Robert Sheckley Diabelska maszyna

Wolna konkurencja to rzecz sama w sobie bardzo piękna. Ale oto przypadek zgotował coś jeszcze lepszego: produkcję nieograniczoną i całkowicie bezpłatną.

Richard Gregor siedział w swoim zakurzonym biurze usług higieny międzyplanetarnej. Było już południe, a Arnolda — jego wspólnika — ani widu, ani słychu. Gregor ślęczał nad niezwykle skomplikowanym pasjansem, gdy usłyszał na schodach hałas. Drzwi biura otworzyły się i ukazała się w nich głowa Arnolda.

— Zachowujesz się jak wielki przedsiębiorca! — zawołał Gregor.

— Dzięki mnie jesteśmy od dzisiaj bogaczami! — zawołał Arnold. Szerokim gestem otworzył drzwi i zawołał w stronę korytarza: — Przynieście to tutaj, chłopcy!

Czterech spoconych mężczyzn wniosło do biura jakąś czarną maszynę wielkości małego słonia. Postawili ją na środku pokoju.

— Oto ona — rzucił Arnold z dumą. Zapłacił tragarzom i założywszy ręce do tyłu, zapatrzył się w maszynę.

Gregor odsunął od siebie papiery gestem człowieka zmęczonego. Wstał i obszedł dookoła przedmiot.

— Bardzo to interesujące. Ale do czego właściwie służy?

— To jest milion, który nam spada z nieba.

— Oczywiście. Ale co to właściwie jest?

— To jest bezpłatna produkcja — powiedział Arnold. Był uśmiechnięty i dumny z siebie. — Przechodziłem właśnie obok składów międzyplanetarnych Joego i zauważyłem to na wystawie. Kupiłem ją za grosze. Joe nawet nie wiedział, co to jest.

— Tak jak ja — rzekł Gregor. — A ty?

Arnold dreptał na czworakach wokół maszyny, usiłując odczytać wygrawerowany na niej jakiś napis. Nie podnosząc oczu zapytał:

— Słyszałeś oczywiście o planecie noszącej nazwę Meldge?

Gregor skinął potakująco głową.

Meldge była to niewielka planeta trzeciego rzędu, nieco na uboczu od uczęszczanych szlaków handlowych. Niegdyś kwitła tam bardzo rozwinięta cywilizacja.

W historii nosiło to nazwę epoki Starej Wiedzy Meldgeskiej. Technika Starej Wiedzy została już dawno zapomniana, ale od czasu do czasu natrafiano na jakieś jej osiągnięcia.

— I to miałby być egzemplarz z epoki Starej Wiedzy? zapytał Gregor.

— Właśnie. Ta maszyna to fabryka, która bezpłatnie produkuje. Myślę, że w całym naszym systemie nie ma więcej niż pięć, sześć takich egzemplarzy. No, a dzisiaj nikt czegoś takiego nie umie zbudować.

— A co właściwie produkuje ta maszyna? — zapytał Gregor.

— Skądże ja mam o tym wiedzieć — powiedział Arnold. — Daj mi, proszę cię, słownik meldgeski.

Nie okazując zniecierpliwienia Gregor podszedł do półki z książkami.

— Nie wiesz nawet, co ona produkuje? Tu masz słownik.

— Dziękuję. Co za różnica? Cokolwiek wytwarza, wytwarza bezpłatnie. Pobiera energię z powietrza, z eteru, ze słońca, zewsząd. Nie ma potrzeby włączać jej do czegokolwiek… Ona po prostu funkcjonuje bez końca.

Arnold otworzył słownik i zabrał się do szukania słów, które wyryte były na maszynie.

— Energia bezpłatna… Wcale nie tacy głupi ci starzy uczeni… Energia pobierana z powietrza… Zresztą mówię ci, że obojętne, co z tej maszyny wychodzi. Zawsze będziemy mogli ją sprzedać, a to, co w tym czasie wyprodukuje, będzie czystym zyskiem.

Gregor spoglądał na podnieconego wspólnika okrągłymi oczyma, a jego podłużna smutna twarz była coraz bardziej zachmurzona.

— Mój drogi — rzekł — czy muszę ci przypominać? Jesteś przede wszystkim chemikiem. Ja jestem biologiem. Nie znamy się na maszynach, a jeszcze mniej na maszynach zagranicznych i to tak skomplikowanych.

Arnold skinął tylko głową i nacisnął jakiś guzik. Maszyna wydała głuchy dźwięk.

— Poza tym — dodał Gregor — jesteśmy specjalistami w dziedzinie higieny międzyplanetarnej. I nie widzę powodu, dla którego…

Maszyna zaczęła jakby pokasływać.

— Kapuję — powiedział Arnold. — Tu jest napisane, że maszyna wytwarza bezpłatnie. Stanowi wielki sukces laboratoriów Glatten. Maszyna jest niezawodna. Niełamliwa. Działa bezbłędnie. Nie ma potrzeby włączania jej do jakiegokolwiek źródła energii. Aby ją uruchomić, wystarczy nacisnąć guzik oznaczony cyferką 1. Zatrzymać ją można za pomocą klucza liguryjskiego. Jeśli w czasie pracy wystąpi jakiś błąd, należy zwrócić się do laboratoriów Glatten.

— Może nie dość jasno się wyraziłem — zaczął ponownie Gregor — jesteśmy…

— Nie bądź głupcem — powiedział Arnold. — Puścimy maszynę w ruch i będziemy mogli przestać pracować… A to jest właśnie ten guzik numer 1.

Maszyna znowu wydała jakiś podejrzany dźwięk, który po chwili przekształcił się w regularny turkot. Upłynęło kilka minut, ale nic nie nastąpiło.

— Musi się rozgrzać — powiedział Arnold nieco zaniepokojony.

Nagle z otworu znajdującego się u dołu maszyny zaczął wysypywać się jakiś szary proszek.

— To może być odpad albo osad — mruknął Gregor. Ale przez następne piętnaście minut proszek regularnie wysypywał się z maszyny na podłogę.

— Nadzwyczajne! — krzyknął zachwycony Arnold.

— Co to jest?

— Nie mam najmniejszego pojęcia. Trzeba będzie zrobić analizę.

Z uśmiechem triumfu Arnold nabrał trochę proszku do próbówki. Gregor zaś milcząco wpatrywał się w maszynę wysypującą z siebie szary proszek.

— Czy nie sądzisz — rzekł wreszcie — że byłoby lepiej, gdybyśmy zatrzymali maszynę, dopóki się nie dowiemy, co to jest?

— Z pewnością nie — rzekł Arnold. — Cokolwiek to jest, musi mieć jakąś wielką wartość.

Zapalił palnik Bunsena, wlał do próbówki trochę wody destylowanej i zabrał się do roboty.

W biurze zapanowało milczenie. Trwało kilka godzin. Arnold ciężko pracował. Bez przerwy dorzucał do próbówki preparaty chemiczne, cedził osad i notował wyniki w wielkiej księdze, którą trzymał na biurku.

Gregor przyniósł tymczasem kilka kanapek i kawę. Przyszedł już nieco do siebie i obserwował szary proszek, który maszyna z siebie wypluwała. Jej turkot stawał się głośniejszy, a struga proszku coraz gęstsza. W godzinę po obiedzie Arnold wstał od biurka.

— No, nareszcie skończyłem — rzekł poważnie.

— A więc co to jest? — Gregor zastanawiał się, czy aby Arnold nie dokonał jakiegoś wielkiego odkrycia.

— To jest tangress — rzekł Arnold i spojrzał zaniepokojony na Gregora.

— Tangress?

— Tak jest.

— Może zechciałbyś mi wyjaśnić, co to takiego tangress? — zdenerwował się Gregor.

— Sądziłem, że wiesz. To jest, jak by ci to wyjaśnić, podstawowa potrawa, podstawowy produkt żywnościowy mieszkańców planety Meldge. O ile mnie pamięć nie myli, dorosły Meldgejczyk spożywa kilka ton tangressu rocznie.

— Aha. To jest więc pokarm?

Gregor spojrzał na górę proszku z odcieniem respektu. Maszyna, która wytwarzała produkt żywnościowy dwadzieścia cztery godziny na dwadzieścia cztery — mogła rzeczywiście przynieść zysk. Zwłaszcza że nie trzeba jej było niczym zasilać i nie zużywała żadnej energii.

Arnold otworzył książkę telefoniczną. — Zaraz to sprawdzimy.

Nakręcił jakiś numer.

— Halo? Czy to Instytut Żywienia Międzyplanetarnego? Poproszę do telefonu dyrektora. Nie ma go? To może jego zastępcę? To bardzo ważne… Halo? Ach, to ty, Channels? Dzień dobry. Mam dla ciebie interesującą propozycję. Mogę ci dostarczyć nieograniczone ilości tangressu, podstawowego pokarmu Meldgejczyków. Tak, tak. Domyślam się, że to cię może zainteresować. Dobrze, czekam. Nie, nie. Nie wyłączam.

Odwrócił się do Gregora.

— Przypuszczam, że będzie mógł to zakupić… Tak, tak. Słucham. Możesz zakupić tangress? Znakomicie. Świetnie…

Gregor zbliżył się do aparatu, chcąc usłyszeć słowa wypowiedziane na drugim końcu drutu. Arnold odepchnął go lekko łokciem.

— Cena? A jakie są obecnie ceny na rynku? Pięć dolarów tona? To nie jest wiele, ale ostatecznie… Co?! Pięć centów! Chyba się śmiejesz?

Gregor odsunął się od telefonu i opadł na fotel. Z obojętnością wysłuchał rozmowy do końca.

— Tak, tak. Nie wiedziałem. Rozumiem. Do widzenia. Arnold odłożył słuchawkę.

— Okazuje się, że popyt na tangress jest u nas niewielki. Na Ziemi mieszka kilkudziesięciu Meldgejczyków, transport zaś tego produktu jest zupełnie nieopłacalny.

Gregor spojrzał ponownie na maszynę. Odnalazła prawdopodobnie swój normalny rytm, gdyż tangress wysypywał się z niej jakby pod wielkim ciśnieniem. Obok maszyny rozciągała się piętnastocentymetrowa warstwa proszku, który pokrył całą prawie podłogę.

— Nic nie szkodzi — rzekł Arnold. — W jakiś sposób uda nam się to sprzedać. To przecież może służyć i do innych celów.

Usiadł przy biurku i ponownie zabrał się do wertowania książek.

— Czy nie należałoby jej jednak zatrzymać? — zaniepokoił się Gregor.

— Oczywiście, że nie — powiedział Arnold stanowczo. — To idzie przecież zupełnie gratis, rozumiesz? Przecież ona sypie nam pieniądze.

Przed maszyną góra proszku osiągnęła wysokość jednego metra. Utonęły w niej pióra i ołówki, rejestr i jeden z regałów. Gregor zadawał sobie pytanie, czy aby podłoga wytrzyma taki ciężar.

— Wreszcie Arnold zamknął swoje księgi. Był zmęczony, ale zadowolony.

— To rzeczywiście może służyć do czegoś innego.

— Do czego?

— Tangress może być używany także jako materiał budowlany. Jeśli pozostawi się go na powietrzu przez kilka tygodni, staje się twardy jak granit, rozumiesz?

— Nie wiedziałem o tym.

— Połącz mnie z jakimś przedsiębiorstwem budowlanym. Gregor zadzwonił do przedsiębiorstwa budowlanego Toledo-Mars i poinformował jakiegoś O’Toole’a, że może mu dostarczyć nieograniczonych ilości tangressu.

— Tangress? — rzekł O’Toole. — Nie jest to nadzwyczajny materiał budowlany. Nie trzyma żadnej farby, rozumie pan?

— Nie miałem o tym zielonego pojęcia — usprawiedliwiał się Gregor.

— Tak to jest. Poradzę, co pan ma zrobić. Podobno istnieje gdzieś jakaś rasa bałwanów, które odżywiają się tym świństwem. Może by tam spróbować…?

— Wolałbym to sprzedać jako materiał budowlany.

— Jak pan chce. Ostatecznie moglibyśmy to kupić. Buduje się jeszcze tu i ówdzie tanie domy mieszkalne. Mogę zapłacić piętnaście za tonę.

— Dolarów?

— Nie, centów.

— To muszę się jeszcze zastanowić — rzekł Gregor. Kiedy Arnold usłyszał tę propozycję, pomyślał chwilę i skinął głową.

— Zgoda — rzekł. — Powiedzmy, że maszyna wyrobi tego dziesięć ton dziennie. Wypadnie to około pięciuset dolarów rocznie. To nie jest majątek, ale zawsze pozwoli nam to płacić komorne.

— Ale tego nie można tu w tym stanie zostawić! zawołał Gregor wskazując na maszynę, wypuszczającą z siebie regularnie szary proszek.

— Oczywiście, że nie. Trzeba będzie wyszukać jakiś kąt, gdzieś poza miastem, gdzie to ulokujemy. Kiedy zechcą, będą mogli tam przyjechać i załadować, ile im potrzeba.

Gregor połączył się ponownie z O’Toole’em i powiedział mu, że gotów jest zrobić z nim interes.

— Dobrze — rzekł O’Toole — znacie nasz adres. Będziecie mogli to dostarczyć, kiedy zechcecie.

— To my mamy wam dostarczyć? Myślałem, że sami będziecie odbierać…

— Po piętnaście centów za tonę? To my wam wyświadczamy przysługę, że wreszcie będziecie się mogli tego pozbyć.

— Niedobrze — rzekł ponuro Arnold, gdy Gregor odłożył słuchawkę. — Koszty transportu…

— …przekroczyłyby oczywiście piętnaście centów za tonę — dokończył Gregor. — Najwyższy czas, byś maszynę zatrzymał, dopóki czegoś nie wynajdziemy.

Arnold utorował sobie drogę do maszyny. — Zaraz to zrobię.

Obejrzał dokładnie maszynę ze wszystkich stron.

— Zatrzymajże to! — zawołał Gregor.

— Chwileczkę.

— Zatrzymasz, czy nie?

Arnold pochylił się nad maszyną, następnie wyprostował się i rzekł z wymuszonym uśmiechem.

— To nie jest takie proste…

— A to dlaczego?

— Bo bez klucza liguryjskiego maszyny zatrzymać nie można, a my takiego klucza nie mamy.

Następne kilka godzin spędzili obaj przy telefonie. Dzwonili na wszystkie strony w poszukiwaniu klucza.

Informowali się w muzeach, w laboratoriach naukowych, w instytucie archeologii i wielu innych instytucjach, które mogły im udzielić pomocy. Bezskutecznie. Nikt nigdy na tezy nie widział klucza liguryjskiego i nikt nigdy o nim nie słyszał.

A maszyna ciągle wysypywała z siebie proszek, którego nie moim się było pozbyć. Tangress zasypał już obydwa krzesła, kaloryfer i osiągnął wysokość biurka.

— Co to za wspaniałe źródło dochodu — mruknął Gregor.

— Znajdziemy w końcu jakiś sposób.

— Na pewno?

Arnold zabrał się do studiowania swoich książek i resztę nocy spędził przy biurku. Gregor musiał część proszku przesypać na korytarz, aby całe umeblowanie nie utonęło w tangressie.

Nastał ranek i promień słońca próbował przedrzeć się przez szybę pokrytą chmurą szarego kurzu. Arnold wstał od biurka i ziewnął.

— I co nowego? — zapytał Gregor.

— Właściwie nic.

Gregor znowu utorował sobie drogę do drzwi, aby zejść po kawę. Gdy wrócił, zastał w pokoju dozorcę budynku i dwóch potężnych policjantów, którzy wykrzykiwali coś pod adresem nieszczęsnego Arnolda.

— Natychmiast zabierze mi pan to świństwo z korytarza! — krzyczał dozorca

— Oczywiście! I jeszcze zapłaci pan karę za zainstalowanie fabryki w dzielnicy urzędowej. Bez zezwolenia! — dodał owo jeden z policjantów.

— To nie jest fabryka — próbował sprawę wyjaśnić Gregor. — To jest taka maszyna, która produkuje…

— A ja panu mówię, że to jest fabryka — powtórzył policjant. — I pan to natychmiast zatrzyma.

— Niestety, są pewne trudności — powiedział Arnold. — Można by powiedzieć, że nie potrafimy tego zatrzymać…

— Nie potrafi pan tego zatrzymać? — policjant spojrzał na Arnolda podejrzliwie. — Pan się ze mnie śmieje, co? A ja panu mówię, żeby pan to zatrzymał!

— Przysięgam panu, że…

— Słuchaj, chłopie — policjant przeszedł na „ty”. Wracam za godzinę. W ciągu tego czasu zatrzymasz mi tę maszynę i usuniesz całe to świństwo. Jeśli nie, to inaczej pogadamy.

Cała trójka z dostojeństwem opuściła pokój. Gregor i Arnold spojrzeli na siebie, a następnie na maszynę. Wyrzucała z siebie regularnie szary proszek, który dochodził już do połowy wysokości pokoju.

— Do jasnej cholery! — krzyknął Arnold u progu histerii. — Musi się znaleźć jakiś sposób, aby to upłynnić. Przecież to wszystko bezpłatnie. Przypominam ci, bezpłatnie, bezpłatnie!

— Spokojnie, mój drogi rzekł Gregor drapiąc się w głowę pokrytą szarym proszkiem.

— Czy naprawdę tego nie rozumiesz? Jeśli możesz coś wyprodukować bezpłatnie i to w każdych ilościach, to do czegoś musi to służyć!

Drzwi się nagle otworzyły i do pokoju wszedł wysoki chudy mężczyzna, elegancko ubrany, trzymając w rękach dziwny przedmiot.

— A więc to tu — rzekł.

Gregor powstrzymał oddech w radosnej nadziei.

— To jest klucz liguryjski? — zapytał.

— Co?! To nie żaden klucz — rzekł przybysz. — To jest drenometr.

— Ach, tak…

— Właśnie, i jak widzę, zaprowadził mnie do źródła zaburzeń — rzekł przybysz. — Przepraszam, jeszcze się nie przedstawiłem. Moje nazwisko Canters.

Zamaszystym gestem zmiótł z biurka proszek, spojrzał jeszcze raz na swój drenometr i zabrał się do wypełniania wdrukowanych formularzy.

— Co to wszystko znaczy? — zapytał Arnold.

— Pracuję w Kontynentalnej Centrali Energetycznej rzekł Canters. — To rozpoczęło się wczoraj koło południa. Zauważyliśmy na naszych licznikach, że jakaś potężna siła absorbuje niezwykle potężne ilości energii. Zmusiło to nas do odszukania miejsca, gdzie zaburzenia te powstają…

— I to właśnie tutaj? — zapytał Gregor.

— Z tej właśnie maszyny — rzekł Canters.

Zakończył wypełnianie swoich formularzy, złożył je i schował do teczki.

— Dziękuję panom za pomoc. Oczywiście rachunek wkrótce prześlemy.

Otworzył, nie bez pewnych trudności, drzwi i spojrzał jeszcze raz na maszynę.

— Ona musi wytwarzać coś, co ma wielką wartość rzekł — jeśli tak olbrzymie zużycie energii ma się opłacać. Co to jest? Proszek platynowy?

Uśmiechnął się, skłonił uprzejmie głową i wyszedł. Gregor odwrócił się w stronę Arnolda.

— Bezpłatna energia, co?

— Myślę, że ona wykorzystuje po prostu to źródło, które znajduje się najbliżej.

— Też tak myślę. Ta maszyna czerpie energię z powietrza, ze słońca, z eteru. No i oczywiście z centrali energetycznej, jeśli ta znajduje się w pobliżu.

Tak to wygląda. Ale zasada działania…

— Niech diabli wezmą całą zasadę działania! — krzyknął Gregor. — Nie możemy zatrzymać tej maszyny bez klucza Liguryjskiego, nikt nie ma klucza liguryjskiego, a my zasypani jesteśmy przez ten przeklęty kurz, którego nie możemy się pozbyć. I w dodatku w błyskawicznym tempie zużywamy olbrzymie ilości energii.

— Musi się znaleźć jakieś wyjście — z uporem powtórzył Arnold.

Gregor zaczął zastanawiać się nad losem ich konta bankowego, które gwałtownie malało. Coś niecoś ostatnio zarobili, ale całe ich oszczędności zamieniały się szybko w szary proszek. Nie mógł temu przeciwdziałać. Arnold był od dawna jego wspólnikiem. Trudno, musi wytrzymać do końca.

Arnold usiadł tam, gdzie powinno było znajdować się biurko, i ukrył twarz w dłoniach. Znowu usłyszeli pukanie do drzwi i jakieś głosy.

— Zasuń zamek — rzekł Arnold.

Gregor spuścił zasuwę. Arnold znowu pogrążył się w myślach.

— Nic nie jest stracone — rzekł. — Ta maszyna musi nas wzbogacić.

— Owszem, pozostała nam jeszcze jedna droga — rzekł Gregor. — Trzeba ją usunąć. Wyrzućmy ją po prostu do morza.

— Nigdy w życiu! Nigdy! A poza tym wymyśliłem! Znalazłem! Trzeba natychmiast ruszyć w drogę.

Następne dni minęły im na gorączkowej działalności. Zaangażowali ludzi, którzy oczyścili dom z tangressu. Potem trzeba było wnieść maszynę, która ciągle pluła proszkiem do ich niewielkiego statku międzyplanetarnego — a to nie było łatwe. Wreszcie wszystko było gotowe. Maszynę umieszczono w zbiorniku, który zresztą szybko wypełnił się tangressem. Wreszcie wyruszyli i wkrótce pojazd ich przekroczył granice systemu słonecznego.

— Wszystko to jest bardzo logiczne — wyjaśnił później Arnold. — Oczywiście, że tangress nie znajduje zbytu na Ziemi. I dlatego nie ma właśnie sensu upłynniać go właśnie, na naszym globie. Natomiast na planecie Meldge…

— Muszę ci powiedzieć, że mimo wszystko nie mam tej pewności — powiedział Gregor.

— To nie może się nie udać. Koszty transportu tangressu na Meldge są zbyt wysokie. Ale można tam zainstalować naszą maszynę. Możemy im dostarczyć każdą ilość tego pokarmu.

— A jeśli ceny i tam są zbyt niskie? — zapytał Gregor. — Nie mogą być. Przecież tangress stanowi tam podstawowy pokarm; to chleb dla Meldgejczyków. Tym razem ta historia musi nam się udać…

Po trzytygodniowej podróży w przestrzeni sygnały na tablicy rozdzielczej zapowiedziały planetę Meldge. Był już najwyższy czas. Zbiornik całkowicie zapełnił się tangressem. Sam zbiornik był wprawdzie dobrze zamknięty, ale produkcja szarego proszku groziła rozsadzeniem całego statku kosmicznego. Codziennie musieli pozbywać się tego produktu; ale taka operacja zajmowała dużo czasu i powodowała stratę ciepła i powietrza.

Wylądowali wreszcie na planecie mając statek kosmiczny wypełniony tangressem, z niewielkimi zapasami tlenu i prawie kompletnie zamarznięci. Natychmiast po wylądowaniu zjawił się na pokładzie celnik o pomarańczowej skórze.

— Witam panów — powiedział. — Rzadko przybywają do nas ostatnimi czasy podróżni. Zamierzają panowie zostać tu długo?

— Prawdopodobnie — rzekł Arnold. — Chcemy tu otworzyć pewne przedsiębiorstwo.

— Doskonały pomysł — powiedział urzędnik. — Nasza planeta potrzebuje trochę świeżej krwi, trochę dynamizmu ziemskiego. Czy wolno zapytać, jakiego rodzaju przedsiębiorstwo zamierzają tu panowie założyć?

— Zamierzamy sprzedawać tangress — wasz podstawowy produkt żywnościowy.

Twarz celnika spochmurniała.

— Co panowie zamierzają sprzedawać?

— Tangress. Mamy maszynę, która produkuje tangress zupełnie bezpłatnie.

Celnik nacisnął guzik na specjalnej tarczy, którą nosił przy sobie.

— Bardzo żałuję, ale muszą panowie natychmiast ruszyć w powrotną drogę.

— Ale my mamy odpowiednie paszporty i przepustki!

— A my mamy nasze prawa. Musicie, panowie, natychmiast stąd wyjechać i zabrać ze sobą swoją maszynę.

— Chwileczkę — rzekł Gregor — głosicie przecież, że panuje u was całkowita wolność w dziedzinie inicjatywy prywatnej.

— Z wyjątkiem produkcji tangressu.

Na zewnątrz pojawiło się prawie dwadzieścia czołgów. Z głuchym szumem otoczyły statek kosmiczny. Celnik wycofał się i zaczął schodzić ze schodów.

— Jeszcze chwilę! — zawołał Gregor z rozpaczą w głosie. — Domyślam się, że obawiacie się z naszej strony jakiejś nielojalnej konkurencji. Wobec tego weźcie sobie tę maszynę. Zostawiamy ją w charakterze prezentu.

— Co takiego?! Nigdy! — zawołał Arnold.

— Tak, tak. Zabierzcie ją. Będziecie mogli dzięki niej nakarmić waszych biedaków. A potem postawcie nam pomnik.

Na zewnątrz czołgi drugim rzędem zaczęły otaczać ich pojazd kosmiczny. Nad nimi pojawiła się eskadra starych samolotów odrzutowych, które powoli osiadły na kosmodromie.

— Wynoście się stąd! — krzyknął celnik. — Czy na prawdę sądzicie, że można sprzedać tangress na naszej planecie? Spójrzcie dookoła!

Rozejrzeli się. Cały kosmodrom pokryty był szarym proszkiem, który unosił się w powietrzu gryzącym kurzem. Stojące opodal budynki były również szare — bez cienia kolorowych tynków. Smutne szare pola rozciągały się hen w dal, aż do podnóża równie szarych wzgórz. Wszystko wokół, jak daleko okiem sięgnąć, było z tangressu.

— Czy chce pan przez to powiedzieć, że planeta jest z…

— Możecie to sobie sami obliczyć — odpowiedział celnik schodząc z drabiny. — To tutaj przecież rozpoczął się okres Starej Wiedzy, a zawsze się znajdzie paru durniów, którzy wszystko chcą sprawdzić i dotknąć…

Na połowie drabinki zatrzymał się, podniósł głowę do góry i dodał:

— Gdybyście jednak, któregoś dnia, odnaleźli klucz liguryjski, możecie wrócić. Postawimy wam wspaniały pomnik.

Загрузка...