Juliette Benzoni Fiora i Papież

Część pierwsza Inny powód, by kochać

Rozdział pierwszy Niezwyciężeni

Filip de Selongey czekał na śmierć. Nie jak na wroga - spotykał ją zbyt często pośród oblężeń i bitew, by brać ją za byle przeciwnika. Również nie jak na coś przerażającego, gdyż mogła być wyrazem najwyższego miłosierdzia. Raczej jak na nieproszonego gościa przybywającego i rozsiadającego się w chwili, gdy jego obecność jest najmniej pożądana. Mogła była przyjść, i pewnie nawet nie zwróciłby na to uwagi, podczas jakiejś zasadzki, w czasie niekończącego się oblężenia Neuss albo na równinie Grandson, gdzie opatrznościowy przypadek uratował go, poważnie rannego, kiedy armia burgundzka pozostawiła go równie bezbronnego niczym wyrzucona przez przypływ rozgwiazda, a jego towarzysze uciekali przed Szwajcarami. To byłoby normalne, a nawet logiczne, zgodne z tym dziwnym targiem, którego dobił we Florencji pewnego styczniowego dnia 1475 roku z jednym z najbogatszych ludzi w mieście, Franceskiem Beltramim: w zamian za rękę czarującej Fiory, jego przybranej córki, i towarzyszący temu królewski posag, Filip przysiągł ograniczyć swe żądania do jednej nocy, po której miał zniknąć i nigdy nie powrócić.

Był wtedy szczery. Dla tego majątku, który przeznaczył na wojska Zuchwałego, i dla kilku godzin miłości beztrosko rzucił na szalę swoje życie, myśląc, że ma już za sobą tyle szczęścia, do ilu miał prawo na tym świecie. Tymczasem wpadł w pułapkę miłości i zamiast szukać śmierci, robił wszystko, by jej uniknąć, w nadziei, że ujrzy znowu - choćby raz - twarz tej, którą kochał. I ujrzał ją. Ich miłość zapłonęła na nowo, gdy rozbrzmiewało podzwonne Wielkiego Księcia Zachodu i niepodległej Burgundii. Przeżyli ten koniec, a jednocześnie to zaranie nowych czasów, i Filip sądził, że dzielić będą resztę swej ziemskiej drogi. Lecz nagle wszystko pogrążyło się w chaosie... Fiora myślała, że czeka ich spokojna egzystencja w rodzinnym szczęściu. On wiedział, że ten spokój nie jest możliwy, gdyż Burgundia musi dla swej księżniczki Marii nadal walczyć z potęgą niepokonanego króla Francji. Miał nadzieję, że młoda żona będzie posłusznie czekać na jego powrót do rodzinnej siedziby Selongeyów, ale Fiora nie rozumiała, ani nie mogła się pogodzić z tym, że po tylu tarapatach chce znów ją opuścić, aby oddać swój miecz do dyspozycji władczyni, która dla niej była jedynie inną kobietą. A poza tym padło to nieszczęsne słowo „posłuszeństwo", które wyrwało się Filipowi... Choćby żył sto lat - na co nie miał najmniejszej szansy - nie mógłby zapomnieć ostatniego obrazu swej ukochanej, który zachował: zawinięta w pośpiechu w zerwane z łóżka prześcieradło, z czarnymi włosami opadającymi w nieładzie na nagie ramiona i dużymi szarymi oczami pełnymi burzowych chmur, Fiora była uosobieniem buntu i nie liczyła się ze słowami. Ojciec nigdy nie zmuszał jej do „posłuszeństwa"! Był to termin nienależący do jego słownika. Zaś jeśli on, tak niedawno odzyskany mąż, ośmielający się przemawiać jak pan i władca, zechce się z nią spotkać, zastanie ją w dworze podarowanym jej przez króla Ludwika jako nagrodę za trudy poniesione w jego służbie. Wyniosłe acz spieszne wyjście uratowało zbuntowaną kobietę przed gwałtownym wybuchem małżeńskiego gniewu. Filip wiedział aż za dobrze, jakiego rodzaju usługi oddała Fiora przebiegłemu władcy, jak pochwyciła w pułapkę swej fascynującej urody kondotiera Campobasso, który aby ją odzyskać, zdradził Zuchwałego w dniu ostatecznej bitwy. Fiora żałowała swego czynu, ale samo przypomnienie o tym i łaskawości króla Filip uznał za rzecz w najgorszym guście. Jedynie z tego powodu nie pobiegł za uciekinierką. Miał nadzieję, że wróci, trochę zmieszana, lecz czuła i gotowa znów oddać się podniecającym miłosnym igraszkom. Nie wróciła. Godzinę później Fiora opuściła Nancy i udała się do Plessis-lez-Tours, królewskiego zamku, w towarzystwie starej przyjaciółki, pani Leonardy Mercet, i pod opieką sierżanta Zawieruchy, czyli Douglasa Mortimera, z Mortimerów z Glen Livet, jednego z najznakomitszych oficerów słynnej gwardii szkockiej króla Ludwika. Żadne pojednanie nie było możliwe, gdyż Filip za nic w świecie nie rzuciłby się w pogoń za żoną, wiedząc, że udaje się ona do najgroźniejszego wroga nieżyjącego księcia Burgundii. Nazajutrz Filip również opuścił Lotaryngię i pojechał do Gandawy, by przyłączyć się do księżniczki Marii Burgundzkiej i księżnej wdowy Małgorzaty, starających się zebrać wierne sobie oddziały, by stawić czoło przyszłości, wyjątkowo mrocznej. Polityka ponownie tworzyła przepaść, którą miłość zdawała się zasypać na zawsze...

Próbując odegnać to odbierające mu odwagę wspomnienie, Filip chciał wstać, trochę się przejść. Miał przed sobą niewiele godzin życia; nie chciał ich strawić na płonnych żalach. Pobrzękując długimi łańcuchami, łączącymi jego nadgarstki z murem, opuścił to, co służyło mu za łóżko - cztery wmurowane w ścianę deski - i podszedł do wpuszczającego nieco dziennego światła okienka, starając się nie prostować, gdyż kamienne sklepienie było zbyt niskie w stosunku do jego wzrostu.

Okno wychodziło na wewnętrzny podwórzec Domu Małpy w Dijon, stanowiącego zarazem ratusz i więzienie. Ten letni dzień wypełniał je blaskiem słonecznego światła docierającego do więziennych cel, a nawet do wydrążonych w ziemi lochów. Przed okienkiem rosło kilka źdźbeł trawy i więzień spróbował ich dosięgnąć. Chciał potrzymać je w dłoniach, zgnieść, by poczuć zapach pól i raz jeszcze nasycić się tymi prostymi przyjemnościami, które pamiętał ze swego niemal wiejskiego dzieciństwa. W wieku pięciu czy dziesięciu lat syna kasztelana i synów jego wasali łączyły ścisłe więzy. Różnica dała się odczuć później: młodzi hołysze pozostali przywiązani do ziemi, zmieniających się pór roku, do swych świąt i swojej pracy, podczas gdy mały szlachcic odjechał, by nauczyć się nosić zbroję, która stać się miała jego drugą skórą, i by zastąpić dereniowe miecze i kopie pięknymi ostrzami wykutymi w Toledo lub Mediolanie. W tym kamiennym grobowcu, w którym widział przedsionek czekającego go ostatecznego grobu, hrabia wracał myślą do swego dzieciństwa, jak bardzo starzy ludzie, wiedzący, że ich droga wkrótce dobiegnie kresu. Myśl o żonie była zbyt okrutna i wolał o niej zapomnieć. Zaś jeśli chodzi o tę ostatnią walkę, za którą go skazano, to rozumiał teraz, że od początku uważał ją za z góry przegraną.

Nie pozostało nic, lub bardzo niewiele, ze wspaniałej armii, którą nieprzychylny los unicestwił w czasie niewiele dłuższym niż rok. W Burgundii wielu było pragnących pokoju za wszelką cenę. Następczyni tronu, Maria Burgundzka, której sprawy tak żarliwie bronił Filip, czuła się niemal tak samo jeńcem w swym pałacu w Gandawie, jak on w diżońskim więzieniu. Najbardziej niespokojne z flamandzkich miast było jak kufer lichwiarza: zamknęło się wokół niej i księżnej wdowy i nieprędko zwróci im wolność. A Maria, z tytułu urodzenia legalna następczyni tronu, miała mniejszą władzę niż najskromniejszy z jej kasztelanów.

Była wprawdzie zaręczona z księciem Maksymilianem, następcą tronu Niemiec, ale czy zobowiązanie to zostanie dotrzymane? Czy syn cesarza nie porzuci na wpół zrujnowanej Burgundki, by zwrócić się ku bardziej interesującym partiom? Któż to wie? Nowiny z Flandrii z trudem docierały do garstki stronników zamierzających zachować Burgundie dla córki Zuchwałego.

W pierwszym okresie po śmierci księcia wszystko układało się dosyć dobrze. Początkowo żałobna wieść spotkała się z niedowierzaniem. Mówiono, że Karol umknął śmierci, że ukrywa się gdzieś w Szwabii, gdzie przychodzi do siebie po odniesionych ranach i szykuje swój powrót, Długo jeszcze zresztą o końcu ostatniego Wielkiego Księcia Zachodu opowiadać miano legendy, których żywot był tym dłuższy, im bardziej były fantastyczne.

Jednakże Dijon dość szybko dowiedziało się prawdy od powracających z Lotaryngii. Kobiety zebrały się wówczas i przemaszerowały ulicami, krzycząc: „Niech żyje Pani Maria!", pełne radości i entuzjazmu na myśl, że na tronie po tylu mężczyznach zasiądzie kobieta. Mężczyźni zaś zachowali większą rezerwę w swych ocenach.

Później dowiedziano się, że król Francji zamierza odzyskać bogatą Burgundie, ofiarowaną niegdyś przez Jana Dobrego synowi, Filipowi Śmiałemu, w nagrodę za waleczność w bitwie pod Poitiers. Niektórzy uważali, że to sprawiedliwe i że, jakkolwiek by na sprawę patrzeć, Ludwik XI, choć nie tak wyjątkowy jak Zuchwały, jest dobrym władcą dla swoich poddanych: stara się, na ile to możliwe, oszczędzić im wojny i cierpień, a handel pod jego rządami wprost kwitnie. Inni jednak nie byli tego zdania i utrzymywali, że sztandar Marii powiewający nad wieżą Saint-Nicolas powinien tam pozostać.

Filip de Selongey należał do tych ostatnich, a utwierdzały go w tej opinii sukcesy odniesione we Franche-Comte przez braci de Vauldrey, którzy zdołali zmusić do wycofania się wojska królewskie pod dowództwem Jerzego de La Tremoille, pana na Craon. Na nieszczęście La Tremoille, odkładając zdobycie tych ziem na później, skoncentrował swe siły na Dijon i zdobył je z pomocą Karola d'Amboise i Jana de Chalon, jednego z pierwszych pozyskanych. La Tremoille utworzył w mieście garnizon i rozkazał wybudować fortecę mającą bronić Dijon przed atakiem z zewnątrz... a garnizon przed napaścią wewnątrz miasta. Ta decyzja, ogromnie niepopularna, zwiększyła liczbę stronników księżnej.

W marcu Filip powrócił do miasta i w tajemnicy zamieszkał w rodzinnym pałacu, który dzięki zamkniętym drzwiom i okiennicom nadal sprawiał wrażenie opuszczonego. Dom stał pusty od tak dawna, że obecność kawalera orderu Złotego Runa, znanego ze swego oddania dla księcia Karola, nie mogła nie wydać się okupantowi podejrzana. Choć działał w ukryciu, zdołał jednak zebrać wielu ludzi dobrej woli i odważnego serca spośród tych, którzy byli w mniejszym lub większym stopniu związani z jego rodziną lub którzy jej służyli. Ścisłe kontakty ze stronnikami z okolic miasta pozwoliły mu opracować plan nocnego ataku na Dijon, podczas którego on sam miał we właściwym momencie otworzyć jedną z bram. Ale by pokonać francuski garnizon, trzeba było wielu ludzi, należało więc uzbroić się w cierpliwość. I dochować tajemnicy. Buntownik znajdował się w niebezpieczeństwie, gdyż znaczna część ławników i bogatych mieszczan zaczynała godzić się z myślą o zostaniu poddanymi króla Ludwika, jeśli taka była cena spokoju.

Sojusznicy Filipa rekrutowali się przede wszystkim spośród młodzieży, ludu i dawnych, niemal zrujnowanych żołnierzy księcia, ale niełatwo było utrzymać ich w ryzach, gdyż za bardzo palili się do działania. I tak 1 czerwca wybuchła bijatyka z powodu jakiejś kobiety znieważonej przez żołnierza na przedmieściu Saint-Nicolas. Rozległy się okrzyki: „Niech żyje Burgundia!", na murach pojawiły się obelgi pod adresem króla Francji, posypały się kamienie na żołnierzy, którzy nie pozostali dłużni. Polało się nieco krwi, po czym dość szybko zapanował spokój. Filipowi wydawało się, że odzyskał panowanie nad swymi stronnikami, lecz nie zdawał sobie sprawy, że niektórzy spośród nich widzą w tej niepodległościowej wrzawie jedynie pretekst do wzniecenia walki klasowej. Dramat wybuchł 26 czerwca, pod nieobecność La Tremoille'a, podczas wyborów nowego mera, na których gościł herolda Marii Burgundzkiej. Urzędnicy miejscy zebrali się w Cordeliers. Wówczas to grupa ludzi uzbrojonych we wszystko, co im wpadło w ręce, wkroczyła przez Bramę SaintNicolas. Na ich czele podążał ubrany w popielatą szatę niejaki Chretiennot Yvon, niegdyś bogaty kupiec korzenny, dziś zrujnowany i mieszkający w Gevrey w dworku należącym do mnichów z Cluny.

Ledwie wkroczył do miasta, Yvon zmusił strażników wieży Saint-Nicolas do wydania mu kluczy i zdarł królewski sztandar powiewający na jej szczycie. Następnie wraz ze swymi ludźmi ruszył w stronę centrum Dijon, wzywając do broni stronników księżniczki Marii. Ktoś z tłumu zawołał:

- Chodźmy po panów ławników, którzy rządzą miastem i chowają się w Cordeliers!

Jednakże Selongey, świadom, jak szalony jest to pomysł, wszczął alarm i ostrzegł ławników. Kiedy Yvon wkroczył na plac des Cordeliers zastał tam jedynie Jana Joarda, przewodniczącego parlamentu Burgundii, starca, który ufny w swój wiek i wpływy, chciał stawić czoło zamieszkom, nakazując buntownikom złożenie broni i rozejście się.

- Jesteśmy tu, by zwrócić miasto Pani Marii - zawołał Yvon. - Oddaj hołd twojej księżniczce, jeśli ci życie miłe!

- Nasza księżniczka nigdy nie chciała odzyskać Dijon, idąc po trupach dawnych sług swego ojca - zawołał Selongey, zasłaniając starca z mieczem w dłoni. - Zabijać trzeba Francuzów, nie naszych!

- On i jemu podobni dawno już zaprzedali się królowi Ludwikowi. A ty jesteś pewnie taki jak oni.

- Nazywam się Filip, hrabia de Selongey, jestem kawalerem Złotego Runa, wiernym aż do końca dostojnemu panu Karolowi, niech go Bóg ma w swej opiece. I nie złamałem złożonej mu przysięgi wierności.

- Łatwo powiedzieć - rzekł tamten z głośnym śmiechem. - Cóż za przypadek, pan de Selongey tutaj? Kiedy wróciłeś?

- Trzy miesiące temu. Wiedzą o tym niektórzy z tu obecnych, a ty właśnie niszczysz mój plan.

- Czy ktoś z was już go widział?

Były kupiec korzenny przesuwał po twarzach obecnych groźne, żądające odpowiedzi spojrzenie, wyrażające wyzwanie, by ośmielono się mu jej udzielić. Nikt nawet nie drgnął i Filip pojął, że budował zamki na lodzie.

- No tak! - stwierdził Yvon. - Skończmy zatem z wszystkimi tymi poplecznikami Ludwika XI i podzielmy między siebie ich dobra. Do dzieła, chłopcy!

Chwilę później stary przewodniczący padł przebity sztyletem Chretiennota Yvona, a Filip został pojmany przez pięciu czy sześciu pomocników rzeźnika, którzy przewiązali mu na szyi czerwony aksamitny szal ofiary. Po uroczystym proklamowaniu władzy księżniczki Marii banda szaleńców ruszyła na Dom Małpy i zaczęła go plądrować, a Filip zmuszony był im towarzyszyć.

On, który tak marzył o oddaniu księżniczce kluczy do Dijon, był teraz więźniem ludzi, którzy twierdzili, że bronią tych samych, co on, barw, ale którzy w rzeczywistości zaspokajali jedynie własne pragnienie zemsty i żądzę pieniędzy. Przez całą noc banda plądrowała, rabowała, paliła domy tych, których uważano za rojalistów, a więc głównego poborcy Vurry, pana Arnoleta Macheco i proboszcza de Fenaya. Filip z bezsilnością i rozpaczą patrzył na ten wybuch nienawiści. Zaprowadzono go następnie do własnego domu, w którym Yvon i jego ludzie urządzili sobie kwaterę, by świętować i dzielić łupy.

Tam właśnie cztery dni później pojmał ich, a wraz z nimi Filipa, La Tremoille we własnej osobie.

- To on jest naszym szefem - oświadczył Yvon z szyderczym uśmiechem. - To dostojny pan hrabia de Selongey, jeden z przyjaciół świętej pamięci księcia Karola.

- Szlachcic na czele bandy morderców i rabusiów? - powiedział pan de Craon z pogardą. - Czego innego można by oczekiwać po Burgundczyku?

- Oczywiście, jestem Burgundczykiem i uważam to za powód do dumy, ale zostałem uwięziony i nie jestem ich przywódcą - zaprotestował Filip.

- Doprawdy? Czyżbyś należał do tych, tak już licznych, którzy gotowi są złożyć przysięgę wierności królowi, mój panie? W takim razie.

Filip nigdy się nie wahał, musząc wybierać między swym życiem a honorem. Poza tym dostrzegł wyzwanie w spojrzeniu tego byłego kupca korzennego, który wbrew jego woli zaciągnął go pod swój sztandar.

- Nie. Nigdy nie złożę przysięgi królowi Francji. Jestem wiernym poddanym Pani Marii, jedynej prawowitej księżniczki Burgundii.

- Ta odmowa będzie cię kosztować głowę. Godzinę później wtrącono Filipa do więzienia w Domu Małpy, skąd wyprowadzono go skutego jedynie po to, by skazać na karę śmierci.

Tydzień później wyrok wciąż jeszcze nie był wykonany. Według przynoszącego mu marne jadło strażnika, opóźnienie to wynikało jedynie z jego pozycji. Zachowano go na deser, miał być czymś w rodzaju gwoździa krwawego spektaklu, który pan de Craon przygotował dla Dijon. Francuz, wściekły z powodu zamętu powstałego podczas jego nieobecności, mścił się, stosując terror. Od jego powrotu zawieszona została wszelka władza poza jego własną, a stronnicy króla uczestniczyć mogli w karaniu tych, którzy wyrządzili im krzywdę. Ścigano wszelkich podejrzanych, a kat i jego pomocnicy nie narzekali na bezczynność. Jehan du Poix, miejski oprawca, torturował, wieszał i ścinał głowy. Aby urozmaicić widowisko, znaleziono nawet przypadkiem jakiegoś fałszerza pieniędzy, którego ugotowano w mieszaninie oliwy i wody...

Pochwycenie źdźbeł trawy okazało się niemożliwe: łańcuchy, którymi więzień przykuty był do muru, okazały się zbyt krótkie, więc z westchnieniem wrócił na posłanie. Zbliżał się wieczór. Miasto było dziwnie ciche, jakby poczuło nagle potrzebę odpoczynku po tylu gwałtach. Nie słychać już było krzyków, przekleństw ani dzwonu obwieszczającego ostatnią godzinę skazanych. Filip pomyślał, że być może nie pozostał już do zabicia nikt poza nim samym. W takim razie śmierć musiała być niedaleko. Czyżby ta noc miała być ostatnia?

Odwrócił głowę, słysząc zgrzyt odsuwanych rygli. Wszedł strażnik niosący dzban wody i bochenek chleba. Nie był to ten sam strażnik co zwykle. Ten był starym, powłóczącym nogami człowiekiem, o długiej, żółtawoszarej brodzie, opadającej mu prawie do pasa.

- Kim jesteś? - zapytał Filip. - Widzę cię po raz pierwszy.

Mężczyzna spojrzał na niego oczami o nieokreślonym kolorze i zaczerwienionych powiekach.

- Do usług! - wymamrotał. - Colin, co się zajmował podziemiami, złamał sobie nogę, zlatując z dachu, jak wlazł, żeby lepiej widzieć egzekucję. No to posłali po mnie, ale te schody to nie na moje nogi. Tym bardziej, że stopnie są śliskie, a w moim wieku...

- Kogo stracono dzisiaj? - spytał Selongey, niezbyt ciekaw dalszego ciągu narzekań starca.

- Tego Chretiennota Yvona. Trzeba go było wnieść na szafot, bo nogi po torturach miał w kawałkach, ale to była piękna robota. Mistrz Jehan du Poix załatwił go jednym ciosem topora, a potem pociął go na cztery równiutkie części do powieszenia na szubieniczkach przy bramach miasta. Głowa jest przy Bramie Saint-Nicolas, prawa noga przy Bramie Ouche, lewa...

- Nie chcę tego dłużej słuchać - przerwał Filip z niesmakiem, po raz pierwszy zaniepokojony na myśl, że być może opisano mu jego własny los.

Śmierć jest dla wojownika rzeczą zwykłą, ale myśl, że zostanie zaniesiony na szafot jako ludzki wrak, a później poćwiartowany jak mięso u rzeźnika, budziła w nim bunt i wywoływała gęsią skórkę. Chciał móc spojrzeć katu w oczy i stanąć wyprostowany przed tłumem przybyłym tam jak na przedstawienie.

- Czy wiadomo, kiedy nadejdzie moja kolej? - spytał głosem mimo wszystko spokojnym.

Starzec wzruszył ramionami i spojrzał na więźnia jakby z litością.

- Wiem, że taka wiadomość to nic miłego, ale zdaje się, że to jutro. Uprzedzono mnie, że jakiś mnich przyjdzie tej nocy, by cię wyspowiadać. Trzeba ci będzie odwagi, panie.

- Gdyby mi na niej zbywało, nie byłbym tutaj. Strażnik postawił wreszcie dzbanek i chleb, i jak dobry lokaj wytrzepał leżący na posłaniu koc.

- Póki co miałeś szczęście, panie! Dali ci najlepszą celę na piętrze, tę odnowioną.

- Odnowioną? - powiedział Selongey przyglądając się pokrytym saletrą murom, sklepieniu, którego nie zdołało osuszyć burgundzkie lato i na wpół zgniłej słomie leżącej na ziemi. - Chyba dawno temu?

- Pewnie, że dość dawno, ale ja, jak tu stoję, widziałem to więzienie, jak była w nim tylko słoma, stare, zardzewiałe łańcuchy i szczury, co biegały stadami. I widziałem, jak w tym wszystkim jedna biedna dziewczyna urodziła dziecko. Popełniła grzech cielesny ze swoim bratem, a prócz tego cudzołóstwo, ale była taka młodziutka, ładniutka, że serce mi się ściskało, gdy widziałem, jak wije się w bólach całe godziny.

Filip zbladł i z przerażeniem patrzył teraz na to więzienie, które do tej pory nie wydawało mu się inne od wcześniej widzianych.

- Nazywała się Maria de Brevailles, prawda? - wyszeptał. - I umarła pięć dni później...

- Tak właśnie było! - powiedział osłupiały strażnik. - Znałeś ją, panie?

- Nie, ale znałem niegdyś jej brata będącego w służbie dostojnego pana de Charolais. To istotnie smutna historia.

- Właściwie to wcale nie taka smutna!

- Jak to?

- Wytłumaczę ci, panie. Jak rodziła to swoje dziecko, wyglądała jak kupka nieszczęścia, ale szkoda, że nie widziałeś jej, gdy szła na szafot ze swoim bratem! Ponieważ byli ze stanu szlacheckiego pozwolono im się umyć, założyć najpiękniejsze stroje i wyglądali wspaniale. Zanim weszli na wózek, wzięli się za ręce i uśmiechnęli do siebie. Wyglądali na tak szczęśliwych jak przed weselem. I byli tacy piękni! Wszyscy płakali, patrząc, jak umierają. - Ale zostało dziecko?

- Tak. Dziewczynka, którą oddano do przytułku. Strasznie to smutne, bo był to owoc śmiertelnego grzechu, ale mówią, że dobry Bóg zlitował się nad nią. Przejeżdżał tamtędy jakiś cudzoziemiec, bogaty kupiec. Widział egzekucję i zapragnął zabrać matą. Nie wiadomo, co się z nią stało...

Selongey powstrzymał uśmiech. Zastanawiał się, jaką minę zrobiłby ten zacny człowiek, gdyby mu powiedział, że owo dziecko zostało jego żoną. Ale nie miał ochoty dłużej rozmawiać. To, że przypadek chciał, by spędził ostatnie godziny w celi, w której Fiora przeżyła swe pierwsze chwile, było dla niego znakiem od losu. Nie zazna, jak Jan de Brevailles, radości umierania u boku ukochanej i dzielenia z nią grobu, ale odejdzie ze wspomnieniem swej pięknej florentynki w sercu. Próby wygnania go stamtąd okazały się daremne. Nie można było zapomnieć obrazu Fiory, wielkich oczu Fiory, uśmiechu Fiory. Może myśl o niej sprawi, że śmierć wyda mu się mniej gorzka. W gruncie rzeczy miała rację, nie zgadzając się na życie, które jej proponował. Kim byłaby teraz, gdyby przystała na zamieszkanie w Selongey? Wdową żyjącą w rozpaczy i rozdrażnieniu spowodowanym obecnością szwagierki tak głupiej jak Beatrycze, kobietą wygnaną ze swych włości, jak to się zdarza, gdy chodzi o majątek skazańca? Byłaby może prześladowana, uwięziona? Filip nienawidził z całego serca króla Ludwika, jedenastego tego imienia, i za nic w świecie nie zgodziłby się mu służyć, ale w tych okolicznościach lepiej się stało, że Fiora postanowiła zostać przy nim i przyjąć kasztel, który jej podarował. Tak więc nawet jego śmierć nie skrzywdzi tej, którą kochał.

Strażnik dawno już wyszedł, wygnany milczeniem więźnia i zapadającym zmierzchem. Filip wziął przyniesiony chleb i nakreśliwszy kciukiem znak krzyża na brązowej skórce, oderwał kawałek i ugryzł. Nie był głodny, ale wiedząc, co go czeka nazajutrz, chciał zachować pełnię sił. Zresztą, wyjątkowo, chleb był świeży i pewną przyjemność sprawiało mu żucie go i wąchanie. Zapach gorącego chleba wyjętego z pieca kojarzył mu się z dzieciństwem; uważał go za jedną z najprzyjemniejszych woni. Pochłonął pół bochenka, popijając kilkoma łykami chłodnej wody. Resztę należało zostawić na rano. Nie przyniosą mu już nic do jedzenia.

Zapadła noc i godziny upływały jedna za drugą. Filip był śpiący, ale zastanawiał się, czy może sobie pozwolić na sen: strażnik powiedział, że tej nocy ma przyjść ksiądz. Spowiadanie się w półśnie nie jest rzeczą łatwą. Ponieważ jednak czas mijał i nikt nie nadchodził, wyciągnął się na posłaniu, zamknął oczy i zasnął.

Obudziło go delikatne potrząsanie. Spostrzegł, że przez okienko wpada szarawe światło poranka, i zrozumiał, że przespał spokojnie swą ostatnią noc. Przy nim stał niski mnich w szarym habicie świadczącym o przynależności do zakonu braci mniejszych utworzonego niegdyś przez świętego Franciszka z Asyżu. Nie całkiem jeszcze oprzytomniały ze snu Filip usłyszał jego cichy i łagodny głos:

- Pora na ciebie, mój synu. Przyszedłem, by cię wesprzeć. Musisz się przygotować na spotkanie ze Stwórcą...

Mnich miał jasne, pełne współczucia oczy w twarzy nienaznaczonej jeszcze dojrzałością. Filip uśmiechnął się do niego.

- Jestem do twojej dyspozycji, mój bracie. Czy wiesz, ile czasu mi pozostało?

- Nie dzwonili jeszcze na prymę. Zostało ci kilka godzin.

Więzień poczuł, że blednie.

- Nie mam tylu grzechów, by wystarczyło ich do wyznawania przez cały ten czas. Pewnie przed egzekucją czeka mnie jeszcze przesłuchanie?

- Nie sądzę. Nic mi na ten temat nie wiadomo, a zazwyczaj jestem o tym uprzedzany. Myślę - powiedział z nikłym uśmiechem - że będziesz mógł iść na śmierć o własnych siłach, jeśli to cię niepokoi.

Filip nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi. Była to najlepsza wiadomość, jaką mógł usłyszeć. Nic nie osłabi jego odwagi i ci, którzy już może gromadzą się na placu Morimont zobaczą, jak umiera kawaler Złotego Runa.

Uklęknąwszy przed siedzącym na posłaniu mnichem, począł oczyszczać duszę ze wszystkich śmiertelnych i powszednich grzechów, które mógł popełnić podczas trzydziestu łat życia. Trwało to dłużej, niż przypuszczał, gdyż w miarę jak cofał się w czasie, w pamięci odżywały mu mniej lub bardziej zatarte wspomnienia o twarzach tych, których zabił na wojnie łub w pojedynkach. Najtrudniej jednak było mu wyznać, jakich środków użył, by zmusić Francesca Beltramiego do oddania mu ręki Fiory i jej bajecznego posagu.

- Ale nie chciałem tego złota dla siebie - próbował się bronić. - Potrzebne ono było mojemu księciu, którego skarb był pusty.

- Rozumiem - powiedział surowo mnich - odbyło się to jednak kosztem niewinnej istoty. Nie kochałeś tej dziewczyny...

- Kochałem, i to bardzo. Kocham ją nadal, jest moją żoną i nigdy nie przestanę jej kochać. Wpadłem we własne sidła i to jest moja kara. Cierpię jedynie z tego powodu, że nie mam o niej żadnych wieści.

Zapadła cisza zakłócana jedynie ciężkim oddechem Selongeya. Mnich patrzył na niego niewidzącym wzrokiem zatopiony w myślach. Nagle wyjął niewielki zwój papieru i podał go więźniowi.

- Pewien człowiek błagał mnie wczoraj wieczorem o przekazanie ci tego listu. Zawiera on podobno ważne i nieoczekiwane wiadomości.

Filip wziął list, jakby przyjmował hostię. Jego złote oczy zapłonęły.

- Czy ten człowiek powiedział ci, jak się nazywa?

- W przeciwnym razie nie zgodziłbym się. Powiedział mi, że nazywa się Mateusz de Prame.

Zapominając, że powinien pozostać na kolanach, póki nie otrzyma rozgrzeszenia, opanowany ogromną radością Filip wstał i podszedł do okna rozświetlonego różowym blaskiem jutrzenki. Jego serce biło jak oszalałe, sprawiając mu niemal ból. Palce drżały, obejmując cienki pakiet, którego nie miał odwagi otworzyć. Kiedy w marcu rozstał się w Gandawie z Mateuszem, który był jego koniuszym, ale z którego tyle wspólnych lat, zarówno w czasie wojny, jak i pokoju, uczyniło najlepszego i najniezawodniejszego z przyjaciół, wysłał go do Turyngii, aby się dowiedział, jak się miewa Fiora. Nie mógł znieść braku wiadomości o niej, a nikt lepiej niż de Prame nie mógł wywiązać się z tej delikatnej misji: zobaczyć, nie będąc widzianym, dowiedzieć się czegoś tak, by nikt nie odgadł jego obecności. Honor, a może także duma, nie pozwalały Selongeyowi udać się osobiście do żony po tym, jak go wyniośle pożegnała. Ponad wszystko jednak obawiał się, że Fiora zrealizuje swą ostatnią groźbę: doprowadzi do unieważnienia małżeństwa, odzyska wolność, rękę i serce... które podaruje może innemu. Jeśli tak by się miało stać, Filip chciał wiedzieć, komu musi rzucić wyzwanie do walki na śmierć i życie. Nawet z dala od niego Fiora za wszelką cenę pozostać miała jego żoną.

Mateusz nie wydawał się zachwycony tym zadaniem:

- Wyznaczasz mi rolę szpiega?

- Raczej rolę przyjaciela. Nie mogę pojechać sam, gdyż we Francji grozi mi więzienie. Ludwik XI wie, że nigdy nie złożę mu hołdu, a byłaby to doskonała okazja, by zrobić z mojej żony wdowę. Ale gdybym musiał bronić mojej sprawy, przyjadę do ciebie. We dwóch moglibyśmy ją porwać.

- Dlaczego więc w takim razie nie zrobić tego już teraz?

- Ponieważ chcę jej dać jeszcze trochę czasu. Ponieważ chcę zobaczyć, ile jest warta jej miłość. Teraz nie darowałaby mi użycia siły.

Prame pojechał, zrzędzący, lecz przekonany. Kilka dni później księżniczka Maria wysłała Selongeya do Dijon i nigdy nie otrzymał tak upragnionych wiadomości.

- Nie czytasz? - zapytał z wyrzutem mnich.

Filip posłał mu niepewny uśmiech. Jego wahanie było śmieszne, wiedział o tym. Wynikało ono wyłącznie z tego, że obawiał się przeczytać jakieś raniące słowa. Mateusz nie miał w sobie nic z kronikarza i posługiwał się piórem jak zakonnik-nowicjusz. Nie umiał ozdabiać arabeskami i kojąco łagodzić brutalnej prawdy.

Zbierając całą odwagę, Filip rozwinął wreszcie papier. Istotnie zawierał on niewiele słów:

Fiora ma się dobrze. Nie ma mowy o unieważnieniu, gdyż spodziewa się dziecka... Wybacz, że przybywam tak późno. Jestem Twoim wiernym przyjacielem i tak chciałbym Ci pomóc... Jestem bardzo nieszczęśliwy. ..

Filipowi napłynęły do oczu łzy i nie próbował ich ukrywać. Odsłonił przed tym mnichem swoją duszę, jakie więc znaczenie miało to, że duchowny widzi go płaczącego? Ponieważ dostrzegł niepokój na jego dobrodusznej twarzy, podał mu list.

- Czytaj, mój bracie! Zrozumiesz, że płaczę... z radości. Niech Bóg w swojej dobroci da mi syna, gdyż w ten sposób nie całkiem umrę.

- Będę się o to modlić, a teraz chodź przyjąć rozgrzeszenie i hostię, bo robi się późno i słyszę jakiś hałas.

- Jeszcze tylko słowo. Z pewnością ujrzysz jeszcze Mateusza. Powiedz mu, że zabraniam, by moja żona dowiedziała się o moim losie. W każdym razie nie przed porodem. Jej smutek mógłby odbić się na dziecku... bo mimo wszystko mam nadzieję, że nie jestem jej obojętny.

- Bądź spokojny! Przekażę mu to. Uklęknij teraz, abym mógł odpuścić ci twe winy w imieniu Boga wszechmogącego.

Był już najwyższy czas. Ledwie ciało Chrystusa dotknęło warg skazańca, kiedy drzwi otwarły się i do celi wszedł strażnik prowadzący cyrulika. Gdy tylko zapadł wyrok, Selongey poprosił, by go ogolono przed zaprowadzeniem na szafot. Zależało mu na tym, aby pokazać się od jak najlepszej strony.

Golenie nie trwało długo. Cyrulik był zręczny i miał lekką rękę. Był nawet tak uprzejmy, że wyszczotkował zakurzone odzienie więźnia.

- Nie mam czym ci zapłacić - powiedział Selongey, kiedy był gotowy. - Nie zostawiono mi złamanego szeląga.

- Nie przejmuj się tym, dostojny panie. Dostanę zapłatę... a jeśli nie, to bez znaczenia. Jestem dumny, że mogłem ci oddać tę przysługę.

- Znasz mnie więc?

- Nie, ale moja matka pochodzi z Selongey. To wielka szkoda, że opuszczasz ten świat bezpotomnie.

Filip uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu tego ostatniego przyjaciela.

- Sądzę, że Bóg temu zaradził. Jeśli chcesz zrobić coś jeszcze dla krajana, proś Go, by moja piękna małżonka, która niestety przebywa daleko stąd, ale jest brzemienna, wydała na świat syna. Sądzę, że mając taką jak ona matkę, będzie umiał godnie nosić nasze nazwisko.

Filip był gotowy. Cyrulik odszedł ze łzami w oczach, a zastąpił go oddział żołnierzy, czekających za drzwiami. Stary strażnik, posługując się jednym z zebranych w pęk kluczy, uwolnił więźnia od kajdan. Filip nie miał jednak nawet czasu rozmasować obolałych nadgarstków, gdyż natychmiast sznurem związano mu ręce za plecami.

- Czy nie mógłbym umrzeć, mając wolne ręce?

- Takie mam rozkazy - odpowiedział sierżant dowodzący oddziałem łuczników. - Chodźmy, już czas!

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na tę celę, tak mu nienawistną, a jednocześnie drogą, gdyż zdawało mu się, że unosi się w niej jasny duch Marii de Brevailles, skazaniec w towarzystwie spowiednika przekroczył drzwi i znalazł się między oczekującymi go żołnierzami. Oddział wspiął się po kamiennych stopniach wytartych pośrodku przez tysiące zakutych w żelazo stóp i wyszedł na ulicę, gdzie czekał wózek, być może ten sam, który dwadzieścia lat wcześniej wiózł na śmierć de Brevailles'ów, tak stary i rozklekotany był to pojazd. Jednakże widząc go, Filip ponownie odetchnął z ulgą. Obawiał się największego upokorzenia, jakim było ciągnięcie skazańca na plecionej macie pośród kurzu i odpadków, jak było w zwyczaju w Dijon. Widząc, że go to nie czeka, nagle poczuł się znacznie lepiej. Przypomniał sobie, że nie dokończył chleba, ale zupełnie tego nie żałował. Był wypoczęty i opanowany, co uważał za łaskę. Postanowiwszy zapomnieć o tym padole, wzniósł oczy ku delikatnie błękitnemu niebu, którego nie odbarwił jeszcze żar letniego słońca. Zapowiadał się przepiękny dzień. Poranek miał tryumfujący blask młodości. Przy takiej pogodzie miało się ochotę błądzić po łąkach, zasiąść nad rzeką z przyborami do wędkowania i dzbanem wina dla schłodzenia wstawionym do przepływającej wody, była to pogoda na czytanie ładnych wierszy w cieniu starego dębu lub po prostu na wdychanie woni róż z ręką ukochanej w dłoni, wreszcie pogoda na szczęście i radość życia...

Podczas gdy trzęsący się wózek przemierzał brukowane ulice i gdy kolejno wszystkie dzwony odzywały się żałobnym biciem, mającym umilknąć dopiero w chwili jego śmierci, Filip patrzył na wierzchołki drzew, w których śpiewały ptaki, i na niebo, tak cudownie głoszące tego ranka chwałę Boga. Ziemia nie była piękna i wolał o niej zapomnieć. Rozbrzmiewała rechotami, a nawet obelgami, które zrywały się wzdłuż trasy przejazdu zaprzęgu. Jak niepojęty był ten lud, który najpierw zdawał się tak oddany swej prawowitej władczyni, a teraz obrzucał wrogimi okrzykami człowieka chcącego mu pomóc w dotrzymaniu wierności księżniczce. W rzeczywistości wcale nie tak liczni byli ci, którzy żałowali księcia Karola, i choć Burgundczycy nie byli całkiem gotowi poddać się rządom króla Francji, to skazaniec miał przygnębiające wrażenie, że śmierć Zuchwałego niejednemu sprawiła ulgę. Koniec z wciąż nowymi poborami dla wypełnienia wyrw powstałych w armii w wyniku klęsk, koniec z wymuszonymi podatkami na skarb wojenny! Nie trzeba już ukrywać majątku, strzec się sąsiadów. Było to miasto raczej mieszczan niż szlachty, a mieszczanie zawsze byli zwolennikami pokoju.

Bijące dzwony sprawiły, że Selongeyowi przyszła do głowy pewna myśl. Pochylił się ku mnichowi odmawiającemu u jego boku modlitwy za umierających.

- Sądziłem - szepnął - że po bitwie pod Morat książę Karol rozkazał, by wszystkie dzwony Burgundii zostały przetopione na działa? Czyżby tak wiele ich jeszcze pozostało? Przecież chyba nie zdążono odlać nowych?

Mnich spojrzał na niego ze zdumieniem:

- Za chwilę staniesz przed Bogiem, mój bracie! Czy nie sądzisz, że wypadałoby, byś zwrócił swe myśli ku innym sprawom?

- Zaraz opuszczę ziemię. Pozwól mi jeszcze trochę o niej porozmawiać! A więc, jak to było z tymi dzwonami?

- Przetopiono głównie te z wiejskich parafii. Tutejsze kościoły również je przekazały, ale te mniej piękne. Niektóre to prawdziwe dzieła sztuki, o boskich głosach. Świętokradztwem byłoby robienie z nich armat.

- Skromne, wiejskie dzwony miały taką samą wartość dla okolicznych mieszkańców, których godziny odmierzały. Nie czerwień się, mój bracie! Tam, gdzie jest teraz... a gdzie i ja będę za chwilę, książę Karol nie przejmuje się już małymi ludzkimi podłościami.

- Czy naprawdę uważasz, że w dalszym ciągu masz prawo osądzać innych? Zapomnij o tym, kim byłeś, i pomyśl, że jesteś takim samym jak inni człowiekiem, który obraził Boga.

- Za chwilę poproszę Go o przebaczenie. A teraz ani słowa więcej, mój bracie: jesteśmy prawie na miejscu!

Filip miał dziwne uczucie. Przed chwilą opuścił loch, w którym Maria de Brevailles w bólach dała życie dziecku; teraz zmierzał ku śmierci w starym wózku, być może tym samym, w którym swą ostatnią podróż odbyli młodzi, kazirodczy kochankowie, i nagle poczuł się tak im bliski, jak nigdy dotąd. Czy to lekkie drżenie na jego ramieniu, to była delikatna dłoń jego młodej teściowej? Czy ten szept przy jego uchu, to był głos Jana, który niegdyś, gdy Filip był jeszcze niesfornym paziem, umiał sprowadzić go na właściwą drogę i uchronić przed surowymi karami książęcego szambelana? Choć nieprzesądny i nieskłonny do zastanawiania się nad tajemnicami życia wiecznego, skazaniec poczuł, że spływa na niego jakiś spokój, że otacza go coś ciepłego, co nie ma nic wspólnego ze słonecznym żarem, a podtrzymuje go na duchu i dodaje sił. I mimo woli wyszeptał:

- Czuwajcie nad nimi, proszę! Nad moją żoną i dzieckiem. Będzie im to potrzebne. Ja za chwilę dołączę do was.

- Co mówisz, mój bracie? - zainteresował się mnich.

- Nic. Modliłem się.

Jak zawsze, gdy wykonany miał być wyrok śmierci, plac Morimont był szczelnie wypełniony ludźmi. Tłoczyło się tam całe miasto, a ścisk był taki, że nie sposób było rozróżnić twarzy. Niektórzy stali na dachach i na drzewach, a na tym ludzkim morzu obity na czarno szafot podobny był do tratwy płynącej w stronę trybuny honorowej, gdzie zajęli miejsca La Tremoille, jego urzędnicy i kilku ławników, których czerwone szaty dziwnie harmonizowały z odzieniem zamaskowanego mężczyzny stojącego przy pniu i wspartego oburącz na długim mieczu o szerokim ostrzu.

Gdy na plac wjechał wózek, w tłumie zapanowała cisza wywołana wyglądem skazańca i jego dumną postawą. Wiedziano, że należy on do jednego z najdostojniejszych rodów w Burgundii, że jest kawalerem Złotego Runa i że był przyjacielem Zuchwałego. Poza tym był piękny i w wielu kobiecych oczach pojawiły się łzy. Dla mężczyzn był symbolem wspaniałej i świetnej przeszłości, której wielu już nie chciało, może dlatego, że doprowadziła ich na krawędź ruiny, ale która nadal miała wielki urok. Zdjęto z głów kapelusze i czapki, a kobiety się przeżegnały.

Żałobny zaprzęg przesuwał się powoli przez rozstępujący się przed nim tłum. Nagle powstało poruszenie. Jakiś odziany na czarno mężczyzna z mieczem w dłoni wspiął się na szafot i zawołał:

- Ludu Burgundii, czy stałeś się tak tchórzliwy i gnuśny, że bez szemrania pozwolisz mordować najlepszych twych synów? Ten człowiek nie popełnił żadnej zbrodni. Chciał jedynie, by nasza stara ziemia zachowała niepodległość. Chciał, by pozostała wierna swej księżniczce, Pani Marii, gdyż tylko ona, a nie ludzie króla Francji, ma prawo tu panować... Ludu Burgundii, niegdyś byłeś dumny i waleczny, ale teraz przypominasz stado baranów! Obudź się! Jeśli tego nie uczynisz, to może jutro ty wejdziesz na ten szafot...

- Zamilknij, Mateuszu! - zawołał Filip. - Odejdź! Nie masz żadnej szansy!

- Jeszcze zobaczymy! - wrzasnął de Prame, wciąż wymachując mieczem.

Kat stał bez ruchu, jako że prawo zabraniało mu tknąć człowieka, którego sprawiedliwość nie oddała w jego ręce.

- Dalej, tchórze! Ruszcie się! Pomóżcie mi!

Jego bystre, czarne oczy patrzyły we wszystkich kierunkach jednocześnie, śledząc poruszenie, jakie jego przemowa wywołała w tłumie, oczekując zbawczej fali, ale jedynie grupa żołnierzy biegła w jego stronę i otaczała szafot. La Tremoille wstał i wywrzaskiwał rozkazy, których nie było słychać, gdyż zewsząd zrywały się okrzyki. Wołano: „Łaski! Łaski dla Selongeya!", ale nikt się nie ruszał.

- Uciekaj, Mateuszu! - zawołał Filip z rozpaczą. - Zabiją cię, a potrzebny mi jesteś żywy!

Mateusz de Prame nie słuchał. Z zaciekłością wynikającą z wściekłości runął na żołnierzy, którzy wspięli się na szafot. Niestety nie mial szans w tej nierównej walce. W jednej chwili został pojmany, związany i wyniesiony jak worek na ramionach czterech ludzi. Nie zakneblowano go i wrzeszczał jak opętany, wymyślając tłumowi, który odmówił mu pomocy.

- Dość mieliście księcia Karola, wy tchórze! Zobaczycie, jaką ciężką łapę ma król Francji! Zegnaj, Filipie, żegnaj! Powiedz świętemu Piotrowi, że wkrótce do niego zawitam.

Zniknął za rogiem ulicy Saint-Jean, a skazaniec próbował ruchem ramienia otrzeć spływającą mu po policzku łzę. Francuski gubernator ponownie zasiadł na trybunie i dał znak dłonią. Nadeszła godzina śmierci.

Zaprzęg ustawił się obok platformy. Mnich pomógł skazańcowi zejść z wózka, ale Filip nie chciał skorzystać z jego pomocy przy wchodzeniu po stopniach. Dotarłszy na górę, przemierzył szybkim krokiem obity czarnym płótnem podest, aby zbliżyć się do trybuny.

- Daruj mu życie, dostojny panie gubernatorze! To mój przyjaciel i chciał mi tego dowieść. Dobrze wiedział, że nie ma żadnych szans.

- Usiłował podburzyć lud. To dowód przyjaźni zasługujący na śmierć!

- Czy to zbrodnia, że chcemy pozostać tym, kim jesteśmy?

Burgundczykami?

- Burgundia zapomniała, że stanowi jedynie apanaże* Korony francuskiej.

* Apanaże (fr. apanage - od późnołacińskiego słowa apanare - dawać chleb) - funkcjonujący we Francji sposób zapewnienia dochodów członkom rodziny królewskiej, początkowo poprzez wydzielenie części domeny królewskiej, później również w formie renry pieniężnej (przyp. tłum.).

Jej rzekoma niepodległość była zdradą, a wasi książęta dowiedli tego, łącząc się przymierzem z Anglikami. Teraz król odzyskuje swoje prawa!

- Swoje prawa?

- Niepodlegające przedawnieniu! Za kilka dni wasza księżniczka poślubi syna cesarza. Czy tak wam spieszno zostać Niemcami? My, Francuzi, nie dopuścimy do tego! Kacie, czyń swą powinność!

- Myśl o Bogu, mój bracie! - szepnął mnich, podchodząc do Filipa i przysuwając mu do ust mały krucyfiks z czarnego drewna, do którego ten niemal machinalnie przyłożył usta.

Ogarnął go ogromny smutek. Tak więc walczył o coś, co było tylko ułudą! Burgundia wzięta w dwa ognie przez Cesarstwo i Francję, nie miała już żadnego prawa do własnej tożsamości. To, czy stanie się ona posiadłością niemiecką, czy prowincją francuską, nie miało już w istocie żadnego znaczenia, gdyż on tego nie zobaczy, a kiedy złożą go w grobie, ziemia, która go przykryje, będzie tylko ziemią.

Wzgardziwszy opaską na oczy podaną mu przez kata, skazaniec objął spojrzeniem plac wybrukowany pełnymi napięcia twarzami, wielkie drzewa i wyżej lazurowe niebo przecinane szybkim lotem jaskółki. Później zdecydowanym krokiem podszedł do pnia, podniósł z uśmiechem kata, który przyklęknąwszy, prosił go o przebaczenie, i sam ukląkł.

- Fioro! - szepnął. - Tak cię kochałem i tak bardzo kocham. Nie zapomnij mnie!

Bez drżenia położył głowę na twardym pniu i zamknął oczy. Kat wzniósł miecz...

Rozdział drugi Dom w Barwinkach

Fiora uważała, że nie ma na świecie miejsca bardziej zachwycającego niż jej kasztel na brzegu Loary. Spodobał jej się już w chwili, gdy ujrzała go po raz pierwszy za zakrętem nieutwardzonej drogi, która za murami Tours wiodła od brukowanego traktu do opactwa Świętego Kośmy. A przecież był to chłodny poranek końca stycznia i znajdująca się w okowach zimy natura nie ukazywała się ze swej najlepszej strony. Ale jak ładny był ten dom!

Zbudowany z kremowego tufitu i różowych cegieł budynek składał się z dwóch prostopadłych skrzydeł i łączącej je ośmiokątnej wieżyczki, a wszystkie jego okna o kolorowych szybkach lśniły, odbijając wesoły blask płonącego wewnątrz ognia. Wokół rozciągał się ogród, z jednej strony opadający ku rzece, a z drugiej ginący w lesie, który dochodził aż do murów Plessis-lez-Tours, królewskiego zamku, gdzie poprzedniego dnia Fiora i jej towarzysze zostali przyjęci z najserdeczniejszą gościnnością. Dalej na północy wysepka i wznoszące się na niej stare opactwo tonęły w liliowej mgle, z której, w pół drogi do nieba, tajemniczo wyłaniała się dzwonnica. Widok ten przypominał religijny obraz jakiegoś anielskiego malarza.

Ścieżka prowadząca do zameczku była wąska i chyba dosyć stara, gdyż zagłębiała się w ziemi między trawiastymi zboczami, na których pojawiały się już delikatne pędy pierwiosnków i fiołków. Po obu stronach wznosiły się stare dęby, wyginając na tle jasnobłękitnego nieba szare, pokryte porostami gałęzie. Tworzyły coś w rodzaju sklepienia, które latem musiało dawać ochłodę, a za nimi cały dom promieniował przyjaźnią i zdawał się otwierać ramiona na powitanie szukającej w nim schronienia podróżniczki. Po lodowatych mgłach Lotaryngii i niekończących się śniegach Szampanii łagodna falistość doliny Loary, jej lekkie powietrze i majestatyczna wspaniałość błękitnawych wód sprawiły, że podróżni mieli wrażenie, iż przeszli z surowego czyśćca do miejsca pobytu szczęśliwych wybrańców. Gniew i rozpacz młodej kobiety znalazły w tym pewne ukojenie. Nie miała już tak zamkniętej, napiętej twarzy i oczu ciężkich od ciemnych chmur, jak po wyjeździe z Nancy, za co Leonarda podziękowała w duchu Bogu.

Stara panna pamiętać będzie do końca życia, jak dwa dni po pogrzebie Zuchwałego Fiora wpadła do jej niedogrzanej komnaty, stąpając boso po zimnej posadzce, okryta jedynie przytrzymywanym przy piersi prześcieradłem, z masą czarnych włosów opadającą na ramiona i spojrzeniem miotającym błyskawice. Nie mówiąc nawet dzień dobry, rozkazała drżącym z gniewu głosem, by spakowano bagaże i sprawdzono, czy wysłannik króla Francji, Douglas Mortimer, jest jeszcze w pałacu. Jeśliby tak było, miał przygotować konie do wyjazdu za godzinę.

Oczywiście Leonarda nie poddała się bez walki. To, że ujrzy swą przybraną córkę w takiej furii, gdy dziewczyna powinna była kosztować najsłodszych i najżarliwszych radości w ramionach odnalezionego małżonka, było ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewała. Zażądała wyjaśnień, lecz nie od razu je otrzymała.

- Czy masz nadal ten dokument, który pokazałaś mi w Grandson, ten tytuł własności jakiegoś kasztelu nadany mi przez króla Francji?

- Pięknie by wyglądało, gdybym go zgubiła! To jedna z tych rzeczy, których się dobrze pilnuje. Zaszyłam go pod suknią. Ale przypominam ci, że go nie chciałaś.

- Zmieniłam zdanie. Przyjmuję. Tam właśnie pojedziemy!

- Ale... twój małżonek? Pan Filip?

- ...przyjedzie po mnie, kiedy będzie gotów żyć ze mną! Nie można było wyciągnąć z niej nic więcej, ale znając swojego „aniołka", Leonarda opuściła Fiorę wrzucającą z wściekłością do skórzanego kufra niewielką ilość dóbr doczesnych, jaka pozostała im po długiej peregrynacji w ślad za świętej pamięci księciem Burgundii, i rzuciła się na poszukiwanie Mortimera. Odnalazła go w chwili, gdy sam szykował się do wyjazdu, ale nie miała żadnego kłopotu z przekonaniem go, by na nie poczekał i towarzyszył im w drodze do Ludwika XI. Szkot, wierny swym zasadom, niczego nie komentował, zadowalając się uniesieniem brwi. Z błysku jego niebieskich oczu stara panna wywnioskowała, że będzie nawet zadowolony, mogąc odwieźć do swego pana młodą florentynkę, dla której powziął przyjaźń.

Niespiesznie wracając do swego pokoju, Leonarda miała nadzieję, że burza minęła i że nawet jeśli kłótnia między małżonkami była poważna, pojednanie jest już przynajmniej zapoczątkowane. Tak jednak nie było. Zastała Fiorę całkowicie ubraną, w podbitej futrem pelerynie na ramionach, siedzącą przy oknie i spoglądającą na zewnątrz nieobecnym, niewidzącym spojrzeniem. Jej oczy były suche, ale nieco zaczerwienione, a lśniące jeszcze policzki i przyspieszony oddech świadczyły o tym, że niedawno rozpaczliwie płakała. Nie mówiąc ani słowa, Leonarda uporządkowała nieco zawartość kufra, do którego wszystko było powrzucane bez ładu i składu, przygotowała się do drogi, po czym obie oczekiwały w milczeniu na przybycie Mortimera i koni.

Przez wiele, wiele mil Fiora nie otworzyła ust. Jechała przed siebie przez tnący wiatr, tumany śniegu i lód, siedząc prosto w siodle, na pozór równie nieczuła jak posąg, i nie mówiąc więcej niż trzy słowa dziennie. Dopiero na postoju w Troyes, po szczególnie męczącym etapie, pozwoliła wypłynąć goryczy zatruwającej jej serce. Filip nie miał jej do ofiarowania nic poza propozycją, by zamieszkała w jakimś starym zamku w towarzystwie szwagierki, której jej przybycie na pewno nie sprawi przyjemności, podczas gdy on sam odjedzie, by służyć swym mieczem i życiem księżniczce Marii! Sądziła, że wraz ze śmiercią księcia Karola skończyła się wojna, ale Selongey marzy! tylko o tym, by znów walczyć, tym razem o niepodległość Burgundii... i dla pięknych oczu dwudziestoletniej księżniczki, o której mówiono, że jest śliczna i pełna uroku!

Leonarda pozwoliła wypłynąć zatrutej fali, nie powstrzymując jej: Fiora potrzebowała tej ulgi. Dopiero kiedy wyczerpana dziewczyna padła na łóżko, by się wypłakać, spróbowała, bardzo łagodnie, przemówić jej do rozsądku. Prawo Burgundii, podobnie jak Francji i wszystkich innych znanych państw, nawet Florencji, chciało, by kobieta, strażniczka domowego ogniska i rodzicielka, pozostawała w domu, podczas gdy mąż zajmował się swoimi sprawami i jechał tam, gdzie wzywał go obowiązek. Życie wciąż w drodze, narażanie się na niebezpieczeństwa, nie jest rzeczą normalną... a wypoczynek może mieć wiele uroku.

- Toteż będę odpoczywać - odrzekła Fiora - ale u siebie, a nie w domu, w którym byłabym intruzem. Najwyższy czas, by Filip dowiódł mi swojej miłości, gdyż do tej pory nie zadał sobie zbyt wiele trudu!

- Jesteś niesprawiedliwa. Przecież wrócił do Florencji, by cię odnaleźć. A później, czyż nie bił się o ciebie, i to dwa razy? Jeśli dobrze rozumiem, nie pozostawiłaś mu wielkich możliwości, opuszczając pokój w Nancy?

- Tak sądzisz? A mnie się wydaje, że dałam mu jedną bardzo atrakcyjną, którą zresztą pochwycił, jako że pozwolił mi odjechać.

- Jaka to była możliwość?

- Możliwość odzyskania wolności. Powiedziałam mu zresztą, że pojadę do Rzymu, by doprowadzić do anulowania naszego małżeństwa przez papieża, jeśli nie przyjedzie do mnie do Francji!

Leonarda nie mogła powstrzymać pełnego żalu westchnienia:

- Czy naprawdę musieliście z czystej dumy zadać sobie tyle bólu w chwili, gdy dopiero co się odnaleźliście? Nie jest rzeczą dobrą kazać mężczyźnie wybierać między głosem serca i obowiązku. A gdyby miał... nigdy nie wrócić?

Z trwającego kilka chwil milczenia Fiory Leonarda wywnioskowała, że dotknęła czułego punktu. Dostrzegła zresztą strach w jej szarych oczach, ale trwało to tylko chwilę: błysk urazy powrócił na swoje miejsce. Fiora zachowywała się jak dziki kot w klatce, krążąc po dzielonym z Leonardą pokoju w oberży i zastanawiając się może, czym by tu rzucić.

Nagle zatrzymała się przed starą opiekunką:

- Po tym, co uczyni, ocenię wartość jego miłości. I wiesz, Leonardo, zastanawiam się, czy takiego mężczyzny jak on, nie przywiązałabym do siebie bardziej, uciekając mu, jak to właśnie zrobiłam.

- Co za pomysł!

- Wcale nie taki szalony! Zdaje mi się, że zaczynam poznawać mężczyzn. Usunięcie się w zacisze domowe i oczekiwanie na męskie zachcianki oraz na dzieci, dzięki którym zapewniają sobie nasz spokój, jest być może najlepszym sposobem na osłabienie miłości. Powszedniejąc, uczucie traci swój blask.

- Może dzieje się tak z namiętnością! Pozostaje jednak czułość i to słodkie porozumienie, utkane z przemijających wspólnych dni. Obawiam się, że szybko dość będziesz miała samotnych nocy.

- Czy byłyby one mniej samotne w Selongey, podczas gdy Filip galopowałby uczepiony ogona konia swej księżniczki? Mam ochotę być u siebie, naprawdę u siebie. Już nie pamiętam, jak to jest.

Temat został wyczerpany i nie wracały do niego. Leonarda doszła do wniosku, że to wiejskie odosobnienie dobrze zrobi zbyt impulsywnej młodej kobiecie, skłoni ją do większej rozwagi i zniechęci do nieprzemyślanych reakcji. Ona również zresztą była oczarowana tym domem, który król podarował swej młodej przyjaciółce i w którym wszystko służyło uprzyjemnieniu życia.

Kasztel nosił nazwę La Rabaudiere, ale już od dawna okoliczni mieszkańcy nazywali go Domem w Barwinkach z powodu długich, niebieskich wstęg tych kwiatów rozjaśniających wiosną poszycie lasu. Opanowałyby również ogród, gdyby do tego dopuszczono, a odbijały to sobie, czepiając się położonego od strony rzeki tarasu, na który wychodziło się z głównej komnaty. Setki ciemnoniebieskich gwiazdek i wiecznie zielone listki podkreślały biel kamieni i ściany w kolorze jutrzenki. Zaś w ogrodzie, przechodzącym w sad, znajdowały się wielkie, otoczone bukszpanem kobierce kwiatów, kipiące od czerwonych goździków, których nieco zdziczałe kępy okalały krzewy różane, rozmaryn oraz czarne i czerwone porzeczki, rosnące swobodnie po obu stronach alei prowadzącej do kamiennych schodów, po których wchodziło się na taras.

Wnętrze miało tyle samo uroku, co otoczenie, i zdawało się kontynuacją ogrodu. Poza wielkim gobelinem, stanowiącym ozdobę głównej komnaty, nie było w tym drewnianym domu ciężkich tkanin, a jedynie połyskliwe brokatele, osłaniające łóżka materie haftowane w wizerunki domowych zwierząt i różnobarwne kwiatuszki oraz kwadratowe poduszki ułożone tu i tam dla wygody zmęczonych ciał i odpoczynku stóp. Meble były proste, ale w doskonałym guście. Pachniały woskiem pszczelim, a stały na nich wspaniałe cynowe naczynia i inne przedmioty, z których niektóre, jak piękne kielichy z weneckiego szkła i zielone majoliki, pochodzące zapewne z Romanii, wywołały rozczulony uśmiech Fiory. Liczne kufry i kredensy rozlokowane w poszczególnych pomieszczeniach zawierały wystarczająco dużo naczyń i bielizny, by zadowolić panią domu, nawet tak wymagającą jak Leonarda. Kuchnia, połyskująca od miedzianych rondli i obficie zaopatrzona w szynki, warkocze cebuli i pęki suszonych ziół wiszące u powały, do reszty podbiła serce starej panny, która po raz pierwszy od bardzo dawna miała rozkoszne wrażenie, że po długiej nieobecności wraca na właściwe miejsce. Fiora zaś weszła do swego domu jak porzucony kotek, który znajduje wreszcie schronienie i zwija się w kłębek przy popiele paleniska, by tam spędzić zimę. Wtopiła się weń, jakby go znała od zawsze.

Do opieki nad niewielką posiadłością wyznaczono, znacznie przed przybyciem Fiory, małżeństwo w średnim wieku - Stefana Le Puellier i jego żonę Petronelę. Ich dom nad brzegiem Cher został rok wcześniej porwany przez powódź i Ludwik XI, znający Stefana od dziecka, udzielił im schronienia w Plessis i obiecał, że da im dom piękniejszy od poprzedniego, jeśli zgodzą się zająć La Rabaudiere. Uczynili to bardzo chętnie, gdyż oboje rzuciliby się w ogień na każde skinienie swego „dobrego króla". Zajmowali na poddaszu domu piękny pokój, którego okno, zwieńczone wimpergą w kształcie kwiatu lilii, wychodziło na lśniące dachówki okrywające domostwo. Stefan i Petronela byli ludźmi silnymi i uprzejmymi, lubili pracować i byliby najszczęśliwsi na świecie, gdyby niebiosa zesłały im dziecko, ale nieskuteczne okazały się modlitwy, nowenny i częste odwiedziny grobu świętego Marcina, chwały pobliskiego Tours. Petronela, której stuknęło czterdzieści pięć lat, wiedziała, że nie może już wiele spodziewać się po Pani Naturze. Pocieszała się, racząc swego Stefana arcydziełami swej kuchni, której jakość wytrzymywała porównanie z kunsztem mistrza Jakuba Pastourela, królewskiego szefa kuchni, i zdarzało się, że król wracając z polowania, zasiadał przy jej stole.

Petronela była krągła jak jabłko, miała twarz o łagodnych rysach, a jej uroda zawierała się w dużych oczach koloru barwinków, które dały nazwę domowi. W swoim czasie Stefan musiał nieraz wdawać się w bójki, by zniechęcić zalotników umizgujących się do jego żony. Zawsze umiał sobie z nimi poradzić, gdyż był równie barczysty, jak Petronela krągła, a naprzemienne posługiwanie się siecią rybacką, łopatą i siekierą wyposażyło go w muskuły, z którymi należało się liczyć.

Przybycie Fiory i Leonardy wcale ich nie zmartwiło, przeciwnie - sprawiło im ogromną przyjemność połączoną z ulgą. Nie wiedzieli, komu właściwie król podarował Dom w Barwinkach. Powiedziano im tylko, że jest to pewna młoda dama, której Ludwik XI jest życzliwy. Toteż małżonkowie obawiali się, że może chodzić o jakąś królewską faworytę, tym nieznośniejszą, że może nie najlepiej urodzoną, a z powodu wieku króla - arogancką. Już sam fakt, że Ludwik XI ma kochankę, choć ślubował nie dotknąć żadnej kobiety poza swoją żoną - co zapewne nie zdarzało się zbyt często, jako że królowa Szarlota przebywała przez cały rok w zamku w Amboise leżącym o dobrych sześć mil od Plessis - wystarczająco niepokoił tych poczciwych ludzi.

Uroda nowo przybyłej, jej uprzejmość i budzący szacunek wygląd Leonardy uwolniły ich od większości niepokojów, a dobrze im znany Douglas Mortimer, któremu król polecił towarzyszyć nowej właścicielce, do reszty ich uspokoił: donna Fiora jest córką dawnego przyjaciela Ludwika i król postanowił wziąć ją pod swoją opiekę po wielu nieszczęściach, które na nią spadły. Największym z nich było może poślubienie w przeszłości burgundzkiego szlachcica, zbyt zaprzyjaźnionego ze świętej pamięci Zuchwałym, by zgodził się zostać Francuzem, który mimo próśb swej młodej żony zamierzał ponownie chwycić za broń i szukać przygód. Toteż zrozpaczona donna Fiora postanowiła szukać schronienia u swego starego przyjaciela, którego zaufania nie chciała zdradzić.

Ta przemowa, tak niezwykła u Szkota, na ogół niewypowiadającego więcej niż trzy słowa na godzinę, zrobiła wielkie wrażenie na Stefanie, wcale nie bardziej od niego rozmownym, i sprawiła, że wrażliwa Petronela uroniła kilka łez. Małżonkowie zaopiekowali się dziewczyną i wychodzili ze skóry, by ukazać jej uroki życia w Turenii. Robili to z tym większym entuzjazmem, że Petronela i Leonarda natychmiast doszły do porozumienia mimo pewnej różnicy wieku. Obie były bardzo pobożne, umiały również porozumieć się co do sztuki perfekcyjnego prowadzenia domu. Leonarda rządziła niegdyś we florenckim pałacu i wspaniałej podmiejskiej willi, lecz umiała ukryć rodzaj wyższości wynikający ze swych talentów i szczerze podziwiać specjalność, w której Petronela została uznana za mistrzynię, to znaczy sztukę kulinarną. Petronela ze swej strony doceniała takt starej panny, oddała jej z własnej inicjatywy klucze od kufrów i szaf oraz starała się skorzystać z jej wiedzy. Nigdy nie nudziło jej się słuchanie, jak wspomina cuda tej bajkowej Florencji, na której ujrzenie Petronela nie miała żadnych szans. Nierzadko można było zobaczyć, jak w obszernej kuchni Leonarda sortuje bieliznę, opowiadając jednocześnie swej nowej przyjaciółce, zajętej mieszaniem sosu, o odgłosach, kolorach i zapachach piątkowych targów. Czasami bywało na odwrót i Petronela wprowadzała Leonardę w miejscowe zwyczaje i tradycje oraz w plotki, ploteczki i historyjki obiegające miasto i okolicę, gdyż zawsze była w tym na bieżąco.

Petronela była wyjątkowo gadatliwa i pod tym względem nieco przypominała Leonardzie grubą Colombę, będącą zarazem jej przyjaciółką i najlepszym źródłem informacji we Florencji. Ale burzliwa wymowa opiekunki Chiary Albizzi w niczym nie przypominała opowieści pani Le Puellier. Petronela była urodzoną gawędziarką, umiejącą opowiedzieć w sposób barwny i dowcipny o najbanalniejszej kłótni między dwiema chłopkami w czasie targu na przedmieściu Notre-Dame la Riche. Poza tym jej język, pozbawiony jakiejkolwiek wulgarności, był czysty i elegancki. Leonarda nie mogła się powstrzymać, by jej tego nie pogratulować.

- To wynika z faktu - powiedziała Petronela - że urodziłam się w tej okolicy. My, ludzie z Turenii, znani jesteśmy w całym królestwie jako ci, którzy najlepiej posługują się naszym językiem. Ale nie pytaj mnie, skąd nam się to bierze, nie umiałabym ci odpowiedzieć. Sądzę jednak, iż to dlatego, że nasz dobry król tak lubi rozmawiać nie tylko z ważnymi mieszczanami z Tours, lecz również z takimi zwykłymi ludźmi, jak Stefan i ja.

W wyniku tego Leonarda poczuła jeszcze większy szacunek dla swej towarzyszki oraz sympatię do tej uroczej krainy, gdzie życie jest tak przyjemne. Przywiązywała się do niej z każdym dniem bardziej, aż zaczęła obawiać się dwóch wydarzeń mogących zakłócić jej szczęśliwość: niespodziewanego przyjazdu Filipa, który mógł przybyć, by po dobroci lub siłą zabrać żonę do swej burgundzkiej fortecy, i realizacji groźby wypowiedzianej przez Fiorę: wyjazdu do Rzymu w celu uzyskania od papieża unieważnienia małżeństwa. Fakt, że młoda kobieta zdaje dobrze się czuć w nowym domu i nigdy nie wymawia imienia swego małżonka, nie całkiem ją uspokajał: nazbyt dobrze znała jej impulsywność i nierozłącznie związaną z jej naturą potrzebę ruchu.

Toteż kiedy pewnego marcowego poranka Fiora po wstaniu z łóżka odepchnęła z niechęcią miskę zupy chlebowej na słodzonym miodem mleku, oświadczyła, że jest jej niedobrze, i z wdziękiem zemdlała na posadzce kuchni między stopami Leonardy i Petroneli, kobiety spojrzały na siebie rozjarzonym wzrokiem i padły sobie w ramiona, nie pomyślawszy nawet o pospieszeniu jej z pomocą.

- Dziecko! - zagrzmiała Petronela. - Nasza młoda pani z całą pewnością oczekuje dziecka! Chwała niech będzie Panu Bogu i Pannie Świętej, którzy pobłogosławili temu domowi!

Leonarda rozpłakała się z radości, a gdy tylko przyszła matka została wygodnie ułożona w łóżku, popędziła jak strzała do opactwa Świętego Kośmy, by dać jałmużnę i zapalić kilka świec. Nigdy już nie będzie mowy o tej bezsensownej podróży do Rzymu, jako że związek Filipa i Fiory miał wydać owoc.

Kiedy ta wiadomość dotarła do Fiory, zdumiała ją. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że wynikiem namiętnych nocy z Filipem w Nancy może być dziecko. Swą miłość do niego ukryła w głębi serca pod tak grubą warstwą urazy i zazdrości, że zdarzało jej się o niej zapomnieć. I oto teraz ta zduszona miłość wypuszczała pęd, który miał pokryć się pączkami podczas nadchodzącej wiosny i lata, by zakwitnąć w porze dojrzewania winogron. A więź łącząca ją z Filipem stać się miała zbyt mocna, by mogła ją kiedykolwiek zerwać, chyba że za cenę własnego życia.

Słabość, która ją ogarnęła, minęła jak odpływająca fala. Dom był spokojny, ciepły i cichy, z wyjątkiem odgłosów dochodzących z kuchni, gdzie Petronela wygrywała na miedzianych rondlach tryumfalną melodię. Fiora wstała i boso podeszła do wysokiego i wąskiego weneckiego lustra, dość podobnego do tego, które kiedyś sprowadził dla niej ojciec, i stanowiącego największy zbytek w jej sypialni. Stojąc przed nim, zdjęła koszulę i przyjrzała się swemu ciału z myślą, że może dostrzeże w nim jakąś zmianę, ale jej talia była nadal równie szczupła, brzuch równie płaski, a piersi zupełnie takie same jak poprzedniego dnia.

- Jest jeszcze za wcześnie - powiedziała Leonarda, która weszła i zaskoczyła ją w tej pozycji. - Jeśli dobrze policzyć, musisz być w drugim miesiącu ciąży, mój aniołku. Mam nadzieję, że jesteś zadowolona?

Oczywiście, że tak. To było cudowne uczucie po dwóch miesiącach zamknięcia się w sobie. Świadomość, że zaczynało w niej kiełkować nowe życie, pozbawiała ją tego przygnębiającego uczucia, że jej egzystencja jest zupełnie bezużyteczna i pozbawiona sensu, ponieważ mężczyzna, który pewnego zimowego wieczora przysiągł ją chronić, kochać, szanować i dzielić z nią łoże, póki ich śmierć nie rozłączy, wolał od niej wojnę i służbę księżniczce, o której mówiono, że zamierza zostać Niemką. Od tej pory Fiora miała rację istnienia i cel: wydać na świat najpiękniejsze na świecie dziecko, a później, nawet gdyby jego ojciec nigdy się nie pojawił, wychować je, uczynić zeń silnego i mądrego człowieka, dla którego broń i szaleństwa walki nie będą najwyższym dobrem; człowieka umiejącego zatrzymać się, by powąchać kwiat, podziwiać piękno pejzażu czy dzieła sztuki, czy po prostu by porozmawiać na rogu ulicy z przyjacielem o sprawach użyteczności publicznej lub o ostatnich odkryciach ludzkiego umysłu. Człowieka dużo bardziej przypominającego Francesca Beltramiego niż własnego ojca.

Było to bez wątpienia nielogiczne, a nawet błędne, ale przerażała ją myśl, że jej syn może zostać rębaczem przywiązującym znaczenie jedynie do siły, a nawet brutalności. Przyglądała się wojnie zbyt długo i ze zbyt bliska, by nie nabrać do niej wstrętu.

- A jeśli to będzie dziewczynka? - spytała Leonarda, która pozostała powierniczką Fiory.

- Nie przyszło mi to jeszcze do głowy. Dla mnie dziecko Filipa może być tylko chłopcem. Zresztą to musi być chłopiec! Tylko nie wywnioskuj z tego, że nie umiałabym kochać dziewczynki! Wręcz przeciwnie, gdyż byłaby ona bardziej moja. Chłopca trzeba wcześniej czy później przekazać nauczycielom. Przekonana jednak jestem, że muszę przygotować się na przedłużenie rodu Selongeyów.

Nie powiedziała tego, ale żywiła ukrytą nadzieję, że przynęta w postaci syna zdoła może skłonić Filipa do bardziej zdrowego pojmowania życia rodzinnego. Postanowiła przygotować się do tego wielkiego wydarzenia, grzecznie słuchając rad udzielanych jej przez Leonardę i Petronelę. Ta ostatnia łamała sobie głowę, by przygotowywać potrawy niewywołujące wstrętu u przyszłej matki, a nawet wzmagające jej apetyt. Wykluczono smakowite, lecz ciężkie wyroby mięsne, stanowiące - i słusznie - dumę Tours, na rzecz lżejszego pożywienia. Podawano Fiorze nabiał, świeże sery, puszyste ciasta, soczysty drób i najlepsze ryby, jakie Stefan łowił w Loarze. Otrzymywała także, tak długo, jak trwały mdłości, napary z melisy i mięty, a kiedy wiosna pokryła skarpę barwinkami i sprawiła, że drzewa owocowe w sadzie przemieniły się w ogromne, białe i różowe bukiety, Fiora, po tym pierwszym trudnym okresie, poczuła się znacznie lepiej niż kiedykolwiek i mogła wziąć aktywny udział w przygotowaniach do narodzin: w szyciu wyprawki.

Zycie w Domu w Barwinkach toczyło się spokojnie, z dala od świata, a nawet samotnie. Cieszyło to Fiorę obawiającą się początkowo, że bezpośrednie sąsiedztwo zamku królewskiego narazi ją na niepokoje i wizyty. Tak by niewątpliwie było, gdyby Ludwik XI rezydował w Plessis, ale niemal nazajutrz po przybyciu podróżniczek opuścił swą ulubioną siedzibę wraz z większą częścią dworu i udał się na północ, gdzie stacjonowały jego wojska.

Zamierzał bowiem nikomu nie powierzać troski o spadek po Zuchwałym. Niewielkie dał szanse swemu wrogowi na wymknięcie się z pułapki pod Nancy: w tej samej chwili, gdy lody stawu Świętego Jana zamykały się nad konającym ostatnim Wielkim Księciem Zachodu, wojska króla Francji zajmowały pozycję na granicy Lotaryngii w pobliżu Toul i Metz oraz na Sommie, i tylko czekały na znak, by głębiej wejść na terytorium Burgundii, której granice zostały już przekroczone. Później rozszalała się wojna w Artois i Pikardii, podczas gdy potężne miasta flamandzkie, czujące raczej ulgę niż smutek po śmierci władcy, uwalniającej je od ciążącej im opieki, dały do zrozumienia Marii Burgundzkiej, że minął czas kwestionowania ich przywilejów i że uważać się powinna raczej za więźniarkę niż władczynię. Aby jej to udowodnić, ścięto ostatniego kanclerza Burgundii, Hugonneta, i pana na Humbercourt, będącego jednym z najpoważniejszych doradców Marii.

Nie wiedząc już, do kogo się zwrócić, nieszczęsna następczyni tronu napisała pod koniec marca owego 1477 roku rozpaczliwy list do syna cesarza Fryderyka, uważanego przez nią za narzeczonego, wzywając go na pomoc. Była to w przybliżeniu chwila, gdy Filip de Selongey przybył do Dijon, stolicy księstwa, z której miał nadzieję, zbuntowawszy ją, uczynić ośrodek oporu.

Fiora w swym strzeżonym przez las i rzekę kasztelu nie miała pojęcia o wszystkich tych wydarzeniach. Dowiedziała się o nich dopiero w kwietniu w czasie niespodziewanej wizyty pana na Argenton, Filipa de Commynesa, który jako pierwszy doradca króla powinien był, jak sądziła, walczyć u jego boku.

Okazał jej przyjaźń w trudnych okolicznościach, powitała go więc z przyjemnością, jaką odczuwa się, przyjmując kogoś lubianego. Zaproponowała mu wypoczynek przy kominku, w którym płonął stos pachnących polan, oraz kubek wina, zgodnie ze zwyczajem podawany podróżnemu w każdym gościnnym domu. W tym czasie na jej polecenie Leonarda pobiegła uprzedzić Petronelę, że ma przygotować wystawną kolację. Wiedziała, że Commynes jest łakomy i ma wspaniały, flamandzki apetyt, który wypadało zaspokoić. Tymczasem wszystkie te względy wywołały jedynie głębokie westchnienie królewskiego doradcy:

- Wkrótce żałować będziesz, że zadałaś sobie dla mnie tyle trudu, pani. Sądzisz pewnie, że przywożę ci jakieś wieści od naszego króla?

- To prawda - przyznała Fiora. - Tak myślę, ale nawet jeśli jest inaczej, jesteś równie miło widziany. Czyż od czasu pobytu w Senlis nie jesteśmy przyjaciółmi?

- Taką miałem nadzieję i dlatego w drodze na wygnanie nie mogłem się powstrzymać, by cię nie odwiedzić. Szukam pocieszenia.

- Wygnanie? Poróżniłeś się z królem, panie?

- To może za mocno powiedziane. Powiedzmy, że moja obecność źle go usposabia i że pragnie się mnie pozbyć na jakiś czas. Wysyła mnie do Poitiers. - Do Poitiers? A cóż tam będziesz robić?

- Nie wiem dokładnie. Mam rozwikłać z ławnikami miasta jakąś skomplikowaną prowincjonalną historię, prawdziwa męka dla kogoś takiego jak ja. Ale to prawda, że źle go usposobiłem moimi wyrzutami.

- Ty robiłeś wyrzuty królowi?

- Ja. A najgorsze jest to, że tego nie żałuję i gotów jestem zacząć od początku.

- Ale dlaczego?

- Bo zastanawiam się, czy nie zwariował! Proszę cię, madonna, nalej mi jeszcze trochę tego wina z Bourgueil! Bardzo go potrzebuję, gdyż mam do powiedzenia rzeczy gorzkie. Nie poznaję naszego króla. On, tak mądry, tak ostrożny, tak oszczędzający życie innych... zachowuje się tak, jak zrobiłby to na jego miejscu świętej pamięci książę Karol.

- Chcesz powiedzieć, że masakruje tych, którzy stawiają mu opór?

- Mniej więcej. A przecież wszystko szło tak dobrze! Król nakazał Rene Lotaryńskiemu zachowywać się spokojnie i wycofać swe wojska. Później przekupił Zygmunta Austriackiego, by został w Tyrolu, i to samo zrobił ze Szwajcarami, aby zgodzili się zadowolić tym, co uzyskali. I wtedy, tuż po twoim przyjeździe, ruszyliśmy do krainy nad Sommą. No i wtedy...!

I Commynes, rozwlekle i z mnóstwem szczegółów, jak przystało człowiekowi, dla którego polityka jest drugą naturą, opowiedział swej gospodyni, jak Ludwik XI wkroczył do Pikardii i do Artois pod oszukańczym pretekstem ochrony dóbr Marii Burgundzkiej - będącej zresztą jego chrześnicą - postępując niby dobry ojciec chrzestny w stosunku do sieroty. Wiele miast, między innymi Abbeville, Doulens, Montdidier, Roye, Corbie, i Bapaume, pozwoliło się wziąć bez większych trudności i nie miały powodu do skarg. Jednak inne, być może trzymane mocniejszą ręką przez burgundzkich gubernatorów, nie chciały się poddać i wezwały na pomoc Marię. Poznały wówczas siłę gniewu króla Francji: szturmy, plądrowanie, egzekucje notabli, wygnanie mieszkańców i zniszczenie w całości lub w części stawiających opór miast. Nie był to już Wielki Pająk, cierpliwie snujący swą sieć w zaciszu gabinetu, to był Atylla prowadzący swe oddziały. Na wpół zburzone Arras zostało opróżnione z mieszkańców, których zastąpiono nieszczęśnikami, którzy również wszystko stracili.

- I wtedy właśnie - zakończył Commynes - rozpoczęły się nieporozumienia między królem a mną. Czyniłem mu wyrzuty z powodu tych gwałtów tak niezgodnych z jego naturą, a on mi wyrzucał, że pozostałem zbyt flamandzki i że żywię sympatię dla jego wrogów. Oto dlaczego widzisz mnie w drodze do Poitiers, pocieszającego się jedynie myślą, że będę mógł odwiedzić panią Helenę, moją piękną małżonkę, w jej siedzibie w Thouars.

- To prawda, że nie widujesz jej często, panie. Czy to normalne, żeby kobieta żyła samotnie na swych ziemiach, podczas gdy jej małżonek rezyduje na dworze władcy? - szepnęła Fiora w zamyśleniu. - Zdaje się, że ty odwiedzałeś swoją żonę jedynie wtedy, gdy nie mogłeś tego uniknąć? Wy wszyscy, Francuzi i Burgundczycy, robicie na mnie wrażenie bardzo dziwnych ludzi! U nas mąż i żona żyją razem, póki ich śmierć nie rozłączy. I nie mów mi, że jest to życie mieszczańskie: dostojny pan Lorenzo i donna Clarissa, jego małżonka, nawet jeśli nie zawsze mieszkają pod jednym dachem, to przynajmniej przebywają w tym samym mieście. A tutaj król mieszka w Plessis, a królowa w Amboise; twoja małżonka przebywa w Thouars, a ty u boku króla, i...

Fiora ożywiła się, rozprawiając. Jej blade niczym z kości słoniowej policzki nieco się zaróżowiły, a w dużych szarych oczach zalśniły łzy. Jej ciepły głos lekko się załamywał. Commynes przyglądał jej się przez chwilę bez słowa, rozkoszując się widokiem jej urody, zdającej się zbliżać do doskonałości, jak bliska rozkwitu róża. Siedziała na rzeźbionym, dębowym krześle, wygodnie wymoszczonym poduszkami ze srebrzystozielonej brokateli, które rzucały odblaski morskich głębin na miękką, białą suknię, haftowaną w maleńkie wierzbowe listki i blade fiołki, tworzące girlandy na rękawach, wokół głębokiego dekoltu, skromnie przysłoniętego muślinowym kołnierzykiem, i u dołu sukni. Jej piękne włosy z prostotą przewiązane wstążką tworzyły gruby warkocz opadający wzdłuż długiej, wdzięcznej szyi, nadając Fiorze wygląd młodej dziewczyny.

W tej prostej toalecie była bardziej olśniewająca niż kiedykolwiek. Jednakże bystry wzrok pana na Argenton spostrzegł, że pod obfitymi, miękkimi fałdami zebranymi pod piersiami i przytrzymanymi szerokim srebrnym paskiem figura jej zdawała się lekko zaokrąglona. Spojrzał wówczas na nią innym wzrokiem: ujrzał w niej nie tylko istotę o niezwykłym uroku i wyjątkowej odwadze, lecz również osłabioną przyszłym macierzyństwem kobietę, pozbawioną zapewne wszelkich wiadomości od tego, którego kocha; kobietę mającą ogromne trudności w przywyknięciu do tego życia w separacji, narzucanego często przez dworskie obowiązki i wymogi wojny. We Włoszech wojna była sprawą najemników: książę, który umiał zdobyć ich najwięcej i najlepiej wyszkolonych, miał wielkie szanse na zwycięstwo. Mieszkańcy Florencji, podobnie jak inni, płacili za pozostanie w domu, ale kiedy jakiekolwiek niebezpieczeństwo zbliżało się do murów miasta, do walki ruszali wszyscy, kobiety ramię w ramię z mężczyznami. Fiora nigdy nie zrozumie, dlaczego służba władcy musi ją skazywać na samotność.

Delikatnie ujął rękę młodej kobiety, przytrzymał ją w swoich dłoniach i dokończył zdanie, które pozostawiła w zawieszeniu.

- I twoje własne małżeństwo, bardziej jeszcze rozdzielone, jako że twój małżonek służy księżniczce Marii, a ty związana jesteś z Francją.

- Wiążą mnie z nią przyjaźnie i interesy, gdyż cały mój majątek znajduje się tutaj, a poza tym nie mam żadnego powodu, by zwalczać króla Ludwika, który był dla mnie dobry.

- Ale oczekujesz dziecka, i twój dylemat jest z tej przyczyny jeszcze boleśniejszy. Co mogę uczynić, by ci pomóc, droga przyjaciółko?

Poczerwieniała mocno, a łzy, których nie mogła powstrzymać, spływały jej po policzkach.

- Ty, panie, który zawsze o wszystkim wiesz, czy możesz mi powiedzieć, gdzie on jest? Wkrótce miną cztery miesiące, odkąd go opuściłam i nie mam od niego żadnych wieści.

- Chciałbym cię uspokoić, ale to trudne nawet dla mnie. Maria Burgundzka i księżna wdowa są przetrzymywane przez mieszkańców Gandawy w swym zamku Coudenbergh. Są pod ścisłym nadzorem, traktowane raczej jak zakładniczki niż władczynie, i nasi szpiedzy nie są w stanie niczego się o nich dowiedzieć. Jednakże mogę ci powiedzieć, pani, że pan de Selongey przebywał przy nich do niedawna, ale zdaje się, iż ostatnio znikł.

- Znikł?

- Nie zrozum tego źle, madonna. Chcę powiedzieć, że nie ma go już w Gandawie, i myślę, że Pani Maria musiała powierzyć mu jakąś misję, może we Franche-Comte, a prędzej w Burgundii, gdzie śmierć Zuchwałego podobno nie wzbudziła wielkiego żalu. W takiej sytuacji miałby za zadanie rozbudzić na nowo ten słabnący entuzjazm.

- Innymi słowy: jest w niebezpieczeństwie! Mój Boże!

- Proszę cię, uspokój się, pani. To tylko przypuszczenia. Księżna mogła go równie dobrze wysłać do swego narzeczonego z prośbą, by ten się pospieszył. Powtarzam: nic nie wiemy. Mogę ci jedynie obiecać, że prześlę ci wiadomości, gdy tylko jakieś do mnie dotrą.

- Sądzisz, że w Poitou będziesz je często otrzymywać?

- Ależ rozdrapujesz ranę, pani! - powiedział Commynes ze śmiechem. - Wiedz, że utrzymuję tu i tam kilku dobrych informatorów i że tak czy inaczej nie zabawię długo w Poitiers. Brak mi będzie bardzo naszego króla... ale jemu jeszcze bardziej brak będzie mnie!

Wchodząc, by zapowiedzieć, że podano do stołu, Leonarda zastała ich roześmianych, co ją uspokoiło. Commynes, choć stał się Francuzem, zachował burgundzki zapaszek, który ją lekko niepokoił, jednak zapomniała o tym podczas posiłku. Commynes zawsze był miłym, wesołym i elokwentnym współbiesiadnikiem. Tego dnia, zachwycony wspaniałym łososiem z Loary w sosie cytrynowym, kiszką pasztetową z kapłonów, smakowitą potrawką z jarząbków i kuropatw z grzybami oraz towarzyszącymi im doskonałymi miejscowymi winami, nabożnie przechowywanymi przez Stefana Le Puellier w domowej piwniczce, pan na Argenton był błyskotliwy i tryskał dowcipem. Fiora śmiała się, a Leonarda - szczęśliwa, słysząc jej śmiech - okazywała wiele względów przelotnemu gościowi.

Nazajutrz Commynes ponownie wyruszył w drogę na wygnanie, pozostawiając Fiorę pełną nadziei. Wielka burgundzka szlachta, niezbyt chętna do służenia cesarstwu niemieckiemu, zaczynała patrzeć łaskawszym okiem na pełne prezentów ręce, które do niej wyciągał król Ludwik. Coraz liczniejsi byli ci, których pozyskiwał, tym bardziej że zapłacił okup za niektórych ze szlachetnych więźniów księcia Lotaryngii. W chwili, gdy wyjeżdżał, Commynes szepnął:

- Sam Wielki Bastard Antoni, ulubiony brat i najlepszy dowódca zmarłego księcia, myśli podobno o przejściu na naszą stronę. Twój małżonek, pani, nie będzie mógł w nieskończoność udawać nieujarzmionego. Pewnego dnia zrobi to, co inni: wybierze Francję.

Nie mógł powiedzieć nic bardziej pokrzepiającego. Skoro Wielki Bastard uważał, że Burgundia powinna wrócić na łono Francji, i pamiętał, że w jego herbie znajdują się kwiaty lilii, pociągnie za sobą tych, którzy mają dlań szacunek i przyjaźń. Filip do nich należał. Być może będzie się jeszcze boczyć przez jakiś czas. Najważniejsze, by nie popełnił jakiegoś nierozważnego czynu, a Fiora aż nazbyt dobrze pamiętała, że tylko dzięki niej umknął szafotu za próbę zabicia króla Ludwika. Oczywiście, jeśli zdecydował się towarzyszyć księżniczce Marii w podróży do Niemiec, było możliwe, że nieprędko powróci.

Tę myśl Fiora odpychała ze wszystkich sił. Musiała zachować jasność umysłu i nadzieję, by przekazać dziecku swój optymizm. Po porodzie być może będzie można rozpocząć poszukiwania Filipa. Król prawdopodobnie powróci ze swych wypraw, jego pomoc będzie cenna. Dziecko uczyni resztę.

Wkrótce po wizycie Commynes'a do drzwi zameczku zapukał inny podróżny. Przybywał z Paryża, a był to młody Florent, terminator w kantorze Agnola Nardiego. Przybył pewnego deszczowego wieczora, przemoczony do nitki mimo grubej peleryny z kapturem, która go okrywała i rozpościerała się na zadzie równie zmokniętego konia. Jego oczy jarzyły się jak świece, a twarz promieniała radością.

Wraz z długim listem od Agnola wypełnionym detalami natury finansowej i czułością, Florent przywiózł przyjazną serdeczność mieszkańców ulicy des Lombards i dość wypchaną sakiewkę zawierającą zyski Fiory z interesów dawnej firmy Beltramiego. Fiora zdziwiła się, że powierzono taką sumę narażonemu na wiele niebezpieczeństw w drodze młodzieńcowi, ale ten tylko się roześmiał z jej obaw: Bogu dzięki policja króla Ludwika była doskonała i drogi Francji, przemierzane obecnie przez jeźdźców poczty królewskiej, były naprawdę bezpieczne.

Rozdział trzeci Więzień

W miarę jak zbliżał się czas rozwiązania, Fiora, zamiast zalec na miękkich poduszkach i oddać się słodkiemu lenistwu, okazywała nadmierną aktywność. Nie mogła usiedzieć na miejscu, co budziło wielkie przerażenie Leonardy i Petroneli, które ustawicznie obawiały się nieszczęśliwego wypadku, widząc, jak przechadza się po ogrodzie czy w lesie dosiada mulicy, udając się na modlitwę do przeorstwa Świętego Kośmy, lub zbiera jajka na farmie. Była w niej jednak jakaś radość, która popychała ją do działania. Zdawało jej się, że im większą się wykaże siłą, tym mocniejsze i zdrowsze będzie jej dziecko.

Dlatego też dwudziestego piątego sierpnia, w dniu świętego Ludwika, patrona króla Francji, namówiła Leonardę, by towarzyszyła jej w podróży do Tours, gdyż chciała zobaczyć miasto w pełnej krasie i pomodlić się po raz ostatni przy grobowcu świętego Marcina. Bywała tam już wielokrotnie i tak dobrze jej to robiło, dawało takie ukojenie duszy, że zapragnęła zaczerpnąć tam dodatkową siłę przed nadchodzącą próbą.

Leonarda nie była tym zachwycona. Dziecko powinno przyjść na świat mniej więcej za tydzień i wielką nieostrożnością było zapuszczać się do miasta ogarniętego szaleństwem zabawy, ale Fiora tak upierała się przy swoim pomyśle, że niepodobieństwem było przekonanie jej do jego porzucenia. W dodatku Florent rozstrzygnął problem, mówiąc, że umieści damskie, miękko wyściełane siodło na najłagodniejszym z mułów, a sam, tak czy inaczej, będzie eskortował panie, aby uchronić je przed wielkim ściskiem na dziedzińcach i ulicach.

Pogoda tego dnia była niezwykle przyjemna, gdyż lekko się ochłodziło po okropnych upałach, które przez dwa tygodnie nawiedzały okolicę, zmuszając Florenta do intensywnej pracy w celu uchronienia ogrodu przed suszą. Niebo miało barwę głębokiego błękitu i usiane było białymi obłoczkami przypominającymi owieczki, a cała przyroda, spłukana potokami wody przyniesionymi przez ulewę, która nastąpiła po silnej burzy, olśniewała zielenią i kwiatami, jakby dopiero co się narodziła.

Pomagając Fiorze umościć się w siedzisku* umieszczonym na grzbiecie muła, Florent pomyślał, że mimo zniekształconej sylwetki jest piękniejsza niż kiedykolwiek.

* Ponieważ nie zostało jeszcze wymyślone dosiadanie konia „na amazonkę" - autorką tego pomysłu była Katarzyna Medycejska - kobiety podróżowały na swego rodzaju siedzisku z oparciem, w którym siedziały jak w fotelu.

Suknia z cienkiej materii i welon przypięty do wysokiego przybrania głowy w formie rogala miały jasnoniebieską barwę kwiatów lnu, która odbijała się w jej oczach i podkreślała delikatną cerę. Żadna paskudna plama nie szpeciła jej twarzy, a cienie pod oczami tylko dodawały uroku. Toteż poczciwy chłopiec w prostocie swego serca zadawał sobie pytanie, jak mężczyzna, który miał niewiarygodne szczęście trzymać ją w ramionach, całować te miękkie wargi i zanurzyć palce w tych jedwabistych lokach, mógł później zaakceptować życie z dala od tak wdzięcznej istoty. Ten hrabia de Selongey musiał być kompletnym kretynem i Florent osobiście miał nadzieję, że więcej nikt go tu nie zobaczy.

Wjechali do Tours przez Bramę La Riche i od razu znaleźli się pod jego urokiem. Mimo nieobecności króla, którego nie spodziewano się tu raczej przed jesienią, miasto było wystrojone jak panna młoda. W oknach umieszczono najpiękniejsze materie, najpiękniejsze kobierce, na których upięto wszystkie kwiaty z ogrodów. Choć był piątek, wszyscy przywdziali niedzielne stroje. Jednakże, ponieważ był to dzień targowy, sklepiki były otwarte. Pomiędzy nabożeństwami każdy tego ranka zajmował się swoimi obowiązkami.

Wokół zabytkowej bazyliki Świętego Marcina, jej romańskich wież i klasztoru, mrowiło się od ludzi, gdyż był to jeden z najważniejszych celów pielgrzymek w Europie. Minęło ponad tysiąc lat, odkąd na brzegi Loary, dokładnie w to miejsce, przyciągało tłumy z wszystkich stron świata ciało Marcina, rzymskiego legionisty, który z miłości do swych braci-ludzi został biskupem i spowiednikiem, Marcina, który w śnieżny dzień podzielił się swym płaszczem z biedakiem. Mówiono, że święty Marcin wskrzesił trzech zmarłych i przywróci! zdrowie tysiącom nieuleczalnie chorych. Trędowaci, kaleki, obłąkani zwani lunatykami, a nawet opętani, uwolnieni zostali od swych cierpień i oczyszczeni przez sam kontakt z jego grobem. Toteż pielgrzymi wciąż licznie ściągali ku tej nadziei, która była nadto ważnym etapem na „gwiezdnej drodze", długim szlaku, który z państw północnych wiódł aż do Composteli w Galicji.

Obecny kościół był czwartym zbudowanym nad szczątkami Marcina po jego śmierci, która miała miejsce około roku 400. Najpierw była skromna drewniana kapliczka, następnie kaplica, która uległa zniszczeniu w pożarze, ale szczątki świętego pozostały nienaruszone. Biskup Henri de Buzancais, po zapowiadanych okropnościach roku tysięcznego, wzniósł bazylikę, lecz po kilku nieszczęściach, jakie ją dotknęły, wymagała ona na przełomie XI i XII wieku odbudowy, która właściwie była niemalże budową nowego kościoła, nad którym potężną i hojną pieczę sprawował król Ludwik. Zapewniał jego utrzymanie i nie było roku, by nie przekazał mu jakiegoś daru, choć najsilniej wyrażał swej oddanie względem Notre-Dame de Clery.

Kiedy Fiora i Leonarda, zostawiwszy Florenta na straży przy mułach usiłowały wejść do kościoła, świątynia była jak zwykle wypełniona po brzegi. Mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci, w większości pielgrzymi lub chorzy, cisnęli się wewnątrz bez przepychania, całkiem nawet spokojnie czekając na swoją kolej, by zbliżyć się do grobu przejściem otaczającym prezbiterium. Wszyscy śpiewali, wielbiąc Boga i wysławiając świętego Marcina, podczas gdy mnisi robili, co w ich mocy, aby kierować tłumem, a przede wszystkim, by przekonać tych, którzy dotarli już do celu, aby ustąpili miejsca następnym. Niektórzy bowiem wczepiali się w złocone kraty, pragnąc pozostać tam tak długo, aż ich prośby zostaną spełnione, i błagając, by zechciano ich tam zostawić. A przecież epoka wielkich pielgrzymek minęła. W tym czasie wiara była mniej egzaltowana i już nie tak często wyruszano do Rzymu, a rzadziej jeszcze do Jerozolimy. Tylko Compostela w Galicji wciąż przyciągała tłumy zmierzające licznymi szlakami gwiaździście przecinającymi Europę, ale był sierpień i wielkie wielkanocne wyprawy dawno minęły. Jednakże bazylika Świętego Marcina w Tours, podobnie jak Le Puy, Conąues, Mont Saint-Michel i wiele innych ważnych ośrodków kultu ściągały nadal wielu wiernych, których nie przerażała odległość stu czy nawet dwustu mil.

Widząc tyle ludzi, Leonarda chciała wyprowadzić Fiorę, by uchronić ją przed zbyt długim oczekiwaniem, ale młoda kobieta nie chciała o tym słyszeć. Postanowiła, że dziś prosić będzie świętego o ochronę i żadna ludzka siła nie przeszkodziłaby jej w zajęciu miejsca w kolejce do grobu. Zresztą, zauważywszy jej stan, jedna z pielgrzymujących kobiet i stary mnich prowadzący grupę wiernych z Normandii, zdołali zrobić jej miejsce i mogła zbliżyć się do relikwiarza, który jak słońce słał promienie w prezbiterium czcigodnego sanktuarium. Setki otaczających go świec zapalało błyski na złotych i srebrnych powierzchniach i w głębi różnobarwnych szlachetnych kamieni, które w nim były osadzone.

Fiora uklękła przy grobie i wsunęła rękę pomiędzy kraty, aby dosięgnąć jednej z cyzelowanych złotych płyt. Jej palce napotkały piękny, duży topaz i pogładziły go. Jednocześnie zwróciła się do świętego z żarliwą modlitwą, którą już dawno sformułowała. Wprawdzie wiara, którą kiedyś utraciła, wróciła do niej wraz z pewnością, że jest jedyną kobietą w sercu Filipa, ale nigdy nie umiała osiągnąć takiego stopnia ufnej i pozbawionej wątpliwości pobożności jak Leonarda. Dla jej piastunki istniał tylko jeden sposób na problemy, których sama nie umiała rozwiązać: zwrócenie się do Boga, do Najświętszej Panny lub do świętego, który ze względu na swoją specjalność był najbardziej właściwy w danej sprawie. Tego dnia, modląc się za swoje dziecko, Fiora modliła się całą duszą.

Opuszczając kościół, czuła się wyciszona. Dziecko mogło przyjść na świat. Powierzyła je świętemu Marcinowi i teraz była pewna, że będzie piękne, silne i wolne od wszelkiego zła. Toteż rozdała hojną jałmużnę żebrakom błagającym ją o wsparcie, szczęśliwa, że słyszy błogosławieństwa, którymi ją obsypali, i życzenia związane z jej macierzyństwem.

Trzymając Leonardę pod ramię, zatrzymała się na chwilę, by przyjrzeć się ewolucjom linoskoczka, który wykonywał akrobacje na linie napiętej między dwoma palikami. Chłopak był młody, gibki, uśmiechnięty i w swoim pstrokatym kostiumie przypominał płomień fruwający w powietrzu za sprawą niewidocznego magika.

- Jeśli chcesz zrobić zakupy, musimy się trochę pospieszyć - poradziła Leonarda. - Wracajmy do Florenta.

Zbliżając się do miejsca, gdzie zostawiły muły, kobiety zobaczyły, że młodzieniec rozmawia z jakimś cudzoziemcem. Nie stanowili oni rzadkości w Tours, podobnie jak w innych świętych miejscach, ale rozmówca Florenta wyglądał na tyle dziwnie, że przyciągał uwagę. Wysoki, chudy, a nawet kościsty, o pociągłej twarzy, opalonej cerze i czarnych oczach południowca. Przyodziany był jak zamożny kupiec, ale Fiorę uderzyło to, że machinalnie sięgał do pasa w taki sposób, jakby szukał rękojeści miecza.

Widząc, że nadchodzą, głęboko skłonił się dwóm kobietom, z nadmierną swobodą pożegnał Florenta ruchem dłoni i wmieszał się w tłum.

- Kim jest ten człowiek? - zapytała młoda kobieta.

- Jakimś kupcem. Przyjechał tu nabyć jedwabie, ale co zabawne, jest twoim krajanem, donno Fioro.

- To Florentczyk? Wydaje mi się, że gdybym go wcześniej widziała, zapamiętałabym!

- Nie. Nie jest z Florencji, tylko z jakiegoś innego miasta, zapomniałem nazwę. Nie pytaj mnie też, pani, o jego nazwisko, niedokładnie zrozumiałem i nie jestem w stanie powtórzyć...

- To ciekawe - powiedziała kpiąco Leonarda. - Możesz chociaż powiedzieć, czego chciał?

- Tak. Zauważył, jakie mamy piękne muły, i chciał jednego odkupić, by zastąpić tego, którego właśnie zabrała mu choroba. Rzecz jasna nie zrobiłem mu najmniejszej nadziei. Dlatego oddalił się, widząc, że nadchodzicie, pewnie nie chciał być natrętny.

- Co wskazuje na wielką delikatność - powiedziała Leonarda. - Dziwne, ale uważam, że nie wygląda na człowieka, który miałby takie skrupuły.

Fiora nic nie mówiła. Nie podobało jej się spojrzenie, jakim obrzucił ją nieznajomy. Nie było ono w niczym podobne do tych, do których przyzwyczaili ją inni mężczyźni. Żadnego podziwu, żadnej czułości, za to zimne okrucieństwo połączone z wyrazem tryumfu, od którego przebiegł jej po plecach zimny dreszcz. Poczuła się tak, jakby wychodząc z wypełnionego światłem miejsca, znalazła się nagle nad przepaścią, na dnie której pełzają nieokreślone bestie.

- Jesteś zupełnie blada! - zauważyła natychmiast zaniepokojona Leonarda. - Chcesz, żebyśmy wracali?

- Nie, nie, nic mi nie jest! Nie chcę wracać, dopóki nie załatwię sprawunków.

Nieprzyjemne wrażenie znikało zresztą w ciepłych promieniach słońca i w ogólnej wesołości. Pełen radości głos dzwonów unosił się nad miastem, a Fiora, która uwielbiała ich dźwięk, szybko przypisała to, co czuła przed chwilą, nadmiernej nerwowości związanej z ciążą, tak więc w całkiem dobrych humorach towarzystwo dosiadło mułów i ruszyło ulicą Grand-Rue, która przecinała miasto na całej jego długości z zachodu na wschód, od Bramy Billault lub Bramy Orleans do Bramy La Riche.

Obserwowanie ulicy, nawet w dzień powszedni, było zawsze zajmujące. Gdziekolwiek spojrzeć, burzono stare domostwa i wznoszono na ich miejscu nowe, i nierzadko widziało się piękny nowiuteńki dom z fasadą z pruskiego muru, ze sklepem na parterze i ogrodem od tylu, sąsiadujący z jeszcze niezabudowanym terenem lub z ruderą, której nie zdążyły rozwalić kilofy robotników. Król Ludwik, który lubił to miasto znacznie bardziej niż stolicę, nie ustawał w wysiłkach, by uczynić je bogatym, potężnym, wspaniałym i lepiej zagospodarowanym, niż jakiekolwiek inne. To również on założył w Tours manufaktury wytwarzające jedwabne materie, złotogłowie i srebrogłowie, których sława zaczynała przekraczać granice, a porty usytuowane na Loarze, u podnóża wysokich murów otaczających miasto, cieszyły się nieustannym zajęciem. Teraz bowiem surowy jedwab, którego jedynym dostawcą była niegdyś Florencja, francuskie statki przywoziły aż z Orientu. A mieszczanie z Tours, którzy początkowo buntowali się przeciwko obecności pracowników spoza Alp, zrozumieli w końcu, że i tym razem król miał rację i że jego dalekosiężna wizja jak zawsze pozwoliła mu wyprzedzić wydarzenia i pomnożyć bogactwa.

Fiora natomiast, zapominając, że ten handel stanowił konkurencję dla jej miasta rodzinnego, lubiła odwiedzać klep mistrza Guina de Bordes, który uchodził za zaopatrzony w najpiękniejsze tafty, a zwłaszcza w te grube jedwabie, które zaczynano zwać gros de Tours. Sklep, wyłożony ciemną, doskonale woskowaną boazerią, z szafami po brzegi wypełnionymi wspaniałościami, podobał się Fiorze z powodu swej elegancji oraz miłego obejścia i uprzejmości kupca, które przypomniały jej atmosferę niegdysiejszych sklepów.

Miała ochotę na nową suknię, jak to zazwyczaj bywa, kiedy od wielu miesięcy żyje się ze zniekształconą figurą, więc kupiła kilka łokci tafty w pięknym koralowym kolorze, a później wybrała śliwkowy aksamit dla Leonardy i ładny ciemnoniebieski jedwab, który zamierzała sprezentować Petroneli. Florent załadował zakupy na swojego muła, po czym ruszyli w stronę Carroi-aux-Herbes u podnóża zamku, który dominował nad ogromnym mostem ciągnącym się nad Loarą i znajdującymi się na niej wyspami aż do przedmieścia Saint-Symphorien. Znajdowała się tam oberża słynna ze swych pasztetów ze szczupaka, a Fiora, jak to się jej często zdarzało, odkąd była w ciąży, umierała z głodu. Usiedli więc pod oplecioną winoroślą altaną przylegającą do oberży, aby podreperować siły przyszłej matki.

Miejsce było urocze, nieco oddalone od ruchliwej ulicy, która stanowiła przedłużenie mostu o dwudziestu pięciu przęsłach. Pomiędzy dojrzewającymi już kiściami winogron widać było niebieskie stożkowate dachy wież, złociste wiatrowskazy zamku i iglicę kaplicy, w której Ludwik XI poślubił Szarlotę Sabaudzką i gdzie pobrali się jego rodzice, Karol VII i Maria Andegaweńska. Wydarzenia te nie wystarczyły, by związać króla z tą elegancką twierdzą i wolał od niej zamek w Plessis.

Po spożyciu pasztetu podlanego doskonałym winem z Vouvray trójka podróżnych pozwoliła sobie na chwilę odprężenia, podjadając smażone w cukrze śliwki. Zieleń, pod którą się schowali, chroniła ich przed słońcem nagrzewającym dachy domów i rozświetlającym Carroit, ale panowała temperatura normalna dla tej pory roku, a nie upały, które dotknęły region ostatnio. Fiora i Leonarda czuły, jak rozpływają się w tym wrażeniu błogostanu, które na ogół poprzedza sen.

- Czy nie powinniśmy wracać? - zapytała jednak ta ostatnia. - To nie jest dobre miejsce na sjestę!

- Tak tu dobrze! - poprosiła Fiora. - Jeszcze chwileczkę. Pod groźbą śmierci nie umiałaby powiedzieć, dlaczego tak jej zależało, by jeszcze tu pozostać. Może z powodu tego głębokiego, całkowitego spokoju, który ją zalewał, spokoju tym cenniejszego, gdy się wie, że nie będzie trwał, że coś się zdarzy i że wkrótce zacznie się walka. Oczywiście nie wyobrażała sobie nawet, że może to być inna walka niż poród, a tymczasem...

Spokój, w którym całe miasto zdawało się drzemać, nagle rozerwał się na kawałki. Rozległy się krzyki, których nie zrozumieli, jakieś hałasy i tupot setek stóp biegnących po bruku ulicy. Oberżysta wyszedł przed drzwi, żeby dowiedzieć się, co się dzieje, i zobaczył, że wszyscy biegną w stronę mostu.

Ktoś wrzasnął:

- Więzień! Wiozą więźnia w klatce! Jest na moście! Fiora natychmiast wstała, poderwana przez jakąś wewnętrzną siłę, której nie mogła opanować.

- Chodźmy zobaczyć!

- Oszalałaś? - zaprotestowała Leonarda. - Po co chcesz przyglądać się jakiemuś nieszczęśnikowi?

- Nie wiem, ale muszę tam być. Skoro wsadzili go do klatki, to musi to być ważny więzień.

- To szaleństwo. Nic dobrego nie przyniesie to ani tobie, ani dziecku. No, pomóż mi! - dodała pod adresem Florenta, który także wstał i patrzył na młodą kobietę z niepokojem.

On jednak tylko potrząsnął głową w milczeniu. Wystarczająco dobrze znał Fiorę, by wiedzieć, że gdy marszczyła czoło i zaciskała usta, niemożliwością było przekonanie jej do zmiany decyzji. Tym razem ograniczyła się do spojrzenia na ogrodnika.

- Chodź ze mną, Florent! - powiedziała. - Powinieneś dać radę ochronić mnie przed tłumem. Pani Leonarda poczeka na nas tutaj!

- Jeszcze czego! - zaprotestowała Leonarda. - Zaczyna mnie męczyć powtarzanie, że tam gdzie ty, tam ja. Żądam jednak, żebyśmy wzięli muły. Pójście tam pieszo byłoby szaleństwem. Upieram się jednak, że takie widowisko nie jest właściwe dla kobiety bliskiej rozwiązania... zresztą dla żadnej kobiety!

Chwilę później, wdrapawszy się na muła, którego prowadził Florent - uznał, że lepiej będzie, jak swojego zostawi w oberży wraz ze sprawunkami - Fiora z trudem posuwała się do przodu w tłumie, który się zebrał, gdy tylko rozległy się pierwsze krzyki i który przepychał się przez Bramę Saint-Genest prowadzącą bezpośrednio na most. Ludzka rzeka posuwała się powoli, gdyż w tym miejscu trakt, oddzielony od zamku głęboką fosą zasilaną przez Loarę, zwężał się. Wkrótce zupełnie przestała się przesuwać. Zniechęcony Florent odwrócił się do Fiory, która dawała wyraz zniecierpliwieniu.

- Lepiej zrobilibyśmy, czekając tutaj! Więzień nie zostanie na moście. Z pewnością wwiozą go do miasta. Poczekajmy, aż będzie przejeżdżał.

Zanim młoda kobieta zdołała mu odpowiedzieć, zwrócił się do jednego z żołnierzy strzegących mostu zwodzonego zamku:

- Czy wiesz, dokąd prowadzą tego człowieka?

- Może do zamku Loches, chyba żeby do Plessis... albo do jakiegoś doradcy królewskiego!

- Do doradcy? Po co?

- No żeby go strzegł! To szczególny dowód przychylności naszego pana - powierzenie pieczy nad więźniem komuś, kogo szanuje - odpowiedział mężczyzna, rozbawiony zdumioną miną młodzieńca, którego zresztą ta odpowiedź nie zadowoliła i zamierzał wyjaśnić sprawę do końca:

- Ten wasz doradca musi mieć bardzo dużą bramę, skoro może przejechać przez nią klatka z więźniem.

- To znacznie prostsze - wyjaśnił tamten, niewzruszony - rozwala się część muru, a potem ją odbudowuje. Zamawia się wcześniej murarzy. Chcieliście przejechać przez most? dodał, zwracając pełen podziwu wzrok na Fiorę. - Młoda dama mieszka zapewne w Saint-Symphorien?

- Skąd! Chcieliśmy tylko zobaczyć przejazd więźnia. Mieszkamy w Plessis - dodał niby niedbale.

- To zostańcie obok mnie. Na pewno tędy przejadą. Zresztą właśnie coś się ruszyło.

Porozumiawszy się mrugnięciem z drugim strażnikiem, z galanterią ustawił oba muły na moście zwodzonym zamku, co zapewniało dwóm kobietom wymarzone stanowisko obserwacyjne bez narażania się na przepychanie. Był najwyższy czas. Wszyscy ci, którzy nie zdołali przekroczyć bramy, której wysoki łuk odcinał się od oślepiającego błękitu nieba, zostali odepchnięci do tyłu przez siłę, której nie mogli się przeciwstawić, podczas gdy ci, którzy byli na moście, nie mogli już się wycofać, gdyż orszak z więźniem odcinał im odwrót. Niektórzy spadali do wody, o czym świadczyły krzyki i donośny chlupot. Fiora czuła, że jej serce się ściska, obawiała się nieprzytomnie, że tym ważnym więźniem może być jej małżonek. Skłaniały ją do tego dochodzące głosy:

- Podobno to jakiś burgundzki rebeliant! Walczył przeciwko naszemu królowi! Jeden z ludzi tego przeklętego Zuchwałego!

Ze wszystkich stron dochodziły okrzyki wydawane przez ludzi, którzy w gruncie rzeczy nic nie wiedzieli, głupie obelgi, nieuzasadnione i zbyt łatwe względem zupełnie bezsilnego człowieka. Wreszcie pod strzelistym łukiem bramy pojawiła się klatka górująca nad wzburzonym morzem głów. Trzęsąc się na rzecznych kamieniach, którymi wybrukowano ulicę, rodzaj topornej platformy przesuwał się z trudem pośród grupy jeźdźców uzbrojonych we włócznie, a na tym podwyższeniu znajdowała się klatka wystarczająco wysoka, by zmieścił się w niej stojący człowiek, klatka wykonana z grubych drewnianych listew uzbrojonych w żelazne zasuwy, w której siedział mężczyzna, wyczerpany gorącem promieni słonecznych, przed którymi nic go nie osłaniało.

Jego twarz była niewidoczna, gdyż ukrył głowę między opartymi na kolanach ramionami, może by choć częściowo osłonić się przed różnego rodzaju przedmiotami, którymi ciskał w niego motłoch, domagając się wrzaskiem jego śmierci. Człowiek ten był jednym z Burgundczyków, z którymi trzeba było walczyć przez prawie wiek i nawet tu, w krainie spokoju i dobrobytu, uraza pozostawała. W miarę jak wóz przesuwał się naprzód, tłum wył coraz głośniej i strażnicy musieli zrobić użytek z włóczni, by utrzymać go na dystans. Gdyby nie to, być może zdobyto by klatkę szturmem, nic nie wiedząc o więźniu.

Westchnienie ulgi wydobyło się z piersi Fiory. Filip był brunetem, a włosy tego mężczyzny, choć bardzo brudne, były jasne jak pszenica. Obrzydzenie ścisnęło ją za gardło. Z całego serca nienawidziła tych ludzi, na co dzień tak uprzejmych i spokojnych, którym sam widok nieznajomego uznanego za wroga wystarczył, by zmienili się w watahę wilków. Patrzyła na tę okrutną scenę, nie mogąc oderwać od niej oczu, i rodziła się w niej ogromna litość dla tego nieszczęśnika, który musiał cierpieć tysiączne katusze w ten gorący dzień bez kropli wody do picia. Wbiła wzrok we Florenta:

- Idź do oberży i przynieś mi dzbanek zimnego wina!

Ton nie pozostawiał pola do dyskusji. Rozumiejąc, że jeśli nie posłucha, to zostanie natychmiast przegoniony, Florent nie próbował oponować, szybko znikł i wrócił po pięciu minutach z dzbankiem, który drżącą ręką podał młodej kobiecie.

- Co chcesz uczynić? - wyszeptała Leonarda, chociaż już zrozumiała.

Fiora mimo to zgodziła się wyjaśnić:

- Być może spotkaliśmy tego człowieka w ubiegłym roku w obozie księcia Karola. Chcę mu udzielić pomocy...

I, nie zwlekając dłużej, skierowała swojego muła przez tłum w kierunku klatki.

- Pani, dokąd jedziesz? - zawołał żołnierz, który zaoferował jej schronienie na moście zwodzonym.

- Tam, gdzie muszę! Ten człowiek jest więźniem. Nie skazańcem!

Tłum rozstąpił się przed mułem niemal bez protestów. Ta kobieta, tak piękna i tak widocznie bliska rozwiązania, imponowała gawiedzi. Jednak jeden z uzbrojonych we włócznie żołnierzy chciał się przeciwstawić:

- Co robisz? Precz stąd!

- Jestem przyjaciółką króla Ludwika, którego święto dziś obchodzimy, i chcę podać trochę wina temu nieszczęśnikowi. Czy twoje rozkazy każą ci temu zapobiec?

- N... nie, ale...

- Masz rozkazy, które zabraniają ci przyjąć to? Ty także odczuwać musisz pragnienie, podobnie jak twoi towarzysze. Po wykonaniu zadania napijcie się za moje zdrowie. Proszę tylko o chwilę!

W jej szczupłych palcach zabłysło złoto. Żołnierz patrzył na nią z zachwytem.

- Kim jesteś? - wyjąkał. - Jesteś piękna jak Najświętsza Panienka, nasza najsłodsza pani!

- Nieważne, kim jestem. Moim celem jest pomaganie tym, którzy tego potrzebują. Czy mogę się zbliżyć?

Tłum, początkowo szemrzący, uspokajał się, widząc tę niesamowitą młodą kobietę przyodzianą w błękit, która miała autorytet księżniczki i której szare oczy spokojnie patrzyły na ludzi. Scena ta była w końcu ciekawsza od wznoszenia okrzyków, wycia i rzucania głąbami kapusty w człowieka, który wydawał się nie zwracać na to uwagi. Strażnik się odsunął.

- Czyń według swego życzenia, szlachetna pani, ale masz tylko chwilę!

Fiora znajdowała się już przy klatce. Siedząc na mule, znajdowała się na tej samej wysokości co więzień i żeby unieruchomić zwierzę, schwyciła jeden z prętów.

- Weź to wino, przyjacielu! Wypij! Bardzo go potrzebujesz!

Dźwięk jej ciepłego głosu zdołał przebić grubą warstwę zapiekłego uporu, w którą owinął się mężczyzna, żeby nic nie słyszeć i nie widzieć. Podniósł znad kolan spuszczoną głowę, ukazując wynędzniałą, lecz aż nazbyt znajomą Fiorze twarz.

- Mateusz! - wykrztusiła, podczas gdy więzień schwyciwszy zachłannie dzbanek, pił z niego chciwie. - Mateusz de Prame! Skąd tu się wziąłeś! Gdzie jest Filip?

Słysząc swoje imię, drgnął i dopiero teraz spojrzał znad brzegu dzbanka oczami pełnymi bólu.

- Nie żyje... - powiedział wreszcie. - Został pojmany w Dijon... jako rebeliant... i stracony. Chciałem zbuntować tłum, by uwolnić go od szubienicy. Dlatego mnie pojmali.

Przez chwilę trwali pogrążeni w głębokiej ciszy. Fiora, której serce się zatrzymało, patrzyła na skutego mężczyznę. Jego głos, dziwnie głuchy, zdawał się docierać do niej z bardzo daleka.

- Nie żyje? Chcesz powiedzieć, że... został zabity?

- Tak, przez ludzi króla! Gubernatora Dijon, pana de Craon! Nie widziałem, jak umierał, bo wcześniej mnie zabrali... ale był już u stóp szafotu... Wybacz! Pomogłaś mi, a ja sprawiam ci ból.

Fiora już nic nie słyszała. Wszystko wokół niej się kołysało: ciemnobłękitne niebo, odblaski rzeki we wnętrzu starej bramy, wiatrowskazy zamku, pręty klatki i młoda patetyczna twarz więźnia, który szeroko otwartymi oczami patrzył, jak kobieta blednie, i nic nie mógł zrobić, żeby jej pomóc. Ale Leonarda była niedaleko. W jednej chwili jej muł znalazł się obok muła Fiory, którą schwyciła w ramiona.

- Pomóżcie mi! - zawołała - Przecież widzicie, że mdleje? A może macie serca z kamienia, nieczułe na jakiekolwiek nieszczęście?

Strażnik ruszył jej na pomoc, a i w tłumie jakieś kobiety przepychały się łokciami, by do niej dotrzeć.

- Nie powinienem był jej pozwolić! - żałował strażnik.

- Nigdy nie zrobiłeś nic lepszego, przyjacielu! Ale trzeba przyznać, że w jej stanie widok tego nieszczęśnika nie jest odpowiedni. Czy nie możecie zachowywać się bardziej po ludzku w stosunku do więźniów?

Mężczyzna, wyraźnie zakłopotany, rozejrzał się wokół z niepokojem, a potem pochylił nad starą panną i szybko wyszeptał:

- Ona zna tego człowieka? To jej przyjaciel?

- Tak, ale jakie to ma dla ciebie znaczenie?

- Nieważne. Powiedz jej, że spróbuję mu trochę pomóc. Żeby pamiętała strażnika Marcina Venanta. Idź teraz do niej. Musimy ruszać dalej!

Fiora została przez dziesiątki pomocnych ramion zdjęta z muła i poniesiona w kierunku oberży, w której jadła posiłek. Oszalały z niepokoju Florent trzymał jej zimną dłoń. Podczas gdy strażnik wydawał polecenia. Leonarda zwróciła się do niego:

- Dokąd zabieracie tego człowieka? Wiecie?

- Do zamku w Loches! Niech cię Bóg ma w swojej opiece!

Leonarda nie odpowiedziała na skierowane do niej życzenie. Już ruszyła w stronę oberży, gdzie położono Fiorę na ławce, z poduszką pod głową.

Gospodyni klepała ją po dłoniach, a Florent nacierał skronie octem, ale nic nie działało: młoda kobieta miała blade policzki, zamknięte oczy i nie reagowała. Oddychała z trudem, ale oddychała, i tylko po tym można było poznać, że ten cios jej nie zabił.

Mimo strachu, który ściskał jej żołądek, Leonarda zmusiła się do zachowania spokoju. Dotknęła dłoni i stóp Fiory, przekonując się, że są lodowate, po czym poleciła:

- Dajcie mi wódki i podgrzejcie cegłę, żeby przyłożyć jej do nóg. Dajcie też coś do przykrycia! Zapłacimy za wszystko, ile trzeba!

- Nie chcesz, żeby przygotować dla niej pokój?

- Nie, dziękuję. Lepiej spróbować odwieźć ją do domu. Mieszkamy w kasztelu La Rabaudiere.

- Dom w Barwinkach - powiedziała kobieta z półuśmiechem. - Znam go. Bardzo piękna siedziba!

- Tak, ale w tej chwili wydaje mi się, że leży na końcu świata! No, Florent, rusz się, zamiast patrzeć na panią zapłakanymi oczami! Postaraj się znaleźć jakąś lektykę, jakieś nosze, sama nie wiem!

Mówiąc, próbowała jednocześnie, ostrożnie i nie bez trudności, wlać pomiędzy zaciśnięte zęby chorej łyżkę wódki ze śliwek. Służąca przyniosła nagrzaną cegłę i kołdrę do owinięcia ciała Fiory, które nagle zaczęło się trząść, jakby do komnaty wpadła lodowata bryza. Mocny kordiał także zaczynał działać: Fiora zakrztusiła się i kilka razy zakaszlała. Leonarda uniosła ją i poklepała w plecy. Kaszel ustał i na bladych policzkach pojawił się cień rumieńca.

Otwierając wreszcie oczy, Fiora ujrzała pochylone nad nią nieznajome twarze, ale od razu zauważyła, że znajduje się w ramionach Leonardy. Próbowała usiąść, ale nie udało jej się tego zrobić.

- Co ja tu robię? - zapytała głosem wciąż zduszonym z powodu napadu kaszlu.

Należała jednak do tych osób, które szybko odzyskują zmysły, i natychmiast przypomniało jej się, co zaszło. Wybuchnęła szlochem i schowała twarz na ramieniu starej przyjaciółki.

- Zabierz mnie stąd! - powiedziała błagalnie. - Szybko! Szybko! Chcę wracać!

Na szczęście Florent wrócił z dobrą wiadomością: ksieni pobliskiego zakonu posiada lektykę i chętnie udostępni ją szlachetnie urodzonej damie, która znalazła się w trudnościach. Pojazd lada chwila będzie tutaj.

Leonarda podziękowała oberżystom za starania, za które chciała zapłacić, ale nie przyjęli pieniędzy:

- Biedna młoda pani! - powiedziała rozczulona gospodyni. - Musiało stać się coś bardzo bolesnego, że doprowadziło ją do takiego stanu! Taka się niedawno wydawała wesoła i z takim apetytem jadła pasztet! Oddajcie mi tylko któregoś dnia tę kołdrę. Dbajcie o nią!

Było to zbyteczne zalecenie. Gdy lektyka ksieni unosiła je obie w stronę dworu, Leonarda zastanawiała się z trwogą, jak zdoła opatrzyć tę nową, straszliwą ranę, którą los zadał jej ukochanej dziewczynce. Już kiedyś, po bitwie pod Grandson, kiedy widziano, jak Filip de Selongey upada, Fiora myślała, że zginął, ale może wtedy w głębi serca pozostało jej słabiutkie światełko nadziei: w czasie bitwy zdarza się, że ranny uznany za martwego wraca do życia. Tak właśnie stało się z Filipem: szczęśliwy los zesłał mu Demetriosa Lascarisa, jednego z najlepszych lekarzy świata chrześcijańskiego, i Fiora doczekała się powrotu swego małżonka żywego. Jednak jaką nadzieję, choćby bezsensowną, można zachować po wykonaniu wyroku śmierci? Leonarda ze smutkiem starała się ukoić ten rozdzierający szloch, który zdawał się nie mieć końca. Fiora, pogrążona w otchłani bólu, zdawała się z każdą chwilą zagłębiać w niej coraz bardziej i nie słyszała ani jednego z uspokajających słów, których nie szczędziła jej stara opiekunka.

Płakała więc przez całą drogę i choć łzy płynęły słabiej, to wciąż wstrząsały nią spazmy, kiedy Stefan i Florent, poprzedzani przez Petronelę, przerażoną i niemogącą pojąć, co się dzieje, zanieśli ją do sypialni i położyli na łożu.

Dopiero leżąc, Fiora stopniowo się uspokoiła i przeszła w stan prostracji, bardziej może zatrważający niż gwałtowna rozpacz, która go poprzedzała. Trwała w nim całe godziny, nieruchoma, pozornie obojętna, niczego nie słysząc, ale mając oczy szeroko otwarte i spojrzenie utkwione cały czas w ten sam punkt kotar otulających jej łoże. Jej krótki i płytki oddech przechodził czasem w bolesne dyszenie, którego Leonarda słuchała z rozdartym sercem, przerażona na myśl, że jej mała Fiora być może traci rozum.

Trzeba było oczywiście opowiedzieć o wszystkim Petroneli, która natychmiast zaproponowała, by zwrócić się do przeora od Świętego Kośmy, który - jak przystało na dobrego ucznia świętego patrona swego zgromadzenia - cieszył się doskonałą opinią jako lekarz zajmujący się przypadkami szaleństwa i jako egzorcysta w przypadkach opętania przez diabła. To ostatnie słowo nie spodobało się Leonardzie.

- Nie o to tu chodzi! - powiedziała oschłym tonem. - Nasza młoda pani jest w rozpaczy tak wielkiej, że prawie odbiera jej zmysły. Będę przy niej czuwać tej nocy i jeśli jutro nadal będzie w takim samym stanie, to zobaczymy, co należy zrobić. Na dziś ograniczymy się do napojenia jej lipą z miodem.

Podczas gdy poczciwa kobieta poszła posłusznie po to, o co ją proszono, Leonarda usadowiła się u wezgłowia Fiory, jak to robiła tak często, dawno temu, kiedy ta jako dziewczynka była cierpiąca lub po prostu miała gorączkę, i biorąc jej bezwładnie leżącą na prześcieradle rękę, przycisnęła ją do ust, nie starając się dłużej powstrzymać łez, które od czasu tragedii usiłowała powściągnąć.

- Boże - modliła się bezgłośnie - nie zabieraj mi jej, błagam! Nie pozwól, by straciła rozum przez tego, którego kochała za bardzo, i by zagubiła się we mgle szaleństwa. To dziecko, które się wkrótce urodzi, nie ma już ojca. Nie odbieraj mu matki! Wiem, że będzie jeszcze cierpieć, że znajduje się na początku nowej drogi krzyżowej, że nieświadomość jest dla niej miłosierdziem...

Przerwała. Fiora nagle jęknęła i Leonarda uniósłszy głowę, zobaczyła, że patrzy na nią szeroko otwartymi ze strachu oczami.

- Boli mnie! - wyszeptała. - Tak jakby mi ktoś wbijał nóż, tu, w brzuch!

Ostry, gwałtowny ból wyciągnął ją z przepaści, do której spadała i wydobył na powierzchnię życia. Aby się od niego wolnić, przewróciła się na bok, podciągając nogi do brzucha, ale cierpienie nie mijało. Było jak paląca fala przepływająca przez trzewia i wyczerpanym przez rozpacz umysłem nie umiała pojąć, skąd mogło się brać.

Leonarda natychmiast odrzuciła prześcieradła i kołdry, aby przyjrzeć się zwiniętemu w kłębek ciału, i przesunęła ostrożne dłonie po napiętym brzuchu. Szukające wsparcia spojrzenie Fiory było jak wzrok uwięzionego zwierzęcia. Nagle, jakby cudem, ból się uspokoił pod dłońmi Leonardy i Fiora poczuła, że prześcieradła są mokre...

- Co mi... co mi jest? - wyszeptała.

Przez zalewające ją łzy zobaczyła pokrytą zmarszczkami, promienną twarz Leonardy.

- Nic, mój aniołku, nic, co nie byłoby zupełnie naturalne! Dziecko chce przyjść na świat. Będziesz musiała być dzielna.

- Dzielna? Nie jestem dzielna i myślę, że już nigdy nie będę! Filip! Mój Filip!

Odradzający się ból natychmiast rozproszył rozpacz, sprowadzając Fiorę do stanu kłębka cierpienia. Petronela, która przyniosła zaparzoną lipę, od razu zrozumiała, co się dzieje.

- Dziecko jest w drodze? - zapytała radośnie. - Przygotuję zaraz wszystko, co trzeba!

Natychmiast zaczęła rozpalać ogień w kominku w sypialni, po czym ustawiła na nim kociołek z wodą. W kuchni była już gorąca woda, ale pomyślała, że tej nigdy nie będzie za dużo. Po czym ogrzała prześcieradła, żeby wymienić pościel Fiory, i ułożyła stos bielizny oraz ręczników. Leonarda nie ruszała się od wezgłowia i nie puszczała dłoni przyszłej matki, która wczepiła się w nią z całej siły.

Jak długo trwała nawałnica bólu, który opanował Fiorę? Nie umiałaby tego powiedzieć, ale okres ten wydawał jej się wiecznością. Czas się zatarł, a wraz z nim świadomość wszystkiego, co nie było torturą ciała. Cierpienie zmiotło nawet jej rozpacz. Wkrótce ból nie pozostawiał jej już chwili przerwy czy odpoczynku. Czuła się tak, jakby dziecko niczym olbrzym trzęsący murami więzienia wszystko w niej rozrywało, by szybciej wydostać się na świat. Jedyną realną rzeczą, oprócz straszliwego cierpienia, była zaniepokojona twarz Leonardy oświetlona ogniem na kominku, dłoń Leonardy trzymająca mocno jej rękę i głos Leonardy, który szeptał słowa otuchy.

Teraz Fiora już nie krzyczała, ale z jej wysuszonych warg, które Leonarda zwilżała od czasu do czasu, wydobywał się ciągły jęk. Dyszała schwytana w pułapkę tego nieubłaganego cierpienia, którego nie mogła przerwać żadna siła ludzka, żadna magia i które trzeba było wytrzymać aż do jego naturalnego końca. Co jakiś czas Leonarda przecierała jej spocone czoło kawałkiem płótna nasączonego wodą królowej Węgier i świeży zapach na chwilę otrzeźwiał rodzącą, po czym dziecko znów robiło się natarczywe i pogrążało matkę w cierpieniu.

Wyczerpana już wcześniej rzewnym i długim płaczem Fiora rozpaczliwie pragnęła chwili, jednej jedynej, przerwy, która pozwoliłaby jej poddać się ogromnemu zmęczeniu. Tak bardzo chciało jej się spać!... Spać! Przestać cierpieć! zapomnieć... Czy ten okropny ból kiedyś się skończy? Czy będzie mogła znowu spać?

Petronela, która zdecydowanie umiała wszystko i której nic, co związane z prowadzeniem porodu, nie było obce, badała od czasu do czasu Fiorę błagającą, by zostawiła ją w spokoju. Następnie szeptem informowała Leonardę o stwierdzonych postępach.

Gdy noc zbliżała się ku końcowi, świadomość młodej kobiety zaczęła zasnuwać się mgłą. Petronela, która odsunęła nawet Leonardę, poleciła jej pomóc w akcji porodowej i przeć.

- Nie mogę... Nie mogę już... - szlochała Fiora. - Pozwólcie mi umrzeć!

- Nie umrzesz, a dziecko będzie tu za kilka minut. Bądź jeszcze przez chwilę dzielna, moja śliczna!

Dzielna? Fiora nawet już nie wiedziała, co to znaczy. Posłuchała jednak, niemal odruchowo, i nagle poczuła ból silniejszy, niż wszystkie poprzednie, ból przewyższający wszystkie bóle, który spowodował, że zawyła. Florent, który czekał w ogrodzie, padł na kolana i zasłonił uszy dłońmi. Ale to był ostatni krzyk. W następnej chwili Fiora, uwolniona od cierpienia, pogrążyła się w tej błogosławionej nieświadomości, której tak pragnęła. Nie słyszała ani zachrypniętego piania koguta, ani pełnego złości krzyku dziecka, które Petronela z wprawą klepała w pośladki, ani radosnego okrzyku Leonardy:

- To chłopiec! Wolała zemdleć.

Kiedy odzyskała przytomność, zdawało jej się, że pływa w lekkiej mgle. Jej ciało przestało istnieć. W cudowny sposób zerwała cumy, które łączyły ją z okrutną i bezlitosną ziemią, zdawało jej się wręcz, że wstąpiła do królestwa błogosławionych. Jednakże znajomy głos Leonardy udowodnił jej, że wciąż przebywa wśród żyjących:

- Otworzyła oczy - mówił ten głos. - Petronelo przynieś mi szybko jajko rozbite w mleku! Trzeba przywrócić jej siły.

Fiora instynktownie przesunęła dłonie wzdłuż ciała i stwierdziła, że znów jest płaskie, prawie jak kiedyś. Przypomniała sobie wówczas, przez co przeszła, i zapytała wciąż jeszcze słabym głosem:

- Dziecko? Urodziło się?

- Oczywiście, że się urodziło! Oto ono!

W ramionach Leonardy znajdowało się białe zawiniątko z delikatnego płótna, które stara panna ruchami pełnymi nabożeństwa umieściła między ramieniem młodej matki i jej piersią. Fiora nieco się uniosła i zobaczyła czerwoną i pomarszczoną twarzyczkę w śnieżnym obramowaniu czepeczka z haftowanego batystu, dwie piąstki, mikroskopijne a jednak doskonałe, przyciśnięte do malusieńkiego noska. Odsunęła nieco ramię, by lepiej je trzymać i instynktownie uśmiechnęła się do tego dziecka, które było jej własnym.

- Boże, jaki on jest brzydki! - szepnęła, głaszcząc ostrożnie palcem jedną z rączek.

- Chyba chcesz powiedzieć, że wspaniały! - zapiała Petronela, która przyniosła mleko. - Wyrośnie na przystojniaka, możesz mi wierzyć. Ale coś mi się wydaje, że nie jest do ciebie szczególnie podobny...

Uciszyło ją szturchnięcie Leonardy, ale Fiora przyjrzała się ponownie malutkiej buzi, podczas gdy gorzka fala smutku, na chwilę odepchnięta przez udręki porodu, znów brała ją w swoje władanie.

- Jest podobny do swojego ojca. Do ojca, który go nigdy nie zobaczy!

Trzeba było wiele troski i wielu słów Leonardy, by ukoić ten kolejny atak płaczu. Fiora uspokoiła się w końcu, zgodziła się zjeść lekki posiłek, po czym zasnęła tym dobroczynnym snem, o którym tak marzyła w trakcie nocnych męczarni. Leonarda zabrała niemowlę, które Fiora do siebie przytulała, i zaniosła je do kołyski umieszczonej w jej własnym pokoju, by matka mogła spokojnie odpoczywać.

Jako że i ono zasnęło, poszła po wodę, aby się nieco umyć, co po nieprzespanej nocy było konieczne, włożyła czystą suknię i świeżo wyprasowany kornet, po czym zeszła do kuchni, żeby zjeść śniadanie, którego pilną potrzebę odczuwała.

Petronela zajęta była wychwalaniem przed swoim Stefanem niezliczonych zalet tego, które nazywała już „naszym dzieckiem", pospieszyła jednak z podaniem jej dużej miseczki namoczonego w mleku piernika i gorących gofrów, racząc ją przy tym swoim niestrudzonym gadulstwem. Stefan pomyślał, że stwarza to okazję, by zwiać, wypił jednym haustem duży kubek domowego cydru i zniknął.

Rozważały właśnie imiona, jakie chłopczyk mógłby otrzymać na chrzcie, kiedy Florent wrócił z sadu z koszykiem śliwek w ręku. Posępny wyraz jego twarzy uderzył obydwie kobiety.

- Nie powinieneś robić takiej miny, mój chłopcze! - powiedziała Petronela. - Nasza młoda pani szczęśliwie powiła dziecko i tylko to się liczy. Na razie zażywa zasłużonego odpoczynku.

- Trochę zbyt szybko zapominasz o tym, co wydarzyło się wczoraj - powiedział młodzieniec. - Cierpiała przez całą noc i teraz śpi, ale nie będzie spać wiecznie. Co się stanie, gdy znajdzie się w obliczu rzeczywistości?

- Myślisz, że się nad tym nie zastanawiam? - spytała Leonarda. - Niedawno znowu zaczęła płakać, a myślałam, że nie została jej już ani jedna łza. Trzeba będzie troszczyć się o nią i mieć nadzieję, iż przeniesie na syna całą tę miłość, którą darzyła pana Filipa. Ale jest pewne, że my wszyscy, którzy ją kochamy, znajdujemy się w ręku Boga...

- Niewątpliwie, ale nie tylko o to chodzi! Przypominasz sobie, pani Leonardo, tego kupca, który wczoraj interesował się naszym mułem na dziedzińcu przed kościołem Świętego Marcina?

- Tego cudzoziemca, którego twarzy zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć?

- Tak. No więc właśnie spotkałem go w alei dębów. Szedł tutaj.

- Po co?

- Zapytałem go. Odpowiedział, że szuka zamku najjaśniejszego pana...

- Co za bzdura! Nie przechodził przed zamkiem w Plessis i nie widział strażników przy bramie?

- Dokładnie to mu powiedziałem. Odrzekł, że właśnie strażnicy potraktowali go grubiańsko i szuka innego wejścia, z mniej nieprzyjemną strażą. Przyznam, że nie byłem dla niego znacznie uprzejmiejszy od wartowników. Król, powiedziałem mu, nie wrócił jeszcze z wojny i cudzoziemcy nie mają czego u niego szukać. Odpowiedział na to, że wie, ale że tak zachwalano mu cudeńka tego zamku, że zapragnął go obejrzeć przed powrotem do swojego kraju. Myślał, że może jest jakaś brama łącząca park królewski z naszym. Na koniec nawet sięgnął do sakiewki. Proponować mi pieniądze, żebym wpuścił go tutaj! - zakończył Florent wciąż czerwony z oburzenia. - Wyobrażacie sobie coś takiego?

- Co z nim zrobiłeś? - zapytała Leonarda, rozprowadzając łyżkę miodu na gofrze.

- Powiedziałem mu, że nie ze mną takie gierki i żeby ruszał swoją drogą. Co zresztą zrobił, wzruszywszy ramionami, ale z uśmieszkiem, który mi się wcale nie podobał. Odwracał się wiele razy, odchodząc, żeby jeszcze spojrzeć na nasz dom. Może nie mam racji, ale zrobił na mnie nieprzyjemne wrażenie.

Petronela, w której drzemał duch psa strzegącego domu, oświadczyła wówczas, że jej także nie podoba się ta historia i że nie później niż zaraz wyśle Stefana do Plessis, żeby zobaczył się z panem Etienne'em Le Loup, kamerdynerem króla, który czuwał nad jego siedzibą w trakcie królewskiej nieobecności, aby opowiedział mu o tym incydencie. Nie żeby obawiała się, iż samotny cudzoziemiec może spowodować jakieś szkody w królewskiej siedzibie, zawsze ściśle strzeżonej, ale żeby Le Loup rozciągnął swoją ochronę na Dom w Barwinkach.

Leonarda przyznała, że to dobry pomysł, i poprosiła, by ochrona była na tyle dyskretna, aby nie niepokoić Fiory, która w ciągu ostatnich dwóch dni otrzymała większą dawkę bólu i niepokoju, niż można znieść.

- Być może robimy z igły widły - zakończyła. - Może ten cudzoziemiec to rzeczywiście tylko jakiś ciekawski.

- Pozory ciekawości mogą skrywać szpiega - stwierdził Florent, który się nie poddawał. - Albo kogoś jeszcze gorszego: adoratora!

- Dlaczegóż to adorator miałby być gorszy od szpiega? - zapytała Leonarda, nie mogąc powstrzymać śmiechu.

- Już wyjaśniam. Wiem, że wielu mężczyzn podziwia donnę Fiorę i że zawsze będą kolejni, ale nie chciałbym, żeby miała do czynienia z takim osobnikiem, jak ten. Nie widziałaś, jakie ma oczy? Zimne i okrutne. Nie sądzę zresztą, żeby był kupcem. Na piętnaście metrów czuć od niego żołnierza.

Tym razem Leonarda nic nie powiedziała. Wspomnienie, jakie zachowała o cudzoziemcu, podpowiadało jej, że Florent, inspirowany być może swoją mającą na wszystko baczenie miłością, mógł mieć rację. Tym bardziej że nieznajomy pochodził z Włoch, a Leonarda wiedziała z doświadczenia, że ciemne typy miały tam bardziej sprzyjające warunki bytu, niż w królestwie francuskim, gdzie twarda ręka króla Ludwika i policja pod dowództwem Tristana L'Hermite budziły w obwiesiach zbawienny strach. Tak czy inaczej, nie zaszkodzi, jak dom będzie nieco lepiej strzeżony. Przynajmniej do powrotu króla, który nie mógł być odległy.

Jednak dni mijały, a nikt więcej nie widział niepokojącego osobnika.

Rozdział czwarty Zamach

Wbrew obawom otoczenia Fiora bardzo szybko doszła do siebie po porodzie. Pięć dni później stanęła na nogi i robiła wrażenie całkiem zdrowej, ale nie miała mleka, by karmić małego Filipa. Trzeba więc było niezwłocznie postarać się o mamkę, której usługi Leonarda i Petronela na szczęście zagwarantowały sobie wcześniej w przewidywaniu takiego, zawsze możliwego, rozwoju zdarzeń. Była to silna dziewczyna z wsi sąsiadującej z Savonnieres, która pozostawiwszy swe najmłodsze dziecko pod opieką matki i rodzinnego stadka kóz, z wyraźnym zadowoleniem zamieszkała we dworze. Była raczej dobrym nabytkiem - zawsze w świetnym humorze, łagodna i cicha, wyraźnie uwielbiała dzieci i natychmiast przywiązała się do powierzonego jej noworodka. Miękkie legowisko i obfite posiłki Petroneli podbiły ją do reszty i Marcelina - tak miała na imię - zajęła miejsce wśród mieszkańców Domu w Barwinkach z mocnym postanowieniem pozostania w nim jak najdłużej. Od razu nawiązała nić porozumienia z resztą domowników i choć Fiora robiła na niej ogromne wrażenie, uznała to za najnormalniejszą rzecz na świecie, w końcu była właścicielką kasztelu. Ani przez chwilę nie wyobrażała sobie, że przed jej oczami rozgrywa się dramat.

Fiora bowiem nie była już tą samą osobą i ci, którzy żyli obok niej, z trudem ją rozpoznawali, kiedy się pojawiała - szczupła i wysoka czarna postać, którą żałobne welony czyniły podobną do ducha. Przestała się śmiać, ledwie się odzywała i spędzała długie godziny, siedząc we wnęce okiennej i patrząc na Loarę przepływającą na końcu jej małej posiadłości. Porzuciła całkowicie haft, który stanowił jej rozrywkę w czasie ciąży, a smukłe dłonie bezczynnie spoczywały na czarnej materii sukni. Najwidoczniej zabrakło jej łez i ani razu nie wymówiła imienia swego małżonka. Więcej nawet - - kiedy Leonarda kojącymi słowami próbowała zaleczyć ranę, której istnienie podejrzewała, ucięła krótko:

- Nie! Na litość boską, nie odzywaj się do mnie! Nigdy mi o tym nie mów. Umarł z dala ode mnie... i to wyłącznie moja wina!

Po tych słowach wyszła z komnaty, jakby uciekała, zeszła do ogrodu i usiadła pod niewielką pergolą z róż mchowych, arcydziełem Florenta. Ten zresztą był niedaleko, zajęty porządkowaniem kobierca z goździków, które koty potarmosiły, bijąc się wśród nich przy pełni księżyca. Jego pierwszym odruchem było podejść do młodej kobiety, ale zauważył jej nieruchomą twarz, nieobecne spojrzenie, i nie ośmielił się z obawy przed odprawą, która by go zraniła. Jego piękna pani zdawała się tracić duszę.

W pewnym sensie tak było. Fiora wiązała swoją rozpacz i swoje wyrzuty sumienia z tą chwilą obłędu, kiedy wyrwała się z ramion Filipa, aby od niego odejść, obwarowana murem swej zranionej dumy i rozczarowania. A przecież czekała, marzyła o tych godzinach szczęścia, które przerwała! A wszystko dlatego, że Filip, zamiast zostać z nią, miał zamiar kontynuować swoje dotychczasowe życie, w całości poświęcone służbie władcy, odesławszy ją do swego burgundzkiego zamku. W tamtej chwili pomysł ten wydał jej się absurdalny, a kiedy wymówił słowo „posłuszeństwo", zbuntowała się całym swoim jestestwem. Nie chciała takiego życia, jakie jej oferował. Czy to nie on, którego przewinienia wobec niej były tak wielkie, powinien wreszcie udowodnić, że kocha ją najbardziej na świecie i starać się uczynić ją szczęśliwą? Tak, tak właśnie myślała wtedy i w każdej następnej chwili, aż do tej straszliwej minuty, kiedy Mateusz de Prame opowiedział jej o tym, co zdarzyło się w Dijon pewnego lipcowego dnia, kiedy ona w tym samym pięknym ogrodzie przechadzała się szczęśliwa, nosząc jego dziecko i żywiąc nadzieję, że pewnego dnia go tu ujrzy.

Dręczące myśli wciąż krążyły w jej głowie. Gdyby zgodziła się na odwiezienie do Selongey, na sposób życia, który jej proponował, czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy zostałby z nią? Rozum podpowiadał jej, że znajdowałaby się teraz w tym samym punkcie, że w życiu Filipa wszystko odbyłoby się tak, jak wcześniej postanowił, że kontynuowałby tę bezsensowną walkę o niepodległą Burgundie, która była już tylko ułudą, i że tak czy inaczej nie uniknąłby szafotu.

Szafot! Co za przekleństwo wlokła za sobą ta konstrukcja z kamienia i drewna, która nasyciwszy się krwią jej rodziców, wchłonęła teraz krew mężczyzny, którego kochała? Czy wszystko, co składało się na jej życie, musiało koniecznie potykać się o to straszne narzędzie sprawiedliwości? Może gdyby oplotła ramiona z całej siły wokół Filipa udałoby się jej utrzymać go przy sobie, powstrzymać go od wyruszenia w kierunku tego strasznego losu i tak bezużytecznego poświęcenia!

Choć Dom w Barwinkach był położony z dala od zgiełku świata, to od czasu do czasu docierały do niego świeże wiadomości, które Petronela przynosiła z targu albo które Florent zasłyszał w mieście. W ten właśnie sposób dowiedziano się, że 18 sierpnia Maria Burgundzka poślubiła Maksymiliana. Pewnego dnia zostanie cesarzową Niemiec i nie potrzebuje już Burgundii, którą zresztą niebezpieczne postępowanie zmarłego księcia prawie od niej oderwało.

Filip zginął za nic, za nic, nawet nie dla idei. Nie walczy się historią, ale on nie chciał tego wiedzieć: chciał natomiast zachować dla „swojej" księżniczki spuściznę przodków, a Fiora nie wiedziała teraz sama, kogo bardziej nienawidzi: tej Marii, która powiodła Filipa do zguby, czy komendanta Dijon - jak on się nazywał? sire de Craon? - który podpisał rozkaz egzekucji.

Jedyne chwile spokoju, kiedy opuszczał Fiorę wir myśli, zdarzały się wtedy, kiedy spędzała czas z synkiem. Niemowlę było wspaniałe. Pokarm Marceliny zdawał się doskonale mu służyć i zapowiadało się na duże, silne i być może zadowolone z życia: dużo gaworzyło, płakało mało, a nawet wcale, bo kiedy wpadało w złość, jego oczy o nieokreślonym jeszcze kolorze pozostawały suche. Przy nim Fiora nie czuła nic poza uwielbieniem, a kiedy trzymała je w ramionach i gładziła opuszkami palców brązowy meszek na jego główce, tonęła w takim morzu miłości, że przez chwilę zapominała o cierpieniu. Pozostawała więc na moment przy kołysce, kruchej łódce, w którą, niby osoba, która tonie, wczepiała się, żeby nie oszaleć. Kiedy tylko od niej odchodziła, wracały gorzkie rozmyślania.

Zbliżało się winobranie, kiedy nagle okolica się ożywiła. Zamek Le Plessis, który zdawał się drzemać pod nieobecność swego pana, obudził się. Rozpoczęto generalne porządki i uzupełniano zapasy w kuchni, a do zamku przybywali posłańcy z rozkazami i przyjeżdżały wozy z meblami: jednym słowem król Ludwik XI powracał.

To, że jest niedaleko, zapowiedział przyjazd wyposażenia jego kaplicy, z którym nigdy się nie rozstawał. Przebywał w Amboise z wizytą u królowej Szarloty, swej małżonki. Od siedziby w Plessis wolała ona znacznie bardziej swój piękny zamek wzniesiony na zboczu, u stóp którego płynęła Loara. Król jednak nigdy nie pozostawał tam dłużej i dwa dni po przybyciu kaplicy usłyszano dźwięk srebrnych trąbek zapowiadających jego powrót.

Tego dnia, po raz pierwszy od narodzin syna, Fiora przerwała milczenie i zamiast po kolacji wejść na górę do swojej sypialni, jak to miała ostatnio w zwyczaju, została w jadalni i poprosiła Leonardę, by dotrzymała jej towarzystwa. Wieczór był dosyć chłodny, więc Florent zapalił w kominku naręcze żywicznych sosnowych gałęzi, które wesoło trzaskały i rozlewały swą woń w przestronnej, cichej komnacie. Młoda kobieta marzyła przez chwilę, patrząc w ogień, po czym przeniosła na Leonardę zmęczone spojrzenie.

- Moja droga Leonardo, już teraz proszę cię o wybaczenie tego, co zamierzam zrobić. Wierz mi, że zanim podjęłam decyzję, długo się zastanawiałam. Nieobecność króla dała mi czas, ale skoro wrócił, nie mogę tego dłużej odkładać.

- Nie mam pojęcia, o czym chcesz mi powiedzieć, Fioro, ale wiedz, że jedyną rzeczą, jaka teraz się dla mnie liczy, jest to, żebyś ze mną w końcu porozmawiała. Ta długa cisza doprowadzała mnie do rozpaczy. Wydawało mi się... że nie liczę się już dla ciebie, ponieważ nie powierzasz mi już swych trosk i...

Głos załamał się i przeszedł w szloch, który stara panna dzielnie przełknęła, ale w jej niebieskich oczach, zdających się zachowywać wieczną młodość, błysnęła łza. Młoda kobieta położyła rękę na dłoni swej wiernej towarzyszki.

- Cóż mogłabym ci powiedzieć takiego, o czym już nie wiesz? Jestem ci natomiast wdzięczna, że pozostawiłaś mnie mojemu milczeniu. Nie mogłam słuchać żadnego głosu, poza głosem mojego bólu i wyrzutów sumienia.

Te słowa sprawiły, że Leonarda podskoczyła, a jej smutek zniknął w okamgnieniu.

- Wiedziałam, że o to chodzi! Wyrzuty sumienia? Dlaczego? Bo nie pozwoliłaś messire Filipowi zamknąć się w Selongey, gdzie zostałby tylko na krótko, bo tak mu się spieszyło do walki? Chcesz powiedzieć, że to zmieniłoby cokolwiek w okropnym następstwie wypadków i że byłabyś mniej nieszczęśliwa w jego zamku niż tutaj?

- Bez wątpienia nie, ale byłabym w Selongey, jak chciał, i to jest cała różnica. Leonardo, człowiek, który nakazał zgładzić mojego małżonka, jest komendantem Dijon „w imieniu króla", a ja uważam, że nie mam prawa wychowywać jego syna w domu podarowanym przez króla.

- Słodki Jezu! - jęknęła stara panna, która zbladła jak ściana. - Nie mów, że chcesz znowu wyruszyć w pościg za tą nie wiadomo jaką bezsensowną zemstą? Nie mów, że zacznie się od początku to wszystko, co przeżyłyśmy przez dwa straszne lata? Przysięgam przed Bogiem, który mnie słyszy, że nie mogłabym tego znieść. Nie, nie mogłabym!

Tym razem wybuchnęła płaczem i schowała twarz w drżących dłoniach. Niepocieszona z powodu tej rozpaczy, którą spowodowała, Fiora opadła przy niej na kolana, jak to robiła w dzieciństwie, kiedy coś przeskrobała i prosiła o wybaczenie. Potem otoczyła opiekunkę ramionami.

- Uspokój się, moja droga - powiedziała łagodnie. - Przysięgam na wszystko, co dla mnie najświętsze, że zamiar zemsty nawet nie przebiegł mi przez myśl i że całkiem go zarzuciłam. Wiem, co wycierpiałaś, i bardzo często miałam z tego powodu wyrzuty sumienia. Zresztą nie udało mi się zrealizować poprzedniego planu. Podobnie jak Demetriosowi! Młyny Pańskie mielą powoli, ale sprawiedliwie, a ziarnka piasku, którymi jesteśmy, okazywały zbyt wielkie mniemanie o sobie! Nigdy więcej zemsty, moja Leonardo, nigdy!

- Naprawdę?

- Nie masz do mnie zaufania? Tylko dlatego poprosiłam cię przed chwilą o to, byś z góry przebaczyła mi to, co zamierzam uczynić, bo wiem, jak szczęśliwa się tu czujesz, jak jesteś przywiązana do tego domu, podobnie zresztą jak ja. Trudno będzie go porzucić, ale musisz mnie zrozumieć: choć nie chowam urazy do króla z powodu tego wyroku śmierci, o którym zapewne nawet nie został poinformowany, to ten sire de Craon wydał go w jego imieniu. Pozostanie tutaj byłoby milczącą zgodą na to, co uczyniono. Mój syn kiedyś czyniłby mi z tego powodu wyrzuty.

Fiora wstała i przechadzała się powoli wzdłuż kominka, z dłońmi ukrytymi w szerokich rękawach. Leonarda śledziła ją wzrokiem z pewnym przygnębieniem. Później przeniosła wzrok na wnętrze, w którym przebywały, i czując, jak żal ściska jej serce, zrozumiała, jak drogie stało się jej to miejsce, w którym miała nadzieję dożyć końca swych dni. Wreszcie się odezwała:

- Czy to oznacza, że zamierzasz wychować to dziecko w wyłącznej miłości do Burgundii i nienawiści do Francji?

- Nie, oczywiście, że nie, ale...

- Kiedy będzie miał dwadzieścia lat, Burgundia pewnie już od dawna będzie francuską prowincją. Król Ludwik może już odejdzie z tego świata, ale panować będzie jego syn, a twój będzie jednym z jego poddanych. Czy chcesz już teraz umieścić go w szeregach wrogiego obozu, który zresztą niemal nie istnieje, jako że w przypadku dawnych poddanych księcia Karola chodzi o wybór między Francją i Niemcami? Trzeba myśleć o jego przyszłości. Jaka będzie twoim zdaniem ta przyszłość, jeśli obrazisz króla, zwracając mu prezent, który ci dał?

- Król jest mądrym człowiekiem, na pewno to zrozumie. Bardziej naturalne będzie, jeśli zabiorę syna do Selongey.

- Czy jesteś chociaż pewna, że zamek w Selongey jeszcze istnieje?

Fiora zatrzymała się i wbiła w Leonardę zdumiony wzrok.

- A dlaczego miałby nie istnieć?

- Bo we wszystkich krajach na świecie, kiedy człowiek zostaje skazany z powodu rebelii, jego dobra zostają przejęte przez Koronę, a fortyfikacje zburzone. Niewykluczone, że zamek został zrównany z ziemią. A jeśli nasz mały Filip nie ma już nic poza tym kasztelem, który chcesz zwrócić?

- Zapominasz, że Agnolo Nardi pomnaża tę część majątku, którą odziedziczyłam? Będzie miał chociaż to!

- Niewiele jak na wielkiego pana, którym ma prawo być. Dlaczego jutro, zamiast rzucać królowi Ludwikowi pod nogi tytuł własności, nie złożysz raczej skargi? Udowodnił, że możesz mieć do niego zaufanie i że żywi do ciebie szczerą przyjaźń. Poza tym, jak sama przed chwilą mówiłaś, to mądry człowiek... ale nie zapominaj, co powiedział messire de Commynes podczas swojej ostatniej wizyty: król się zmienił i robi teraz wrażenie, jakby ta wojna, której nienawidził, sprawiała mu przyjemność. Wygnał nawet swojego najrozsądniejszego doradcę...

- Do Poitiers? To żadne wielkie wygnanie.

- Niewątpliwie, ale sire d'Argenton myślał, że szybko z niego wróci, a wciąż go nie widzimy na dworze. Strzeż się, by nie urazić króla, Fioro! Głębia jego umysłu kryje być może niezgłębione otchłanie. Dokąd zamierzasz się udać po wyjeździe stąd, teraz, u progu zimy? Prosto do Selongey?

- Nie, nie od razu. Najpierw pojadę do Paryża, do naszych przyjaciół Nardich, którzy na pewno będą szczęśliwi mogąc nas gościć i którzy...

- .. .i którzy będą może nie całkiem szczęśliwi, jeśli przybędziemy do nich jako osoby niepożądane, może jako banici? Dokąd wtedy pojedziemy z kilkumiesięcznym dzieckiem na rękach? Ten dom należy do ciebie, Fioro, i nie masz już innego! Pomyśl o tym jutro, kiedy pójdziesz do króla!

- Jesteś straszliwie logiczna, Leonardo, i możliwe, że masz rację, ale wydaje mi się, że Filip, tam gdzie jest, wygania mnie stąd, krzyczy, że miejsce moje i jego syna nie znajduje się przy królu, którego nienawidził.

- Tam, gdzie jest? Cóż możesz wiedzieć o życzeniach tych, którzy opuścili ten padół? Wydaje mi się, że przede wszystkim trzeba pomyśleć o otrzymaniu rozgrzeszenia i przebaczenia wszystkich popełnionych błędów. Rób, jak uważasz, mój aniołku, chodzi o twoje życie i życie twojego dziecka, a ja jestem zawsze gotowa ruszyć z wami, dokąd uznasz za stosowne, bo najważniejsze, bym mogła być przy tobie. Ale jest jeszcze ta poczciwa Petronela i jej mąż. Zdążyli się przywiązać do małego Filipa. Złamiesz im serce.

Fiora nie zmrużyła tej nocy oka. Rozważała bez końca słowa Leonardy, ale nie udało jej się znaleźć rozwiązania.

Oczywiście Leonarda miała rację w wielu punktach, ale do Fiory wracała ta sama obsesyjna myśl: pozostanie tutaj oznaczałoby zdradę pamięci Filipa, a ona czyniła sobie już zbyt wiele wyrzutów, żeby dokładać nowe. Jednakże, obiecała sobie, użyje wszystkich zdolności dyplomatycznych, żeby nie zmienić przyjaznego Ludwika XI w rozgniewanego wroga.

Postanowiła udać się do Plessis z samego rana, w okolicach godziny, o której król wychodził z mszy. Jednak w chwili, gdy zamierzała wyruszyć w drogę, usłyszała szczekanie psów i trąbki zapowiadające wyjazd na polowanie. Najwyraźniej, ledwie wróciwszy do zamku, władca natychmiast oddał się swojej ulubionej rozrywce, która w jego przypadku była prawdziwą pasją. Lepiej było nie opóźniać jego odjazdu, to mogłoby go wprawić w zły humor.

Tak więc dopiero późnym popołudniem Fiora, w czarnej aksamitnej sukni i wysokim przybraniu głowy ze srebrzystej tkaniny podtrzymującym żałobny welon, dosiadła muła. Wraz z Florentem ubranym w najlepsze odzienie skierowała się do zamku i wjechała na drogę wyłożoną dużymi kamieniami, która łączyła miasto Tours z siedzibą władcy. Jeśli polowanie było owocne, miała duże szanse, że zostanie przyjęta uprzejmie. Tak czy inaczej było rzeczą naturalną, że przybywa pokłonić się królowi i pogratulować mu szczęśliwego powrotu. I Fiora wyruszyła, nie oglądając się za siebie, by nie widzieć patrzących na jej odjazd Leonardy i Petroneli z niemowlęciem na ręku. Zaczerwienione oczy Petroneli, niewątpliwie poinformowanej przez Leonardę o wszystkim, budziły w niej bolesne uczucia i prześladowały ją do tego stopnia, że dotarłszy do pierwszego ogrodzenia Plessis-lez-Tours, omal nie zawróciła muła, zastanawiając się, jakim prawem zamierza sprawić tyle bólu tak poczciwym ludziom. Jednakże w jej naturze leżało realizowanie podjętych decyzji do końca, więc po krótkim postoju ruszyła w stronę bramy otoczonej z boków przez dwie ząbkowane wieże strzeżone przez łuczników z gwardii szkockiej.

Przyjaźń z dawna łącząca Fiorę z sierżantem Douglasem Mortimerem była wszystkim znana i żołnierze nie tylko nie zabronili jej wejścia, ale skłonili się z uśmiechem, który każdy normalny mężczyzna przeznacza dla ładnej kobiety. Na podwórzu panowało zamieszanie związane z przeprowadzką. Z jednej strony znajdowały się kwatery gwardii, gdzie słudzy robili porządki, podczas gdy posługaczki zbierały bieliznę, by zanieść ją do pralni. Bardziej na zachód, w pobliżu malutkiej kapliczki poświęconej Notre-Dame de Clery, którą król najbardziej sobie upodobał, żołnierze odpowiedzialni za pilnowanie wielkiej czworobocznej wieży wznoszącej się z dala od murów, wygrzewali się w przedwieczornym słońcu lub grali w kości. Z drugiej strony znajdował się drugi kościół, poświęcony świętemu Maciejowi, służący jako parafia dla mieszkańców zamku i jako kaplica dla małego klasztoru zamkniętego w jego murach. Można by się tu poczuć jak na rynku małego miasteczka, ale miasteczko to kończyło się szerokimi i głębokimi fosami, nad którymi przerzucono wielki most zwodzony prowadzący do reprezentacyjnego dziedzińca, centralnego punktu właściwego zamku.

A sam zamek, widoczny na lewo od wejścia, składał się z części mieszkalnej ozdobionej krużgankiem o pięknie rzeźbionych arkadach podtrzymujących taras obstawiony posągami, na który wychodziły wysokie dwuskrzydłowe okna. Eleganckie lukarny ozdobione ornamentami kwiatowymi ożywiały połać krytego łupkiem dachu i wspaniale zwieńczały to królewskie mieszkanie, które w rzeczywistości nie miało nic wspólnego z posępnymi opisami czynionymi przez wrogów króla. Ośmioboczna wieża zwieńczona stożkowatym dachem kryla schody, a naprzeciwko apartamentów króla rozpościerały się ogrody i sady, zawsze wspaniale utrzymywane, gdyż doprowadzono do nich, podobnie jak do całego zamku, wodę dzięki sieci ołowianych lub ceramicznych rur połączonych ze źródłem Carre. Jednakże i w tej wieży, tak jak w poprzedniej, znajdowały się studnia i poidło*.

* Chciałabym w tym miejscu złożyć hołd Syłvainowi Livernet, którego wspaniałe dzieło Tours au temps de Louis XI było mi bardzo pomocne przy pisaniu tej części książki.

Miejsce to, w przeciwieństwie do poprzedniego, było spokojne, ciche i niemal bezludne. Król przebywając w Plessis, cenił sobie nade wszystko spokój niezbędny do rozmyślań. Tylko dwóch łuczników sf ało na posterunku u podnóża schodów i Fiora miała zamiar zapytać, czy wiedzą, gdzie jest Mortimer, gdy ujrzała Etienne'a Le Loup, który rozpoznawszy ją, podszedł i skłonił się z galanterią.

- Nasz sire wyruszył z samego rana na polowanie, donno Fioro. Nie zobaczysz się z nim tutaj.

- Wiem. Słyszałam, jak wyruszał, ale sądzę, że wkrótce powinien wrócić, więc przyszłam poczekać na jego powrót, aby go powitać i zapytać o zdrowie.

- Jeśli weźmie się pod uwagę wyczerpujący tryb życia, jakie prowadził przez ostatnie miesiące, czuje się świetnie. Zresztą, jak widzisz, oddaje się polowaniu, choć dopiero co wrócił. Bardzo mu tego brakowało przez cały ten czas. Radziłbym jednak, byś wróciła do domu, gdyż króla dziś tu nie będzie.

- Czy pojechał tak daleko?

- Raczej tak. Poluje w lesie koło Loches. Spędzi więc najbliższą noc w zamku w tym mieście. Może nawet zostanie tam kilka dni, jeśli dojeżdżacze się dobrze spisali.

Loches! Nazwa ta posępnie zadźwięczała w pamięci Fiory. To do tej twierdzy wieziono kiedyś uwięzionego w klatce Mateusza de Prame. Może król, pod pozorem polowania, udawał się tam tylko po to, żeby go przesłuchać? Wiedziała, że przetrzymywani tam byli inni więźniowie, poczynając od brata Ignacio Ortegi, kastylijskiego mnicha, który prześladował ją swoją nienawiścią i któremu w ostatniej chwili przeszkodziła w Senłis w zabiciu Ludwika XI. Jego także wysłano do zamku w Loches, gdzie miał w zamknięciu odpokutować swoją zbrodnię. Był tam także pewien kardynał, którego nazwisko Fiora zapomniała. Zdaje się, że król zrobił z Loches ulubione miejsce dokonywania aktów nieuchronnej sprawiedliwości. Ludzie byli tam traktowani jak dzikie zwierzęta, pewnie nawet gorzej, a Fiora wprawdzie nie rozczulała się zupełnie nad losem hiszpańskiego mnicha, ale serce ściskało jej się na wspomnienie młodego koniuszego, skutego łańcuchami i wynędzniałego, wśród śmiechów i obelg tłumu, którego świąteczne libacje uczyniły jeszcze bardziej okrutnym.

- Muszę rozmawiać z królem! - powiedziała wreszcie. - Może mogłabym też pojechać do Loches?

Zobaczyła, jak oczy szambelana robią się prawie okrągłe ze zdumienia.

Wybełkotał:

- Chcesz jechać... do Loches?

Nie miał jednak czasu, by dokończyć, i zgiął się wpół w głębokim ukłonie, podczas gdy jakiś młody i łagodny głos kontynuował jego wypowiedź:

- To byłoby czyste szaleństwo, jeśli chcesz znać moje zdanie, pani. Król nigdy nikogo nie przyjmuje, kiedy tam jedzie, gdyż jest to miejsce pobytu więźniów politycznych i ktokolwiek ośmieli się narazić na szwank jego obronność, wystawia się na jego gniew. Czy pragniesz ujrzeć go zagniewanym?

Głos należał do dziewczynki, młodziutkiej panienki mogącej mieć trzynaście lub czternaście lat, za którą stała wysoka kobieta ubrana jak dama dworu, z rękami splecionymi na brzuchu w postawie pełnej godności. Co do dziewczynki, Fiora z litością pomyślała, że nigdy nie widziała tak pozbawionej wdzięku nastolatki... ani tak pełnej godności. Pod fioletowoniebieskim aksamitem sukni haftowanej srebrną nicią w drobne kwiaty lilii ramiona wydawały się nierówne, a ciało zniekształcone. Twarz o zbyt dużym nosie, smutnych ustach i lekko wyłupiastych oczach zdawała się znaleźć tam przez pomyłkę, jakby należała do ciała dużo starszej kobiety. Ale ile słodyczy i światła znajdowało się w tych brązowych, pełnych bólu oczach! Nie wiedząc, co powiedzieć, tak wielkie wrażenie wywarła na niej ta dziewczynka, Fiora zastanawiała się, jak się zachować, kiedy towarzysząca dziewczynce dama pouczyła ją nie bez pewnej surowości:

- Skłoń się, pani! To madame Joanna de Valois, księżna Orleanu, czyni ci zaszczyt, zwracając się do ciebie!

Fiora, zmieszana, natychmiast skłoniła się głęboko. A więc ta dziewczynka była młodszą córką króla, tą, do której poślubienia w ubiegłym roku zmusił swego kuzyna, młodego księcia Orleanu, zwierzając się cynicznie jednemu ze swych bliskich, że zależy mu na tym małżeństwie, gdyż dzieci młodych małżonków „nic ich nie będą kosztować". Sposób tak samo dobry, jak każdy inny, by skończyć z rywalizującym odgałęzieniem starego pnia kapetyńskiego. Petronela pewnego zimowego wieczoru opowiedziała tę historię z mnóstwem szczegółów i mnóstwem westchnień, a słuchając jej, trudno było stwierdzić, nad kim się bardziej użalała: nad młodym księciem Orleanu, o którym mówiono, że jest przystojny i zgrabny, zmuszonym do poślubienia takiego brzydactwa, czy nad tą biedaczką, której płynąca w jej żyłach królewska krew nie uchroniła przed największym poniżeniem: narzuceniem siłą chłopcu, którego ponoć kochała całym sercem. Dzieciństwo przeżyła w zamku Linieres, w Berry, gdzie nikt, nawet matka, jej nie odwiedzał, i gdzie wróciła po ślubie, zdana na tamtejszą służbę, która ją wychowała*. Bardzo rzadko widywano ją w siedzibach królewskich, których zresztą nie lubiła, wiedziała bowiem, że jej obecność nie jest pożądana.

* Młody książę zostanie królem Ludwikiem XII i odtrąci Joannę w trakcie rozdzierającego procesu rozwodowego, by poślubić Annę Bretońską. Joanna wstąpiła do klasztoru, utworzyła zakon Sióstr Anuncjatek. Papież Pius XII uczyni ją świętą Joanną de Valois.

- Madame - wyszeptała Fiora - błagam Waszą Wysokość o wybaczenie mojej ignorancji. Jeśli chodzi o gniew naszego pana, to wiedz, że obawiam się go tak samo jak każdy, pragnę jednak powiadomić go pilnie o bardzo ważnych faktach...

- Tak ważnych, że jesteś gotowa narazić się na każdy gniew tego świata, nawet jego? Powiesz mi, kim jesteś? Gdybym cię wcześniej spotkała, pamiętałabym, gdyż jesteś bardzo piękna. Jesteś może cudzoziemką?

- Tak, z Florencji, madame. Nazywałam się Fiora Beltrami i...

- Ach! Wiem, kim jesteś! Opowiadano mi o tobie! - zawołała Joanna z uroczym uśmiechem, który przywrócił jej właściwy wiek i rozświetlił nieładną twarz. - Król, mój ojciec, ma dla ciebie wiele szacunku i przyjaźni. Ale... jesteś w żałobie?

- Tak, po moim małżonku, hrabim Filipie de Selongeyu, straconym dwa miesiące temu w Dijon za rebelię. Był... zaprzyjaźniony ze zmarłym księciem Karolem.

- Och! Wybacz, jeśli cię zraniłam, musisz być bardzo nieszczęśliwa. To ty mieszkasz w dworze La Rabaudire?

- Tak. I chciałabym, żeby nasz pan pozwolił mi go zwrócić. Niedawno urodziłam syna i...

- Nie tłumacz. Sądzę, że zrozumiałam. Nie mam zbyt wielu możliwości, niestety, i nie mogę ci pomóc. Wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, to udzielić rady, jeśli zechcesz ją przyjąć.

- Z wdzięcznością, madame.

- Nie staraj się spotykać z moim ojcem w tej chwili! Jest jeszcze w stanie wzburzenia po trudnej walce o odzyskanie północnych terytoriów. Widzisz, że nie mógł usiedzieć na miejscu dłużej niż kilka godzin. Daj mu czas na odzyskanie spokoju, a przede wszystkim... mądrości. Za kilka dni wszystko się ułoży i będziesz mogła z nim porozmawiać. Błagam jednak, bądź bardzo ostrożna.

- Dlaczego?

- Bo z pewnością go urazisz. Zdarzyło mu się już odbierać prezent, jeśli ten, kto go otrzymał, rozczarował króla, ale sądzę, że nigdy nikt nie oddał mu prezentu sam z siebie. Możliwe, że to mu się nie spodoba. Nie przyspieszaj niczego i wykorzystaj tę wymuszoną zwłokę, żeby się jeszcze zastanowić!

- Długo się już zastanawiałam, madame.

- A zatem trzeba poradzić się Boga. Będę się za ciebie modlić.

Nie pozostawiając Fiorze czasu na podziękowanie, księżniczka odeszła, a jej nierówny chód wywołał u jej rozmówczyni głębokie współczucie. Ale nagle odwróciła się.

- Zamierzałam jutro wrócić do Linieres, jednak zostanę tu jeszcze kilka dni, jeśli obiecasz, że nic nie będziesz przyspieszać.

.- Wasza Wysokość zgodziłaby się mi pomóc?

- Powiedziałam już: mam niewielkie możliwości, ale chciałabym zrobić dla ciebie tyle, ile mogę. Wróć do domu i nic nie rób, nie wychodź, dopóki po ciebie nie poślę. Obiecasz mi to?

- Obiecuję... ale nie wiem, jak wyrazić moją...

- Nie! Nie dziękuj mi, to raczej ja powinnam podziękować tobie.

Ponieważ Fiora najwidoczniej nie rozumiała jej słów, Joanna dodała z tym swoim pięknym uśmiechem, dzięki któremu zapominało się o jej brzydocie:

- Właśnie udowodniłaś, że można być jednocześnie piękną jak poranek i głęboko nieszczęśliwą. Kiedy będę miała ochotę się skarżyć, pomyślę o tobie!

Położyła na chwilę drobną dłoń, delikatną jak łapka ptaszka, na ręce Fiory, która niemal przyklęknęła w ukłonie, i wziąwszy pod ramię madame de Linieres, skierowała się w stronę dziedzińca, należycie uhonorowana przez straże przy wyjściu. Fiora ujrzała, jak zmierza do kaplicy poświęconej NotreDame de Clery, do której weszła.

- Kiedy się myśli o księżniczce - powiedział Florent, śledzący ją wzrokiem - zawsze nasuwa się obraz wysokiej i pięknej damy, wspaniale przyodzianej i pełnej wdzięku. Nie wyobrażałem sobie, że król może mieć tak okropną córkę.

- Zamilcz! Nie wiesz, co mówisz! Okropną? Z tym świetlistym spojrzeniem, z tym uśmiechem, który zdaje się mieścić w sobie całą słodycz świata? Jestem pewna, że Bóg ma inne zdanie niż ty. Wracajmy!

Leonarda i Petronela wyczekiwały na jej powrót w tym samym miejscu, w którym asystowały przy jej odjeździe. Kiedy się dowiedziały, że Fiora nie mogła zobaczyć się z królem, obie z największym trudem ukryły uczucie ulgi. Kilka dni to niewiele, ale zawsze jakieś odroczenie. A jakże podnoszące na duchu było to spotkanie z młodą księżną Orleanu! Fiora obiecała odłożenie swoich zamiarów do chwili, aż ona wyrazi na to zgodę, da jej sygnał. Leonarda odzyskała nadzieję.

- Coś mi mówi, że nieprędko opuścimy ten drogi mi dom - zwierzyła się Petroneli. - Mam wielką nadzieję, że nasz pan będzie umiał przekonać Fiorę, żeby nie wyjeżdżała, i że spędzimy razem najcudowniejszą zimę.

- Tak sądzisz?

- Tak, tak uważam. Najbardziej obawiałam się tego, że nasza młoda pani ściągnie na siebie gniew i urazę króla. Teraz myślę, że sprawy potoczą się po naszej myśli i że zostaniemy wszyscy razem.

Biedna Leonarda miała często myśleć o tych pełnych nadziei zdaniach podczas niekończących się bezsennych nocy, a te stały się jej przeznaczeniem jeszcze tej zimy; zimy, którą wyobrażała sobie jako tak cudowną.

* * *

Fiora drzemała za zasłonami z kwiecistego brokatu spowijającymi jej łóżko. Po powrocie z Plessis opanowało ją wielkie zmęczenie. Przyjąwszy od Petroneli miseczkę wywaru z warzyw, popatrzyła przez chwilę na Marcelinę karmiącą piersią małego Filipa, po czym poszła do swojego pokoju, nie zgadzając się na pomoc przy rozbieraniu. Znowu zawładnęło nią to ogromne pragnienie samotności, które doprowadzało do rozpaczy Leonardę; sama myśl o mówieniu, słuchaniu czy odpowiadaniu była dla niej wprost nie do zniesienia. Wydawało jej się, że jest źdźbłem trawy albo korkiem unoszonym przez wzburzone wody przeznaczenia, a jej własna wola nie ma najmniejszej możliwości, by się wyrazić. Nie pozostawało jej nic innego, niż postarać się znaleźć choć trochę spokoju, więc - rzucając ubrania tam, gdzie stała, i nie zastanawiając się, gdzie upadają - rozebrała się i wsunęła pomiędzy świeże prześcieradła przyjemnie pachnące irysem. Pozwoliła swemu ciału na odprężenie aż do chwili, gdy noc, wciskająca się do wnętrza pomiędzy ramionami krzyża tworzonego przez ramy okienne, zatarła w szarości jaskrawe barwy dywanu ze Smyrny rozłożonego na posadzce i opanowała pokój, wpuszczając do niego chłód zapowiadający jesień.

Fiora nie pozwoliła na rozpalenie ognia, do czego były zawsze przygotowane wszystkie kominki w domu, ani na zapalenie świecy stojącej u wezgłowia. Nie miała ochoty czytać, choć spoczywający w zasięgu ręki tom był jednym z dialogów Platona, które najbardziej lubiła w trakcie swego wypełnionego nauką dzieciństwa. Do czego mogła jej się przydać mądrość greckich filozofów w głębi kasztelu położonego na uboczu, między rzeką i lasem, kiedy jej serce i umysł dryfowały z prądem, utraciwszy świadomość kierunku, w którym należy się zwrócić? Żywa w tym pokoju była tylko wieczorna bryza wpadająca przez jeden z otwartych witraży okna i niosąca zapach mokrych liści, który niedawny deszcz rozpostarł nad ogrodem.

Znajome odgłosy domu stopniowo cichły. Fiora usłyszała Florenta nabierającego wodę ze studni, aby jej nie zabrakło Petroneli, kiedy z rana będzie podsycać ogień w kuchni; kroki Stefana, który robił ostatni obchód domu i gwizdał na psy, po czym poszedł spać do jednego z budynków dla służby położonych przy drodze wiodącej do domu; odgłos drzwi, które Leonarda kolejno zamykała, opuszczając rygle; lekkie trzeszczenie drewnianych schodów na drugim piętrze pod ciężarem idącej do swego pokoju Petroneli, później - nieco cichsze - kroki Florenta. Wreszcie skrzypienie jej własnych drzwi, kiedy Leonarda je uchyliła, by upewnić się, że Fiora śpi. W sąsiednim pokoju popłakiwało niemowlę i Marcelina zanuciła starą kołysankę, by je uśpić. Potem Fiora usłyszała, jak zatrzeszczało łóżko pod ciężarem mamki. I to był koniec: dom zamarł, ustępując miejsca nocnym odgłosom dochodzącym z zewnątrz. Wszystko było uporządkowane, każdy z domowników zabrał ze sobą i odłożył do następnego dnia swój bagaż trosk i kłopotów. Tylko Fiora niczego nie odłożyła, choć próbowała ze wszystkich sił. Powinna zapomnieć o zgryzotach, obowiązkach, powinnościach związanych z wdowieństwem i honorem nazwiska, które nosiła, i być jedynie sobą: bardzo młodą kobietą niemającą jeszcze dwudziestu lat, o ciele stworzonym do miłości, które nie zazna już nigdy pieszczot i rozkoszy, o duszy zbyt wcześnie dojrzałej, która chciała żyć, choć brakowało jej odwagi. Czego oczekiwać od życia, jeśli nie będzie w nim śmiechu Filipa, dłoni Filipa, ust Filipa, ciała Filipa, którego władczy i słodki ciężar wciąż czuła, gdy zamknęła oczy...

Powróciła do niej myśl o śmierci, która od spotkania z Mateuszem często ją nawiedzała, a tego wieczora była bardziej przemożna niż kiedykolwiek. Gdyby Fiora znikła, ci, których kochała - te nieliczne istoty pozostawione jej przez los - mogliby nadal mieszkać w tym domu, gdzie tak dobrze się czuli. Pochowają ją na wyspie obok przeorstwa świętego Kośmy, by mogła spocząć w poświęconej ziemi, a Leonarda każdego ranka będzie ozdabiać jej grób bukietami lilii, piwonii, róż i wiciokrzewu, goździków, pierwiosnków i przebiśniegów, w zależności od pory roku. Dzięki niej mały Filip będzie miał zapewnioną opiekę, właściwe wychowanie, a król z pewnością nie będzie mu szczędził względów. Tak, to byłoby najlepsze rozwiązanie, pod warunkiem, że śmierć nastąpi w sposób naturalny. Samobójstwo przyniosłoby hańbę tym, których kochała, chyba że śmierć wyglądałaby na wypadek? Okoliczni rybacy mówili, że Loara ma niebezpieczne wiry, gwałtowne prądy i groźne głębiny. Niejedna nieostrożna osoba straciła w niej życie w czasie kąpieli.

Rzecz jasna nie była to odpowiednia pora roku na kąpiele. Ranki były już chłodne i mgliste, choć zachody słońca przynosiły jeszcze trochę ciepła w swojej purpurze i złocistości. To byłoby takie proste, tak proste! Prawie przyjemne. Trzeba tylko trochę odwagi, by wykonać pierwsze kroki, a potem położyć się w chłodnej wodzie i pozwolić jej unieść ciało, porwać je aż do bram nieskończoności.

Fiora zamknęła oczy, aby głębiej rozkoszować się tym obrazem sposobu, w jaki pożegna się z życiem, i nawet nie zauważyła, kiedy tak wyobrażając sobie siebie w trakcie śmiertelnego unicestwienia, w końcu zasnęła...

Nagły strach wyrwał ją ze snu i sprawił, że usiadła na łóżku z bijącym sercem i czołem zroszonym potem. Pokój był ciemny, ale zerwał się wiatr i skrzydło okna uderzało o ścianę. Fiora odrzuciła prześcieradła, którymi była przykryta, i chciała wstać, żeby je zamknąć. Nie zdążyła nawet postawić nóg na podłodze: poczuła, że spada na nią i unieruchamia ją jakaś narzuta, czyjeś ramiona otaczają i usiłują przygnieść, a wokół rąk zaciska się lina. Szarpała się z dziką siłą, krzycząc:

- Na pomoc!... Ratunku!... Aaaaaa!

Znalazłszy po omacku jej szyję, jakieś palce stłumiły jej wołanie. Usłyszała krzyki Marceliny, a także Leonardę, która błagała napastnika lub napastników o uwolnienie Fiory. Rozległy się także odgłosy zażartej walki, a po nich jęki bólu, po czym odezwał się pełen wściekłości głos:

- Stójcie spokojnie, bo inaczej zarżnę dzieciaka jak kurę!

- Nie! - zawyła Leonarda. - Nie dziecko, nie dziecko... na miłość boską!

- Zostaw Boga w spokoju i powiedz temu człowiekowi, żeby zamknął psy, jeśli nie chce, żebyśmy im poderżnęli gardła. Ktoś go odprowadzi, żeby nie zabłądził...

Fiora usłyszała jeszcze przez grubą narzutę przenikliwy głos Petroneli, która wykrzykiwała słowa bez związku, a ponieważ zdawało jej się, że siła, która ją unieruchamia, nieco osłabła, spróbowała wydostać się spod przygniatającej ją materii.

Chciała znowu zacząć krzyczeć, ale już przy pierwszym dźwięku palce, które rozluźniły uchwyt na gardle, znowu je ścisnęły, dławiąc okrzyk. Straciła oddech, a oczy zasnuły jej się czerwoną mgłą. Z nagłą rozpaczą pomyślała, że umrze tutaj, zaraz, uduszona przez jakiegoś bandytę, choć głos, który usłyszała, o lekkim cudzoziemskim akcencie, nie był jej całkowicie nieznany. Cóż za bezsensowna śmierć! Znalazła jeszcze siłę na ostatni jęk i pogrążyła się w całkowitej nieświadomości. * * *

Zimna woda, którą polewano jej twarz, przywróciła Fiorze przytomność. Zakasłała i chciała dotknąć rękami szyi, która ją piekła, ale przeszkodziły jej w tym więzy przytrzymujące rozłożone teraz ramiona. Z trudem otwierając oczy, zobaczyła, że znajduje się w małym ciemnym pomieszczeniu w całości wykonanym z desek, co sprawiało, że wyglądało podobnie do skrzyni. Świeca ustawiona na jakiejś beczce ciekła i dymiła, wydzielając ostry zapach, a wycięty w jednej ze ścian niewielki otwór wpuszczał do środka nieco mgły. Leżała na sienniku, wciąż ubrana w koszulę nocną, w której spała, a całość okrywała narzuta - być może ta, którą ją obezwładniono.

Woda spływała jej wzdłuż policzków i szyi, mocząc nieprzyjemnie włosy. Odwróciła głowę, żeby zobaczyć, skąd ona się wzięła, i wydała okrzyk przerażenia, próbując odsunąć się jak najdalej w głąb posłania, na którym leżała: to, co ujrzała, nie miało twarzy, lecz długi biały dziób i duże wyłupiaste oczy otoczone szerokimi czerwonymi pierścieniami.

- Kim jesteś? Czego chcesz?

- Pogadać, moja śliczna, po prostu pogadać. Mamy przed sobą długą wspólną drogę. Będzie taka, jak postanowisz: względnie przyjemna... lub bardzo przykra. Tak czy inaczej, będziesz ściśle strzeżona i nie dam ci najmniejszej nawet szansy na ucieczkę.

- Jeszcze raz pytam, kim jesteś i dokąd mnie zabrałeś? Dobrze mi się wydaje, że jesteśmy na statku?

Rzeczywiście drewniana rama podtrzymująca siennik lekko się poruszała, a z zewnątrz dochodził leciutki szmer, który mógł być odgłosem wody uderzającej o kadłub.

- Zgadłaś! Jesteśmy rzeczywiście na barce, która spływa w dół Loary, porządnej kupieckiej barce, na której nikomu nie przyjdzie do głowy nas szukać, nawet gdybyśmy byli ścigani!

Sarkastyczny ton człowieka-ptaka podziałał na napięte nerwy Fiory jak tarka.

- A moi domownicy? Co z nimi zrobiłeś? Moje dziecko...

- Czy żyje? Za kogo mnie bierzesz? Jeśli chodzi o twoich domowników, jak ich nazywasz, z wyjątkiem jednego młodego narwańca z włosami jak strzecha, którego ranił jeden z moich ludzi, czują się na tyle dobrze, na ile to możliwe, kiedy jest się związanym jak salceson. Mam nadzieję, że rano ktoś ich znajdzie i uwolni.

- Florent jest ranny? Poważnie?

- Nie zadawaj zbyt wielu pytań! Nie mam pojęcia. I jeśli mogę ci udzielić rady, to sugeruję, żebyś zapomniała o nich wszystkich. Minie dużo czasu, zanim znów ich zobaczysz.. . jeżeli w ogóle jeszcze kiedyś ich zobaczysz!

Fiora wygięła się, próbując uwolnić jedną rękę, ale jedynym skutkiem był ból. Człowiek w masce - gdyż była to po prostu jedna z tych masek, których zakładaniem ośmieszają się lekarze w czasie epidemii dżumy - pochylił się nad nią.

- Jeśli obiecasz, że będziesz zachowywać się spokojnie, uwolnię ci ręce.

Zresztą, jak powiedziałem, będziesz cały czas pilnowana.

- Po co zatem mnie przywiązałeś?

- Żebyś lepiej zrozumiała, co ci grozi!

Zdejmując jedną ręką narzutę okrywającą młodą kobietę, drugą wyjął sztylet i przeciął koszulę od góry do dołu. Jedwabisty materiał ześliznął się na boki, ukazując nagie ciało Fiory. Instynktownie zamknęła oczy, mocno zaciskając powieki, żeby nic nie widzieć, co było infantylną reakcją. Nic nie widziała, to prawda, ale czuła... Poczuła twarde palce mężczyzny wokół piersi, później przesuwające się wzdłuż brzucha i jeszcze dalej, bezceremonialnie penetrujące.

Wygięła się, próbując wyrwać się z tych dłoni, które ją posiadły, i zawyła:

- Zostaw mnie! Zabraniam ci mnie dotykać!

- Bądź cicho, bo cię zaknebluję! Jesteś piękna, dziewczyno, to już wiedziałem wcześniej. Ponieważ mam cię przekazać żywą i w jak najlepszym stanie, postanowiłem tak: albo okażesz się uległa, spokojna i będę cię po prostu trzyma! zamkniętą u siebie, albo będziesz stwarzać problemy i wtedy skończysz skuta na karace, która na nas czeka w Nantes, i co wieczór będę cię oddawał moim ludziom. Jest ich dziesięciu, w tym Tatar i Murzyn z Sudanu. Ale, rzecz jasna, ja będę mieć pierwszeństwo... i do wszystkich diabłów, zastanawiam się, dlaczego miałbym sobie tego odmówić! Należy mi się!

Zerwał maskę, która miała zapewne służyć do przestraszenia mieszkańców dworu. Fiora właściwie bez zaskoczenia, gdyż od kilku chwil spodziewała się tego, rozpoznała twarz cudzoziemca z dziedzińca kościoła Świętego Marcina, tego, którego Florent widział wałęsającego się wokół domu. Już w czasie pierwszego spotkania wydał jej się brzydki i odpychający, ale teraz jego twarz rozpalona lubieżnością wydała jej się obliczem samego diabła. Zrozumiała, że mimo tego, co powiedział, zgwałci ją, dłużej nie zwlekając, i wydała przeraźliwy krzyk, który zapewne odbił się echem od obu brzegów rzeki. Wściekły mężczyzna brutalnie zmiażdżył jej usta dłonią, którą ugryzła. Teraz on zawył, a potem ze wszystkich sił wielokrotnie ją spoliczkował, tak wymierzając uderzenia, by wywoływały jak największy ból.

Głowa Fiory bezwładnie chwiała się na boki, a ona nie krzyczała już, lecz jęczała. Łzy bólu spływały jej po twarzy, która paliła żywym ogniem. Ale nagle coś się stało. Ktoś wszedł do kabiny i chwycił jej prześladowcę. Na wpół ogłuszona początkowo ujrzała tylko cień, który widziany przez łzy wydal jej się ogromny. Po chwili z tego cienia wydobył się niesamowity głos, głęboki jak morze, gęsty i jedwabisty jak balsam.

- Pan powiedział: cała i zdrowa! Żadnych ran, śladów złego traktowania, inaczej nie zapłaci. Popatrz na nią! Krwawi!

- Ta dziwka mnie ugryzła! Wrzeszczała i wrzeszczała...

- Domingo słyszał. Pozwól mu działać i myśl o nagrodzie! Ta kobieta jest warta dużo złota. Precz!

Drzwi znowu zaskrzypiały, żegnając wychodzącego obcokrajowca. Fiora zobaczyła wówczas, że to, co wzięła za cień, było czarnym olbrzymem, którego twarz i ręce ledwie odróżniały się na tle ciemnych ubrań i turbanu zdobiącego jego głowę. Kiedy zbliżył się do łóżka, w świetle świecy błysnęły mleczne białka wielkich brązowych oczu i olśniewająca biel zębów widocznych między wargami podobnymi do wałeczków czerwonawej skóry. Przez chwilę przyglądał się związanej młodej kobiecie leżącej na sienniku, jakby złożono ją w ofierze, i wzruszył ramionami. Oczy Fiory patrzyły na niego lękliwie i pytająco. Drżała z zimna i strachu, bo widok tej ciemnej twarzy wcale jej nie uspokoił, choć mężczyzna z wielką delikatnością zsunął dwie części koszuli i podniósłszy narzutę, okrył ją. Później wyjął zza szerokiego, udrapowanego na brzuchu pasa, długi sztylet o wygiętej rękojeści i przeciął więzy na jej nadgarstkach.

Fiora westchnęła z ulgą i roztarła obolałe ciało, po czym wsunęła ramiona pod ciepłe, wełniane okrycie.

- Dziękuję - wyszeptała. - Także za to, co zrobiłeś przed chwilą. Powiesz mi, kim jesteś i jaki...

- Nic nie mów! Spij!

- Jak mogłabym spać w sytuacji, w jakiej się znalazłam? Czy nie rozumiesz...

- Zaśniesz. Dzięki temu.

Wyciągnął z tuniki srebrne pudełeczko, z którego wyjął brązową pigułkę i włożył ją młodej kobiecie do ust. Później wziął stojący w kącie dzbanek z wodą i podał jej do popicia.

- Spij! - powtórzył. - Domingo tu zostanie.

Narkotyk musiał być silny, gdyż ledwie Fiora go połknęła, poczuła, jak się odpręża i pogrąża w całkiem przyjemnym odrętwieniu. Zanim zamknęła oczy, zdążyła zobaczyć, jak Murzyn siada po turecku przy wąskim otworze w ścianie, przez który wpadało świeże powietrze, i przesuwa między palcami paciorki krótkiego różańca z bursztynu.

Kiedy otworzyła oczy po niemożliwym do ocenienia czasie, ciasne pomieszczenie oświetlał poziomy, czerwony promień słońca, zapowiadający zachód. Czarny mężczyzna zniknął i Fiora zobaczyła, że jest sama. Podnosząc się, ujrzała leżące w nogach ubrania i spiesznie się odziała. Była tam koszula i majtki z flandryjskiego płótna całkiem dobrej jakości, granatowa suknia z grubo tkanej wełny z plecionym skórzanym paskiem i sznurowanymi rękawami, wreszcie pończochy i buty, w których rozpoznała te zdjęte poprzedniego dnia, gdy kładła się do łóżka. Daleko było temu strojowi do elegancji, ale Fiora, ubrawszy się, poczuła się lepiej, a przede wszystkim bezpieczniej. Welon na głowie i obszerna czarna peleryna z kapturem dopełniały stroju. Na razie odłożyła ją na bok i podeszła do otworu w ścianie, skąd dobywało się światło, aby odetchnąć ciepłym powietrzem, który już niósł zapach morza.

Barka nadal płynęła niesiona prądem rzeki i popychana długimi wiosłami, których regularny chlupot mogła dosłyszeć. Na wysokości jej wzroku powoli przesuwał się brzeg porośnięty wysoką trawą i trzciną. Był zupełnie blisko i Fiorę ogarnęła nieodparta ochota, by go dotknąć, by na niego wyjść. Musi znaleźć jakiś sposób, żeby opuścić łódź i uciec tym nieznanym wrogom, którzy uprowadzali ją Bóg wie dokąd. Może do Afryki? Ten mężczyzna wczoraj mówił o karace oczekującej w Nantes, a Domingo powiedział, że Fiora jest warta dużo złota. Czy to możliwe, że ci ludzie porwali ją, aby sprzedać jako niewolnicę jakiemuś Saracenowi?

Aby ocenić swoje szanse, podeszła do drzwi. Były oczywiście zamknięte na klucz, ale nie wyglądały na szczególnie solidne. Robiły wrażenie nietrwałych, nieco chwiejnych, jakby wisiały na jednym zawiasie. Może dałaby radę nieco je unieść, wsuwając jakiś długi i cienki przedmiot między skrzydło a futrynę? I Fiora rozpoczęła szczegółowe oględziny swego więzienia w nadziei na znalezienie czegoś, czym mogłaby się posłużyć, gdy zapadnie noc.

Oczywiście nie wiedziała, dokąd prowadzą te drzwi i co za nimi znajdzie. Fałszywy kupiec mówił o dziesięciu ludziach, ale Fiora potrzebowała jakiegokolwiek działania, które pozwoliłoby mieć nadzieję na szybkie uwolnienie i uchroniło ją przed ponownym pogrążeniem się w rozpaczy.

Ramę łóżka przytrzymywały płaskie żelazne zawiasy, z których jeden był obluzowany. Fiora, klęcząc, usiłowała go oderwać, kiedy głęboki bas Dominga zerwał ją na równe nogi. Mimo swego wzrostu i wagi Murzyn wszedł do kabiny, nie robiąc więcej hałasu niż kot.

- Niszczysz sobie na darmo ręce, młoda damo! Nie masz najmniejszej szansy, by nam uciec. Lepiej zjedz to, co ci przynosi Domingo!

Trzymał miskę, z której wydobywał się zapach gorącego mięsa i korzeni, co przypomniało Fiorze, że jest głodna. Posłusznie usiadła na łóżku, przyjęła przyniesioną miseczkę i nie dając się prosić, pochłonęła zawarty w niej gulasz z mięsa i rzepy. Potem wypiła duszkiem kubek wina, co do końca przywróciło jej siły i wolę walki, którą uważała za bezpowrotnie utraconą, gdy przytłaczał ją ból i wyrzuty sumienia. Spojrzała więc na czarnego olbrzyma, który jej się przyglądał:

- Czy mogłabym w końcu zadać kilka pytań? - powiedziała.

- Co chcesz wiedzieć?

- Po pierwsze, kim jesteś?

- Nikim. Nazywają mnie Domingo, to wszystko.

- To w istocie niewiele. Ten człowiek w nocy, ten, który nosił maskę białego ptaka i któremu przeszkodziłeś w... Jak się nazywa?

- Sam ci to powie, jeśli uzna za właściwe. Domingo może powiedzieć tylko, że to on jest szefem.

Przypominając sobie, w jaki sposób Domingo wyrzucił go z kabiny, Fiora pomyślała, że to jakiś dziwny szef, ale czując, że niczego więcej o tym się nie dowie, zmieniła temat.

- Dlaczego mnie porwaliście? Dokąd mnie wieziecie? Murzyn potrząsnął owiniętą turbanem głową, wzruszył ramionami w geście niemocy, ale nic nie odpowiedział. Zabrawszy naczynia, skierował się do drzwi. Dopiero, kiedy miał już wyjść, szepnął:

- Jeśli będzie ci to chciał powiedzieć, to powie. A teraz odpocznij!

- Dosyć odpoczywałam! - zawołała Fiora, która zaczynała tracić cierpliwość.

- Powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć!

- Nie radzę mówić: chcę!

Mijały godziny, które Fiorze niemającej żadnego sposobu, żeby je mierzyć, zdawały się ciągnąć bez końca. Zapadł wieczór, potem noc. Przyklejona do wąskiego okna widziała, jak wybrzeże się oddala, pewnie dlatego, że rzeka stawała się coraz szersza. Woń szlamu górowała teraz nad zapachem wody. Od czasu do czasu słychać było jakieś głosy, ale odzywały się w nieznanym języku. W końcu zmęczona Fiora wróciła na swoje posłanie, gdzie zwinęła się w kłębek i nakryła peleryną. Nie miała pojęcia, gdzie znajduje się to miasto Nantes, w którym czekał na nich statek pełnomorski. Przypuszczała jedynie - i słusznie! - że jest to port i że z tego powodu znajdzie się już nie na ziemiach króla Francji, lecz księcia Bretanii. To oznaczało, że pomoc stanie się coraz trudniejsza, jeśli nie wręcz niemożliwa.

Krótko przed świtem Domingo przyszedł ją obudzić. Barka przestała posuwać się do przodu, trochę dryfowała. W świetle świecy Fiora ujrzała, że otwór w jej więzieniu został zatkany drewnianym czopem tak przyciętym, by dokładnie się w niego wpasował.

- Jesteśmy w Nantes? - zapytała.

- Nie zadawaj pytań. Muszę ci zawiązać oczy, a potem cię przeniosę.

Nie było najmniejszego sposobu, by się przeciwstawić, jako że układ sił wypadał zdecydowanie na jej niekorzyść. Fiora pozwoliła sobie zawiązać oczy, a później poczuła się unoszona w górę i niesiona jak zwykła paczka. Przez materiał opaski dotarło do niej niewyraźne światło i ciepło pochodni. Usłyszała kilka głosów, nadal używających tego nieznanego języka, a wśród nich głos fałszywego kupca. Z intonacji wywnioskowała, że wydaje rozkazy.

Podróż trwała jakiś czas. Fiora poczuła, że położono ją w łodzi, której wiosła nieco skrzypiały. Potem Domingo znów ją podniósł, ale zamiast trzymać na rękach, co było względnie wygodne, zarzucił ją sobie na ramię jak worek ziarna i w ten sposób wszedł po drabinie, która musiała być przymocowana do burty statku. Do woni stęchlizny dołączył teraz zapach wilgotnego drewna i smoły. Rozległ się odgłos kroków na deskach pokładu, później na schodach, skrzypnięcie otwieranych drzwi i wreszcie Fiora została położona na jakimś materacu czy poduszkach, które wydały jej się dosyć miękkie w porównaniu z siennikiem, w którym przez płótno przebijały źdźbła słomy. Miała nadzieję, że Domingo zdejmie jej opaskę, ale zamiast tego starannie związał jej ręce i nogi.

Zaprotestowała:

- Dlaczego mnie wiążesz? Nie broniłam się przecież i nie krzyczałam!

- Rzeczywiście. Powiesz Domingowi, jeśli ściśnie za mocno, ale nie obawiaj się, to nie potrwa długo. Tylko tyle, żeby statek wystarczająco oddalił się od lądu. Domingo przyjdzie cię uwolnić i przyniesie ci coś do jedzenia.

- To może długo potrwać. Kiedy odpływamy?

- Wkrótce. Jest przypływ! Leż spokojnie. Domingo zostanie przed drzwiami.

Pozostawszy sama, Fiora mimo polecenia wielkiego Murzyna wygięła ciało, próbując się uwolnić. Nie było to łatwe, gdyż ręce miała związane za plecami i choć Domingo nie zacisnął więzów zbyt mocno, były one solidne i fachowe, i im bardziej Fiora ciągnęła, tym zdawały się ściślejsze. Jednak w trakcie tych prób opaska ześliznęła jej się z oczu i choć nie zostawiono jej światła, zobaczyła, że znajduje się, tak jak przypuszczała, w rufówce karaki.

Ten typ statku nie był nieznany młodej kobiecie. Dwa żaglowce jej ojca, „Santa Maria del Fiore" i „Santa Magdalena", były statkami tego samego typu, a ona zbyt często je odwiedzała, by nie poznać dokładnie ich konstrukcji. Wiedziała, że te statki, z których wiele budowanych było w Genui i Wenecji, posiadały dwa pokłady i dwie kabiny, na manierę okrętów starorzymskich. Tylna, nieco tylko wyższa od przedniej, zawierała pomieszczenia kapitana i znaczniejszych pasażerów. To właśnie na pokładzie takiego okrętu ją umieszczono, a ona wiedziała, jak otwiera się okienko o małych szybkach oprawionych w ołów, które wychodziło ponad sterem. Gdyby udało jej się uwolnić, mimo wysokości mogłaby rzucić się do wody i odpłynąć na tyle daleko w kierunku portu, by nie można jej było wyłowić. Reszta zależałaby od szczęścia...

Jej szczupłe ciało miało całą gibkość młodości, udało jej się więc, co prawda nie bez problemów, przełożyć tułów i nogi przez obręcz utworzoną z ramion, po czym, podniósłszy ręce na wysokość ust, zaatakowała więzy zębami. Wstawał dzień i rozjaśniał szarością okienko. Na pokładach słychać było tupot bosych stóp załogi szykującej się do manewrów. Rozległo się długie skrzypienie kabestanu. Statek kołysał się pod naciskiem przypływu i szarpał się na kotwicy jak pies na łańcuchu. Słychać było kolejne komendy, wywrzaskiwane na całe gardło po włosku. Fiora podwoiła wysiłki i musiała powstrzymać okrzyk radości, kiedy wreszcie więzy ustąpiły. Uwolnienie nóg było kwestią kilku chwil i zeskoczywszy z koi, podbiegła do okna, starając się podnieść haczyk, niestety nieco zardzewiały, którym było zamknięte. W dole zobaczyła szarą wodę, a dalej las masztów, za którymi wznosiły się spiczaste dachy domów, dzwonnice kościołów i wieże potężnego zamku.

Fiora denerwowała się. Bliskość wolności czyniła ją niezdarną. Statek, zdawała sobie z tego sprawę, był w trakcie opuszczania kotwicowiska. Trzeba było działać szybko. Zdzierała sobie skórę na chropowatej powierzchni metalu... aż nagle drzwi się otworzyły i pojawił się Domingo. Z zadziwiającą u człowieka jego postury szybkością dopadł młodej kobiety, obezwładnił ją i zaniósł z powrotem na koję, w pośpiechu związując jej z powrotem ręce.

- Zwariowałaś! Szef tu idzie. Jakby cię przyłapał przed Domingiem...

Nie dokończył. Zrozumiała i przypomniawszy sobie groźby miotane przez mężczyznę, poddała się bez walki. Okazja przepadła. Lepiej było uzbroić się w cierpliwość, poczekać może na bardziej sprzyjające okoliczności. Cierpliwość! Ta cnota nad cnotami, którą Demetrios, jej stary przyjaciel, tak często wysławiał! Czuła się zmęczona jak po długim biegu, toteż kiedy podłoga zadźwięczała pod okutymi żelazem obcasami jej porywacza, była absolutnie spokojna i nieruchoma.

Stanął przed nią, przybierając dumną pozę, z rozstawionymi nogami i rękami zaczepionym o szeroki skórzany pas, z aroganckim zadowoleniem drania, któremu udał się podstęp. Fiora zastanawiała się przez chwilę, czy znów będzie musiała odpierać jego atak, ale Domingo wydawał się zdecydowany nie opuszczać pomieszczenia i trwał u jej boku jak olbrzymi pies stróżujący. To do niego najpierw zwrócił się mężczyzna:

- Dobra robota. Dzięki tobie jesteśmy bezpieczni na tym statku, a nasza piękna więźniarka nie ma już najmniejszej szansy na ucieczkę. Możesz ją rozwiązać. A potem zostawisz nas samych.

Wielki Murzyn bez słowa oswobodził Fiorę z więzów, ale ponownie stanął u wezgłowia koi z miną tak zdecydowaną, że nie pozostawiała najmniejszej wątpliwości co do jego determinacji. Drugi mężczyzna się skrzywił.

- No i? Nie słyszałeś? Powiedziałem, żebyś zostawił nas samych!

- Nie. Domingo został wysłany z tobą tylko po to, by czuwać nad więźniarką. Musi za nią odpowiadać. Domingo czuwa i będzie czuwać.

- Ale czy wreszcie - zbuntowała się Fiora, która odzyskawszy swobodę ruchów, czuła się dużo silniejsza - powiesz mi, dokąd mnie zabierasz? Ten człowiek powiedział wczoraj, że jestem warta dużo złota. Kto ma dać to złoto? Mam nadzieję, że nie masz zamiaru oddać mnie jakiemuś saraceńskiemu piratowi?

- Bądź spokojna! Ci ludzie nie są wystarczająco bogaci, a prawdą jest, że jesteś wiele warta.

- A więc kto? Dla kogo Domingo czuwa nade mną? Przed kim ma za mnie odpowiadać?

- Przed papieżem!

Fiora uznała, że to dowcip i wzruszyła ramionami:

- To nie jest zabawne! Odpowiedz mi poważnie. Co ryzykujesz?

- Ale przecież odpowiadam poważnie.

- W takim razie kłamiesz! Papież mieszka w Rzymie. Gdybyś tam mnie zabierał, to w tej chwili powinnam leżeć związana w jakiejś lektyce lub wozie w drodze do Marsylii czy innego portu na wybrzeżu śródziemnomorskim.

Tymczasem moja wiedza geograficzna jest wystarczająca, bym wiedziała, że płyniemy po oceanie.

- Do licha! Uczona jesteś. No więc, moja droga, jednak płyniemy do Rzymu. Podróż wokół Hiszpanii jest bez wątpienia dłuższa, ale bezpieczniejsza. Na tej karace nie musimy obawiać się straży króla Ludwika. Na lądzie ryzykowalibyśmy zostawienie śladów. Tu nie. Tak czy inaczej, Jego Świątobliwości się nie spieszy. Powiedział mi: „Gian-Battista, masz tyle czasu, ile chcesz, bylebyś dobrze wykonał swoją misję. Jeśli wrócisz przed końcem roku, będziemy zadowoleni".

Oszołomiona Fiora nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- Papież! - powtórzyła. - Ale czego papież może chcieć ode mnie? Jesteś pewien, że się nie mylisz?

- Całkowicie pewien. Przecież nazywasz się Fiora Beltrami? Twój przyjaciel, Nardi, którego odwiedziliśmy w Paryżu, zapewnił nas o tym z całą mocą, kiedy go... przekonaliśmy, by powiedział, gdzie się ukrywasz.

Fiora poczuła, jak wzdłuż kręgosłupa spływa jej nieprzyjemna, lodowata strużka. Ten nędznik położył taki nacisk na słowo „przekonaliśmy", że ją przeraził.

- Nie ukrywałam się, ale jednak jestem zdziwiona, że Agnolo Nardi wam się zwierzał.

- Wcale nie był do tego usposobiony. Pozwolił sobie nawet trochę przypiec podeszwy stóp. O, nie martw się! Wpadliśmy na znacznie lepszy pomysł, zagroziwszy, że to samo spotka jego żonę. Od razu zrobił się bardziej rozmowny! No i oczywiście pilnowaliśmy, żeby nikt cię nie zawiadomił. Dzięki temu miałem przyjemność poznać cię w Tours.

Fiora, napełniona grozą, wykrzywiona z przerażenia i wstrętu, jak pantera skoczyła nędznikowi z pazurami do gardła.

- Ośmieliłeś się zrobić coś takiego! W środku Paryża! Podniosłeś rękę na najlepszego z mężczyzn, na najsłodszą z kobiet! Co z nimi zrobiłeś? Odpowiadaj! Chcę wiedzieć!

Zaskoczony atakiem mężczyzna, dusząc się, ślamazarnie próbował się bronić. Wściekłość zwiększyła dziesięciokrotnie siły młodej kobiety i być może pokonałaby wroga, gdyby Domingo na czas go jej nie wyrwał. Mężczyzna osunął się na ziemię, masując obolałe gardło. Zachrypniętym głosem zasypał młodą kobietę lawiną włoskich przekleństw, na które brawurowo odpowiedziała. Przez chwilę kabina upodobniła się do włoskiego targu, na którym kłótnie są chlebem powszednim. Fiora, nieco zdziwiona tym obrazowym słownictwem, które samo przychodziło jej do głowy, poczuła się florentynką do szpiku kości i Domingo miał dużo kłopotów, by przeszkodzić przeciwnikom w powtórnym zwarciu.

- Słowo daję! - wrzasnął Gian-Battista. - Czy ktoś kiedyś widział podobną megierę? Nawet pantera nie byłaby tak wredna!

- Ośmielasz się mówić, że ja jestem wredna, ty parszywy sutenerze? Masz mi natychmiast powiedzieć, co się stało z moimi przyjaciółmi!

- Czują się równie dobrze, jak ty i ja, może nawet lepiej niż ja. Kiedy tylko dowiedziałem się tego, na czym mi zależało, przestali mnie interesować. Możesz być spokojna, będą mogli nadal okradać klientów. Zaś co do ciebie... ciesz się, że nie wysyłam cię na dno ładowni. Zostaniesz z nią, Domingo! Jeśli uda jej się uciec, bądź pewien, że rozwalę ci ten czarny łeb, nawet jeśli papież uważa go za cenny. A teraz mam was obojga dosyć.

Wyszedł, lekko się chwiejąc, ku wielkiej, choć przejściowej satysfakcji więźniarki, którą ponownie natychmiast opanował niepokój. Czego mógł od niej chcieć „wikariusz Chrystusa"? Niczego szczególnie dobrego, obawiała się. Obróciła wniwecz jego plany względem Florencji i odesłała w żelaznej klatce człowieka, któremu Sykstus IV zlecił zasztyletowanie króla Francji. Z pewnością nie zadał sobie trudu porwania jej, by obsypać ją kwiatami. Może czas trwania tej podróży był równy temu, który pozostał jej do życia? Jakiej innej zemsty poza śmiercią mógłby dokonać papież?

Nagle Fiora poczuła silny atak mdłości. Ciężki statek, który wypłynął na pełne morze, kołysał się wzdłuż i toczył na wysokiej fali atlantyckiej. Młoda kobieta, nagle i niespodziewanie opanowana przez chorobę morską, ledwie znalazła siły, by podjeść do koi i paść na posłanie.

Domingo, przekonany, że w takim stanie Fiora nie ruszy nawet palcem, wyszedł po wodę.

Загрузка...