Robert Sheckley Humory

Alistair Crompton był stereotypem i budziło to jego głęboką niechęć. Nie mógł jednak nic na to poradzić. Czy mu się podobało, czy nie, jego osobowość była monolityczna, pragnienia przewidywalne, a obawy oczywiste dla wszystkich. Co gorsza, jego somatotyp dopasował się do osobowości z nieludzką wręcz perfekcją.

Crompton był średniego wzrostu, rażąco szczupły, miał ostry nos i wąskie wargi. Linia włosów cofała mu się coraz dalej od czoła, nosił wypukłe okulary, jego oczy były szkliste, a zarost rzadki. Wyglądał jak urzędnik. I był urzędnikiem.

Spoglądając na niego każdy mógł powiedzieć, że ten człowiek jest przeciętny, małostkowy, ostrożny, nerwowy, purytański, zawzięty, popędliwy, oględny i tłumiący odruchy. Dickens przedstawiłby go zapewne jako osobnika rozsadzanego poczuciem własnej ważności, siedzącego na wysokim stołku i gryzmolącego w księgach handlowych jakiejś staroświeckiej i szacownej firmy. Lekarz z trzynastego wieku widziałby go jako wcielenie jednego z czterech zasadniczych humorów, które rządzą temperamentem człowieka i których istotę można odnaleźć w podstawowych jakościach: ziemi, powietrzu, ogniu i wodzie. W przypadku Cromptona był to Melancholijny Humor Wody, wywołany przez nadmiar zimnego, ponurego, czarnego rozgoryczenia, wskutek czego miał on skłonności do zachowywania się w sposób opryskliwy i zajmowania się wyłącznie sobą.

Ponadto Crompton był triumfem Lombrose`a i Kretschmera, stanowiącą zamkniętą całość ostrzegawczą opowieścią, rzymską przesadą i smutną farsą na temat człowieczeństwa.

Co gorsza, Crompton zdawał sobie sprawę, w pełni i dokładnie, ze swojej cieniutkiej, nieszczęśliwej, przewidywalnej osobowości; zdawał sobie sprawę, był wściekły z tego powodu, a jednocześnie nie mógł nic z tym zrobić, co najwyżej nienawidzić tych mających dobre intencje lekarzy, którzy ją stworzyli.

Wszędzie wokół siebie zazdrosny Crompton widział ludzi, z całą ich cudowną złożonością i sprzecznościami, nieustannie wymykających się poza stereotypy, jakie społeczeństwo usiłowało im narzucić. Zauważał prostytutki, które nie były dobroduszne; sierżantów wojska czujących wstręt do brutalności; bogaczy nigdy nie dających pieniędzy na cele dobroczynne; Irlandczyków nie lubiących się bić; Greków, którzy nigdy nie widzieli okrętu; Francuzów pozbawionych zmysłu logicznego. Większość przedstawicieli rasy ludzkiej zdawała się wieść życie cudownie bogate i nieprzewidywalne, wybuchając nagle pasją lub reagując dziwnym spokojem, mówiąc jedno, a robiąc coś innego, odrzucając swoją przeszłość, pokonując własne ograniczenia, wprawiając w kłopot psychologów i socjologów i wpędzając psychoanalityków w alkoholizm.

Taki splendor był jednak niedostępny Cromptonowi, którego lekarze obdarli ze złożoności dla ratowania jego zdrowia psychicznego.

Crompton, z przeklętą regularnością robota, przez całe życie każdego dnia pracy punktualnie o dziewiątej zasiadał za biurkiem. O piątej starannie odkładał na bok księgi i wracał do wynajętego pokoju. Tan zjadał skromny posiłek, złożony z nieapetycznej zdrowej żywności, układał trzy pasjanse, rozwiązywał jedną krzyżówkę i kładł się spać na wąskim łóżku. W każdy sobotni wieczór oglądał film w kinie, popychany przez wesołych i nieprzewidywalnych nastolatków. Niedziele i dni świąteczne przeznaczał na studiowanie geometrii euklidesowej, ponieważ Crompton wierzył w samodoskonalenie. A raz w miesiącu szedł chyłkiem do kiosku i kupował magazyn pornograficzny. W zaciszu swojego pokoju rozsmakowywał się w jego zawartości, po czym pod wpływem samoobrzydzenia rwał tego obrzydliwego szmatławca na drobne kawałki.

Crompton zdawał sobie, naturalnie, sprawę z tego, że został przekształcony w stereotyp dla własnego dobra. Usiłował nawet przystosować się do tego. Przez jakiś czas utrzymywał kontakty towarzyskie z innymi chudymi jak szczapa, cienkimi na milimetr osobowościami. Ale ci, których spotykał, byli zadowoleni z siebie, samowystarczalni i nie nadający się do życia towarzyskiego z powodu swojej sztywności.

Byli tacy od urodzenia; inaczej niż Crompton, którego lekarze zmienili w wieku lat jedenastu. Wkrótce doszedł więc do wniosku, że podobne do niego osobowości są dla niego nie do zniesienia; a on sam był nie do zniesienia dla wszystkich innych.

Usilnie starał się przełamać dławiące go ograniczenia osobowości. Przez pewien czas myślał o wyemigrowaniu na Wenus lub Marsa, ale nigdy nie podjął kroków, by zrealizować ten pomysł. Zgłosił się do Nowojorskiego Biura Usług Sercowych, które zorganizowało mu randkę. Crompton poszedł na spotkanie ze swoją nieznajomą ukochaną przed kinem Loew`s Jupiter, z goździkiem wpiętym w klapę. Ale o przecznicę przed wyznaczonym miejscem opanował go taki strach, że był zmuszony wrócić do swojego pokoju. Tej nocy wypełnił sześć łamigłówek i ułożył dziewięć pasjansów dla uspokojenia nerwów; ale nawet ta zmiana nie była trwała.

Mimo usilnych prób Crompton nie mógł wyjść poza wąskie ramy swojego charakteru. Jego wściekłość na siebie i na mających dobre intencje lekarzy narastała, a wraz z nią pogłębiała się jego potrzeba transcendencji.

Pozostał mu tylko jeden sposób uzyskania posiadanej przez innych ludzi zdumiewającej różnorodności możliwych zachowań, sprzeczności, namiętności, człowieczeństwa. Crompton pracował więc i czekał, aż wreszcie ukończył trzydzieści pięć lat. Był to minimalny wiek wymagany przez prawo federalne, do uzyskania zgody na reintegrację osobowości.

W dzień po swoich trzydziestych piątych urodzinach Crompton zrezygnował z posady, wyciągnął swoje starannie gromadzone przez siedemnaście lat pracy oszczędności i poszedł na wizytę do swojego lekarza, zdecydowany odzyskać to, czego go niegdyś pozbawiono.

Stary doktor Berrenger zaprowadził Cromptona do gabinetu, w którym udzielał konsultacji, i podsunął mu wygodne krzesło.

— Dawno cię nie widziałem, chłopcze — powiedział. — Jak się masz!

— Okropnie — odparł Crompton.

— A cóż to ci dolega?

— Moja osobowość.

— Och — Doktor bystrym wzrokiem przyglądał się urzędniczej twarzy Cromptona. — Masz uczucie skrępowania?

— Skrępowania to za mało powiedziane oświadczył stanowczo Crompton. — Jestem maszyna, robotem, zerem…

— Daj spokój — przerwał mu doktor Berrenger. — Na pewno nie jest aż tak źle. Przystosowanie się wymaga czasu…

— Mam już siebie powyżej uszu — oświadczył stanowczo Crompton. — Chcę się zreintegrować.

Doktor patrzył na niego z powątpiewaniem.

— Skończyłem trzydzieści pięć lat — dodał Crompton. — I na mocy ustawy federalnej mam do tego prawo.

— Masz — przyznał doktor Berrenger. — Ale jako twój przyjaciel, a także twój lekarz, Alistairze, z całą mocą odradzałbym ci to.

— Dlaczego?

Stary doktor westchnął i zetknął czubki palców, układając je w kształt wieżyczki.

— Byłoby to dla ciebie niebezpieczne. Niezwykle niebezpieczne. Zapewne wręcz zgubne.

— Ale mam jakąś szansę, prawda?

— Znikomo małą.

— W takim razie żądam należnego mi przywileju reintegracji.

Doktor ponownie westchnął, poszedł do swojej kartoteki i wyjął z niej gruby skoroszyt.

— Cóż — powiedział — przejrzę twój przypadek.

Alistar Crompton, syn Lyle’a i Beth Cromptonów z Amundsenville, urodził się w Marie Byrd Land na Antarktydzie. Ojciec był nadzorcą w kopalniach plutonu Scotta, matka pracowała na pół etatu w małej firmie elektronicznej. Wyniki badań stanu zdrowia psychicznego i fizycznego obojga rodziców były zadowalające. Alistair jako niemowlak przejawiał wszelkie oznaki doskonałej adaptacji postnatalnej.

Przez pierwsze dziewięć lat Alistair wydawał się normalny pod każdym względem, z wyjątkiem pewnej skłonności do markotności, co się jednak często zdarza u dzieci. Poza tym był dociekliwy, agresywny, uczuciowy i beztroski, a pod względem inteligencji znacznie przewyższał poziom przeciętny. W dziesiątym roku życia jego skłonność do melancholii znacząco się nasiliła. Bywały dni, że całymi godzinami siedział na krześle, wpatrując się w coś nieokreślonego. Czasami nie reagował na własne imię.

(Tych „przerw w życiorysie” nie uznano za symptomy choroby. Zlekceważono je, uznając za stany zadumy dziecka o rozbudzonej wyobraźni, z których powinien wyrosnąć w stosownym wieku).

Z upływem czasu białe plamy w życiu Alistaira stawały się coraz częstsze i intensywniejsze. Zaczął także miewać napady złego humoru, na które miejscowy lekarz zapisał mu środki uspokajające. Pewnego dnia, w wieku dziesięciu lat i siedmiu miesięcy Alistair uderzył małą dziewczynkę, bez żadnego określonego powodu. Kiedy się rozpłakała, zaczął ją dusić. Następnie, doszedłszy do wniosku, że przekracza to jego siły, złapał podręcznik szkolny, z poważnym zamiarem roztrzaskania jej głowy. Ktoś dorosły zdołał odciagnąć kopiącego i wrzeszczącego Alistaira na bok. Dziewczynka miała wstrząs mózgu i blisko rok leczono ją w szpitalu.

Pytany, co się stało, Alistair twierdził, że on tego nie zrobił. Musiał to być ktoś inny. Upierał się, że nie mógłby nikogo skrzywdzić, a już z pewnością nie tę dziewczynkę, którą bardzo lubił. Dalsze wypytywania odniosły jedynie taki skutek, że wpadł w stan otępienia, który trwał pięć dni.

Jeszcze wtedy stadium choroby było na tyle wczesne, by Alistair kwalifikował się do wyleczenia, gdyby rozpoznano u niego objawy schizofrenii wirusowej. Nawet u bardzo młodych pacjentów choroba ta ustępuje dzięki natychmiastowemu leczeniu.

W umiarkowanych strefach klimatycznych schizofrenia wirusowa jest endemiczna od wieków i co pewien czas wybucha w postaci epidemii, tak jak epidemie tańca świętego Wita w średniowieczu. Immunolodzy ciągle jeszcze nie wynaleźli szczepionki na ten wirus. Dlatego też zwykła technika polega na natychmiastowym — póki schizoidalne osobowości są jeszcze podatne — całkowitym rozdzieleniu jaźni, wyszukaniu i zachowaniu dominującej i integracji pozostałych za pomocą projektora Mikkletona w biernej substancji, jaką jest durier.

Ciała durierów wytwarza się sztucznie; mają one trwałość około czterdziestu lat. Oczywiście nie są one zdolne do rozmnażania się. Ale prawo federalne zezwala na reintegrację jaźni w wieku trzydziestu pięciu lat. Osobowości zaszczepione w durierze mogą zatem, za zgodą dominującej, zostać z powrotem przejęte przez pierwotne ciało i umysł, przy doskonałych rokowaniach co do reintegracji i całkowitej fuzji…

Naturalnie, jeśli rozdzielenie zostało przeprowadzone we właściwym czasie.

Internista w małym, odległym Amundsenville umiał radzić sobie z odmrożeniami, śnieżną ślepotą, rakiem, obsesyjną melancholią i innymi prostymi schorzeniami, typowymi dla Południowej Strefy Wiecznej Zmarzliny. Nie wiedział natomiast nic o chorobach umiarkowanej strefy klimatycznej.

Alistair został zatrzymany w miejskim szpitalu na dwutygodniową obserwację. Przez pierwszy tydzień był ponury, nieśmiały i nieswój, chwilami wybuchając swoją dawną beztroską. W drugim tygodniu zaczął przejawiać uczucie wyraźnego przywiązania do swojej pielęgniarki, która oświadczyła, że chłopiec zachowuje się idealnie i jest jej ulubieńcem. Pod wpływem jej kojącego, ciepłego stosunku Alistair zaczynał zachowywać się tak, jak dawniej.

W trzynastym dniu pobytu w szpitalu Alistair rozciął pielęgniarce twarz kawałkiem szkła ze zbitej szklanki, po czym desperacko usiłował poderżnąć sobie gardło. Został hospitalizowany z powodu obrażeń cielesnych i popadł w stan katalepsji, którą doktor uznał za zwykły szok. Zalecono mu spokój i odpoczynek, co biorąc pod uwagę okoliczności, było terapią najgorszą z możliwych.

Po dwóch tygodniach otępienia, nacechowanego woskową elastycznością katatonii, choroba znalazła się w szczytowym stadium rozwoju. Rodzice oddali Alistaira do wspaniałej kliniki Rivera w Nowym Jorku. Tam jego przypadek został natychmiast prawidłowo rozpoznany jako schizofrenia wirusowa w stadium zaawansowanym.

Alistair, obecnie jedenastoletni, rzadko nawiązywał kontakt ze światem rzeczywistym; zbyt rzadko, by specjaliści mogli to wykorzystać. Był w niemal ciągłym stanie katatonii, jego schizoidalne osobowości nieodwracalnie się utrwaliły, przebywał w swoim własnym, nieosiągalnym świecie mroku, pośród koszmarów, które stały się jego jedynymi towarzyszami. W tak zaawansowanym stadium szansa na udane przeprowadzenie masowego oddzielenia była niewielka. Bez tego jednak Alistair byłby skazany na spędzenie reszty życia w zakładach, nie odzyskując właściwie świadomości, na zawsze uwięziony w surrealistycznych lochach swojego umysłu.

Jego rodzice wybrali to, co uznali za mniejsze zło, i podpisali dokumenty zezwalające lekarzom na przeprowadzenie spóźnionej i desperackiej próby rozdzielenia.

Alistair został poddany operacji w wieku jedenastu lat i jednego miesiąca. Wprowadzono go w stan głębokiej synthohipnozy i wywołano jego trzy oddzielne osobowości. Doktorzy porozmawiali z nimi i dokonali wyboru. Dwie osobowości zostały przeniesione do ciał durierów. Trzecią, uznaną za najodpowiedniejszą, pozostawiono w ciele oryginalnym. Wszystkie trzy osobowości dobrze zniosły traumę i operację oceniono jako ograniczony sukces.

Prowadzący zabieg neurohipnotyk, dr Vlacjeck, zanotował w sprawozdaniu, że trzy osobowości, wszystkie niepełne, nie powinny żywić nadziei na udaną reintegrację w wieku trzydziestu pięciu lat. Operacja odbyła się zbyt późno i osobowości utraciły istotną zdolność łączenia cech charakterystycznych i sympatii, innymi słowy — swoją zasadniczą wspólnotę. Toteż dr Vlacjeck nalegał, aby zrzekły się prawa do reintegracji i żyły własnym życiem, najlepiej jak potrafią, niezależnie od siebie.

Oba duriery otrzymały imiona i nazwiska, po czym zostały wysłane do rodzin zastępczych, jeden na Marsa, a drugi na Wenus. Lekarze życzyli im wszystkiego najlepszego, ale spodziewali się po nich bardzo mało.

Alistair Crompton, dominująca osobowość w ciele oryginalnym, wyzdrowiał po operacji, ale brakowało mu istotnych dwóch trzecich jego „ja”, które odeszły wraz z odszczepionymi osobowościami. Określone atrybuty człowieczeństwa, emocje i możliwości zostały z niego wyeliminowane i nie miał ich już nigdy odzyskać ani zastąpić innymi.

Crompton rósł i rozwijał swoje jedyne, jakie posiadał, cechy indywidualne: poczucie obowiązku, schludność, wytrwałość i rozwagę. Nieunikniony nadmiar tych wartości przemienił go w stereotyp, monolityczną osobowość świadomą swoich braków i namiętnie pragnącą dopełnienia, fuzji, reintegracji…

— A więc tak to właśnie wygląda, Alistairze powiedział dr Berrenger, zamykając skoroszyt. — Dr Vlacjeck z całą mocą odradza reintegrację. I przykro mi to powiedzieć, ale w pełni się z nim zgadzam.

— To moja jedyna szansa — upierał się Crompton.

— To nie jest żadna szansa — odparł dr Berrenger. — Możesz przyjąć osobowości, ale brak ci stabilności, aby utrzymać je pod kontrolą, aby dokonać fuzji. Alistairze, uratowaliśmy cię przed schizofrenią wirusową, ale nadal jesteś podatny na tę chorobę. Spróbuj tylko się zreintegrować, a przekonasz się, że zamierzasz prostą drogą ku schizofrenii funkcjonalnej, i to już na zawsze!

— Innym się udało — nalegał Crompton.

— Oczywiście. Wielu innym. Ale im wszystkim robiono operacje we właściwym czasie, zanim części schizoidalne stwardniały.

— A jednak muszę zaryzykować. Żądam podania mi nazwisk i adresów moich durierów.

— Czy ty słuchasz, co do ciebie mówię? Wszelkie próby reintegracji oznaczają dla ciebie chorobę umysłową albo coś jeszcze gorszego. Jako twój lekarz nie mogę…

— Proszę podać mi adresy — zażądał zimno Crompton. — To mój przywilej z mocy prawa. Czuję się wystarczająco stabilny, aby utrzymać w ryzach pozostałe człony mojej osobowości. A kiedy zostaną odpowiednio podporządkowane, nastąpi ich fuzja. Staniemy się jedną, funkcjonalną całością. I wtedy będę istotą w pełni ludzką.

— Nie wiem, jacy są ci pozostali Cromptonowie — powiedział lekarz. — Uważasz siebie za niewystarczającego? Alistairze, ty jesteś jeszcze najlepszy ze wszystkich!

— Nie obchodzi mnie, jacy oni są. Są częścią mnie. Proszę o nazwiska i adresy.

Kręcąc z niezadowoleniem głową doktor napisał je na kawałku papieru i podał Cromptonowi.

— Alistairze, twój zamiar praktycznie nie ma szansy na powodzenie. Błagam cię, żebyś rozważył…

— Dziękuję, doktorze Berrenger — przerwał mu Crompton, skłonił się lekko i wyszedł.

Natychmiast po wyjściu z biura znikła pewność siebie Cromptona. Nie odważył się ujawnić swojego lęku doktorowi Berrengerowi; ten mający dobre intencje staruszek z pewnością odwiódłby go od zamiaru reintegracji. Ale teraz, kiedy miał w kieszeni nazwiska i wiedział, że ponosi pełną odpowiedzialność, Crompton poczuł, jak ogarnia go niepokój. Dostał napadu drżączki. Udało mu się opanować ją na tyle, by dojechać taksówką do swojego wynajętego pokoju, gdzie mógł rzucić się na łóżko.

Leżał przez godzinę, trzymając się zagłówka jak tonący deski, a jego ciałem targały spazmy niepokoju. Wreszcie napad minął. Wkrótce był w stanie na tyle kontrolować ręce, że mógł popatrzeć na kartkę, którą dał mu doktor.

Pierwsze nazwisko brzmiało: Edgar Loomis, z Elderbergu na Marsie. Drugie — Dan Stack z East Marsh na Wenus. To wszystko, co doktor zapisał.

Jakie były te ucieleśnione części jego osobowości? Jakie nastroje, jakiego kształtu stereotypy przybrały te odcięte od niego segmenty?

Nie było o tym na kartce ani słowa. Będzie musiał sam pojechać i sprawdzić.

Rozłożył pasjansa i rozważał ryzyko. Jego pierwotny, schizoidalny umysł przejawiał wyraźną manię zabójczą. Czy po dokonaniu fuzji byłoby lepiej — zakładając, że fuzja jest możliwa? Czy ma prawo narzucać światu potencjalnego potwora? Czy to mądre z jego strony, że chce zrobić krok, który, jak wie, niesie ze sobą poważną groźbę choroby umysłowej, katatonii, a nawet śmierci?

Myślał o tym do późna w nocy. W końcu jego wrodzona ostrożność wygrała. Złożył starannie kartkę i schował ją do szuflady. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnął reintegracji, niebezpieczeństwo było po prostu zbyt duże. Jego obecna egzystencja wydała mu się korzystniejsza niż szaleństwo.

Następnego dnia wyszedł z domu i znalazł sobie pracę urzędnika w staroświeckiej i szacownej firmie.

Natychmiast jego nawyki zawładnęły nim na nowo. Z nieomylną dokładnością robota każdego ranka punktualnie o dziewiątej zasiadał za biurkiem, a o piątej wychodził i wracał do swojego pokoju, zjadał nieapetyczną, zdrową żywność, układał trzy pasjanse, rozwiązywał krzyżówkę i kładł się spać. Ponownie w sobotnie wieczory szedł do kina, studiował geometrię w niedziele i raz w miesiącu kupował, czytał, a następnie niszczył czasopismo pornograficzne.

Jego niechęć do samego siebie narastała. Zaczął zbierać znaczki pocztowe, ale po krótkim czasie odechciało mu się; wstąpił do Gminnego Klubu Szczęścia, ale wyszedł w trakcie pierwszego, sztywnego i pełnego zakłopotania wieczorku tanecznego; próbował nauczyć się grać w szachy, ale zrezygnował. Nie mógł pozbyć się swoich ograniczeń w ten sposób.

Wokół siebie widział nieskończone bogactwo i różnorodność sprzeczności, będących immanentną cechą ludzi. Miał przed sobą ucztę życia, w której nie mógł uczestniczyć. Nawiedzała go wizja spędzenia kolejnych dwudziestu lat na monotonnym, niczym nie urozmaiconym życiu urzędnika; trzydziestu lat, czterdziestu lat bez żadnej przerwy, bez nadziei, póki śmierć go nie odmieni.

Przez sześć miesięcy Crompton rozmyślał nad tym, po swojemu, metodycznie. W końcu doszedł do wniosku, że woli jednak szaleństwo niż dotychczasową egzystencję.

Zrezygnował więc z pracy i ponownie wyjął z konta starannie gromadzone oszczędności. Tym razem kupił bilet drugiej klasy na Marsa, z zamiarem odszukania Edgara Loomisa z Elderbergu.

Uzbrojony w grubą książkę z krzyżówkami Crompton udał się o wyznaczonej porze do portu kosmicznego Idlewild, dzielnie zniósł lot z przeciążeniem do Stacji Trzeciej, tam przesiadł się na wahadłowiec kursujący między Lockheed a Lackawanna, którym dostał się do Punktu Wymiany. Skoczkiem przeleciał do Stacji Pierwszej na Marsie, przeszedł przez kontrolę celną, paszportową i zdrowotną, po czym wahadłowcem udał się do Port Newton. Odczekał tam trwający trzy dni okres aklimatyzacyjny, nauczył się używać zamontowanych na brzuchu pomocniczych płuc, ze stoickim spokojem zniósł dodatkowy zastrzyk zwiększający odporność i w końcu otrzymał wizę turystyczną, ważną na obszarze całego Marsa. Uzbrojony w ten dokument pojechał koleją błyskawiczną do Elderbergu, leżącego w pobliżu bieguna południowego na Marsie.

Kolej błyskawiczna pełzła przez płaskie, monotonne równiny Marsa, obok niskich szarych krzaków walczących o życie w zimnym, rozrzedzonym powietrzu, przez bagniste regiony bladozielonej tundry. Przez cały ten czas Crompton rozwiązywał krzyżówki. Na moment przerwał i z zainteresowaniem wyjrzał przez okno, gdy konduktor obwieścił, że przekraczają Wielki Kanał. Było to jednak tylko płytkie zagłębienie, w którym mieściło się łożysko wyschłej rzeki. Rośliny porastające błotniste dno miały ciemnozielony, niemal czarny kolor. Crompton oderwał wzrok i wrócił do swoich krzyżówek.

Jechali przez Pomarańczową Pustynię i zatrzymywali się na małych stacyjkach, gdzie brodaci, ubrani w kapelusze z szerokim rondem imigranci podjeżdżali po koncentraty witaminowe i zmikrofilmowane egzemplarze. Sunday Timesa. Aż w końcu dotarli do przedmieść Elderbergu.

Miasto to spełniało lokalnego ośrodka wszelkiej działalności górniczej i rolniczej na biegunie południowym. Było to również uzdrowisko dla bogaczy, którzy przyjeżdżali tu zażywać kąpieli w Łaźniach Długowieczności, jak i dla urozmaicenia sobie życia. Region, podgrzany dzięki aktywności wulkanicznej do dwudziestu stopni Celsjusza, był najcieplejszym miejscem na Marsie. Mieszkańcy zazwyczaj nazywali go Tropikiem.

Crompton zameldował się w małym motelu, poczym przyłączył się do tłumu kolorowo ubranych mężczyzn i kobiet, którzy spacerowali po malowniczych, nieruchomych chodnikach Eldelbergu. Gapił się, oniemiały, na wystawy sklepów, w których sprzedawano Prawdziwe Okazy Sztuki Wymarłej Rasy Marsjan, zaglądał do kasyn, nowo otwartych koktajlbarów i błyszczących restauracji. Podskoczył jak oparzony, kiedy zagadnęła go wymalowana młoda kobieta, zapraszając do Domu Mamy Teele, gdzie dzięki małej sile ciążenia wszystko co dobre staje się jeszcze lepsze. Odepchnął ją od siebie, i jeszcze kilkanaście takich jak ona, po czym usiadł w parku, aby zebrać myśli.

Wokół niego rozciągał się Elderberg, nasycony uciechami, krzykliwie występny, jak wymalowana Jezabel. Crompton pogardliwie wydął usta. A jednak mimo iż unikał patrzenia na to wszystko, a jego nozdrza niechętnie wciągały zepsute powietrze tego miasta, gdzieś w głębi niego tliła się tęsknota za ludzkim występkiem, stanowiącym alternatywę dla jego obecnej, bezbarwnej i sterylnej egzystencji.

Ale niestety Elderberg nie był ani trochę skuteczniejszy od Nowego Jorku, jeśli chodzi o skłonienie Cromptona do rozpusty czy uciech. Zapewne Loomis uzupełni brakujący element jego osobowości.

Poszukiwania Loomisa rozpoczął Crompton od hoteli, które ułożył sobie w alfabetycznym porządku. W pierwszych trzech recepcjoniści stwierdzili, że nie mają pojęcia, gdzie przebywa Loomis, a gdyby się przypadkiem znalazł pozostaje do załatwienia drobna sprawa nie zapłaconych rachunków. W czwartym zgłoszono przypuszczenie, że być może przyłączył się do tłumów, które wyruszyły na poszukiwania minerałów na Górze Siodłowej. W piątym hotelu, niedawno otwartym, w ogóle nie słyszano o Loomisie. W szóstym wyzywająco ubrana młoda kobieta roześmiała się, jakby nieco histerycznie, kiedy usłyszała nazwisko Loomisa, ale odmówiła udzielenia jakichkolwiek informacji.

W siódmym hotelu recepcjonista poinformował Cromptona, że Loomis zajmuje apartament numer 314. Wprawdzie nie ma go teraz u siebie, ale zapewne można go zastać w barze Czerwona Planeta.

Crompton spytał o drogę, po czym z gwałtownie bijącym sercem udał się w stronę starszej części Elderbergu.

Tu hotele były przybrudzone i podniszczone, farba złuszczała się, a na plastyk nosił ślady sezonowych burz piaskowych. Sale hazardu tłoczyły się jedna przy drugiej, a z dancingów dobiegał radosny gwar zarówno w południe jak i o północy. To tutaj właśnie turyści przyjeżdżający z wycieczkami krążyli grupkami z kamerami i magnetofonami w poszukiwaniu miejscowego kolorytu, w nadziei, żc natkną się z odległości bezpiecznej, umożliwiającej jednak filmowanie na scenki niegodziwej uciechy, które spowodowały nazwanie Elderbergu przez jego gorliwych zwolenników Niniwą Trzech Planet. Były tu także sklepy safari, sprzedające wyposażenie dla turystów, którzy zamierzają opuścić się w głąb słynnych Pieczar Xanadu lub udać się na długą wyprawę pojazdami piaskoodpornymi do Diabelskiego Skrętu. I to tu znajdował się cieszący się złą sławą Sklep Marzeń, handlujący wszelkimi znanymi ludziom narkotykami, nadal otwarty, mimo licznych prób zamknięcia go podejmowanych przez aparat państwowy. A na chodnikach handlarze sprzedawali kawałki rzeźb, wykonanych rzekomo przez Marsjan w kamieniu, a także wszelkie inne towary, jakich można sobie zażyczyć.

Crompton odnalazł bar Czerwona Planeta, wszedł do środka i przez chwilę czekał, aż źrenice mu się akomodują i zacznie widzieć w gęstej mgle dymu tytoniowego i haszyszu. Spojrzał na turystów w kolorowych koszulach, stojących przy długim barze, przyjrzał się szybko rozmawiającym między sobą przewodnikom i ponurym górnikom skalnym. Rozejrzał się także po stolikach do gier hazardowych, przy których siedziały szczebioczące kobietki i ich mężczyźni, pyszniący się lekko pomarańczową marsjańską opalenizną, której, jak powiadają, nabywa się dopiero po miesiącu regularnego opalania.

Wtem zobaczył Loomisa.

Siedział przy stoliku do faraona, w towarzystwie okazałej blondynki, która na pierwszy rzut oka miała około trzydziestki, na drugi — około czterdziestki, a po dokładniejszym przyjrzeniu się wyglądała zapewne na jakieś czterdzieści pięć lat. Grała zawzięcie, a Loomis obserwował ją z pełnym rozbawienia uśmiechem.

Był wysoki i smukły. Włosy, mysiego koloru, gładko zaczesane do tyłu, przylegały do wąskiej czaszki. Niezbyt wybredna kobieta mogłaby go uznać za przystojnego.

Nie przypominał Cromptona, ale istniało między nimi pewne pokrewieństwo, wzajemny pociąg, natychmiast wyczuwalne rozpoznanie, które występuje u wszystkich oddzielonych od siebie osobowości. Umysł przemawia do drugiego umysłu, części domagają się scalenia z niemal telepatyczną intensywnością. Loomis, wyczuwając to, uniósł głowę i spojrzał Cromptonowi prosto w oczy.

Crompton ruszył w jego stronę. Loomis szepnął coś blondynce i wstał od stolika. Spotkali się w pół drogi.

— Kim jesteś? — spytał Loomis.

— Alistair Crompton. A ty jesteś Loomis, prawda? Ja posiadam oryginalne ciało i… wiesz, o czym mówię?

— Tak, oczywiście. Myślałem nawet o tym, czy się zjawisz. Hmm. — Obejrzał Cromptona od góry do dołu i nie wydawał się szczególnie zadowolony z tego, co zobaczył.

— No dobra — stwierdził — pójdziemy do mojego apartamentu i pogadamy. Załatwimy to od ręki.

Jeszcze raz spojrzał na Cromptona, z nieukrywanym niesmakiem, i wyprowadził go z baru.

Apartament Loomisa był ósmym cudem świata. Crompton o finały włos byłby się przewrócił, gdy jego stopy zapadły się w długowłosym, wschodnim dywanie. Złotawe światło było przyciemnione, a na ścianach i suficie wiły się w tańcu cienie, przemieniające się nieustannie i o różnej intensywności. Raz przypominały kształtem tulących się do siebie, przenikających się wzajemnie ludzi, potem stawały się zwierzętami rozrastającymi się nagle w plamy jakby wyjęte z dziecięcych, koszmarnych snów i nikły na mozaice sufitu. Crompton słyszał wprawdzie o pieśniach cieni, ale nigdy przedtem ich nie widział.

— To taki dość kiepski, krótki utwór, zatytułowany „Zstąpienie do Kartherum” — powiedział Loomis. — Jak ci się to podoba?

— To jest… imponujące — odparł Crompton. — Takie coś trusi być chyba okropnie drogie.

— Nie przeczę — stwierdził beztrosko Loomis. — Dostałem w prezencie. Nie usiądziesz?

Crompton ussiadł w głębokim fotelu, który dostosował się natychmiast do jego kształtów i zaczął, bardzo delikatnie masować mu plecy.

— Napijesz się czegoś? — spytał Loomis.

Crompton skinął głową w milczeniu. Dopiero w tej chwili poczuł w powietrzu zapach perfum, złożony i zmieniającą się mieszankę korzennosłodką, z ledwie wyczuwalnym śladem zgnilizny.

— Ten zapach…

— Można się do niego przyzwyczaić po pewnym czasie — powiedział Loomis. — To sonata węchowa, skomponowana jako akompaniament do tej pieśni cieni. Mogę ją wyłączyć.

Zrobił to, ale nastawił coś innego. Crompton usłyszał melodię, która robiła takie wrażenie, jakby wydobywała się z jego własnej głowy. Była spokojna, zmysłowa i nieprawdopodobnie przejmująca. Cromptonowi wydawało się, że już ją kiedyś słyszał, w innym czasie i miejscu.

— Ten utwór nazywa się „Deja Vu”. Technika bezpośredniej transmisji auralnej — stwierdził Loomis. — Przyjemny kawałek, prawda?

Crompton zdawał sobie sprawę, że Loomis usiłuje mu zaimponować. I robił to skutecznie. Podczas gdy Loomis nalewał drinki, Crompton rozglądał się po pokoju, patrzył na rzeźby, draperie, meble, różne bibeloty. Szacował w swoim urzędniczym umyśle ceny, dodawał koszty transportu z Ziemi i podatki, sumował.

Z niejaką trwogą uświadomił sobie, że tylko w tym pokoju Loomis miał dobra warte więcej, niż on sam mógłby zarobić w ciągu trzech i ćwierci swojego urzędniczego życia.

Loomis podał Cromptonowi szklaneczkę z napojcm.

— To miód — powiedział. — Bardzo modny w Elderbergu w tym sezonie. Powiedz mi, jak ci smakuje.

Crompton upił mały łyk.

— Doskonały — przyznał. — Myślę, że bardzo drogi.

— Owszem. Ale nie sadzisz, że to co najlepsze, jest zaledwie wystarczające?

Crompton nie odpowiedział. Przygladał się Loomisowi i dostrzegł oznaki zużywania się duriera. Uważnie obserwował jego regularne, przystojne rysy, marsjańską opaleniznę, gładkie włosy mysiego koloru, niedbałą elegancję ubioru, słabo widoczne kurze łapki przy oczach, zapadnięte policzki, na których widniały ślady kosmetyków. Obserwował też pełen samozachwytu uśmiech Loomisa, pogardliwy grymas ust, sposób, w jaki jego niespokojne palce gładziły kawałek brokatu, i w jaki jego pewne siebie ciało opierało się na wykwintnym meblu.

Oto miał przed sobą stereotyp zmysłowy; człowieka, który żył wyłącznie po to, by zaznawać przyjemności i lenistwa. Uosobienie Sangwinicznego Humoru Ognia, spowodowane nadmiarem gorącej, pełnej temperamentu krwi, wskutek czego człowiek oczekuje od życia wyłącznie radości i zaspokojenia cielesnego. Loomis, podobnie jak i on sam, był więc monolityczną, cienką na centymetr osobowoścą, której pragnienia są w pełni przewidywalne, a obawy oczywiste dla wszystkich.

W Loomisie skupił się cały potencjał zaznawania przez Cromptona przyjemności, wyrwany z niego i uformowany w samoistny byt. Tak więc Loomis, esencja czystej przyjemności, był niezbędny Cromptonowi, jego umysłowi i ciału.

— Jak zarabiasz na życie? — spytał bezceremonialnie Crompton.

— Świadczę określone usługi, za które mi płacą — odparł z uśmiechem Loomis.

— Mówiąc wprost — podsumował Crompton — jesteś pijawką i pasożytem. Żyjesz z głupich bogaczy, którzy zjeżdżają do Elderbergu.

— Oczywiście ty widzisz to w ten sposób, mój ciężko pracujący, purytański bracie — odpowiedział Loomis, zapalając papierosa barwy kości słoniowej. — Ale mój punkt widzenia jest nieco odmienny. Rozważ tylko. Wszystko jest teraz nastawione wyłącznie na biednych, jakby niezaradność stała się jakąś szczególną cnotą. A przecież bogacze także mają swoje potrzeby! Są one inne niż te, które mają biedni, ale nie mniej pilne. Biedacy potrzebują żywności, dachu nad głową, opieki lekarskiej. I rządy im tego dostarczają w sposób godny uznania. Ale co z potrzebami bogaczy? Ludzie śmieją się, kiedy im się mówi, że bogacze mają problemy; ale czy sam fakt posiadania bogactwa automatycznie uwalnia człowieka od wszystkich jego problemów? Nie! Wręcz odwrotnie, zasobność materialna zwiększa i zaostrza potrzeby, powodując często, iż człowiek bogaty żyje w większym niedostatku niż jego ubogi brat.

— Czemu, w takim razie, nie zrezygnują ze swojego majątku? — spytał Crompton.

— A dlaczego biedny nie rezygnuje ze swojej nędzy? — odbił piłeczkę Loomis. — Nie, to się nie da zrobić. Musimy godzić się na warunki, jakie narzuca nam życie. Bogacze dźwigają na swych barkach wielki ciężar, a jednak muszą to znosić i szukać pomocy, gdzie tylko mogą.

— Bogaci potrzebują współczucia; a ja odnoszę się do nich z dużą sympatią. Oni potrzebują w swoim otoczeniu ludzi, którzy potrafią autentycznie cieszyć się z luksusów i uczyć ich, jak czerpać z tego przyjemność; sądzę, że tylko nieliczni umieją równie dobrze jak ja cieszyć się komfortem życia bogaczy i w pełni go doceniać. A ich kobiety — mówię ci, Crompton! One mają swoje potrzeby — palące potrzeby, których ich mężowie często nie są w stanie zaspokoić wskutek napięć i stresów, w jakich żyją. Te kobiety nie mogą przecież powierzyć siebie jakimś gburom z ulicy. Są nerwowe, dobrze wychowane, podejrzliwe i bardzo łatwo ulegające sugestiom. Potrzebują niuansów i subtelności. Zainteresowania mężczyzny o rozbudzonej wyobraźni, posiadającego niezwykłą wrażliwość. Tacy mężczyźni zdarzają się stanowczo zbyt rzadko na tym banalnym świecie. A tak się złożyło, że ja mam właśnie szczególne talenty w tej dziedzinie. Dlatego wykorzystuję je. I, co oczywiste, oczekuję za to rekompensaty, jak każdy pracujący człowiek.

Loomis uśmiechał się, rozparty w fotelu. Crompton wpatrywał się w niego z niejakim przerażeniem. Trudno mu było uwierzyć, że ten sprzedajny, zadowolony z siebie uwodziciel, ta kreatura o mentalności norki, była częścią niego. Ale była, i to częścią niezbędną, aby mogła się dokonać fuzja.

— No cóż — odezwał się po chwili — twoje poglądy są twoją sprawą. Jestem podstawową osobowością Cromptona w ciele oryginalnym. Przyjechałem, żeby dokonać reintegracji.

— Nie jestem zainteresowany — odparł Loomis.

— Czy to ma znaczyć, że nie chcesz?

— Właśnie.

— Nie zdajesz sobie chyba sprawy — mówił Crompton — że jesteś niekompletny, niedokończony. Musisz przecież czuć ten sam pociąg do samorealizacji co i ja. A to jest możliwe jedynie poprzez reintegrację.

— Szczera prawda.

— A zatem…

— Nie — stwierdził Loomis. — Odczuwam potrzebę uzupełnienia swojej osobowości. Ale znacznie silniejszy pociąg odczuwam do życia dokładnie takiego, jakie wiodę i które uważam za niezwykle satysfakcjonujące. Luksus ma swoją cenę, jak wiesz.

— Chyba zapomniałeś — powiedział Crompton — że istniejesz w ciele duriera, które szacunkowo starcza na czterdzieści lat. Jeśli się nie zreintegrujesz, będziesz miał przed sobą co najwyżej pięć lat życia. Zauważ — najwyżej pięć. Zdarzało się, że ciała durierów rozpadały się i wcześniej.

— To prawda — przyznał Loomis, lekko marszcząc czoło.

— Reintegracja nie jest taka straszna — ciągnął Crompton, mając nadzieję, że mówi przekonywająco. — Twój impuls odczuwania przyjemności nie zginie. Będzie tylko w nieco lepszej proporcji do pozostałych składników osobowości.

Loomis myślał intensywnie, paląc papierosa. Wreszcie spojrzał Cromptonowi prosto w oczy.

— Nie — powiedział zdecydowanym głosem.

— A twoja przyszłość…?

— Ja po prostu nic należę do osób, które umieją martwić się o przyszłość — odparł Loomis z rozbrajającym uśmiechem. — Zupełnie mi wystarcza życie dniem dzisiejszym, smakowanie każdej chwili. Pięć lat — kto może przewidzieć, co się będzie działo za pięć lat? Pięć lat to cała wieczność! Do tego czasu coś noże się zanienić.

Crompton powstrzymał przemożną ochotę wtłoczenia odrobiny rozsądku w Loomisa. To oczywiste, że ten typ zmysłowca żył wyłącznie chwilą obecną i nie zawracał sobie głowy odległą i niepewną przyszłością. Pięć lat to niewyobrażalnie długi okres dla pochłoniętego teraźniejszością Loomisa. Powinien był uświadomić to sobie wcześniej.

— Nic się nie zanieni — powiedział, starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie. — Za pięć lat, pięć krótkich lat, umrzesz.

— Z zasady nic martwię się niczym, co ma nastąpić później niż w najbliższy czwartek — stwierdził Loomis, wzruszając ramionami. — Mam pomysł. Wpadnę do ciebie za trzy albo cztery lata i wtedy porozmawiamy.

— Nic z tego — sprzeciwił się Crompton. — Ty będziesz na Marsie, ja na Ziemi, a nasz trzeci komponent na Wenus. Nie uda nam się zejść razem we właściwym czasie. Poza tym ty nawet nie będziesz o tym pamiętał.

— Kto wie, zobaczymy. — Loornis spojrzał na zegarek. — A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, spodziewam się wkrótce wizyty kogoś, kto bez wątpienia wolałby…

Crompton wstał.

— Jeśli zmienisz zdanie, znajdziesz mnie w motelu „Błękitny Księżyc”. Będę tam jeszcze przez dzień lub dwa.

— Życzę ci miłego pobytu. I koniecznie zobacz Pieczary Xanadu. Wspaniały widok!

Solidnie oszołomiony, Crompton opuścił elegancki apartament Loomisa i wrócił do motelu.

Wieczorem zjadł w barze marsburgera i popił czerwonym mlekiem słodowym. W kiosku z gazetami znalazł książkę z akrostychami. Wrócił do pokoju, rozwiązał trzy łamigłówki i poszedł spać.

Następnego dnia usiłował podjąć decyzję, co robić dalej. Wydawało mu się, że nie ma sposobu na to, żeby przekonać Loomisa. Czy powinien w takim razie jechać na Wenus, odszukać Dana Stacka, tę następną brakującą część jego osobowości? Nie, to byłoby zupełnie bez sensu. Nawet gdyby Stack chciał się zreintegrować, nadal brakowałoby im istotnej jednej trzeciej — Loomisa, tej tak ważnej części, decydującej o korzystaniu z przyjemności. Dwie trzecie pragnęłyby uzupełnienia bardziej niż jedna trzecia i cierpiałyby jeszcze rozpaczliwiej. A Loornis nie da się przekonać.

W tej sytuacji mógł jedynie wrócić na Ziemię, nie zreintegrowany, i przystosować się, na ile to możliwe. Poza wszystkim ciężka, pełna poświęcenia praca też może dawać określoną radość, źródłem przyjemności może być także stabilizacja, rozwaga, pewność. Nie należy gardzić również pomniejszymi cnotami.

Ale było mu trudno przekonać samego siebie. Z ciężkim sercem zadzwonił na stację i zarezerwował miejsce w odjeżdżającym wieczorem błyskawicznym pociągu do Port Newton.

Kiedy pakował się na godzinę przed odjazdem, nagle otworzyły się drzwi od lego pokoju i wszedł Edgar Loornis. Rozejrzał się szybko dokoła, po czym zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku.

— Zmieniłem zdanie — oświadczył. — Zdecydowałem się na reintegrację.

Pierwsze, gwałtowne uczucie radości Cromptona szybko przemieniło się w podejrzenie.

— Co cię do tego skłoniło? — spytał.

— Czy to naprawdę ma znaczenie? Czy nie możemy…

— Chcę wiedzieć dlaczego.

— To dość trudno wyjaśnić. Widzisz, właśnie miałem…

W tej chwili ktoś zaczął gwałtownie walić w drzwi. Loomis zbladł pod pomarańczową opalenizną.

— Proszę — jęknął.

— Powiedz mi. — Crompton był nieugięty.

Na czole Loomisa pojawiły się kropelki potu.

— To tylko jedna z tych sytuacji — wyjaśnił pośpiesznie. — Czasem mężowie nie doceniają tej odrobiny uwagi, jaką ktoś poświęca ich żonom.

Nawet bogacze bywają czasem szokująco drobnomieszczańscy. Mężowie są jednym z zagrożeń w moim zawodzie. Toteż raz lub dwa razy w roku uważam za właściwe spędzenie krótkich wakacji w umeblowanej jaskini w Diamentowych Górach. Jest tam naprawdę bardzo wygodnie, choć jedzenie, z konieczności, dość niewyszukane. A po kilku tygodniach cała sprawa przycicha.

Ktoś stukał w drzwi coraz głośniej.

— Wiem, że jesteś tu, Loomis! — zawołał jakiś basowy głos. — Wyjdź albo wyrwę te przeklęte drzwi i właduję ci je na ten twój obleśny kark!

Ręce Loomisa drżały w niekontrolowany sposób.

— Strasznie się boję przemocy fizycznej — powiedział. — Czy nie moglibyśmy się zreintegrować i wtedy wyjaśniłbym ci…

— Chcę wiedzieć, czemu tym razem nie pojechałeś do swojej jaskini — domagał się Crompton.

Usłyszeli odgłos ciała, uderzającego z całej siły w drzwi.

— To twoja wina, Crompton — jęknął przejmująco Loomis. — Twój przyjazd wytrącił mnie z równowagi. Straciłem moje doskonałe wyczucie sytuacji, mój szósty zmysł, sygnalizujący niebezpieczeństwo. Do licha, Crompton, nie nawiałem na czas. Dałem się złapać na gorącym uczynku. Ledwie uciekłem, a ten fantastycznie muskularny neandertalski idiota, ten nowobogacki, ścigał mnie po całym mieście, przeszukując bary i hotele, grożąc, że połamie mi kończyny. Nie miałem dość dużo gotówki pod ręką, by wynająć piaskoodporny pojazd, a nie zdążyłem zastawić biżuterii. Policjant zaś tylko się uśmiechnął i odmówił mi ochrony! Crompton, proszę!

Drzwi wygięły się od nieustannych uderzeń i zamek zaczął puszczać. Crompton zwrócił się w stronę części swojej osobowości, — zadowolony, że zasadnicza niedoskonałość Loomisa ujawniła się we właściwym momencie.

— Chodź — powiedział. — Zintegrujmy się.

Spojrzeli sobie prosto w oczy, jako części pragnące się połączyć w całość, z intensywnością pozwalającą na pokonanie podziału. Loomis westchnął i jego ciało duriera upadło na ziemię, układając się jak szmaciana lalka. W tym samym momencie Cromptonowi ugięły się kolana, jakby na jego ramionach wylądował jakiś wielki ciężar.

Zamek puścił i otworzyły się drzwi. Niski, mocno zbudowany, czarnowłosy mężczyzna o przekrwionych oczach wpadł do pokoju.

— Gdzie on jest? — wrzasnął.

Crompton wskazał na rozciągnięte na ziemi ciało Loomisa.

— Atak serca — wyjaśnił.

— Och — wyjąkał czarnowłosy mężczyzna, zaskoczony i jeszcze niezupełnie wolny od uczucia wściekłości. — Och, no cóż… och.

— Jestem przekonany, że zasłużył na to — oświadczył zimnym tonem Crompton, wziął walizkę i wyszedł, śpiesząc się na wieczorny pociąg.

Długa podróż przez równiny Marsa była tym razem bardzo potrzebną chwilą wytchnienia. Dała Cromptonowi i Loomisowi szansę prawdziwego poznania się i uregulowania pewnych podstawowych problemów, z jakimi siłą rzeczy muszą borykać się dwa umysły funkcjonujące w jednej osobie.

Kwestia dominacji nie istniała. Crompton był podstawową osobowością, która przez trzydzieści pięć lat rezydowała w jego ciele. W normalnych okolicznościach Loomis nie mógłby przejąć procesu decyzyjnego i wcale zresztą nie miał na to ochoty. Godnie zaakceptował swoją bierną rolę i z typową dla niego dobrą wolą przyjął status komentatora, doradcy i, ogólnie, sympatyka.

Nie nastąpiła jednak reintegracja. Crompton i Loomis istnieli w jednym umyśle; jak planeta i księżyc, dwie niezależne, ale blisko ze sobą związane istoty, które ostrożnie testują się nawzajem, nie chcąc i nie mogąc zrzec się własnej autonomii. Następowało, oczywiście, w jakimś stopniu przenikanie się wzajemne, ale fuzja tych odrębnych elementów w jedną stabilną całość nie mogła nastąpić, póki nie dołączył do nich trzeci składnik — Dan Stack.

A nawet wtedy, jak przypomniał Crompton optymistycznie nastawionemu Loomisowi, może nie dojść do fuzji. Zakładając, że Stack zechce się przyłączyć (a przecież może nie zechcieć) i tak istnieje niebezpieczeństwo, że trzy schizoidalne części odmówią fuzji lub nie będą mogły jej przeprowadzić; w takiej sytuacji, istniejąc w jednym ciele bez wątpienia popadną w konflikt, który w krótkim czasie doprowadzi ich do choroby umysłowej.

— Po co się martwisz na zapas, stary? — spytał Loomis.

— O to po prostu trzeba się martwić — odparł Crompton. — Nawet jeśli wszyscy trzej się zintegrujemy, nowo powstały umysł może się okazać niestabilny. Mogą przeważać w nim elementy psychotyczne, a wówczas…

— Po prostu będziemy musieli to znosić — stwierdził Loornis. — Dzień po dniu, chwila po chwili.

Crompton przyznał mu rację. Loomis — dobroduszna, pogodna, sybarycka strona jego osobowości — zaczął już wywierać na niego pewien wpływ. Z niejakim wysiłkiem Crompton zmusił się, by przestać o tym myśleć. Chwilę później był już w stanie rozwiązywać łamigłówki. Loomis bawił się tymczasem pierwszymi strofkami villanelli.

Pociag błyskawiczny dotarł wreszcie do Port Newton i Crompton przesiadł się na wahadłowiec do Stacji Pierwszej. Przeszedł przez kontrolę celną, emigracyjną i zdrowotną, po czym przejechał skoczkiem do Punktu Wymiany. Tam musiał poczekać piętnaście dni na statek udający się na Wenus. Energiczny młody urzędnik w kasie biletowej mówił o problemach z „opozycją” i „orbitami ekonomicznymi”, ale ani Crompton, ani Loomis nie zrozumieli, o co mu chodziło.

Okres oczekiwania okazał się bardzo korzystny. Loomis zdołał za pośrednictwem Cromptona złożyć wystarczająco podobny do własnego podpis pod listem do przyjaciela w Elderbergu, w którym prosił o spieniężenie majątku, zappłacenie rachunków i przesłanie reszty, po odliczeniu sobie solidnej opłaty za pośrednictwo, jego kuzynowi — Cromptonowi. Jedenastego dnia transakcja została sfinalizowana, dzięki czemu Crompton otrzymał blisko trzy tysiące bardzo mu potrzebnych dolarów.

W końcu statek na Wenus wyruszył. Crompton zasiadł do nauki podstaw yggdra, języka tubylców na Wenus. Loomis, po raz pierwszy w życiu, także usiłował wziąć się do pracy. Odłożywszy na bok swoją villanellę zabrał się za rozgryzanie skomplikowanych zasad yggdra. Wkrótce znudziły go złożone koniugacje i deklinacje, ale starał się, na miarę swoich możliwości, i podziwiał pilnego, wytrwałego Cromptona.

W zamian za to Crompton podjął kilkakrotnie próbę zachwycenia się pięknem. Wspierany i instruowany przez Loomisa chodził na organizowane na statku koncerty, obejrzał obrazy w salonie, a także długo i gorliwie przyglądał się ze stanowiska obserwacyjnego cudownie błyszczącym gwiazdom. Wszystko to wydawało mu się wprawdzie stratą czasu, ale wytrzymał.

Dopiero dziesiątego dnia podróży ich współdziałanie zostało wystawione na poważniejszą próbę. Stało się to za sprawą żony plantatora z Wenus, którą Crompton spotkał na stanowisku obserwacyjnym. Jej mąż był przedstawicielem drugiego pokolenia osadników na Wenus, a ona sama, po leczeniu gruźlicy na Marsie, wracała właśnie do domu.

Była drobna, pełna życia, z błyszczącymi oczami, smukłą figurą i lśniącymi, czarnymi włosami. I znudzona długą podróżą kosmiczną.

Poszli razem do salonu. Po czterech kieliszkach martini Crompton rozluźnił się i z własnej, nieprzymuszonej woli dopuścił do głosu Loomisa. Ten dwukrotnie zatańczył z nieznajomą przy muzyce z gramofonu, po czym wspaniałomyślnie ustąpił pierwszeństwa zdenerwowanemu, spłonionemu, plączącemu krok w tańcu, a jednocześnie niezwykle uradowanemu Cromptonowi. I to Crompton odprowadził ją do stolika, Crompton z nią rozanawiał, Crompton dotknął jej dłoni, a Loomis tylko przyglądał się temu z zadowoleniem.

Około drugiej nad ranem — według czasu obowiązującego na statku — żona plantatora pożegnała się, podając wcześniej w znaczący sposób numer swojego pokoju. Crompton, upojony radością, wrócił tanecznym krokiem na pokład B, do swojej kajuty, i padł na łóżko.

— No i co? — spytał Loomis.

— O co ci chodzi?

— Idziemy. Przecież zupełnie wyraźnie zapraszała.

— Nie było żadnego zaproszenia — odparł zdumiony Crompton.

— Podała numer pokoju — powiedział z naciskiem Loomis. — A to, wziąwszy pod uwagę inne wydarzenia tego wieczoru, stanowi niewątpliwe zaproszenie, niemal nakaz.

— Nie wierzę! — upierał się Crompton.

— Daję ci słowo. Masz pewne, niewielkie doświadczenie w tych sprawach. Było to z całą pewnością zaproszenie. Droga wolna. Ruszaj!

— Nie, nie… — speszył się Crompton. — Nie mógłbym… to znaczy, ja… ja nie potrafiłbym…

— Brak doświadczenia nie jest żadnym usprawiedliwieniem — stwierdził zdecydowanym tonem Loomis. — Zresztą w takich sytuacjach niezwykle pomocna jest natura. Pomyśl tylko o bobrach, szopach, wilkach, tygrysach, myszach i innych stworzeniach, które nie mają nawet setnej części twojej inteligencji; a rewelacyjnie radzą sobie z tym, co dla ciebie starowi powód do zakłopotania. Przecież nie dopuścisz chyba do tego, żeby mysz była lepsza od ciebie!

Crompton wstał, otarł zarumienione czoło, zrobił dwa kroki w stronę drzwi, po czym zawrócił i usiadł na łóżku.

— Wykluczone — oświadczył.

— Ale dlaczego?

— To by było nieetyczne. Ta młoda dama jest mężatką.

— Małżeństwo — tłumaczył cierpliwie Loomis — to instytucja wymyślona przez człowieka. Przedtem istnieli mężczyźni i kobiety, którzy postępowali w określony sposób. Prawa natury zawsze mają pierwszeństwo przed prawodawstwem stworzonym przez ludzi.

— To jest niemoralne — stwierdził Crompton bez szczególnego zapału.

— Ależ wcale nie — zapewniłgo Loomis. — Jesteś nieżonaty, a zatem nie możesz w żaden sposób zostać potępiony za tego typu czyn. To młoda dama jest mężatką i odpowiedzialność spadnie na nią. Ale pamiętaj o tym, że ona jest istotą ludzką, mającą prawo decydować o sobie, a nie jedynie własnością męża. Podjęła decyzję i musimy respektować jej prawo do tego; gdybyśmy postąpili inaczej, poczułaby się obrażona. A teraz o mężu. Nie dowie się o tym, a zatem nie będzie się czuł zraniony. Co więcej — zyska, ponieważ żona, aby mu to zrekompensować, będzie dla niego szczególnie miła. Mąż naturalnie uzna, że ona zachowuje się tak, ponieważ on jest wyjątkowo męski, dzięki czemu zostanie podbudowane jego „ja”. Jak więc widzisz, wszyscy zyskają, a nikt nie straci.

— Czysta sofistyka — stwierdził Crompton ponownie wstając i ruszając w stronę drzwi.

— Zuch chłopak — pochwalił go Loomis.

Crompton uśmiechnął się idiotycznie i otworzył drzwi. Ale właśnie wtedy przyszło mu coś do głowy, w związku z czym zatrzasnął drzwi z powrotem i położył się na łóżku.

— Wykluczone — oświadczył.

— O co ci chodzi tym razem?

— Powody, które mi podałeś, może i są rozsądne. Nic wiem, mam za mało doświadczenia, żeby to ocenić. Ale jednego jestem pewien. Nie będę robił nic z tych rzeczy, gdy ty będziesz mnie obserwował.

— Ale… u licha, ja jestem tobą! Ty jesteś mną! Jesteśmy dwiema częściami jednej osobowości!

— Jeszcze nie jesteśmy — odparł Crompton. — Istniejemy na razie jako odrębne części, dwoje ludzi w jednym ciele. Później, po reintegracji… Ale w obecnej sytuacji moje poczucie przyzwoitości nie pozwala pni zrobić tego, co sugerujesz. To jest nie do pomyślenia! I nie życzę sobie dalszej dyskusji na ten temat.

Po czymś takim Loomis wpadł w furię. W sposób nietypowy dla swojej osobowości zaczął wściekać się, krzyczeć, obrzucać Cromptona wyzwiskami, z których najłagodniejszym było „parszywy tchórz”. Jego gniew spowodował zamieszanie w umyśle Cromptona i odbijał się echem w całym ich wspólnym organizmie. Linie podziału między dwiema osobowościami pogłębiły się; powstały nowe szczeliny i zrodziła się groźba, że nastąpi między nimi rozłam, izolujący oba umysły w sposób identyczny jak u Jekylla i Hyde’a.

Dominująca osobowość Cromptona zdołała przeprowadzić ich przez tę burzę. Ale w pewnej chwili, pod wpływem wściekłości na Loomisa, jego umysł zaczął produkować antydole. Te nie do końca jeszcze poznane małe byty, jak leukocyty we krwi, miały za zadanie usuwać źródło bólu i izolować jakby murem chore miejsca w umyśle.

Loomis cofnął się, spłoszony, kiedy antydole zaczęły budować wokół niego swój „kordon sanitarny”, tłocząc się, zmniejszając jego przestrzeń, wypychając go.

— Crompton! Proszę!

Groziło Loomsowi, że zostanie kompletnie i nieodwracalnie odizolowany, zagubiony na zawsze w jakimś czarnym zakątku umysłu Cromptona. A wraz z nim znikłaby jakakolwiek szansa reintegracji. Ale Cromptonowi udało się odzyskać równowagę na czas. Ustał napływ antydolów, zbudowany przez nie mur rozpłynął się i Loomis, niepewnie, odzyskał swoją pozycję.

Przez pewien czas nie rozmawiali ze sobą. Loomis był w złym humorze i gniewał się przez cały dzień, przysięgając, że nigdy nie wybaczy Cromptonowi jego brutalnego postępku. Ale był przede wszystkim typem zmysłowym, żyjącym daną chwila, zapominającym o przeszłości i niezdolnym do martwienia się o przyszłość. Jego uraza minęła więc szybko, po czym odzyskał humor i stał się czarujący jak zwykle.

Crompton nie zapominał tak łatwo, ale zdawał sobie sprawę ze swoich obowiązków wynikających z faktu, iż był dominującą osobowością. Starał się podtrzymać współpracę, dzięki czemu obie jaźnie wkrótce znowu odnosiły się do siebie z jak największą sympatią.

Za obustronną zgody unikały towarzystwa młodej damy. Reszta podróży upłynęła im szybko i w końcu dotarli na Wenus.

Wylądowali na Satelicie Numer 3, gdzie przeszli odprawę celna, paszportową i zdrowotną. Otrzymali szczepionki przeciw pełzającej gorączce, wenusjańskiej pladze, chorobie Knighta i wielkiemu swędzeniu. Dostali też zasypki, na wypadek gdyby zaatakowała ich zgnilizna bagienna, oraz pastylki zapobiegające sinieniu stóp. W końcu pozwolono im wsiąść do wahadłowca, który dowiózł ich do stacji przeładunkowej w Port New Haarlem.

To miasto, na zachodnim brzegu leniwego Inland Zee, leży w umiarkowanej strefie klimatycznej Wenus. Mimo to było im za gorąco po chłodnym, orzeźwiającym klimacie Marsa. Po raz pierwszy zobaczyli tu rdzennych mieszkańców Wenus na ulicy, a nie w cyrku. Było ich tu mnóstwo. Przeważnie mierzą około stu pięćdziesięciu centymetrów, a ich przypominająca pancerz łuskowy skóra świadczy, że jednym z ich protoplastów była jaszczurka. Po chodnikach poruszają się w pozycji pionowej; ale często, aby uniknąć tłoku, przemieszczają się po pionowych ścianach budynków, przyczepiając się ssawkami w kształcie dysków, w które wyposażone są ich dłonie, stopy, kolana i przedramiona.

Wiele budynków w Port New Haarlem jest pokrytych drutem kolczastym dla ochrony okien, ponieważ ci tubylcy, którzy zostali wyrwani ze swoich plemion, cieszą się złą sławą złodziei, a ich jedyny sport to skrytobójstwo.

Crompton spędził cały dzień w znieście, po czyn poleciał helikopterem do East Marsh, był to bowiem ostatni znany mu adres Stacka. Lot okazał się monotonnym trzepotaniem i furkotaniem w gęstej ławicy chmur, przesłaniających widok na powierzchnię. Radar buczał przenikliwie, wyszukując przemieszczające się strefy inwersji, w których czasami rodziły się przerażające wenusjańskie tornada, tak zwane zicre. Ale w czasie ich podróży wiatry były łagodne i Crompton przespał większą część drogi.

East Marsh to ruchliwy port nad dopływem Inland Zee. Crompton odnalazł przybranych rodziców Stacka, małżeństwo osiemdziesięciolatków, przejawiających już pewne oznaki starości. Powiedzieli mu, że Dan był dużym, krzepkim chłopakiem, bywało że nieco zbyt gwałtownym, ale zawsze kierującym się dobrymi intencjami. Zapewnili go, że ta afera z córką Morrisonów, to nieprawda. Dan z pewnością został fałszywie oskarżony. Nie mógłby zrobić czegoś takiego biednej, bezbronnej dziewczynie.

— Gdzie mógłbym spotkać Dana? — spytał Crompton.

— Ach — westchnął starzec, mrugając załzawionymi oczami. — To pan nie wie, że Dan stąd odszedł? Jakieś dziesięć, może nawet piętnaście lat temu.

— East Marsh było dla niego zbyt nudne — stwierdziła staruszka głosem, w którym dało się wyczuć ślad goryczy. — Pożyczył sobie tę odrobinę pieniędzy, które mieliśmy odłożone na czarną godzinę, i odszedł w środku nocy, kiedy spaliśmy.

— Nic chciał nas kłopotać — szybko wyjaśnił staruszek. — Poszedł szukać swojego szczęścia, ten nasz Dan. I nie zdziwiłbym się, gdyby mu się udało. Miał w sobie zawsze zadatki na prawdziwego mężczyznę.

— A dokąd poszedł? — zapytał Crompton.

— Właściwie, to nic umiem powiedzieć — odparł staruszek. — Nie napisał do nas. Nigdy nie lubił trzymać w ręce pióra. Ale Billy Davies widział go w Ou-Barkar, kiedy pojechał tam ciężarówką z ziemniakami.

— A kiedy to było?

— Pięć, może sześć lat temu — powiedziała staruszka. — Wtedy po raz ostatni mieliśmy wiadomość o Danie. Wenus jest duża, proszę pana.

Crompton podziękował. Usiłował odnaleźć Billa Davisa, żeby zdobyć od niego więcej informacji, ale okazało się, że Bill pracował jako trzeci mat na małym frachtowcu. Statek wypłynął miesiąc temu i miał przybijać do wszystkich małych, uśpionych portów na południowym Inland Zee.

— No cóż — stwierdził Crompton. — Nie mamy wyboru. Będziemy musieli jechać do Ou-Barkar.

— Też tak sądzę — zgodził się Loomis. — Chociaż szczerze mówiąc, staruszku, zaczynam się wahać co do tego Stacka.

— Ja też — przyznał Crompton. — Ale on jest częścią nas i musimy się z nim zreintegrować.

— Pewnie tak — powiedział Loomis. — Prowadź więc, Starszy Bracie.

I Crompton poprowadził. Poleciał helikopterem do Dopotsville, a następnie autobusem udał się do St. Denis. Tam trafiła mu się ciężarówka jadąca przez bagna do Ou-Barkar z ładunkiem środków owadobójczych. Kierowca był zadowolony, że będzie miał towarzystwo w drodze przez nie zamieszkaną Krainę Moczarów.

W trakcie czternastogodzinnej podróży Crompton dowiedział się dużo ciekawych rzeczy o Wenus. Ten rozległy, ciepły, wilgotny świat stanowi nowe rubieże Ziemi. Mars to martwe kuriozum dla turystów, ale Wenus ma prawdziwie wielki potencjał. Na Wenus przyjechali pionierzy, duchowi, a czasem i autentyczni spadkobiercy amerykańskich osadników, burskich farmerów, mieszkańców izraelskich kibuców i australijskich ranczerów. Uparcie walczyli o skrawki ziemi dla siebie na żyznych stepach, w bogatych w rudy górach i nad brzegami ciepłych mórz. Toczyli boje z tubylcami żyjącymi w epoce kamienia łupanego, pochodzącymi od jaszczurek Aisami. Ich wielkie zwycięstwa pod Satan’s Pass, Squareface, Albertsville i Double Tongue oraz ich porażki pod Slow River i Blue Falls weszły już do historii ludzkości i są równie ważne, co bitwy pod Chancellorsville, Little Big Horn i Dien Bien Phu. A walki jeszcze się nie skończyły. Na Wenus, jak mówił kierowca, był do zdobycia jeszcze kawał świata.

Crompton słuchał tego i myślał sobie, że może i miałby ochotę wziąć w tym udział. Natomiast Loomis był szczerze znudzony całą tą gadaniną, a poza tym unoszący się nad bagnami odór budził jego wstręt.

Ou-Barkar było skupiskiem plantacji w głębi Kontynentu Białej Chmury. Piętnastu Ziemian nadzorowało pracę dwóch tysięcy tubylców, którzy sadzili, pielęgnowali i zbierali owoce z drzew li, rosnących wyłącznie w tym regionie. Dojrzewające dwa razy w roku owoce 1i były podstawą przyprawy eli, uważanej na Ziemi za niezbędną w każdej kuchni.

Crompton spotkał się z nadzorcą Haarisem, potężnym, rumianym na twarzy, noszącym na biodrze rewolwer, a wokół talii owinięty bat z czarnej skóry węża.

— Dan Stack? — powtórzył nadzorca. — Jasne, że go znam; pracował tu prawie rok. A potem odjechał, dostawszy zdrowego kopniaka na drogę.

— Czy zechciałby mi pan powiedzieć dlaczego? — spytał Crompton.

— Czemu nie. Chodźmy się czegoś napić, to panu opowiem — odparł Haaris.

Zaprowadził Cromptona do jedynego baru w Ou-Barkar. Tam, nad szklaneczką miejscowej whisky, mówił o Danie Stacku.

— Przyjechał tu z East Marsh. Zdaje mi się, że miał tam jakieś kłopoty z dziewczyną; wybił jej zęby czy coś w tym rodzaju. Nie moja sprawa. Większość z nas tutaj nie należy do ludzi przesadnie delikatnych i mam wrażenie, że w miastach cholernie się cieszą, że się nas pozbyli. Dałem Stackowi nadzór nad pięćdziesięcioma tubylcami na stuakrowej plantacji drzew li. Na początku pracował cholernie dobrze.

Nadzorca wypił swoją whisky. Crompton zamówił następną i zapłacił.

— Powiedziałem mu — mówił dalej Haaris — że będzie musiał poganiać swoich chłopaków do roboty, aby się nie obijali. Pracują tu głównie tubylcy z plemienia Chipetzi, a to banda ponurych zdrajców. Ale krzepcy. Ich wódz wynajmuje nam robotników na dwudziestoletni kontrakt, w zamian za strzelby. Potem usiłują polować na nas z tymi strzelbami, ale to już inny problem. A my nie zajmujemy się więcej niż jedną sprawą na raz.

— Dwudziestoletni kontrakt? — zdziwił się Crompton. — Czyli Aisi są praktycznie niewolnikami?

— Tak — potwierdził zdecydowanym tonem nadzorca. — Niektórzy właściciele plantacji usiłują ubrać to w ładne słówka, nazywając kontraktem tymczasowym czy też feudalną gospodarką okresu przejściowego. Ale to jest po prostu niewolnictwo i czemu nie mielibyśmy nazywać rzeczy po imieniu? To jedyna metoda ucywilizowania tych ludzi. Stack to rozumiał. Był to duży, krzepki facet i miał rękę jakby stworzoną do bata. Sądziłem, że będzie sobie dobrze radził.

— I co? — ponaglał Crompton, zamawiając kolejną szklaneczkę dla nadzorcy.

— Na początku szło mu dobrze — ciagnął Haaris. — Okładał ich swoim czarnym wężem i dusił z nich, ile trzeba, a nawet nieco więcej. Ale nie miał umiaru. Zaczął zabijać swoich chłopaków tym batem, a nowi robotnicy kosztują. Powiedziałem mu, żeby trochę poluzował. Ale nie zrobił tego. Któregoś dnia jego Chipetzi zaczaili się na niego i musiał ośmiu zastrzelić, żeby się reszta cofnęła. Pogadałem sobie z nim wtedy od serca. Powiedziałem, że ma wyciskać z Aisów robotę, a nie mordować ich. Liczymy się, naturalnie, z tym, że pewien procent Aisów jest na stratę. Ale Stack przekraczał normę, wskutek czego zyski malały.

Nadzorca westchnął i zapalił papierosa.

— Stack po prostu zanadto lubił używać bata. Wielu chłopaków to lubi, ale Stack stracił umiar. Jego Chipetzi napadli na niego znowu, i tym razem musiał ich zabić kilkunastu. Ale stracił rękę w walce. Tę, w której trzymał bat. Myślę, że Chipetzi mu ją odgryźli.

— Dałem go wtedy do pracy w suszarni, ale znowu doszło do bójki i zabił czterech Aisów. Tego było już za wiele. Ci robotnicy kosztują i nie możemy pozwolić, żeby jakiś w gorącej wodzie kąpany wariat zabijał ich za każdym razem, jak go napadnie złość. Wręczyłem mu wtedy pensję i posłałem do diabła.

— Czy powiedział, dokąd zamierzał pójść? — spytał Crompton.

— Powiedział, że my nie rozumiemy, że Aisów trzeba pozabijać, aby zrobić miejsce dla Ziemian. I że przyłączy się do Straży Obywatelskiej. To taka wędrująca armia, co kontroluje te plemiona, których jeszcze nie spacyfikowano.

Crompton podziękował nadzorcy i spytał, gdzie obecnie mieszczą się kwatery Straży Obywatelskiej.

— Teraz to mają obóz na lewym brzegu rzeki Rainmaker — oświadczył Haaris. — Usiłują dojść do ładu z Seriidami. Bardzo ci zależy na odnalezieniu Stacka, co?

— To mój brat — odparł Crompton, odczuwając przy tym lekkie mdłości.

Nadzorca przyglądał mu się przez chwilę.

— Ha — rzekł w końcu. — Rodzina to rodzina. Ale twój brat jest chyba najgorszym typem, jakiego zdarzyło mi się spotkać, a widziałem już różnych. Lepiej zostaw go w spokoju.

— Muszę go odnaleźć — stwierdził Crompton.

Haaris wzruszył ramionami z ponurą miną.

— Do rzeki Rainmaker jest daleko. Mogę ci sprzedać juczne muły i zaopatrzenie, wynajmę ci też dzieciaka tubylców na przewodnika. Będziesz jechał przez tereny spacyfikowane, powinieneś więc dotrzeć bez przeszkód do Straży Obywatelskiej. To znaczy, mam nadzieję, że ten obszar jest nadal spacyfikowany.

Tej nocy Loomis namawiał Cromptona na rezygnację z poszukiwali. Stack to najwyraźniej złodziej i morderca. Jaki sens miałoby włączanie go do ich kombinacji?

Crompton miał wrażenie, że to wcale nie jest takie proste, jakby się wydawało. Po pierwsze, opowiadania o Stacku mogły być przesadzone. Ale nawet jeśli są prawdziwe, wynika z nich tylko tyle, że Stack to kolejny stereotyp, niepełna, monolityczna osobowość, wykraczająca poza granice normy, tak samo jak Crompton i Loomis. W ramach kombinacji, po fuzji, osobowość Stacka zostanie zmodyfikowana. Dostarczy potrzebnej dawki agresji, hardości i umiejętności przetrwania, czego brakuje i Cromptonowi, i Loomisowi.

Loomis miał inne zdanie, ale zgodził się poczekać z wydawaniem osądu do spotkania z tą ich brakująca częścią.

Rankiem Crompton kupił potrzebne wyposażenie i muły, płacąc za wszystko wygórowane ceny, a następnego dnia o świcie wyruszył wraz z Rekkim, młodym chłopakiem z plemienia Chipetzi, który służył mu za przewodnika.

Podążał za swoim przewodnikiem przez dziewicze lasy ku Górom Thompsona, wspinał się na ostre jak żyletka zbocza, przechodził przez tonące w chmurach szczyty i wąskie, granitowe przełęcze, w których wiatry wyły jak dusze zmarłych smażone w ogniu piekielnym, wreszcie przedostał się na drugą stronę i zszedł ku gęstej, parującej dżungli. Loomis, przerażony tą trudną wędrówką, skulił się w kąciku umysłu Cromptona i wyzierał z niego jedynie wieczorami, kiedy zapalono już ognisko i powieszono hamak. Crompton, z zaciśniętymi zębami i przekrwionymi oczami, brnął przez upalne dni, dźwigając na sobie cały emocjonalny ciężar tej wyprawy i zastanawiając się, na jak długo starczy mu sił.

Osiemnastego dnia dotarł i do brzegu płytkiego, błotnistego strumienia. Była to, jak stwierdził Rekki, rzeka Rainmaker. Przeszedłszy jeszcze trzy kilometry trafili na obóz Straży Obywatelskiej.

Dowódca, pułkownik Prentice, był wysoki, szczupły, szarooki. Widać było po nim, że niedawno chorował na wyniszczającą gorączkę. Bardzo dobrze pamiętał Stacka.

— Tak, był u nas przez jakiś czas. Nie miałem pewności, czy należało go przyjmować. Przede wszystkim ze względu na jego reputację. A poza tym jednoręki… Ale tak wyćwiczył lewą rękę, że strzelał lepięj niż większość z nas prawą, a na kikucie miał protezę z brązu. Sam ją sobie zrobił i miała taki kształt, żeby mógł trzymać maczetę. Nie brak mu fantazji, mówię wam. Był z nami prawie dwa lata. A potem wyrzuciłem go ze służby.

— Dlaczego? — spytał Crompton.

Dowódca westchnął ciężko.

— Wbrew powszechnej opinii Straż Obywatelska nie jest bandą rozbójników. Nie jesteśmy tu po to, aby dziesiątkować i wybijać tubylców. Ani po to, by pod jakimś błahym pretekstem anektować nowe tereny. Naszym zadaniem jest kontrola przestrzegania układów zawartych w dobrej wierze przez Aisów z osadnikami, zapobieganie wzajemnym atakom na siebie Aisów i Ziemian, czyli, najogólniej mówiąc, utrzymywanie pokoju. Stackowi ogromnie trudno było wbić to sobie do jego pustej głowy.

Przez twarz Cromptona najwidoczniej przemknął wyraz zrozumienia, dowódca pokiwał bowiem głową ze współczuciem.

— Wie pan, jaki on jest, prawda? Może pan sobie zatem wyobrazić, co się zdarzyło. Nie chciałem go tracić. Był wytrzymałym i zdolnym żołnierzem, dobrze radzącym sobie w lasach i na terenach górskich, czującym się w dżungli jak w domu. Patrole graniczne są rozrzucone pod dużym terenie i potrzebujemy każdego, kogo tylko możemy dostać. Stack był wartościowy. Poleciłem sierżantowi, żeby go krótko trzymał i nie dopuszczał do brutalnego traktowania tubylców. Przez jakiś czas wszystko się układało dobrze. Stack bardzo się starał. Uczył się naszych zasad, kodeksu, sposobów działania. Miał nieskazitelne konto. A potem nastąpił ten incydent na Shadow Peak, o którym musiał pan zapewne słyszeć.

— Niestety, nie — powiedział Crompton.

— Naprawdę? Wydawało mi się, że wszyscy na Wenus o nim słyszeli. No cóż, wyglądało to tak.

Patrol Stacka okrążył niemal setkę Aisów z wyjętego spod prawa plemienia, z którym mieliśmy trochę kłopotów. Poprowadził ich do specjalnego rezerwatu na Shadow Peak. W drodze doszło do drobnych nieporozumień, jakiejś szarpaniny. Jeden z Aisów miał nóż i zaciął Stacka w nadgarstek.

Zapewne wskutek utraty jednęj ręki tak bardzo się przestraszył, że mógłby utracić i drugą. Rana od noża Aisa była niewielka, ale Stack wpadł w szał. Zabił tego tubylca serią z karabinu, a potem zaczął strzelać do pozostałych. Porucznik musiał go znokautować, nie było innego sposobu, żeby go uspokoić. Szkody, jakie wyrządził ten incydent w stosunkach Ziemian z Aisami, są niewyobrażalne. Jak mogłem mieć w swojej jednostce kogoś takiego? On powinien się leczyć u psychiatry. Toteż go zwolniłem.

— A gdzie jest teraz? — spytał Crompton.

— Czemu tak pana interesuje ten człowiek? — Pytanie dowódcy zabrzmiało dość szorstko.

— Jest moim przyrodnim bratem.

— Rozumiem. Cóż, słyszałem, że powędrował do Port New Haarlem, gdzie przez jakiś czas pracował w dokach. Skumał się z niejakim Bartonem Fiochem. Obaj siedzieli za pijaństwo i zakłócanie porządku, a kiedy wyszli z więzienia, wrócili na pogranicze Krainy Białej Chmury. Teraz Stack do spółki z Fiochem mają małą faktorię koło Blood Delta.

Crompton potarł czoło znużonym gestem.

— Jak się tam dostać? — spytał.

— Czółnem — odparł dowódca. — Musi pan popłynąć w dół rzeki Rainmaker aż do rozwidlenia. Lewa odnoga to rzeka Blood. Jest żeglowna do samej Blood Delta. Ale odradzałbym panu tę wyprawę. Po pierwsze, jest bardzo ryzykowna. A poza tym bez sensu. Nic pan nie pomoże Stackowi. To urodzony morderca. Lepiej go zostawić w spokoju w tym przygranicznym miasteczku, gdzie nie może wyrządzić żadnej większej szkody.

— Muszę do niego pojechać — stwierdził Crompton, czując, jak mu nagle zaschło w gardle.

— Prawo tego nie zabrania — oświadczył dowódca głosem sugerującym, że uważa, iż wypełnił swój obowiązek.

Crompton odkrył, że Blood Delta była najdalszym przyczółkiem człowieka na Wenus. Leżała na terenach wrogich sobie plemion Grel i Tengtzi, z którymi utrzymywano kruchy pokój, ignorując toczącą się nieustannie wojnę partyzancką. W krainie Delty znajdowały się ogromne bogactwa, które można było eksploatować. Tubylcy przynosili diamenty i rubiny wielkości pięści, worki najcenniejszych przypraw, a także, czasami, jakiś przypadkowy flet lub rzeźbę z zaginionego miasta Alteirne. Wymieniali te rzeczy na strzelby i amunicję, których następnie ochoczo używali przeciw handlarzom i współplemieńcom. W krainie Delty można było znaleźć bogactwo, ale i nagłą śmierć, a także śmierć powolną, bolesną, przewlekła. Rzeka Blood, która wiła się spokojnie w samym sercu krainy Delty, niosła własne szczególne zagrożenia, które przeważnie pochłaniały pięćdziesiąt procent żeglujących nią podróżnych.

Crompton świadomie nie słuchał własnego głosu rozsądku. Część jego osobowości, Stack, była już niemal w zasięgu ręki. Już był tylko o krok od osiągnięcia celu, zdecydowany ten krok zrobić. Kupił więc czółno i najął czterech tubylców na wioślarzy, zgromadził zaopatrzenie w żywność, strzelby, amunicję i przygotował wszystko tak, by o świcie wyruszyć.

Ale w nocy przed planowanym wyjazdem Loomis zbuntował się.

Byli w małym namiocie, który dowódca kazał rozbić dla Cromptona w pobliżu obozu. Siedząc przy lampie naftowej Crompton ładował właśnie naboje do pasa, koncentrując całą uwagę na tym zajęciu.

— Posłuchaj — odezwał się nagle Loomis. — Uznałem cię za dominującą osobowość. Nigdy nie próbowałem przejąć kontroli nad ciałem. Byłem w dobrym nastroju i podtrzymywałem twój dobry nastrój, kiedy maszerowaliśmy przez pół Wenus. — Było tak?

— Owszem odparł Crompton, niechętnieodkładając pas na bok.

— Robiłem, co mogłem, ale tego już za wiele. Chcę reintegracji, ale nie z maniakalnym zabójcą. I nie opowiadaj mi o monolitycznych osobowościach. Stack jest mordercą i nic chcę mieć z nim nic wspólnego.

— Jest częścią nas.

— I co z tego? Posłuchaj sam siebie, Crompton! Miałeś podobno być tą częścią, która najpewniej chodzi nogami po ziemi. A ty jesteś zupełnie obłąkany i chcesz wysłać nas na pewną śmierć w tej rzece.

— Zobaczysz, że uda nam się dopłynąć — stwierdził bez przekonania Crompton.

— Tak sądzisz? Czyś ty słuchał tych opowieści o rzece Blood? A nawet jeśli dopłyniemy, co znajdziemy w Delcie? Maniakalnego zabójcę! On nas przecież porąbie na kawałki!

Crompton nie mógł znaleźć przekonywającej odpowiedzi. Im dłużej trwały ich poszukiwania, tym bardziej ogarniało go przerażenie, gdy poznawał coraz to nowe cechy osobowości Stacka, a jednocześnie coraz bardziej pragnął go odnaleźć. Loomis nigdy nie żył oczekiwaniem na reintegrację; zgodził się na nią, żeby uniknąć problemów zewnętrznych, a nic z wewnętrznej potrzeby. A Crompton przez całe swoje życie odczuwał przymus zaspokojenia swojego pragnienia uczłowieczenia się, uzupełnienia, przemiany. Bez Stacka fuzja nie mogła nastąpić. A z nim istniała przynajmniej szansa, nieważne jak mała.

— Pojedziemy — oświadczył.

— Alistair, proszę! Ty i ja godzimy się zupełnie dobrze. Możemy doskonale istnieć bez Stacka. Wróćmy na Marsa lub na Ziemię.

Crompton pokręcił przecząco głową. Odczuwał już teraz głębokie, nie do pogodzenia różnice między sobą a Loomisem. Wyczuwał, że przyjdzie chwila, kiedy te różnice ujawnią się na całej linii i będą musieli żyć bez reintegracji, każdy osobnym życiem w jednym ciele.

A to znaczyłoby szaleństwo.

— Nie zrezygnujesz? — spytał Loornis.

— Nie.

— W takim razie przejmuję kontrolę!

Osobowość Loomisa przypuściła niespodziewany atak i przejęła częściową władzę nad funkcjami motorycznymi ciała. Crompton przez moment znieruchomiał ze zdumicnia. Następnie, czując jak wymyka mu się kontrola, odważnie zwarł się z Loomisem i rozgorzała walka.

Była to cicha wojna, toczona w świetle kopcącej lampki naftowej, coraz słabszym w miarę zbliżania się świtu. Polem bitewnym był umysł Cromptona; stawką — jego ciało, które leżało na łóźku polowym, wstrząsane dreszczami, ze zroszonym od potu czołem, nie widzącymi oczami utkwionymi w jeden punkt i pulsującym rytmicznie nerwem na skroni.

Crompton był dominującą osobowością, ale osłabił go konflikt i poczucie winy, a krępowały skrupuły. Loomisowi, słabszemu ale pozbawionemu wątpliwości, pewnemu swojej racji, zaangażowanemu w walce całym sobą, udało się przejąć główne funkcje motoryczne i zahamować napływ antydoli.

Przez kilka godzin te dwie osobowości toczyły bój, a rozgorączkowane ciało Cromptona pojękiwało i wiło się na łóżku z bólu. W końcu, o bladym świcie Loomis zaczął zwyciężać. Crompton zebrał siły do ostatecznej próby, ale nie mógł przełamać własnych oporów przed jej podjęciem. Ciało Cromptona i tak było już przegrzane walką; jeszcze trochę i mogło się okazać, że żadna z osobowości nie miałaby się gdzie podziać.

Loomis, pozbawiony jakichkolwiek skrupułów, które mogłyby go powstrzymać, nadal nacierał, przejął najważniejsze synapsy i zawładnął wszystkimi funkcjami motorycznymi.

Przed wschodem słońca Loomis zwyciężył.

Niepewnie wstał. Potarł zarost na brodzie, rozmasował zdrętwiałe koniuszki palców i rozejrzał się wokół. Teraz było to już jego ciało. Po raz pierwszy od opuszczenia Marsa widział i czuł bezpośrednio; przedtem wszystkie zmysłowe informacje docierały do niego przefiltrowane, retransmitowane przez osobowość Cromptona. Jak miło było oddychać stojącym powietrzem, czuć na sobie ubranie, być głodnym, żyć! Wrócił z szarego świata cieni na ziemie promieniejącą kolorami. Cudownie! Chciał, żeby wszystko pozostało tak, jak w tej chwili.

Biedny Crompton…

— Nie martw się, stary — odezwał się. — Wiesz, że robię to i dla twojego dobra.

Crompton nie odpowiedział.

— Wrócimy na Marsa — ciągnął Loomis. — Do Elderbcrgu. Zobaczysz, wszystko się ułoży.

Crompton nie chciał, albo nie mógł odpowiedzieć. Loomis zaczął być trochę niespokojny.

— Jesteś tam, Crompton? Nic ci się nie stało?

Żadnej odpowiedzi.

Loomis zmarszczył się, po czym pośpiesznie ruszył w stronę namiotu dowódcy.

— Zmieniłem zdanie — oświadczył pułkownikowi. — Nie będę szukał Dana Stacka. On chyba faktycznie jest zbyt szalony.

— Sądzę, że podjął pan słuszną decyzję.

— Tak więc chciałbym jak najszybciej wrócić na Marsa.

Dowódca kiwnął potakująco głową.

— Wszystkie statki kosmiczne odlatują z Port New Haarlem, z którego pan tu przybył.

— A jak mam tam wrócić?

— Hm… To dość skomplikowane. Chyba mógłbym dać panu tubylca za przewodnika. Będzie pan musiał przedostać się z powrotem przez Góry Thompsona do Ou-Barkar. Proponowałbym panu tym razem trasę przez Dolinę Desset, ponieważ przez centralne puszcze tropikalne przechodzi teraz horda Kmikti, a z tymi diabłami wcielonymi nigdy nic nie wiadomo. Dotrze pan do Ou-Barkar w porze deszczowej, ciężarówki dostawcze nie będą więc przejeżdżać tamtędy do Depotsville. Być może uda się panu przyłączyć do karawany solnej idącej skrótem przez przełęcz Knife, jeśli będzie pan tam na czas. Jeśli nie, to droga jest stosunkowo łatwa do odnalezienia za pomocą kompasu, pod warunkiem, że uwzględni pan strefy zmienności magnetycznych. Kiedy dotrze pan do Depotsville, pora deszczowa zacznie się już na dobre. To zresztą wspaniały widok. Pewnie będzie pan mógł polecieć helikopterem do New St. Denis, a potem następnym do East Marsh, chociaż wątpię ze względu na zicre. Wiatry tej mocy potrafią silnie uszkodzić samolot. Może więc raczej powinien pan popłynąć łodzią z wioślarzami do East Marski, a stamtąd frachtowcem po Inland Zee do Port New Haarlem. Wydaje mi się, że wzdłuż południowego brzegu jest kilka portów awaryjnych, na wypadek gdyby wiały zbyt silne huragany i pogoda stała się wyjątkowo niekorzystna. Ja sam wolę podróżować lądem lub w powietrzu. Ale wybór trasy, oczywiście, należy do pana.

— Dziękuję — odparł słabym głosem Loomis.

— Proszę mi dać znać, kiedy już podejmie pan decyzję.

Loomis podziękował i wrócił do namiotu mocno zdenerwowany. Rozmyślał o drodze powrotnej przez góry i bagna, przez prymitywne osady, obok przemieszczających się hord. Wyobrażał sobie utrudnienia spowodowane przez deszcze i zicre. Nigdy przedtem jego bujna wyobraźnia nie pracowała równie intensywnie, przywołując wizje przerażającej drogi powrotnej.

Wystarczająco trudno było dostać się tutaj, a powrót zapowiadał się jeszcze gorzej. Ponadto tym razem jego zmysłowej duszy estety nie będzie chronił cierpliwy, wytrzymały Crompton. Sam będzie musiał znosić uderzenia wiatru, deszcz, głód, pragnienie, wyczerpanie i strach. On będzie musiał jeść niewyszukaną żywność i popijać ją ohydną wodą. I to on będzie musiał pokonywać skomplikowaną drogę, której Crompton z takim trudem się nauczył, a którą on sarn zignorował.

Cała odpowiedzialność spadnie na niego. To on będzie musiał wybierać szlak i podejmować decyzje w krytycznych chwilach, dla ratowania Cromptona i siebie samego.

Ale czy on potrafi? Przecież jest mieszczuchem, stworzeniem społecznym. Jego życiowymi problemami były dotychczas osobliwości i zachowania ludzi, a nie wybryki i żywioły natury. Unikał jak mógł otwartego i nieprzychylnego świata słońca i nieba, żyjąc w korytarzach i zaułkach mrowiska w całości stworzonego przez człowieka. Oddzielony od środowiska naturalnego chodnikami, drzwiami, oknami i stropami, zwątpił w potęgę tego gigantycznego młyna, jakim była natura, o której autorzy starszego pokolenia pisali z takim zaangażowaniem i która dostarczała tak wspaniałych pomysłów do poematów i pieśni. Natura, jak wydawało się Loomisowi opalającemu się w czasie łagodnych letnich dni na Marsie lub sennie przysłuchującemu się wyciu wiatru za szybą w czasie nocnych burz, była zdecydowanie przeceniana.

Ale teraz, pełen strachu, miał poruszać tryby tego młyna.

Loomis pomyślał o tym i nagle stanął mu przed oczami obraz jego śmierci. Wyobraził sobie siebie samego, w chwili gdy wyczerpie się jego energia i będzie leżał, szarpany przez wiatr, na jakiejś przełęczy lub siedział ze zwieszoną głową w strugach deszczu, gdzieś na moczarach. Usiłowałby iść dalej, starając się odnaleźć w sobie siły, o których powiada się, że tkwią w człowieku pomimo ogromnego zmęczenia. Ale nie udałoby mu się ich znaleźć w sobie. Poczułby się skrajnie wyczerpany wewnętrznie, osamotniony i zagubiony w bezkresnym pustkowiu. A wówczas z pewnością uznałby, że życie wymaga od niego zbyt wiele wysiłku, naraża go na za duże stresy. I wtedy, tak jak wielu innych przed nim, przyznałby, że przegrał, poddałby się, położył i czekał na śmierć…

— Crompton? — szepnął Loomis.

Brak odpowiedzi.

— Crompton, słyszysz mnie? Oddam ci władzę. Tylko wydostań nas z tej zarośniętej szklarni. Zabierz nas na Ziemię albo na Marsa! Crompton, nie chcę umierać!

Nadal cisza.

— W porządku, Crompton. — Szept Loomisa zabrzmiał ochryple. — Wygrałeś. Przejmuj kontrolę! Rób, co chcesz. Poddaję się, wszystko jest twoje. Tylko proszę, przejmij kontrolę

— Dziękuję — powiedział Crompton lodowatym tonem i przejął kontrolę nad ciałem.

Dziesięć minut później był z powrotem w namiocie dowódcy, aby go poinformować, że ponownie zmienił zdanie. Dowódca pokiwał ze znużeniem głową, myśląc jednocześnie, że nigdy nie uda mu się zrozumieć ludzi.

Niedługo później Crompton siedział w samym środku dłubanki, otoczony pakunkami z zaopatrzeniem. Wioślarze, nucąc jakąś pełną wigoru melodię, odbili od brzegu. Crompton odwrócił się do tyłu i patrzył, póki namioty Straży Obywatelskiej nie zniknęły mu z oczu za zakrętem rzeki.

Ta wyprawa w dół rzeki Blood była dla niego jakby powrotem do początku życia na ziemi. Sześciu tubylców zanurzało cicho wiosła w jednym rytmie, czółno ślizgało się jak pająk wodny po szerokim, leniwym nurcie. Gigantyczne paprocie, zwieszające się z brzegu drżały, kiedy łódź przepływała obok, i wyciągały pożądliwie ku nim długie łodygi. Wtedy wioślarze podnosili ostrzegawczy krzyk, czółno wracało na środek rzeki, a paprocie opadały ponownie, kurcząc się w ostrym słońcu południa. Dopłynęli też do miejsca, gdzie gałęzie drzew łączyły się nad ich głowami, tworząc ciemny tunel z liści. Wtedy Crompton i wioślarze skulili się pod rozciągniętym nad ich głowami namiotem, pozwalając łodzi dryfować z nurtem, nasłuchując cichych uderzeń rozpryskującego się wokół żrącego soku. Minąwszy tunel, wychylili się spod okrycia i pod rozżarzonym niebem wioślarze ponownie złapali za wiosła.

— Niesamowite — odezwał się nerwowym głosem Loomis.

— Faktycznie, dość przerażające — zgodził się z nim Crompton, czując, że otoczenie napawa go coraz większym lękiem.

Rzeka Blood niosła ich w głąb kontynentu. Na noc cumowali do sterczących w środku nurtu głazów. Do ich uszu dobiegały wojownicze pomruki wrogo nastawionych Aisów. Pewnego dnia dwa czółna puściły się w pogoń za nimi. Ludzie Cromptona nacisnęli mocniej na wiosła i ich dłubanka pomknęła szybciej. Wrogowie pędzili za nimi. Crompton wyciągnął strzelbę i czekał. Ale jego wioślarze, gnani strachem, zwiększyli tempo i wkrótce napastnicy pozostali za zakrętem rzeki.

Po tym wydarzeniu podróżnicy odzyskali trochę pewności siebie. Ale w miejscu gdzie rzeka się zwężała, na zakręcie przywitał ich grad strzał z obu brzegów. Jeden z wioślarzy padł na okrężnicę, przebity czterokrotnie. Reszta wiosłowała co sił i wkrótce znaleźli się poza zasięgiem rażenia.

Wyrzucili martwego Aisa za burtę i natychmiast rzuciły się na niego wygłodzone stworzenia, żyjące w wodzie. Wielki opancerzony stwór, z podobnymi do kraba szczypcami, płynął potem za czółnem, z wystającym z wody pyskiem, uparcie czekając na więcej jedzenia. Nawet pociski ze strzelby nie były w stanie zmusić tego potwora do odstąpienia i Crompton zaczął mieć koszmarne sny pod wpływem nieustannej obecności zwierzęcia.

Więcej jedzenia potwór dostał, kiedy dwóch wioślarzy zmarło, zaatakowanych przez szarą pleśń, która wpełzła na ich wiosła. Krabopodobny pochłonął ich i czekał na jeszcze. Towarzystwo tego boga rzeki miało jednakże i dobrą stronę. Kiedy zobaczyła go grupa tubylców chcących zaatakować czółno, podniosła głośny wrzask i uciekła z powrotem do dżungli.

Stworzenie nie odstępowało ich przez ostatnie sto kilkadziesiąt kilometrów. A kiedy wreszcie dopłynęli do porośniętej mchem przystani na brzegu rzeki, zatrzymało się, przez chwilę obserwowało ich posępnie, po czym odwróciło się i ruszyło w drogę powrotną.

Wioślarze przybili do zrujnowanego pomostu. Crompton wdrapał się nań i dostrzegł kawałek deski pomazany czerwoną farbą. Odwróciwszy ją zobaczył napis „Blond Delta. Liczba ludności: 92”.

Dalej była już tylko dżungla. Dotarli do ostatniego schronienia Dana Stacka.

Wąską, zarośniętą ścieżką przedostał się z przystani do polany, powstałej w miejscu gdzie wykarczowano dżunglę. Stało na niej osiedle przypominające miasto duchów. Nikogo nie było na jedynej, zakurzonej drodze, żadne oczy nie śledziły przybysza z okien niskich, nie pomalowanych budynków. Małe miasteczko smażyło się w ciszy, w białym blasku południa i Crompton nie słyszał innego dźwięku prócz szurania w pyle jego własnych butów.

— Nie podoba mi się tutaj — odezwał się Loomis.

Crompton szedł wolno ulicą. Minął rząd baraków służących za magazyny, z nazwiskami właścicieli wypisanymi po prostu na ścianach; pusty bar, którego drzwi wisiały tylko na jednym zawiasie, a osłonięte siatką przed komarami okna miały potłuczone szyby; trzy opuszczone sklepy. Wreszcie dotarł do czwartego, na którym widniał napis „Stack i Finch. Zaopatrzenie”.

Wszedł do środka. Towary stały na podłodze, porządnie poukładane w stosy, a część z nich wisiała, podczepiona na linach do krokwi. Nie było nikogo.

— Jest tu kto? — zawołał Crompton, ale nie otrzymał odpowiedzi i wyszedł po chwili z powrotem na ulicę.

Przy końcu miasteczka doszedł do przysadzistego budynku przypominającego spichlerz. Siedział przed nim na stołku opalony, wąsaty mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Za paskiem od spodni miał rewolwer. Stołek był odchylony do tyłu, w stronę ściany i wydawało się, że mężczyzna drzemie.

— Dan Stack? — spytał Crompton.

— W środku — odparł mężczyzna.

Crompton ruszył w stronę drzwi. Wąsacz poruszył się i rewolwer niespodziewanie znalazł się w jego dłoni.

— Cofnij no się od tych drzwi — powiedział.

— Dlaczego? Co się stało?

— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — spytał wąsacz.

— Nie! Kim pan jest?

— Nazywam się Ed Tyler i jestem stróżem pokoju, wyznaczonym przez obywateli Blood Delta i zatwierdzonym na urzędzie przez dowódcę Straży Obywatelskiej. Stack jest w więzieniu. Ten budynek, to właśnie więzienie, przynajmniej na pewien czas.

— Jak długo będzie siedział? — spytał Crompton.

— Kilka godzin.

— Czy mogę z nim porozmawiać?

— Nie.

— A czy będę mógł z nim porozmawiać, jak wyjdzie?

— Jasne — odparł Tyler — ale wątpię, czy ci odpowie.

— Dlaczego?

Stróż pokoju uśmiechnął się krzywo.

— Stack będzie w więzieniu tylko kilka godzin, bo po południu wyprowadzimy go stąd i powiesimy, dopilnowawszy, żeby się nie urwał żywy. A kiedy już spełnimy ten nasz obowiązek, możesz sobie gadać z nim, ile tylko zechcesz. Ale, jak już mówiłem, wątpię, czy ci odpowie.

Crompton był zbyt zmęczony, by czuć jakikolwiek szok.

— Co Stack zrobił?

— Zamordował.

— Tubylca?

— Gdzie tam — odparł z niesmakiem Tyler. — Kto by sobie zawracał głowę jakimś tubylcem? Stack zabił człowieka, Bartona Firicha. Swojego partnera. Finch jeszcze wprawdzie nie umarł, ale już dogorywa. Stary doktor twierdzi, że nie przeżyje do wieczora, wobec czego to, co zrobił Stack, można uznać za morderstwo. Został postawiony przed sąd złożony z równych mu stanem i uznany winnym zabójstwa Bartona Fincha, złamania nogi Billy’emu Redburnowi, uszkodzenia dwóch żeber Eliemu Talbotowi, zniszczenia baru Moriarty i, ogólnie, naruszenia spokoju. Sędzia — znaczy ja — zarządził powieszenie go jak najszybciej. Czyli dziś popołudniu, gdy tylko chłopaki wrócą z roboty przy nowej tamie.

— Kiedy odbył się proces?

— Dziś rano.

— A zabójstwo?

— Jakieś trzy godziny wcześniej.

— Uwinęliście się — stwierdził Crompton.

— Tu, w Blood Delta, nie traci się czasu — odparł dumnie Tyler.

— Właśnie widzę. Nawet wieszacie człowieka, zanim jego ofiara umrze.

— Powiedziałem ci, że Finch już dogorywa — oświadczył Tyler, a jego oczy zwęziły się. — Uważaj, panie obcy. Nie pozwalaj sobie na krytykowanie wymiaru sprawiedliwości w Blood Delia, bo możesz sobie napytać biedy. Nie potrzebujemy, żeby jacyś przemądrzali prawnicy mówili nam, co jest dobre, a co złe.

— Daj spokój, zostawmy to i uciekajmy stąd — szepnął niespokojnie Loomis do ucha Cromptonowi.

Crompton zignorował tę radę.

— Panie Tyler — zwrócił się do szeryfa. — Dan Stack jest moim przyrodnim bratem.

— To ma pan pecha.

— Byłbym naprawdę wdzięczny, gdybym mógł się z nim zobaczyć. Tylko na pięć minut. Po prostu przekazałbym mu wiadomość od matki.

— Mowy nie ma.

Crompton sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik przybrudzonych banknotów.

— Tylko dwie minuty.

— Hm. Może dałoby się… cholera!

Crompton spojrzał w stronę, w którą utkwiony był wzrok Tylera, i dostrzegł dużą grupę mężczyzn nadchodzących w tumanie kurzu wzbitego na ulicy.

— Chłopaki idą — powiedział Tyler. — Teraz już nie ma szansy, nawet gdybym chciał. Ale możesz popatrzeć, jak będzie wieszany.

Crompton stanął na uboczu. W grupie było przynajmniej pięćdziesięciu mężczyzn, a nadchodzili jeszcze następni. Byli przeważnie szczupli, umięśnieni, twardzi i większość z nich niosła na ramieniu strzelby. Przez chwilę konferowali z szeryfem.

— Nie rób żadnych głupstw — ostrzegł Loomis.

— W ogóle nic nie mogę zrobić — odparł Crompton.

Szeryf Tyler otworzył wrota stodoły. Grupka mężczyzn weszła do środka i po chwili wróciła, ciągnąc jakiegoś człowieka. Crompton nie dostrzegł, jak skazaniec wygląda, bo natychmiast otoczył go tłum.

Szedł za innymi aż do odległego krańca miasteczka, gdzie z solidnego konara jednego z drzew zwisała przygotowana lina.

— Do góry go! — wrzasnął tłum, kiedy dociągnięto skazańca na miejsce.

— Chłopaki! — zawołał stłumionym głosem Dan Stack. — Dajcie mi coś powiedzieć!

— Do diabła z tym — wrzasnął jakiś człowiek. — Do góry go!

— Moje ostatnie słowa! — przenikliwie krzyknął Stack.

Wtedy nagle odezwał się szeryf.

— Dajmy mu powiedzieć, chłopaki. Każdy skazaniec ma takie prawo. No, Stack, zaczynaj, ale żeby to nie trwało długo.

Postawili Stacka na wozie, zarzuciwszy mu pętlę wokół szyi. Kilkanaście rąk trzymało drugi koniec liny. Wreszcie Crompton go zobaczył. Wpatrywał się, zafascynowany, w ten długo szukany segment swojej osobowości.

Dan Stack był rosłym, mocno zbudowanym mężczyzną. Jego grube, głęboko poorane rysy nosiły znamię zaciętości i nienawiści, strachu i skłonności do brutalnych zachowań, ukryty żal i ukryte zło. Miał wydatne, rozszerzające się ku dołowi nozdrza, grube wargi kryjące silne zęby i wąskie, zdradzieckie oczy. Niechlujne czarne kosmyki opadały mu na rozognione czoło, a na zaczerwienionych policzkach miał ciemny, szczeciniasty zarost. Jego twarz zdradzała, jakim jest stereotypem — Cholerycznym Humorem Powietrza, wywołanym nadmiarem żółci, która powoduje, że człowiek łatwo wybucha gniewem i traci przy tym rozsadek.

Stack patrzył w górę, na rozgrzane białe niebo. Powoli spuścił głowę i wtedy zrobiona z brązu proteza na prawej ręce — zaświeciła czerwono w otaczającym ich blasku.

— Chłopaki — odezwał się — zrobiłem dużo złego w swoim ryciu.

— Nam to mówisz? — przerwał mu ktoś.

— Byłem kłamcą i oszustem — krzyknął Stack. — Uderzyłem dziewczynę, którą kochałem, i to uderzyłem ja mocno, chcąc żeby cierpiała. Okradłem własnych rodziców. Wyrzynałem masowo nieszczęsnych tubylców na tej planecie. Chłopaki, nie byłem dobry.

Tłum przyjął śmiechem tę jego ckliwą przemowę.

— Ale chcę, byście wiedzieli — ryknął z całej siły Stack — chcę, byście wiedzieli, że walczyłem z tą swoją grzeszną naturą i usiłowałem ja pokonać. Mocowałem się z tym starym diabłem tkwiącym w mojej duszy i to najlepiej, jak potrafiłem. Wstąpiłem do Straży Obywatelskiej i przez dwa lata byłem jak wszyscy inni. A potem znowu napadł mnie szał i zabiłem.

— Skończyłeś? — spytał szeryf.

— Ale chcę, byście wszyscy wiedzieli o jednym — zaskrzeczał przenikliwie Stack, przewracając gałkami oczu. — Przyznaję się otwarcie do zła, jakie wyrządziłem, przyznaję się dobrowolnie i otwarcie. Ale chłopaki, ja nie zabiłem Bartona Fincha!

— No dobra — przerwał mu szeryf. — Powiedziałeś swoje, a teraz my zrobimy, co do nas należy.

— Posłuchajcie! — krzyknął Stack. — Finch był moim przyjacielem, jedynym, jakiego miałem! Chciałem mu pomóc, potrząsnąłem nim trochę, żeby odzyskał rozum. A kiedy to nie pomogło, zapewne straciłem głowę, rozbiłem bar Moriarty i poturbowałem kilku chłopaków. Ale klnę się na Boga, że nie skrzywdziłem Fincha.

— Skończyłeś już? — spytał szeryf.

Stack otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, po czym zamknął je i kiwnął potakująco głową.

— W porządku, chłopaki — powiedział szeryf. — Do roboty!

Mężczyźni zaczęli wysuwać spod Stacka wóz, na którym stał. A Stack, z wyrazem beznadziejnej desperacji na twarzy, spojrzał nagle na Cromptona.

I rozpoznał go.

— Uważąj, zastanów się — ostrzegał Cromptona zdenerwowany Loomis. — Nie rób niczego, nie wierz mu. Przypomnij sobie tylko, co on robił, jakie było jego życię. On nas zniszczy, rozbije na kawałki. On ma skłonności do dominacji, jest silny, zły. To morderca.

Na ułamek sekundy Crompton przypomniał sobie, jak doktor Berrenger oceniał jego szanse na udaną reintegrację.

Szaleństwo albo jeszcze gorzej…

— Zupełnie zdeprawowany — mówił Loomis — zły, nic nie wart, absolutnie beznadziejny!

Ale Stack był częścią niego! Stack tęsknił do reintegracji, walczył o to, by się udoskonalić, przegrywał i zaczynał walkę od nowa. Stack nie był absolutnie beznadziejny, nie był ani trochę bardziej beznadziejny niż Loomis czy on sam.

Skąd jednak wiadomo, że mówił prawdę? Może ta pełna emocji przemowa była tylko ostatnią próbą poruszenia słuchaczy w nadziei na ułaskawienie?

Powinien uwierzyć w dobre chęci Stacka. Powinien dać mu szansę.

W czasie kiedy wysuwano mu wóz spod nóg, Stack wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w Cromptona, aż ten podjął w końcu decyzję i pozwolił mu wniknąć w siebie.

Tłum podniósł wrzawę, kiedy ciało Stacka, zsunąwszy się ze skraju wozu, dygotało przez chwilę w śmiertelnym tańcu, po czym zawisło w bezruchu na grubej linie. A Cromptonowi ugięły się nogi w kolanach, kiedy umysł Stacka wniknął w niego. I zemdlał.

Ocknął się na łóżku polowym w małym, słabo oświetlonym pokoju.

— Dobrze się czujesz? — zapytał jakiś głos. Dopiero po chwili Crompton rozpoznał pochylonego nad nim szeryfa Tylera.

— Tak, już dobrze — odpwiedział machinalnie.

— Przypuszczam, że wieszanie musi być szokujące dla cywilizowanego człowieka, takiego jak ty. Jak myślisz, nic ci się nie stanie, jeśli zostawię cię tu samego?

— Naturalnie — odparł apatycznie Crompton.

— To dobrze. Mam trochę roboty. Zajrzę do ciebie za parę godzin — powiedział Tyler i wyszedł.

Crompton usiłował zorientować się w sytuacji.

Integracja… Fuzja… Uzupełnienie… Czy udało mu się osiągnąć to w trakcie kojącej nieprzytomności? Ostrożnie zaczął przeszukiwać swój umysł.

Odnalazł pojękującego, niepocieszonego Loomisa, potwornie przestraszonego i bełkoczącego coś o Pomarańczowej Pustyni, wyjazdach na kempingi w Górach Diamentowych, przyjemnościach dostarczanych przez kobiety, luksusie, odczuciach i pięknie.

Był też Stack, masywny i nieporuszony, nie dołączony.

Crompton porozmawiał z nim przez chwilę, jak swój ze swoim, i zorientował się, że Stack był absolutnie szczery w swojej ostatniej mowie. Naprawdę pragnął się zmienić, zacząć kontrolować swoje postępowanie, nabrać umiaru.

Ale wiedział też, że Stack nie był w stanie zmienić sam siebie, narzucić sobie samokontroli, opanowania. Nawet teraz, pomimo starań, Stacka przepełniało pragnienie zemsty. Jego umysł miotał się wściekle, stanowiąc rażące przeciwieństwo bełkoczącego coś przenikliwym głosem Loomisa. Przez jego umysł przewijały się wspaniałe marzenia o rewanżu, błyskotliwe plany podboju całej Wenus. Zrobić coś z tymi przeklętymi tubylcami, zetrzeć ich na proch, przygotować miejsce dla Ziemian. Porwać na strzępy Tylera. Wybić z broni maszynowej wszystkich mieszkańców miasteczka i udawać, że zrobili to tubylcy. Stworzyć grupę oddanych sobie mężczyzn, taką prywatną armię wielbiącą Stacka, utrzymywać w niej żelazną dyscyplinę, żadnych oznak słabości, żadnego wahania. Wyciąć w pień Straż Obywatelską i wtedy już nikt nie przeszkodzi mu prowadzić podboju, mordować, mścić się, wściekać, stosować terror!

Popychany z obu stron, Crompton usiłował zachować równowagę i objąć kontrolą te dwie osobowości. Walczył o to, by doprowadzić do ich fuzji i powstania całości. Stabilnej całości. Ale odrębne umysły broniły się, nie chcąc zrezygnować ze swojej autonomii. Linie podziału pogłębiały się, rodziły się nowe, nic do pokonania, i Crompton czuł, jak jego własna równowaga psychiczna zaczyna się kruszyć, a zdrowie umysłowe staje się coraz bardziej zagrożone.

Nagle Dan Stack, przepełniony stłumioną i niemożliwą do realizacji potrzebą zreformowania siebie samego, doznał olśnienia.

— Przykro mi — powiedział. — Nic na to nie pomogę. Potrzebujesz jeszcze tego drugiego.

— Jakiego drugiego?

— Próbowałem — jęknął Stack. — Naprawdę próbowałem się zmienić! Ale było mnie za dużo, za dużo sprzeczności, zimnego i gorącego, tego i owego. Pomyślałem, że sam się wyleczę. Więc się podzieliłem.

— Co zrobiłeś?

— Nie słyszałeś, co powiedziałem? — spytał Stack. — Ja też zostałem podzielony. Po kryjomu. Odbyło się to tu, na Wenus. Kiedy wróciłem do Port New Haarlem, dostałem kolejne ciało duriera i podzieliłem się… Myślałem, że wszystko będzie prostsze, jeśli i ja będę mniej złożony. Ale myliłem się!

— Jest jeszcze jedna część nas? — zawołał Crompton. — To dlatego nie może dojść do reintegracji! Kto to jest i gdzie go można znaleźć?

— Starałem się — jęknął Stack. — Och, tak bardzo się starałem. Byliśmy jak bracia. Myślałem, że będę mógł nauczyć się czegoś od niego; był taki cichy, spokojny, dobry i cierpliwy! Uczyłem się! A potem on zaczął się poddawać.

— Kto? — spytał Crompton.

— Usiłowałem mu pomóc, wybić go z tego stanu. Ale on szybko gasł, po prostu nie zależało mu na życiu. Moja ostatnia szansa znikła i wtedy wpadłem w szał, potrząsnąłem nim trochę i zrujnowałem bar Moriarty. Ale nie zabiłem Bartona Fincha! On po prostu nie chciał żyć!

— To Finch jest tą ostatnią częścią?

— Tak! Musisz iść do niego, zanim umrze, i musisz dać mu przyłączyć się do nas. Jest w małym pokoiku za sklepem. Lepiej się pośpiesz…

Stack wrócił do swoich marzeń o krwawych morderstwach, a Loomis bredził coś o niebieskich Pieczarach Xanadu.

Crompton zmusił ciało Cromptona do wstania z łóżka i zaciągnął je ku drzwiom. Dostrzegł przy ulicy sklep Stacka. Musisz tam dotrzeć, polecił sam sobie i potykając się ruszył przed siebie.

Wydawało mu się, jakby miał do przejścia miliony kilometrów. Jakby czołgał się przez tysiąc lat, przez góry, rzeki, pustynie, bagna, jaskinie, które prowadziły w dół do środka Ziemi i z powrotem na górę, przez niezmierzone oceany, które musiał przepływać wpław. Wreszcie, po tej potwornie długiej i wyczerpującej go podróży, dotarł do sklepu Stacka.

W pokoju na zapleczu, na pryczy, okryty kocem pod brodę leżał Finch, ostatnia nadzieja na reintegrację. Patrząc na niego Crompton uświadomił sobie ostatecznie bezsens swoich poszukiwań.

Finch leżał bardzo spokojnie, z otwartymi oczami, wpatrującymi się nie widzącym wzrokiem w niewiadomy punkt. Miał dużą, blada, pozbawioną wyrazu twarz idioty. Jego łagodne rysy Buddy miały w sobie jakiś nieludzki spokój, jakby Fincie niczego nie chciał i niczego nie oczekiwał. Z jego ust spływała cienka strużka śliny, a serce uderzało od czasu do czasu. Najmniej przystosowany z nich trzech, był skrajnym wyrazem Ziemskiego Humoru Flegmy, który powoduje, że człowiek jest bierny i obojętny.

Crompton opanował ogarniającą go wściekłość i doczołgał się do łóżka. Wpatrzył się w oczy idioty i usiłował zmusić Fincha do spojrzenia na niego, rozpoznania go, połączenia się z nim.

Ale Finch nic nie dostrzegł.

Nie udało mu się. Pozwolił zmęczonemu, poddanemu nadmiernym stresom ciału Cromptona opaść przy łóżku idioty. W milczeniu obserwował, jak ogarnia go powoli szaleństwo.

I wtedy Stack, desperacko pragnący zmiany, wyłonił się ze swoich marzeń o zemście. Wspólnie z Cromptonem zaczął nakłaniać idiotę, żeby spojrzał i dostrzegł ich. Nawet Loomis zanusił się do wykrzesania z siebie ostatku sił i przyłączył się do ich prób.

Wszyscy trzej razem wpatrywali się w idiotę. A Finch, przywołany przez trzy czwarte jego samego, przez segmenty wzywające go do połączenia się, zrobił ostatni wysiłek. Jego oczy na moment oprzytomniały. Rozpoznał.

I dołączył do nich.

Crompton poczuł, że zalewa go rozległa fala cierpliwości i tolerancji. Cztery zasadnicze Humory, składające się na temperament człowieka: Ziemia, Powietrze, Ogień i Woda w końcu się połączyły. I w końcu możliwa była fuzja.

Ale co to? Co się dzieje? Co za siła przejmuje kontrolę, spychając na bok wszystko, co było przed nią?

Crompton krzyknął z przerażenia, usiłował przez chwilę rozedrzeć paznokciami własne gardło, co mu się prawie udało, po czym upadł na ziemię obok ciała Fincha.

Kiedy leżące na podłodze ciało otworzyło ponownie oczy, ziewnęło i przeciągnęło się, szczęśliwe, że wdycha powietrze, widzi światło i kolory, zadowolone z siebie i przekonane, że czeka je na tym świecie jeszcze dużo pracy, miłości i, w ogóle, że ma przed sobą całe życie.

Ciało, dawniej własność Alistaira Cromptona, zamieszkiwane czasowo także przez Edgara Loomisa, Dana Stacka i Bartona Fincha, wstało. Zdało sobie sprawę, że będzie musiało znaleźć dla siebie nowe nazwisko.

Загрузка...