Robert Sheckley Duch V

Teraz czyta nasz szyld, powiedział Gregor, stojąc twarzą przyciśniętą do judasza w drzwiach biura,

— Daj mi popatrzeć, poprosił Arnold.

Gregor odepchnął go. Zaraz zapuka. Nie, rozmyślił się. Odchodzi.

Arnold wrócił do biurka i rozłożył karty do pasjansa. Gregor nadal obserwował przez judasza.

Judasza w drzwiach zamontowali po prostu z nudów trzy miesiące po założeniu spółki i wynajęciu biura. Przez cały ten czas interesy AAA Agencji Doskonałej Adaptacji Pianet nie szły dobrze — mimo że była na pierwszym miejscu w książce telefonicznej. Adaptacja planet była specjalnością istniejącą od dawna i całkowicie zmonopolizowaną przez dwa duże przedsiębiorstwa. Dla małej, nowej firmy prowadzonej przez dwóch młodych ludzi o wspaniałych pomysłach i z wieloma nie zapłaconymi rachunkami za aparaturę było to zniechęcające.

— Wraca, — krzyknął Gregor. — Szybko — udawaj zapracowanego i ważnego!

Arnold zgarnął karty do szuflady i ledwie skończył zapinać fartuch, kiedy rozległo się pukanie.

Ich gość był niskim, łysym mężczyzną o zmęczonej twarzy. Spojrzał na nich niepewnie.

— Panowie adaptują planety?

— Tak, proszę pana — powiedział Gregor i odsunąwszy stos papierów ścisnął wilgotną dłoń mężczyzny — jestem Richard Gregor. A to mój wspólnik, doktor Frank Arnold.

Arnold wyglądający efektownie w białym fartuchu i okularach w czarnej rogowej oprawce, kiwnął głową w zamyśleniu, nie przerywając bacznego przyglądania się starym probówkom.

— Proszę, niech pan usiądzie, panie…

— Ferngraum

— Panie Ferngraum. Sądzę, że możemy prowadzić każdą sprawę, jaką pan nam zleci — powiedział Gregor zachęcająco. — Kontrolę flory i fauny, oczyszczanie atmosfery i zasobów wody, sterylizację gleby, próby stabilności, kontrole wulkanów i trzęsień ziemi — słowem, wszystko co jest konieczne, by umożliwić zasiedlenie planety.

Ferngraum nadal miał niewyraźną minę.

— Bedę z panami szczery. Mam problemy z moją planetą.

Gregor kiwnął głową z pewną siebie miną. — Nasza praca polega na rozwiązywaniu problemów.

— Jestem pośrednikiem w handlu nieruchomościami, mówił dalej Ferngraum. — Wie pan jak to jest — kupuję planety, sprzedaję — jakoś trzeba zarabiać na życie. Zwykle zajmuję się dzikimi planetami i adaptację pozostawiam nabywcom. Ale kilka miesięcy temu trafiła mi się okazja kupienia planety o naprawdę dużej wartości — sprzątnąłam ją sprzed nosa wielkij spółce handlowej.

Ferngraum z zatroskaniem wytarł czoło.

To jest piękne miejsce — ciągnął dalej bez entuzjazmu — przeciętna tęmperatura dwadzieścia dwa stopnie. Teren górzysty, ale gleba żyzna. Wodospady, tęcze, wszystkie te cuda. I zupełny brak fauny.

— Brzmi to wspaniale — powiedział Gregor. — A mikroorganizmy?

— Nic, co mogłoby być niebezpieczne.

— O co w takim razie chodzi?

Ferngraum wyglądał na zakłopotanego.

— Może panowie słyszeli o tej planecie. Numer ewidencyjny RJC — 5. Ale wszyscy nazywają ją Duch V.

Gregor uniósł brwi.

— Duch to dość dziwna nazwa dla planety, ale słyszał już dziwniejsze. W końcu trzeba było je jakoś nazywać. W zasięgu lotów kosmicznych znajdowało się tysiące słońc z planetami zamieszkałymi przez ludzi lub nadającymi się do zasiedlenia. I w cywilizowanych światach było wielu ludzi którzy chcieli założyć kolonie. Sekty religijne, mniejszości polityczne, grupy filozoficzne — czy po prostu pionierzy chcący zacząć eszystko od nowa.

— Nie przypominam sobie, żebym coś o tym słyszał — powiedział Grogor.

Ferngraum poruszył się niespokojnie.

— Powinienem był posłuchać mojej żony. Ale nie — chciałem zostać wielkim przedsiębiorcą. Zapłaciłem za Ducha V dziesięć razy więcej niż zwykle płace i nabrałem się.

— — Ale w czym tkwi problem? — zapytał Gregor.

— — Wygląda na to, że tam straszy, odpowiedział z rozpaczą w głosie Ferngraum.

Ferngraum zbadał swoją planetę radarami, potem wydzierżawił ją spółce farmerów z Dijon VI. Ośmioosobowa grupa rozpoznawcza wylądowała na miejscu i nie minął dzień, kiedy zaczęły nadchodzić zniekształcone raporty o demonach, duchach, wampirach, dinozaurach i innych potworach.

Kiedy przybył po nich statek ratunkowy, wszyscy byli martwi. Raport po autopsji stwierdził, że cięcia i rany na ich ciałach mogły być zadane przez wszystko, nawet demony, duchy, wampiry czy dinozaury, jeśli takie istnieją — Ferngraum musiał zapłacić karę za niewłaściwe przygotowanie planu. Farmerzy zrezygnowali z dzierżawy. Ale udało mu się wydzierżawić ją grupie czcicieli słońca z Opalu II.

Czciciełe słońca byli ostrożni. Wysłali swój ekwipunek i tylko trzech ludzi na rekonesans. Ludzie ci założyli obóz, rozpakowali rzeczy i ogłosili, że planeta jest rajem. Właśnie przekazywali wiadomość, by grupa przybyła na miejsce, kiedy rozległ się przeraźliwy krzyk i… cisza.

Statek patrolowy poleciał na Ducha V, pogrzebano ciała i opuszczono planetę w ciągu dokładnie pięciu minut.

— I tak to się skończyło — powiedział Ferngraum. — Teraz nikt jej nie chce za żadną cenę. Załogi statków nie chcą na niej lądować: A ja nadal nie wiem co się stało.

Westchnął głęboko i spojrzał na Gregora.

— Jeśli chcecie, możecie się tym zająć

Gregor i Arnold przeprosili go na chwile i wyszli do przedpokoju.

Arnold wydał okrzyk radości: — Mamy robotę!

— Taak — powiedział Gregor, — ale jaką robotę.

— Chcieliśmy coś trudnego, — zwrócił mu uwagę Arnold.,Jeśli nam się uda, zdobędziemy rozgłos — nie mówiąc już o zyskach.

— Zdaje sie, że zapominasz, — powiedział Gregor, — że to ja mam polecieć na te planetę. Ty tylko będziesz tu siedział i wyciągał wnioski z przysłanych przeze mnie danych.

— Tak przecież ustaliliśmy, przypomniał Arnold. — Ja jestem dział naukowy, a ty przeprowadzasz ekspertyzę. Pamiętasz?

Gregor pamiętał. Od najmłodszych lat ciągle pakował się w kłopoty, podczas, gdy Arnold siedział spokojnie i tłumaczył mu dlaczego to robił.

— Nie podoba mi się ta sprawa, — powiedział.

— Chyba nie wierzysz w duchy?

— Nie, oczywiście, że nie.

— Cóż, z każdą inną zmorą poradzimy sobie. Tylko odważni mogą liczyć na dobry zarobek.

Gregor wzruszył ramionami. Wrócili do Ferngrauma.

W ciągu pół godziny uzgodnili warunki — wysoki procent z przyszłych zysków jeśli robota się uda, pokrycie poniesionych kosztów jeśli się nie uda

Gregor odprowadził Ferngrauma do drzwi.

— Swoją drogą, zapytał, — jak pan do nas trafił?

— Nikt inny nie chciał wziąć tej sprawy, — powiedział Ferngreum, wyraźnie z siebie zadowolony. — Życzę powodzenia.

Trzy dni później Gregor był już w drodze na Ducha V na pokładzie frachtowca kosmicznego. Czas podróży wykorzystał na dokładne przestudiowanie raportów z dwóch prób kolonizacji i czytanie szeregu prac dotyczących zjawisk nadprzyrodzonych.

Ale to niczego nie wyjaśniało. Na Duchu V nie znaleziono żadnych śladów istnienia zwierząt i nigdzie w Galaktyce nie odkryto dowodów istnienia stworów nadprzyrodzonych.

Gregor zastanawiał się nad tym. Sprawdził swoją broń, gdyż frachtowiec zbliżał się do Ducha V. Wiózł arsenał wystarczający do prowadzenia i wygrania niewielkiej wojny.

O ile znajdzie się coś do czego będzie można strzelać…

Kapitan frachtowca zniżył statek na odległość kilku tysiecy stóp od pogodnej, zielonej powierzchni planety. Gregor zrzucił swoje rzeczy na spadochronie na miejsce dwóch poprzednich obozowisk, uścisnął reke kapitana i sam również skoczył na spadochronie.

Wylądował bezpiecznie i spojrzał w górę. Frachtowiec gnał w górę jakby goniły go rozwścieczone furie.

Był sam na Duchu V.

Po sprawdzeniu czy aparatura nie uległa uszkodzeniu, nadał Arnoldowi wiadomość, że wylądował bezpiecznie. Potem z miotaczem w ręku, przeprowadził inspekcje obozu czcicieli słońca.

Wybrali sobie miejsce u podnóża gór, nad małym jeziorem o krystalicznie czystej wodzie. Baraki były w idealnym stanie.

Nie zniszczyły ich wiatry ani burze, bo Duch V obdarzony był wspaniałym klimatem. Stały smutne i opuszczone.

Gregor dokładnie zbadał wnętrze jednego z nich. Ubrania starannie ułożone w pokoikach, obrazy na ścianach, a na jednym oknie wisiała nawet zasłona. W rogu pokoju stało otwarte pudło z zabawkami, przygotowane na przyjazd dzieci.

Pistolet, na wodę, bąk i kulki do gry leżały rozrzucone na podłodze.

Nadchodził wieczór, wiec Gregor wniósł swoje rzeczy do jednego z baraków i przygotował się do przetrwania nocy. Podłączył system alarmowy i nastawił go tak, że zareagowałby nawet na karalucha. Włączył radar kontrolujący najbliższe otoczenie. Rozpakował swój arsenał, układając karabiny ciężkiego kalibru w zasięgu ręki. Miotacz ręczny wetknął sobie za pas. Po czym, usatysfakcjonowany, zjadł lekką kolacje.

Za oknami wieczór zmienił się w noc. Ciepłą, rozmarzoną krainę ogarnęła ciemność. Lekki wietrzyk zmarszczył wody jeziora i szeleścił cicho w wysokiej trawie.

Było spokojnie.

Doszedł do wniosku, że koloniści musieli być histerykami. Prawdopodobnie ogarnęła ich panika i pozabijali się nawzajem.

Po sprawdzeniu jeszcze raz systemu alarmowego, Gregor rzucił swoje ubranie na krzesło i wszedł do łóżka. Pokój rozświetlało światło gwiazd, silniejsze niż światło księżyca na Ziemi. Miotacz był pod poduszką. Wszystko było w porządku.

Właśnie zasypiał, kiedy poczuł że nie jest sam w pokoju.

To nie było możliwe. System alarmowy nie reagował. Radar nadal szemrał spokojnie.

A jednak każdy nerw w jego ciele wył na alarm. Wyciągnął miotacz i rozejrzał się.

W rogu pokoju stał mężczyzna.

Nie było czasu na zastanawianie się jak tu się dostał. Gregor wycelował miotacz i powiedział:

— Dobra, teraz ręce do góry.

Postać nie poruszyła sie.

Palec Gregora zacisnął się na cynglu, a potem nagle rozluźnił się. Poznał tego mężczyznę. To było jego własne ubranie, ułożone na krześle, któremu światło gwiazd i jego wyobraźnia nadały kształt człowieka.

Uśmiechnął się i opuścił miotacz. Sterta ubrań poruszyła się. Gregor poczuł wiew powietrza od strony okna i nadal się uśmiechał. Potem sterta ubrań wstała, wyprostowała się i zaczęła iść wyraźnie w jego kierunku.

Znieruchomiały w łóżku; patrzył jak bezcielesne ubranie, przybrawszy ludzką postać, zbliża się do niego.

Kiedy było w połowie pokoju i puste rękawy wyciągnęły się ku niemu, zaczął strzelać.

I strzelał długo, gdyż strzępy i resztki ubrania leciały do niego jakby nagle ożyły. Płonące kawałki materiału napierały na jego twarz, a pas próbował okręcić s1ę wokół jego nóg. Musiał spalić wszystko na popiół, zanim atak ustał.

Kiedy już było po wszystkim, Gregor zapalił wszystkie światła. Zaparzył kawę i wlał do niej prawie całą butelkę brandy. Z trudem powstrzymał się przed rozwaleniem urządzeń alarmowych na kawałki. Połączył się ze wspólnikiem.

— To bardzo interesujące, powiedział Arnold, kiedy Gregor opowiedział mu o wydarzeniach. Animacja! Naprawdę bardzo interesujące.

— Wiedziałem, że cię to rozbawi, — powiedział z goryczą Gregor. Po sporej dawce brendy poczuł się opuszczony i wykorzystywany.

— Czy coś jeszcze się stało?

— Jeszcze nie.

— No tak, uważaj. Mam pewną teorię. Musze nad nią popracować. A propos, jakiś zwariowany facet stawia pięć do jednego, że ci się nie uda.

— Naprawdę?

— Tak. Założyłem się z nim.

— Postawiłeś na mnie?, — zapytał Gregor

— Oczywiście, — oburzył się Arnold. — Przecież jesteśmy wspólnikami.

Rozłączyli się i Gregor zaparzył jeszcze jeden dzbanek kawy. Nie miał zamiaru zasypiać tej nocy. Podtrzymywała go na duchu myśl, że Arnold postawił na niego. Ale, w końcu, Arnold zawsze był złym graczem.

Obudził się koło południa, znalazł jakieś ubranie i zabrał się do przeszukiwania obozu czcicieli słońca.

Przed wieczorem znalazł coś. Na ścianie baraku ktoś w pośpiechu wydrapał słowo „TgaskliY”. „TgaskliY’. Nic mu to nie mówiło, ale natychmiast dał o tym znać Ąrnoldowi.

Potem przetrząsnął każdy kąt swojego baraku, zapalił światła, sprawdził system alarmowy i naładował miotacz. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Z żalem patrzył na zachodzące słońce mając nadzieję że uda mu się przeżyć do wschodu. Potem usadowił się na wygodnym krześle i próbował wymyślić coś mądrego.

Nie było tu żadnych zwierząt ani wędrujących roślin, żyjących skał ani wielkich mózgów ukrytych w jądrze planety. Duch V nie miał nawet księżyca, na którym ktoś mógłby się schować.

Nie mógł uwierzyć w istnienie duchów czy demonów. Wiedział, że zjawiska nadprzyrodzone przestawały być niezwykłe, jeśli je się dokładnie zbadało. Duchy nigdy nie chciały stać spokojnie, by jakiś niedowiarek mógł je zbadać — znikały. Zawsze wtedy, kiedy w zamku pojawiał się naukowiec z kamerami i magnetofonami, upiory wydawały się być na urlopie.

Była jeszcze jedna możliwość. Przypuśćmy, że ktoś chciał mieć te planetę, ale nie za cenę proponowaną przez Ferngrauma. Czy taki ktoś nie mógł ukryć się tu, straszyć osadników, a nawet zabić ich, żeby doprowadzić do opuszczenia ceny?

To brzmiało logicznie. W ten sposób można by wytłumaczyć również zachowanie jego ubrania. Elektryczność statyczna, właściwie użyta…

Coś stało przed nim. System alarmowy, tak jak przedtem, nie zareagował.

Gregor powoli podniósł głową. To coś naprzeciw niego miało dziesięć stóp wysokości i przypominało postać ludzką, z wyjątkiem krokodylej głowy. Było jasnoczerwone w pionowe, purpurowe pasy. W jednej pazurzastej łapie trzymało dużą, brązową puszkę.

— Cześć, — powiedziało.

— Cześć, — odpowiedział Gregor zdławionym głosem. Jego miotacz leżał na stole dwa metry od niego. Zastanawiał sie czy to coś zaatakuje jeśli on sięgnie po broń. — Jak się nazywasz?, — zapytał Gregor spokojnie.

— Jestem Szkartatno-Purpurowy Pożeracz, — odpowiedziało. — Chwytam i pożeram.

— Bardzo ciekawe. — Gregor pomaleńku śięgał po miotacz.

— Chwytam i pożeram rzeczy nazywające się Richard Gregor — pogodnie i szczerze tłumaczył mu Pożeracz. — I zwykle jem je w czekoladowym sosie.

Pokazał mu puszkę i Gregor przeczytał nalepkę: „Sos Smiga — Wspaniały do polewania Gregorych, Arnoldów i Flynnów.”

Palce Gregora dotknęły kolby miotacza. Zapytał:

— Czy miałeś zamiar mnie pożreć?

— O, tak, — odpowiedział Pożeracz.

Gregor miał już w ręku miotacz. Odbezpieczył go i strzelił. Świetlisty strumień spłynął po Pożeraczu, osmalił podłogę, ściany i brwi Gregora.

— To mnie nie zrani, — wyjaśnił Pożeracz. Jestem za wysoki.

Miotacz wypadł Gregorowi z ręki. Pożeracz pochylił się ku niemu.

— Nie zjem cię teraz, — powiedział.

— Nie? — wykrztusił Gregor.

— Nie. Mogę cię zjeść dopiero jutro, pierwszego maja. Takie są zasady. Przyszedłem prosić cię o przysługę.

— Jaką?

Pożeracz uśmiechnął się czarująco.

— Czy mógłbyś być tak miły i zjeść kilka jabłek? One nadają wspaniały aromat.

I powiedziawszy to pasiasty potwór zniknął.

Drżącymi rękami Gregor włączył nadajnik i opowiedział wszystko Arnoldowi.

— Hmm, — powiedział Arnold. „Szkarłatno-purpurowy Pożeracz”, tak? To potwierdza moje przypuszczenia.

— Jakie przypuszczenia? — O czym ty mówisz?

— Po pierwsze zrób to co ci powiem. Muszę się upewnić.

Posłuszny instrukcjom Arnolda, Gregor rozpakował aparaturę do badań chemicznych. Porozkładał różne probówki, retorty i chemikalia. Mieszał potrząsał, dodawał i odejmował według wskazówek i w końcu podgrzał otrzymaną mieszankę.

— No już, — powiedział podchodząc z powrotem do nadajnika, — wytłumacz mi co się dzieje.

— Posłuchaj. Poszukałem w słowniku słowa „TgaskliY”. To po opaliańsku. Oznacza „ducha o wielu zębach”. Czciciele słońca byli z Opalu. Czy już coś rozumiesz?

— Zostali zabici przez rodzimego ducha, odparł burkliwie Gregor — Musiał się ukryć w ich statku. Pewnie jakaś klątwa…

— Uspokój się, — powiał Arnold. — Duchy nic nie mają z tym wspólnego. Czy roztwór się gotuje?

— Nie

— Powiedz mi jak się zagotuje. A teraz wróćmy do sprawy twojego ożywionego ubrania. Czy to ci czegoś nie przypomina?

Gregor zastanowił się.

— Cóż, kiedy byłem dzieckiem — nie, to bez sensu.

— No powiedz, nalegał Arnold.

— Kiedy byłem mały, nigdy nie zostawiałem ubrania na krześle. W ciemności zawsze wyglądało jak człowiek albo smok czy coś w tym rodzaju. Myślę, że każdemu się to zdarzyło. Ale to nie wyjaśnia…

— Oczywiście, że wyjaśnia! Czy już sobie przypomniałeś Szkartatno-purpurowego Pożeracza?

— Nie. Dlaczego?

— Bo to ty go wymyśliłeś! Pamiętasz? Mieliśmy wtedy po osiem czy dziewięć lat, ty ja i Jimmy Flynn. Wymyśliliśmy najstraszniejszego potwora — to był nasz własny potwór i chciał pożreć tylko albo ciebie, albo mnie, albo Jimmiego — polanych czekoladowym sosem. Ale tylko pierwszego każdego miesiąca. Żeby się go pozbyć, trzeba było wymówić zaklęcie.

Teraz Gregor przypomniał sobie i dziwił się jak mógł o tym zapomnieć. Ileż to nocy przesiedział skulony, przerażony czekając na Pożeracza?

— Czy roztwór się gotuje?, zapytał Arnold.

— Tak, — odpowiedział Gregor spojrzawszy na probówkę.

— Jakiego jest koloru?

— Taki zielonkawo-niebieski. Bardziej niebieski…

— Prawidłowo. Możesz go już wylać. Muszę jeszcze przeprowadzić kilka prób, ale myślę, że wygraliśmy.

— Co wygraliśmy? Czy możesz mi wytłumaczyć?

— To oczywiste. Na planecie nie ma zwierząt. Duchy nie istnieją, przynajmniej nie takie które mogłyby zabić oddział uzbrojonych mężczyzn. Jedynym rozwiązaniem mogły być halucynacje, więc szukałem czegoś co mogło je powodować. Znalazłem sporo przyczyn. Oprócz narkotyków spotykanych na Ziemi,jest kilkanaście gazów,wywołujących halucynacje, spisanych w Katalogu Obcych Pierwiastków Śladowych. — Mogą powodować depresje, pobudzać — sprawiać, ze czujesz się jak glista albo orzeł, albo geniusz. Ten, o który nam chodzi określony jest jako Longstead 42. Jest to ciężki, przezroczysty, bezwonny gaz, który nie uszkadza żadnych tkanek. To jest środek pobudzający wyobraźnię.

— Chcesz przez to powiedzieć że wszystko mi się przywidziało? — Zrozum…

— To nie jest takie proste, — przerwał mu Arnold. — Longstead 42 działa bezpośrednio na podświadomość. Wyzwala, najmocniejsze podświadome lęki, stłumione koszmary z dzieciństwa. Ożywia je. I to właśnie widziałeś.

— Więc tak naprawdę to nic tu nie było?, — zapytał Gregor.

— Nic o realnej, fizycznej postaci. Ale te halucynacje są prawdziwe dla każdego kto je ma.

Gregor sięgnął po następną butelkę brandy. Trzeba było uczcić takie odkrycie.

— Bez trudu poradzimy sobie z Duchem V, — Arnold kontynuował, pewnym siebie głosem. — Longstead 42 można łatwo wyeliminować. I będziemy bogaci, wspólniku!

Gregor chciał już wznieść toast, kiedy przyszła mu do głowy niepokojąca myśl.

Jeśli to są tylko halucynacje, to co się stało z osadnikami?

Arnold milczał przez chwile.

— No cóż, — odezwał się — Longstead 42 może powodować instynkt śmierci. Osadnicy musieli zwariować. Pozabijali się nawzajem

— I nikt nie pozostał przy życiu?

— Oczywiście. Ci ostatni popełnili samobójstwo albo zmarli na skutek odniesionych ran. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Zaraz wsiadam na statek i przylecę zrobić te badania. Za dzień lub dwa zabiorę cię stamtąd

Na tym skończyli rozmowę. Tego wieczoru Gregor pozwolił sobie na wypicie reszty brandy. Uważał, że mu się to należy. Zagadka Ducha V była rozwiązana i wkrótce mieli zostać bogaci. Wtedy on będzie mógł wynająć człowieka na lądowania na dziwnych planetach, a sam będzie siedział w domu i dawał instrukcje przez radio.

Następnego dnia obudził się na kacu. Statek Arnolda jeszcze nie przybył, więc spakował swoje rzeczy i czekał. Nadszedł wieczór, a statku jeszcze nie było. Usiadł na progu baraku i przyglądał się jaskrawemu zachodowi słońca. Potem wszedł do środka i zrobił kolacje.

Sprawa osadników nadal go niepokoiła, ale postanowił nie myśleć o tym. Na pewno istniało jakieś logiczne wytłumaczenie. Po kolacji wyciągnął się na łóżku. Zaledwie zamknął oczy, kiedy usłyszał czyjeś nieśmiałe chrząkniecie.

— Cześć, — powiedział Szkartatno-purpurowy Pożeracz.

Postać z wyobraźni wróciła by go pożreć.

— Cześć, stary, — odpowiedział pogodnie, bez cienia strachu czy niepokoju.

— Czy zjadłeś jabłka?

— Bardzo cie przepraszam. Zapomniałem.

— Trudno. — Pożeracz starał sie ukryć rozczarowanie. — Przyniosłem sos czekoladowy. — Pokazał mu puszkę.

Gregor uśmiechnął się.

— Możesz już teraz zniknąć. Wiem, że jesteś tylko wymysłem mojej wyobraźni. Nie możesz zrobić mi nic złego

— Nie zrobię ci nic złego — powiedział Pożeracz. — Po prostu mam zamiar cię zjeść

Podszedł do Gregora. Gregor stał w miejscu i uśmiechał się, chociaż wolałby, żeby Pożeracz nie wyglądał tak realnie materialnie. Pożeracz pochylił się i spróbował ugryźć go w rękę.

Gregor cofnął się gwałtownie i spojrzał na rękę. Widać było na niej ślady krwi. Z ranek sączyła się krew — prawdziwa jego krew.

Ciała osadników były poszarpane, pogryzione i pocięte.

W tym momencie Gregor przypomniał sobie pokaz hipnotyzera, który kiedyś oglądał. Hipnotyzer powiedział wtedy swojemu medium, że dotyka jego ramienia zapalonym papierosem. Dotknął to miejsce długopisem. W ciągu kilku sekund na ramieniu medium pojawił sie czerwony ślad i pęcherz, dlatego że uwierzyło w oparzenie.

A wiec jeśli w podświadomości człowiek jest przekonany, że nie żyje, to naprawdę staje się martwy!

On nie wierzył w Pożeracza.

Ale jego podświadomość wierzyła.

Rzucił sie w kierunku drzwi. Pożeracz zastąpił mu drogę. Schwycił go w łapy i zbliżył uzębiony pysk do jego szyi.

Zaklęcie! Jak to brzmiało?

Gregor krzyknął:

— Alfoisto?!

— To nie to słowo, — powiedział Pożeracz. — Proszę, nie wyrywaj się.

— Regnastikio

— Nie. Przestań się wiercić, a będzie po wszystkim zanim…

— Woorspelhappilo!

Pożeracz wrzasnął z bólu i puścił go. Uniósł się do góry i zniknął. Gregor opadł bezwładnie na krzesło. Koniec był tak blisko. Zbyt blisko. Idiotycznie byłoby umrzeć w ten sposób — rozdarty przez swoją własną, pożądającą śmierci wyobraźnie, zabity przez przekonanie. Miał szczęście, że przypomniał sobie to słowo. Gdyby Arnold się pośpieszył…

Usłyszał cichy chichot.

Rozległ się w ciemności za przymkniętymi drzwiami pracowni. Przywołał wspomnienia z dawnych lat. Znów miał dziewięć lat i wrócił Zmrokotwór — jego Zmrokotwór — dziwne, chude, przerażające stworzenie, które kryło się za drzwiami, spało pod łóżkiem i atakowało tylko w ciemności.

— Zgaś światło, — powiedział Zmrokotwór.

— Nie ma mowy, — odpowiedział Gregor, chwytając miotacz. W oświetlonym pokoju był bezpieczny.

— Dobrze ci radzę, zgaś je.

— Nie!

— W porządku. Egan, Megan Deganl

Trzy małe stworzonka wbiegły do pokoju. Rzuciły się na żarówkę i zaczęły ją pożerać z apetytem.

W pokoju zrobiło się ciemniej. Gregor strzelał za każdym razem, kiedy zbliżały się do lampy. Szkło rozprysło się, ale zwinne stworki za każdym razem zdążyły uskoczyć z drogi.

I wtedy Gregor zdał sobie sprawę z tego co zrobił. Stworki nie mogły naprawdę jeść światła. Wyobraźnia nie działa na przedmioty martwe. Jemu zdawało się, że w pokoju się ściemnia i…

Rozwalił żarówki! Niszcząca podświadomość zrobiła mu paskudny kawał.

Teraz Zmrokotwór wtoczył do pokoju. Skacząc od cienia do cienia zbliżył się do Gregora.

Miotacz okazał się bezużyteczny. Gregor gorączkowo próbował wymyślić zaklęcie i z przerażeniem przypomniał sobie, że na Zmrokotwora nie działało żadne. Cofał się, dopóki nie dotknął plecami wielkiej skrzyni. Zmrokotwór pochylił się nad nim. Gregor upadł na ziemie i zamknął oczy.

Jego ręka dotknęła czegoś zimnego. Leżał przy skrzyni z zabawkami dla dzieci osadników. Przedmiot, którego dotykał to był pistolet na wodę.

Chwycił go i wyciągnął przed siebie. Zmrokotwór cofnął się, patrząc na broń bojaźliwie.

Gregor szybko podbiegł do kranu i napełnił pistolet. Skierował na potwora śmiertelny strumień wody.

Zmrokotwór zawył i zniknął.

Gregor uśmiechnął się i wcisnął pusty pistolet za pas.

Pistolet na wodę to skuteczna broń przeciwko wymyślonym potworom.

Już świtało kiedy wylądował statek Arnolda. Nie tracąc czasu Arnold zabrał się do przeprowadzania badań. Skończył koło południa, definitywnie stwierdzając że mają do czynienia z pierwiastkiem Longstead 42. Spakowali się natychmiast i wystartowali.

Kiedy już byli w przestrzeni, Gregor opowiedział swemu wspólnikowi o wydarzeniach ostatniej nocy.

— Przeżyłeś ciężkie chwile, — powiedział Arnold z podziwem.

Teraz, gdy był już w bezpiecznym oddaleniu od Ducha V, Gregor mógł przybrać pozę skromnego bohatera.

— Mogło być gorzej, — powiedział.

— Jak to gorzej?

— Gdyby Jimmy Flynn był tutaj. On to potrafił wymyślać potwory. Pamiętasz Gromostracha?

— Pamiętam jedynie, że przez niego przeżyłem wiele koszmarnych nocy — powiedział Arnold.

Statek sunął w kierunku Ziemi. Arnold napisał parę zdań do artykułu pod tytułem „Instynkt śmierci na Duchu V. Badania Stymulacji Podświadomości, Histerii i Grupowych. Halucynacji wywołujących objawy fizyczne”. Potem poszedł do kabiny sterowania by włączyć autopilota.

Gregor wyciągnął się na łóżku, postanowiwszy odbić sobie nie przespane noce na Duchu V. Ledwie zasnął, kiedy do pokoju wpadł Arnold z twarzą bladą ze strachu.

— Wydaje mi sie, że coś jest w kabinie sterowania, — powiedział.

Gregor usiadł.

— To niemożliwe. Jesteśmy daleko od…

W kabinie sterowania rozległ sie cichy pomruk.

— O Boże!, — jęknął Arnold. Milczał przez chwilkę w skupieniu. — Wiem. Kiedy wylądowałem, zapomniałem zamknąć doplyw powietrza. Nadal oddychamy powietrzem z Ducha V!

W drzwiach stał wielki szary stwór o skórze pokrytej czerwonymi cętkami. Miał zaskakującą ilość rąk, nóg, macek, szponów i zębów i jeszcze dwa małe skrzydła. Szedł powoli w ich stronę mrucząc i stękając.

Poznali go — to był Gromostrach.

Gregor rzucił się do drzwi i zamknął mu je przed nosem.

— Powinniśmy być bezpieczni tutaj, — szepnął oddychając z trudem. — Drzwi są hermetyczne. Ale jak będziemy kierować statkiem?

— Nie będziemy, — odparł Arnold. — Musimy zaufać autopilotowi, chyba że wymyślimy jakiś sposób by pozbyć się tego stwora.

Zauważyli, że nikły dym zaczymał przedostawać się przez uszczelnione drzwi.

— Co to? — zapytał drżącym głosem Arnold.

Gregor zmarszczył brwi.

— Zapomnieliśmy, że Gromostrach może wejść do każdego pokoju. Nie ma sposobu na powstrzymanie

— Nic sobie nie mogę przypomnieć, — powiedział Arnold. — Czy on je ludzi?

— Nie. O ile dobrze pamiętam, tylko rozszarpuje na kawałki.

Dym zaczął przybierać formę Gromostracha. Uciekli do następnego pokoju, zamykając szczelnie drzwi za sobą. W ciągu kilku sekund dym znów wślizgnął się za nimi.

— To idiotyczne, — powiedział Arnold przygryzając wargi. — Być ściganym przez wymyślonego potwora — poczekaj! Masz jeszcze ten pistolet na wodę, prawda?

— Tak, ale…

— Daj mi go!

Arnold podbiegł do zbiornika z wodą i napełnił pistolet. Gromostrach znowu się zmaterializował. Sunął ku nim niezdarnie, stękając z niezadowolenia. Arnold strzelił do niego strumieniem wody.

Gromostrach ciągle się zbliżał.

— Już wiem — powiedział Gregor. — Pistolet na wodę nie zatrzyma Gromostracha.

Wycofali się do następnego pokoju i zatrzasneli drzwi. Dalej był już tylko magazyn paliwa i śmiertelna próżnia przestrzeni.

— Czy nie możesz zrobić czegoś z powietrzem? — zapytał Gregor.

Arnold pokręcił głową przecząco.

Już się ulatnia. Ale Longstead przestaje działać dopiero po dwudziestu godzinach.

— Nie ma żadnego antidotum?

— Nie.

Gromostrach jeszcze raz się pojawił. Odgłosy, które wydawał, świadczyły, że jest w nie najlepszym nastroju.

— Jak można go zabić?, — zapytał Arnold. — Musi być jakiś sposób. Zaklęcia? A może drewniany miecz?

Gregor pokręcił głową.

— Już sobie wszystko przypomniałem, — powiedział smętnie

— Co go zniszczy!

— Nie zniszczy go ani pistolet na wodę, ani korkowiec ani fajerwerk, kopeć, ani proca, ani żadna inna dziecięca broń. Gromostrach jest zupełnie niezniszczalny.

— Ach ten Flynn ze swoją cholerną wyobraźnią! Co nas podkusiło, żeby o nim rozmawiać? Jak w takim razie pozbyć się potwora?

— Mówiłem ci. Nie ma rady. Może odejść tylko z własnej woli.

Gromostrach urósł już do swych normalnych rozmiarów. Arnold i Gregor schronili się w maleńkim magazynie i zatrzasnęli ostatnie drzwi.

— Pomyśl, Gregor — błagał Arnold. — Żadne dziecko nie wymyśla potwora przed którym nie można się jakoś obronić. Pomyśl!

— Gromostracha nie można zabić, — powtórzył Gregor.

Dym znów zaczął przybierać postać cętkowanego potwora. Gregor przypomniał sobie wszystkie nocne koszmary, jakie kiedykolwiek miał. Jako dziecko musiał przecież robić coś, by bronić się przed nieznaną siłą.

— I nagle — w ostatniej chwili — przypomniał sobie.

Sterowany przez autopilota statek mknął ku Ziemi, całkowicie opanowany przez Gromostracha. Gromostrach wędrował pustymi korytarzami, przenikał przez stalowe ściany do kabin i magazynów, jęcząc, stękając i ciskając gromy, bo nie mógł znaleźć żadnej ofiary.

Statek dotarł do systemu słonecznego i automatycznie wszedł na orbitę Księżyca.

Gregor ostrożnie wychylił głowę, gotowy schować się z powrotem w razie potrzeby. Nie słychać było groźnego szurania ani jęków, ani stękań. Nie było złowrogiej mgły przenikającej Przez drzwi i ściany.

— W porządku, — krzyknął do Arnolda. — Gromostrach znikł

Bezpieczni w niezawodnym schronieniu przed koszmarami nocy — zawinięci po czubki głów w koce — teraz mogli już wyjść ze swych kryjówek.

— Mówiłem ci, że pistolet na wodę nic nie pomoże, — powiedział Gregor. Czule pogładził koc. — Przykrycie kocem głowy to najlepsza obrona.

Загрузка...