groźnej co domowy papuć. Lecz dzisiaj przez tę pradawną osnowę przesączała się nowa magia, ostra Jak nóż i wibrująca, jasna i zimna jak błysk komety. Spływała przez kamienie i iskrzyła na krawędziach niby wyładowania elektrostatyczne na dywanie Stworzenia. Brzęczała i syczała. Zwijała brody magów, strzelała smugami oktarynowego dymu z palców, które od trzech dziesięcioleci nie robiły nic ponad drobne iluzje. Jak można delikatnie i gustownie opisać ten efekt? Większość magów przeżywała coś takiego, jak starzec, który spotkawszy młodą i piękną kobietę odkrywa nagle z przerażeniem i radością, że ciało jest równie chętne jak duch.

W halach i korytarzach Uniwersytetu powtarzano szeptem jedno słowo: Czarodzicielstwo!

Sporo magów ukradkiem wypróbowało zaklęcia, których od lat nie mogli opanować, i patrzyło w zadziwieniu, jak rozwijają się perfekcyjnie. Z początku ostrożnie, potem z coraz większą pewnością, wreszcie z krzykami radości i entuzjazmu ciskali w siebie kulami ognistymi, wyciągali z kapeluszy żywe gołębie albo sprawiali, że barwne cekiny materializowały się w powietrzu.

Czarodzicielstwo! Jeden czy dwóch magów, statecznych i poważnych, którzy jak dotąd nie uczynili nic bardziej niestosownego! niż zjedzenie żywej ostrygi, stało się niewidzialnymi i goniło po korytarzach pokojówki i sprzątaczki.

Czarodzicielstwo! Niektóre co śmielsze duchy wypróbowały! starożytne zaklęcia lewitacji i teraz kołysały się niepewnie pod stropami. Czarodzicielstwo!

Jedynie bibliotekarz nie podzielał tej maniakalnej radości. Przez pewien czas obserwował wybryki magów, ściągając swe chwytne wargi, po czym pospiesznie, na wszystkich czterech kończynach, ruszył do Biblioteki. Gdyby ktoś zwrócił na niego uwagę, usłyszałby,] jak rygluje drzwi.

W Bibliotece panowała śmiertelna cisza. Książki nie szarpały się już gorączkowo. Przeszły etap strachu i wpłynęły na spokojne wody absolutnej grozy. Kuliły się na półkach niczym króliki w światłach samochodu.

Długie, kosmate ramię sięgnęło pewnie, pochwyciło „Kompletny Lexykon Magii z Uwagami dla Oświeconych Mężów”, zanim ten zdążył się cofnąć, pogładziło go uspokajająco dłonią o długich palcach, po czym otworzyło na „C”. Bibliotekarz wygładził drżącą stronicę i przesuwając po niej zrogowaciały paznokieć odszukał hasło:

Czarodziciel, rz. (mityczne). Proto-mag, brama, które magia nowa wkracza do świata tegoż, mag nie ograniczony przez możliwości ciała swego, ani tez Przeznaczenie, ni Śmierć. Zapisano, ze żyli kiedyś czarodziciele w młodości świata, lecz być ich juże nie może i błogosławione to Losu zrządzenie, Czarodzicielstwo bowiem, nie będąc ludziom przeznaczonym, powrotem swym do Końca Świata tego niechybnie by doprowadziło… Gdyby Stwórca chciał, by ludzie byli niczym Bogowie, dałby im skrzydła. PATRZ RÓWNIEŻ: Apokralipsa, legenda o Lodowych Gigantach, takoż Podwieczorek Bogów.

Bibliotekarz sprawdził odwołania, wrócił do pierwszego hasła i przez długi czas wpatrywał się w nie ciemnymi oczami. Potem odłożył książkę na miejsce, wpełzł pod biurko i naciągnął sobie dywan na głowę.

Jednak na galerii minstrelów nad Głównym Holem Carding i Spelter obserwowali wydarzenia w całkiem innym nastroju.

Stojąc tak obok siebie, wyglądali niemal dokładnie jak liczba 10.

— Co się dzieje? — zapytał Spelter. Miał za sobą bezsenną noc i nie myślał zbyt jasno.

— Magia napływa do Uniwersytetu — odparł Carding. — To właśnie oznacza czarodziciel. Kanał dla magii. Prawdziwej magii, mój chłopcze. Nie tej smętnej i zużytej, jaka musiała nam wystarczać przez ostatnie kilka wieków. To świt… e…

— Nowego, hm, świtu?

— Właśnie. Czas cudów, ten, no…

Anus mirabilis?

Carding zmarszczył czoło.

— Tak — przyznał po chwili. — Przypuszczam, że właśnie coś takiego. Potrafisz dobierać słowa.

— Dziękuję, bracie.

Starszy z magów zignorował tę poufałość. Oparł się na rzeźbionej poręczy i obserwował magiczne efekty w dole. Odruchowo sięgnął do kapciucha z tytoniem, ale cofnął dłoń. Uśmiechnął się, pstryknął palcami i zapalone cygaro zmaterializowało mu się w ustach.

— Od lat mi to nie wychodziło — westchnął. — Wielkie zmiany, mój chłopcze. Oni jeszcze tego nie rozumieją, ale nadszedł koniec Obrządków i Stopni. Były tylko… systemem racjonowania. Nie będą już potrzebne. Gdzie chłopak?

— Jeszcze śpi… — zaczął Spelter.

— Tu jestem — oznajmił Coin.

Stał w przejściu prowadzącym do kwater starszych magów. Trzymał w ręku oktironową laskę, półtora rażą wyższą od siebie. Cienkie żyłki żółtego ognia jarzyły się na czarnej matowej powierzchni, tak ciemnej, że przypominała rozcięcie w rzeczywistości świata.

Spelter poczuł, że spojrzenie złocistych oczu przenika go, jak gdyby najskrytsze myśli wyświetlały się na wewnętrznej stronie czaszki.

Ach — zawołał głosem, który uważał za wesoły i przyjazny, ale który przypominał raczej śmiertelny rechot. Po takim początku sytuacja mogła się tylko pogorszyć. I rzeczywiście. — Widzę, że, hm, wstałeś — powiedział.

— Drogi chłopcze — dodał Carding.

Coin zmierzył go przeciągłym, lodowatym spojrzeniem.

— Widziałem cię wczoraj — oświadczył. — Czy jesteś potężny?

— Tylko trochę — zapewnił pospiesznie Carding, pamiętając o skłonnościach chłopca, by magię traktować jak grę na śmierć i życie w kulki. — Ale z pewnością nie tak potężny jak ty.

— Czy zostanę mianowany nadrektorem, jak chce moje przeznaczenie?

— Ależ oczywiście. Bez wątpienia. Czy mogę obejrzeć twoją laskę? Bardzo interesujące rzeźbienia…

Wyciągnął pulchną dłoń.

W każdym przypadku byłoby to wstrząsające naruszenie etykiety. Żaden mag bez wyraźnego przyzwolenia nie powinien nawet myśleć o dotykaniu laski innego maga. Jednak są ludzie, którzy nie wierzą, by dzieci były do końca ludźmi. Sądzą, że w stosunku do nich funkcjonowanie zwykłych dobrych manier ulega zawieszeniu.

Palce Cardinga objęty czarną laskę.

Zabrzmiał dźwięk, który Spelter raczej wyczuł niż usłyszał, a Carding przeleciał przez całą galerię i uderzył o ścianę z odgłosem worka smalcu spadającego na chodnik.

— Nie rób tego — powiedział Coin. Odwrócił się i spojrzał poprzez pobladłego Speltera. — Pomóż mu wstać — dodał. — Chyba nie odniósł większych obrażeń.

Kwestor podbiegł do ściany i pochylił się nad dyszącym ciężko Cardingiem, którego twarz przybrała dziwną barwę. Poklepał go po ręku. Carding otworzył jedno oko.

— Widziałeś, co się stało? — wyszeptał.

— Nie jestem pewien — syknął Spelter. — Hm. A co się stało?

— Ugryzła mnie.

— Następnym razem, kiedy dotkniesz mojej laski — rzucił obojętnie Coin — zginiesz. Czy to jasne?

Carding podniósł głowę, ostrożnie, żeby się nie rozpadła.

— Całkowicie — zapewnił.

— A teraz chciałbym obejrzeć Uniwersytet — poinformował chłopiec. — Wiele o nim słyszałem…

Spelter pomógł Cardingowi stanąć na drżących nogach i podtrzymywał go, gdy posłusznie truchtali za czarodzicielem.

— Nie dotykaj jego laski — wymruczał Carding.

— Oczywiście, hm, zapamiętam — obiecał Spelter. — Jakie to było uczucie?

— Czy kiedyś ukąsiła cię żmija?

— Nie.

— W takim razie zrozumiesz, jakie to uczucie.

— Hm?

— To wcale nie było podobne do ukąszenia żmii. Spiesznie podążali za Coinem, który stanowczym krokiem zszedł po schodach i przez zniszczone drzwi wkroczył do Głównego Holu. i Spelter wysunął się naprzód, pragnąc wywrzeć dobre wrażenie.

— To jest Główny Hol — oznajmił. Coin skierował na niego swe złociste oczy i mag poczuł, że zasycha mu w ustach. — Został tak nazwany, ponieważ jest to hol, rozumiesz. I jest główny.

Odchrząknął.

— To duży hol — dodał, usiłując ocalić resztki rozsądku przed wypaleniem w blasku tego spojrzenia. — Wielki główny hol. I dlatego tak go nazywamy.

— Kim są ci ludzie? — spytał Coin. Wyciągnął laskę. Przygląda jacy mu się magowie odskoczyli, jakby laska była miotaczem ognia.

Spelter podążył spojrzeniem za wzrokiem czarodziciela. Coin wskazywał dekorujące ściany portrety i posągi dawnych nadrektorów. Brodaci, w szpiczastych kapeluszach, ściskający ozdobne pergaminy lub trzymający tajemnicze i symboliczne przyrządy astrologiczne, spoglądali w dół z szaleńczym poczuciem własnej ważności.

— Dwustu wspaniałych magów spogląda na ciebie z tych ścian — oznajmił Carding.

— Nie dbam o nich — odparł Coin, a z jego laski trysnął oktarynowy płomień. Nadrektorzy zniknęli.

— I okna są za małe…

— Sufit za wysoko…

— Wszystko takie stare…

Magowie padli na ziemię, a laska płonęła i pluła ogniem. Spelter naciągnął kapelusz na oczy i wtoczył się pod stół, a wokół niego falowała sama tkanka Uniwersytetu. Trzeszczało drewno, stękały kamienie.

Coś stuknęło go w głowę. Wrzasnął.

— Przestań! — zawołał Carding, przekrzykując hałas. — 1 popraw kapelusz! Okaż trochę godności!

— To dlaczego jesteś pod stołem? — spytał z przekąsem Spelter.

— Musimy wykorzystać okazję!

— Co? Jak wtedy z laską?

— Za mną!

Spelter wypełzł na jasny, nowy, jaskrawy świat.

Zniknęły szorstkie kamienne mury. Zniknęły ciemne krokwie, gdzie mieszkały sowy. Zniknęła posadzka z oszałamiającym wzrok układem białych i czarnych kafelków.

Zniknęły również wysokie, małe okienka z ich delikatną patyną starożytnego brudu. Do sali po raz pierwszy wpadały jaskrawe strugi słonecznego światła.

Magowie spoglądali po sobie rozdziawiając usta, a to, co widzieli, różniło się od tego, co zawsze myśleli, że widzą. Surowy blask transmutował bogate złote hafty w zakurzoną pozłotę, kosztowne tkaniny w wytarty i wyblakły aksamit, przemienił piękne i obfite brody w poplamione nikotyną kłaki, zdradził, że wspaniałe diamenty są drugorzędnymi ramtopowymi kryształami. Czyste światło badało i sondowało, odpędzając znajome i wygodne cienie.

Spelter musiał przyznać, że to, co pozostało, nie poprawiało samopoczucia. Nagle aż nadto wyraźnie zdał sobie sprawę, że pod szatą — pogniecioną i wyblakłą, co uświadomił sobie z kolejnym spazmem wyrzutów sumienia; szatą dziurawą w miejscu, gdzie dostały się do niej myszy — wciąż nosi domowe kapcie.

Sala była teraz prawie w całości zbudowana ze szkła. A co nie zostało zrobione ze szklą, wykonano z marmuru. Wyglądała tak porażająco wspaniale, że Spelter poczuł się niegodny.

Obejrzał się na Cardinga i zobaczył, że mag spogląda na Coina błyszczącymi oczyma.

Na twarzach większości zebranych tu magów malowało się coś bardzo podobnego. Gdyby nie pociągała ich moc, nie byliby magami, a tu zobaczyli prawdziwą potęgę. Laska oczarowała ich jak flet zaklinacza kobrę.

Carding wyciągnął rękę, by poklepać Coina po ramieniu, ale po chwili wahania zrezygnował.

— Wspaniale — powiedział tylko.

Uniósł ręce i zwrócił się do obecnych n magów.

— Bracia moi! — zaintonował. — Mamy wśród nas maga o wielkiej potędze!

Spelter pociągnął go za rękaw.

— Niewiele brakowało, a by cię zabił — szepnął.

Carding zignorował go.

— Proponuję zatem… — Odchrząknął. — Zgłaszam jego kandydaturę na nadrektora!

Przez chwilę trwała cisza, potem zabrzmiały krzyki entuzjazmu pomieszane z protestami. Gdzieś w tylnych szeregach wybuchły kłótnie. Magowie z przednich woleli się nie sprzeciwiać. Widzieli uśmiech na twarzy Coina. Był jasny i zimny, niczym uśmiech na tarczy księżyca.

Nastąpiło poruszenie i do przodu przecisnął się stary mag. Spelter rozpoznał Ovina Hakardly’ego, maga siódmego stopnia i wykładowcę Sztuki. Był cały czerwony z gniewu — z wyjątkiem tych miejsc, gdzie zbladł z wściekłości. Kiedy przemówił każde słowo przewiercało powietrze jak nóż, przycięte jak krzew i twarde jak sucharek.

— Oszalałeś? — zapytał. — Jedynie mag ósmego stopnia może zostać nadrektorem! I musi być wybrany przez innych najpoważniejszych magów wspólnie zgromadzonych! (Należycie kierowanych przez bogów, ma się rozumieć.) Tak każe Sztuka! (Co za pomysł!)

Hakardly studiował Sztukę magii od lat, a że magia zwykle bywa procesem obustronnym, wycisnęła i na nim swoje piętno. Robił wrażenie kruchego jak serowy paluszek, a w jakiś nie wyjaśniony sposób oschłość jego wiedzy data mu zdolność wymawiania znaków interpunkcyjnych.

Coin uniósł laskę.

Hakardly ostrzegawczo uniósł palec.

— Nie przestraszysz mnie, młody człowieku — warknął. — Może i jesteś utalentowany, ale same magiczne talenty nie wystarczą. Są inne cechy, niezbędne wielkiemu magowi. Na przykład zdolności administracyjne, mądrość albo…

Coin opuścił laskę.

— Zasady Sztuki odnoszą się do wszystkich magów, prawda? — zapytał.

— Bez wyjątku! Zostało to zapisane…

— Ale ja nie jestem magiem, lordzie Hakardly. Mag zawahał się.

— Aha — mruknął i zawahał się znowu. — Słuszna uwaga — dodał.

— Jestem za to świadom, że niezbędne mi są mądrość, zdolność przewidywania i dobra rada. Będę zaszczycony, jeśli zechcesz zapewnić mi te cenne towary. Na przykład: dlaczego magowie nie rządzą światem?

— Co?

— To proste pytanie. W tej sali znajduje się… — Przez ułamek sekundy wargi Coina poruszały się bezgłośnie. — …czterystu siedemdziesięciu dwóch magów, wyćwiczonych w najsubtelniejszej ze sztuk. A jednak wszystko, czym władacie, to paręset sążni dość marnej architektury. Dlaczego tak się dzieje?

Najstarsi z magów wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

— Tak może się wydawać — rzekł w końcu Hakardly. — Ale, moje dziecko, władamy dziedzinami poza zasięgiem ziemskich potęg. — Oczy mu rozbłysły. — Magia potrafi przenieść umysł do wewnętrznych krajobrazów najwyższej…

— Tak, tak — przerwał mu Coin. — Ale wokół Uniwersytetu wznoszą się bardzo grube mury. Dlaczego?

Carding oblizał wargi. To niewiarygodne. Ten dzieciak wypowiadał głośno jego własne myśli.

— Szukacie potęgi — mówił słodkim głosem Coin. — A jednak, poza tymi murami, dla człowieka, który wywozi ścieki albo przeciętnego kupca, czy naprawdę tak wielka różnica dzieli maga od zwykłego kuglarza?

Hakardly przyglądał mu się z absolutnym i nieskrywanym zdziwieniem.

— Dziecko moje, ta różnica jest oczywista nawet dla najbardziej tępego mieszczucha — powiedział. — Same szaty i ozdoby…

— No tak — rzekł Coin. — Szaty i ozdoby. Oczywiście. Krótka, ciężka i pełna znaczeń cisza wypełniła salę.

— Wydaje mi się — odezwał się w końcu Coin — że magowie rządzą jedynie magami. A kto włada rzeczywistością na zewnątrz?

— Jeżeli mowa o mieście, to patrycjusz, lord Vetinari — poinformował Carding z niejaką ostrożnością.

— Czy jest dobrym i sprawiedliwym władcą?

Carding zastanowił się. Szpiedzy patrycjusza byli podobno znakomici.

— Moim zdaniem — rzekł niepewnie — jest on niedobry i niesprawiedliwy, ale skrupulatnie bezstronny. Jest niedobry i niesprawiedliwy dla każdego; nikogo nie oszczędza i nikogo nie wyróżnia.

— I jesteście z tego zadowoleni?

Carding starał się unikać wzroku Hakardly’ego.

— Nie chodzi tu o zadowolenie — zapewnił. — Przypuszczam, że nikt z nas się nad tym nie zastanawiał. Prawdziwym powołaniem maga, rozumiesz, jest…

— Czy to istotnie prawda, że mędrcy pozwalają w taki sposób sobą rządzić?

Carding zgrzytnął zębami.

— Oczywiście, że nie. Nie bądź głuptasem! Po prostu tolerujemy to. Na tym polega mądrość, co sam odkryjesz, kiedy dorośniesz. Chodzi o to, żeby zyskać na czasie…

— Gdzie jest ten patrycjusz? Chciałbym z nim porozmawiać.

— Można to zorganizować, naturalnie. Patrycjusz zawsze łaskawie udziela magom audiencji i…

— Dzisiaj ja mu udzielę audiencji — oświadczył Coin. — Musi zapamiętać, że magowie dość już zyskali na czasie. Cofnijcie się, proszę.

Wymierzył laskę.


Aktualny władca rozległego miasta Ankh-Morpork siedział na stołku u stóp stopni prowadzących do tronu, szukając czegoś, co zdołałby rozpoznać w raportach rozpoznania. Tron stał pusty od ponad dwóch tysięcy lat, od śmierci ostatniego z rodu monarchów Ankh. Legenda głosiła, że pewnego dnia miasto znowu będzie miało króla, po czym wikłała się w rozmaitych komentarzach o magicznych mieczach, znamionach w kształcie truskawki i innych rzeczach, o których legendy paplają w takich okolicznościach.

Tymczasem w chwili obecnej jedyną liczącą się kwalifikacją króla byłaby zdolność przeżycia dłużej niż pięciu minut po ujawnieniu magicznych mieczy albo znamion. Wielkie rody kupieckie z Ankh, które rządziły miastem od dwudziestu wieków, były mniej więcej tak chętne do oddania władzy, jak przeciętny mięczak do porzucenia swojej skały.

Obecny patrycjusz, głowa niewiarygodnie bogatego i potężnego rodu Vetinari, był chudy, wysoki i z pozoru tak zimnokrwisty jak martwy pingwin. Raz spojrzawszy na niego można było zgadnąć, że powinien trzymać na kolanach białego kota i głaskać go obojętnie, jednocześnie skazując ludzi na śmierć w zbiorniku z piraniami; można było się założyć — o sporo — że kolekcjonuje rzadką porcelanę i obracają w swych sinobladych palcach, gdy z głębi lochów dochodzą echa dalekich krzyków. Można by go podejrzewać, że używa słowa „wyśmienicie” i ma wąskie wargi. Wyglądał na człowieka, którego mrugnięcia zaznacza się w kalendarzu.

Praktycznie rzecz biorąc żaden z tych faktów nie miał miejsca, chociaż istotnie, patrycjusz posiadał podstarzałego teriera ostrowłosego imieniem Szczekacz, który brzydko pachniał i kichał na ludzi. Oczywiście, czasem patrycjusz torturował obywateli na śmierć, jednak przytłaczająca większość obywateli[10] akceptowała takie postępki, uznając je za rzecz u władcy całkiem naturalną. Mieszkańcy Ankh są ludźmi praktycznymi; uważali, że patrycjuszowi wiele można wybaczyć za edykt, zakazujący występów ulicznych teatrów i mimów. Lord Vetinari nie wprowadzał rządów terroru, jedynie od czasu do czasu zaprowadzał terrorem porządek.

Teraz westchnął i odłożył ostatni raport na szczyt sporego stosu obok stoika.

Jako mały chłopiec oglądał kiedyś akrobatę, który utrzymywał w powietrzu dziesięć wirujących talerzy. Gdyby potrafił wykonać tę sztuczkę z setką, myślał lord Vetinari, byłby niemal gotów, by rozpocząć szkolenie w sztuce rządzenia Ankh-Morpork, miastem, które opisano kiedyś porównując do przeoranego kopca termitów, ale bez jego uroku.

Spojrzał przez okno na odległą kolumnę Wieży Sztuk, ośrodka Niewidocznego Uniwersytetu. Zastanowił się odruchowo, czy któryś z tych starych durniów mógłby wymyślić lepszy sposób porządkowania wszystkich tych papierów. Oczywiście że nie… Trudno oczekiwać, by mag zrozumiał coś tak podstawowego, jak elementarny wywiad cywilny.

Westchnął znowu i podniósł zapis tego, co przewodniczący gildii Złodziei powiedział swojemu zastępcy o północy w dźwiękoszczelnym pokoju za swym gabinetem w budynku gildii. I nagle…

Znalazł się w Głównym Ho…

Znalazł się nie w Głównym Holu Niewidocznego Uniwersytetu, gdzie przeżył kilka nie kończących się bankietów, ale otaczali go liczni magowie i byli…

…inni.

Podobnie jak Śmierć, do którego — zdaniem pewnych pechowych obywateli — byt niezwykle podobny, patrycjusz nigdy się nie złościł, dopóki nad tym nic pomyślał. Ale czasem myślał bardzo szybko.

Przyjrzał się magom. Mieli w sobie coś, co sprawiło, że słowa wściekłości utknęły mu w krtani. Przypominali owce, które znalazły więzionego w sidłach wilka dokładnie w tej samej chwili, kiedy usłyszały, że jedność oznacza siłę. Mieli coś takiego w oczach…

— Co ma oznaczać ten skan… — zawahał się i dokończył: — …ten wypadek? Czyżby jakiś figiel w dzień Pomniejszych Bóstw?

Odwrócił głowę i spojrzał prosto w oczy chłopca trzymającego długą metalową laskę. Dzieciak uśmiechał się najstarszym uśmiechem jaki patrycjusz oglądał w swoim życiu.

Carding odchrząknął.

— Panie… — zaczął.

— Wykrztuśże wreszcie — warknął lord Vetinari.

Carding byt człowiekiem skromnym, ale głos patrycjusza okazał się o włos nazbyt władczy. Mag zacisnął palce, aż pobielały mu kostki.

— Jestem magiem ósmego stopnia — oznajmił cicho. — 1 nie będziesz się do mnie zwracał takim tonem.

— Dobrze powiedziane — pochwalił Coin.

— Zabierzcie go do lochów — polecił Carding.

— Nie mamy lochów — przypomniał Spelter. — To uniwersytet.

— Więc zamknijcie go w piwnicy na wino — rzuci? Carding. — A jak już będziecie tam na dole, to zbudujcie jakieś lochy.

— Czy masz choćby najmniejsze pojęcie, co właściwie robisz? — wtrącił patrycjusz. — Żądam, żeby mi wyjaśniono…

— Niczego nie żądasz — przerwał mu Carding. — Natomiast wszystko to oznacza, że od tej chwili będą rządzić magowie, jak zostało im to przeznaczone. Odprowadźcie…

— Wy? Rządzić Ankh-Morpork? Magowie, którzy ze sobą ledwie mogą dojść do ładu?

— Tak!

Carding był świadom, że nie jest to ostatnie słowo w tej wymianie zdań. Jeszcze bardziej świadom był faktu, że pies Szczekacz, teleportowany wraz ze swoim panem, przydreptał leniwie i krótkowzrocznymi oczami wpatrywał się w buty maga.

— Zatem wszyscy prawdziwie mądrzy obywatele będą woleli bezpieczeństwo przytulnego, głębokiego lochu — stwierdził patrycjusz. — A teraz skończcie z tymi głupstwami i przenieście mnie do pałacu. Wtedy możliwe, zaledwie możliwe, że nie będę więcej o tym mówił. Albo przynajmniej, że wy nie będziecie już mieli szansy.

Szczekacz zrezygnował z badania butów Cardinga i potruchtał do Coina, gubiąc po drodze kilka włosów.

— Ta… ta pantomima trwa już za długo — oznajmił patrycjusz.

— Mam zamiar…

Szczekacz warknął. Był to głęboki, pierwotny warkot, który trącił strunę gatunkowej pamięci wszystkich obecnych, budząc w nich i nagłe pragnienie wspięcia się na drzewo. Sugerował smukłe szare sylwetki polujące u zarania czasu. Zaskakujące, że zwierzak tak niewielki mieścił w sobie tyle złości, a cała ona skierowana była przeciwko lasce w dłoni Coina.

Patrycjusz zrobił kilka kroków, zamierzając złapać psa, a Carding uniósł rękę i posłał ku niemu strumień pomarańczowego i błękitnego ognia.

Patrycjusz znikł. W miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą, mała żółta jaszczurka mrugała i spoglądała na ludzi ze złośliwą gadzią głupotą.

Carding przyjrzał się w zdumieniu własnym palcom, jakby je widział po raz pierwszy.

— No dobrze — wyszeptał chrapliwie.

Magowie popatrzyli na jaszczurkę, potem na miasto migoczące w porannym słońcu. Gdzieś tam byli rajcowie, straż miejska, Gildia Złodziei, Gildia Kupców, kapłani… i nikt nie wiedział, co ich już wkrótce czekało.


Zaczęło się, oznajmił kapelusz ze swojego pudła, stojącego na pokładzie.

— Co takiego? — nie zrozumiał Rincewind.

Panowanie czarodzicielstwa. Rincewind spojrzał niepewnie.

— To dobrze czy źle?

Czy ty w ogóle rozumiesz, co się do ciebie mówi?

W tym temacie Rincewind czuł się pewniej.

— Nie — odparł. — Nie zawsze. Nie ostatnio. Nieczęsto.

— Czy masz pewność, że jesteś magiem? — wtrąciła Conena.

— To jedyne, czego w ogóle jestem pewien — odparł z przekonaniem.

— Dziwne.

Rincewind przysiadł na Bagażu, w blasku słońca, na pokładzie „Tancerza Oceanu”, który sunął spokojnie przez zielonkawe wódy Okrągłego Morza. Marynarze wokół zajęci byli czymś, co uważał za ważne marynarskie zadania. Miał nadzieję, że wykonują je prawidłowo, ponieważ zaraz po wysokościach najbardziej na świecie nienawidził głębin.

— Wyglądasz na zmartwionego — zauważyła Conena, która przycinała mu włosy.

Rincewind starał się jak najbardziej zmniejszyć własną głowę. Tuż przy skórze błyskały ostrza.

— To dlatego, że jestem.

— A co to właściwie jest Apokralipsa? Mag zawahał się.

— Jakby to… — mruknął. — Coś w rodzaju końca świata.

— Coś w rodzaju? Coś w rodzaju końca świata? To znaczy, że| nie będziemy pewni? Rozejrzymy się i powiemy „Przepraszam bardzo, czy ktoś coś słyszał?”

— Rzecz w tym, że żadnych dwóch jasnowidzów nie doszło jeszcze do zgody w tej kwestii. Istnieje mnóstwo mglistych przepowiedni. Dlatego nazwano to Apokralipsa. — Zakłopotany, wzruszył ramionami. — Tak jakby Apokryficzną Apokalipsą. Taki żart słowny.

— Niezbyt dobry.

— Nie. Chyba nie.

Nożyczki Coneny dźwięczały pracowicie.

— Kapitan chyba się ucieszył, że wchodzimy na pokład — wiedziała.

— Bo wydaje im się, że mag na pokładzie to szczęśliwy traf-wyjaśnił Rincewind. — Mylą się, oczywiście.

— Chyba wielu ludzi w to wierzy.

— Och, dla nich to jest szczęśliwy traf. Ale nie dla mnie. Nie umiem pływać.

— Co? Nie przepłyniesz ani kawałka?

Rincewind zawahał się i delikatnie poprawił gwiazdę na kapeluszu.

— Powiedz, jak głębokie jest tutaj morze? Tak w przybliżeniu.

— Sądzę, że jakieś dwanaście sążni — odparła Conena.

— W takim razie umiałbym chyba przepłynąć około dwunastu sążni, czymkolwiek one są.

— Przestań się tak trząść — burknęła Conena. — Niewiele brakowało, a obcięłabym ci ucho. — Spojrzała gniewnie na przechodzącego marynarza i zamachała nożyczkami. — O co chodzi? Nigdy nie widziałeś, jak ktoś się strzyże?

Ktoś na rei rzucił uwagę, która wywołała falę rubasznego śmiechu między bramslami… chyba że były to kubryki.

— Będę udawać, że tego nie słyszałam — oznajmiła Conena i mocno szarpnęła grzebieniem, porywając liczne spokojne małe stworzonka.

— Au!

— Mówiłam, żebyś się nie ruszał.

— Trudno siedzieć spokojnie wiedząc, kto wywija mi koło głowy parą stalowych ostrzy!

I tak minął poranek, wśród pluskających fal, trzeszczenia lin i wystrzygania dość skomplikowanej, cieniowanej fryzury. Oglądając się w odprysku lustra, Rincewind musiał przyznać, że nastąpiła znaczna poprawa.

Kapitan poinformował, że kierują się do miasta Al Khali, na osiowym wybrzeżu Klatchu.

— Jak Ankh, tylko z piaskiem zamiast błota — stwierdził Rincewind, opierając się o reling. — Ale też ze słynnym targiem niewolników.

— Niewolnictwo jest niemoralne — oświadczyła stanowczo Conena.

— Naprawdę? Coś podobnego.

— Może przystrzygę ci brodę? — zaproponowała z nadzieją w głosie.

I znieruchomiała ze wzniesionymi nożyczkami, wpatrzona w morze.

— Jacy to żeglarze mogą pływać w pirogach z jakimś dodatkowym kawałkiem z boku, z czymś w rodzaju czerwonego oka wymalowanym z przodu i małym żaglem? — spytała.

— Słyszałem o klatchiańskich piratach, łowcach niewolników — odpowiedział Rincewind. — Ale to duży statek. Żadna piracka łódź nie odważyłaby się nas zaatakować.

— Jedna nie — zgodziła się Conena, wciąż zapatrzona w mglisty region, gdzie morze staje się niebem. — Ale tych pięć może.

Rincewind spojrzał w daleką mgiełkę, potem zerknął na marynarza w bocianim gnieździe. Tamten pokręcił głową.

— Daj spokój — parsknął z wesołością godną zatkanej rynny. — Przecież nic tam nie widzisz. Prawda?

— Dziesięciu ludzi w każdej łodzi — oznajmiła posępnie Conena.

— Jeśli to ma być żart…

— Z długimi, zakrzywionymi mieczami.

— W każdym razie ja nic…

— …a ich długie i niezbyt czyste włosy powiewają na wietrze…

— I pewnie końce im się rozszczepiają — mruknął kwaśno Rincewind.

— Drwisz sobie ze mnie.

— Ja?

— A ja stoję tu całkiem bezbronna — westchnęła Conena i rozejrzała się po pokładzie. — Założę się, że na tym statku nie znajdzie się ani jeden przyzwoity miecz.

— Nie przejmuj się. Może chcą tylko umyć głowy. Kiedy Conena przeszukiwała gorączkowo swoje rzeczy, Rincewind przysunął się do pudła z kapeluszem nadrektora i ostrożnie uniósł wieko.

— Tam nic nie ma, prawda? — zapytał.

A skąd mogę wiedzieć? Włóż mnie.

— Jak? Na głowę?

O bogowie!

Ale przecież nie jestem nadrektorem! Wiem, że trzeba zachować chłodny umysł, ale…

Muszę skorzystać z twoich oczu. Włóż mnie. Na głowę.

— Hm…

Zaufaj mi.

Rincewind nie mógł nie posłuchać. Delikatnie zdjął swój pognieciony stary kapelusz, spojrzał tęsknie na wytartą gwiazdę, po czym wyjął z pudła kapelusz nadrektora. Okazał się cięższy, niż można by przypuszczać. Oktaryny nad rondem jaśniały lekko.

Opuścił delikatnie nakrycie głowy na swoją nową fryzurę, mocno ściskając rondo na wypadek, gdyby poczuł pierwsze lodowate dotknięcie chłodu.

Tymczasem poczuł się niezwykle lekko. Pojawiło się też poczucie ogromnej wiedzy i mocy, nie do końca obecnych, ale — mówiąc w przenośni — będących na czubku metaforycznego języka.

Przez myśli przemknęły mu jakieś strzępy wspomnień, a nie pamiętał, by wcześniej je pamiętał. Musnął je lekko, jak się dotyka językiem bolącego zęba, i znalazł…

Dwustu martwych nadrektorów, niknących jeden za drugim w szarej, zimnej przeszłości, spoglądało na niego pustymi, szarymi oczami. To dlatego jest taki zimny, pomyślał. Ciepło wsiąka w krainę umarłych. Och, nie…

Gdy kapelusz przemówił, Rincewind zobaczył, jak porusza się dwieście par bladych warg.

Kim jesteś?

Rincewindem, pomyślał Rincewind. A gdzieś w mrocznych zakamarkach umysłu usiłował dyskretnie i na osobności pomyśleć: ratunku.

Poczuł, że kolana uginają mu się pod ciężarem stuleci.

Jak to jest: być martwym? pomyślał.

Śmierć jest tylko snem, odparli martwi magowie.

Ale jakie to uczucie?

Zyskasz niezrównaną szansę sprawdzenia tego, Rincewindzie, kiedy dopłyną tu te wojenne pirogi.

Z okrzykiem grozy wyprostował ręce, zrywając z głowy kapelusz. Rzeczywiste obrazy i dźwięki napłynęły znowu, ale że ktoś rozpaczliwie walił w gong tuż przy jego uchu, trudno było uznać to za poprawę. Wszyscy już zobaczyli pirogi, sunące po wodzie w niesamowitej ciszy. Czarno odziani ludzie przy wiosłach powinni krzyczeć i nawoływać; nie poprawiłoby mu to nastroju, ale byłoby bardziej odpowiednie. Cisza świadczyła o nieprzyjemnej celowości ich ruchów.

— Bogowie, to było okropne — stwierdził. — Chociaż… to też jest.

Marynarze biegali po pokładzie z jataganami w rękach. Conena stuknęła go w ramię.

— Spróbują schwytać nas żywcem — powiedziała.

— Aha — odparł niepewnie Rincewind. — To dobrze. A potem przypomniał sobie coś na temat klatchiańskich łowców niewolników i nagle zaschło mu w gardle.

— Ty… To ty będziesz ich główną zdobyczą — oświadczył. — Słyszałem, co robią z…

— Powinnam wiedzieć? — spytała Conena. Ku przerażeniu Rincewinda nie znalazła chyba żadnej broni.

— Wrzucą cię do seraju! Wzruszyła ramionami.

— Mogło być gorzej.

— Ale tam są takie kolce i kiedy zatrzasną drzwiczki… — zaryzykował Rincewind.

Pirogi podpłynęły już całkiem blisko. Widział zdeterminowane twarze wioślarzy.

— To nie seraj. To Żelazna Dziewica. Nie wiesz, co to jest seraj?

— No…

Wytłumaczyła mu. Poczerwieniał.

— Zresztą najpierw będą musieli mnie złapać — oświadczyła Conena z godnością. — To raczej ty powinieneś się martwić.

— Dlaczego ja?

— Bo oprócz mnie tylko ty chodzisz w sukni.

— To szata! — nastroszył się Rincewind.

— Szata czy suknia… Miejmy nadzieję, że zauważą różnicę. Podobna do kiści upierścienionych bananów dłoń pochwyciła Rincewinda za ramię i szarpnęła mocno. Kapitan, Osianin o posturze niedźwiedzia, uśmiechnął się promiennie poprzez gąszcze zarostu.

— Ha! — rzekł. — Nie wiedzieć im, że maga na pokładzie mieć my! On zapalić w brzuchach im zielony gorący płomień! Ha?

Ciemne puszcze jego brwi zmarszczyły się nieco, gdy dotarło do niego, że Rincewind na razie nie jest gotów do ciskania w atakujących groźnymi zaklęciami.

— Ha? — nalegał. W jego ustach ta pojedyncza sylaba wykonywała dzieło całej wiązanki gróźb mrożących krew w żytach.

— Tak, oczywiście… Ja tylko… muszę uspokoić umysł — zapewnił go Rincewind. — Tak, to właśnie muszę z nim zrobić. Zielony płomień, dobrze zrozumiałem?

— I takoż sprawić, że ołów roztopiony w żyłach im płynąć, skórę pokryć bąble, a żywe, okrutne skorpiony wyjadać mózg od środka. I…

Czołowa piroga zrównała się ze statkiem i przez burtę przeleciało kilka kotwiczek. Gdy pojawili się pierwsi łowcy niewolników, kapitan dobył miecza i odbiegł. Zatrzymał się jeszcze i obejrzał na Rincewinda.

— Ty szybko uspokajać — zawołał. — Bo jak nie, to stracić umysł razem z głowa. Ha?

Rincewind zerknął na Conenę, która oparta o reling egzaminowała swoje paznokcie.

Lepiej bierz się do roboty — poradziła. — To razem pięćdziesiąt zielonych płomieni i porcji ołowiu, nie licząc pęcherzy i skorpionów. Nie okazuj litości.

— Zawsze zdarzają mi się takie rzeczy — jęknął w odpowiedzi. Wyjrzał przez reling na to, co uważał za główny pokład statku. Atakujący zwyciężali samą masą i liczebnością. Linami i sieciami oplątywali walczących marynarzy. Działali w całkowitym milczeniu, uderzali pałkami i uchylali się, w miarę możliwości nie używając mieczy.

— Nie chcą uszkodzić towaru — stwierdziła Conena. Rincewind spoglądał ze zgrozą, jak kapitan pada pod ciężarem ciemnych postaci.

— Zielony płomień! — wrzeszczał. — Zielony płomień! Rincewind cofnął się. Nie radził sobie z czarami, ale jak dotąd miał sto procent sukcesów w ratowaniu własnego życia. Nie chciał popsuć sobie wyniku. Musiał tylko nauczyć się pływać w czasie, jaki zajmuje skok do morza. Warto było spróbować.

— Na co czekasz? — zwrócił się do Coneny. — Uciekajmy, póki są zajęci.

— Potrzebny mi miecz — odparła.

— Za chwilę będziesz mogła w nich przebierać.

— Wystarczy jeden. Rincewind kopnął Bagaż.

— Idziemy — rzucił. — Przed tobą długie pływanie. Bagaż z demonstracyjną nonszalancją wysunął swoje małe nóżki, odwrócił się powoli i opadł na pokład obok dziewczyny.

— Zdrajca — oświadczył Rincewind w stronę zawiasów. Bitwa dobiegała już końca. Pięciu piratów wspinało się po drabinie na pokład rufowy, pozostawiając kolegom wiązanie pokonanych marynarzy. Przywódca zsunął maskę ze smagłej twarzy i zerknął łakomie na Conenę; potem odwrócił głowę i nieco dłużej przyglądał się Rincewindowi.

— To jest szata — wyjaśnił pospiesznie Rincewind. — I lepiej uważajcie, bo jestem magiem. — Nabrał tchu. — Spróbujcie mnie dotknąć, a ciężko tego pożałujecie. Ostrzegam.

— Mag? — zastanowił się dowódca piratów. — Magowie się nie nadają na dobrych, mocnych niewolników.

— Szczera prawda! Jeśli zatem uznacie, że można mnie wypuścić… Dowódca odwrócił się do Coneny, dając znak jednemu z kompanów. Wytatuowanym kciukiem wskazał Rincewinda.

— Nie zabijajcie go za szybko. Właściwie… — Obdarzył maga błyszczącym od zębów uśmiechem. — Może… Tak. Dlaczego by nie? Umiesz śpiewać, magu?

— Mógłbym umieć — przyznał czujnie Rincewind. — A dlaczego?

— Może właśnie kogoś takiego potrzebuje szeryf do pracy w haremie.

Kilku piratów parsknęło śmiechem.

— Wyjątkowa okazja — mówił dalej przywódca, zachęcony reakcją publiczności.

Rozległy się głośne pomruki aprobaty. Rincewind cofnął się.

— Raczej nie — stwierdził. — Ale dziękuję. Chyba się nie nadaję do takiej pracy.

— Ale możesz się nadać. — Oczy dowódcy rozbłysły. — To żaden kłopot.

— Na bogów… — mruknęła Conena.

Zerknęła na mężczyzn, stojących obok niej, i nagle poruszyła rękami. Ten, którego przebiła nożyczkami, mógł chyba uznać się za większego szczęściarza od kolegi, biorąc pod uwagę, jaką miazgę potrafi zrobić z ludzkiej twarzy żelazny grzebień. Conena pochyliła się natychmiast, chwyciła upuszczony przez rannego miecz i zaatakowała dwóch pozostałych.

Słysząc krzyki, dowódca odwrócił się i zobaczył za sobą kufer z otwartym wiekiem. Wtedy Rincewind z rozpędu trafił go w plecy i wepchnął w nicość, czekającą w wielowymiarowej głębinie Bagażu.

Zabrzmiał urwany nagle wrzask.

Potem rozległ się stuk, jakby zatrzaskiwały się wrota piekła.

Rincewind odstąpił. Drżał cały.

— Wyjątkowa okazja — mruczał pod nosem. Dopiero teraz zrozumiał aluzje.

W każdym razie miał wyjątkową okazję podziwiania Coneny w walce. Niewielu ludzi mogło to obejrzeć po raz drugi.

Ostatniego z gwardzistów dowódcy pozbyła się kilkoma pchnięciami, na widok których Rincewindowi łzy stanęły w oczach. Potem westchnęła tylko i przeskoczyła przez reling, lądując na głównym pokładzie. Ku irytacji maga, Bagaż rzucił się za nią; zamortyzował swój upadek, trafiając w jakiegoś pirata i zwiększając tym panikę wśród atakujących. Nie dość bowiem, że ze śmiertelną precyzją zaatakowała ich ładna dziewczyna w kwiecistej sukience, to depczący i gryzący element wyposażenia podróżnego okazał się jeszcze gorszym ciosem dla męskiego ego… Zresztą dla całej męskiej reszty także.

Rincewind wyjrzał przez reling.

— Popisuje się — mruknął.

Nóż odłupał drzazgę z relingu przy jego brodzie i odbity rykoszetem świsnął mu koło ucha. Mag potarł palcem miejsce nagłego bólu, spojrzał przerażony i zemdlał łagodnie. Nie na widok krwi. Na widok własnej krwi.


Targ na Placu Sator, rozległej płaszczyźnie bruku przed czarną bramą Uniwersytetu, działał pełną parą.

Mówi się, że w Ankh-Morpork wszystko jest na sprzedaż z wyjątkiem piwa i kobiet, te bowiem tylko się wynajmuje. I większość towarów była oferowana na Placu Sator, który rozrastał się przez lata, stragan za straganem, aż teraz nowo przybyli ustawiali się pod starożytnymi murami Uniwersytetu. Zresztą mury świetnie się nadawały do wystawiania bel materiału czy pęków amuletów.

Nikt nie zauważył, jak otwierają się wrota. Ale natychmiast z Uniwersytetu wylała się cisza i rozprzestrzeniła na hałaśliwy, tłoczny plac niby pierwsze fale przypływu na słonym bagnie. Zresztą nie była to wcale prawdziwa cisza, ale straszliwy huk anty-hałasu. Cisza nie jest przeciwieństwem dźwięku, jest zaledwie jego brakiem. Ale tutaj rozlegał się głos leżący na drugim brzegu morza ciszy: anty-hałas; jego mroczne decybele niczym deszcz aksamitu tłumiły krzyki sprzedawców.

Tłumnie zebrani ludzie rozglądali się dookoła przerażeni i poruszali ustami jak złote rybki, z podobnym rezultatem. Wszystkie głowy zwróciły się ku wrotom.

Zza muru wylało się coś jeszcze prócz kakofonii milczenia. Stragany najbliższe wrót zaczęły odsuwać się ze zgrzytem, rozsypując towary po bruku. Właściciele odskakiwali na boki, gdy stragany dotarły do następnego rzędu i sunęły dalej, otaczając nasypem szeroką aleję czystych, pustych kamieni, biegnącą przez całą szerokość placu.

Ardrothy Długolaski, Dostawca Pasztecików Pełnych Charakteru, wysunął głowę zza ruin swego straganu i zobaczył, że wychodzą magowie.

Znał magów, a przynajmniej tak mu się dotąd wydawało. Byli to zarozumiali poczciwcy, raczej nieszkodliwi, ubrani jak antyczne sofy, zawsze chętni do zakupu tych jego towarów, które akurat miały obniżoną cenę — ze względu na wiek i na więcej charakteru, niż skłonna była znieść dobra gospodyni.

Ale ci magowie wydali się Ardrothy’emu dziwnie inni. Wkroczyli na Plac Sator, jakby byli jego właścicielami. Niebieskie iskierki strzelały im wokół stóp. I sprawiali wrażenie wyższych niż zwykle.

A może tylko prostowali się z godnością…

Tak, to było to.

Ardrothy miał w zestawie genetycznym szczyptę magii. I kiedy tak obserwował magów kroczących przez plac, ta szczypta podpowiedziała mu, jak powinien zadbać o własne zdrowie. Powinien mianowicie spakować w tobołek swoje noże, przyprawy i maszynki po czym wynieść się z miasta — kiedykolwiek, byle w czasie najbliższych dziesięciu minut.

Ostatni w grupie magów przystanął za kolegami i rozejrzał się z pogardą.

— Kiedyś były tu fontanny — stwierdził. — Hej, ludzie… odsuńcie się.

Sprzedawcy spojrzeli po sobie. Magowie zwykle przemawiali dumnie, więc nikogo to nie zdziwiło. Ale w tym głosie dźwięczała stanowczość, jakiej dotąd nie słyszeli. Brzmiał groźnie.

Ardrothy spojrzał w bok. Spomiędzy resztek swojego stragana z małżami i rozgwiazdami w galarecie, niczym anioł zemsty, strzepując z brody rozmaite mięczaki i plując octem, powstał Miskin Łajba, który podobno umiał jedną ręką otwierać ostrygi. Całe lata odrywania muszli od kamieni i walk z gigantycznymi krabami. Zatoki Ankh dały mu fizyczną konstrukcję z rodzaju tych, jakie zwykle kojarzone są z płytami tektonicznymi. Mięśnie wokół gniewnie skrzywionych ust poruszały mu się niby rozzłoszczone węgorze.

— Ty to zrobiłeś? — zapytał.

— Odsuń się, głąbie — odparł mag. Te trzy słowa w opinii Ardrothy’ego dały mu oczekiwaną długość życia szklanych cymbałów.

— Nie znoszę magów — oznajmił Łajba. — Naprawdę nie znoszę magów. I teraz mam zamiar ci przyłożyć. Zgoda?

Zamachnął się pięścią…

Mag uniósł brew, wokół sprzedawcy skorupiaków wytrysnę żółte płomienie, zabrzmiał dźwięk jakby dartego jedwabiu i Łajba zniknął. Pozostały po nim jedynie buty, stojące smętnie na bruku; unosiły się z nich dwie wąskie smużki dymu.

Nikt nie wie dlaczego, niezależnie od mocy wybuchu, zawsze pozostają dymiące buty. To chyba po prostu jedna z tych rzeczy…

Czujne oczy Ardrothy’ego dostrzegły, że mag był chyba równie zdumiony co zebrany wokół tłum. Opanował się jednak natychmiast i zatoczył laską szeroki krąg.

— Wy, ludzie, lepiej wyciągnijcie z tego naukę — powiedział. — Nikomu nie wolno podnieść ręki na maga. Zrozumiano? Wiele się tu zmieni. Tak, czego chcesz?

To ostatnie skierowane było do Ardrothy’ego, który usiłował wymknąć się niepostrzeżenie. Teraz sięgnął do tacy z pasztecikami.

— Zastanawiałem się tylko, czy wasza wielmożność nie zechce nabyć jednego z tych znakomitych pasztecików — odparł pospiesznie. — Pełnych odżyw…

— Uważaj tylko, sprzedawco pasztecików — rzucił mag.

Wyciągnął rękę, poruszył dziwnie palcami i wyciągnął pasztecik z powietrza.

Był obły, złocistobrązowy i szklił się pięknie. Patrząc na niego Ardrothy byt pewien, że jest do granic możliwości nadziany czystą, chudą wieprzowiną, bez żadnych obszernych wnęk pełnych świeżego powietrza, które stanowiły jego margines zysku. Był to pasztecik, jakim chcą się stać prosięta, kiedy dorosną.

Serce mu zamarło. Patrzył na własną ruinę i bankructwo w chrupiącej skórce.

— Chcesz spróbować? — zaproponował mag. — Tam, skąd go wziąłem, jest ich dużo.

— Skądkolwiek go wziąłeś — wykrztusił Ardrothy. Ponad wypieczonym pasztecikiem spojrzał w twarz maga, a w maniakalnym błysku jego oczu zobaczył, że świat wywraca się dołem do góry.

Odwrócił się załamany i ruszył w stronę najbliższej bramy miasta.

Nie dość, że magowie zabijają ludzi, myślał z goryczą, to jeszcze odbierają im źródła utrzymania.


Wiadro wody chlusnęło Rincewindowi w twarz, wyrywając go ze strasznego snu, w którym setka zamaskowanych kobiet próbowała ostrzyc go mieczami. W dodatku ostrzyc na krótko. Niektórzy ludzie zapomnieliby o takim koszmarze, uznając go za przejaw lęku przed kastracją. Jednak świadomość Rincewinda na pierwszy rzut oka umiała rozpoznać śmiertelny-strach-przed-pocięciem-na-kawałki. Widywała go często. Usiadł.

— Dobrze się czujesz? — spytała niespokojnie Conena. Rincewind zbadał wzrokiem pokład.

— Niespecjalnie — odparł ostrożnie.

Nie zauważył żadnych czarno odzianych łowców niewolników, przynajmniej nie takich, którzy staliby pionowo. Było za to sporo marynarzy, a wszyscy z szacunkiem odsuwali się od Coneny. Jedynie kapitan stał w miarę blisko, z błogim uśmiechem na twarzy.

— Odpłynęli — wyjaśniła dziewczyna. — Zabrali, co mogli i odpłynęli.

— Dranie! — stwierdził kapitan. — Ale wiosłować szybko. — Conena skrzywiła się, gdy przyjaźnie klepnął ją w ramię. — Walczyć dobrze jak na damę — dodał. — Tak.

Rincewind wstał chwiejnie. Statek sunął wesoło po falach w stronę ciemnej plamy na horyzoncie, która musiała być osiowym wybrzeżem Klatchu. Stwierdził, że nie jest ranny. Nastrój trochę mu się poprawił.

Kapitan skinął im obojgu głową i odszedł wykrzykiwać rozkazy dotyczące żagli, lin i temu podobnych elementów. Conena usiadła na Bagażu, który jakoś nie protestował.

— Powiedział, że jest nam tak głęboko wdzięczny, że zawiezie nas do samego Al Khali — oświadczyła.

— Myślałem, że taka była umowa — zdziwił się Rincewind. — Widziałem, jak dawałaś mu pieniądze i w ogóle.

— Tak. Ale planował uwięzić nas i w Klatchu sprzedać mnie na targu niewolników.

— Co? Mnie nie chciał sprzedać? — Rincewind parsknął pogardliwie. — Oczywiście, to te szaty maga. Nie ośmieliłby się…

— Ehm… Szczerze mówiąc, powiedział, że musiałby cię oddać za darmo — wyjaśniła Conena, podważając paznokciem wyimaginowaną drzazgę na wieku Bagażu.

— Oddać mnie za darmo?

— Tak. Ehm. Coś w stylu: jeden bezpłatny mag z każdą sprzedaną konkubiną. Ehm…

— Nie rozumiem, co jarzyny mają z tym wspólnego.

Conena obrzuciła go surowym spojrzeniem, a kiedy wciąż się nie uśmiechał, westchnęła.

— Dlaczego wy, magowie, zawsze jesteście tacy nerwowi w towarzystwie kobiet?

Rincewind najeżył się, słysząc obraźliwe słowa.

— To mi się podoba! — zawołał. — Otóż musisz wiedzieć, że… Zresztą wszystko jedno. Rzecz w tym, że ja świetnie się czuję w towarzystwie kobiet w ogóle; to tylko kobiety z mieczami mnie irytują. — Zastanowił się chwilę, po czym dodał: — Jeśli już o tym mowa, to irytuje mnie ktokolwiek z mieczem.

Conena pracowicie wydłubywała drzazgę. Bagaż zatrzeszczał z satysfakcją.

— Jest jeszcze coś, co cię zirytuje — wyznała.

— Tak?

— Kapelusz przepadł.

— Co?

— Nic nie mogłam poradzić. Oni łapali wszystko, co im wpadło w ręce…

— Łowcy niewolników uciekli z kapeluszem?

— Nie mów do mnie takim tonem! To nie ja ucięłam sobie drzemkę…

Rincewind gorączkowo zamachał rękami.

— Nienienie, nie denerwuj się, nie mówię żadnym tonem… Muszę chwilę pomyśleć…

— Kapitan uważa, że prawdopodobnie wrócili do Al Khali — usłyszał słowa Coneny. — Jest tam takie miejsce, gdzie zbiera się element przestępczy. Wkrótce możemy…

— Nie bardzo rozumiem, dlaczego w ogóle musimy cokolwiek robić — przerwał jej. — Kapelusz chciał, żeby zabrać go daleko od i Uniwersytetu. Nie sądzę, żeby ci piraci wpadli tam kiedyś na kieliszek sherry.

— Pozwolisz im uciec z kapeluszem? — spytała Conena ze szczerym zdumieniem.

— Przecież ktoś musi to zrobić. Ale dlaczego ja?

— Przecież sam mówiłeś, że to symbol magii! Cel wszystkich magów! Nie możesz tak po prostu zrezygnować!

— Mogę. Popatrz tylko.

Rincewind usiadł. Był nieco zdziwiony. Podejmował decyzję. Była jego. Nikt go nie zmuszał do jej podjęcia. Czasem wydawało mu się, że całe jego życie to pakowanie się w kłopoty z powodu tego, co chcieli inni ludzie. Ale tym razem podjął decyzję i koniec. Zsiądzie ze statku w Al Khali i znajdzie jakiś sposób, żeby wrócić do domu. Ktoś inny może ratować świat. Życzył mu szczęścia. On podjął już decyzję.

Zmarszczył brwi. Dlaczego właściwie nie był z tego zadowolony?

Bo to fatalna decyzja, ty idioto.

No tak, pomyślał. Mam już dość głosów w mojej głowie. Wynocha.

Ale tutaj jest moje miejsce.

Chcesz powiedzieć, że jesteś mną?

Twoim sumieniem.

Aha…

Nie możesz dopuścić do zniszczenia kapelusza. To symbol…

…dobrze, wiem…

…symbol magii podległej Sztuce. Magii opanowanej przez człowieka. Nie chcesz chyba, żeby powróciły te mroczne łona…

Co?

…Łona…

Czy mam na myśli eony?

Właśnie. Eony. Powróci czas sprzed eonów, kiedy rządziła pierwotna magia. Każdego dnia drżała sama struktura rzeczywistości. To było straszne, mogę sobie wierzyć.

Skąd mogę wiedzieć?

Pamięć gatunku.

O rany! Czyja też ją mam?

No… Jej część.

No dobrze. Niech będzie. Ale dlaczego ja?

W głębi duszy wiesz, że jesteś prawdziwym magiem. Słowo „Mag” wyryte jest w twoim sercu.

— Tak, ale kłopot w tym, że wciąż spotykam ludzi, którzy mogliby zechcieć to sprawdzić — powiedział żałośnie Rincewind.

— Co takiego? — spytała Conena.

Rincewind spojrzał na plamę na horyzoncie i westchnął ciężko.

— Nic. Mówiłem do siebie.


Carding krytycznie przyjrzał się kapeluszowi. Obszedł stół dookoła i popatrzył z innego kąta.

— Całkiem niezły — stwierdził w końcu. — Skąd wziąłeś oktaryny?

— To tylko dobre ramtopowe kryształy — wyjaśnił Spelter. — Dałeś się oszukać, prawda?

Kapelusz byt wspaniały. Spelter doszedł nawet do wniosku, że wyglądał lepiej niż oryginał. Stary kapelusz nadrektora byt mocno wytarty, złota nitka pociemniała i pruta się miejscami. Replika okazała się znacznie bardziej udana. Miała styl.

— Szczególnie podobają mi się koronki — pochwalił Carding.

— Trwało to całe wieki.

— Dlaczego nie spróbowałeś czarów?

Carding pstryknął palcami i pochwycił wysoką, oszronioną szklankę, która pojawiła się nagle w powietrzu. Pod papierową parasolką i owocową sałatką zawierała jakiś lepki i kosztowny alkohol.

— Nie działały — odparł Spelter. — Jakoś nie udawało się, hm, zrobić tego prawidłowo. Musiałem ręcznie przyszywać każdy cekin. Chwycił pudło.

Carding chrząknął do szklanki.

— Nie chowaj jeszcze — poprosił i wyjął je z rąk kwestora. — Zawsze chciałem go przymierzyć.

Stanął przed zwierciadłem wiszącym na ścianie gabinetu i z szacunkiem włożył kapelusz na swoje niezbyt czyste kędziory.

Dobiegał końca pierwszy dzień czarodzicielstwa i magowie zdążyli już przemienić wszystko oprócz siebie.

Wszyscy próbowali, po cichu, kiedy myśleli, że nikt nie patrzy. Nawet Spelter zaryzykował, zamknięty w swoim gabinecie. Udało mu się odmłodnieć o dwadzieścia lat i zyskać tors, o który można by kruszyć kamienie. Ale gdy tylko osłabła jego koncentracja, w bardzo niemiły sposób osunął się z powrotem do starego, znajomego kształtu i wieku.

W formie człowieka jest coś elastycznego. Im silniej odrzucają od siebie, tym szybciej powraca. I podobnie jak z gumą, najgorsze jest samo uderzenie. Kolczaste żelazne kule, miecze i wielkie ciężkie kije nabijane gwoździami uważa się powszechnie za przerażające narzędzia walki. Są jednak niczym w porównaniu z dwudziestoma latami, przyłożonymi nagle ze sporą siłą do potylicy.


To dlatego, że czarodzicielstwo nie oddziaływuje na obiekty, które są w swej istocie magiczne. Mimo to magowie dokonali kilku ważnych udoskonaleń. Szata Cardinga, na przykład, stała się jedwabna z koronkowymi ozdobami — szczyt kosztownego bezguścia. Nadawała mu wygląd czerwonej galarety udrapowanej białymi serwetkami.

— Pasuje, nie sądzisz? — zapytał Carding. Poprawił nieco rondo, układając kapelusz w odrobinę niewłaściwy łobuzerski sposób.

Spelter nie odpowiedział. Wyglądał przez okno.

Rzeczywiście, nastąpiło kilka zmian. Mieli za sobą pracowity dzień.

Dawne kamienne mury zniknęły. Teraz stały tam dość ładne balustrady. Poza nimi skrzyło się miasto — poemat białego marmuru i czerwonej terakoty. Rzeka Ankh nie była już zamulonym ściekiem, który znał od dzieciństwa, ale migotliwą, przejrzystą jak szkło wstęgą, w której — miły akcent — białe karpie poruszały wargami, pływając w wodzie czystej jak topniejący śnieg.[11]

Widziane z góry Ankh-Morpork musiało pewnie oślepiać. Błyszczało. Kurz wieków został wymieciony.

Spelter poczuł się dziwnie niepewnie, nie na miejscu… jakby nosił nowe ubranie, które drapało skórę. Oczywiście, nosił nowe ubranie, które drapało skórę, jednak problem polegał na czymś innym. Świat byt bardzo ładny, dokładnie taki, jakim być powinien, a jednak… jednak… Czy rzeczywiście pragnął zmiany, zastanowił się, czy też chciał jedynie poustawiać wszystko wygodniej?

— Mówiłem: czy nie sądzisz, że leży jak ulał? — powtórzył Carding. Spelter odwrócił się i spojrzał tępo.

— Hm?

— Kapelusz, człowieku!

— Aha. Hm. Bardzo… bardzo odpowiedni. Carding z westchnieniem zdjął z głowy barokowe nakrycie i ostrożnie umieścił je w pudle.

— Lepiej mu zanieśmy — powiedział. — Zaczyna o niego wypytywać.

— Wciąż się zastanawiam, gdzie jest prawdziwy kapelusz — wyznał Spelter.

— Tutaj — odparł stanowczo Carding, stukając o wieko.

— Chodziło mi, hm, o prawdziwy.

— To jest prawdziwy.

— Chodziło…

— To jest kapelusz nadrektora — rzekł z naciskiem Carding. — Sam powinieneś wiedzieć. Przecież go zrobiłeś.

— No tak, ale… — zaczął nieszczęśliwym tonem kwestor.

— W końcu nie przyłożyłbyś ręki do fałszerstwa, prawda?

— No nie, hm, w zasadzie…

— To zwyczajny kapelusz. Jest tym, za co ludzie go uważają. Widzą, że nosi go nadrektor i sądzą, że to oryginalny kapelusz. I w pewnym sensie jest nim. Rzeczy definiowane są przez pełnione funkcje. Ludzie też, ma się rozumieć. To podstawowa zasada magii. — Carding urwał dramatycznie i wcisnął pudło w ręce Speltera. — Cogitum ergot capelussi, można by powiedzieć.

Spelter starannie studiował dawne języki i podjął wysiłek umysłowy.

— Myślę, więc jestem kapeluszem? — zaryzykował.

— Co? — zdziwił się Carding, kiedy ruszyli schodami ku nowemu wcieleniu Głównego Holu.

— Myślałem, że jestem zwariowanym kapeluszem — zasugerował Spelter.

— Przymknij się, dobrze?


Mgiełka wciąż wisiała nad miastem; jej zasłony, srebrzyste i złote, zmieniały się na krwawe w świetle zachodzącego słońca, wpadającym przez okna do sali.

Coin siedział na stołku z laską na kolanach. Spelter uświadomił sobie, że ani razu nie widział chłopca bez niej, co było niezwykłe. Magowie na ogół trzymali swoje laski pod łóżkiem albo wieszali nad kominkiem.

Laska w ogóle mu się nie podobała. Była czarna, ale nie dlatego, że taki miała kolor, a dlatego, że zdawała się ruchomą szczeliną do jakiegoś innego, bardzo nieprzyjemnego systemu wymiarów. Nie posiadała oczu, a jednak miał wrażenie, że wpatruje się w niego, jakby wiedziała o jego najbardziej sekretnych myślach, co w tej chwili oznaczało, że wie więcej niż on.

Dreszcz go przebiegł, kiedy przeszli przez salę i wyczuł płynący od siedzącej postaci podmuch pierwotnej magii.

Wokół chłopca zebrało się kilkudziesięciu najstarszych magów. Z podziwem wpatrywali się w podłogę.

Spelter wyciągnął szyję i zobaczył…

Świat.

Pływał w kałuży nocy wtłoczonej jakoś w posadzkę. Spelter wiedział — z przerażającą pewnością — że to naprawdę świat, nie obraz czy zwykła projekcja. Były tam pasma chmur i wszystko. Były lodowate pustkowia Krain Osiowych, Kontynent Przeciwwagi, Okrągłe Morze, Wodospad Krańcowy… Wszystko maleńkie, w pastelowych barwach, a mimo to rzeczywiste…

Ktoś coś do niego mówił.

— Hm? — zapytał, a wtedy nagły spadek metaforycznej temperatury przywołał go na powrót do rzeczywistości. Ze zgrozą uświadomił sobie, że Coin skierował do niego jakąś uwagę.

— Słucham? — poprawił się. — Przepraszam, ale ten świat… Taki piękny…

— Nasz Spelter jest estetą — zauważył Coin. Zabrzmiały zduszone śmieszki jednego czy dwóch magów, którzy wiedzieli, co oznacza to słowo. — Ale co do świata, to można go poprawić. Mówiłem, Spelter, że gdziekolwiek spojrzymy, widzimy okrucieństwo, odczłowieczenie i chciwość. Wynika z tego, że świat rządzony jest fatalnie. Czyż nie?

Spelter świadom był skierowanych na siebie dwudziestu par oczu.

— Hm… — zaczął niepewnie. — Nie możesz zmienić ludzkiej natury.

Zaległa martwa cisza. Spelter zawahał się.

— Możesz?

— O tym trzeba się dopiero przekonać — wtrącił Carding. — Ale jeśli odmienimy świat, zmieni się także ludzka natura. Czy nie mam racji, bracia?

— Miasto jest nasze — odparł jeden z magów. — Ja sam stworzyłem zamek…

— Władamy miastem, ale kto rządzi światem? — przerwał mu Carding. — Są tysiące drobnych królów, cesarzy i wodzów.

— Z których żaden nie potrafi czytać nie poruszając wargami — dodał któryś mag.

— Patrycjusz umiał czytać — przypomniał Spelter.

— Nie umiałby, gdyby mu uciąć palec wskazujący — rzekł stanowczo Carding. — A właściwie gdzie się podziała jaszczurka? Mniejsza z tym. Chodzi o to, że świat z całą pewnością winien być rządzony przez ludzi oddanych mądrości i filozofii. Trzeba nim kierować. Przez całe wieki walczyliśmy ze sobą, ale razem… Kto wie, czego potrafimy dokonać.

— Dzisiaj to miasto, jutro świat — szepnął ktoś z tylnych szeregów. Carding kiwnął głową.

— Jutro świat, a… — Szybko coś przeliczył. — A w piątek wszechświat.

To daje nam wolny weekend, pomyślał Spelter. Potem przypomniał sobie o ściskanym w ramionach pudle i podał je Coinowi. Carding jednak wsunął się przed niego, płynnym ruchem chwycił pudło i z ukłonem wręczył chłopcu.

— Kapelusz nadrektora — oznajmił. — Uważamy, że słusznie ci się należy.

Coin wziął pudło. Po raz pierwszy Spelter dostrzegł niepewność na jego twarzy.

— Czy nie wiąże się to z jakąś oficjalną ceremonią? — zapytał chłopiec.

Carding odkaszlnął.

— Ja, tego… Nie — odparł. — Chyba nie. — Obejrzał się na pozostałych magów, którzy zgodnie pokręcili głowami. — Nie. Nigdy niczego nie organizowaliśmy. Oprócz bankietu, ma się rozumieć. Ehm… Widzisz, to przecież nie koronacja. Nadrektor, rozumiesz, przewodzi magicznej braci. Jest… — Głos Cardinga cichł z wolna w blasku złocistego spojrzenia. — Jest, rozumiesz… jest… pierwszym… pośród… równych…

Odstąpił pospiesznie, gdy laska przesunęła się w nie wyjaśniony sposób i wskazała na niego. Raz jeszcze zdawało się, że Coin nasłuchuje wskazówek wewnętrznego głosu.

— Nie — rzekł po chwili.

A kiedy znowu zabrał głos, rozbrzmiewał on głęboko, z tą dźwięcznością, którą — jeśli się nie jest magiem — można osiągnąć z pomocą licznych i kosztownych elementów sprzętu elektronicznego.

— Odbędzie się ceremonia. Musi się odbyć, gdyż ludzie muszą zrozumieć, że to magowie rządzą. Ale nie tutaj. Wybiorę odpowiednie miejsce. I wszyscy magowie, którzy kiedykolwiek przeszli przez te drzwi, wezmą w niej udział. Czy to jasne?

— Niektórzy mieszkają daleko — przypomniał ostrożnie Carding. — Podróż zajmie im sporo czasu. O jakiej dacie myślałeś?


— Są magami! — wykrzyknął Coin. — Mogą się tu znaleźć w mgnieniu oka. Dałem im moc! Poza tym… — Głos opadł mu do normalniejszej wysokości. — Uniwersytet jest skończony. Nigdy nie był dla magii prawdziwym domem. Jedynie więzieniem.

Wyjął kapelusz z pudła i uśmiechnął się. Spelter i Carding wstrzymali oddechy.

— Ale…

Obejrzeli się. To przemówił Hakardly, mistrz Sztuki. Stał teraz, bezgłośnie otwierając i zamykając usta.

Coin spojrzał na niego, unosząc brew.

— Chyba nie zamierzasz naprawdę zamykać Uniwersytetu? — zapytał drżącym głosem stary mag.

— Nie jest już potrzebny. To siedlisko kurzu i starych ksiąg. Pozostawiliśmy go za sobą. Czy nie tak… bracia?

Zabrzmiał chór niepewnych pomruków. Magom trudno było sobie wyobrazić życie bez starych murów NU. Chociaż, jeśli się zastanowić, rzeczywiście było tu sporo kurzu, a książki naprawdę stare…

Przecież… bracia… kto z was zaglądał do tej mrocznej biblioteki w ciągu ostatnich dni? Magia tkwi teraz w was samych; nie jest uwięziona między okładkami. Czy to nie radosne zjawisko? Czy jest wśród was choć jeden, który w ostatnich dwudziestu czterech godzinach nie uczynił więcej czarów… prawdziwych czarów… niż wcześniej w całym swym życiu? Czy jest choć jeden, który w głębi serca nie zgadza się ze mną?

Spelter drgnął. W głębi serca wewnętrzny Spelter przebudzili się i walczył, by go usłyszano. Był to Spelter, który nagle zatęsknił za spokojnymi dniami — zaledwie kilkadziesiąt godzin temu — gdy magia była łagodna, gdy człapała po komnatach w starych kapciach, zawsze zostawiała chwilę na sherry i nie przypominała wbitego prosto w mózg rozżarzonego miecza. I przede wszystkim nie zabijała ludzi.

Ogarnęła go groza, gdy poczuł, że struny głosowe wyprężają się na baczność i gotują, wbrew jego wysiłkom, do sprzeciwu.

Laska próbowała go odnaleźć. Czuł, że go szuka. I unicestwi, jak nieszczęsnego Billiasa. Zacisnął zęby, ale wiedział, że to nie pomoże. Pierś mu zafalowała. Zatrzeszczały szczęki.

Carding zakołysał się niespokojnie i nadepnął mu na nogę. Spelter wrzasnął.

— Przepraszam — powiedział Carding.

— O co chodzi, Spelter? — zapytał Coin.

Spelter, nagle uwolniony, podskakiwał na jednej nodze. Jego ciało ogarnęła fala ulgi, dorównująca fali cierpienia zalewającej palce. Czuł wdzięczność — większą niż kiedykolwiek ktokolwiek inny — że dwieście czterdzieści funtów doświadczonej magii wybrało jego stopę, żeby ciężko na nią nastąpić.

Jego krzyk zdawał się przełamywać czar. Coin odetchnął i powstał.

— To był dobry dzień — rzekł.


Była druga w nocy. Mgliste rzeczne opary zwijały się jak węże nad ulicami Ankh-Morpork, ale kłębiły się samotnie. Magowie nie lubią takich, którzy po północy przebywają jeszcze poza domem, więc nikt tego nie robił. Wszyscy za to spali ciężkim snem zaczarowanych.

Na Placu Pękniętych Księżyców, niegdyś miejscu handlu egzotycznymi rozkoszami, gdzie nocny wędrowiec mógł nabyć wszystko, od talerza węgorzy w galarecie po chorobę weneryczną wedle własnego wyboru, tylko mgła kłębiła się i kondensowała ponad zimną pustką.

Stragany zniknęły, zastąpione błyszczącym marmurem i posągiem przedstawiającym ducha tego czy owego, otoczonym podświetlonymi fontannami. Ich głuchy plusk był jedynym dźwiękiem, łamiącym cholesterol ciszy, zaciskający serce miasta.

Cisza władała także mrocznym masywem Niewidocznego Uniwersytetu. Z wyjątkiem…

Spelter niczym dwunogi pająk sunął ciemnymi korytarzami. Przeskakiwał — a przynajmniej człapał pospiesznie — od filaru do łuku, aż dotarł do posępnych drzwi Biblioteki. Rozejrzał się nerwowo w otaczającej ciemności i z niejakim wahaniem zastukał — bardzo, ale to bardzo delikatnie.

Cisza spływała z solidnego drewna. Jednak w przeciwieństwie do ciszy, która ogarnęła pozostałą część miasta, ta cisza była czujna, płytka. Była jak milczenie śpiącego kota, który właśnie otworzył jedno oko.

Kiedy nie mógł już znieść jej dłużej, Spelter osunął się na kolana i spróbował zajrzeć pod drzwi. W końcu przysunął usta jak najbliżej zakurzonej szczeliny pod najniższym zawiasem.

— Hej tam! — szepnął. — Hm. Słyszysz mnie? Był niemal pewien, że w ciemności coś się poruszyło. Spróbował znowu. Każde uderzenie serca przynosiło zmianę nastroju, od przerażenia do nadziei.

— Hej! To ja, hm, Spelter. Rozumiesz? Odezwij się, proszę. Być może wielkie, skórzaste stopy skradały się lekko po podłodze, a może to tylko trzeszczały napięte nerwy Speltera. Spróbował przełknąć ślinę i zaczął znowu.

— No dobrze, niech będzie. Ale słuchaj, oni chcą zamknąć Bibliotekę.

Cisza stała się głośniejsza. Śpiący kot zastrzygł uchem.

— Dzieje się coś niedobrego — wyznał kwestor i zatkał sobie usta dłonią, wystraszony ogromem tego, co właśnie powiedział.

— Uuk?

Był to najlżejszy z dźwięków, niczym czkawka karaluchów.

Ośmielony Spelter przysunął wargi bliżej do szczeliny.

— Czy masz tam, hm, patrycjusza?

— Uuk.

— A co z jego pieskiem?

— Uuk.

— Aha. To dobrze.

Spelter wyciągnął się jak długi w spokojnej ciemności nocy i zabębnił palcami po chłodnej podłodze.

— Czy nie zechciałbyś, hm, mnie też wpuścić do środka? — zapytał.

— Uuk!

Spelter skrzywił się w mroku.

— A może, hm, mógłbym wejść tylko na chwilę? Powinniśmy omówić pewne ważne sprawy. Jak mężczyzna z mężczyzną.

— Iik.

— To znaczy z małpą.

— Uuk.

— A może ty wyjdziesz?

— Uuk.

Spelter westchnął.

— Ta demonstracja lojalności jest godna podziwu, ale przecież umrzesz tam z głodu.

— Uuk uuk.

— Jakie inne wejście?

— Uuk.

— Dobrze, niech ci będzie — mruknął Spelter. Po tej wymianie zdań czuł się pewniej. Wszyscy na Uniwersytecie żyli jak we śnie, zaś bibliotekarz nie pragnął od świata niczego prócz miękkich owoców, regularnych dostaw kart katalogowych i mniej więcej raz w miesiącu możliwości wskoczenia przez mur do prywatnej menażerii patrycjusza[12]. W jakiś niezwykły sposób dodawało to otuchy.

— Czyli nie brakuje ci bananów i tak dalej? — upewnił się jeszcze po chwili.

— Uuk.

— Nie wpuszczaj nikogo, dobrze? Hm. Mam wrażenie, że to bardzo ważne.

— Uuk.

— To dobrze. — Spelter wstał i otrzepał kolana. Potem przytknął jeszcze wargi do dziurki od klucza i dodał: — Nikomu nie ufaj.

— Uuk.

W Bibliotece nie było całkiem ciemno, gdyż stłoczone rzędami na półkach książki wydzielały delikatne oktarynowe lśnienie, powodowane taumaturgicznym wyciekiem w silnym polu okultystycznym. Było dostatecznie jasno, by dostrzec blokujący drzwi stos regałów.

Były patrycjusz został delikatnie umieszczony w słoju na biurku bibliotekarza. Sam bibliotekarz siedział pod blatem, owinięty kocem, trzymając na kolanach Szczekacza.

Od czasu do czasu zjadał banana.

Spelter tymczasem wlókł się kulejąc pustymi korytarzami Uniwersytetu, zmierzając ku bezpieczeństwu własnej sypialni. Tylko i dzięki temu, że nerwowo wytężał uszy, nasłuchując najlżejszych drgnień powietrza, na samym progu słyszalności dotarł do niego odgłos szlochu.

W tym miejscu nie był to dźwięk zwyczajny. W wyściełanych dywanami korytarzach, wśród kwater starszych magów, można późną nocą usłyszeć rozmaite odgłosy, takie jak chrapanie, ciche brzęczenie szkła, niemelodyjne nucenie, od czasu do czasu pisk i syk nieudanego zaklęcia. Ale odgłos czyjegoś cichego płaczu był tak niezwykły, że Spelter skręcił mimo woli i zaczął się skradać przejściem wiodącym do apartamentu nadrektora.

Drzwi stały otworem. Powtarzając sobie, że naprawdę nie powinien, gotów do błyskawicznego odwrotu, Spelter zajrzał do środka.

Rincewind wytrzeszczył oczy.

— Co to jest? — szepnął.

— Myślę, że to jakaś świątynia — stwierdziła Conena.

Rincewind stał zadzierając głowę. Tłumy mieszkańców Al Khali krążyły wokół niego niczym ilustracja ludzkich ruchów Browna. Świątynia, pomyślał. Owszem, była wielka, była imponująca, zaś architekt wykorzystał każdą podręcznikową sztuczkę, żeby wydała się jeszcze większa i jeszcze bardziej imponująca niż w rzeczywistości. I żeby na każdym patrzącym wywrzeć wrażenie, iż on z kolei jest bardzo mały, zwyczajny i nie ma tylu kopuł. Była to budowla wyglądająca dokładnie tak, jakby człowiek miał ją zapamiętać na całe życie.

Rincewind jednak uważał, że zna się na architekturze świątynnej. A freski na wysokich i oczywiście imponujących murach wcale nie wyglądały na religijne. Przede wszystkim postacie wyraźnie dobrze się bawiły. Tak, prawie na pewno dobrze się bawiły. Byłoby zdumiewające, gdyby nie sprawiało im to przyjemności.

— Oni chyba nie tańczą? — zapytał, rozpaczliwie usiłując nie wierzyć w to, co widział na własne oczy. — A może to rodzaj ćwiczeń akrobatycznych?

Conena uniosła głowę, mrużąc oczy w ostrym blasku słońca.

— Raczej nie — odparła z namysłem. Rincewind opamiętał się.

— Sądzę, że taka młoda panienka jak ty nie powinna oglądać takich rzeczy — oznajmił surowo. Conena uśmiechnęła się tylko.

— Sądzę, że magom jest to wyraźnie zakazane — przypomniała słodkim głosem. — Podobno tracą od tego wzrok.

Rincewind znów podniósł głowę, skłonny może zaryzykować jedno oko. Właściwie czegoś takiego można się było spodziewać, pomyślał. Oni po prostu nie wiedzą, co wypada. Obce kraje są, tego… obce. Wszystko tu robią inaczej.

Tyle że niektóre rzeczy, uznał, są tu załatwiane prawie tak samo, ale bardziej pomysłowo i — sądząc po tym, co zobaczył — o wiele częściej.

— Freski świątyni w Al Khali są sławne na cały świat — poinformowała Conena, kiedy przedzierali się przez gromady dzieciaków, próbujących Rincewindowi coś sprzedać albo zapoznać go z sympatycznymi krewniaczkami.

— Trudno się dziwić — mruknął Rincewind. — Słuchaj, mógłbyś mi dać spokój? Nie, nie chcę tego kupować, czymkolwiek to jest. Nie, nie chcę jej poznać. Ani jego. Ani niczego, ty paskudny dzieciaku. Złaźcie natychmiast!

Ostatni okrzyk skierowany był do grupki maluchów, dosiadających spokojnie Bagażu, który człapał cierpliwie za Rincewindem i nawet nie próbował ich zrzucić. Może za czymś tęskni, pomyślał mag i trochę poweselał.

— Jak myślisz, ilu ludzi mieszka na tym kontynencie? — zapytał.

— Nie wiem. — Conena nawet się nie obejrzała. — Przypuszczam, że miliony.

— Gdybym był mądrzejszy, to by mnie nie było między nimi — stwierdził Rincewind z przekonaniem.

Zaledwie kilka godzin temu znaleźli się w Al Khali, bramie do tajemniczego lądu Klatchu. Zaczynał już cierpieć.

Przyzwoite miasto powinno mieć trochę mgły, myślał. I ludzie powinni mieszkać w domach, a nie spędzać całe dnie na ulicy. I nie powinno być tak gorąco, ani tyle piasku. A co do wiatru…

Ankh-Morpork sławne jest ze swego zapachu, obdarzonego osobowością tak silną, że nawet twardego mężczyznę zmusza do łez. Al Khali zaś ma swój wiatr, dmuchający od niezmierzonych pustyń i lądów bliższych Krawędzi. Jest to tylko łagodna bryza, ale nigdy nie cichnie i w końcu działa na przybyszów tak, jak tarka na pomidora. Po jakimś czasie zdaje się, że zdarła skórę i szarpie bezpośrednio za nerwy.

Wyczulonym nozdrzom Coneny wiatr ten niósł aromatyczne przekazy z serca kontynentu, złożone z chłodu pustyń, odoru lwów, fetoru kompostu dżungli i nawozu antylop.

Rincewind, naturalnie, niczego takiego nie wyczuwał. Adaptacja potrafi zdziałać cuda i większość Morporkian miałaby poważne trudności, żeby wyczuć puchowy materac płonący o pięć stóp od nich.

— Dokąd teraz? — zapytał. — Gdzieś, gdzie schowamy się przed tym wiatrem?

— Ojciec spędził nieco czasu w Al Khali, kiedy poszukiwał Zaginionego Miasta Ee. Pamiętam, że bardzo chwalił ssuk. To coś w rodzaju bazaru.

— Rozumiem, że chcesz tam poszukać straganów z używanymi kapeluszami — burknął Rincewind. — Cały ten pomysł jest…

— Mam raczej nadzieję, że ktoś nas napadnie. To najrozsądniejszy plan. Ojciec mówił, że niewielu obcych, którzy weszli na ssuk, zdołało go opuścić. Twierdził, że kręci się tam sporo morderczych typów.

Rincewind zastanowił się głęboko.

— Powtórz to jeszcze raz, dobrze? — poprosił. — Kiedy powiedziałaś, że ktoś nas napadnie, coś mi chyba zaczęło dzwonić w uszach.

— No przecież chcemy się spotkać z elementem kryminalnym, prawda?

— Nie dokładnie „chcemy”. Nie takiego określenia bym użył.

— A jakiego?

— Wydaje mi się, że zwrot „nie chcemy” dość precyzyjnie oddaje znaczenie.

— Ale zgodziłeś się, że powinniśmy odzyskać kapelusz!

— Ale nie umrzeć w trakcie odzyskiwania — mruknął smętnie Rincewind. — Nikomu nic z tego nie przyjdzie. A mnie już na pewno nie.

— Ojciec zawsze powtarzał, że śmierć jest jak sen — stwierdziła Conena.

— Tak. Kapelusz też mi to mówił — przyzna! Rincewind, kiedy skręcili w wąski, zatłoczony zaułek między białymi ścianami. — Ale ranne wstawanie jest pewnie o wiele trudniejsze.

— Uspokój się. Nie ryzykujemy specjalnie. Jesteś ze mną.

— Tak, a ty nie możesz się doczekać, co? — rzucił mag oskarżycielskim tonem. — Znowu ta twoja dziedyczność.

Conena prowadziła ich ocienioną alejką. Zwykły orszak młodocianych przedsiębiorców następował im na pięty.

— Siedź cicho i staraj się wyglądać jak ofiara, dobrze?

— Z tym poradzę sobie bez trudu — mruknął Rincewind, odpędzając szczególnie upartego przedstawiciela Młodzieżowej Izby Handlowej. — Mam sporo praktyki. Po raz ostatni: nikogo nie chcę kupować, wredny bachorze!

Rozejrzał się smętnie dookoła. Przynajmniej na murach nie było tu tych irytujących malowideł, ale gorący wiatr wciąż unosił tumany kurzu, a on sam miał już serdecznie dość widoku piasku. Marzył o paru zimnych piwach, zimnej kąpieli i zmianie ubrania. Prawdopodobnie nie poczułby się od tego lepiej, ale przynajmniej byłoby mu o wiele przyjemniej. Zresztą tutaj pewnie nie znają piwa. To zabawne, że w chłodnych miastach, takich jak Ankh-Morpork, popularnym napojem jest piwo, które chłodzi, a w takich miejscach jak to, gdzie cale niebo przypomina piekarnik z otwartymi drzwiczkami, ludzie piją małe lepkie drinki, które rozpalają ogień w gardle. W dodatku architektura jest niewłaściwa. A w świątyniach stawiają posągi, które… no, są całkiem nieodpowiednie. To nie jest miejsce dla magów. Oczywiście, mają tu pewnie jakiś miejscowy zamiennik, jakichś zaklinaczy albo co, ale nie to, co można by nazwać przyzwoitą magią. Conena szła przodem i nuciła coś pod nosem.

Lubisz ją, prawda? Od razu widać, odezwał się głos w jego umyśle.

A niech to Piekielne Wymiary, pomyślał Rincewind. Chyba nie jesteś moim sumieniem?

Twoim libido. Trochę tu duszno, wiesz? Nie robiłeś tego, odkąd ostatni raz tu byłem.

Słuchaj, idź sobie. Dobrze? Jestem magiem! Magowie słuchają głowy, nie serca.

A ja dostaję głosy z twoich gruczołów, a z nich wynika, że przynajmniej jeśli chodzi o ciało, twój mózg jest w wyraźnej mniejszości.

Tak? Ale ma głos rozstrzygający.

Ha! To ty tak uważasz. Nawiasem mówiąc, twoje serce nie ma z tym nic wspólnego; to tylko mięsień wymuszający obieg krwi. Ale spójrz na to z innej strony. Lubisz ją przecież, prawda?

No… Rincewind zawahał się. Tak, pomyślał. Właściwie…

Загрузка...