William Tenn Każda kocha Irvinga Bommera

Irving Bommer przepełniony smutkiem śledził dziewczynę w zielonej sukience, gdy nagle przydarzyła mu się rzecz absolutnie fantastyczna.

Usłyszał komplement!

Cyganka, która siedziała na kamiennym schodku przed swoim brudnym sklepikiem, pochyliła się i zawołała:

— Hej, paniczu!

A gdy złamał rytm ciężko człapiących stóp, żeby spojrzeć na nią i na wystawę pełną senników i książek o numerologii, ona odchrząknęła wydając taki dźwięk, jakby ktoś mieszał grulastą owsiankę.

— Hej, paniczu! No, ty, przystojniaku!

Irving zakołysał się na jednej nodze, zatrzymał się jak wryty i patrzył, jak zielona sukienka dziewczyny znika jednocześnie za rogiem ulicy i z jego życia.

Przez chwilę stał, niczym tknięty paraliżem. Nie ruszyłby się z sąsiedztwa tego rozkosznego komplementu nawet… nawet, gdyby sam pan Humphries, kierownik działu gospodarstwa domowego u Gregwortha, wynurzył się znienacka zza niewidzialnej lady i pstryknął palcami.

Ale wówczas, oczywiście… Są ludzie, dla których to jest śmieszne. Są tacy, zwłaszcza kobiety… Jego blade policzki zarumieniły się nieco, gdy łamał sobie niezbyt bystrą głowę, jakby tu odpowiedzieć — dowcipnie i zarazem ostro, tak żeby poszło jej w pięty.

— A-a-ch! — wymyśli na poczekaniu.

— Chodź no tu, przystojny paniczyku — rozkazała mu bez cienia szyderstwa. — W środku dostaniesz to, czego tak bardzo pragniesz. Ja to mam. Czego on bardzo pragnął? I skąd wiedziała? Nawet on, Irving Bommer, miał tylko bardzo mgliste o tym pojęcie. Ale bezwiednie poszedł w ślad za nią do ponurego wnętrza sklepu, którego całe umeblowanie stanowiły trzy składane krzesła i stolik do brydża z wyszczerbioną szklaną kulą. Pięcioro dzieci w zadziwiająco podobnym wieku bawiło się pod podartą kotarą, która oddzielała je od drugiej części pokoju. Kobieta wrzasnęła coś rozkazująco, a one potykając się zniknęły za zasłoną.

Usiadłszy na składanym krześle, które natychmiast pochyliło się pod kątem czterdziestu pięciu stopni do podłogi, Irving Bommer mgliście rozważał swoją decyzję, żeby tu wejść. Pamiętał, że pani Nagenbeck, gdy pierwszy raz wynajmował u niej pokój, powiedziała mu wyraźnie: „Nigdy, w żadnym przypadku nie trzymam kolacji dla nikogo”. A ponieważ dzisiaj miał comiesięczną inwentaryzację w dziale gospodarstwa domowego, więc spóźnił się i był głodny. Mimo wszystko…

Nigdy nie wiadomo, z czym te Cyganki mogą wyskoczyć. W każdym razie spostrzegawczy z nich naród. Ich ideał piękna odbiegał od standardów Hollywoodu; pochodziły z narodu nauczonego kosmopolityzmu od czasów Piłata; potrafiły dostrzec coś takiego, jak szlachetność duszy i — hm, może nawet urodę — światową, dojrzałą urodę, można by powiedzieć.

— Więc… ee — spróbował. — Co masz takiego, co ja… co ja… eee… tak bardzo chcę? Sennik, który poda wyniki na wyścigach? Nie stawiam na konie. Ani nigdy nie miałem stawianej kabały.

Stała przed nim — potężne ciało w wielowarstwowej, różnokolorowej sukni — przyglądając mu się poważnie małymi, czarnymi i zmęczonymi oczami.

— Nie — rzekła w końcu. — Tobie nic nie będę stawiać. Dam ci to. W wyciągniętej dłoni trzymała butelkę po lekarstwach napełnioną pieniącym się purpurowym płynem, który zmieniał barwę na mocno czerwoną, a potem ciemnoniebieską, w miarę jak cienisty zmierzch wciskał się przez okienko sklepu.

— Co… co to jest? — wyjąkał, choć nagle uświadomił sobie, że mógł otrzymać tylko jedną rzecz.

— Należała do mojego męża. Dużo lat on to robił. Napił się i umarł. Ale ty to co innego. Ty masz prawo. To ci da kobietę.

Irving Bommer aż podskoczył urażony. Chciał się roześmiać, ale zamiast tego zaparło mu dech. Jego pragnienie, jego nadzieja. Kobieta!

— Chcesz powiedzieć, że to jest środek… napój miłosny? — głos mu się łamał, nie wiedział, czy szydzić, czy podziwiać.

— Miłosny. Jak cię zobaczyłam, wiedziałam, że tego chcesz. Masz duże nieszczęście. Bardzo mało szczęścia. Ale pamiętaj, bierz tylko tyle, ile możesz zwrócić. Twoja krew w kropli napoju czyni tę kroplę twoją. Jedną kroplę co jaki czas. Dziesięć dolarów i proszę.

O to chodziło. Dziesięć dolarów! Za jakąś barwioną wodę, którą wymieszała w tamtym pokoju. Za to, że był na tyle łatwowierny, żeby tu wejść. Nie Irving Bommer. On nie da z siebie robić wariata.

— Nie dam z siebie robić wariata — powiedział, uznawszy, że ta myśl jest godna wypowiedzenia. Wstał i otrzepał spodnie.

— Słuchaj! — głos Cyganki był szorstki i rozkazujący. — Teraz robisz z siebie wariata. Potrzebujesz tego. Mogłam zażądać pięćdziesiąt. Mogłam żądać tysiąc. Chcę dziesięć, bo tego potrzebujesz. A ja… ja już nie muszę mieć. Nie bądź głupi. Ty jesteś… naprawdę przystojny. Irving uznał, że szyderstwo na nic się nie zda; drzwi były za daleko. Bardzo powoli odliczył dziesięć dolarów, zostawiając sobie tylko dwa do wypłaty. Nie powstrzymało go nawet przypomnienie fantastycznie drogiej buteleczki płynu po goleniu, który wmówili mu w ubiegłym tygodniu. Po prostu… musiał.

— Jedna kropla krwi wystarczy — wołała za nim kobieta, gdy wybiegał ze sklepu. — Powodzenia, paniczu.

Zanim przeszedł dwie ulice do domu, w którym mieszkał, dziki poryw nadziei ustąpił miejsca zwykłej pokornej rezygnacji.

— Co za frajer, co za frajer ze mnie! — wściekał się, przemykając tylnym wejściem do pensjonatu pani Nagenbeck i wchodząc po schodach. Irving Bommer, mistrz frajerstwa wszechczasów! Pokaż mu byle co, a on kupi. Napój miłosny!

Ale gdy tylko zatrzasnął za sobą drzwi malutkiego pokoju, gdy rzucił ze złością buteleczkę na łóżko, przygryzł wargi i dwie olbrzymie łzy pojawiały się w kącikach jego krótkowzrocznych oczu.

— Gdybym chociaż miał twarz zamiast tej maski błazna — wrzasnął. — Gdybym tylko… a, do diabła!

Jego mózg był względnie zdrowy, ale odmówił dalszego funkcjonowania w takich warunkach. „Oddajmy się marzeniom — rzekł mózg do wirującej podświadomości — oddajmy się marzeniom i wyobraźmy sobie, jak by to było przyjemnie…”


Usiadł więc na łóżku, z błogością wspierając brodę na jednym kolanie, i marzył o prawidłowo stworzonym świecie, w którym kobiety snuły intrygi, by zwrócić na siebie jego uwagę i walczyły o jego względy, a nie mogąc zdobyć go na własność, chcąc nie chcąc, dzieliły się nim z równie zdecydowanymi siostrami. W tym rozkosznym świecie poruszał się pewnie, zadowolony, gdy reguły gry zmieniły się zgodnie z jego życzeniem.

Czasem był jedynym mężczyzną, który przeżył katastrofę atomową; a czasem spoczywał na purpurowych poduszkach, paląc nargile, podczas gdy najpiękniejsze hurysy z jego haremu oczekiwały go w zachwycie; innym razem dziesiątki mężczyzn — których twarz jedna w drugą dziwnie przypominały Humphriesa, kierownika działu gospodarstwa domowego — patrzyły w głębokiej rozpaczy, jak bogaty Bommer, Bommer, któremu się zawsze udaje, Bom-mer niewiarygodnie przystojny prowadzi ich żony, narzeczone i kochanki z przestronnych limuzyn do kawalerki tak wielkiej, że zdawała się zajmować cały budynek przy Park Avenue.

Od czasu do czasu ukazywał się obraz — bezbolesny, z chirurgią plastyczną twarzy; wyjątkowo utalentowany lekarz umierał z zadowolenia, zanim zdołał popsuć swoje arcydzieło jakąś kopią. Za każdym razem Irving Bommer odkładał trudny wybór pomiędzy posągową, promieniejącą blondynką, a małą zuchwałą rudą i rozważał zdarzenia w rodzaju zwiększenia wzrostu do metra dziewięćdziesięciu bez żadnych kłopotów, poszerzenia braków, zlikwidowania płaskostopia, zmniejszenia i wyprostowania nosa. Mimo iż radowało go nowe brzmienie jego własnego głosu i serdeczność śmiechu, mimo iż był dumny z doskonałego, zabójczego dowcipu i szczegółowego, wszechstronnego wykształcenia, okazywało się, że zawsze wracał do wspaniałych fizycznych atrybutów. Te włosy zakrywające od niechcenia jego łysinkę, ten trzeci komplet zębów wyrastający obok ruin pożółkłego szkliwa i tanich mostków, ten brzuch, nie żaden wypięty przyciągający wzrok kufer, ale płaszczyzna dyskretnie schowana pod ścianą mięśni. Ten brzuch! To w nim miały odtąd przebywać wina z najlepszych winnic, najsmaczniejsze posiłki przyrządzone przez najbardziej doświadczonych szefów kuchni, najsoczystsze owoce, najwyborniejsze…

Irving Bommer głośno przełknął ślinę, która zebrała mu się w ustach i uświadomił sobie, że jest straszliwie głodny.

Sądząc po zegarku kuchnia powinna być ciemna i pusta. Można się było tam dostać tylnymi schodami trzeszczącymi, biegnącymi łukiem obok jego pokoju.

Jednakże pani Nagenbeck, zbudzona niedozwolonym najazdem na swoją spiżarnię, łączyła w jedną harmonijną całość najbardziej charakterystyczne cechy wszystkich trzech furii. Boże, zadrżał Irving Bommer, jeśli mnie złapie…

„Trudno, przyjacielu, to ryzyko, które trzeba podjąć” — zainterweniował szorstko żołądek.

Drżąc na całym ciele i czyniąc straszliwy hałas, poszedł na dół na samych czubkach palców.

Macając w ciemnościach, znalazł drzwi od lodówki. Poczuł skurcz w żołądku. Dokładna inspekcja i kilka mocnych pociągnięć nosem pozwoliły mu znaleźć trzy czwarte salami, pół ryżowego placka i ciężki nóż o trójkątnym ostrzu w rodzaju tych, jakie są niezbędne przy abordażowym ataku statku pirackiego na hiszpański galeon.

„Okay”, rzekł żołądek, liżąc dwunastnicę: do roboty!

Pstryknął wyłącznik światła w pokoju obok kuchni. Irving zatrzymał się w połowie plasterka. Ciało było idealnie nieruchome, ale serce i rozgadany żołądek fikały koziołki jak para akrobatów w porywającym finale wodewilu. Jak zawsze, gdy był przestraszony, zaczął się tak obficie pocić, że stopy ślizgały mu się w przyciasnych butach.

— Kto tam? — zawołała pani Nagenbeck. — Czy ktoś jest w kuchni?

Rezygnując z odpowiedzi, choćby i przeczącej, Irving Bommer uciekł cicho na górę z jedzeniem, nożem i zupełnie zdezorientowanymi narządami wewnętrznymi.

Wróciwszy do pokoju, dyszał i nasłuchiwał przez chwilę z palcem na wyłączniku, wreszcie uśmiechnął się. Nie zostawił żadnych śladów.

Nie spiesząc się poszedł w stronę łóżka, gryząc plasterek salami, mile zaskoczony własną odwagą. Purpurowe lekarstwo leżało tam, gdzie je rzucił. Zabłysło czerwienią; trochę też było niebieskie; potem znów nieco…

Usiadł na łóżku i zaczął odkręcać buteleczkę kciukiem i wskazującym palcem ręki. Aż uniósł brwi z wysiłku. „No to — pomyślał — nóż przekładamy do prawej ręki, przytrzymujemy pod pachą, łapiemy butelkę porządnie lewą ręką i mocno kręcimy pokrywką. W międzyczasie nie przestajemy żuć. A pod naszą pachą nóż wierci się niecierpliwie, próbując znaleźć drogę do tego cennego organu.”

Nakrętka była mocno zakręcona. Może nie trzeba tego otwierać. Może tłucze się butelkę i używa wszystkiego naraz. W każdym razie będzie się tym martwić później. W tej chwili miał salami, mały placek ryżowy. I dwa dolary zamiast dwunastu.

Już stawiał butelkę, kręcąc wieczkiem ze złością tam i z powrotem na dowód, że to jeszcze nie koniec. Nakrętka puściła. Bommer odkręcił ją do końca zdziwiony więcej niż trochę. Nigdy nie przypuszczał, że butelki na lekarstwa mogą mieć lewoskrętny gwint.


Dziwny zapach. Jak… jak namydlone, wyszorowane i ubrane w świeżą pieluchę niemowlę, które nagle stwierdziło, że pełny pęcherz nawet w połowie nie jest tak przyjemny jak pusty. Płyn w butelce był granatowy. Powąchał jeszcze raz. Nie, ten zapach bardziej przypominał mocno owłosionego mężczyznę, który spędził popołudnie przy kilofie i łopacie, i nie widział powodu, żeby brać dzisiaj kąpiel, niszcząc w ten sposób czule hołubiony zwyczaj niemycia się. Ale gdy Irving Bommer medytował dalej, buteleczka zabłysła jaskrawym szkarłatem. A gdy podniósł ją do nosa, żeby powąchać po raz ostatni, zdziwił się, jak mógł nie poznać tego zapachu. Był wprawdzie niemiły, i to bardzo, ale łatwo go było odróżnić. Pachniał jak… może nie jak dym ze stęchłego tytoniu… nie, ani też jak świeżo nawożone pole…

Wylał odrobinę na lewą rękę. Purpurowe.

Czyjaś pięść załomotała w drzwi.

— Hej tam! — krzyknęła pani Nagenbeck. — Ty, Bommer! Otwieraj drzwi! Wiem, co tam masz! Masz tam moje jedzenie! Otwórz drzwi!

Gdy Irving Bommer wzdrygnął się, nóż pod jego pachą dziko skoczył w stronę blasku wolności. Celował w nadgarstek, gdzie przy odrobinie szczęścia mógł uszkodzić całą rękę (a czyż to osiągnięcie nie postawiłoby go w jednym rzędzie ze wspaniałym toporem rzeźnika!). Niestety, dłoń instynktownie uciekła, żeby wepchnąć salami i placek pod poduszkę. Nóż zagrzechotał o podłogę zadowolony, choć nie uszczęśliwiony — z czubka serdecznego palca i płatka różowego mięska.

— Jeśli nie otworzysz drzwi natychmiast, w tej chwili, w tej sekundzie — pani Nagenbeck zapowiedziała przez dziurkę od klucza, której używała jako megafonu — to je wykopię, wyłamię. — Zdobywszy Ossę, oglądała się za Pelionem. — Rozwalę je i obciążę cię kosztami drzwi, dwóch zawiasów i całego zniszczonego drewna. Nie wspomniawszy już o jedzeniu, które tam masz i brudzisz paluchami. Otwieraj drzwi, Bommer!

Wrzucił nóż pod poduszkę w ślad za jedzeniem i przykrył kocem. Potem, zakręciwszy butelkę po lekarstwie, poszedł otworzyć drzwi, ssąc krwawiący palec i pocąc się bez umiaru.

— Zzza sekundę — obiecał niewyraźnie, bo słowa więzły mu w krtani.

— No i jeszcze zamek — pani Nagenbeck myślała na głos. — Dzisiaj dobry zamek kosztuje jakieś cztery, pięć, sześć dolarów. A gdzie robocizna fachowca, który go założy? Jeśli będę musiała wyłamać te drzwi, jeśli zniszczę własne…

Jej głos przeszedł w niezrozumiały bełkot. Zanim Irving Bommer otworzył drzwi, usłyszał dźwięk przypominający sapnięcie lokomotywy.

Pani Nagenbeck stała w drzwiach w pachnącej lawendą koszuli nocnej, ściągając brwi i szeroko otwierając nozdrza.

Salami! Z jej doświadczeniem w prowadzeniu pensjonatu mogła zupełnie pewnie po samym zapachu trafić na właściwy róg poduszki, pod którą ją ukrył.

— Co za śmieszny… — zaczęła pani Nagenbeck niepewnie, a groźne zmarszczki powoli znikały z jej twarzy. — Co za dziwaczny zapach! Taki niezwykły… specyficzny, tak… Och, biedny pan Bommer… skaleczył się pan?

Potrząsnął głową, oszołomiony wyrazem jej twarzy, którego nigdy dotąd nie widział. Nie był to gniew, ale z pewnością wyglądało to niebezpiecznie. Cofnął się do pokoju. Pani Nagenbeck weszła za nim, wydając różne dźwięki, aż wreszcie doszła do czegoś w rodzaju gruchania.

— Niech zobaczę te skaleczone paluszki, co za rozcięcie, draśnięcie, i siniak! — zawołała z niepokojem, odciągając mu rękę od ust z siłą zdobią wyrwać parę zębów. — Oo-ooch, czy to boli? Ma pan jodynę albo nadtlenek rtęci, żeby to odkazić? A laseczkę do tamowania krwi? A bandaże z gazy, żeby to zawinąć i opatrzyć?

Ujęty tą zadziwiającą zmianą jej nastroju, Irving Bom-mer wskazał brodą na apteczkę.

Wciąż wydawała te dziwne, krępujące go dźwięki, opatrując ranę takim bandażem, jakby zranił się piłą tarczową. Za każdym razem, gdy podnosiła oczy i napotykała wzrok Irvinga Bommera, uśmiechała się i robiła szybki wydech. Ale gdy oglądając swe dzieło, znienacka złożyła długi, głośny pocałunek na jego dłoni, przestraszył się.

Ruszył do drzwi z panią Nagenbeck przypiętą do jego bezcennej ręki.

— Wielkie dzięki — powiedział. — Ale już późno. Muszę się kłaść spać.

Pani Nagenbeck puściła jego rękę.

— Chce pan, żebym sobie poszła — stwierdziła z wyrzutem.

A gdy kiwnął głową, przełknęła ślinę, uśmiechnęła się dzielnie i przeszła przodem, ocierając się o niego i prawie urywając guziki jego koszuli.

„Niech pan nie pracuje zbyt ciężko — mówiła jej twarz, gdy zamykał za nią drzwi. — Ktoś taki jak pan nie powinien się zabijać pracą. Dobranoc, panie Bommer.”


Soczysta purpura buteleczki mrugnęła do niego od strony łóżka. Napój miłosny! Wylał sobie kroplę na rękę i kiedy zaciął się w palec, odruchowo zacisnął dłoń. Cyganka powiedziała, że kropla jego krwi zmieszana z kroplą napoju uczyni tę kroplę jego własną. Najwyraźniej tak się stało: pani Nagenbeck cała płonęła. Zadrżał. Pani Nagenbeck! Cóż za napój…

Ale to, co stanowiło przyprawę dla pani Nagenbeck, przyciągnie i inne, młodsze, bardziej atrakcyjne kobiety. Jak ta senna dziewczyna ze stoiska ze sztućcami albo ta flirciara od naczyń żaroodpornych. Pukanie do drzwi.

— To tylko ja, Hilda Nagenbeck. Panie Bommer, tak sobie pomyślałam, że salami i placek ryżowy to trochę za suche. No i pewnie chciałby się pan czegoś napić. Więc przyniosłam dwie puszki piwa.

Uśmiechnął się, otworzył drzwi i wziął te dwie puszki Dla pani Nagenbeck czas nie stał w miejscu. To, co przedtem dopiero pączkowało w jej oczach, teraz było w pełnym rozkwicie. Jej serce machało mu ręką spoza rzęs.

— Dziękuję, pani Nagenbeck. A teraz, proszę iść prosto do łóżka. Proszę.

Kiwnęła głową szybko, posłusznie i poszła ciężko korytarzem, rzucając przy każdym kroku tęskne spojrzenie przez ramię.

Irving Bommer wcisnął uchwyt puszki od piwa, trzymając się prościej i z większą dumą niż przedtem. Pani Nagenbeck to jeszcze nic, ale ona właśnie wskazywała mu drogę do ciekawszej przyszłości.

Teraz był przystojny — dla każdej kobiety ze średnio wrażliwym powonieniem.

Kłopot w tym, że mało było tego, butelka była taka malutka. Kto wie, jak długo trwa działanie? A tyle musiał nadrobić.

Gdy kończył drugą puszkę piwa — bardzo, bardzo z siebie zadowolony — nagle wpadł na doskonały pomysł. Pięknie! I jakie to proste. Najpierw wylał zawartość butelki do pustej puszki. Potem zdarł bandaże, włożył zraniony palec w trójkątny otwór i przejechał świeżo zabliźnionym strupkiem po ostrej krawędzi. Po chwili krew tryskała strumieniem do puszki, a on wspomagał go kolejnymi zacięciami.

Gdy uznał, że konsystencja jest odpowiednia, potrząsnął puszką parę razy, opatrzył swoje zmasakrowane palce i przelał cały ten obrzydliwy płyn do dużej butelki płynu po goleniu, który kupił tydzień temu. Była wyposażona w rozpylacz.

— A teraz — mruknął, rzuciwszy nóż i placek na biurko, zgasił światło, wlał do łóżka i zaczął żuć salami. Teraz strzeżcie się Irvinga Bommera!


Zapomniał nastawić budzik i obudziły go dopiero rytualne śpiewy, jakie sąsiad zza ściany urządzał przy myciu.

„Dwadzieścia minut, żeby się ubrać i wyjść — do pracy — uświadomił sobie, odrzucając kołdrę i stając przed miednicą. — I bez śniadania!”

Ale pani Nagenbeck zderzyła się z nim na dole. Miała figlarny uśmiech na twarzy, a w ręku tacę. Nie zważając na jego protesty, nalegała, żeby co nieco przekąsił.

Gdy gorączkowo zmiatał jajecznicę z głębokiego talerza, rozmazując ją sobie na twarzy, bo ciągle rzucał głową, jak clown w cyrku, aby uniknąć namiętnych pocałunków pani Nagenbeck, zastanawiał się, gdzie się podziała ta sztywna i groźna gospodyni, której bał się jeszcze wczoraj.

Której bał się jeszcze wczoraj!…

Korzystając z okazji, że pani Nagenbeck poszła po słoik kawioru („żeby do kawki miał pan kanapeczkę z kawiorem”), popędził z powrotem do pokoju.

Zerwał koszulę i krawat, a po namyśle jeszcze podkoszulek. Wycelował w sobie otwór rozpylacza i ścisnął gumową kulkę. Spryskał sobie twarz, włosy, uszy, szyję, klatkę piersiową, plecy, ręce, brzuch. Wcisnął nawet rozpylacz za pasek od spodni i prysnął tam sporą dawkę. Gdy ręka, nie-przyzwyczajona do takich ćwiczeń, zaczęła mu drętwieć, przestał w końcu i zaczął się ubierać. Zapach przyprawiał go o mdłości, ale mimo to czuł się zadziwiająco lekko na duchu.

Zanim wyszedł z pokoju, potrząsnął butelką. Jeszcze była prawie pełna. A wiec to był wydatek, który szybko się spłaci. Zanim się skończy, wiele osób zapłaci mu za różne rzeczy!

Kiedy przechodził, Cyganka stała przed swoim obdrapanym sklepem. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, ale nagle zniknął i zastąpiło go przekleństwo, po którym dzieci uciekły do środka. Cofając się do sklepu, zatkała sobie nos i krzyknęła za nim ponuro:

— Za dużo! Nie bierz wszystkiego naraz! W pośpiechu niedbale machnął w jej stronę.

— Nie wziąłem wszystkiego. Jeszcze dużo zostało!

Pociąg był zatłoczony, ale z peronu zobaczył przez okno wolne miejsce. Wepchnął się w kłąb ludzi zebranych wokół drzwi i dosłownie rozsunął ich na boki. Wskoczył lekko do pociągu, niemal śpiewając z zadowolenia i wiary w siebie, odepchnął dwie dosyć stanowcze panie, ze znawstwem kopnął starszego pana w łydkę, żeby odwrócić jego uwagę i już opadł na siedzenie, gdy pociąg ruszył. Szarpniecie sprawiło, że stracił równowagę, co pozwoliło dwudziestoparoletniej panience o lalkowatej twarzy — bezczelnej konkurentce — wśliznąć się pod tylną część jego ciała. Kiedy wyprostował się i odwrócił, ona — już zadowolona z siebie — rozciągała w uśmiechu małe lecz mocno czerwone usta.

Jeśli człowiek dojeżdżający stale koleją podziemną czegoś się uczy, to tego, że niezbadane są wyroki boskie — pozwalające jednym siedzieć, podczas gdy drudzy zawsze podróżują na stojąco. Irving Bommer chwycił się poprzeczki nad głową, dostosowując się do twardych praw popytu i podaży.

Dziewczyna skrzywiła się, jakby miała zaraz się rozpłakać. Potrząsnęła spazmatycznie głową i spojrzała na niego, zagryzając wargi. Oddychała głośno. Nagle wstała i pokazała swoje miejsce dworskim gestem.

— Proszę usiąść — poprosiła głosem wręcz opływającym mlekiem i miodem. — Musi pan być zmęczony.

Irving Bommer usiadł w pełni świadomy, że głowy pasażerów zwracają się w ich stronę. Jego sąsiadka, dosyć pulchna dziewiętnastolatka, zaczęła pociągać nosem i powoli, jakby nie dowierzając, przesunęła błyszczący wzrok z kart historycznej powieście na jego twarz.

Dziewczyna, która ustąpiła miejsca, przysunęła się blisko niego, choć inni stojący pasażerowie przesuwali się akurat w odwrotnym kierunku.

— Jestem pewna, że gdzieś już pana spotkałam — zaczęła trochę niepewnie, ale po chwili zaczęła mówić szybciej, jakby przypominając sobie właściwe słowa. — Nazywam się Ifigenia Smith, a gdy pan mi powie swoje nazwisko, na pewno przypomnę sobie, gdzie zostaliśmy sobie przedstawieni.

Irving Bommer odetchnął głęboko wewnątrz swojej psyche i rozparł się na siedzeniu. On i biologia nareszcie się ze sobą spotkali.

Do wejścia dla pracowników Magazynu Gregwortha przyprowadził niewielki pochód. Nieutulone w żalu, ponieważ windziarz odmówił wpuszczenia klientów do rozklekotanej windy tylko dla personelu, zebrały się u stóp szybu i patrzyły, jak wjeżdża, jakby był Adonisem, a dzień przesilenia dnia z nocą był już blisko.

Humphries złapał go, gdy bazgrał w pośpiechu swoje nazwisko na liście.

— Siedem minut spóźnienia. Niedobrze, Bommer, niedobrze. Nie chce nam się wysilić, żeby zdążyć na czas, co? Musimy się naprawdę starać.

— Zapomniałem nastawić budzik — wymamrotał Irving Bommer.

— To musimy pamiętać, prawda? Bądźmy dorośli, przyznajmy się do błędu i starajmy się poprawić. — Kierownik docisnął perfekcyjnie zawiązany krawat jeszcze o milimetr i skrzywił się. — Co to za zapach, u licha? Bommer, czy wy się nie myjecie?

— Taka jedna wylała coś na mnie w pociągu. Zejdzie.

Udało mu się wyjść z twarzą, więc skierował się do swego zwykłego stanowiska przy tarkach i nożykach do obierania i szatkowania warzyw, mijając po drodze garnki, patelnie i szybkowary.

Ledwie zaczął ustawiać przedmioty na ladzie, szykując się do pracy, gdy gong oznajmił, że świat zewnętrzny może już wejść i skorzystać z Wielkiej Obniżki Cen u Gregwortha.

Drżąca ręka muskająca klapy jego marynarki wyrwała go z zamyślenia. Doris, blond piękność od naczyń żaroodpornych przechylała się przez jego ladę i głaskała go po piersi. Doris! Ta, która zawsze głośno i nieprzyjemnie prychała, gdy tylko rzucił jej jakiś komplement! Chwycił ją pod brodę.

— Doris — spytał surowo — kochasz mnie?

— Tak — szepnęła namiętnie. — Tak, kochany, tak! Bardziej niż…

Pocałował ją dwa razy, najpierw szybko, potem już delektując się, i zauważył, że nie odskoczyła, ale jęknęła z rozkoszy i zrzuciła cały rządek błyszczących, niklowanych tarek.

Głośne pstryknięcie palców sprawiło, że drgnął i odsunął ją od siebie.

— No, no, no, no — dziwił się Humphries, patrząc na Irvinga Bommera z lekkim niedowierzaniem. — Wszystko ma swój czas i miejsce, dobrze? Zajmijmy się interesami, mamy klientów. Sprawami prywatnymi zajmijmy się po pracy.

Dziewczyna rzuciła kierownikowi spojrzenie pełne najczystszej nienawiści, ale gdy Irving powstrzymał ją gestem, a Humphries pstryknął jeszcze kilka razy palcami, powoli odwróciła się, mówiąc na pożegnanie niskim, natarczywym tonem:

— Irving, kochanie, poczekam na ciebie po pracy. Odprowadzę cię do domu. Pójdę wszędzie, zawsze…

— A cóż się stało z tą dziewczyną — dumał na głos Humphries. — Zawsze się zajmowała tylko naczyniami żaroodpornymi — Odwrócił się w stronę Irvinga Bommera, przez chwilę walczył z sobą, wreszcie zaczął miękko: — W porządku, Bommer, tylko się nie denerwujmy; ruszmy z tymi tarkami, podsuńmy im nasze noże. — Podniósł długie, wygięte ostrze za kościaną rączkę i zademonstrował je pierwszej grupie klientek, które zgromadziły się wokół stoiska Irvinga. — Najnowszy sposób obierania grapefruitów, pomarańczy i melonów, drogie panie. Sposób jedyny. Czemu podane przez was owoce mają mieć staromodne, ostre brzegi? — Jego głos, przedtem pogardliwy, teraz nabrał wyższych tonów, aby zachwycić się tym kwiatem: — Tym nowym nożem „Ken Hollywoodu” obierzesz grapefruity, pomarańcze, melony łatwo i wydajnie. Koniec z utratą cennych, pełnych witamin soków; koniec z plamami po melonach na delikatnej tkaninie obrusów. A ponadto brzegi będą pięknie wycięte w kształt muszli. Dzieci uwielbiają jeść ciekawie obrane grapefruity, pomarańcze…

— Czy to on to sprzedaje? — spytała potężnie zbudowana niewiasta ze szczęką jak u boksera. Humphries skinął głową.

— To wezmę jeden. Ale niech on mi poda.

— Ja wezmę dwa. Da mi pan dwa?

— Pięć! Ja chcę pięć. Pierwsza poprosiłam, tylko nikt mnie nie usłyszał.

— Drogie panie — Humphries rozpromienił się. — Nie pchajmy się i nie kłóćmy. Dla wszystkich starczy noży typu „Sen Hollywoodu”. Widzicie, Bommer, widzicie? — syknął. — Co może zrobić krótka reklama? Nie straćmy teraz żadnej klientki; spieszmy się.

Odszedł uszczęśliwiony, strzelając palcami przy okolicznych stoiskach, o które żeńska część obsługi opierała się pogrążona w tym samym niepokojącym bommertropiźmie. — Prosto, dziewczęta, przywitajmy z animuszem nowy dzień pracy. A to — rzekł sam do siebie, idąc do swego biura, żeby wykłócać się z pierwszą grupą przedstawicieli producentów — a to wygląda jak dzień triumfu dla tarek i noży do obierania.

Aż do pory lunchu nie podejrzewał, że była to wyjątkowo słuszna uwaga gdy magazynier wpadł do niego krzycząc:

— Panie Humphries, muszę mieć więcej ludzi! Nie dajemy sobie rady w magazynie!

— Z czym? Z czym sobie nie dajecie rady?

— Z obsługiwaniem stoiska Bommera, ot z czym! — Kierownik magazynu wyrwał sobie garść włosów z głowy i okrążył biurko. — Wszystkich moich ludzi wyznaczyłem do tego jednego stoiska, już więcej nie mam nikogo, nikt nie przyjmuje towarów, a jak tylko dostarczamy mu z magazynu, on to sprzedaje. Czemu mi pan nie powiedział, że mamy dziś rozdawnictwo tarek i noży do obierania? Zamówiłbym więcej ze składu, zamiast teraz wydzierać się na nich co pół godziny. Poprosiłbym Cohena z nowoczesnych mebli albo Blade’a z dziecięcych ubranek, żeby mi oddali paru ludzi.

Humphries pokręcił głową.

— W tarkach i nożach do obierania nie ma żadnej wyprzedaży, ani rozdawnictwa, ani wyprzedaży posezonowej, ani nawet zwykłej obniżki cen. Weź się w garść, człowieku, niespodzianki nie mogą nas załamywać. Rzućmy okiem, to się dowiemy, co i jak.

Otworzył drzwi biura i momentalnie okazał znajomość klasycznej techniki zamiany człowieka w słup soli. Całe pomieszczenie było wypełnione falującą, ciężko dyszącą masą kobiet, których jedynym celem było stoisko z tarkami i nożami do obierania. Irvinga Bommera zupełnie nie było widać spod powodzi głów w poprzekrzywianych kapeluszach, ale, od czasu do czasu, pusty karton odpływał z pozycji geograficznej przybliżonej do Irvinga i słychać było jego słaby, zachrypły głos wołający:

— Więcej noży, magazyn, dajcie mi więcej! Już mi się kończą! One się niecierpliwią!

Wszystkie pozostałe stoiska na całym piętrze świeciły pustką — ani obsługi, ani klientów.

Z rozdzierającym okrzykiem: „Trzymaj się, Bommer, trzymaj się, chłopie!” kierownik podciągnął mankiety i rzucił się do ataku. Przeciskając się obok kobiet tulących całe kartony noży do obierania kartofli do ciężko dyszących piersi, zauważył, że ten specyficzny emanujący z Bommera zapach czuć było teraz z daleka. I był coraz silniejszy, coraz bardziej ostry…


Irving Bommer wyglądał jak człowiek, który zstąpił do Doliny Cieni i ujrzał tam coś bardziej przerażającego, niż takie drobiażdżki jak Szatan. Koszulę miał rozpiętą, krawat przewieszony przez jedno ramię, po drugiej stronie zwieszały się u ucha oprawki okularów. Czerwone żyłki pokrywały jego umęczone oczy, pot lał się po nim w takim tempie, że ubranie wyglądało, jakby wyszło prosto z pralki pełnej zapału do pracy.

Był straszliwie przerażony. Dopóki odwracał ich uwagę towarami, adoracja była raczej bierna. Ale gdy tylko zapasy towaru malały, one zaczynały znowu skupiać się na jego osobie. Nie było między nami wyraźnej rywalizacji; rozpychały się tylko, żeby mieć na niego lepszy widok. Na początku kazał kilku iść do domu i posłuchały; teraz, choć chętnie zrobiłyby wszystko, co im kazał, zdecydowanie odmawiały opuszczenia swego posterunku. Uczucia, jakie okazywały, stały się bardziej natarczywe, zdecydowane… i coraz silniejsze. Niejasno uświadomił sobie, że przyczyną jest kolosalna praca jego porów — pot mieszał się z napojem miłosnym, bardziej go rozcieńczał i rozsyłał jego zapach na wszystkie strony.

A te czułości! W życiu nie przypuszczał, że dotknięcia kobiet mogą sprawiać tyle bólu. Za każdym razem, gdy pochylał się nad ladą, żeby wypisać rachunek, ręce — i to dziesiątki! — głaskały jego ramiona, piersi, każdą dostępną część ciała. Pomnożone przez trzy godziny trwania delikatne dotknięcia stały się podobne do uderzeń pięścią.

Gdy Humphries wśliznął się za ladę u jego boku, był bliski płaczu.

— Panie Humphries, musi mi pan dostarczyć więcej towaru — wybełkotał. — Zostały mi tylko maszynki do krojenia jajek i parę noży do kapusty. Jak one się skończą, jestem skończony.

— Spokojnie, chłopcze, spokojnie — rzekł kierownik. — To dla nas sprawdzian, stawmy mu czoła jak na mężczyzn przystało. Czy mamy być godnym zaufania sprzedawcą czy wiotką trzciną, na której nie zechce wesprzeć się poważny klient? A gdzie są sprzedawczynie? Powinny ci pomagać za ladą. Hm, dopiero za jakiś czas dostaniemy następną partię towaru. Zróbmy sobie przerwę; spróbujemy zainteresować je przyborami toaletowymi.

— Hej, ty — ramię w mitence poklepało Humphriesa po ramieniu. — Posuń się, bo go nie widzę.

— Chwileczkę, madame, nie traćmy cierpliwości — Humphries zaczął gładko, lecz urwał, widząc morderczy błysk w oku klientki.

Wyglądało na to, że ona — i, jak zauważył, wszystkie naokoło — była w stanie wbić mu w serce nóż typu „Sen Hollywoodu” bez mrugnięcia powieką. Przełknął ślinę i podciągnął mankiety.

— Panie Humphries, czy ja nie mógłbym iść do domu — odezwał się płaczliwie Irving. — Jakoś nie czuję cię zbyt dobrze. A teraz, gdy skończy się towar, nie ma chyba sensu, żebym tu sterczał.

— Hm — kierownik zastanowił się — nie można powiedzieć, że to nie był pracowity dzień, no nie? A jak się czujemy źle, no to czujemy się źle. Oczywiście nie możemy liczyć na zapłatę za to popołudnie, ale możemy iść do domu.

— O rany, dzięki — zawołał Irving i ruszył do wyjścia, ale Humphries przytrzymał go za łokieć. Zakaszlał.

— Chyba już ci mówiłem, Bommer, że ten zapach wcale nie jest niemiły. Nawet dość przyjemny. Mam nadzieję, że nie uraziłem cię tą moją bezmyślną uwagą co do niemycia się.

— Nie, wszystko w porządku. Nie czuję się urażony.

— Cieszy mnie to. Nie chciałbym cię obrazić. Chcę, żebyś mnie polubił, Bommer, żebyś czuł, że jestem twoim przyjacielem. Ja naprawdę…


Irving Bommer wyrwał się i uciekł. Przedzierał się przez tłum kobiet, które niechętnie rozstępowały się, aby zrobić mu przejście, ale ciągle, bezustannie dotykały rękami — po prostu dotykały! — którejś części jego obolałego ciała.

Wyrwał się z tłumu i zdążył akurat do windy dla obsługi. Gdy drzwi windy zamknęły się przed nosem najżarliwszej awangardy, zadrżał, usłyszawszy głodny, rozpaczliwy jęk. Zjeżdżając na dół, usłyszał dziewczęcy głos zawodzący:

— Słuchajcie, wiem gdzie on mieszka! Zaprowadzę was do jego domu!

Co za cholerna współpraca, zgrzytnął zębami. Zawsze marzył, że będzie męskim bożkiem, ale nigdy nie przypuszczał, że otaczać go będzie uwielbienie okazywane mu z takim oddaniem.

Wybiegł z windy na parterze i zatrzymał taksówkę. Spostrzegł, że windziarka wybiegła zaraz za nim i teraz wyprzedza drugą. Jak oszalały rzucał wskazówki kierowcy. Zobaczył, że na drugiej stronie ulicy kobiety wskakują do taksówek i wydają rozkazy kierowcom autobusów.

— Szybko, szybko — popędzał kierowcę. — Pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się…

— Robię, co mogę, kolego — rzucił mu przez ramię taksówkarz. — Przestrzegam przepisów. Czego nie można powiedzieć o tych świrniętych damulkach z tyłu.

Wyglądając niespokojnie przez tylną szybę Irving Bommer ujrzał wymachujących rękami policjantów i kompletny brak szacunku dla czerwonych świateł, a także dla poprzecznego ruchu u wszystkich samochodów szarżujących za nimi. Za każdym razem, kiedy jego kierowca stawał, tłoczyło się za nim więcej zmotoryzowanych kobiet.

A w miarę jak narastał w nim lęk, pot lał się coraz obfitszy, a jego opary roznosiły się po całej ulicy.

Gdy dojedzie do domu, weźmie kąpiel — oto, co zrobi — weźmie prysznic i jakimś dobrym mydłem zetrze z siebie to okropieństwo. Ale musi się spieszyć.

Hamulce taksówki zapiszczały, zatrzymując z wysiłkiem koła.

— Jesteśmy na miejscu, proszę pana. Dalej nie da rady. Jakieś rozruchy.

Płacąc kierowcy, Irving Bommer spojrzał przed siebie i zadrżał. Ulica była pełna kobiet.

Butelka płynu po goleniu — ot co. Miała nie zabezpieczony rozpylacz i trochę zapachu się ulotniło. Butelka była prawie pełna, więc miała wielką moc. Ale jeśli zwykły przeciek zrobił coś takiego…

Kobiety stały na ulicy, na podwórku, wpatrzone w jego okno jak psy, którym opos uciekł na drzewo. Były bardzo cierpliwe, bardzo spokojne, ale od czasu do czasu gdzieś odzywało się westchnienie, które szybko przemieniło się w armatni grzmot.

— Słuchaj — odezwał się do taksówkarza. — Poczekaj na mnie. Może pojedziemy dalej.

— Tego nie mogę obiecać. Nie lubię takich tłumów.

Irving Bommer naciągnął marynarkę na głową i pobiegł do wejścia pensjonatu. Twarze — zaskoczone i uszczęśliwione — zaczęły obracać się w jego stronę.

— To on! — usłyszał szorstki głos pani Nagenbeck. — To nasz cudowny Irving Bommer!

— To on! To on! — to była Cyganka. — To ten przystojniak!

— Z drogi! — wrzasnął brutalnie. — Zejść mi z drogi! — Pełen uwielbienia tłum cofnął się niechętnie i zrobił dla niego przejście. Pchnął drzwi wejściowe dokładnie w tym momencie, gdy pierwszy ze ścigających go pojazdów wyjechał zza rogu.

Kobiety stały w holu, kobiety w saloniku i w jadalni, wszędzie, na schodach do jego pokoju stały kobiety. Przepchnął się wśród nich, wśród czułych spojrzeń i bolesnych pieszczot, i otworzył kluczem drzwi do pokoju. Zatrzasnął je za sobą.

— Muszę pomyśleć, pomyśleć — gorączkowo uderzał ręką w i tak skołowaną głowę. Kąpiel nie wystarczy, dopóki ta butla płynu po goleniu stoi tu i rozsiewa swą straszliwą zawartość. Wylać ją w ubikacji? Zmiesza się z wodą, jeszcze bardziej rozcieńczy. Poza tym w następnej kolejności zaczną go ścigać kanałowe szczurzyce. Nie, ten napój trzeba zniszczyć. Ale jak? Jak!?

Piec w piwnicy. W płynie po goleniu był alkohol, a alkohol się pali. Spalić to świństwo, potem szybko wziąć kąpiel i nie w jakimś dziecinnym mydle, to musi być coś skutecznego, ług… albo kwas siarkowy. Piec w piwnicy!

Wcisnął butelkę pod pachę niczym piłkę futbolową. Z zewnątrz dobiegało go trąbienie setki klaksonów, tysiąc kobiecych głosów wzdychających i zapewniających szeptem o swojej miłości. Z daleka bardzo niewyraźnie dobiegał dźwięk policyjnych syren i oburzone, zdziwione głosy przedstawicieli prawa próbujących poruszyć tłum, który absolutnie był zdecydowany nigdzie się nie ruszać.

W chwili, gdy przekręcił klucz w zamku, zrozumiał, że popełnił błąd. Kobiety wlały się do środka, jak gdyby połączenie jego potu i przeciekającej butelki sprawiło, że nie mogły mu się oprzeć.

— Do tyłu! — ryknął, — Cofnąć się! Przechodzę!

Wolniej niż przedtem, bardziej niechętnie pozwoliły mu wyjść. Przedarł się do szczytu schodów, kuląc się i wzdrygając za każdym razem, gdy miękka ręka wyciągała się w jego stronę.

— Precz ze schodów, do diabła, precz ze schodów!

Jedne się cofnęły, inne nie. Ale mógł zejść. Trzymając kurczowo butelkę, ruszył naprzód. Młoda dziewczyna, podlotek jeszcze, rozłożyła namiętnie ramiona. Rzucił się całym ciałem w drugą stronę. Niestety, prawą stopę już postawił na pierwszym stopniu. Zachwiał się na lewej. Pochylił się do przodu, nie mogąc odzyskać równowagi. Jakaś siwowłosa matrona pogłaskała go po plecach i wygiął się jak struna.

Za daleko. Upadł, a butelka wystrzeliła z jego spoconych palców. Po drodze obił się o kilka stopni i w końcu boleśnie wylądował na stłuczonej butelce. Uświadomił sobie, że ma mokrą marynarkę na piersiach.

Spojrzał do góry, lecz zdołał krzyknąć tylko raz, bo krąg tęsknych, błagalnych, pełnych uwielbienia twarzy zamknął się już nad jego ciałem.

Oto dlaczego na cmentarz White Willow pochowano strzępy pokrwawionego linoleum. Ten olbrzymi pomnik ponad nim wzniesiono ze składek zebranych w ciągu jednej godziny.

Загрузка...