Robert Sheckley I cebula, i marchewka

Na pewno pamiętasz tego chama, który lżył ważącego niespełna pięćdziesiąt kilo cherlaka. Sprawa tych cherlaków nigdy nie została rozwiązań; wbrew temu, co twierdził Charles Atlas[1]. Bo autentyczny cham lubi obrażać ludzi; upokarzanie drugiego człowieka sprawia mu głęboką satysfakcję. Nieważne, że ktoś waży sto dwadzieścia kilo — sama krzepa i mięśnie ze stali, mądrość Salomona i dowcip Voltaire’a — i tak zostanie opluty i znieważony i nic na to nie poradzi.

Tak przynajmniej widział te sprawy Howard Cordle. Był to człowiek sympatyczny, którym nieustannie pomiatano — a to domokrążcy, zbieracze funduszy różnej maści, a to wreszcie kelnerzy czy inni przedstawiciele władzy. Cordle był wściekły. W milczeniu znosił agresję nie zliczonych maniaków, którzy wpychali się przed nim bez kolejki, zabierali mu sprzed nosa taksówki czy wreszcie z szyderczą miną odpływali z dziewczynami, które on podrywał na przyjęciach.

Co gorszą ci ludzie uwielbiali prowokację, szukali jej po prostu guza, a wszystko po to, żeby innym sprawić kłopot.

Cordle nie mógł zrozumieć, dlaczego tak musi być, aż do pewnego letniego dnia, kiedy to jechał przez północną Hiszpanię i zalany w traupa Hermes zesłał na niego w ten oto oryginalny sposób olśnienie:

— Rozumiem twój problem, bracie, ale, kapujesz, bez marchewki nie będzie prawdziwego gulaszu — wymamrotał.

— Bez marchewki? — powtórzył Cordle usiłując o co chodzi.

— Mam na myśli tych facetów, którzy ci tak dokuczają — Tot-Hermes. — Oni muszą się tak zachowywać, ponieważ są marchewkami a marchew taka właśnie jest.

— Jeżeli są marchewkami — próbował po omacku Cordle — to ja…

— Oczywiście jesteś perłową, białą cebulką.

— Mój Boże, przecież to jasne! — wykrzyknął Cordle, oślepiony blaskiem satori.

— No i oczywiście ty i wszystkie pozostałe perłowe cebulki uważacie, że marchew to jakiś nieudany gniot, zniekształcona pomarańczowa cebula. Marchew podobnie powie na wasz widok: cholera, co to za zwariowana okrągła marchew. Chcę powiedzieć, że się nawzajem nie znosicie, chociaż w gruncie rzeczy…

— Tak! Mów dalej! — wykrzyknął Cordle.

— W gruncie rzeczy — wygłosił Tot-Hermes — wszystko ma swoje miejsce w Gulaszu!

— Oczywiście, jasne, jasne!

— A to znaczy, że wszystko, cokolwiek istnieje, jest niezbędne — jeśli więc mają prawo istnieć miłe, okrągłe białe cebulki, to takie samo prawo mają te długie, ohydne pomarańczowe marchewki i vice versa, ponieważ bez wszystkich składników nie ma Gulaszu, czyli, innymi słowy, życia; robi się z tego zwykła… zaraz… zaraz…

— Zupa! — wykrzyknął Cordle w ekstazie.

— Proszę, proszę, zaczynasz kapować — oświadczył Tot-Hermes. — Głoś słowo, diakonie, i niechaj ludzie poznają boską recepturę…

— Zupa! — powtórzył Cordle. — Tak, teraz już rozumiem, czysty krem z bielusieńkiej cebuli to nasza wizja nieba; ostry, pomarańczowy bełt z marchwi to nasze pojęcie piekła. To pasuje, to się układa w spójną całość.

— Om manipadme hum[2] — zaintonował Tot-Hermes.

— A co z zielonym groszkiem? Co z mięsem, na miłość boską?

— Nie nadużywaj metafory — skarcił go Tot-Hermes. — To się mści. Trzymaj się marchwi i cebuli. Pozwól, że ci zaproponuję drinka, specjalność domu.

— Ale przyprawy, co z przyprawami? — zaniepokoił się Cordle pociągając obficie z zardzewiałej manierki płyn w kolorze burgunda.

— Bracie, zadajesz pytania, które można odsłonić jedynie przed masonem trzynastego stopnia wtajemniczenia, z hemoroidami i w sandałach. Przykro mi. W każdym razie pamiętaj jedno: wszystko idzie do Gulaszu.

— Do Gulaszu — powtórzył Cordle oblizując się.

— A w szczególności trzymaj się marchewki i cebuli, to już, widzę, Całkiem nieźle skapowałeś.

— Marchewka i cebula — powtórzył Cordle.

— Tego się trzymaj — rzekł Tot-Hermes. — Jesteśmy w Corunnie możesz mnie gdzieś tutaj wysadzić.

Cordle zatrzymał swój wynajęty samochód na poboczu. Tot-Hermes wziął z tylnego siedzenia plecak i wysiadł.

— Dzięki za podwiezienie.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Dziękuję za wino. Co to za wino, mówiłeś?

— Vino de casa z niewielką domieszką esencji starego doktora Hammerfingera — ekstrakt sproszkowanego „kwasu”, sporządzony przez gnurów w tajnych laboratoriach Uniwersytetu Kalifornijskiego w ramach przygotowań do wielkiego ogólnoeuropejskiego haju.

— Cokolwiek to było, było to coś — stwierdził filozoficznie Cordle. — Dla mnie czysty eliksir. Z czymś takim można sprzedawać antylopom krawaty czy zmieniać świat z geoidy w stożek ścięty… Co ja takiego mówiłem?

— Nieważne. To wszystko jest w programie twojej podróży. Len się połóż na chwilę.

— Gdy bogowie rozkazują, śmiertelnicy muszą słuchać — powiedział Cordle jambicznie. I położył się na przednim siedzeniu samochodu Tot-Hermes pochylił się nad nim; broda lśniła mu złotem, głowę wieńczyły platany.

— Dobrze się czujesz?

— W życiu nie czułem się lepiej.

— Chcesz, żebym przy tobie został?

— Nie ma potrzeby. I tak mi pomogłeś ponad miarę.

— Miło mi to słyszeć, bracie, dobrze mówisz. Naprawdę dobrze czujesz? No, to pa.

I Tot-Hermes odmaszerował w zachód słońca. Cordle zamknął oczy i zaczął rozwiązywać najróżniejsze problemy, które niepokoiły najwyższych filozofów wszystkich czasów. Ze zdumieniem stwierdził, jak prosta jest złożoność.

Wreszcie zasnął. Obudził się po jakichś sześciu godzinach. Większość genialnie prostych rozwiązań uleciała mu z głowy. To niepojęte: jak można tak zgubić klucze do wszechświata? A jednak zgubił. Bez nadziw na odzyskanie. Raj został utracony raz na zawsze.

Nie zapomniał jednak o cebuli i marchewce, jak również o Gulaszu. Nie był to rodzaj olśnienia, który by wybrał, gdyby miał jakiś wybór; ale taki mu się trafił, więc go nie odrzucił. Cordle wiedział, być może instynktownie, że tam, gdzie w grę wchodzi olśnienie, trzeba brać, co dają.


Następnego dnia dojechał do Santander w strugach deszczu. Postanowił ponapisywać do wszystkich przyjaciół zabawne listy, a może nawet próbować szkicu z podróży. Ale to wymagało maszyny do pisania. Conserje w hotelu skierował go do wypożyczalni maszyn. Trafił na ekspedienta mówiącego bezbłędną angielszczyzną.

— Czy wypożyczacie maszyny na dni? — spytał Cordle.

— Dlaczego nie? — odparł ekspedient. Miał lśniące czarne włosy i wąski arystokratyczny nos.

— A ile za tę? — spytał Cordle wskazując trzydziestoletnią erikę portable.

— Siedemdziesiąt peset dziennie, czyli jeden dolar. Tyle wynosi opłata normalna.

— A tym razem ma być nienormalna?

— Oczywiście; pan jest cudzoziemcem w przejeździe. Dla pana sto osiemdziesiąt peset dziennie.

— W porządku — rzekł Cordle sięgając do portfela. — Biorę ją na dwa dni.

— Poproszę także o pana paszport i kaucję w wysokości pięćdziesięciu dolarów.

Cordle zaryzykował delikatny żart:

— Ale ja nie zamierzam się z nią żenić, ja mam zamiar na niej pisać.

Ekspedient wzruszył ramionami.

— Mój paszport zatrzymał conserje w hotelu. A prawo jazdy nie wystarczy?

— Oczywiście, że nie. Muszę mieć pana paszport na wypadek, gdyby pan się nie wywiązał.

— To po co panu i paszport, i kaucja? — zapytał Cordle. rozdrażniony i zakłopotany. — Przecież ta maszyna nie jest warta nawet dwudziestu dolarów.

— O. widzę, że jest pan ekspertem w dziedzinie handlu niemieckimi używanymi maszynami do pisania na rynku hiszpańskim.

— Nie, ale…

— To wobec tego może mi pan pozwoli pełnić moje obowiązki w sposób, który ja uważam za stosowny. Potrzebna mi będzie również informacja, do jakiego celu zamierza pan używać tej maszyny?

— Do jakiego celu?

— Naturalnie: do jakiego celu.

Była to jedna z tych niedorzecznych sytuacji, jakie się mogą zdarzyć się na obczyźnie dosłownie każdemu. Żądania ekspedienta były niezrozumiałe, a jego zachowanie obraźliwe. Cordle miał już krótko skinąć głową, odwrócić się na pięcie i wyjść, kiedy przypomniał sobie o cebuli i marchewce. Zobaczył Gulasz. I nagle zrozumiał, że może być dowolną jarzyną. Uśmiechnął się do ekspedienta z tryumfem i powiedział:

— Pan chce wiedzieć, do jakiego celu zamierzam użyć tej maszyny.

— Zgadza się.

— Szczerze mówiąc, miałem zamiar wsadzić ją sobie w nos.

Ekspedient wybałuszył oczy.

— To zupełnie niezła metoda przemytu — ciągnął Cordle. — Zamierzałem także dać panu kradziony paszport i fałszywe pesety. A jak już się dostanę do Włoch, sprzedać maszynę za dziesięć tysięcy dolarów. Mediolan cierpi na głód maszyn do pisania. Mediolańczycy są w rozpaczliwej sytuacji, kupują wszystko.

— Szanowny pan — odparł ekspedient — raczy być niesympatyczny.

— Chciał pan powiedzieć: obrzydliwy. Co do maszyny, zmieniłem jednak zdanie. Przy okazji chciałbym pana pochwalić za pańską angielszczyznę.

— Uczyłem się pilnie — przyznał mężczyzna z nutą dumy w głosie.

— To widać. Pomijając pańskie niezbyt czyste „r”, mówi pan po angielsku jak wenecki gondolier z rozszczepem podniebienia. Ukłony dla szanownej rodzinki. Nie będę panu więcej przeszkadzał w rozdłubywaniu pryszczy.


Rozpamiętując później tę scenę Cordle uznał, że jego dziewicze wystąpienie w roli marchewki wypadło całkiem nieźle. To prawda, że ostatnie słowa były może nieco wymuszone i przeintelektualizowane, ale nuta złośliwości w głosie wydawała się przekonywająca.

A najważniejszy był prosty, niewątpliwy fakt, że się udało. I teraz w zaciszu hotelowego pokoju zamiast się skręcać z wściekłości i pogardy dla siebie samego, zażywał uspokajającej świadomości, że to on kogoś innego wrobił w tę sytuację.

Udało się. Po prostu: przedzierzgnął się z cebuli w marchewkę!

Ale czy jego postawa była z etycznego punktu widzenia do przyjęcia! A może ekspedient musiał być taki antypatyczny — jako produkt swoich genetycznych i społecznych uwarunkowań, ofiara wychowania? Był antypatyczny raczej w sposób naturalny niż zamierzony…

Zaraz, chwileczkę. Cordle złapał się na tym, że jego myślenie jest typowo cebulowe, że nie potrafi traktować marchewki inaczej, jak tylko jako odchyłki od cebulizmu.

Ale teraz wiedział już, że cebula i marchew mają jednakie prawa do istnienia; że bez tego nie będzie Gulaszu.

I wiedział jednocześnie, że człowiek jest wolny i może wybierać, jaką chce być jarzyną. Mógłby nawet żyć jako zabawny zielony groszek czy napastliwy, ostry ząbek czosnku, chociaż to byłoby już może nadużywanie metafory. W każdym razie ma wybór pomiędzy marchwizmem a cebulizmem.

Trzeba by się poważnie nad tym zastanowić — pomyślał Cordle. Ale nigdy do tego nie doszło. Zamiast się bowiem zastanowić, poszedł, mimo deszczu, zwiedzać miasto, a następnie udał się w dalszą podróż.


Kolejny incydent zdarzył się w Nicei, w przytulnej restauracyjce na Avenue des Diables Bleus, z obrusami w czerwoną kratkę i zupełnie niezrozumiałym menu wypisanym odręcznie czerwonym atramentem. Na sali było czterech kelnerów, w tym jeden do złudzenia przypominający Jeana-Paula Belmonda, łącznie z papierosem przyklejonym do dolnej wargi. Pozostali wyglądali na zwykłych bandziorów. Wśród gości było kilku Skandynawów, którzy spokojnie jedli swoje cassoulet, jeden stary Francuz w berecie i trzy brzydkie młode Angielki.

Kiedy Belmondo przywlókł się do stolika, Cordle, który mówił wyraźną, choć idiomatyczną francuszczyzną, poprosił o menu z potrawami dziesięciofrankowymi, które widział w oknie.

Kelner obrzucił go pogardliwym spojrzeniem przeznaczonym dla pozujących żebraków.

— Ach, z tamtej karty wszystko nam się już dziś skończyło — powiedział i wręczył Cordle’owi kartę zawierającą potrawy trzydziestofrankowe.

Cordle, w swoim poprzednim wcieleniu, zagryzłby zęby i zamówił. Albo wstałby i dygocząc z wściekłości opuścił restaurację wpadając po drodze na krzesło.

Ale teraz…

— Pan mnie chyba nie zrozumiał… — powiedział. — Zgodnie z francuskimi przepisami macie państwo obowiązek podawać potrawy umieszczone we wszystkich jadłospisach o cenach stałych, które wywieszacie w oknach wystawowych.

M’sieu jest prawnikiem? — zapytał kelner bezczelnie wziąwszy się Pod boki.

— Nie. Msieu jest awanturnikiem — odparł Cordle ostrzegając tym samym, we własnym pojęciu lojalnie, kelnera.

— To wobec tego niech m’sieu awanturuje się do woli — rzekł kelner. Jego oczy przypominały szparki.

— W porządku — odpowiedział Cordle. I właśnie w tym momencie weszła do restauracji przypadkiem para starszych ludzi. Mężczyzna na sobie granatowy dwurzędowy garnitur tenis, kobieta kwiecistą organdynową sukienkę. — Przepraszam, czy państwo są może Anglikami? — zawołał do nich Cordle.

Lekko zaskoczony mężczyzna ledwie dostrzegalnie skłonił głowę.

— To wobec tego odradzam państwu jedzenie w tym lokalu. jestem inspektorem zdrowia z ramienia UNESCO. Szef kuchni najwyraźniej nie mył rąk od Dnia Zwycięstwa. Nie robiliśmy jeszcze badań na dur brzuszny, ale mamy pewne podejrzenia. Jak tylko pojawi się mój zastępca z papierkiem lakmusowym…

W restauracji zaległa śmiertelna cisza.

— Myślę, że jajko na twardo będzie najbezpieczniejsze — doradził Cordle.

Prawdopodobnie mężczyzna mu nie uwierzył. Ale to nie miało znaczenia. Awantura została już wywołana.

— Chodź, Mildred — powiedział i pospiesznie opuścili restaurację.

— Wychodzi właśnie sześćdziesiąt franków plus pięć procent napiwku — oświadczył Cordle chłodno.

— Proszę natychmiast stąd wyjść! — warknął kelner.

— Kiedy mi się tu podoba — rzekł Cordle zakładając ręce. — Po mi się ambiance, atmosfera intymności…

— Tutaj nie wolno przebywać nie zamawiając nic do jedzenia.

— Ale ja zaraz coś zamówię. Z dziesięciofrankowego menu.

Kelnerzy popatrzyli po sobie, jednocześnie skinęli głowami i ruszyli groźną falangą. Cordle zwrócił się do pozostałych gości podniesionym głosem:

— Wzywam wszystkich na świadków! Ci mężczyźni zamierzają mnie zaatakować, w sile czterech na jednego, wbrew francuskiemu prawu i ogólnoludzkiej etyce, i to tylko dlatego, że chcę zamówić danie z dziesięciofrankowego menu oszukańczo podanego do publicznej wiadomości.

Było to przemówienie długie, ale najwyraźniej czas na krasomówstwa był odpowiedni. Cordle powtórzył je po angielsku.

Młode Angielki zatkało. Stary Francuz nie przerywał jedzenia zupy. Skandynawowie ponuro pokiwali głowami i zaczęli zdejmować marynarki.

Kelnerzy odbyli następną naradę. Ten, który przypominał Belmonda, powiedział:

M’sieu, pan nas zmusza do wezwania policji.

— To mi tylko oszczędzi fatygi — rzekł Cordle.

— Chyba m’sieu nie ma ochoty spędzić urlopu w sądzie?

M’sieu w ten właśnie sposób spędza większość swoich urlopów.

Kelnerzy znów się zaczęli naradzać, w wyniku czego Belmondo podsunął się na palcach z kartą trzydziestofrankową.

Prix fixe będzie dziesięć franków, skoro m’sieur nie może sobie pozwolić na więcej.

Cordle puścił to mimo uszu.

— Proszę mi podać zupę cebulową, zieloną sałatę i boeufbourguignon.

Kelner poszedł złożyć zamówienie. Czekając Cordle niezbyt głośno podśpiewywał sobie „Wallzing Matilda”. Podejrzewał, że to przyspieszy obsługę. Danie zjawiło się, kiedy po raz drugi doszedł do „Nigdy nie złapiesz mnie żywego — powiedział”. Przyciągnął do siebie wazę z zupą i uniósł łyżkę.

Wszyscy wstrzymali oddech. Ani jeden gość nie opuścił restauracji. Ale Cordle był dobrze przygotowany. Nachylił się z łyżką gotową do zaczerpnięcia zupy i delikatnie zaciągnął się zapachem. Zapadła grobowa cisza.

— Czegoś tu brakuje — oświadczył głośno. Marszcząc czoło wlał zupę cebulową do boeufa bourguignon. Znów powąchał, potrząsnął głową i wrzucił do tego pół bochenka chleba w kromkach. Znów powąchał i dodał do tego sałatę i całą zawartość solniczki. Ściągnął usta.

— Nie, to się po prostu nie nadaje.

Wywalił zawartość wazy na stół. Można było ten akt porównać, powiedzmy, z oblaniem Mony Lisy gencjaną. Cała Francja i większa część zachodniej Szwajcarii znalazła się w stanie szoku.

Niespiesznie, trzymając wzrokiem zmartwiałych kelnerów, Cordle wstał i rzucił na to rozpaprane świństwo dziesięć franków. Podszedł do drzwi, odwrócił się i powiedział”.

— Wyrazy szacunku dla szefa kuchni, który powinien się raczej zajmować mieszaniem cementu. A to, mon vieux, dla ciebie.

Cisnął zmiętą lnianą serwetkę na podłogę.

Jak matador po serii wspaniałych szarż odwraca się z pogardą od byka i odchodzi, tak Cordle wyszedł z restauracji. Z niezrozumiałych powodów kelnerzy nie rzucili się za nim, nie zastrzelili go i jego trupa nie powiesili na najbliższej latarni. Tak więc Cordle oddalił się na odległość kilku przecznic skręcając na chybił trafił to wprawo, to w lewo. Doszedł do Promenadę des Anglais i usiadł na ławce. Cały dygotał i miał koszulę przepoconą na wylot.

— Udało się wreszcie! — powiedział. — Udało się! Byłem bezgranicznie podły i uszło mi to na sucho.

Teraz już wiedział, dlaczego marchewki tak się zachowują. Boże Święty, co za radość, co za niewysłowiona rozkosz!


Następnie Cordle wrócił do swojej zwykłej łagodnej osobowości gładko i bez żalu. I taki pozostał aż do drugiego dnia swego pobytu w Rzymie.

Jechał wynajętym samochodem. Wraz z siedmioma innymi kierowcami czekał właśnie pod światłami na Corso Vittorio Emanuele II. Za nimi ze dwadzieścia samochodów. Wszyscy kierowcy gazowali silniki, pochyleni nad kierownicami, z przymrużonymi oczyma marząc o Le Mans. Wszydcy poza Cordle’em, który napawał się gigantyczną architekturą śródmieścia Rzymu. Chorągiewka poszła w dół! Kierowcy wcisnęli gaz do dechy usiłując wprawić w ruch koła swoich mało zrywnych fiatów, zdzierając sprzęgła i nerwy, ale robiąc to wszystko z eclat i brio. Wszyscy, z wyjątkiem Cordle’a, jedynego chyba w Rzymie człowieka, który nie zamierzał wygrać żadnego wyścigu ani zdążyć na żadne spotkanie.

Bez nadmiernego pośpiechu czy szczególnej zwłoki wcisnął sprzęgło i wrzucił bieg. Już stracił prawie dwie sekundy — rzecz nie do pomyślenia w Monza czy Monte Carlo.

Kierowca za nim trąbił nieprzytomnie.

Cordle uśmiechnął się do siebie — był to tajemniczy, nieprzyjemni uśmiech. Wrzucił luz, zaciągnął hamulec ręczny i wysiadł z samochodu. Wolno podszedł do klaksoniarza, który zrobił się biały jak ściana i zaczął grzebać pod siedzeniem najwyraźniej w poszukiwaniu łomu.

— Tak? — zagadnął Cordle po francusku. — Czy coś się stało?

— Nie, nie, nie — odparł mężczyzna, również po francusku, popełniając tym samym pierwszy błąd. — Chciałem po prostu, żeby pan ruszył, odjechał.

— Kiedy ja to właśnie robiłem — podkreślił Cordle.

— No, to wszystko w porządku!

— Nie, nie wszystko jest w porządku — odparł Cordle. — Należy mi się chyba jakieś lepsze wyjaśnienie, dlaczego pan na mnie trąbi.

Klaksoniarz, mediolański biznesmen na urlopie, z żoną i czwórką dzieci, odpowiedział pochopnie:

— Drogi panie, pan był po prostu zbyt powolny, pan nas wszystkich wstrzymywał.

— Powolny? — rzekł Cordle. — Przecież pan zaczął trąbić w dwie sekundy po zmianie światła. Dwie sekundy i już „powolny”?

— To trwało znacznie dłużej — odpowiedział słabym głosem mężczyzna.

Korek sięgał już teraz w kierunku południowym aż do Neapolu. Zebrał się dziesięciotysięczny tłum. Jednostki carabinień w Viterbo i Genui zostały postawione w stan pogotowia.

— To nieprawda — zaprotestował Cordle. — Mam świadków — Wskazał gestem tłum, który w odpowiedzi pomachał rękami. — Przedstawię świadków w sądzie. Musi pan sobie zdawać sprawę, że używając klaksonu w obrębie miasta Rzymu, i to bez nagłej potrzeby, popełnia pan wykroczenie.

Mediolański biznesmen popatrzył na tłum, który tymczasem urósł do jakichś pięćdziesięciu tysięcy. Boże — pomyślał — ześlij znów Gotów, żeby starli z powierzchni ziemi tych gapiących się rzymian! Żeby się ziemia rozstąpiła i pochłonęła tego zwariowanego Francuza! Żeby tak on, Giancarlo Morelli, miał teraz w ręku tępą łyżkę, którą mógłby sobie otworzyć żyły.

Odrzutowce Szóstej Floty zagrzmiały w górze — leciały uniemożliwić z dawna oczekiwany zamach stanu.

Własna żona darła się na mediolańczyka; dziś w nocy wytnie jej niewierne serce i odeśle jej matce.

Co robić? W Mediolanie miałby już głowę tego Francuza na półmisku. Ale to był Rzym, miasto południa, miejsce niezbadane, pełne niespodzianek i niebezpieczeństw. No i z prawnego punktu widzenia prawdopodobnie nie ma racji, co go stawia w jeszcze trudniejszej sytuacji w tym sporze.

— No więc dobrze — powiedział. — Może istotnie użycie klaksonu było niepotrzebne, mimo prowokacji.

— Domagam się prawdziwych przeprosin — nalegał Cordle.

Na wschodzie rozległ się grzmot: tysiące radzieckich czołgów w szyku bojowym ciągnęły przez równiny Węgier, by odeprzeć dawno oczekiwany atak sił NATO na Transylwanię. W Foggii, Brindisi i Bari odcięto dopływ wody. Szwajcarzy zamknęli granice, gotowi w każdej chwili powysadzać przejścia.

— W porządku, przepraszam! — wrzasnął mediolański biznesmen. — Przepraszam, że pana sprowokowałem, a jeszcze bardziej przepraszam za to, że się urodziłem! I jeszcze raz przepraszam. Czy już teraz zejdzie mi pan z drogi i pozwoli w spokoju dostać ataku serca?!

— Przyjmuję pańskie przeprosiny — rzekł Cordle. — Zgoda, tak? — Odszedł powoli do swojego samochodu nucąc: „Zdmuchnij tego człowieka” i ku aplauzowi milionowego tłumu odjechał.

I znów wojna wisiała na włosku.

Cordle dojechał do Łuku Tytusa, zaparkował samochód i przy akompaniamencie tysiąca trąb przeszedł pod łukiem. Zasłużył na swój tryumf stopniu nie mniejszym niż którykolwiek cezar.

Boże — napawał się — ależ ja byłem ohydny.


W Anglii Cordle nadepnął młodej kobiecie na nogę akurat w Bramie Zdrajców w Tower. Należało to potraktować jako pewne przesłanie. Młoda dama, imieniem Mavis, pochodziła z Short Hills w stanie New Jersey i miała długie, proste czarne włosy. Była szczupła, ładna, inteligentna, energiczna i nie bez poczucia humoru. Miała też pewne drobne wady, ale one nie odgrywają tu żadnej roli. Pozwoliła Cordle’owi postawić sobie kawę. Resztę tygodnia spędzili razem.

Chyba zawróciła mi w głowie — rzekł do siebie Cordle siódmego dnia. I natychmiast zrozumiał, że to za mało powiedziane. Był bowiem gwałtownie i beznadziejnie zakochany.

A co czuła Mavis? Nie można powiedzieć, żeby go nie lubiła. Kto wie czy nie odwzajemni jego uczucia.

W tym momencie Cordle doznał olśnienia. Uświadomił sobie, że tydzień temu nadepnął na nogę swojej przyszłej żonie i matce swoich dwojga dzieci, które urodzą się i zostaną wychowane w dwupoziomowym domku z nadmuchiwanymi meblami w Summit w New Jersey albo w Millburn.

Ktoś by pomyślał, że to banalne i nieatrakcyjne, ale dla Cordle’a, który nie miał ambicji kosmopolitycznych, był to szczyt marzeń. Ostatecznie nie wszyscy z nas mogą mieszkać na Cap Ferrat. A co dziwniejsze nit wszyscy z nas chcą.

Tego dnia Cordle i Mavis udali się do Marshall Gordon Residence przy Belgravii, żeby podziwiać miniatury bizantyjskie. Mavis miała fioła na punkcie miniatur bizantyjskich, który w tym czasie wydawał się niegroźny. Kolekcja była prywatna, ale Mavis załatwiła zaproszenia przez kierownika miejscowej placówki Avis, który zrobił, co było w jego mocy.

Przyszli do Gordon Residence, wspaniałej budowli w stylu regencji przy Huddlestone Mews. Zadzwonili. Otworzył im lokaj w pełnym wieczorowym stroju. Pokazali zaproszenia. Spojrzenie i uniesiona brew lokaja dały im poznać, że są to raczej zaproszenia drugiej kategorii, rozdawane natrętom z kręgu pozerów korzystających ze zniżkowych biletów lotniczych, niż grawerowane eleganckie zaproszenia, przeznaczone dla Picassa, Jackie Onassis, Sugara Raya Robinsona, Normana Mailera, Charlesa Gorena i innych możnych tego świata.

Lokaj powiedział:

— No tak… — i te dwa słowa nie wróżyły nic dobrego. Twarz mu’ drgnęła; wyglądał jak człowiek, który nagle zobaczył Tamerlana i. Złotą Ordę.

— Miniatury — przypomniał mu Cordle.

— Tak, oczywiście… obawiam się jednak, że wstęp do Gordon Resi dence bez fraka i muszki jest niemożliwy.

Był to morderczo upalny sierpniowy dzień. Cordle miał na sobie sportową koszulę. Powiedział:

— Czy ja dobrze pana usłyszałem? Bez fraka i muszki?

— Takie są przepisy, proszę pana — odparł lokaj.

— Czy nie mógłby pan tym razem zrobić wyjątku? — spytała Mavis.

Lokaj potrząsnął głową.

— Musimy przestrzegać przepisów, proszę pani, w przeciwnym razie… — Wulgarne słowo nie zostało powiedziane, ale zawisło w powietrzu jak chromowane pierdnięcie.

— Oczywiście — rzekł Cordle miłym tonem. — W przeciwnym razie. A więc frak i muszka, tak? Myślę, że to się da zrobić.

Mavis położyła mu rękę na ramieniu i powiedziała:

— Howard, idziemy. Przyjdziemy innym razem.

— Nonsens, kochanie. Jeśli tylko pożyczysz mi swój płaszcz… Zdjął jej z ramion biały nieprzemakalny płaszcz i włożył go rozpruwając w szwie.

— No, to idziemy, bracie! — powiedział żwawo do lokaja. — To powinno wystarczyć, n’est-ce pas?

— Nie sądzę — odparł lokaj głosem na tyle zimnym, że mógłby zwarzyć karczochy. — W każdym razie pozostaje jeszcze sprawa muszki.

Cordle tylko na to czekał. Wyszarpnął z kieszeni przepoconą chustkę do nosa i zawiązał ją sobie na szyi.

— Odpowiada panu? — spytał szyderczo naśladując Petera Lorre’a[3] w roli pana Moto, którą kto jak kto, ale on potrafił docenić.

— Howard! Idziemy!

Cordle czekał uśmiechając się nieustępliwie do lokaja, który chyba po raz pierwszy w życiu pocił się tak obficie.

— Obawiam się, że to jest niezupełnie…

— Co jest niezupełnie?

— Niezupełnie to, co się rozumie przez frak i muszkę.

— Czy chce pan powiedzieć — rzekł Cordle głośno, nieprzyjemnym tonem — że poza funkcją odźwiernego pełni pan tutaj jeszcze rolę arbitra męskiej elegancji?

— Naturalnie, że nie, ale to zaimprowizowane przebranie…

— A co to ma do rzeczy, że ono jest „zaimprowizowane”? Czy ludzie mają się przygotowywać na trzy dni naprzód, żeby spełnić pana wymagania?

— Ma pan na sobie damski płaszcz nieprzemakalny i brudną chustkę do nosa — stwierdził sztywno lokaj. — Myślę, że nic tu więcej nie trzeba dodawać.

I zabrał się do zamykania drzwi.

— Jeśli to zrobisz, mój kochany — powiedział Cordle — będziesz miał sprawę o zniesławienie i oszczerstwo. A to są tutaj poważne zarzuty. I mam na to świadków.

Nie licząc Mavis, zebrał się niewielki i nieśmiały, ale ciekawy tłumek.

— To się robi po prostu śmieszne — powiedział lokaj w otwartych na wpół drzwiach, grając na zwłokę.

— Parę miesięcy w mamrze jeszcze bardziej cię rozśmieszy — odparował Cordle. — Zamierzam podać pana do sądu…

— Howard! — wykrzyknęła Mavis.

Strząsnął jej rękę, przeszył lokaja morderczym spojrzeniem i powiedział:

— Jestem Meksykaninem, chociaż moja doskonała znajomość języka angielskiego mogła pana zwieść. W moim kraju człowiek prędzej poderżnie sobie gardło, niż puści płazem taką zniewagę. Damski płaszcz, powie pan? Hombre, kiedy ja wkładam płaszcz, to on się automatycznie męski. Czy też może sugeruje pan, że jestem maricón, jak wy to nazywacie, homoseksualista?

Tłum, który stawał się coraz mniej skromny, zamruczał w wyrazie aprobaty. Nikt nie lubi lokaja poza jego panem.

— Nic takiego nie miałem na myśli — powiedział lokaj słabo.

— A więc czy jest to strój męski?

— Jak pan sobie życzy, sir.

— To mi nie wystarcza! Insynuacja pozostała. Idę po policjanta.

— Chwileczkę, nie działajmy pochopnie — powiedział lokaj, blady jak ściana i trzęsły mu się ręce. — Pańskie okrycie jest frakiem, sir.

— A co z moją muszką?

Lokaj dokonał ostatecznego wysiłku, by powstrzymać Zapatę i jego krwiożerczych peonów.

— No cóż, chustka do nosa jest w sposób możliwy do wykazania…

— To co wkładam na szyję — rzekł zimno Cordle — staje się dokładnie tym, czym ma być. A gdybym tak włożył na szyję kawałek wzorzystego jedwabiu, to czy nazwałby go pan damską bielizną? Płótno jest odpowiednim materiałem na muszkę, verdad? Funkcja określa terminologię, zgadza się pan? Jeśli pojadę do pracy na krowie, to chyba nikt nie powie, że jadę na befsztyku? Czy widzi pan w moim rozumowaniu jakiś błąd?

— Obawiam się, że go w pełni nie rozumiem…

— To czy może je pan kwestionować?

Tłum, który do tej pory pomrukiem wyrażał niepokój, teraz dał wyraz swojej aprobacie.

— Proszę pana — wykrzyknął nieszczęsny lokaj — ja pana błagam…

— Bo jeśli nie — rzekł Cordle z satysfakcją — to mam frak, muszkę i zaporoszenie. Może pan wobec tego będzie taki uprzejmy i pokaże nam te bizantyjskie miniatury?

Lokaj szeroko otworzył drzwi przed Pancho Villą i jego obszarpanymi horrdami. Ostatni bastion cywilizacji padł w niespełna godzinę. Nad brzegami Tamizy wyły wilki, bosonoga armia Morelos trzymała konie w British Museum; dla Europy zaczęła się długa noc.

Cordle i Mavis w milczeniu oglądali kolekcję. Nie zamienili słowa aż do chwili, kiedy znaleźli się sami i szli wolno przez Regent’s Park.

— Chciałem ci coś powiedzieć, Mavis — zaczął Cordle.

— To ja ci coś chciałam powiedzieć — odparła Mavis. — Byłeś ohydny! Nie do wiary. Byłeś… nie mogę znaleźć słów dostatecznie obrzydliwych, żeby oddać, jaki byłeś. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że jesteś jednym z tych sadystycznych sukinsynów, którzy znajdują przyjemność w upokarzaniu innych!

— Ale, Mavis, słyszałaś, co on mi powiedział, słyszałaś, w jaki sposób…

— To był głupi, stary fanatyk, myślałam, że przynajmniej ty jesteś inny.

— Ale on powiedział…

— To nieważne. Fakt pozostaje faktem, że się świetnie bawiłeś.

— Zgoda. Może i masz rację — odrzekł Cordle. — Ale ja ci to mogę wytłumaczyć.

— Nie, nie mnie. Mnie nie możesz. Nigdy. I proszę cię, Howard, daj mi święty spokój, raz na zawsze. Mówię poważnie.

Przyszła matka dwojga jego dzieci zaczęła się od niego oddalać — zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym. Cordle pospieszył za nią.

— Mavis!

— Bo zawołam policjanta, Howard, daję słowo, że zawołam! Zostaw mnie w spokoju!

— Mavis, ja cię kocham!

Musiała go słyszeć, ale nie zatrzymała się. Była uroczą, śliczną dziewczyną — a zakazem nieprzejednaną i niezmienną cebulą.


Cordle nigdy nie zdołał wyjaśnić Mavis, jak to jest z Gulaszem i że trzeba doświadczyć jakiegoś zachowania, zanim sieje potępi. Chwile mistycznego olśnienia rzadko kiedy dają się wytłumaczyć. Udało mu się jednak przekonać, że przeżył krótki psychologiczny epizod, unikalny, bezprecedensowy i — z nią — nic do powtórzenia.

Są dziś małżeństwem, mają córkę i syna, żyją w dwupoziomowym mieszkaniu w Plainfield w New Jersey i są całkiem szczęśliwi. Cordle’em w sposób widoczny pomiatają domokrążcy, zbieracze funduszy różnej maści, kelnerzy i inni przedstawiciele władzy. Ale jest różnica.

Cordle bardzo się pilnuje, żeby zawsze wyjeżdżać na samotne ściśle zaplanowane urlopy. W ubiegłym roku zrobił trochę szumu w Honolulu. W tym roku wybiera się do Buenos Aires.

Загрузка...