William Tenn Dziecko Wednesday

Fabian Balik miał bladoniebieskie oczy i nosił okulary bez oprawek. Gdy po raz pierwszy sponad szkieł uważnie przyjrzał się Wednesday Gresham, nic jeszcze nie wiedział o biologicznych sprzecznościach, które w tak niewiarygodny sposób współtworzyły istotę jej ciała. Nawet nie zauważył — na razie — że jest to bardzo piękna dziewczyna o oczach błyszczących jak fiołki po deszczu. Początkowo jego zainteresowanie miało wyłącznie i przede wszystkim charakter zawodowy.

Czemu nie należało się tak bardzo dziwić, ponieważ Fabian Balik był całkowicie oddanym swej pracy i szczerze ją lubiącym młodym kierownikiem biura, który po kilku ostrych utarczkach raz na zawsze przekonał swoje hormony, że ich potrzeby nie mają szans wobec potrzeb i interesów firmy SLAUGHTER, STARK SLINGSBY: Marketing i Reklama.

Wednesday należała do najlepszych stenotypistek w bezpośrednio podlegającym mu dziale sekretariatu. Mimo to jej akta świadczyły, że zaniedbuje swoje obowiązki, nieznacznie wprawdzie, ale za to w wielce dziwny sposób. Składały się na to drobiazgi, które mniej ambitny personalny może by i zbagatelizował, ale Fabian, dokładnie przejrzawszy akta jej sześcioletniej kariery w firmie, uznał, że nie może ich z czystym sumieniem pominąć. Z drugiej strony najwyraźniej konieczna była dłuższa dyskusja, a Fabian nie tolerował przerywania pracy przez swe podopieczne.

Dlatego pewnego dnia w południe, ku zdziwieniu całego biura i zmieszaniu samej Wednesday, podszedł do niej i całkiem spokojnie oznajmił, że zjedzą razem lunch.

— To miłe miejsce — stwierdził, gdy usiedli przy stoliku. — Nie za drogo, a odkryłem tu najlepsze dania w całym mieście, jak na tę cenę. No i leży nieco na uboczu, więc nigdy nie ma tu tłumów. Przychodzą tu tylko ci, którzy wiedzą, czego chcą.

Wednesday rzuciła okiem po sali i skinęła głową.

— Tak — zgodziła się. — Mnie też się podoba. Często tu jadamy z dziewczętami.

Fabian, zaskoczony, dopiero po chwili wziął do ręki menu.

— Chyba zgodzi się pani, abym zamówił dla nas obojga?

— bardziej stwierdził niż zapytał. — Szef kuchni zna moje gusta. Przygotuje wszystko jak trzeba. Dziewczyna zmarszczyła czoło.

— Przykro mi niezmiernie, panie Balik, ale…

— Tak? — zachęcił ją, chociaż był dość mocno zdziwiony. Nie spodziewał się, że zaprotestuje. W końcu powinna być zachwycona, że ją zaprosił.

— Wolałabym sama zamówić dla siebie — wyjąkała. — Jestem na… na specjalnej diecie.

Podniósł wysoko brwi i z satysfakcją patrzył na jej rumieńce. Powoli, z godnością skinął głową, wyrażając niezadowolenie tylko tonem głosu.

— Proszę bardzo, jak sobie pani życzy. Ale po paru chwilach ciekawość zwyciężyła i skruszyła lody.

— Co to za dieta? — spytał, słysząc jej zamówienie. — Surówka z warzyw, szklanka soku pomidorowego, surówka z kapusty i zapiekane ziemniaki? Jak można stracić na wadze, jeśli sieje ziemniaki?

— Nie chcę schudnąć, panie Balik — uśmiechnęła się lekko.

— Wszystkie te produkty są bogate w witaminę C. Potrzebuję dużo witaminy C.

Fabian przypomniał sobie jej uśmiech. W paru miejscach jej zęby jaśniały nienaturalną bielą.

— Kłopoty z zębami? — zainteresował się.

— Z zębami i z… — Przygryzła język i chwilę zastanawiała się, co powiedzieć. — Głównie z zębami — dokończyła zagadkowo. — To naprawdę przyjemne miejsce. Koło mnie jest bardzo podobna restauracja. Oczywiście dużo tańsza.

— Czy mieszka pani z rodzicami, panno Gresham?

— Nie, mieszkam sama. Jestem sierotą. Poczekał, aż kelner postawi pierwsze danie, po czym nabił na widelec krewetkę i ponowił atak.

— Od kiedy?

Podniosła wzrok znad surówki z warzyw.

— Słucham, panie Balik?

— Od kiedy? Jak długo jest pani sierotą?

— Od urodzenia. Ktoś mnie zostawił na stopniach domu dla podrzutków.

Spostrzegł, że odpowiadając równym głosem na jego pytania, wpatruje się dość intensywnie w talerz, a jej rumieniec jeszcze się pogłębił. Czyżby krępowało ją przyznanie się do swojego pochodzenia? Musiała się już przyzwyczaić przez tyle — zaraz, ile ona miała? — dwadzieścia cztery lata. Nonsens, jasne, że się przyzwyczaiła.

— Ale na swoim pierwszym podaniu napisała pani, że jej rodzice nazywają się Thomas i Mary Gresham.

Wednesday przestała jeść i bawiła się szklanką z wodą.

— To takie starsze małżeństwo, które mnie adoptowało — odrzekła bardzo cicho. — Umarli, kiedy miałam piętnaście lat. Nie mam żyjących krewnych.

— O których by pani wiedziała — uściślił, podnosząc ostrzegawczo palec.

Ku wielkiemu zdziwieniu Fabiana, dziewczyna zachichotała. Zabrzmiało to bardzo dziwnie i Fabian stracił nieco pewności siebie.

— Rzeczywiście, panie Balik. Nie mam żyjących krewnych, o których bym wiedziała. — Obejrzała się nieznacznie i powtórnie zachichotała. — O których bym wiedziała — szepnęła sama do siebie.

Fabian z rosnącą irytacją czuł, że ta rozmowa wymyka mu się spod kontroli. Nieznacznie podniósł głos.

— W takim razie, kim jest doktor Morris Lorington? Znów słuchała go z uwagą. Ale spod słów przebijała wielka ostrożność.

— Doktor Morris Lorington?

— Tak, człowiek, którego poleciła pani zawiadomić w razie wypadku. Gdyby coś się pani przydarzyło podczas pracy.

Uzbroiła się w jeszcze większą ostrożność. Oczy zamieniły się w szparki, przez które przyglądała mu się uważnie: zaczęła trochę szybciej oddychać.

— Doktor Lorington to mój stary przyjaciel. Był… był lekarzem w sierocińcu. Po tym, jak adoptowali mnie państwo Gresham, chodziłam do niego, kiedy tylko… — Mówiła coraz ciszej, aż całkiem urwała.

— Kiedy potrzebowała pani opieki medycznej? — podpowiedział jej Fabian.

— Ta-ak. — Twarz jej się rozjaśniła, jak gdyby wymyślił całkiem nieznany powód chodzenia do lekarza. — Widywałam się z nim, gdy potrzebowałam opieki medycznej.

Fabian westchnął. W tym wszystkim coś było nie tak, czuło się tu jakąś dręczącą tajemnicę. Ale przecież odpowiadała na jego pytania. Musiał jej przyznać: odpowiadała na wszystkie pytania.

— Czy odwiedzi go pani w październiku? — zapytał.

Wednesday już nie była ostrożna; z jej oczu wyzierało przerażenie.

— W październiku? — powtórzyła drżącym głosem. Fabian dokończył ostatnią krewetkę i wytarł serwetką usta. Nie spuszczał przy tym z niej oczu.

— Tak, w październiku, panno Gresham. Złożyła pani podanie o miesięczny urlop poczynając od piętnastego października. Pięć lat temu po przepracowaniu w firmie Slaughter, Stark i Slingsby trzynastu miesięcy, również poprosiła pani o urlop w październiku.

Aż się zdziwił, tak ją to przeraziło. Czuł, że dobrze zrobił, zaglądając do tych akt. Podejrzenia wobec niej to nie zwykła ciekawość, lecz instynkt dobrego kierownika do spraw personalnych.

— Przecież nie płacą mi za te dni wolne. Nie proszę o płatny urlop, panie Balik. I tamtym razem też mi nie płacili.

Ściskała kurczowo serwetkę blisko twarzy i wyglądało na to, że za chwilę da drapaka tylnymi drzwiami. Jej rumieńce zniknęły dla odmiany tak dokładnie, że jej twarz była biała jak kreda.

— To, że nie otrzyma pani wynagrodzenia za urlop, panno Gresham… — zaczął Fabian, ale przerwał mu kelner, podając drugie danie. Kiedy zostali sami, z przykrością zauważył, że Wednesday wykorzystała chwilę wytchnienia, aby odzyskać nieco równowagę. Wciąż była blada, jednak na policzkach pojawiły się różowe plamki i wygodnie się teraz opierała zamiast siedzieć na samym brzeżku krzesła.

— To, że nie otrzyma pani wynagrodzenia, jest oczywiste — postanowił mimo tego ciągnąć dalej tę rozmowę. — To zwykła logika. W końcu przecież ma pani co roku dwa tygodnie płatnego urlopu. Co łączy się z punktem drugim. Co roku składa pani dwa dodatkowe podania. Po pierwsze, prosi pani o dodatkowy tydzień urlopu bezpłatnego, co dawało razem trzy tygodnie. A następnie prosiła pani…

— Ale brałam urlop wczesną wiosną — przypomniała mu całkiem opanowanym głosem. — Co w tym złego, panie Balik? Dzięki temu nie było kłótni z dziewczętami, a firma miała pewność, że jedna sekretarka będzie na miejscu przez całe lato.

— Nie ma w tym per se nic złego. Mówiąc to — wyjaśnił cierpliwie — chciałem zaznaczyć, że jako taki układ ten nie jest niczym złym. Ale prowadzi to do nieporozumień i bałaganu organizacyjnego. A na nieporozumienia, panno Gresham, na nieporozumienia i na bałagan organizacyjny nie ma miejsca w dobrze prowadzonym biurze.

Z satysfakcją spostrzegł, że znów jest niespokojna.

— Czy to znaczy… czy chce mi pan powiedzieć, że… że możecie mnie zwolnić?

— Wszystko jest możliwe — powiedział Fabian, nie uważając za stosowne dodać, że jest to nadzwyczaj mało prawdopodobne w przypadku sekretarki z jednej strony tak pracowitej, a z drugiej tak niewinnej, jak Wednesday Gresham. Dokładnie odkroił pomarańczowy pasek tłuszczu od porcji rostbefu i mówił dalej. — Proszę spojrzeć na to z mojej strony. Co by się działo, gdyby każda pracownica prosiła o dodatkowy tydzień bezpłatnego urlopu — choćby nawet i, z konieczności, bezpłatnego? A potem co parę lat chciała jeszcze nadprogramowo miesiąc urlopu? Co by to było za biuro, panno Gresham? Bo że nie dobrze prowadzone, to jestem pewien.

Żując kawałek rostbefu z niezbędną przy tym sumiennością, obserwował rysujące się na jej twarzy wewnętrzne zmagania i gratulował sobie w duchu, że nie musi tego typu argumentów przedstawiać osobie bardziej wygadanej, jak na przykład Arletcie Stein. Dobrze wiedział, co by mu natychmiast odpaliła ta piersiasta, trzydziestoparoletnia wdówka: „Ale nie każda pracownica o to prosi, panie Balik”. Dla Stein wyśmianie jego sofistyki to tyle, co pstryknięcie palcami.

Ale Wednesday, co bardzo sobie cenił, nie była osobą, która wdawała się w utarczki słowne. W strapieniu zaciskała wargi, próbując znaleźć uprzejmą, godną dobrej pracownicy odpowiedź. Miała tylko jedno wyjście i za chwilę będzie musiała się na to zdecydować.

Podjęła decyzję.

— Czy w czymś by to pomogło… — zaczęła i zaraz urwała. Nabrała głęboko powietrza. — Czy to by pomogło, gdybym podała przyczyny tych urlopów?

— O, tak — przytaknął gorąco. — Z całą pewnością, panno Gresham. W ten sposób ja, jako kierownik biura, mogę działać na podstawie faktów, a nie poszlak. Chętnie wysłucham tych przyczyn, przekonam się, czy są rzeczywiście ważne i zobaczymy, czy potrafią one — wraz z pani przydatnością jako sekretarki — zrównoważyć niewątpliwy bałagan, jaki powodują w codziennym funkcjonowaniu firmy Slaughter, Stark i Slingsby.

— M-m-m. — Wyglądała na zmartwioną i niezdecydowaną. — Chciałabym się chwilę zastanowić, jeśli można.

Fabian wspaniałomyślnie machnął widelcem z nabitym kawałkiem kalafiora.

— Ma pani czas do końca świata! Proszę to dokładnie przemyśleć. Niech mi pani nie mówi nic, o czym nie jest do końca przekonana. Oczywiście cokolwiek pani powie, będzie, o czym powinienem panią od początku stanowczo zapewnić, całkowicie poufne. Będę to traktował jako wypowiedzi oficjalne, panno Gresham, a nie osobiste. Ale myślenie nie powinno pani przeszkadzać w jedzeniu surówki. Bo wystygnie — zażartował z szerokim, typowo dyrektorskim uśmiechem.

Odpowiedziała niewyraźnym uśmiechem, który przeszedł w westchnienie, i zaczęła gmerać widelcem w talerzu bez specjalnego apetytu, myśląc zupełnie o czym innym.

— Widzi pan — zaczęła nagle, jak gdyby znalazła dobry punkt wyjścia — zdarzają mi się rzeczy, które nie zdarzają się innym ludziom.

— To, powiedziałbym, jest dosyć oczywiste.

— To nie są złe rzeczy. To znaczy takie, które, hm, w gazetach określono by jako złe. I nie jest to nic niebezpiecznego. To jest… takie bardziej fizyczne. Chodzi o to, co się czasem zdarza z moim ciałem.

Fabian skończył jeść, oparł się wygodnie i założył nogę na nogę. — Czy mogłaby pani podać więcej… szczegółów? Chyba że… — nagle straszna myśl przyszła mu do głowy — chyba że są to rzeczy, które określa się jako, ee, jako kobiece przypadłości. W takim razie oczywiście…

Tym razem nawet się nie zaczerwieniła.

— Och, nie. Wcale nie. W każdym razie w bardzo niewielkim stopniu. To… coś innego. Na przykład mój wyrostek robaczkowy. Co roku muszę się poddawać operacji wyrostka.

— Wyrostka? — Jego umysł pracował usilnie. — Co roku? Ależ ludzie mają tylko jeden wyrostek. I nigdy nie odrasta po usunięciu.

— Mój jest inny. Co roku dziesiątego kwietnia dostaję zapalenia wyrostka i muszę dać się zoperować. Właśnie dlatego biorę wtedy urlop. No i jeszcze moje zęby. Co pięć lat tracę wszystkie zęby. Zaczynają wypadać mniej więcej w tym czasie co teraz, więc noszę sztuczną szczękę, którą zrobiono mi jeszcze w dzieciństwie. Używam jej, dopóki nie odrosną. Bo właśnie około połowy października wypada mi ostatni ząb i zaczynają wyrzynać się nowe. Kiedy rosną, nie mogę nosić sztucznej szczęki, więc przez pewien czas wyglądam trochę śmiesznie. Dlatego składam podanie o urlop. W połowie listopada nowe zęby już są wystarczająco duże i wracam do pracy.

Westchnęła głęboko i nieśmiało podniosła wzrok. Najwyraźniej to było wszystko, co miała do powiedzenia. Chyba, że coś ukrywała.

Roztrząsał to, co usłyszał, pochłaniając deser. Nie miał wątpliwości, że powiedziała prawdę. Dziewczyny takie jak Wednesday Gresham nie kłamią. W każdym razie nie w tak fantastyczny sposób. I nie swojemu szefowi.

— Hm — powiedział w końcu. — To rzeczywiście niezwykłe.

— Tak — zgodziła się. — Nie bardzo zwykłe.

— Czy ma pani jeszcze jakieś… To znaczy, czy ma pani inne niezwykłe… Tam, do licha! Czy jest coś jeszcze? Wednesday zastanowiła się.

— Jest. Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko, to wolałabym… Fabian uznał, że nie może tego tak zostawić.

— Niech pani posłucha, panno Gresham — rzekł miękko. — Po co mamy przed sobą udawać? Nie musiała mi pani nic mówić, ale uznała pani, z własnej woli, z sobie tylko znanych powodów, że powinna tak zrobić. Teraz więc muszę nalegać, aby powiedziała mi pani wszystko, niczego nie pomijając. Jakie jeszcze ma pani problemy?

Podziałało. Skuliła się nieco, potem znów wyprostowała i zaczęła:

— Przepraszam pana, nigdy bym nie śmiała… udawać czegokolwiek przed panem. Jest całe mnóstwo innych rzeczy, ale one mi nie przeszkadzają w pracy, naprawdę. Na przykład rosną mi na paznokciach takie drobniutkie włoski. O, widzi pan?

Fabian spojrzał na wyciągniętą na stoliku rękę. Na każdym paznokciu z twardej, błyszczącej warstwy lakieru wystawało kilka niemal mikroskopijnych włosków.

— Co jeszcze?

— No, mój język. Pod językiem mam parę włosów. Ale nie przeszkadzają mi. Nie łaskoczą mnie ani nic. I jeszcze ten… ten…

— Tak? — Nie wytrzymał. Kto by pomyślał, że ta mała, niepozorna Wednesday Gresham…

— Pępek. Ja nie mam pępka.

— Nie ma pani czego? Ależ to niemożliwe! — wybuchnął. Poczuł, że okulary zsuwają mu się z nosa. — Każdy ma pępek! Każdy, kto żyje… każdy, kto się urodził!

Wednesday kiwnęła z rozpaczą głową. Jej wielkie oczy błyszczały nienaturalnie.

— Może właśnie… — zaczęła i nagle niespodziewanie wybuchnęła płaczem. Zakryła twarz rękami i szlochała, łkała spazmatycznie, gwałtownie rzucając szczupłymi ramionami. Skonsternowany Fabian przyglądał się temu bezradnie. Nigdy, jeszcze nigdy w życiu nie siedział obok płaczącej dziewczyny w wypełnionej ludźmi restauracji.

— No już, panno Gresham… Wednesday — wykrztusił i z niezadowoleniem usłyszał we własnym głosie ton paniki. — Nie ma o co płakać. Prawda, że nie ma o co płakać? No… Wednesday.

Może… — nabrała wreszcie tchu między jednym spazmem a drugim — m-może właśnie to jest odpowiedź. — Jaka odpowiedź? — spytał Fabian głośno, licząc na to, że rozmawiając przestanie płakać.

— No, to… że każdy, kto się urodził… Może… może ja się nie urodziłam. M-może mnie ktoś skon-skonstruował!!!

I dopiero teraz, jakby wcześniej się tylko rozgrzewała, wpadła w histerię. Fabian Balik w końcu uznał, że pozostało mu tylko jedno. Zapłacił rachunek, objął dziewczynę i na wpół wyniósł, na wpół wyprowadził ją z restauracji.

Podziałało. Uspokoiła się, gdy tylko owiało ją świeże powietrze. Oparła się o mur i już bez łez coraz wolniej trzęsła ramionami. W końcu pociągnęła nosem raz, drugi i chwiejnie odwróciła się w jego stronę. Jej twarz wyglądała, jakby ją ktoś dokładnie przetarł terpentyną.

— P-przepraszam — wyjąkała. — B-bardzo przepraszam. Już od lat mi się to nie zdarzało. Ale widzi pan, panie Balik, nie rozmawiałam też o sobie całe lata.

— Na rogu jest taka miła kafejka — powiedział, odetchnąwszy z ulgą. Przez chwilę myślał, że ona ma zamiar tak beczeć cały dzień! — Wstąpmy tam, napiję się drinka. A pani doprowadzi się do porządku w toalecie.

Wziął ją pod rękę i pokierował aż do drzwi toalety. Potem siadł na stołku przy barze i zamówił podwójną brandy.

Co za dzień! I cóż za dziwaczna dziewczyna!

Oczywiście nie powinien był jej tak mocno naciskać w sprawie, na którą była najwyraźniej mocno uczulona. Ale czy to jego wina, że jest taka wrażliwa?

Fabian rozważył całą sprawę dokładnie, bezstronnie i rozstrzygnął ją na swoją korzyść. Nie, zdecydowanie to nie była jego wina.

Ale cóż za historia! Dziecko-podrzutek, ten wyrostek, zęby, włosy na paznokciach i pod językiem… No i gwóźdź do wszystkiego: pępek!

Musiał to sobie przemyśleć. Może należało kogoś zapytać. Ale jednego był pewien tak jak tego, że nadaje się na kierownicze stanowisko: Wednesday Gresham nie kłamała ani na jotę. Wednesday Gresham po prostu nie należała do osób, które mogłyby zmyślać niestworzone historie na swój temat.

Gdy wróciła, namówił ją, aby wypiła drinka.

— Pomoże pani wziąć się w garść. Zawahała się. Powiedziała, że rzadko pije alkohol. Ale nalegał, aż w końcu ustąpiła.

— Ale tylko słaby. Cokolwiek. Niech pan zamówi, panie Balik.

Fabian w głębi ducha radował się jej uległością. Żadnych wymówek, żadnych tam docinków, nie jak inne dziewczęta… Chociaż właściwie, za co miałaby mu robić wymówki?

— Ciągle jeszcze nie za dobrze pani wygląda. Jak wrócimy, proszę nie siadać przy biurku. Niech pani idzie prosto do pana Osborne’a i skończy stenografować. Po co mają pani koleżanki mieć temat do plotek? Odbiję za panią zegar.

Skinęła posłusznie głową i dalej sączyła płyn z małej szklaneczki.

— A co miała znaczyć ta ostatnia uwaga w restauracji — jestem pewien, że już nie ma pani nic przeciwko temu, aby porozmawiać — to, że nie urodziła się pani, tylko została skonstruowana? Dziwacznie to zabrzmiało.

Wednesday westchnęła.

— To nie ja to wymyśliłam. To doktor Lorington. Przed laty, kiedy mnie badał, powiedział, że wyglądam, jakby mnie skonstruował jakiś amator. Ktoś, kto nie miał wszystkich planów albo się na nich nie znał, albo po prostu zbytnio się nie starał.

— Hm. — Przyglądał się jej, rzeczywiście zaintrygowany. Wyglądała dosyć normalnie. Tak naprawdę, to lepiej niż normalnie. Ale jednak…

Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do Jima Rudda i umówił się z nim na spotkanie po pracy. Z Jimem Ruddem mieszkał w jednym pokoju w akademiku. Teraz był on wziętym lekarzem i powinien się trochę więcej na tym znać.

Ale Jim Rudd nie bardzo umiał mu pomóc. Cierpliwie wysłuchał opowieści o „pewnej dziewczynie, którą niedawno poznałem”, pod koniec rozparł się wygodnie w nowiutkim obrotowym fotelu i ściągnąwszy usta, zapatrzył się w pięknie oprawiony dyplom zawieszony na przeciwległej ścianie.

— Ty masz szczęście do dziwadeł, Fabe. Na zewnątrz porządny, dobrze ułożony facet z prawdziwym talentem do światowych uciech, a wybierasz sobie najbardziej pokopane babki, o jakich słyszałem. No, ale to twoja sprawa. Może w ten sposób dodajesz sobie szczyptę egzotyki do szarości codziennego młyna. A może to reakcja na monotonię pracy u ojca w sklepiku.

— Ta dziewczyna to nie żadne dziwadło — obraził się Fabian. — To zwyczajna sekretarka, no, może ładniejsza od innych, ale to wszystko.

— Mów, co chcesz, ale dla mnie to jest dziwadło. Po mojemu, to cholernie mało się różni — sądząc z twojego opjsu — od tej zwariowanej Białorusinki, za którą latałeś na trzecim roku. Wiesz, o którą mi chodzi… jak tam jej było na imię?

— Sandra? Jim, co się z tobą dzieje? Sandra to była paczka dynamitu, która zawsze wybuchała w moich rękach. A ten dzieciak mi blednie i umiera ze strachu, gdy tylko podniosę trochę głos. Poza tym w Sandrze bujałem się jak prawdziwy szczeniak, a ta dziewczyna to po prostu przygodna znajoma, już ci mówiłem, i tak czy siak, nic do niej nie czuję.

Młody lekarz roześmiał się.

— I dlatego przychodzisz do mojego gabinetu i zasięgasz w jej sprawie porady! No cóż, sam sobie napytałeś biedy. Więc co chcesz wiedzieć?

— Co może być przyczyną tych… fizycznych osobliwości?

Doktor Rudd wstał i usiadł na oparciu fotela.

— Po pierwsze — zaczął — czy chcesz to przyznać, czy nie, jest to osoba bardzo niezrównoważona. Wskazuje na to histeryczne zachowanie w restauracji no i te fantastyczne wymysły, które ci naopowiadała o swoim ciele. Już w tym jest coś nienormalnego. Jeśli choć jedna setna tego, co ci powiedziała, jest prawdą — a uznałbym to za wysoki odsetek — to da się to wytłumaczyć w kategoriach braku równowagi psychosomatycznej. Medycyna nie bardzo jeszcze wie, na czym to polega, ale jedno wydaje się pewne: każdy, kto coś tam ma pokręcone w mózgu, przynajmniej do pewnego stopnia będzie też pokręcony na ciele. Fabian rozważał to przez chwilę.

— Jim, ty nie wiesz, co to znaczy dla każdej z tych sekretarek skłamać własnemu przełożonemu! Jakiś drobiazg, dlaczego spóźniły się poprzedniego dnia, może tak, ale nie takie historie, jak to! I nie mnie!

— Nie wiem, kim ty dla nich jesteś — rzekł lekarz, wzruszając ramionami — nie pracuję u ciebie, Fabe. Ale nic z tego, co mi mówisz, nie byłoby prawdą nawet w przypadku umysłowo chorej. A za taką muszę ją uznać. Posłuchaj, niektóre z tych rzeczy są zwyczajnie niemożliwe, niektóre spotyka się w literaturze medycznej. Istnieją na przykład autentyczne przypadki ludzi, którym w ciągu życia wyrastało kilka kompletów zębów. To są fenomeny biologiczne, jeden na milion ludzi. Ale te pozostałe rzeczy? I to wszystko miałoby się zdarzyć u jednej osoby? Zlitujże się.

— Część z tego widziałem. Widziałem włosy na jej paznokciach.

— Widziałeś coś na jej paznokciach. Mogło to być równie dobrze dziesięć innych rzeczy. Jednego jestem pewien: to nie mogły być włosy. W tym miejscu zdradziła się, że jest oszustką. Do diabła, człowieku, włosy i paznokcie to w istocie te same tkanki. Jedno nie może rosnąć na drugim!

— No, a pępek? Pępek, którego nie ma?

Jim Rudd zeskoczył z fotela i szybko obszedł biurko.

— Sam nie wiem, czemu tracę dla ciebie tyle czasu — rzeki rozzłoszczony. — Czlowiek bez pępka czy jakikolwiek ssak bez pępka to tak samo, jak owad o temperaturze ciała trzydzieści sześć i sześć. Po prostu go nie ma! Nie istnieje!

Podniecał się coraz bardziej, w miarę jak roztrząsał to zagadnienie. Chodził po pokoju, kręcąc przecząco głową.

— A gdybym przyprowadził ją do ciebie do gabinetu — Fabianowi przyszła do głowy pewna myśl. — I załóżmy, że zbadasz ją i że ona naprawdę nie ma pępka. No, wyobraź sobie tylko przez chwilę. Co byś wtedy powiedział?

— Że to operacja plastyczna — odrzekł lekarz bez namysłu. — Ale jestem przekonany, że nigdy nie zgodzi się poddać takiemu badaniu. Gdyby jednak, i gdyby rzeczywiście nie miała pępka, chirurgia plastyczna byłaby jedynym wytłumaczeniem.

— Po co ktoś miałby dokonywać chirurgii plastycznej na pępku?

— A bo ja wiem? Nie mam najmniejszego pojęcia. Może miała wypadek. Może miała w tym miejscu jakieś brzydkie znamię. Ale powiem ci, że wówczas byłyby blizny. Na pewno urodziła się z pępkiem.

Rudd wrócił za biurko. Wziął do ręki bloczek recept.

— Dam ci adres dobrego psychiatry, Fabe. Od czasu tamtej sprawy z Sandrą zawsze uważałem, że masz jakieś kłopoty ze sobą, które pewnego dnia mogą wyjść na jaw. Ten facet to jeden z najlepszych…

Fabian wybiegł z pokoju.


Gdy wieczorem przyszedł po nią, była cała w skowronkach, czego nie mogła usprawiedliwić nawet niezwykłość randki z własnym szefem. Fabian był zaskoczony, ale pozwolił się jej nacieszyć wspólnym wystawnie spędzonym wieczorem. Dopiero po kolacji i przedstawieniu w teatrze, gdy siedzieli w zacisznym kąciku night clubu popijając drinka, zapytał ją o to.

— Nieczęsto chodzisz na randki, prawda Wednesday?

— Nie, panie Balik… to znaczy, Fabian. — Uśmiechnęła się z zażenowaniem, przypomniawszy sobie, że na czas randki otrzymała przywilej zwracania się doń po imieniu. — Najczęściej wychodzę do miasta z koleżankami. Zazwyczaj odmawiam, kiedy jakiś mężczyzna proponuje randkę.

— Czemu? W ten sposób nie znajdziesz sobie męża. Chcesz przecież wyjść za mąż?

Wednesday z namysłem potrząsnęła głową.

— Chyba nie. Ja… boję się. Nie tyle małżeństwa. Boję się o dzieci. Sądzę, że ktoś taki jak ja nie powinien mieć dzieci.

— Nonsens! Masz jakieś naukowe podstawy ku temu? Czego się boisz? Że to będzie jakiś potwór?

— Obawiam się, że… wszystko się może wydarzyć. Wiedząc, że mam takie… takie śmieszne rzeczy, chyba nie powinnam ryzykować zajścia w ciążę. Doktor Lorington też tak uważa. Poza tym jest jeszcze ten wierszyk.

Fabian postawił szklankę na stole.

— Wierszyk? Jaki wierszyk?

— No wiesz, ten o dniach tygodnia. Nauczyłam się go, kiedy jeszcze byłam mała, i już wtedy mnie przerażał. To brzmiało tak:

Poniedziałkowe śliczną ma buzię.

Wtorkowe dziecię to wdzięku róża,

Lecz środy córka od ludzi przeklęta,

A przed czwartkową droga tak kręta,

Dziecko zaś piątku oddane i czułe…

I tak dalej. Kiedy byłam mała i mieszkałam w sierocińcu, powtarzałam sobie: „Moje imię oznacza ŚRODA. Jestem inna od wszystkich dziewcząt, bo mam te różne dziwne rzeczy. A moje dziecko…”

— Kto ci dał takie imię?

— Ktoś mnie zostawił pod domem dla podrzutków tuż po Nowym Roku, to była środa rano. Więc nie wiedzieli, jak mnie inaczej nazwać, zwłaszcza kiedy odkryli, że nie mam pępka. A potem, już ci o tym mówiłam, kiedy państwo Gresham mnie adoptowali, otrzymałam ich nazwisko.

Ujął delikatnie jej rękę. Z jakąś niezrozumiałą satysfakcją upewnił się, że na jej paznokciach naprawdę rosną włosy.

— Wednesday Gresham, jesteś po prostu śliczna.

Spojrzała na niego badawczo i zobaczyła, że mówi poważnie, spłonęła rumieńcem i wpatrzyła się we wzory na obrusie.

— I naprawdę nie masz pępka?

— Nie mam. Naprawdę.

— Co jeszcze jest u ciebie inne? — zapytał nagle Fabian. — To znaczy poza tym, co mi powiedziałaś.

— No, jest jeszcze to moje ciśnienie.

— Opowiedz — zachęcił ją. Opowiedziała mu.


Po dwóch randkach oznajmiła Fabianowi, że doktor Lorington chciałby z nim porozmawiać. W cztery oczy.

Pojechał daleko na peryferie miasta i dotarł do starego domu z piaskowca, gryząc ze zdenerwowania paznokcie. Miał do niego tyle pytań!

Doktor Lorington był wysokim, starszym panem o bladej skórze i całkowicie białych włosach. Dostojnym ruchem wskazał gościowi fotel, ale jego oczy bacznie i z niepokojem wpatrywały się w twarz Fabiana.

— Wednesday powiedziała mi, że dość często się pan z nią spotyka, panie Balik. Czy mogę spytać, po co?

— Podoba mi się — wzruszył ramionami Fabian. — Ciekawi mnie.

— Ciekawi! W jaki sposób? Chorobliwie — jak jakiś okaz!

— Cóż za podejrzenia, doktorze! To piękna dziewczyna, miła, czemuż miałaby mnie ciekawić jako okaz?

Doktor pogładził się po niewidzialnej bródce, wciąż, uważnie przyglądając się Fabianowi.

— To piękna dziewczyna — zgodził się — ale jest dużo pięknych dziewczyn. Jest pan młodzieńcem najwyraźniej pnącym się po szczeblach kariery, a także najwyraźniej o kilka stopni wyżej od niej na drabinie społecznej. Z tego, co mi powiedziała — a proszę pamiętać, że były to same pozytywne rzeczy — odniosłem wrażenie, że traktuje ją pan jako okaz, i to taki, wobec którego odczuwa pan specyficzną pasję zbieracza. Skąd się to bierze, nie umiem powiedzieć, bo za mało pana znam. Ale choćby nie wiem jak się rozwodziła nad pana zaletami, ja nadal wyczuwam u pana brak normalnego do niej stosunku, jakiego można by oczekiwać. A przyjrzawszy się panu dokładnie, jestem przekonany, że tak właśnie jest.

— Miło mi słyszeć, ze rozwodzi się nad moimi zaletami. — Fabian spróbował się uśmiechnąć. — Nie ma powodu do obaw, doktorze.

— Moim zdaniem jest kilka powodów do obaw. Szczerze mówiąc, panie Balik, pański wygląd potwierdził moje wcześniejsze zdanie na pana temat. Jestem pewien, że pan mi nie odpowiada. Co więcej, nie odpowiada mi pański związek z Wednesday.

Fabian pomyślał nad tym przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— To fatalnie. Ale nie sądzę, aby ona pana posłuchała. Zbyt długo obywała się bez męskiego towarzystwa i nazbyt pochlebiają jej względy, jakimi ją darzę.

— Niestety, obawiam się, że ma pan rację. Proszę posłuchać, panie Balik. Bardzo lubię Wednesday i wiem, jak jest bezbronna. Proszę pana niemal jak ojciec, niech pan ją zostawi w spokoju. Opiekowałem się nią, od kiedy znalazła się w tym domu dla podrzutków. To dzięki mnie jej przypadek nie trafił do czasopism medycznych, by miała szansę prowadzić w miarę normalne życie. W tej chwili jestem na emeryturze. Wednesday Gresham jest moją jedyną pacjentką. Czy nie mógłby pan mieć odrobiny serca i dać sobie z nią spokój?

— Co to za pomysł, że ona się nie urodziła, tylko została skonstruowana? — zareplikował Fabian. — Podobno tak pan powiedział.

Starszy pan westchnął i przez dłuższą chwilę kiwał głową nad blatem biurka.

— To jedyne sensowne wytłumaczenie — odezwał się w końcu złamanym głosem. — Biorąc pod uwagę nieprawidłowości i ambiwalencje somatyczne.

Fabian wsparł podbródek na splecionych dłoniach i w zamyśleniu tarł łokciem o oparcie fotela.

— Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że może istnieć inna przyczyna? Może jest mutantem, nowym gatunkiem w ewolucji człowieka albo potomstwem istot z innej planety, które los rzucił na naszą Ziemię.

— Wysoce nieprawdopodobne. — Doktor Lorington pokręcił głową. — Żadna z tych modyfikacji nie jest specjalnie przydatna w żadnym możliwym do wyobrażenia środowisku, być może z wyjątkiem stale odrastających zębów. Nie są to też zgubne właściwości. Są one raczej po prostu niewygodne. Jako lekarz, który w życiu przebadał wiele ludzkich istot, powiedziałbym, że Wednesday jest z całą pewnością niezaprzeczalnie człowiekiem. Tylko jest zrobiona trochę — hm, właściwym słowem jest chyba — po amatorsku.

— Doktor usiadł prosto. — Jeszcze jedno, panie Balik. Uważam, że absolutnie przeciwwskazane jest, aby osoby w rodzaju Wednesday miały własne dzieci.

W oczach Fabiana błysnęło zainteresowanie.

— A to dlaczego? Jakie byłyby to dzieci?

— Jakie tylko można sobie wyobrazić — lub nie można sobie wyobrazić. Przy takim bałaganie w normalnych funkcjach organizmu zmiany w układzie rozrodczym muszą być również olbrzymie. Dlatego właśnie proszę pana, panie Balik, aby nie widywał się pan więcej z Wednesday, aby nie pobudzał jej do myśli o małżeństwie. Ponieważ jestem przekonany, że nie powinna mieć dzieci!

— Zobaczymy. — Fabian wstał i wyciągnął rękę, aby się pożegnać. — Bardzo panu dziękuję, doktorze, za poświęcony mi czas.

Doktor Lorington podniósł głowę i popatrzył na niego. Potem nie zwracając uwagi na wyciągniętą dłoń, rzekł cichym, spokojnym głosem:

— Nie ma za co. Żegnam, panie Balik.


Wednesday naturalnie przygnębił fakt, że ci dwaj ludzie się nie zgadzają. Ale nikt nie miał wątpliwości, komu pozostanie wierna w razie potrzeby. Wszystkie te lata tłumionego głodu uczuć sprawiły, że żarłocznie chłonęła wszystkie nowe przeżycia. Gdy tylko raz pozwoliła sobie na romantyczne westchnienie wobec Fabiana, już było po niej. Wyznała mu, że w pracy — gdzie jak na razie udawało im się ukryć ten romans — wprost omdlewała, myśląc o nim.

Fabian przyjmował jej hołdy z zachwytem. U większości kobiet, które znał do tej pory, z czasem pojawiały się w głosie nutki pogardy. Wednesday z dnia na dzień coraz bardziej go podziwiała, stawała się coraz milsza i coraz bardziej ustępliwa.

Z pewnością nie mogła nikogo olśnić, ale była, powtarzał to sobie, nadzwyczaj piękna i w związku z tym mógł się z nią pokazać publicznie. Dla pewności postanowił porozmawiać o tym z panem Slaughterem, najstarszym spośród właścicieli firmy, pod pretekstem spraw personalnych. Wspomniał mimochodem, że nieco interesuje go jedna z dziewcząt wśród sekretarek. Czy istnieją jakieś trudności natury formalnej?

— Czy istnieje możliwość, że ożenisz się z nią? — spytał pan Slaughter, przyglądając mu się spod ogromnych, krzaczastych brwi.

— Może. Niewykluczone, że do tego dojdzie, proszę pana. Jeśli pan nie ma nic prze…

— Nie mam, drogi chłopcze, nie mam nic przeciwko temu! W zasadzie nie lubię, żeby kierownicy działów uganiali się za personelem, ale jeśli to odbędzie się spokojnie i skończy się ślubnym kobiercem, może mieć doskonałe efekty dla biura. Przydałoby się, żebyś znalazł sobie kogoś i wreszcie się ustatkował. Może dzięki tobie reszcie tych samotników wpadnie jakaś rozsądna myśl do głowy. Tylko pamiętaj, Balik, bez wygłupów. Żadnego migdalenia się, zwłaszcza podczas pracy.

Fabian, w pełni usatysfakcjonowany, poświęcił się teraz odizolowaniu Wednesday od doktora Loringtona. Przypomniał jej, że starszy pan może długo nie pożyć i że potrzebny jej będzie stały lekarz, dość młody, który potrafi pomóc przy ewentualnych komplikacjach, jakie mogą ją czekać przez resztę życia. Ktoś młody, jak na przykład Jim Rudd.

Wednesday popłakała się, ale na dłuższą metę nie mogła mu stawić czoła. W końcu zgodziła się pod jednym warunkiem. Że doktor Rudd zachowa tajemnicę — tak jak Loring-ton. Nie chciała być fenomenem dla czasopism medycznych ani wzruszającą bohaterką jakiegoś reportażu.

Powód, dla którego Fabian się na to zgodził, miał niewiele wspólnego z wielkodusznością. Po prostu chciał ją mieć wraz ze wszystkimi dziwactwami tylko dla siebie. Sandrę mógł nosić na piersi, niczym lśniący klejnot na łańcuszku. Wednesday wolał trzymać w małym woreczku, do którego mógł od czasu do czasu z radością skąpca zaglądać.

A niedługo może będzie miał drugi, mniejszy skarb…

Jim Rudd przyjął jego warunki. I nie mógł wyjść ze zdumienia.

— W ogóle nie ma pępka!!! — wykrzyknął, kiedy po pierwszym badaniu przyszedł do Fabiana oczekującego w gabinecie. — Szukałem blizn pooperacyjnych, ale nie ma nawet śladu! A to jeszcze nie wszystko. Nie stwierdziłem skurczu ani rozkurczu serca! Człowieku, czy ty wiesz, co to znaczy?

— W tej chwili mało mnie to obchodzi — odrzekł beznamiętnie Fabian, — Może później. Myślisz, że dasz sobie radę ze wszystkimi problemami, jakie mogą się u niej pojawić?

— O, na pewno. W każdym razie nie gorzej od tamtego staruszka.

— A dzieci? Czy może mieć dzieci? Rudd rozłożył ręce.

— Nie widzę przeciwwskazań. Poza tymi udziwnieniami jest normalną zdrową kobietą. I nie ma powodu sądzić, że ten stan — jakkolwiek by go nazwać — jest dziedziczny. Oczywiście częściowo może być, coś nienormalnego może się zdarzyć, ale na podstawie badań…

Pobrali się w ratuszu tuż przed urlopem Fabiana. Po lunchu wrócili do biura i zakomunikowali to wszystkim. Fabian już wcześniej zatrudnił nową sekretarkę, która miała zastąpić jego żonę.

A w dwa miesiące później Fabianowi udało się sprawić, że zaszła w ciążę.

Aż się zdziwił, jak ją to zdenerwowało, biorąc pod uwagę jej potulność od początku małżeństwa. Udawał surowego i powiedział, że nie będzie słuchał takich bzdur, że doktor Rudd stwierdził, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa będą mieć normalne dziecko i że nie ma o czym mówić. Ale nic nie skutkowało. Próbował żartów, pochlebstw. W końcu wziął ją w ramiona i wyznał jej, że nazbyt ją kocha, aby nie chcieć takiej jak ona małej dziewczynki. Ale i to nie podziałało.

— Fabian, kochanie — zawodziła — czy ty nie rozumiesz? Ja nie powinnam mieć dzieci. Nie jestem jak inne kobiety.

W końcu użył czegoś, co zostawił sobie jako ostatnią deskę ratunku. Wziął z półki książkę i energicznie otworzył ją na założonej stronie.

— Rozumiem — powiedział. — To robota w połowie doktora Loringtona i jego dziewiętnastowiecznej zabobonnej gadaniny, a w połowie tego głupiego, ludowego wierszyka, który czytałaś w dzieciństwie i który wywarł na tobie takie wstrząsające wrażenie. No cóż, w sprawie doktora Loringtona nic już nie mogę zrobić, ale muszę skończyć z tym wierszydłem. Masz. Czytaj.

Przeczytała.


B.L. Farjeon — „Dzieci tygodnia”

Poniedziałkowe śliczną ma buzię,

Wtorkowe dziecię to wdzięku róża,

Dziecko zaś środy oddane i czułe,

Czwartkowe pracą się tylko zajmuje,

Lecz piątku córa od ludzi przeklęta,

A przed sobótką droga tak kręta,

Bo za to miłe szabatu dziecię

Jest najdzielniejsze na całym świecie.


Wednesday spojrzała na niego i otarła łzy.

— Nic nie rozumiem — wyszeptała zmieszana. — Ten jest zupełnie inny.

Przysiadł obok niej i cierpliwie tłumaczył.

— Ten, który czytałaś kiedyś, miał przestawione dwie linijki. Dzieci środy i czwartku miały tam słowa, które tu dotyczą piątku i soboty, i na odwrót. No cóż, wiersz pochodzi ze starej poezji z hrabstwa Devon i nikt tak naprawdę nie wie, która z tych wersji jest prawdziwa. Znalazłem ją specjalnie dla ciebie. Chciałem ci tylko pokazać, jak byłaś nierozsądna, opierając filozofię życiową o parę rymów, które można odczytywać tak albo inaczej. Już nie wspominając o tym, że napisano ją parę wieków temu, zanim komukolwiek przyszło do głowy nazwać cię Środą.

Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się z całej siły.

— Och, Fabian najdroższy! Nie gniewaj się na mnie. Ja się po prostu tak strasznie…boję!


Jim Rudd też się nieco przejął.

— O, jestem pewien, że wszystko pójdzie dobrze, ale szkoda, że nie poczekałeś, aż się trochę oswoję z tą pacjentką. Jest jedna sprawa, Fabe. Będę musiał zaprosić do pomocy jakiegoś pierwszorzędnego ginekologa. Nigdy bym się nie odważył robić tego sam. Postaram się, żeby zachował tajemnicę, o Wednesday i w ogóle. Ale gdy wejdzie na salę porodową, założenia wezmą w łeb. Przy tych udziwnieniach — na pewno zauważy to przynajmniej położna.

— Zrób, co się da — odrzekł nerwowo Fabian. — Nie chcę, żeby moja żona trafiła do jakiegoś brukowca, jeśli można temu zapobiec. Ale jeśli nie można to… cóż, czas, żeby Wednesday zaczęła się uczyć, jak żyć na tym świecie.

Wednesday znosiła okres ciąży bardzo dobrze, nie wykraczając poza normalne w tym czasie komplikacje. Specjalista-ginekolog, którego zaproponował Jim Rudd, był jak wszyscy zaintrygowany fenomenem Wednesday, ale oznajmił im, że przebieg ciąży jest normalny do znudzenia i że płód rozwija się odpowiednio do swojego wieku.

Wednesday znów stała się radosna. Poza tymi jej obawami, Fabian uświadomił to sobie, była bardzo dobrą żoną. Może nie błyszczała na przyjęciach, gdzie spotykali inne małżeństwa spod znaku Slaughter, Stark i Slingsby, ale i nie popełniała większych faux pas. Tak naprawdę była raczej lubiana, a ponieważ w każdym szczególe spełniała jego życzenia, nie miał żadnych powodów, aby się uskarżać.

Dnie spędzał w biurze, radząc sobie z nudą, benedyktyńską pracą papierkową i z zarządzaniem personelem lepiej niż kiedykolwiek, wieczory zaś i weekendy mijały z kobietą, co do której miał wszelkie powody sądzić, że jest najdziwniejsza na świecie. Był z tego życia bardzo zadowolony.

Pod koniec ciąży jednak Wednesday błagała o pozwolenie na wizytę u lekarza Loringtona choć raz. Fabian zmuszony był odmówić, z żalem, lecz stanowczo.

— Nie, nie mam mu za złe, że nie przysłał okolicznościowego telegramu ani prezentu ślubnego. Naprawdę, Wednesday, zupełnie nie mam mu za złe. Nie jestem z tych, co długo chowają urazę. Ale trzymasz się dobrze. Skończyłaś z tymi swoimi głupimi obawami. Lorington tylko wywołałby je u ciebie z powrotem.

I nadal robiła to, co jej kazał. Bez kłótni, bez skargi. Naprawdę była dobrą żoną. Fabian nie mógł się doczekać dziecka.

Któregoś dnia w biurze dostał telefon ze szpitala. Wednesday zaczęła rodzić podczas wizyty u ginekologa. Natychmiast zabrano ją do szpitala, gdzie wkrótce urodziła dziewczynkę. Matka i dziecko czują się dobrze.

Fabian otworzył paczkę cygar trzymanych na tę okazję. Puścił ją w obieg po biurze i przyjmował gratulacje od wszystkich, z panem Slaughterem, panem Starkiem i obydwoma panami Slingsby włącznie. Wreszcie popędził do szpitala.

Gdy tylko wszedł na oddział położniczy, wiedział, że jest coś nie tak. Ludzie spoglądali na niego, po czym szybko odwracali wzrok. Usłyszał za plecami słowa pielęgniarki: „To pewnie jest jej ojciec”. Z wysiłkiem przełknął ślinę.

Pozwolono mu zobaczyć żonę. Wednesday leżała na boku z kolanami przyciśniętymi do brzucha. Ciężko dyszała, ale chyba była nieprzytomna. Coś w jej pozycji sprawiło, że nabrał dziwnych podejrzeń, ale nie za bardzo wiedział, co to było.

— Podobno poród miał się odbywać metodą naturalną — zachrypiał. — Mówiła, że nie będziecie jej usypiać.

— Bo i nie usypialiśmy jej — odpowiedział ginekolog. — Chodźmy teraz do pańskiego dziecka, panie Balik.

Dał sobie nałożyć na twarz maskę i poszli do oszklonej sali, gdzie w malutkich łóżeczkach leżały noworodki. Szedł powoli, niechętnie, czując, jak w głowie narasta mu niezrozumiałe przeczucie zbliżającej się katastrofy.

Pielęgniarka wyjęła dziecko z łóżeczka stojącego w rogu, z dala od pozostałych. Gdy Fabian na chwiejnych nogach podszedł bliżej, z dziką ulgą zauważył, że dziecko wygląda normalnie. Nie było żadnych widocznych znamion ani zniekształceń. Dziecko Wednesday nie będzie potworem.

Ale osesek wyciągnął do niego rączki.

— Och, Fabian, najdroższy — wyseplenił przez bezzębne wargi głosem, który zbyt dobrze znał, żeby się nie przerazić. — Och, Fabian, kochanie, nawet nie wiesz, co się stało! To niesamowite, wprost niewiarygodne!

Загрузка...