Juliette Benzoni Katarzyna TOM I

Prolog

Rozdział pierwszy Więzień

Dwudziestu silnych mężczyzn dźwignęło potężną dębową belkę przywleczoną z pobliskiej budowy. Cofnęli się o kilka kroków, po czym z całą mocą natarli na żelazną bramę, która zadudniła jak gigantyczny bęben.

Ataki powtarzały się, wspomagane rytmicznym i ciężkim „I raz... i dwa"...

Pod silnymi uderzeniami rozwścieczonego tłumu wrota pałacu królewskiego stękały. Wkrótce dało się słyszeć ich pękanie mimo olbrzymich żelaznych okuć, które wzmacniały skrzydła.

Wysokiej, podwójnej bramy zwieńczonej kamiennym łukiem strzegły dwa klęczące anioły ze złożonymi dłońmi. Pośrodku znajdował się herb królewski Francji - złocone lilie burbońskie na błękitnym polu - który błyszczał nieśmiało w kwietniowym słońcu. Wyżej, ponad otworami strzelniczymi, skąd łucznicy mierzyli do tłumu, rozpościerała się gęstwina dachów, fantastyczna koronka ażurowych okien pałacu Saint-Pol, widniały pióropusze drzew i niebo, na którego tle łopotały na wietrze duże chorągwie z haftowanego jedwabiu. Tam wysoko był łagodny wiosenny dzień z ciepłym słońcem, którego promienie tańczyły na przypominających stronice mszału murach, był szybki lot jaskółek... Na dole panowało wzburzenie, płynęła krew, setki stóp wzbijały duszące tumany kurzu.

Powietrze przeszyła strzała. W pobliżu miejsca, gdzie stali Landry i Katarzyna, upadł ciężko człowiek z przebitym gardłem, wydając przeraźliwy, charczący krzyk; po chwili było już słychać tylko ciche rzężenie. Dziewczyna ukryła pośpiesznie twarz w dłoniach, żeby nie widzieć umierającego, i przytuliła się do swego towarzysza, który otoczył ją opiekuńczo ramieniem.

- Zamknij oczy - rzekł Landry. - Niepotrzebnie cię tu przyprowadziłem. Z pewnością to nie ostatni z zabitych.

Obydwoje wspięli się na kamienną ławę stojącą przy wlocie wąskiej, obskurnej i wilgotnej uliczki, przy której mieścił się kram piekarza i zamknięta na kłódkę apteka. Stamtąd można było wszystko lepiej widzieć.

Nie uszło ich uwagi żadne posunięcie szturmujących bramę. Z otworów strzelniczych łucznicy mierzyli z coraz większą wściekłością. Śmiercionośny grad strzał i pocisków z kuszy spadał na zbuntowany tłum, który rozstępował się przed nim na krótko, po czym masa ludzka z powrotem napływała na upatrzone miejsca. Landry przezornie ściągnął Katarzynę z ławki i zanurzył się z nią w tłumie.

Zmęczenie i strach doskwierały obojgu. Opuścili swoje domy przy Pont-au-Change wczesnym rankiem, korzystając z nieobecności rodziców.

Gorączka, która ogarnęła Paryż poprzedniego dnia, wyrwała jednego z opiekunów do domu Pod Kolumnami, drugiego do sąsiadki w połogu, jeszcze innego do miejskich oddziałów straży obywatelskiej. Dzieci nie poznawały swego miasta rozpalonego do białości, w którym z byle powodu pojawiały się na każdym kroku rozbój i rzeź. Ich światem były okolice mostu Pont-au-Change z ciasną zabudową domów o spiczastych dachach, między pałacem a Grand Chatelet. Ojciec Katarzyny, Gaucher Legoix, miał tam swój kram złotniczy pod szyldem Arki Przymierza. Ojciec Landry'ego, Denis Pigasse, także był złotnikiem. Sklepiki obu rzemieślników sąsiadowały ze sobą, stały na wprost kramów lichwiarzy, Lombardczyków i Normandczyków, zajmujących przeciwną stronę mostu.

Aż do tego dnia Katarzyna nie zapuszczała się z przyjacielem poza okolice placu przed katedrą Notre Dame, posępne uliczki Wielkiej Rzeźni czy zwodzone mosty Luwru. Ale piętnastoletni Landry zdążył już zwiedzić różne tajemnicze miejsca w Paryżu i znał każdy zakątek stolicy jak własną kieszeń. To on wpadł na pomysł, aby przyprowadzić Katarzynę na plac przed pałacem Saint-Pol tego piątkowego poranka, 27 kwietnia 1413 roku.

- Chodź ze mną - powiedział. - Caboche przysiągł, że wejdzie dzisiaj do pałacu króla, ażeby wyciągnąć złych doradców delfina. Może uda nam się wejść za nim i zobaczyć te wszystkie wspaniałości.

Caboche, czyli Szymon Nożownik, oprawca z Wielkiej Rzeźni, syn handlarki flakami z rynku przy Notre Dame, podburzył lud Paryża przeciwko pozornej władzy nieszczęsnego Karola VI, króla pomyleńca, i rzeczywistej, lecz zgubnej władzy Izabeli Bawarskiej.

Istotnie, źle się działo w Królestwie Francji w tych niespokojnych czasach. W kraju rządzonym przez obłąkanego króla, rozpustną i nieodpowiedzialną królową, od sześciu lat, od chwili zamordowania księcia Orleanu przez księcia Burgundii, Jana bez Trwogi, panowała anarchia.

Walczący ze sobą Armaniacy i Burgundczycy, nie bacząc na Anglików stale gotowych do ataku, oddawali się wyniszczającym Francję walkom. W tym czasie Armaniacy otoczyli Paryż, zawładnięty przez sprytnego i demagogicznego Jana z Burgundii. Organizował on zamieszki, posługując się bogatym cechem rzeźników oddanym mu bez reszty. Oficjalnie władza należała do delfina, Ludwika z Gujenny*, szesnastoletniego chłopca, który najwyraźniej nie rozumiał powagi sytuacji. W rzeczywistości władcą Paryża był oprawca Caboche, z przyzwoleniem uniwersytetu i jego porywczego rek-tora Piotra Cauchona.

* Gujenna - historyczna nazwa Akwitanii, w posiadaniu Anglików w latach 1154-1453 (przyp. tłum.). To właśnie oni dwaj, Caboche i Cauchon, przewodzili zgrai oblegającej pałac królewski. Stali przed rozbrojonymi i związanymi strażami, pilnowanymi przez pomocników rzeźnickich odzianych w skórzane fartuchy poplamione zakrzepłą krwią; Caboche wydawał rozkazy w rytm zaciekłego kołysania belki. Katarzyna, ciągnięta silną dłonią Landry'ego, przemykała wzdłuż murów w poszukiwaniu schronienia przed strzałami; ponad kłębowiskiem głów zobaczyła potężną sylwetkę walczącego przywódcy w zielonej opończy z białym krzyżem świętego Andrzeja. W ręku dzierżył białą chorągiew, godło Paryża, którą wymachiwał zaciekle, a jego wykrzywiona wściekłością, purpurowa twarz ociekała potem.

- Mocniej! - krzyczał. - Walcie mocniej! Zniszczymy to gniazdo sępów! Do kata! Zaraz puści!...

W istocie, brama jęknęła głucho, co zwiastowało jej rychłe wyważenie.

Szturmujący nabrali rozpędu, cofając się głęboko w stronę tłumu, i natarli z daleka z jeszcze większą siłą. Landry ledwo zdążył pchnąć Katarzynę za kapliczkę, gdyż niewiele brakowało, a rozszalały tłum przygniótłby ją do muru. Nie stawiała oporu, zahipnotyzowana widokiem oprawcy, którego coraz bardziej gwałtowne okrzyki stawały się niezrozumiałe. Jednym ruchem rozerwał swój kaftan, odsłaniając naprężone muskuły, podwinął rękawy i zatknął chorągiew głęboko w ziemi.

- Dalej! - krzyczał Caboche, stanąwszy z belką na czele szturmujących.

- Dalej! Razem! Z pomocą świętego Jakuba!...

- Niech żyje święty Jakub! Niech żyje Wielka Rzeźnia! - krzyknął Landry, porwany jego zapałem.

Katarzyna spojrzała na niego z niezadowoleniem.

- Tylko nie krzycz: „Wiwat Caboche!", bo sobie pójdę.

- Dlaczego? - zapytał Landry, nie kryjąc zdziwienia. - To naprawdę wielki przywódca!

- Nie! To bydlę! Ojciec nienawidzi go, moja siostra Luiza, z którą to zwierzę chce się żenić, także, a ja panicznie się go boję. Jest taki wstrętny!

- Wstrętny? - Landry wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Jakie to może mieć znaczenie? Wielki człowiek nie musi być piękny. Uważam, że Caboche jest wspaniały.

Rozzłoszczona dziewczyna tupnęła nogą.

- A ja nie! Gdybyś go widział u nas wczoraj, jak krzyczał i wygrażał mojemu ojcu, nie wydałby ci się taki nadzwyczajny.

- Groził mistrzowi Legoix'owi? Dlaczego? - Landry instynktownie zniżył głos, chociaż w tym strasznym zgiełku nikt nie zwracał na nich uwagi.

Katarzyna, także ściszając głos, opowiedziała przyjacielowi, jak to poprzedniego dnia, późnym wieczorem, Caboche przyszedł do nich wraz z Piotrem Cauchonem i kuzynem Wilhelmem Legoix, bogatym rzeźnikiem z ulicy Piekielnej.

* * * Przekraczając próg domu złotnika, trzej przywódcy mieli sprecyzowany plan: namówić Gauchera Legoix'a, aby się do nich przyłączył.

Gaucher, dowódca oddziału straży obywatelskiej Paryża, cieszył się ogólnym szacunkiem i miał największy posłuch wśród mieszkańców. Być może dlatego, że był człowiekiem rozważnym, miłującym pokój i nade wszystko nieznoszącym wszelkiej przemocy. Ten syn rzeźnika nie cierpiał widoku krwi, dlatego opuścił cech oraz dom ojcowski, aby wstąpić na praktykę do zakładu złotniczego mistrza Andrzeja d'Epernona. Zerwał w ten sposób całkowicie z dumną rodziną Legoix, która nie mogła nadziwić się jego decyzji.

Z czasem, dzięki zdolnościom Gauchera, do jego domu zawitał dobrobyt. Coraz to znamienitsi klienci zamawiali w jego skromnej pracowni zdobione naczynia, solniczki, nautilusy, nakrycia kościelne, rękojeści mieczy lub sztyletów. Rosła sława Gauchera Legoix na placu Paryża i trzej przywódcy powstania potrzebowali jego poparcia.

Spotkali się jednak ze zdecydowaną odmową mistrza. Bez wielkich słów złotnik powiadomił ich o swoim zamiarze dochowania wierności królowi i burmistrzowi Paryża, którym był Andrzej d'Epernon.

- Otrzymałem moją godność od króla i od jaśnie pana burmistrza.

Nigdy nie poślę swoich ludzi na siedzibę mego władcy.

- Twój władca postradał zmysły, a w dodatku otoczony jest zdrajcami - wybuchnął Wilhelm Legoix. - Prawdziwym władcą jest Jego Wysokość książę Burgundii. Tylko w nim cała nasza nadzieja!...

- Kiedy książę Burgundii otrzyma święte namaszczenie, wtedy ugnę przed nim kolano i nazwę go swoim królem. Lecz do tej pory uznaję za władcę jedynie Karola VI, oby Bóg wrócił mu zdrowie i rozsądek!

Te proste słowa wywołały wściekłość gości. Wszyscy zaczęli krzyczeć jak opętani, ku przerażeniu kobiet, które skuliły się przy palenisku, czekając na wynik sporu. Jakże odrażający wydali się Katarzynie ci trzej wysocy i silni mężczyźni otaczający drobną postać jej ojca. Ale właśnie niepozorny Legoix był najsilniejszy, gdyż tylko on nie krzyczał i zachował spokojną twarz.

Rozzłoszczony Caboche zaciśniętą pięścią zaczął wymachiwać złotnikowi przed nosem.

- Mistrzu Legoix, dajemy ci czas do jutra wieczór. Jeśli nie przyłączysz się do nas, będziesz przeciwko nam i poniesiesz tego konsekwencje. Wiesz przecie, co przytrafia się poplecznikom Armaniaków?

- Jeżeli macie zamiar spalić mój dom, nie potrafię wam w tym przeszkodzić. Ale nie przekonacie mnie, bym działał wbrew własnemu sumieniu. Nie trzymam z Armaniakami ani z Burgundczykami. Chcę być tylko dobrym Francuzem,bogobojnym i wiernym królowi. Nigdy nie podniosę na niego ręki!

Pozostawiwszy upartego złotnika w rękach swoich kompanów, Caboche podszedł do Luizy. Katarzyna poczuła, jak ciało przytulonej do niej siostry zesztywniało, kiedy oprawca zatrzymał się przed nią. W czasach, kiedy bogate rodziny często wydawały za mąż ledwie dojrzałe dziewczynki, mała Luiza przeczuwała najgorsze.

Caboche wcale nie ukrywał, że ma słabość do Luizy. Nigdy nie przegapił okazji podążania za nią, gdy ją przypadkiem spotkał. Nie było to zresztą łatwe, gdyż praktycznie Luiza raczej nie opuszczała domu.

Wychodziła jedynie, aby udać się na mszę do pobliskiego kościoła Świętego Leufroya lub pospieszyć z pomocą do pustelni Sainte-Opportune. Była to dziewczyna cicha i skromna, zbyt poważna na swoje szesnaście lat i dojrzalsza od niejednej dorosłej kobiety. Chodziła po domu cicho jak myszka, ze spuszczonymi oczami, w lnianym czepku zawsze ściśle przylegającym do jasnoblond warkoczy, prowadząc pośród bliskich życie klasztorne, o którym marzyła od najmłodszych lat.

Katarzyna podziwiała swoją siostrę, lecz bała się jej trochę i nie rozumiała wcale jej postępowania. Luiza byłaby ładną dziewczyną, gdyby tak się nie umartwiała i potrafiła się uśmiechać. Miała szczupłe, giętkie ciało, delikatne rysy twarzy, jasną, prawie przezroczystą cerę. Tryskająca życiem Katarzyna, gustująca w hałaśliwych zabawach i wesołych piosenkach, lubiąca ruch, nie mogła pojąć, co w tej przyszłej zakonnicy mogło pociągać olbrzymiego, jowialnego Caboche'a, sybarytę i materialistę. W Luizie, która widziała w nim uosobienie diabła, wzbudzał odrazę. Toteż kiedy Caboche podszedł do niej, pospiesznie uczyniła znak krzyża. Widząc to, Caboche skrzywił się z niesmakiem.

- Nie jestem Lucyferem, moja śliczna, żeby witać mnie w ten sposób.

Wiedz o tym, że miałabyś weselsze życie, gdybyś przekonała swego ojca, aby przyłączył się do nas.

Wbijając wzrok w czubki bucików, Luiza wyszeptała nieśmiało: - Nie potrafiłabym... Nie przystoi córce doradzać swemu ojcu... To, co robi, jest słuszne...

Widać było jej ręce szukające nerwowo różańca w kieszeni fartucha.

Kiedy wreszcie go znalazła, kurczowo zacisnęła na nim palce, po czym odwróciła się, aby poprawić polana w palenisku, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie dalszej rozmowy. W bladych oczach oprawcy błysnęła złość.

- Jutro o tej samej porze nasza Luiza nie będzie już taka dumna, kiedy moi ludzie wyciągną ją z łóżka, aby się z nią trochę zabawić! Ale nie obawiaj się, ja będę pierwszy!...

Nie skończył, bo Gaucher Legoix chwycił go za kołnierz i wypchnął przed dom. Złotnik poczerwieniał z gniewu, który spotęgował jego siły.

Tarmoszony jego mocną ręką, Caboche się zachwiał.

- Precz z moich oczu! - krzyknął Gaucher głosem drżącym z oburzenia.

- Precz, podły wieprzu! Nie waż mi się więcej kręcić koło mojej córki!

- Jak nie będziesz rozsądny - zaśmiał się szyderczo oprawca - twoją córkę będę miał jutro, a po mnie wielu innych!

Ku wielkiemu przerażeniu Katarzyny ojciec, oszalały z gniewu, doskoczył do oprawcy, lecz Cauchon stanął pomiędzy nimi, rozdzielając ich swoimi długimi ramionami.

- Dosyć tego - rzekł spokojnie. - Nie czas na takie dysputy. Caboche jest zbyt brutalny, a Legoix zbyt porywczy i uparty. Chodźmy już. Noc z pewnością przyniesie każdemu dobrą radę. A tobie, Legoix, radzę, abyś posłuchał głosu rozsądku.

* * * Landry, siedząc na kamieniu, wysłuchał opowieści Katarzyny, nie przerywając jej. Ta historia dała mu do myślenia i zakłóciła bieg jego myśli.

Czuł podziw dla Caboche'a,ale też liczył się ze zdaniem Gauchera Legoix'a.

Poza tym nie podobały mu się pogróżki rzucane pod adresem mieszkańców domu Pod Arką Przymierza.

Głuchy łomot i nasilająca się po nim wrzawa przerwały tok jego myśli: brama pałacu Saint-Pol została wyłamana. Tłum z okrzykami zwycięstwa ruszył przed siebie jak strumień nienapotykający przeszkody dla swego wartkiego nurtu. Tam, gdzie przed chwilą kłębiła się zwarta tłuszcza, nagle otwarła się pusta przestrzeń. Na ziemi leżeli ranni i martwi, wygłodzone psy zlizywały kałuże krwi i tylko trzepotała na wietrze chorągiew, którą Caboche zatknął przed bramą. Reszta tłumu zniknęła w ogrodach królewskiego pałacu. Landry ujął rękę sztywnej z przerażenia Katarzyny.

- Idziesz? Oni już tam weszli...

Dziewczyna cofnęła się odruchowo. Jej ciemne oczy wpatrywały się z przestrachem w otwór po bramie.

- Nie mam już na to ochoty - odparła bardzo słabym głosem.

- Nie bądź niemądra! Czego się boisz? Już nigdy nie ujrzysz niczego takiego. Chodźże!

Landry zaczerwienił się z podniecenia. Spieszyło mu się, aby pójść za tamtymi i zagarnąć swoją część łupu. Jego niepohamowana ciekawość paryskiego chłopca połączona z gwałtownym charakterem nie pozwalała mu stać spokojnie. Katarzyna zrozumiała, że zostawiłby ją samą pośrodku ulicy, gdyby nie chciała mu towarzyszyć. Zdecydowała się pójść razem z nim.

Tymczasem trochę dalej, za pałacem Saint-Pol, między bramą Świętego Antoniego a murami Bastylii, w której zamknął się poprzedni burmistrz Paryża Piotr des Essarts, zebrał się tłum buntowników, gromadząc broń, zdecydowany zburzyć Bastylię, kamień po kamieniu, ażeby pojmać burmistrza oskarżonego o zdradę. Oblężenie fortecy trwało.

W pałacu królewskim otworzyło się okno. Wyleciał przez nie kredens i roztrzaskał się na ziemi z brzękiem metalowych naczyń. Ten widok zachęcił Katarzynę, której ciekawość przezwyciężyła strach. Chwyciwszy Landry'ego za rękę, minęła bramę wiszącą na potężnych zawiasach. Dziewczyna otwierała szeroko oczy, zachwycona samą myślą o wspaniałościach, jakie czekają na nią w środku. Oczom ich jednak ukazał się przygnębiający widok: zdewastowany ogród, obrzeżone niskimi krzewinkami trawniki, na których z pewnością rosły lilie, róże i fiołki, teraz wdeptane w ziemię; połamane kwiaty ze zmiażdżonymi łodygami i porozsypywanymi wokół płatkami leżały w błocie.

Dalej Katarzyna odkryła świat w miniaturze, jakim był pałac Saint-Pol.

Miasto w mieście. Wśród ogrodów, winnic i zagajników poprzecinanych alejami i ażurowymi galeriami wyrastały pałace, kaplice, folwarki, stajnie i czworaki zamieszkane przez armię służących. Mieściły się tam menażerie pełne lwów, lampartów, niedźwiedzi i innych dzikich zwierząt, a także klatki z egzotycznymi ptakami. Rezydencja królewska składała się z trzech oddzielnych budynków: pałacu królewskiego stojącego nad Sekwaną, pałacu królowej przy małej uliczce Saint-Pol i pałacu delfina, zwanego także pałacem Gujenny, przylegającego do ulicy Świętego Antoniego.

Główny atak tłumu skierowany był teraz na ten budynek. W ogrodach rozciągających się pomiędzy pałacem Gujenny i innymi gmachami uzbrojone straże broniły dostępu do króla i królowej. Tłum jednak nie zwracał na nie uwagi, zbyt pochłonięty grabieżą.

Na dziedzińcu i schodach pałacu Gujenny kłębili się ludzie.

Ogłuszający zgiełk odbijał się głośnym echem od kamiennych sklepień olbrzymich sal. Katarzyna zatkała uszy rękami. Trupy służących w tunikach z fioletowego jedwabiu słały się gęsto, cenne witraże fruwały w kawałkach.

Na ścianach, wzdłuż schodów z białego kamienia, wisiały poszarpane gobeliny, a freski rozbijano uderzeniami siekiery lub żelaznym narzędziem służącym w rzeźni do zabijania wołów. W obszernej sali, gdzie stał stół przygotowany do uczty,tarzano się w kałużach wina i krwi, w tłustych sosach i konfiturach, wyrywano sobie pasztety i kawałki pieczystego, po- tykano się o broń i nakrycia rzucone na podłogę, jeżeli nie były ze złota czy srebra. Ludzie tratowali się wzajemnie. Ale Landry'emu i Katarzynie udało się dotrzeć na pierwsze piętro bez większego uszczerbku. Dziewczyna wyszła z tego z zadrapaniem na twarzy i kilkoma wyrwanymi włosami.

Chłopcu udało się nawet zgarnąć ze stołu biesiadnego kilka ciastek z kremem migdałowym, którymi podzielił się sprawiedliwie ze swą towarzyszką. Wzięła je chętnie, gdyż dosłownie umierała z głodu.

W trakcie pochłaniania tego nieoczekiwanego posiłku zostali wepchnięci przez tłum do przestronnej komnaty, z której dobiegały krzyk i odgłosy bijatyki. Pomieszczenie to wydało się dziewczynie szczytem przepychu. Nigdy jeszcze nie oglądała takich olbrzymich gobelinów z kolorowego jedwabiu przetykanego złotą nicią, jakie tutaj wisiały na ścianach. Widać było na nich piękne damy w połyskujących sukniach, spacerujące wśród łąk usianych kwiatami w otoczeniu dużych, białych psów lub też słuchające muzyki i usadowione pod baldachimami o złoconych frędzlach. W głębi stał olbrzymi ażurowy kominek z białego marmuru, a na podwyższeniu z trzema schodkami duże łoże z baldachimem, przykryte fioletowym aksamitem ze złoconymi frędzlami. U wezgłowia były wyhafto- wane herby Gujenny i Burgundii. Pod ścianami stały kredensy wypełnione wazami, cyzelowanymi pucharami lśniącymi od drogich kamieni, a także naczyniami o fantastycznych kształtach. Oczy Katarzyny rozbłysnęły jak gwiazdy, kiedy zobaczyła te wszystkie wspaniałości, ale nie miała czasu, aby nasycić się ich widokiem. Scena, której ta piękna komnata służyła za dekorację, była wystarczająco dramatyczna.

Przed kominkiem stały dwie osoby. Dziewczyna rozpoznała księcia Burgundii i jego syna Filipa de Charolais, którego często widywała przechodzącego przed domem jej rodziców. Nigdy dotąd nie widziała z tak bliska groźnego Jana bez Trwogi. Wydało się jej, że ów człowiek, stojący mocno na krótkich, rozstawionych nogach i patrzący wyłupiastymi oczami, zajmuje główne miejsce w tej scenie. W jego wyglądzie było coś tak niezłomnego jak przeznaczenie.

Hrabia Filip de Charolais prezentował się całkiem inaczej niż jego ojciec. Był wyrośniętym, jak na swoje szesnaście lat, szczupłym blondynem o dumnym spojrzeniu i dostojnej postawie. Miał delikatne rysy i subtelne usta, które musiały często się uśmiechać. Pozostawał w tyle za ojcem, w postawie pełnej szacunku. Obok nich stał gruby, szesnasto- lub siedemnastoletni chłopiec w przepysznym stroju w połowie szkarłatnym, w połowie czarno-białym, przepasanym złotym pendentem. Przemawiał do księcia głosem drżącym od gniewu, lecz na jego miękkiej twarzy malowały się niemoc i przerażenie. Był to delfin, Ludwik z Gujenny.

Wokół tych trzech osób toczyły się główne wydarzenia; buntownicy usiłowali zdobyć przewagę nad rannymi, lecz broniącymi się zaciekle rycerzami. Na posadzce z czarno-białego marmuru leżało przebite sztyletem ciało, z którego powoli upływała krew. Uderzający był kontrast pomiędzy widoczną obojętnością obydwu Burgundczyków, zajadłością buntowników i łzami, które wylewał delfin, wznoszący błagalnie ręce. W pierwszych szeregach buntowników Katarzyna zauważyła Caboche'a, szalejącego w przekrzywionej czapce i koszuli mokrej od potu, wyróżniającego się na tle czarnej opończy, przemyślanych gestów i chłodnej postawy Piotra Cauchona. Ten ostatni, choć taki spokojny, wydał jej się straszny.

Harmider ciągle się wzmagał. Buntownicy zdołali pojmać kilku rycerzy, których mocno związali i wywlekli na ulicę. Dwaj osobnicy zaatakowali delfina. Młoda kobieta próbowała osłonić go swoim ciałem, mimo że starał się ją odepchnąć. Była czarującą brunetką, prawie dzieckiem, ubraną w za ciężką dla niej suknię ze złotobrązowego adamaszku. Na głowie nosiła wysoki czepek z dwoma półksiężycami, z których spływał biały jak mgła woal z muślinu. Płakała, próbując zatrzymać młodego człowieka i prosząc, aby go jej zostawiono. Kiedy buntownicy rzucili się na nią, delfin zawrzał z gniewu. Wyciągnąwszy miecz z pochwy, ruszył na napastników jak błyskawica, przebijając dwoma ostrymi pchnięciami tych, którzy śmieli tknąć jego małżonkę, po czym skierował zakrwawione ostrze w stronę Jana bez Trwogi.

- Jakimże nędznikiem jesteś, mój kuzynie, jeśli pozwalasz poniewierać w swojej obecności moją żonę, a twoją córkę. Zamieszki wybuchły za twoją radą, nie możesz się tego wyprzeć, gdyż widzę wśród buntowników także twoich ludzi! Bądź pewny, że zapamiętam to sobie, i nie wyjdzie ci to na dobre.

Filip de Charolais, chcąc także pomóc siostrze, wyciągnął odruchowo miecz i przycisnął spiczaste ostrze do piersi ojca. Książę nawet nie drgnął.

Wzruszył tylko ramionami.

- Cokolwiek myślisz, Ludwiku, nie mogę nic zrobić w obecnej sytuacji. Muszę przyznać, że wydarzenia przerastają mnie i nie panuję nad tymi bydlakami. W przeciwnym razie uratowałbym przynajmniej poddanych mojej córki...

Ku bezsilnej złości przejętej Katarzyny młody człowiek, którego tak zajadle broniła delfina, został w końcu pojmany przez dwóch zbirów. Kiedy ci padli od cięć Ludwika z Gujenny, podbiegł do okna, aby wyskoczyć do ogrodu, lecz w tej samej chwili rzuciła się na niego zgraja oprawców wspomaganych przez dwie rozczochrane wiedźmy. One to uczepiwszy się jego opończy, udaremniły mu ucieczkę. Mała księżniczka upadła na łoże cała we łzach.

- Ratuj go, ratuj, mój ojcze! Błagam cię! Niech go nie zabierają! Nie jego... nie Michała, to mój przyjaciel!...

Książę uczynił gest bezsilności, który wyrwał z ust Katarzyny krzyk oburzenia. Delfina podobała się jej bardzo i chciałaby jej pomóc. Książę przyzwalający, aby jego córka płakała, musiał być bardzo złym człowiekiem... Hrabia de Charolais był blady jak papier. Jako małżonkowi siostry delfina, księżniczki Michaliny, było mu przykro na widok rozpaczy Małgorzaty. Lecz nie mógł nic uczynić. Caboche i jego kompan Denisot de Chaumont chwycili za gardło młodego więźnia. Trzymali go między sobą, podczas gdy inni wiązali mu ręce na plecach. Nagle, jednym uderzeniem, młody człowiek roztrącił napastników. Katarzyna zamarła w oczekiwaniu.

Michał de Montsalvy był młodzieńcem niezwykle rosłym i odważnym jak na swój wiek. Roztrąciwszy rzeźników, podbiegł do księcia Burgundii. Mimo ogólnej wrzawy jego wzburzony głos zabrzmiał donośnie.

- Jesteś tchórzem, książę, tchórzem i wiarołomnym zdrajcą swojego króla, pozwalającym bezcześcić jego siedzibę. Oświadczam, iż nie jesteś godzien nosić rycerskich ostróg...

Otrząsnąwszy się z zaskoczenia, Caboche i Denisot w brutalny sposób ponownie pojmali Michała de Montsalvy, chcąc zmusić go, aby się ukorzył przed tym, którego przed chwilą obraził. Młodzieniec pomimo więzów rzucał się jak szalony, kopiąc na lewo i prawo, tak że oprawcy znowu odskoczyli od niego. Ten zbliżył się do Jana bez Trwogi, jakby chciał mu jeszcze coś powiedzieć. Książę otworzył usta, żeby się odezwać, lecz nie zdążył. Nagle pobladł i podniósł rękę do twarzy, którą Michał właśnie opluł...

Katarzyna poczuła instynktownie, że młody człowiek podpisał na siebie wyrok śmierci.

- Zabrać go! - rozkazał książę gardłowym głosem. - Możecie zrobić z nim, co chcecie! Pozostali zostaną zaprowadzeni do mego pałacu, gdzie dzisiejszej nocy będą moimi gośćmi. Odpowiadam za to, mój zięciu!

Ludwik odwrócił się bez słowa i oparł głowę o okap kominka. Mała księżniczka nadal szlochała, nie słuchając pocieszeń brata.

- Nigdy panu nie przebaczę!... Nigdy! - zawołała przez łzy.

Tymczasem Caboche i Denisot odzyskali zimną krew, przy pomocy kilku kamratów złapali więźnia i powlekli go w kierunku schodów.

Katarzyna wsunęła drżącą dłoń do dłoni Landry'ego i spytała przerażona: - Co oni z nim teraz zrobią?

- Powieszą go, i to szybko, mam nadzieję! Ten podły Armaniak zasłużył na to. Widziałaś? Ośmielił się plunąć w twarz naszemu księciu!

Po tych słowach Landry przyłączył się do rozwścieczonego tłumu, krzyczącego: „Na śmierć! Na śmierć!". Katarzyna jednym szarpnięciem wyrwała rękę z jego uścisku; jej twarz spłonęła rumieńcem.

- Och! Wzbudzasz we mnie wstręt, Landry Pigasse!

Zanim zaskoczony Landry zdążył się zorientować, odwróciła się na pięcie i zniknęła w tłumie, który na chwilę rozstąpił się, by przepuścić orszak skazańca. Katarzyna rzuciła się jego śladem.

W żaden sposób nie potrafiłaby wyjaśnić, co się działo w jej dziecięcej duszy. Nigdy przedtem nie spotkała Michała de Montsalvy'ego, nawet nie wiedziała o jego istnieniu, a mimo to wydało się jej, że zna go od lat i że jest jej tak bliski jak ojciec czy siostra. Jakby nagle tajemnicze i niewidzialne więzy zadzierzgnęły się między młodym szlachcicem a córką złotnika.

Więzy, które mocno czuła w sobie i które mogły ją zranić... Katarzyna wiedziała tylko jedno: musi iść za więźniem, za wszelką cenę dowiedzieć się, jaki los go czeka. W momencie gdy oprawcy wiązali Michała i potem, kiedy obraził księcia, widziała go całkiem blisko, w pełnym świetle witraży.

Doznała dziwnego wrażenia, przed oczami zawirowały jej duże, czerwone plamy, tak jak pewnego dnia, gdy dla zabawy próbowała spojrzeć prosto w słońce. Czy to możliwe, aby chłopiec był aż tak urodziwy? Z pewnością był piękny, zbyt piękny, z jasną twarzą i czystymi, delikatnymi rysami, które można by uznać za kobiece, gdyby nie silny podbródek, zaciśnięte usta i dumne, błękitne oczy o śmiałym wejrzeniu. Jego płowe włosy, krótko obcięte nad karkiem i uszami, tworzyły błyszczącą aureolę, modną i pozwalającą na wygodne noszenie hełmu. Pod opończą z fioletowego jedwabiu z naszywanymi srebrnymi liśćmi rysowały się mocne ramiona, a obcisłe, popielatosrebrne getry przylegały ściśle do muskularnych ud kawalera. Z rękami związanymi na plecach, z dumnie uniesioną głową, zimnym spojrzeniem i pogardą na ustach, wyglądał między dwoma rzeźnikami jak archanioł w rękach złych mocy. Katarzynie przypomniał się obrazek z modlitewnika, do którego ojciec dorobił złotą, cyzelowaną okład-kę. Przedstawiał on młodego rycerza w srebrnej zbroi, z jasnymi włosami, depczącego smoka przebitego lancą. Gaucher powiedział córce, że to święty Michał pokonujący szatana. To do niego podobny był młodzieniec... i też miał na imię Michał... Myśl ta zelektryzowała Katarzynę, umacniając w niej głębokie pragnienie uczynienia czegoś dla Michała lub przynajmniej pozostania przy nim jak najdłużej.

Zwarta gromada żądnych krwi mężczyzn i kobiet posuwała się krok w krok za więźniem i Katarzyna, zewsząd potrącana i szarpana, z trudnością dotrzymywała im kroku. W pewnej chwili udało jej się przecisnąć za szerokie plecy Caboche'a i uczepić jego paska pomimo strachu, jaki przed nim czuła. Oprawca, oszołomiony zwycięstwem, nawet tego nie zauważył.

Dziewczyna nie czuła w tej ciżbie otrzymywanych razów ani nóg depczących jej stopy. Już dawno zgubiła czepek, szarpano ją więc za rozpuszczone włosy. Wydawało się, że wszystkie jej siły płynęły do jasno- włosego chłopca, którego przed nią wleczono.

Inni więźniowie stłoczeni byli obok Michała: książę de Bar - kuzyn delfina, Jean de Vailly - kanclerz Gujenny, Jean de La Riviere - szambelan delfina, dwóch braci de Giresmes, w sumie około dwudziestu mężczyzn spętanych łańcuchami i poganianych jak złoczyńcy wśród obelg i splunięć.

W połowie schodów Katarzyna rozpoznała czarną opończę i długą, ponurą twarz mistrza Piotra Cauchona. Zapierał się z całych sił w futrynie drzwi, aby czereda nie uniosła go ze sobą. Zauważyła dziwne spojrzenie, które rektor rzucił na przechodzącego więźnia. Jego małe, niebieskozielone oczy, zazwyczaj pozbawione wyrazu, nagle zabłysnęły, jakby widok szlachetnego młodzieńca wiedzionego na kaźń był dla Cauchona chwilą rozkoszy, rodzajem cichej zemsty... Katarzynie zrobiło się niedobrze; nie lubiła Cauchona, a teraz wzbudził w niej obrzydzenie.

Przy bramie pałacu napór gawiedzi był jeszcze silniejszy. Katarzynę oderwano od Caboche'a i zepchnięto do tyłu. Po chwili poczuła na twarzy promienie słońca, pojmując, że wydostała się na świeże powietrze. Tutaj tłum rozrzedzał się nieco, rozbiegając się po ogrodach, po czym na nowo zbił się gęsto, próbując przedrzeć się przez wyrwaną bramę. Katarzyna, jak żołnierz gotujący się do ataku, zaczerpnęła powietrza, lecz więzień i jego straż zdążyli już przekroczyć bramę i jasna głowa Michała zniknęła, otoczona błyszczącymi ostrzami halabard i hełmami z błękitnej stali. Po chwili straciła go z oczu i już chciała rzucić się za nim, kiedy na jej ramieniu spoczęła silna ręka i osadziła ją w miejscu.

- Nareszcie cię odnalazłem! - krzyknął Landry. - Ależ się o ciebie martwiłem! Ostatni raz zabrałem cię ze sobą. Masz chyba diabła za skórą...

Widać było, że Landry z trudem wydostał się z zamętu koło pałacu Gujenny; miał podbite oko, rozerwany rękaw i krwawiące kolano. Jego piękna, zielona opończa z białym krzyżem pośrodku, z której był taki dumny tego ranka, teraz przedstawiała żałosny obraz wysłużonego okrycia. Na dodatek Landry zgubił czapkę: włosy sterczały mu na wszystkie strony.

Katarzyna nie zwróciła uwagi na jego wygląd. Wycierając rąbkiem rozerwanej sukienki łzy, które zalewały jej drobną twarz, podniosła smutne oczy na przyjaciela.

- Pomóż mi, Landry, błagam cię. Pomóż mi go uratować! Landry spojrzał na dziewczynę ze szczerym zdziwieniem.

- Kogo? Jakiegoś Armaniaka, którego Caboche ma zamiar powiesić?

Ależ to istne szaleństwo! Dlaczego tak ci na tym zależy? Przecież nawet go nie znasz.

- Nie, nie znam go, to prawda. Ale nie chcę, żeby zginął. Powieszą go... Czy wiesz, co to znaczy? Powieszą go tam wysoko, w Montfaucon, na tych okropnych, zardzewiałych łańcuchach, między grubymi słupami...

- No i cóż z tego? Kimże on jest dla nas?

Katarzyna potrząsnęła głową, odrzucając do tyłu długie, rozpuszczone włosy ruchem pełnym naturalnego wdzięku, który zachwycił chłopaka. Jej włosy i oczy były bardzo piękne. To niezwykłe, żeby włosy dziewczyny przypominały żywe złoto, przeszywane błyskami promieni słonecznych.

Rozpuszczone włosy Katarzyny tworzyły coś w rodzaju fantastycznego płaszcza, miękkiego i jedwabistego, którym mogła owinąć się aż do kolan.

Co do koloru oczu Katarzyny jej rodzina nie była zgodna. Kiedy dziewczyna była spokojna, oczy miały barwę ciemnoniebieską z purpurowymi błyskami, miękkimi jak płatki fiołków. W chwilach wesołości błyszczały w nich setki złotych ogników jak w plastrze miodu na słońcu.

Gdy jednak wpadała w złość, jej źrenice czarne jak otchłań budziły przestrach.

A przecież była zwykłą dorastającą dziewczyną, wyrośniętą jak na swój wiek, z kanciastymi kończynami, niezręcznymi ruchami młodego koźlęcia trzymającego się niepewnie na nogach, z chłopięcymi, trochę za grubymi i wiecznie podrapanymi kolanami. Miała śmieszną trójkątną buzię, za duże usta i krótki nosek, który nadawał jej wygląd kota. Jej jasna skóra o odcieniu bursztynu usiana była piegami. Całość ta miała dużo wdzięku, któremu Landry zaczął ulegać. Coraz częściej poddawał się jej kaprysom i najdziwniejszym zachciankom. Lecz to, czego żądała teraz, przekraczało wszelkie granice!

- Dlaczego tak ci zależy na jego życiu? - powtórzył ciszej z nutą zazdrości w głosie.

- Nie wiem - przyznała Katarzyna z prostotą. - Jeżeli go zabiją, będę bardzo cierpiała. Myślę, że będę płakać dużo... i długo.

Wypowiedziała te słowa cichym, spokojnym głosem, lecz z takim przekonaniem, że Landry już nie starał się zrozumieć. Wiedział, że zrobi wszystko, czego ona zażąda, chociaż była to pigułka gorzka do przełknięcia.

Trzeba było wiedzieć, co oznaczały w rzeczywistości te dwa proste słowa, z taką łatwością wypowiedziane ustami przyjaciółki: „Ocalić więźnia".

Znaczyło to wyrwać go z rąk strzelców, otaczających go od chwili, gdy przekroczył bramy pałacu, z rąk niechętnego tłumu, z rąk Caboche'a i jego kamrata Denisota, zdolnych zabić jednym ciosem. Gdyby nawet zamach się powiódł, trzeba będzie jeszcze ukryć młodzieńca w zbuntowanym mieście urządzającym polowania na jemu podobnych, a potem wywieźć go z Paryża, przejść przez rozciągnięte łańcuchy, sforsować zamknięte bramy, minąć zbrojnych ludzi na wałach, uniknąć patroli i... zdrady. Landry pomyślał, że to zbyt wiele, nawet dla takiego sprytnego chłopaka jak on.

- Zabierają go do Montfaucon - myślał głośno. - Droga jest daleka, lecz nie trwa wiecznie. Nie mamy zbyt wiele czasu. Jak zdołamy go odbić, zanim dotrą do Wielkiej Szubienicy? Jest nas tylko dwoje, a wokół niego cała armia!

- Pomimo to chodźmy za nim! - upierała się Katarzyna. - Może coś da się zrobić!

- No już dobrze - westchnął Landry, ujmując dłoń przyjaciółki. - Ale nie miej mi za złe, jeśli się nie powiedzie.

- Chcesz spróbować? Naprawdę chcesz spróbować?

- No, trudno - niechętnie zgodził się chłopiec. - Już nigdy nie zabiorę cię ze sobą. Następnym razem zażądasz, abym sam jeden zdobył dla ciebie Bastylię...

Co sił w nogach ruszyli, aby dogonić ponury orszak, który na szczęście nie posuwał się zbyt szybko.

* * * Kiedy Landry i Katarzyna, ledwo dysząc, dobiegli na ulicę Saint- Denis, stwierdzili z zadowoleniem, że konwój skazańców nie dotarł daleko, gdyż kilkakrotnie zatrzymywały go bandy wygrażających, rozochoconych buntowników. Niektóre szły na Bastylię, aby przyłączyć się do oblężenia, inne kierowały się w stronę siedziby księcia Burgundii, pałacu d'Artois przy ulicy Mauconseil.

Orszak ponownie się zatrzymał. Kat Capeluche zauważywszy przechodzącego mnicha augustyna postanowił zabrać go ze sobą, by skazaniec przed śmiercią mógł pojednać się z Bogiem. Mnich początkowo opierał się, ale strach zwyciężył i kiedy orszak ruszył w dalszą drogę, zakonnik stąpał obok skazańca, półgłosem odmawiając różaniec.

- Jest pewna szansa - szepnął Landry - ponieważ idzie pieszo. Gdyby przyszło im do głowy, aby ciągnąć go na plecionce lub wieźć na wozie, nie moglibyśmy niczego zdziałać.

- Masz jakiś pomysł?

- Być może. Za chwilę zapadnie noc i jeżeli znajdę to, czego potrzebujemy, powinno nam się udać. Potem trzeba będzie go ukryć.

Tymczasem dogoniła ich banda rozwrzeszczanych sprzedajnych dziewek i studentów, którzy powzięli zamiar towarzyszenia skazańcowi w jego ostatniej drodze. Landry zamilkł przez ostrożność. Niepotrzebnie, gdyż zgraja ta wypadła właśnie przed chwilą z gospody i wszyscy byli kompletnie pijani; zataczali się od ściany do ściany, drąc się wniebogłosy.

- Najlepiej byłoby - szepnęła Katarzyna - schować go u nas pod domem w skrytce z małym okienkiem od strony Sekwany. Oczywiście, nie będzie mógł długo w niej pozostać, ale...

Landry podchwycił pomysł Katarzyny. Dalszy ciąg przedsięwzięcia wydał mu się dosyć prosty.

- ...w nocy ukradnę barkę i podpłynę pod twój dom. Po sznurze więzień zejdzie do łodzi i popłynie w górę rzeki, do Corbeil, gdzie obozuje książę Bernard d'Armagnac. Oczywiście będzie musiał się przedostać przez łańcuchy rozciągnięte między la Tournelle a wyspą Louviaux, ale noce teraz są bezgwiezdne. W końcu... to naprawdę wszystko, co możemy dla niego uczynić. Gdyby chociaż to nam się udało, będzie nieźle...

W odpowiedzi dziewczyna uścisnęła rękę przyjaciela, podniecona i ogarnięta nową nadzieją.

Noc zapadła szybko, tu i ówdzie zapalały się łuczywa; ich odblaski tańczyły na wykuszach domów, na malowanych i złoconych szyldach, na małych, oprawionych w ołów okienkach i na czerwonych twarzach przechodniów. Zgiełk stawał się ogłuszający i uwłaczał ostatnim chwilom człowieka idącego na śmierć. Nagle Landry, zauważywszy to, czego szukał, uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Znalazłem! - krzyknął. - Spodziewałem się, że w tym zamieszaniu będą jeszcze na zewnątrz...

Przyczyną radości chłopca była tłusta świnia, która pojawiła się na rogu ulicy Kaznodziejów z głąbem kapusty w pysku, jedna z trzody hodowanej w klasztorze Świętego Antoniego. Przez cały dzień te godne szacunku zwierzęta biegały po ulicach Paryża, pożerając wszelkie odpadki i stanowiąc niejako jedyne służby oczyszczania miasta. Jak wszystkie świnie należące do klasztoru, ta również miała na szyi blaszkę pokrytą niebieską emalią, emblemat świętego. W celu schrupania swojej kapusty świnia zatrzymała się u stóp wielkiej drewnianej rzeźby zdobiącej narożny dom, która przedstawiała drzewo Jessego. Landry puścił dłoń Katarzyny.

- Druga świnia powinna być gdzieś blisko. Idź dalej sama, spotkamy się przy klasztorze Sióstr Miłosierdzia. Tam zawsze zatrzymują się ze skazańcem w drodze do Montfaucon, aby dodać mu trochę otuchy. Siostry podają mu kielich wina, trzy kawałki chleba i krucyfiks do ucałowania, ten, który znajduje się przy bramie klasztoru. Straże wtedy zawsze są mniej czujne. Spróbuję wykorzystać ten moment. Bądź gotowa na mój znak!...

Mówiąc to, cały czas nie spuszczał oczu ze świni, która po skończonym posiłku wpadła w uliczkę Kaznodziejów, gdzie powinna znajdować się jej towarzyszka oraz ich pastuszek. Katarzyna zobaczyła, że Landry rzucił się w ślad za zwierzęciem i oboje zniknęli w ciemnej uliczce.

Ruszyła za nimi. Jednak, pozbawiona towarzystwa Landry'ego i jego opiekuńczości, poczuła zmęczenie. Bolały ją stopy, mięśnie nóg miała napięte od wysiłku. Nagle w świetle łuczywa zauważyła jasne włosy Michała i poczuła, jak szybko wracają jej siły. Zmusiła się nawet, aby przyspieszyć i zdecydowanie wmieszała się w ostatnie szeregi tłumu.

Dostanie się do środka nie było jednak łatwe ani przyjemne, gdyż wszyscy w nadmiernym podnieceniu potrącali się i tratowali nawzajem, broniąc upatrzonych pozycji. Ale dziewczynę pchało do przodu coś silniejszego niż strach przed ciosami. W końcu udało jej się dogonić łuczników z eskorty; w odległości kilku metrów zauważyła wysoką postać więźnia ściśniętego pomiędzy żelaznymi kolczugami dwóch zbrojnych mężów. Szedł dumnie wyprostowany, z wysoko uniesioną głową. Był tak piękny, że Katarzyna patrzyła jak urzeczona. Idąc z tyłu, odmawiała żarliwie wszystkie modlitwy, jakie była w stanie sobie przypomnieć, ubolewając, że brakuje jej religijnej erudycji Luizy, która znała odpowiednie modły na każdą okoliczność do wszystkich świętych w niebie.

Niebawem orszak dotarł do bram klasztoru Sióstr Miłosierdzia.

Zakonnice zostały już uprzedzone i oczekiwały skazańca. Około dziesięciu czarno-białych postaci ze spuszczonymi oczami zgromadziło się na schodach kaplicy wokół matki przełożonej z pastorałem w ręku. Jedna z nich trzymała cynową tacę, na której ułożono kawałki chleba, druga niosła pękaty dzbanuszek i kubek. Łucznicy zatrzymali się przed nią. Serce Katarzyny trzepotało jak oszalałe. Moment był odpowiedni, lecz nie dostrzegła nigdzie ani śladu Landry'ego...

Capeluche chwycił koniec sznura, którym związany był Michał, i owinął go sobie wokół dłoni, aby poprowadzić skazańca do kościoła.

Kiedy eskorta rozstąpiła się, robiąc dla nich przejście, powietrze przeszyło przeraźliwe wycie. Z ciasnej uliczki wybiegły jak oszalałe dwie świnie, które z przeraźliwym kwikiem natarły na żołnierzy, przewracając kilku z nich. Nieszczęsne zwierzęta miały przyczepione do ogonów zapalone lonty armatnie, co było przyczyną ich szału i kwików. Łuczywa zostały przewrócone, parząc kilka osób, podczas gdy zwierzęta, nieprzytomne z bólu, tratowały, kogo popadło. Przez dłuższą chwilę trwało zamieszanie.

Nikt nie zauważył, jak Landry z nożem w ręku wślizgnął się za świniami dobrego świętego Antoniego, przeciął sznur trzymany przez kata i pchnął skazańca w stronę wąskiego zaułka biegnącego wzdłuż klasztornego muru.

Poturbowani powoli przychodzili do siebie, licząc kontuzje, podczas gdy kilku śmiałków usiłowało schwytać zwierzęta. Jedynie Katarzyna śledziła całą tę błyskawiczną akcję, której powodzenie zależało od szybkiej decyzji i odwagi Landry'ego. Ona również rzuciła się w wąski zaułek tonący w ciemnościach i ugrzęzła w lepkim błocie, potykając się o kamienie i odpadki.

Nagle dobiegi do jej uszu zduszony głos Landry'ego.

- To ty, Katarzyno? Prędzej... Musimy się pospieszyć!

Mrok był tak gęsty, że raczej zgadywała, niż mogła widzieć dwie postaci, jedną wysoką, drugą niższą. Zaułek wił się bez końca, jakby miał się wkrótce wtopić we wnętrze ziemi. Upiorne kształty na wpół powalonych domów majaczyły z obydwu stron, jak złe duchy. W głębi tych nieznanych uliczek nie rozbłyskiwało nawet najsłabsze światełko. Rozlatujące się drzwi domów były pozamykane, okna z wyrwanymi okiennicami straszyły ciemnością. Katarzyna była już tak zmęczona, że prawie nie mogła biec. Z oddali dały się słyszeć okrzyki tłumu, który odkrył ucieczkę. Troje młodych ludzi przyspieszyło kroku.

W ciemności Katarzyna potknęła się o kamień i upadła z okrzykiem bólu, lecz natychmiast silna ręka Landry'ego podniosła ją i zmusiła do dalszego biegu.

Uliczki mnożyły się i krzyżowały, przerywane ciemnymi i lepkimi schodami, które prowadziły do mrocznych otchłani, tworząc rodzaj labiryntu, z którego nie widać było wyjścia. Nagle otworzył się przed nimi błotnisty i śmierdzący plac, otoczony bezkształtnymi ruderami, walącymi się jedna na drugą. Ich spiczaste, popękane dachy tworzyły rozpadliny i wyglądały jak olbrzymie wyszczerbione zęby. Mury z krzywo ociosanych kamieni, zlepionych błotem, napęczniały jak dojrzewający wrzód pod ciężarem konstrukcji przesączonej wodą. Spadło kilka kropel deszczu.

- Jeżeli będzie padać, to dla nas bardzo dobrze - powiedział Landry, zatrzymując się i dając znak pozostałym, aby uczynili to samo. Wyczerpani i zziajani oparli się o jakiś mur, aby odpocząć. Wydawało się, że serca wyskoczą im z piersi. W tej dzielnicy panowała głęboka cisza, która aż dzwoniła w uszach. Katarzyna, cała rozdygotana, wyszeptała: - Nie słychać ich. Myślisz, że już nie biegną za nami?

- Biegną, lecz noc jest zbyt ciemna i nie uda im się tu dotrzeć. Na razie nic nam nie grozi.

Oczy dziewczyny przywykły już do ciemności. Zaczęła rozróżniać obskurne, trędowate rudery, jedyną dekorację tego miejsca. Z drugiej strony placu dojrzała słabe światełko ogarka w żelaznej klatce z wykrzywionymi prętami; jego płomień kładł się nisko, smagany siekącym deszczem. Po czarnym niebie gnały pierzaste chmury przykrywające tę oazę ciszy, wokół której huczało miasto. Landry szerokim gestem wskazał plac.

- To Wielki Dziedziniec Cudów. W Paryżu jest takich kilka. Lecz ten jest najważniejszy, należy do króla żebraków.

- Ależ - przerwała zaskoczona i przerażona Katarzyna - tutaj nie ma nikogo!

- Jeszcze jest za wcześnie. Żebracy powracają do swoich kryjówek dopiero wtedy, gdy inni udadzą się do własnych domów... i to nie zawsze.

Mówiąc te słowa, Landry starał się uwolnić z więzów Michała.

Młodzieniec, nieruchomo oparty o mur, poddawał się tym próbom, ciężko dysząc. Był wyczerpany, gdyż nie jest łatwo uciekać ze związanymi rękami.

Kiedy Landry wykonał ostatnie cięcie i zerwał pęta więźnia, ten zaczerpnął głęboko powietrza i potarł bolące nadgarstki.

- Dlaczego to uczyniliście? - spytał zmęczonym głosem. - Dlaczego uratowaliście mi życie? Kim jesteście, że tak narażacie się dla mnie? Czyż nie wiecie, że grozi wam szubienica?

- Och! - bąknął Landry od niechcenia. - Zrobiliśmy to ot tak sobie...

ponieważ uznaliśmy, że jesteś, panie, zbyt młody, aby zawisnąć. Ja nazywam się Landry Pigasse, a to Katarzyna Legoix. Obydwoje mieszkamy przy Pont-au-Change, a nasi ojcowie są złotnikami.

Ręka Michała spoczęła łagodnie na głowie Katarzyny.

- Dziewczyna o złotych włosach!... Zauważyłem cię wcześniej, gdy mnie wiązali. Nigdy jeszcze nie widziałem takich włosów... - wyszeptał głosem, który poruszył Katarzynę bardziej niż dotyk jego dłoni.

Podczas gdy delikatnie pieścił jedwabiste sploty, dziewczyna wykrzyknęła: - Chcemy cię ocalić, panie! Opuścisz Paryż jeszcze tej nocy. Ale najpierw ukryjemy cię w małym schowku, w domu mego ojca. Wydostaniesz się później przez okienko, opuścisz się po sznurze do łodzi, którą o północy przypłynie Landry. Potem popłyniesz w górę rzeki, do Corbeil, gdzie biwakuje ze swym wojskiem książę d'Armagnac...

Wyrzuciła z siebie te słowa jednym tchem, pragnąc, by młodzieniec okazał im swoje zaufanie. Czuła niejasno, że otarłszy się tak blisko o czarne skrzydło śmierci, nie pozbył się jeszcze jej złowieszczego cienia. Ponadto ta akcja mogła wydać się chaotyczna i bezsensowna na pierwszy rzut oka...W ciemności błysnęły w uśmiechu białe zęby młodego szlachcica.

- Wasz plan jest dobrze pomyślany i widzę, że mam prawdziwą szansę ucieczki. Czy jednak pomyśleliście, na jakie niebezpieczeństwo narażacie swoje rodziny i siebie samych, jeżeli wasz zamiar zostanie odkryty?

- Zamiast trawić czas na rozważania, zacznijmy działać. Teraz, gdy wszystko już postanowione, nie cofniemy się przed niczym.

- Mądre słowa! - usłyszeli nagle kpiący głos, dobiegający jakby z zaświatów. - Lecz pamiętajcie, że okoliczności muszą być sprzyjające. No, dalej, nie bójcie się, nie mam zamiaru was skrzywdzić.

Twarz, która ukazała się ponad głowami trojga młodych spiskowców w okienku zasnutym pajęczynami, nie miała jednak w sobie, mimo zapewnienia, niczego uspokajającego. W migotliwym blasku świecy zobaczyli długą, opaloną twarz usianą zmarszczkami, której główną ozdobą był wydatny nos zakończony wielką brodawką oraz dwoje małych, niezwykle żywych oczu pod ostro zarysowanymi brwiami. Długie, czarne kępki włosów, wystające spod niechlujnego kaptura, uzupełniały obraz nieznajomego, który w słabym, rozdygotanymi świetle świecy wyglądał jak kamienny gargulec z katedry Notre Dame. Jego twarz, choć tak niepokojąca, wydawała się sympatyczna, gdyż rozjaśniał ją szeroki uśmiech ukazujący nieoczekiwanie śnieżnobiałe zęby. Landry wydał okrzyk zdziwienia.

- Barnabo, czy to ty? Już wróciłeś?...

- Jak widać, mój synu. Dzisiaj boli mnie trochę gardło, dlatego moja wymowa była niezbyt piękna. Poczekajcie, zaraz schodzę...

Światło ogarka, które rozbłysnęło przy tych słowach, zaraz zniknęło.

Po chwili dało się słyszeć skrzypnięcie nienaoliwionych drzwi zamykanych przez Barnabę.

- Znasz go? - spytała zdziwiona Katarzyna.

- Oczywiście! Zresztą ty także! To żebrak Barnaba znany z tego, że nosi stary płaszcz naszywany muszlami świętego Jakuba. Żebrze codziennie pod bramą Sainte-Opportune. Podaje się za pielgrzyma powracającego z Santiago de Compostella i sprzedaje relikwie.

Katarzyna dobrze znała tę postać: zawsze uśmiechał się do niej, kiedy szła na nieszpory lub na komplety w Sainte-Opportune, czy też niosła strawę dla Agnieszki Pustelnicy.

Tymczasem Barnaba wyszedł z domu, zamykając starannie drzwi jak porządny mieszczanin. Był wysoki i chudy, więc lekko się garbił. Długie jak u pająka ręce i nogi skrywał pod obszerną, wystrzępioną opończą z grubego, wełnianego materiału, na której było naszyte około dwudziestu dużych muszli świętego Jakuba. Po zamknięciu drzwi pozdrowił Landry'ego i Katarzynę, następnie uniósł ogarek, aby się lepiej przyjrzeć twarzy Michała.

- Daleko nie ujdziesz, mój panie - zadrwił po chwili -jeżeli będziesz paradował taki wystrojony. Do licha! Srebrne liście i barwy delfina!

Wyjdziesz z królestwa żebraków i zaraz cię schwytają. To bardzo ładnie z twojej strony, że umykasz przed sprawiedliwością i chcesz oszukać kata.

Plan dzieciaków uważam za dość dobry, lecz, zanim dotrzecie do Pont-au- Change, jest co najmniej dziewięć szans na dziesięć, że dacie się schwytać!

Długimi, kościstymi i zwinnymi palcami uniósł z pogardą poły opończy misternie uszytej z fioletowego i srebrnego jedwabiu, w którą odziany był Michał.

- Zdejmę ją - zadecydował młodzieniec, chcąc natychmiast wykonać swój zamiar.

Żebrak wzruszył na to ramionami.

- Musiałbyś jeszcze zmienić twarz: na sto kroków widać twe szlachetne urodzenie. Tych dwoje chyba powariowało, pakując się w taką historię!

- Zwariowało czy nie, uratujemy go! - rozzłościła się Katarzyna.

- ...a poza tym - przerwał zniecierpliwiony Landry - tracimy czas! Do dzieła! Trzeba dojść do domu. Noc jest ciemna. Pomożesz nam wydostać się stąd, Barnabo?

Najwidoczniej Landry zaczął się obawiać, jakie powitanie czeka ich w domu. Ponadto należało zaprowadzić Michała do schowka w domu Katarzyny. Barnaba tymczasem wyjął spod pachy zawiniątko, z którego wyciągnął szarą opończę podobną do tej, którą miał na sobie, z tą różnicą, że była trochę mniej powalana. Zarzucił ją Michałowi na ramiona.

- Pożyczam ci mój paradny strój - zachichotał. - Zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś odgadł, kto się pod nim ukrywa. Co do pludrów, to są już tak wysmarowane, że nie widać ich koloru.

Michał z widocznym obrzydzeniem wciągnął rękawy opończy, pobrzękując naszytymi nań muszlami, i narzucił na głowę kaptur, pod którym całkiem zniknął.

- Jaki piękny pielgrzym świętego Jakuba - drwiąco zaśmiał się Barnaba, po czym, zmieniwszy ton, dorzucił: - W drogę! Idźcie za mną, ja zgaszę Ogarek.

Stanąwszy na czele spiskowców, ściskając w swej olbrzymiej dłoni rączkę Katarzyny, ruszył przez błotnisty plac. Tu i ówdzie zapalały się drżące światełka zwiastujące rychłe przebudzenie tej niebezpiecznej i osobliwej dzielnicy. Niewyraźne cienie zaczęły przemykać wzdłuż wilgotnych murów. Wydłużając krok, Barnaba zagłębił się w kolejny zaułek, podobny do setki innych. Wszystkie drogi królestwa żebraków były do siebie R S podobne, jedne ukryte pod łukami sklepień, inne przerzucone nad śmierdzącym potokiem. Trzęsące się, bliżej nieokreślone postaci, wyglądające w ciemnościach jak zjawy, przemykały chyłkiem, mijając spiskowców. Od czasu do czasu Barnaba rzucał któremuś hasło, kilka niezrozumiałych słów, jakie na tę noc wymyślił Ragot, król żebraków. O tej porze wracali na spoczynek do swych ponurych kryjówek żebracy i złodzieje, fałszywe kaleki i fałszywi pielgrzymi. Niebawem zarysowała się przed spiskowcami sylwetka starego muru obronnego zamku Filipa Augusta z charakterystyczną walącą się wieżą strażniczą. Wreszcie Barnaba się zatrzymał.

- Teraz musicie uważać - wyszeptał. - Znajdujemy się na granicy terytorium żebraków. Czy macie jeszcze dosyć sił, żeby biec?

Landry i Michał potwierdzili jednocześnie swą gotowość, ale Katarzyna czuła, że siły ją opuszczają. Nieprzezwyciężone zmęczenie opadało na jej powieki i czyniło trudnym każdy krok. Jej dłoń skurczyła się w dłoni żebraka, a po policzku spłynęła łza.

- Ona już nie ma sił - rzekł zatroskany Michał. - Wezmę ją na ręce. Nie jest z pewnością zbyt ciężka. - Uniósł lekko dziewczynę w swych ramionach.

- Chwyć mnie za szyję i trzymaj mocno - powiedział, uśmiechnąwszy się.

Z westchnieniem ulgi dziewczyna otoczyła ramieniem szyję młodzieńca, opierając głowę na jego ramieniu. Miejsce zmęczenia zajęła głęboka radość połączona ze słodkim odrętwieniem. Mogła teraz widzieć z bliska profil Michała, czuć ciepły zapach jego skóry lekko przesycony ambrą. Tego wykwintnego zapachu zadbanego młodzieńca nie zabiła przykra woń przyodziewku, jaki zarzucono mu na ramiona. Nikt ze znajomych Katarzyny nie pachniał tak ładnie! Landry miał zbyt pogardliwy stosunek do mydła i zalatywały od niego dosyć mocne zapachy. Caboche cuchnął krwią i potem, a Cauchon - zjełczałym kurzem, gruba Marion, służąca rodziny Legoix, była przesiąknięta dymem i zapachem gotowanych potraw, a pobożna Luiza pachniała zastygłym woskiem i święconą wodą.

Nawet Gaucher i jego żona nie pachnieli tak ładnie jak Michał. Lecz on należał do innego świata, zamkniętego i tajemniczego, gdzie wszystko było łagodne, wykwintne i łatwe. Świata, o którym często marzyła, będąc dzieckiem, kiedy to przyglądała się damom błyszczącym od brokatów, klejnotów, unoszonym w lektykach obitych wewnątrz jedwabiami.

Trójka zbiegów przemierzała szybko ulice i place, nie ściągając na siebie niczyjej uwagi. W mieście wrzało coraz gwałtowniej. Bastylia oblężona, pałac Saint-Pol wzięty, przyjaciele delfina schwytani. Lud radował się, urządzając szalone pochody wśród opętańczych śpiewów i tańców przy fontannach i na skrzyżowaniach ulic. Nikt więc nie zwrócił uwagi na postaci przemykające wśród tej ogólnej wrzawy. Sprawy przybrały inny obrót, gdy (po okrążeniu Grand Chatelet) znaleźli się naprzeciwko mostu Pont-au- Change. Łuczywa zatknięte w murze pod sklepieniem fortecy oświetlały uzbrojonych łuczników, pilnujących wejścia na most. Jeden z nich zabrał się właśnie do wciągnięcia ciężkiego łańcucha, ażeby zamknąć most na noc i oddzielić w ten sposób wyspę La Cite od reszty Paryża. Żaden ze spi- skowców nie przewidział, że tego wieczoru most będzie pilnowany przez straże. Obydwaj żołnierze nosili mundury żandarmerii polowej Paryża, co oznaczało, że trzymają z buntownikami.

Michał postawił Katarzynę na ziemi i spojrzał na swych towarzyszy.

Barnaba się skrzywił.

- Dalej nie mogę iść z wami, moje dzieci. Widzę tam ludzi, których wolę unikać. Wycofuję się, tak będzie ostrożniej. Beze mnie poradzicie sobie lepiej ze strażami. A ty, panie, dbaj o mój odświętny strój - rzucił z poważną miną w stronę Michała.

Spiskowcy, po przejściu pod sklepieniem Chatelet, zatrzymali się przy murach kościoła Świętego Leufroya, który tworzył równą linię z domami przy moście. Na deszczowym niebie, w miejscach, gdzie zapalono łuczywa, pojawiły się czerwone błyski. Nad ich głowami wisiały ciężkie, ołowiane chmury. Deszcz znowu zaczął padać. Barnaba otrząsnął się z wody jak kundel.

- Tym razem będzie lać na dobre! Ja wracam! Dobrej nocy wszystkim i powodzenia!...

I zanim któreś z młodych powiedziało słowo, zniknął w ciemnościach jak zjawa, nie wiadomo jak i którędy. Katarzyna usiadła na murku, czekając, co zostanie postanowione. Pierwszy odezwał się Michał: - Już dosyć narażaliście się oboje. Wracajcie do domu. Niedaleko jest Sekwana, zejdę na nadbrzeże i ukradnę łódź. Poradzę sobie, jestem tego pewien...

Landry przerwał mu: - Nie uda ci się to, panie. Jest jeszcze za wcześnie, a oprócz tego trzeba wiedzieć, gdzie najłatwiej można ukraść łódź.

- A ty wiesz, czyż nie? - uśmiechnął się Michał.

- Zgadza się. Znam dobrze nadbrzeże i całą rzekę. Stale tam krążę. Na razie i tak nie możesz zejść, zbyt dużo ludzi jeszcze się tu kręci.

Jakby na potwierdzenie tych słów, zza Chatelet dobiegły odgłosy wrzawy i na skarpie, w pobliżu mostu, ukazały się sylwetki biegnące z łuczywami. Chwilę później ze zgiełku wydobył się mocny, donośny głos: - Słuchajcie, to Caboche przemawia do tłumu - rzekła Katarzyna. - Jeżeli nas tutaj znajdą, będziemy zgubieni.

Michał de Montsalvy zawahał się. W porównaniu z groźnym głosem, ze słowami, których sensu nie rozumiał, lecz czuł ich niebezpieczną siłę, ciemny most strzeżony tylko przez dwóch ludzi wydał się dziecinną przeszkodą. W oknach przyległych do niego domów przebłyskiwały tylko nieliczne światła: prawie wszyscy mieszkańcy brali udział w rozruchach; inni, przestraszeni, poszli spać. Landry chwycił Michała za rękę.

- Chodźmy już, panie, nie traćmy czasu! Musimy spróbować, to twoja jedyna szansa! Pozwól mi działać, gdyż wiem, jak zagadać do żołnierzy. A ty się nie odzywaj, twój sposób mówienia zdradza cię na milę.

Nie pozostawało nic innego. Tłum gęstniał za Chatelet. Ciągle nadchodzili nowi ludzie. Rzuciwszy smutne spojrzenie na ciemny nurt rzeki, Michał usłuchał rad. Troje młodych ludzi przeżegnało się jednocześnie, Michał chwycił dłoń Katarzyny, naciągnął kaptur na głowę i podążył za Landrym, który odważnie zmierzał w stronę strażników.

- Będę modlić się gorąco do Matki Boskiej, gdy Landry zacznie mówić - wyszeptała Katarzyna. - Musi mnie wysłuchać!

Katarzyna nade wszystko pragnęła uratować Michała. Nic poza tym jej nie obchodziło.

Gdy zbliżyli się do łańcuchów służących do podnoszenia mostu, deszcz, który kropił od godziny, lunął jak z cebra. Kurz natychmiast przemienił się w błoto. Obydwaj strażnicy pobiegli schronić się pod okapem najbliższego domu.

- Hej, wy tam! - krzyknął Landry. - Chcieliśmy przejść!

Jeden ze strażników zbliżył się do nich, rozzłoszczony, że musi wychodzić na ulewę.

- Kim jesteście? Czego chcecie?

- Przejść przez most. Mieszkamy tu niedaleko. Ja nazywam się Landry Pigasse, a moja przyjaciółka jest córką mistrza Legoix, złotnika. Pospieszcie się, deszcz przemoczy nas do suchej nitki, nie mówiąc o tym, co powiedzą rodzice na to, że tak późno wracamy.

- A ten tam? Kim jest? - spytał strażnik, wskazując na Michała stojącego nieruchomo, z rękami schowanymi w szerokich rękawach opończy i z twarzą prawie niewidoczną pod spuszczonym kapturem.

Landry nie zmieszał się, gdyż odpowiedź miał już przygotowaną.

- To mój kuzyn, Perrinet Pigasse. Właśnie powrócił z Galicji, gdzie modlił się do świętego Jakuba za spokój swojej grzesznej duszy, a ja odprowadzam go do domu.

- Dlaczego sam nie mówi? Niemowa, czy co?

- Prawie! Uczynił śluby, przemierzając Nawarrę, gdzie rozbójnicy chcieli go poturbować. Przysiągł sobie, że przez cały rok nie wypowie słowa, jeżeli dane mu będzie wrócić do ojczyzny.

Ten rodzaj ślubów nie był rzadkością, więc żołnierz wcale się nie zdziwił. Miał już dość dyskusji w strugach deszczu, który ciągle się wzmagał. Podniósł ciężki łańcuch i rzekł: - Dobrze, przechodźcie!

Czując pod nogami kamienistą nawierzchnię mostu, Landry i Katarzyna mieli ochotę tańczyć pomimo kropel deszczu spływających im po szyi. Prawie biegnąc, przywiedli Michała do domu rodziny Legoix.

* * * Przy palenisku w kuchni, która służyła także jako wspólna izba i stanowiła przedłużenie pracowni złotnika, uwijała się Luiza, mieszając smakowity gulasz bulgocący w wielkim, żelaznym garze zawieszonym nad ogniem. Na jej czole lśniły krople potu. Odwróciwszy się bez słowa, spojrzała na Katarzynę, tak jakby siostra wróciła z innego świata. W swej potarganej, pokrytej błotem sukience, przemoczona od stóp do głów, wyglądała jak wyciągnięta z kanałów. Widząc, że Luiza jest sama, Katarzyna odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do niej najnaturalniej na świecie.

- Jesteś sama? Gdzie rodzice? R S - Czy powiesz mi w końcu, skąd wracasz w takim stanie? - spytała Luiza, otrząsając się z pierwszego wrażenia. - Szukamy cię od wielu godzin!

Chcąc dowiedzieć się, jak wielkie zarzuty na nią spadną, osądzić, jak wygląda sytuacja, i odwrócić uwagę od skrzypienia klapy, którą w pracowni otwierał Landry, ażeby wpuścić Michała do kryjówki, Katarzyna odpowiedziała pytaniem na pytanie, podnosząc lekko głos: - Kto mnie szuka? Ojciec czy matka?

- Ależ nie, to Marion! Posłałam ją, aby zasięgnęła języka. Ojciec nie wróci na noc. Matka poszła do jejmości Pigasse, która źle się czuje. Nie chcąc jej martwić, Marion powiedziała, że poszłaś do wuja.

Katarzyna westchnęła z ulgą, gdyż sprawy nie miały się tak źle, jak się tego obawiała. Podeszła do paleniska i wyciągnęła przed siebie mokre dłonie. Cała drżała w przemoczonym ubraniu. Luiza krzątała się bez przerwy.

- Rozbierz się, zamiast tak się trząść! Popatrz, jak ty wyglądasz! Twoja sukienka jest już do wyrzucenia. Zupełnie jakbyś włóczyła się po wszystkich rynsztokach w mieście!

- Chciałam tylko zobaczyć, co się dzieje, ot i wszystko, więc trochę się przechadzałam...

Nie wiedzieć dlaczego, Katarzyna wybuchnęła śmiechem; nie obawiała się Luizy, która miała dobre serce i za nic w świecie nie doniosłaby o jej nocnej eskapadzie. Można by rzec, że nie śmiała się od lat, śmiech wydał jej się czymś tak nowym i odprężającym. Tyle okropności widziała już tego dnia... Odwróciła się i zaczęła zdejmować sukienkę. Luiza, ciągle gderając, otworzyła kuferek stojący niedaleko paleniska i wyjęła z niego najpierw czystą koszulę, potem sukienkę z zielonego płótna, po czym podała je siostrze.

- Wiesz dobrze, Katarzyno, że nie pisnę ani słowa, lecz żeby to było naprawdę ostatni raz! Bardzo się o ciebie bałam. Tyle się słyszy o różnych potwornościach.

Troska młodej dziewczyny była szczera. Katarzyna poczuła nagle wyrzuty sumienia. Luiza, tego wieczoru bledsza niż zazwyczaj, miała podkrążone oczy, a w kącikach jej ust czaił się smutek. Musiała przez cały dzień przeżywać katusze z powodu pogróżek Caboche'a. Katarzyna spontanicznie rzuciła się siostrze na szyję i pocałowała ją.

- Wybacz mi, Luizo! To już nigdy się nie powtórzy!... Luiza uśmiechnęła się do niej bez urazy, po czym, zarzuciwszy sobie na ramiona grubą mantylkę, rzekła: - Idę do Pigasse'ów zobaczyć, jak się czuje pani Magdalena. Do tej chwili sprawy miały się nie najlepiej. Przy okazji powiem matce, że wróciłaś do domu... od wuja. Nie zabawię długo. Zjedz coś i połóż się.

Katarzyna miała ochotę zatrzymać Luizę, lecz do jej czujnych uszu nie dobiegały już z pracowni żadne podejrzane odgłosy. Landry miał dosyć czasu, aby sprowadzić Michała do piwnicy, zamknąć właz i wrócić do domu.

Luiza wyszła.

Po wyjściu siostry Katarzyna rzuciła się do skrzyni na chleb, odkroiła spory kawałek, po czym napełniła miskę gorącym baranim gulaszem przyprawionym szafranem. Następnie wyjęła z kufra słoik miodu, napełniła pękaty dzbanek świeżą wodą. Musiała szybko się uwinąć, aby dać coś do zjedzenia Michałowi: tej nocy będzie potrzebował dużo siły!

Świadomość, że był blisko, dosłownie pod jej stopami, napełniała Katarzynę niewysłowioną słodyczą. Jej rodzinny dom stał się jakby rodzajem Anioła Stróża osłaniającego swymi skrzydłami jednocześnie ją i Michała.

Nic złego nie mogło się przytrafić zbiegowi, dopóki pozostawał pod egidą tej Arki Przymierza.

Stanęła przed lustrem i spojrzała uważnie na swoją szczupłą twarz.

Tego wieczoru po raz pierwszy w życiu pragnęła być piękna, tak piękna, jak te dziewczęta, za którymi sunęli ulicami studenci i zaczepiali je z figlarnym uśmiechem. Westchnąwszy, Katarzyna dotknęła koszuli, pod którą dopiero zaczynały się zaznaczać kobiece kształty. Jej szanse na oczarowanie Michała były nikłe. Zabrawszy zgromadzone wiktuały, skierowała się do piwnicy. W pracowni ojca było pusto i cicho: stoły i taborety stały równo wzdłuż ścian, uporządkowane narzędzia wisiały na gwoździach. Wielkie szafy z żelaznymi okuciami, skrywające cenne przedmioty złotnicze, które otwierało się w ciągu dnia do wglądu klientom, były szczelnie pozamykane. Na ladzie stała jedynie mała waga, służąca Gaucherowi do ważenia szlachetnych kamieni.

Okna zasłonięte były ciężkimi, dębowymi okiennicami.

W podłodze znajdowała się klapa z wielkim uchwytem. Katarzyna, niosąc zapaloną świecę i szeroką tacę z jedzeniem, z trudem podniosła wieko, po czym ostrożnie, aby nie spaść z drabiny, zeszła do piwnicy. Z początku nie dojrzała Michała, gdyż schowek urządzony w filarze mostu był bardzo zagracony. Składało się w nim drewno, wodę, jarzyny, marynaty z całych wieprzy, a także narzędzia i drabiny. Pomieszczenie miało kształt długiej, wąskiej i niskiej kiszki oświetlonej w głębi małym okienkiem, przez które mógłby przejść jedynie bardzo szczupły chłopiec.

- To ja, Katarzyna - wyszeptała cicho, nie chcąc przestraszyć Michała.

Coś poruszyło się za stertą drewna.

- Jestem tutaj, za wiązkami chrustu - usłyszała równie cichy głos chłopca i wtedy ujrzała go w blasku świecy.

Pozbył się już pielgrzymich łachów i leżał teraz na nich, opierając się plecami o wiązki chrustu. Srebrne liście jego opończy słabo lśniły w ciemności, a płomień świecy odbijał się w nich złotymi punkcikami. Chciał wstać, lecz dziewczyna dała mu znak, by pozostał na miejscu. Uklękła obok niego, kładąc na ziemi ciężką tacę: gorący gulasz pachniał znakomicie.

- Na pewno jesteś głodny, panie - rzekła cicho. - Będziesz potrzebował dużo sił. Skorzystałam z tego, że siostra wyszła do sąsiadki, żeby do ciebie zejść. Na razie nikogo nie ma w mieszkaniu. Ojciec jest w domu Pod Kolumnami, matka u Pigasse'ów, a służąca gdzieś się włóczy. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie będziesz miał trudności z opuszczeniem Paryża jeszcze tej nocy.

Teraz jest dziesiąta, Landry przypłynie o północy.

- Jak to jedzenie ładnie pachnie - powiedział Michał z uśmiechem, który napełnił Katarzynę radością. - Jestem rzeczywiście bardzo głodny... - Mówiąc to, rzucił się na strawę. Gryzł baraninę pięknymi zębami i gawędził z dziewczyną. - Ciągle nie mogę uwierzyć w moje szczęście, Kasiu! Jeszcze niedawno, gdy mnie zabierali, myślałem, że wybiła moja ostatnia godzina, i byłem gotów rozstać się z życiem. Pożegnałem się ze wszystkimi. A ty przywróciłaś mi życie. To dziwne.

Jego spojrzenie odpłynęło daleko. Na twarzy pojawiły się zmęczenie i niepokój. Próbował się uśmiechać, lecz w jego oczach Katarzyna dostrzegła cień rozpaczy i przestraszyła się.

- Panie, nie jesteś zadowolony, że cię tu przywiodłam? Spojrzał na jej delikatne ciało, całe drżące pod kaskadą rozpuszczonych włosów, które po wyschnięciu odzyskały swój zwykły blask. Katarzyna w zielonej sukience wyglądała jak leśny duszek spoglądający na niego szeroko otwartymi oczami podobnymi do oczu jelonków, za którymi uganiał się konno, kiedy był dzieckiem.

- Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym nie był zadowolony - odpowiedział łagodnie.

- A więc... zjedz trochę miodu, panie, i szybko mi powiedz, o czym myślałeś. Miałeś takie smutne spojrzenie.

- Kiedy prowadzili mnie do Montfaucon, myślałem o mych rodzinnych stronach. Bałem się, że już nigdy ich nie zobaczę, i ta myśl raniła R S mnie najboleśniej.

- Lecz teraz wiesz, że ujrzysz je znowu, ponieważ będziesz wolny.

Michał uśmiechnął się, zanurzył kawałek chleba w miodzie i zaczął żuć obojętnie.

- Wiem, lecz ta myśl jest silniejsza ode mnie. Coś mi mówi, że już nigdy nie wrócę do Montsalvy.

- Nie wolno ci tak myśleć, panie - odparła surowo Katarzyna. - Ogarniają cię czarne myśli, bo jesteś zmęczony i osłabiony. Gdy odzyskasz siły i będziesz bezpieczny, wszystko się odmieni.

Wystarczyło, że wspomniał o swych rodzinnych stronach, by wzbudzić ciekawość dziewczyny. Nie mogła oprzeć się pokusie, ażeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym chłopcu, który ją zauroczył. Przysunęła się bliżej do niego, przypatrując się, jak łapczywie pije wodę z dzbana.

- Jaka jest ta twoja kraina? Mógłbyś mi o niej opowiedzieć?Michał przymknął na chwilę powieki, być może po to, by łatwiej dojrzeć obrazy ze szczęśliwego dzieciństwa. Przywoływał je tak gorączkowo przez całą tę bolesną i niekończącą się drogę na kaźń, że teraz pojawiły się natychmiast.

W prostych słowach roztoczył przed Katarzyną obraz płaskowyżu smaganego wiatrem, jego granitowych landów poprzecinanych wąwozami porośniętymi zielonymi kasztanowcami, jego drogiej Owernii, najeżonej wygasłymi kraterami wulkanów. Opisywał miasteczko Montsalvy, domy z zastygłej lawy ściśnięte wokół swego opactwa, a w końcu rodzinną fortecę na zboczu wzgórza i małą kapliczkę Świętego Źródła. Słuchającej go Katarzynie wydawało się, że widzi pola gryki, niebo fioletowe o zmierzchu, kiedy górski łańcuch przemienia się w pochód niebieskawych widm. Ujrzała oczami wyobraźni perlistobiałe strumienie, wytryskujące wśród nieustannie opłukiwanych kamieni, zatracające się w głębinach jezior w oprawie z mchu i granitu, połyskujących jak ciemne diamenty. Słyszała, jak południowy wiatr wyje między skałami. Potem Michał mówił o stadach baranów, pasących się na równinie, o lasach pełnych wilków i dzików, o rwących strumieniach, w których pływają srebrne i różowe pstrągi. Katarzyna słuchała z otwartymi ustami, zapominając o bożym świecie.

- A twoi rodzice, panie? - spytała, kiedy zamilkł. - Czy żyją jeszcze?

- Mija już dziesięć lat od śmierci mego ojca, słabo go pamiętam. Był dzielnym wojakiem zaprawionym w boju, zawsze posępnym. Całą młodość strawił, wojując z Anglikami po stronie wielkiego konetabla. Po oblężeniu Chateau-neuf-de-Randon, gdzie Bertrand du Guescslin znalazł śmierć, odwiesił na ścianę swój miecz, gdyż żaden dowódca nie był godny, aby mu służyć. Moja matka uprawiała ziemię i zrobiła ze mnie mężczyznę. To ona odesłała mnie na służbę do pana de Berry, naszego suzerena, u którego pozostałem przez rok, po czym przekazano mnie księciu Gujenny. Matka zarządzała wszystkim po mistrzowsku, wychowując jeszcze mego młodszego brata.

Katarzynie nagle ścisnęło się serce, gdyż odczuła wyższość młodzieńca.

- Masz brata, panie? - spytała.

- Tak. Jest młodszy ode mnie o dwa lata i pali się do wojaczki. Będzie z niego doskonały kapitan - dodał Michał z uśmiechem. - Trzeba go widzieć, jak jeździ na oklep i jak prowadzi do natarcia tabuny urwisów z miasteczka.

Jest silny jak tur i śnią mu się guzy i rany. Bardzo lubię mojego małego Arnolda!... Niebawem i on rozpocznie życie rycerskie. Matka zostanie sama, lecz jest zbyt dumna i wyniosła, aby się skarżyć.

Opowiadając o bliskich, Michał rozjaśnił się do tego stopnia, że zachwycona Katarzyna nie mogła powstrzymać pytania: - Czy twój brat jest równie piękny jak ty, panie? Michał roześmiał się, gładząc delikatnie włosy dziewczyny.

- Znacznie bardziej. Nawet nie ma porównania. I myślę, że pod maską dzikości ma czułe serce i że bardzo mnie kocha.

Katarzyna nie śmiała się poruszyć, aby nie spłoszyć ręki głaszczącej ją po głowie. Nagle Michał pochylił się i nieoczekiwanie cmoknął ją w czoło.

- Żałuję, że nie mam siostry, którą mógłbym kochać...

- Ona także bardzo by cię kochała, panie - szepnęła szybko Katarzyna, zapłoniwszy się.

W tej chwili usłyszeli odgłos kroków nad głowami. Wróciła Luiza.

Należało wrócić na górę. By usprawiedliwić swoją obecność w piwnicy, Katarzyna błyskawicznie zgarnęła kilka polan i pospiesznie weszła na drabinę, gestem nakazując uciekinierowi milczenie. Wchodząc do kuchni ze świecą w dłoni i naręczem polan, zobaczyła, że to nie Luiza, lecz służąca Marion. Ta spojrzała na nią zaskoczona.

- Jak to... ty tutaj? Skąd się wzięłaś?

- Widzisz przecie, że z piwnicy. Zabrakło drewna na opał - odparła Katarzyna miłym głosem.

Gruba Marion wyglądała dość dziwnie w przekrzywionym czepku.

Miała szeroką, niezwykle czerwoną twarz, aż połyskującą od trądziku. Jej rozbiegany wzrok nie mógł spocząć spokojnie na niczym. Chwyciła Katarzynę mocno za ramię i potrząsnęła nią silnie.

- Masz szczęście, że twoich rodziców nie było w domu przez cały boży dzień, mała nieszczęśnico! Inaczej spuchłoby ci siedzenie! Kto to widział, żeby tak włóczyć się przez cały dzień z chłopakiem!

Pochyliła się nad Katarzyną, tak że ta poczuła jej oddech mocno zalatujący winem. Jednym ruchem dziewczyna uwolniła ramię z uścisku, postawiła świeczkę na taborecie i podniosła polana, które potoczyły się po podłodze.

- A pić w gospodzie z kumami to lepiej? Jeśli mam szczęście, ty masz go równie dużo! Na twoim miejscu poszłabym spać, zanim wróci matka.

Marion czuła, że nie jest w porządku. W gruncie rzeczy była dobrą dziewczyną. Urodziła się w Beaune, krainie winnic, i lubiła wino bardziej, niż przystoi niewieście. Nieczęsto mogła folgować swojej słabostce, gdyż Jacquetta, jej mleczna siostra, która wychodząc za Gauchera Legoix, przywiozła ją ze sobą z Burgundii, miała na nią baczenie. Dwa czy trzy razy Marion dała się przyłapać mocno pijana i Jacquetta zagroziła, że następnym razem odeśle krewną do domu bez żadnych ceregieli. Były płacze, prośby i zaklęcia. Marion przysięgała na wszystkie świętości, że to już się nigdy nie powtórzy. Lecz niezwykłe poruszenie, jakie ogarnęło w tych dniach Paryż, było przyczyną kolejnego wykroczenia.

Marion uświadomiła to sobie poprzez opary wina i przestała się upierać. Chwiejąc się na nogach i mamrocząc coś pod nosem, wyszła na schody. Stopnie skrzypnęły pod jej ciężarem. Chwilę później dało się słyszeć trzaśnięcie drzwi na poddaszu. Katarzyna odetchnęła z ulgą. Luizy jeszcze ciągle nie było i Katarzyna wahała się, co robić dalej. Nie czuła wcale głodu i nie chciało jej się spać. Jedyną rzeczą, na którą miała ochotę, to wrócić do Michała. Jeszcze nigdy nie przeżyła wspanialszych chwil od tych, kiedy siedząc obok niego, słuchała, jak opowiadał. Pocałunek, który złożył na jej czole, ciągle przeszywał ją słodkim dreszczem. Czuła niewyraźnie, że taka chwila nie zdarza się często, i że za kilka godzin Michał ucieknie do swoich.

Ścigany, stanie się znów wielkim panem, nieosiągalnym dla córki złotnika.

Towarzysz jednej cudownej chwili będzie już tylko dalekim nieznajomym, niepamiętającym dziewczyny, którą oczarował. Jeszcze należy do niej, lecz wkrótce jej się wymknie...

Zasmucona Katarzyna podeszła do drzwi wejściowych i otworzyła górną żaluzję: deszcz przestał padać i na ulicy lśniły wielkie kałuże. Kanały wypluwały ze swych czeluści nadmiar wody spływającej z rynsztoków. Na moście wzmagał się ruch; pojawiły się na nim grupki chwiejnych postaci trzymających się pod ręce i wydzierających się na zabój. Widocznie nie tylko Marion uczciła trunkiem zwycięstwo buntowników. Między gospodą Pod Trzema Młotkami a końcem mostu rozległy się krzyki i śpiewy. Nie zabrzmiał jeszcze dzwon z Notre Dame na gaszenie świateł i ognia, zresztą pewnie nikt by go nie usłuchał i tak świętowano by przez całą noc.

Dziewczyna z niepokojem zastanawiała się, gdzie mógł podziewać się Landry i czy nie zapomniał o sznurze dla Michała. U Pigasse'ów, za oknami z naoliwionego papieru, migały światła. Nagle spostrzegła gromadę pijanych żołnierzy. Uczepieni jeden drugiego szli, zajmując całą szerokość mostu, zawodząc: Książę Burgundii, Tyś Boga radością!...

Katarzyna zamknęła pospiesznie żaluzję i wróciła do pracowni.

Należało się upewnić, czy Landry przyszedł ze sznurem. Podniosła klapę i pochyliwszy się nisko nad otworem, zawołała: - Panie! To ja, Katarzyna! Czy Landry nie zapomniał o sznurze?

- Bądź spokojna! Mam go! Landry wróci tutaj po północy, zagwiżdże trzy razy, kiedy podpłynie pod most łodzią. Wszystko idzie dobrze!

- Spróbuj się trochę przespać, panie! Ja też się położę. Zejdę na dół, jak Landry zagwiżdże; okno mojego pokoju wychodzi na rzekę.

Usłyszawszy skrzypnięcie na piętrze, pospiesznie zamknęła klapę. W tej samej chwili zegar w pałacu wybił dziesiątą. Jeszcze co najmniej dwie godziny oczekiwania! Katarzyna wróciła do kuchni, zasypała ogień sporą ilością popiołu, przygotowała na stole zapaloną świecę na powrót Luizy i zbliżyła się do schodów wiodących na piętro. Kiedy stawiała stopę na pierwszym stopniu, weszła Luiza. Miała posępną minę.

- Matka Landry'ego źle się czuje. Wyczerpały ją bóle. Chciałam tam zostać, lecz matka odesłała mnie z twojego powodu. Idziesz już spać?

- Tak. Jeżeli chcesz coś zjeść...

- Nie, nie jestem głodna. Lepiej chodźmy spać. Musisz umierać ze zmęczenia po tym szalonym spacerze.

Siostry zgodnie udały się do swojego pokoju, rozebrały się bez słowa i wślizgnęły do łóżek. Podczas gdy Luiza po na wpół śpiącym „dobranoc" zasnęła natychmiast, gdy tylko jej głowa dotknęła poduszki, Katarzyna położyła się z niezłomnym zamiarem, że nie zamknie oczu. Było to nie- zwykle trudne; zmęczenie nagromadzone tego dnia dawało o sobie znać.

Miękka, świeżo wyprana pościel pachnąca liściem laurowym okazała się balsamem dla obolałego ciała i sen szybko zaczął ciążyć na powiekach dziewczyny.

A przecież należało wytrzymać za wszelką cenę, by w razie potrzeby dopomóc Landry'emu!

Ażeby odpędzić sen, zaczęła wymyślać różne historyjki, potem przypominała sobie opowieść Michała, nie pomijając żadnego szczegółu. I jeszcze ten pocałunek... na myśl o nim zadrżała. Regularny oddech śpiącej siostry działał zbyt usypiająco i już miała się poddać, gdy dziwne hałasy kazały jej się poderwać na równe nogi.

Na poddaszu cicho skrzypnęły drzwi, po czym ktoś ostrożnie przemknął do schodów. Katarzyna nasłuchiwała kroków, które mogły należeć tylko do Marion. Dokąd wybierała się o tej porze? Kroki zbliżyły się i zatrzymały przed pokojem dziewcząt. Marion sprawdzała, czy mocno śpią, więc Katarzyna zastygła w bezruchu, aby nie zatrzeszczało pod nią łóżko. Po chwili Marion oddaliła się i bardzo wolno zaczęła schodzić po schodach.

Katarzyna nie mogła powstrzymać uśmiechu. Po libacji Marion z pewnością pragnęła najbardziej dzbanka zimnej wody, aby przegnać opary wina, albo była głodna. Gdy znajdzie w kuchni przedmiot pożądania, wróci do swego pokoju.

Uspokojona tą myślą Katarzyna miała położyć się z powrotem, kiedy poderwał ją nagle nowy hałas. Nie było wątpliwości: to trzeszczał właz w pracowni ojca! Marion wcale nie szukała wody! Poszła poszukać wina w schowku, gdzie zawsze jedna beczka stała napoczęta.

Ruchami sparaliżowanymi ze strachu Katarzyna narzuciła koszulę i upewniwszy się, że Luiza śpi, wyślizgnęła się z pokoju. Nie zważając już na nic, zbiegła po schodach na złamanie karku, tak że nie wiedzieć kiedy, znalazła się na dole. Właz do piwnicy otwarty był na oścież. Ciszę domu przeszył ogłuszający krzyk.

- Na pomoc! Ratunku! - wrzeszczała Marion, której gromki głos zabrzmiał w uszach Katarzyny jak trąby Sądu Ostatecznego. - Na pomoc!

Łapać Armaniaka!...

Słysząc te okrzyki, Katarzyna rzuciła się na oślep po drabinie. Na dole czekał na nią przerażający widok: gruba Marion, w samej koszuli, uczepiona z całych sił opończy Michała, wrzeszczała jak opętana. On blady, z zaciśniętymi zębami, bez skutku próbował się od niej uwolnić. Alkohol i strach dodawały grubej kobiecie sił. Katarzyna rzuciła się na nią jak furia, kopiąc i okładając ją rękami.

- Zamknij się, stara wariatko! - krzyknęła. - Zamknijże się wreszcie!...

Panie, ucisz ją jakoś, inaczej sprowadzi na nas całą dzielnicę!...

Marion krzyczała coraz głośniej. Nareszcie Michałowi udało się od niej uwolnić. Katarzyna, próbując ją powstrzymać, ruchem głowy wskazała okienko.

- Przez okno, panie!... Skacz przez okno! Szybciej! To twoja jedyna szansa! Umiesz pływać?...

Zanim skończyła, jego szczupłe ciało znalazło się w wąskim otworze.

W tej chwili Marion, która pod wpływem wina i strachu nie panowała nad sobą, ugryzła Katarzynę w ramię, chcąc uwolnić się od uścisku, i rzuciła się R S na Michała. Nie przestając krzyczeć, chwyciła go za nogę. Tymczasem na zewnątrz było już słychać gwałtowne uderzenia o drewniane okiennice. To kompani Marion od dzbana nadciągali w sukurs swojemu damskiemu kamratowi. Oszołomiona z bólu Katarzyna opadła na stertę drewna, jednakże szybko się podniosła, usiłując znaleźć coś, co by pomogło uwolnić Michała, który utknął w okienku. Jej uwagę przyciągnęło ostrze siekiery, lśniące w blasku świecy. Chwyciła narzędzie i rzuciła nim w kierunku Marion. W tym samym momencie drzwi od ulicy ustąpiły z głośnym trzaskiem i jacyś ludzie zbiegli po drabinie, dostając się do piwnicy. W świetle świecy ich twarze były czerwone i Katarzynie wydało się, że to diabły wyplute prosto z piekła.

- Łapać Armaniaka! - zaskrzeczała Marion.

To wystarczyło. W ułamku sekundy Michał został pojmany mimo rozpaczliwej obrony. Gruba Marion legła w kącie z westchnieniem ulgi, odsłaniając spod podkasanej koszuli wężowisko żylaków na potężnych udach. Po chwili przyczołgała się do beczki i wyciągnęła się pod nią wygodnie, aby nażłopać się wina do woli. Piwnicę wypełniła dzika zgraja, która okładała Michała gdzie popadło. Każdy cios odbijał się bolesnym echem w sercu Katarzyny. Napastnicy grzmocili swą ofiarę bezlitośnie.

Cuchnące winem postaci w łachmanach, szamoczące się pod niskim sklepie- niem w kłębach dymu z lampek oliwnych, budziły najwyższą odrazę. Z Michała zerwano jego fioletowo-srebrną opończę. Ktoś krzyknął: - Patrzcie, toż to nasz ptaszek, który nam zwiał, gdyśmy go prowadzili do Montfaucon, by go powiesić; ten sam, który plunął w twarz naszemu księciu!...

Odpowiedziały mu gwałtowne okrzyki: - Na śmierć! Na śmierć! Dajcie go nam!

Popychając i szarpiąc Michała, napastnicy związali go i przymocowali do taboretu, następnie wynieśli swą ofiarę na ulicę. Jego ukazaniu się na R S moście towarzyszyły okrzyki nienawiści i złowróżbnej radości. Katarzyna na oślep rzuciła się za prześladowcami i wczepiła się paznokciami w taboret.

Blada z przerażenia Luiza próbowała ją powstrzymać. Tymczasem w domu kłębili się obcy ludzie; z otwartej na oścież pracowni wynoszono zawartość szaf, wyrywano sobie naczynia, wazy, złocone misy.

Michał bronił się zajadle, osaczony przez złowrogi tłum. Rozjuszona gawiedź tłoczyła się w domu złotnika i na moście. We wszystkich oknach zapłonęły światła. W wąskiej uliczce zrobiło się jasno jak w biały dzień.

Katarzyna patrzyła ze wstrętem na wykrzywione twarze, oczy ziejące niena- wiścią, wyciągnięte pięści, ręce wymachujące błyszczącymi ostrzami.

Więzień starał się unikać ciosów spadających na jego głowę. Z policzka i przeciętej wargi spływała mu krew. Okropne staruchy wymachiwały mu przed nosem swymi wrzecionami, chcąc wykłuć mu oczy.

Katarzyna, uciekając przed Luizą, która chciała jej przeszkodzić w pogoni za Michałem, zagłębiła się w tłumie, narażając się na stratowanie.

Żadna ludzka siła nie była w stanie jej powstrzymać. Szlochając, błagała, żeby go ułaskawili, próbując paznokciami i zębami utorować sobie drogę do przyjaciela. Nagle poczuła ostry ból i po jej policzku popłynęło coś ciepłego.

Znajdowała się w samym piekle, wydana na żer dzikich zwierząt.

- Michale! - krzyknęła. - Michale!... Zaczekaj! Idę do ciebie!...

Tak silnie pragnęła go uratować, że cal po calu przedzierała się coraz bliżej niego, popychana cudem odwagi i miłości. Była to wyczerpująca bitwa, walka ponad siły wróbla z sępami. Ponieważ te potwory żądały śmierci Michała, niechże ją zabiją także, by wspólnie poszli do Matki Boskiej i Pana Jezusa!

Michał padał pod razami. Szedł, zataczając się, resztkami sił.

Ogłuszony ciosami, oślepiony krwią, która zalewała mu twarz, upadł na kolana. Jego ciało zamieniło się w jedną wielką, krwawą ranę. Katarzyna usłyszała jego jęk: - Boże... zlituj się nade mną...

Odpowiedziano mu bluźnierczą zniewagą. Tracąc resztki sił, osunął się na ziemię. Tym razem był to już koniec. Katarzyna domyśliła się tego po wzmożonym natarciu tłumu, który rzucił się na swą ofiarę. Nagle ktoś zakrzyknął: - Oto Caboche! Przejście! Zrobić przejście!

Katarzyna podniosła głowę. Był to rzeczywiście Caboche oprawca!

Szedł, roztrącając ciżbę potężnymi ramionami, podobny do okrętu wojennego w czasie burzy. Za nim podążali kuzyn Legoix i Piotr Cauchon.

Aby zrobić im przejście, tłum rozstąpił się i wtedy ukazało się zwinięte, budzące litość ciało Michała. Katarzyna, szlochając, podbiegła do niego, upadła na kolana i podniosła jego jasną głowę. Twarz chłopca była jedną krwawą masą, nie do poznania: zmiażdżony nos, rozerwane usta, rozgniecione na powybijanych zębach. Jęczał na wpół żywy.

- Gdzie go znaleźliście? - usłyszała nad sobą głos Caboche'a.

- W piwnicy złotnika Gauchera Legoix. Domyślaliśmy się, po czyjej jest stronie! - odparł czyjś głos. - Spalimy mu dom!

- A wraz z nim cały most! - przerwał ironicznie Caboche. - Ja zdecyduję, co zrobimy!

Katarzyna poczuła, że ciało, które trzymała w objęciach, drgnęło.

Michał wyjąkał z najwyższą trudnością: - To ja sam... schowałem się u nich... Ci ludzie... nic o tym nie wiedzieli...

- To nieprawda! - wybuchnęła Katarzyna. - To ja sama...

W tej chwili silna dłoń zamknęła jej usta i Katarzyna została uniesiona w górę przez Caboche'a.

- Zamknij się! - syknął wśród głośnych okrzyków tłumu. - W przeciwnym razie nie będę mógł uratować żadnego z was... nawet jeśli nadarzy się okazja!

Prawie uduszona potężnymi muskułami, dziewczyna umilkła, a jej łzy płynęły na owłosione ramię unoszące ją do góry.

- Ocal go, błagam cię! Bardzo go kocham - wyszeptała.

- Nie mogę, jest już za późno. Śmierć będzie dla niego zbawieniem, w jego położeniu...

Oniemiała ze zgrozy zobaczyła, jak Caboche wymierza kopniaka leżącemu.

- Mamy go! Już się nam nie wymknie! Prędzej! Skończyć z nim! Zbliż się, Wilhelmie Legoix! Pokaż wszystkim, jakim dobrym jesteś rzeźnikiem!

Wykończ to ścierwo!

Kuzyn Wilhelm zbliżył się, czerwony z podniecenia, w opończy z brązowego aksamitu ociekającej krwią. Wstąpił w niego katowski duch, co można było wyczytać w spojrzeniu pałającym okrutną radością na widok tryskającej krwi, w uśmiechu jego grubych, wilgotnych warg. W ręku mocno trzymał rzeźniczy zakrwawiony tasak. Caboche poczuł, że ciało Katarzyny sztywnieje. W obawie, aby nie krzyczała, zakrył jej usta ręką, a równocześnie przynaglał Wilhelma: - Szybciej! Skończ z nim prędzej... ze względu na dziewczynę...

Wilhelm potakując głową, podszedł do Michała. Dłoń Caboche'a litościwie zakryła usta dziewczyny, a potem zasłoniła jej oczy. Dziecko nie zobaczyło nic więcej, ale usłyszało straszliwy bulgot, poprzedzony głuchym rzężeniem. Tłum zawył z radości. Zwinnie, niczym jaszczurka, dziewczyna wyślizgnęła się z uścisku Caboche'a i upadła na kolana. Jej oczy zogromniały ze zgrozy. Odruchowo podniosła ręce do ust. Przed nią, w kałuży krwi, leżało ciało Michała, a obok jego odrąbana głowa; z szyi buchały strumienie krwi. Chwilę później jakiś człowiek w zielonej opończy łuczników z Burgundii zatknął odciętą głowę na ostrzu lancy.

Z ciała dziewczyny też uchodziło życie; jej ręce i nogi zlodowaciały, a z gardła wydobywał się rozdzierający krzyk, okropny, ostry, wzmagający się wraz z bólem niemożliwym do zniesienia.

- Ucisz ją! - krzyknął Wilhelm Legoix do Caboche'a. - Wyje jak pies po śmierci pana!

Caboche schylił się i podniósł Katarzynę z ziemi. Jej oczy patrzyły nieruchomo, a przez zaciśnięte zęby dobywał się nadal nieludzki krzyk przechodzący w ziajanie osaczonego zwierzęcia. Twarz dziewczyny wstrząsana drgawkami oblekła się kamienną szarością. Jej ciało wiło się w straszliwych konwulsjach, jakby pchnięte setkami noży. Dłoń rzeźnika zmusiła ją do zamilknięcia. Oczy zasnuły się jej czerwoną mgłą, a w uszach brzmiał zgiełk, który rozsadzał jej głowę. Porażający ból karku wyrwał jej jeszcze jeden słabnący krzyk. Katarzyna osunęła się bezwładnie w trzymające ją wciąż ramiona. Usłyszała jeszcze dobiegający jak spod ziemi głos Caboche'a: - Luizo!... Luizo!...

Po czym zapadła w ciemną, niezgłębioną otchłań, niczym kamień staczający się w przepaść...


Rozdział drugi Żebrak Barnaba

Upłynęło wiele długich dni. Katarzyna nie oglądała świtów ani zmierzchów, ani następujących po sobie dni i nocy. Trwała na pograniczu życia i śmierci spalana gorączką duszy, która wykluczyła ją ze świata ży- wych. W głębi swej przepaści toczyła wyczerpującą walkę ze zmorami strachu i rozpaczy, z powracającą ciągle sceną zamordowania Michała, z wykrzywionymi twarzami katów wykonujących taniec śmierci wokół ofiary.

Czasem przychodziło ukojenie, ale szybko ukazywały swe ohydne oblicza nieznane i przedziwne istoty. Dziewczyna usiłowała je odepchnąć resztką nadwątlonych sił.

Czasem jej się zdawało, że słyszy cichy płacz dobiegający z niekończącej się ciemnej galerii, w której głębi migotało światło. Katarzyna wlokła się tym tunelem bez końca, pragnąc dotrzeć do nieba, lecz tunel ciągnął się i ciągnął coraz dalej, w miarę jak posuwała się naprzód...

A jednak pewnego wieczoru mgły rozstąpiły się i rzeczy przybrały wyraźniejsze kształty. Katarzyna wynurzała się z głębokich pokładów nieświadomości... Gdy otworzyła oczy, poczuła, że miejsce, w którym się znajduje, jest przedłużeniem koszmaru. Zobaczyła ciemne i niskie pomieszczenie o kamiennym sklepieniu podtrzymywanym przez dwa z grubsza ociosane filary. Jedyne światło padało tu z prostego kamiennego paleniska, gdzie płonął silny ogień. Na łańcuchu zwisał czarny, żelazny kociołek, bulgoczący wśród płomieni i wydzielający przyjemny zapach jarzyn. Przed paleniskiem, na drewnianym trójnogu, siedział chudy, ubrany w łachmany mężczyzna i długą drewnianą łyżką mieszał strawę. Był to żebrak Barnaba.

Do jego uszu dobiegło westchnienie. Barnaba wstał pospiesznie i pochylił się nad dziewczyną, nie rozstając się ze swą drewnianą łyżką.

Popatrzył z niepokojem, ale po chwili dwie głębokie zmarszczki, wyryte w kącikach ust, uniosły się w uśmiechu: Katarzyna miała oczy szeroko otwarte i patrzyła przytomnie.

- No i co, już lepiej? - wyszeptał ostrożnie, jakby w obawie, że mocniejszy dźwięk przywoła chorobę z powrotem.

Odwzajemniwszy uśmiech, spytała: - Gdzie ja jestem? Gdzie moja matka?...

- Jesteś u mnie, twoja matka jest w pobliżu i zaraz tu przyjdzie. Jeżeli chodzi o to, jak się tutaj znalazłaś, to długa i skomplikowana historia; opowiem ci ją, gdy już całkiem przyjdziesz do siebie. Na razie musisz odpoczywać i nabierać sił. Zupa zaraz będzie gotowa.

Barnaba podszedł do kociołka. Stojąc przed ogniem, rzucał na zadymione sklepienie fantastyczny cień, którego Katarzyna wcale się nie bała. Próbowała zrozumieć, co robi w tej piwnicy i dlaczego Barnaba się nią opiekuje, lecz myślenie przychodziło jej z trudem. Opadła na poduszkę i zamknęła oczy, zbyt zmęczona, aby zadawać pytania. Po chwili zasnęła.

Barnaba był pochłonięty szumowaniem rosołu, kiedy w niskich i wąskich drzwiach pojawiła się młoda kobieta. Mogłaby uchodzić za piękność, gdyby nie ciemna karnacja i dziwny strój. Jej szczupłe, giętkie ciało przyobleczone było w koszulę z grubego płótna z rozcięciem z przodu i w zamotany na biodrach kawałek wełnianego materiału w czerwono-żółte pasy. Na ramiona narzuciła coś w rodzaju koca dla ochrony przed zimnem.

Głowę owinęła kawałkami tkaniny na kształt turbanu, spod którego wymykały się dwa grube jak ramię dziecka i czarne jak atrament warkocze z zawieszonymi na nich drobnymi monetami.

Przebudziwszy się, Katarzyna spojrzała ze zdziwieniem na przybyłą, której uśmiech odcinał się od twarzy niesłychaną bielą zębów; miała delikatne rysy i wspaniałe, czarne oczy. Barnaba podprowadził ją do łóżka chorej.

- To jest Czarna Sara - powiedział. - Zna więcej tajemnic niż stare zwierciadło. To ona się tobą opiekowała. I to jak! Co myślisz, Saro, o jej zdrowiu? W jakim jest stanie?

- Przychodzi do siebie. Niebezpieczeństwo minęło - odparła kobieta. - Potrzebuje odpoczynku i dobrego jedzenia.

Jej chude, opalone ręce dotknęły policzków, czoła i nadgarstków Katarzyny, przebiegając po nich lekko i zwinnie. Po czym Sara usiadła na podłodze przy łożu leżącej i obserwowała ją uważnie. Tymczasem Barnaba narzucił na siebie opończę z naszytymi muszlami i sięgnął po żebraczy kij.

- Posiedź przy niej chwilkę - rzekł do Sary. - Zbliża się godzina adoracji Najświętszego Sakramentu w Sainte-Opportune i nie chciałbym się spóźnić. Przychodzą wtedy garncarze wyrabiający naczynia cynowe i składają śluby. Są wówczas bardzo hojni...

Wychodząc, żebrak nakazał Sarze, by spróbowała zupy i podała chorej sporą miskę strawy.

* * * Następnego dnia, po spokojnej i krzepiącej nocy, Katarzyna dowiedziała się od matki, co wydarzyło się na moście Pont-au-Change po śmierci Michała. Strach przed pożarem powstrzymał rozszalały tłum przed podpaleniem domu złotnika, lecz zarówno izby, jak i pracownia zostały doszczętnie splądrowane. Gaucher Legoix, powiadomiony o tym, co się dzieje, przybiegł z domu Pod Kolumnami. Usiłował dogadać się z opętańcami, którzy zawładnęli mostem i po nagłym zniknięciu Caboche'a zupełnie stracili rozum. Nieszczęsny Legoix został jednak szybko pojmany - zbyt długo zarzucano mu niechęć do dyktatury Wielkiej Rzeźni. Pomimo próśb i zaklęć żony, mimo błagań Landry'ego i jego ojca Gaucher został powieszony na własnym szyldzie, a następnie wrzucony do Sekwany.

Jacquetta schroniła się u Pigasse'ów wraz z ledwo żywą Katarzyną, którą zaniósł tam Landry. Niebawem nienawiść buntowników zwróciła się również przeciwko niej. Musiała więc uciekać, a pomógł jej Barnaba przyprowadzony przez Landry'ego. Ciemną nocą popłynęli łodzią do Luwru, po czym krętymi uliczkami dotarli do kryjówki żebraka na Wielkim Dziedzińcu Cudów. Tutaj kobiety znalazły schronienie. Jacquetta opiekowała się córką, sama próbując odzyskać równowagę. Śmierć męża głęboko nią wstrząsnęła, lecz niemoc Katarzyny nie pozwalała jej pogrążyć się w rozpaczy. Życie jej dziecka wisiało na włosku. Jakby nie było dosyć R S nieszczęść, okazało się, że Luiza gdzieś zniknęła.

Ostatni raz widziano ją, kiedy Katarzyna straciła przytomność. Luiza chwyciła ją w ramiona, ale napierający tłum szybko rozdzielił siostry. Wtedy pojawił się Landry i uniósł swoją małą przyjaciółkę, a Luiza, nie mając dość siły, aby się wyrwać, została zagarnięta przez tłum buntowników, który rzucił się na Arkę Przymierza.

- Pewnie wpadła do rzeki - załkała Jacquetta, wycierając oczy spuchnięte od łez. - W takim przypadku Sekwana powinna była wyrzucić ciało na brzeg. Barnaba chodzi też codziennie do kostnicy w Grand Chatelet i ciągle jej szuka. Musimy cierpliwie czekać...

- Co będzie z nami? - spytała Katarzyna. - Czy zostaniemy u Barnaby?

- Ależ nie! Gdy tylko odnajdziemy Luizę, jeżeli Bóg pozwoli, opuścimy Paryż i udamy się do Dijon. Jak wiesz zapewne, wuj Mateusz ma tam sklep z materiałami. Przyjmie nas z pewnością, gdyż jesteśmy dla niego jedyną rodziną, podobnie jak on dla nas...

Przygnębienie Jacquetty powoli ustąpiło, kiedy wspomniała o domu brata, swoim domu rodzinnym, w którym spędziła dzieciństwo i gdzie poślubiła Gauchera. To była przystań, do niej pragnęła powrócić ze wszystkich sił. Ta zacna kobieta, wdzięczna Barnabie za gościnę, jednak nie potrafiła opanować nieufności i obrzydzenia, jakim napawał ją świat żebraków, w którym znalazła się tak niespodziewanie.

Sara czuwała nad Katarzyną. Przygotowywała jej orzeźwiające napoje, podsuwała przedziwne mikstury przywracające siły. Swoich przepisów strzegła jak oka w głowie. Najczęściej podawała chorej napar z werbeny jako lek na wszelkie dolegliwości. Z biegiem dni Katarzyna, a nawet jej matka, przyzwyczaiły się do tej tajemniczej kobiety o śniadej twarzy. Barnaba opowiedział im o jej losie. Sara urodziła się na Cyprze, w jednym z plemion cygańskich. Jako młodziutka dziewczyna dostała się do niewoli tureckiej. Na R S targu w Heraklionie została sprzedana weneckiemu kupcowi, który przywiózł ją do siebie. Sara pozostała w Wenecji około dziesięciu lat i tam zdobyła wiedzę o leczniczych ziołach. Po śmierci swego pana została odsprzedana lombardzkiemu lichwiarzowi, który przeniósł się do Paryża. Był to człowiek brutalny i okrutny. Zmaltretowana Sara uciekła od niego pewnego zimowego wieczoru. Schroniła się w kościele, gdzie trzęsącą się z zimna i głodu znalazł fałszywy ślepiec Ucho Wilka. Zabrał ją ze sobą do swej kryjówki przy dziedzińcu Saint-Sauveur i została jego gospodynią.

Czarna Sara oprócz posiadania bardzo cenionego wśród żebraków talentu uzdrowicielki wróżyła z ręki. Dzięki swym umiejętnościom była często wzywana, w dużej tajemnicy, do możnych domów... I tak biegając po mieście i poznając zakątki, jakie niewielu mogło oglądać, poznała niejedną tajemnicę miasta i niejeden dziedziniec cudów. Siedząc przy palenisku między Katarzyną i jej matką, popijając wraz z nimi korzenne wino, które umiała przyrządzić jak nikt inny, potrafiła godzinami snuć swe opowieści.

Spokojnym i melodyjnym głosem rozprawiała o swoim dalekim plemieniu, przytaczała plotki i przypowiastki z dziedzińca. Prawie każdego wieczoru, kiedy Barnaba wracał po załatwieniu swoich ciemnych sprawek, zastawał trzy kobiety siedzące przy palenisku, znajdujące pocieszenie we własnym towarzystwie. Siadał wtedy razem z tą przedziwną rodziną, którą zesłał mu los, i on z kolei dzielił się nowinami. Przychodziła noc i królestwo żebraków budziło się do swego burzliwego nocnego życia; wówczas obecność Barnaby była niezbędna, aby uspokoić zatrwożone serca kobiet.

Bo jakże przerażający był Wielki Dziedziniec Cudów w porze, kiedy wylęgali nań jego mieszkańcy! Aż po blady świt, dopóki z wieży Chatelet nie zabrzmiał róg strażnika oznajmiający nadejście dnia i zmianę warty przy bramach Paryża, plac wypełniała niespokojna gawiedź. Niesamowite poczwary wypełzały z wszystkich zakamarków i uliczek; pokręceni paralitycy prostowali swe członki, ślepcy odzyskiwali wzrok, z trędowatych znikały jątrzące się rany, niezawodnie wzbudzające odruch miłosierdzia dobrych serc. Ten cud, spełniając się co noc, dał początek nazwie miejsca.

Rozbestwiał też zły i okrutny tłum. Całymi nocami nie było końca wrzaskom, śpiewom i radowaniu się; około osiemdziesięciu tysięcy żebraków, prawdziwych lub nie, zalewało Paryż.

Prawo królestwa żebraków stanowiło, że wszystko, co zostanie zebrane, wyżebrane czy ukradzione w ciągu dnia, ma być przejedzone jeszcze tej samej nocy. Po rzuceniu do stóp króla żebraków dziennego łupu, zaczynało się ucztowanie. Na wietrze zapalały się wielkie ogniska, nad którymi pieczono całe zwierzęta. Otwierano setki beczek wina, tu i ówdzie kipiały kociołki, w których warzyły strawę wiedźmy podobne do postaci z bajek. Cały Wielki Dziedziniec rozbłyskiwał krwawymi płomieniami łuczyw, a w ich świetle poruszały się tajemnicze, potargane cienie,wykonujące swój opętańczy taniec na tle walących się ruder. Dla Katarzyny był to świat nierzeczywisty, znany jedynie z opowiadań.

Przed największym ogniskiem królował mężczyzna rozpierający się na stercie kamieni przykrytych szmatami. Miał byczy kark, schowany w zbyt szerokich ramionach, i długi, prawie trójkątny tułów, wsparty na krótkich i grubych jak pniaki nogach. Włosy, które przypominały słomianą strzechę, przykryte były beretem, ongiś zapewne czerwonym. Jego szeroka, nabrzmiała twarz zaskakiwała bielą zębów. Był to Machefer, król żebraków, niepodzielny władca szesnastu paryskich dziedzińców cudów, a także przywódca całej francuskiej braci żebraczej. Czarna przepaska na lewym oku, wyłupionym przez kata, czyniła jego twarz przerażającą. Siedział z pięściami na kolanach, a obok niego sterczała lanca z zatkniętym na jej ostrzu krwawym płatem mięsa. Przewodząc zabawom i rozrywkom gawiedzi, popijał piwo, które dolewała mu bez przerwy jakaś na wpół naga dziewka.

Katarzyna była zafascynowana tym spektaklem. Po wyjściu z niemocy co noc opuszczała swoje łoże i prześlizgiwała się do piwnicznego okienka umieszczonego na wysokości podłogi, które dawało jedyne światło w twierdzy Barnaby. Wyciągając szyję, wytrzeszczała ciekawie oczy na te bachanalia, aby niczego nie uronić z widowiska. Ponieważ uczty żebraków niezmiennie kończyły się orgiami, dziewczyna dowiedziała się wielu rzeczy o prawach natury. Kiedy w krwawym świetle gasnących ognisk żebracy gzili się gdzie popadło, nie starając się nawet ukryć w mroku, doznawała dziwnego uczucia, budzącego się w podświadomości dorastającej dziewczyny. Umarłaby ze wstydu, gdyby Jacquetta przydybała ją na tym, lecz w swoim ciemnym kąciku nie mogła oderwać oczu od wyuzdanego widowiska. Dowiedziała się też, jak wyglądają niektóre zwyczaje w kró- lestwie żebraków.

Kilka razy była zdumionym świadkiem przyjęcia nowej członkini do świata cieni. Jeżeli była nią młoda dziewczyna,najpierw rozbierano ją do naga, po czym musiała zatańczyć przed królem przy dźwiękach tamburynów.

Jeżeli Machefer nie zabrał jej dla siebie i nie posłał do swego (licznego już) haremu, wtedy zainteresowani osobnicy bili się o jej posiadanie, którego to aktu dopełniał zwycięzca w obliczu zebranej gawiedzi.

Za pierwszym razem Katarzyna na ten widok zakryła oczy rękami, po czym schowała się pod kołdrę. Za drugim razem została na miejscu i oglądała scenę przez palce. Ale za trzecim razem obejrzała ceremonię od początku do końcu.

Pewnej nocy przyprowadzono przed Machefera bardzo młodą dziewczynę, niewiele starszą od Katarzyny. Po rozebraniu ukazało się ciało wiotkie jak liana, trochę chłopięce, i drobne piersi, które dopiero zaczynały się uwypuklać. Na ramionach neofitki podskakiwały grube, kasztanowe warkocze. Gdy zaczęła tańczyć przed ogniskiem, Katarzyna odniosła dziwne wrażenie. Na tle rozżarzonego do białości ogniska ta szczupła, czarna postać drgała jak płomień, z beztroską i zapałem. Katarzyna pomyślała, że w gruncie rzeczy musi być przyjemnie tak tańczyć nago przed olbrzymim, rozgrzewającym ogniem. Dziewczyna była podobna do elfa lub skrzata; po skończonym tańcu stanęła zziajana. Machefer uczynił ręką znany już Katarzynie gest; oznaczał on, że rezygnuje z dziewczyny. Stara kobieta, któ- ra ją przyprowadziła, urażona wzruszyła ramionami i chciała zabrać swoją podopieczną, kiedy z tłumu wystąpił ohydny typek. Był bardzo niski, lecz szeroki w barach; wydawał się zupełnie kwadratowy. Jego pokiereszowana twarz nie była dziełem żebraczych sztuczek, a olbrzymi, pokryty brodawkami nos mienił się wszystkimi odcieniami fioletu. W jego gębie, rozwartej w obleśnym uśmiechu, czerniło się kilka wyszczerbionych zębów.

Katarzynę przeszył dreszcz grozy, gdy ów osobnik zbliżył się do dziewczy- ny. Ciąg dalszy był jeszcze gorszy, niż przypuszczała. Potwór cisnął dziewczynę na ziemię i posiadł ją na oczach rozentuzjazmowanej gawiedzi.

Do uszu Katarzyny dobiegł okropny krzyk młodej żebraczki i wtedy zrozumiała, dlaczego Barnaba wyraźnie zabronił jej opuszczania domu. Po chwili zobaczyła, jak wynoszono dziewczynę wśród śpiewów i rechotania: po jej nogach spływały strużki krwi.

Z czasem jednak Katarzynie zaczęło doskwierać odosobnienie. Wraz z powrotem sił coraz częściej miała ochotę się wyrwać, pobiec nad rzekę i poczuć pieszczotę słońca na twarzy. Barnaba tylko kręcił głową: - Wyjdziesz z domu dopiero w dniu opuszczenia Paryża. Wcześniej można się spodziewać najgorszego.

Pewnego dnia Landry, który prawie codziennie odwiedzał Katarzynę, przybiegł, wołając już od progu: - Wiem, gdzie jest Luiza!... R S Włócząc się po wyspie La Cite, około drugiej prymy, Landry dotarł na targ Notre Dame z zamiarem kupienia flaków, które matka kazała mu przynieść na podwieczorek. Jako fanatyczny wielbiciel Caboche'a udał się prosto do jego matki, która miała jatkę z podrobami, wypełniającymi całą okolicę charakterystycznym, mdlącym zapachem. Przez cały dzień jej towar, wypełniający duże, żelazne kadzie, był wystawiony przed domem handlarki.

Tłusta i zwalista jejmość Caboche zazwyczaj rozpierała się obok wagi z żelazną piką w ręku. Była znana w całej dzielnicy ze swego złego usposobienia, które przekazała słynnemu synowi, a także nieumiarkowanej miłości do butelki.

Gdy Landry dotarł do domu matki Caboche'a, zastał drzwi zamknięte.

Żaluzje były zaciągnięte i gdyby nie uchylone drzwi, można by sądzić, że w domu nie ma nikogo. Przed drzwiami stał chodzący po prośbie mnich z zakonu braci mniejszych, w habicie z burej, grubej tkaniny, przepasany sznurem z trzema węzłami, i próbował dogadać się z właścicielką, której nadąsana twarz widniała w uchylonych drzwiach.

- Dajcie choć trochę chleba dla braci mniejszych, dobra kobieto - prosił zakonnik, nadstawiając koszyk. - Dzisiaj, w wigilię świętego Jana, nie możecie odmówić!

- Mój kram jest zamknięty, wielebny ojcze - odparła na to matka Caboche'a. - Jestem chora i ledwo dla mnie starczy. Idźcie swoją drogą i módlcie się o moje zbawienie!

- Ale przecież... - nalegał zakonnik.

Kilka gospodyń idących na targ zatrzymało się, aby złożyć jałmużnę w jego koszyku. Jedna z nich oznajmiła: - Już od dwóch miesięcy jest zamknięte, mój ojcze, i nikt nie wie dlaczego. Co zaś się tyczy jej choroby, można usłyszeć, jakie co wieczór odprawia nieszpory. Pewnie, że musi być zmęczona... z przepicia!

- Robię, co mi się podoba - odpaliła jejmość Caboche, usiłując na próżno zamknąć drzwi, gdyż uparty mnich wetknął stopę między drzwi, nie dając za wygraną.

- Dajcie choć trochę wina - nalegał pouczony przez sąsiadki.

Matka Caboche'a poczerwieniała ze złości jak piwonia i parsknęła: - Nie ma wina! A idźże do dla...

- Ależ, moja córko!... - przerwał jej przestraszony mnich, czyniąc pospiesznie znak krzyża, ale ani myśląc wyciągnąć sandały spomiędzy drzwi.

Tymczasem przed domem flaczarki gromadziły się grupki gapiów.

Wszyscy znali brata Euzebiusza, najbardziej upartego w całym klasztorze.

Trochę chorował ostatnimi czasy i teraz chciał nadrobić stracony czas.

Rozbawiony Landry podszedł bliżej, aby zobaczyć, kto zwycięży: znana ze skąpstwa kramarka czy uparty braciszek. Jedni śmiali się tylko, inni brali czyjąś stronę, zależnie od tego, czy trzymali z Kościołem, czy z Szymonem Nożownikiem. Podniosła się okropna wrzawa. W pewnej chwili chłopiec, podniósłszy wzrok, dostrzegł w jednym z okien na pięterku czyjąś bladą twarz. Rozpoznał twarz wyglądającej. Odruchowo uczynił znak ręką, na który osoba ta nieśmiało odpowiedziała. Luiza rozpoznała go, był tego równie pewny, jak tego, że on ją rozpoznał! Jaka szkoda, że zaraz zniknęła.

Zapominając o kupnie flaków, przedarł się przez tłum i szybko pobiegł na dziedziniec Saint-Sauveur.

Katarzyna słuchała opowieści Landry'ego z zachwytem, lecz Barnaba był wielce zatroskany.

* * * - Obawiałem się, że Caboche skorzysta z zamieszania, aby porwać Luizę i zabrać ją do siebie, gdzie jej pilnuje stara. Nie wypuści zdobyczy tak łatwo.

Słysząc te słowa, Jacquetta upadła koło paleniska i poczęła rozpaczliwie szlochać, kryjąc twarz w spódnicach. Sara pochyliła się nad nią i gładziła ją po głowie, usiłując uspokoić nieszczęśliwą matkę. Ale na próżno.

- Moja mała Luiza!... Moja owieczka, chciała pozostać niewinna... A on mi ją zabrał, ten wieprz!... Ten potwór!...

Jacquetta umierała z rozpaczy i nikt nie znajdował wystarczających słów pocieszenia. Dopiero Barnabie udało się ją nakłonić, aby podniosła spuchniętą i mokrą od łez twarz. Przejęta rozpaczą matki i wrząca z oburzenia na myśl o odrażającym Caboche'u, Katarzyna rzuciła się jej na szyję.

- Musimy odbić Luizę! - oświadczył Barnaba. - Jeden Bóg wie, jakich zniewag nieszczęsna dziewczyna doświadczyła od tego bydlaka!

- W jaki sposób chcesz ją wydrzeć z jego szponów? - spytała Sara.

- Oczywiście nie sam! Wystarczyłoby, żeby matka Caboche'a krzyknęła, a zaraz zbiegnie się pełno ludzi gotowych jej pomóc, by przypodobać się synalkowi lub przynajmniej nie ściągnąć na siebie jego gniewu. Tylko jeden człowiek może nam pomóc: Machefer!

Sara podeszła do Barnaby i szepnęła mu coś na ucho, tak żeby nikt nie słyszał. Lecz jej słowa dobiegły uszu Katarzyny.

- Nie obawiasz się, że Machefer każe sobie zapłacić w naturze?

Zwłaszcza że dziewczyna jest ładna!

- To całkiem możliwe, choć mam nadzieję, że uda mi się go powstrzymać. Ale każda rzecz w swoim czasie! Na razie myślmy o Caboche'u. Machefer ma prawie tylu ludzi, co oprawca. W tej Chwili pewnie kręci się przy pałacu króla Sycylii, gdzie zwykle chodzi na żebry. Znasz go, R S Landry?

Chłopiec zmarszczył brwi i pogardliwie wydął wargi.

- Czy to ten, który każe się nazywać, Piękny Colin, typek z zołzami?

- Tenże sam! Biegnij po niego. Powiedz mu, że żebrak Barnaba wzywa go, a jeżeli będzie robił trudności, powiedz mu, że go pilnie potrzebuję, aby poznaczyć kostki do gry. Będziesz pamiętał?

- Pewnie! - odparł Landry, naciągając beret aż po uszy, po czym pocałował Katarzynę, która uczepiła się jego ręki.

- Pójdę z tobą! Już nie mogę tu wytrzymać.

- Lepiej nie! -wtrącił się Barnaba. - Za bardzo rzucasz się w oczy.

Wystarczyłoby, żebyś zgubiła czepek; nikt inny w Paryżu nie ma takich włosów jak ty. Możesz wszystko zepsuć. Poza tym lepiej, żeby Machefer nigdy cię nie spotkał...

Landry zniknął za drzwiami, a dziewczyna rzuciła smutne spojrzenie na promień słońca, który wślizgnął się do środka i spoczął na schodach.

Jakże musiało być pięknie w ten czerwcowy dzień! Barnaba obiecał, że po odbiciu Luizy natychmiast opuszczą Paryż, lecz ta chwila ciągle nie nadchodziła. Czy aby uda się teraz?

Katarzyna nienawidziła Caboche'a z całego serca. Był sprawcą wszystkich ich nieszczęść.

Nie czekali długo. Po godzinie Landry wrócił. Towarzyszył mu typ tak odrażający, że Katarzyna schowała się za matkę. Często oglądała Machefera w nocy, jak przewodził ucztom swoich nędznych poddanych; otaczał go wówczas królewski splendor. Nigdy jednak nie widziała go w roli żebraka.

Był niższy od Barnaby o głowę. Opierał się na dwóch kulach, a jego pobrudzona opończa była niemiłosiernie rozciągnięta na plecach przez olbrzymi garb wystający mu ponad głowę. Jedną nogę, owiniętą zakrwawionymi szmatami, miał podkurczoną, a jego ciało pokrywały ropie- jące rany. Błyszczące, białe zęby drapieżcy zostały miejscami zręcznie przyczernione, do złudzenia przypominając dziury i wyszczerbienia. Oko żebraka rzucało żywy blask, drugie zaś, wyłupione - jedyna prawdziwa ułomność Machefera było schowane pod szarawą przepaską. Machefer odrzucił przy schodach kule, rozprostował nogę i zbiegł po stopniach ze zwinnością młodzieńca. Katarzyna powstrzymała okrzyk zdziwienia.

- Czego chcesz? Chłopak powiedział mi, że mnie potrzebujesz, i to zaraz! - zawołał.

- To prawda. Posłuchaj, Machefer, nie zawsze się zgadzamy, ty i ja, ale ty tu jesteś panem i nigdy nie zdradzasz swych przyjaciół. Pewnie będziesz się śmiać, bo to, co ci proponuję, to dobry uczynek.

- Kpisz ze mnie?

- Skądże! Posłuchaj lepiej!...

Barnaba szybko wyjaśnił Macheferowi, czego od niego oczekiwał. Ten słuchał w milczeniu, usuwając ze skóry przyklejone wrzody. Kiedy Barnaba skończył, zapytał: - Dziewczyna jest ładna?

Barnaba ukradkiem ścisnął dłoń Jacquetty, żeby powstrzymać jej reakcję, i odpowiedział spokojnie: - Jest miła, ale nic poza tym. Blondynka, lecz zbyt blada. Nie spodoba ci się... do tego nie lubi mężczyzn. Cała zapatrzona w Boga. Zostanie zakonnicą.

- Takie bywają przyjemniutkie... - rzekł Machefer zadumany. - W tej chwili Caboche jest silny. Atakować go to ciężka sprawa.

- Nie dla ciebie! Czego się boisz? Dzisiaj ma władzę, jutro może ją stracić.

- Możliwe, lecz co zarobię w tej całej historii oprócz guzów?

- Nic - odparł twardo Barnaba. - Tylko wdzięczność. Dotąd o nic cię nie prosiłem. Niebawem zobaczę się z moim panem, królem bractwa żebraczego. Mam donieść Jakubowi Marynarzowi, że Jednooki Machefer niczego nie zrobi bezinteresownie i nie chce oddać przysługi przyjacielowi?

Rozmowa żebraków zirytowała Katarzynę w najwyższym stopniu.

Dziewczyna płonęła z niecierpliwości, pragnęła, żeby szybko zabrali się do dzieła. Po co tyle niepotrzebnych słów, kiedy Luiza czekała na wyrwanie ze szponów oprawców? Tymczasem były to już ostatnie uwagi Machefera. Siedząc na schodku, drapał się po głowie i targał uszy. W końcu, odcharknąwszy, splunął na pięć kroków i wstał powoli.

- Dobrze. Zgadzam się. Musimy pogadać i zobaczyć, co się da zrobić.

- Wiedziałem, że można na ciebie liczyć! - wykrzyknął Barnaba. - Chodźmy teraz do Łakomej Zerzabeli wypić szklanicę piwa i ustalić szczegóły. Poczekamy, aż zapadnie noc. To noc świętojańska i będzie wielki ruch wokół ognisk...

Obaj żebracy wyszli, kierując swe kroki do gospody, którą prowadziła Zerzabela, sprzedajna dziewka, umiejąca jak nikt inny przyciągać liczną klientelę. Jacquetta odprowadziła ich wzrokiem pełnym obawy.

- I pomyśleć, że jestem zmuszona powierzyć ratunek córki takiej kreaturze - powiedziała, z trudem powstrzymując łzy.

- Najważniejsze - odparła z pewnością siebie Katarzyna - to odnaleźć Luizę i sprowadzić ją do domu.

Sara uśmiechając się, przyciągnęła dziewczynę do siebie i pogłaskała po głowie. Cyganka odczuwała prawie zmysłową przyjemność przy układaniu jej złocistych włosów; potrafiła szczotkować je całymi godzinami lub gładzić miękko i pieszczotliwie.

- Nasza mała ma rację - rzekła. - Będzie miała zawsze słuszność, zwłaszcza wobec mężczyzn... Ponieważ z pączka przemieni się w zachwycający urodą kwiat, który będzie łamać serca...

Katarzyna spojrzała na nią uważnie. Zdziwiły ją słowa Cyganki, gdyż dotąd żaden chłopiec nie dał jej odczuć, że jest piękna. Owszem, niektórzy zachwycali się jej włosami, oczami, lecz nic poza tym! Nigdy nie usłyszała najniewinniejszego komplementu. Ani od Landry'ego, ani od Michała...

Wspomnienie nieżyjącego chłopca przygasiło jej zainteresowanie dziwnymi słowami Sary: w głębi serca było jej obojętne, czy będzie piękną kobietą.

Jakież to miało znaczenie, gdy Michała nie ma już wśród żywych! Tylko dla niego chciała być piękna... lecz teraz było za późno! Musiała powstrzymać łzy, które wywoływała każda myśl o nim.

- Nie zależy mi wcale na urodzie - oświadczyła w końcu. - Mężczyźni uganiają się za pięknymi kobietami tylko po to, aby je skrzywdzić!

Nie dodała nic więcej, choć w oczach Sary dostrzegła zdziwienie.

Poczuła nagle, że się rumieni na wspomnienie nocnych orgii oglądanych z ukrycia, tych zwierzęcych chuci, których ofiarami padały najpiękniejsze dziewczęta. Sara nie spuszczała z niej oczu, jakby posiadała zdolność czytania w najskrytszych myślach swej małej przyjaciółki. Nie pytając o nic, uśmiechnęła się dobrotliwie.

- Chcesz czy nie, Katarzyno, będziesz bardzo piękna. Zapamiętaj me słowa... Piękniejsza, niżbyś chciała... Pokochasz tylko jednego mężczyznę...

Będzie to namiętna miłość. Dla niego zapomnisz o dostatkach, opuścisz dom i własne wygodne łoże i udasz się w drogę, by go odnaleźć, nie wiedząc nawet, czy cię zechce... Będziesz go kochała bardziej niż samą siebie, bardziej niż wszystko, ponad życie...

- Nigdy nie pokocham żadnego mężczyzny, a zwłaszcza tak mocno! - wybuchnęła Katarzyna, tupiąc nogą ze złości. - Jedyny, którego kochałam, nie żyje!

Urwała nagle, przerażona własnymi słowami, i spojrzała na matkę w obawie przed jej reakcją. Na szczęście Jacquetta niczego nie usłyszała, zbyt R S zajęta modlitwą; siedząc przed paleniskiem, przesuwała paciorki różańca z bukszpanu. Sara ujęła dłonie Katarzyny w swe ręce i ścisnąwszy jej nogi między swymi kolanami, ciągnęła cichym, natrętnym głosem: - Chcesz czy nie, tak będzie! Na twoich małych dłoniach pokazane są przedziwne rzeczy... Pisana jest ci wielka miłość, przez którą wiele wycierpisz, ale i przeżyjesz radości tak ogromne, że aż trudne do wyrażenia.

Wielu mężczyzn będzie cię kochać... a zwłaszcza jeden! Cóż widzę? - Pod- niosła dłonie dziewczyny do góry i przyjrzała się im uważnie, marszcząc czoło. - Widzę księcia... prawdziwego księcia! Pokocha cię i wiele dla ciebie uczyni. Ale ty pokochasz innego. Widzę go! Piękny, młody, szlachetnie urodzony... oschły, nieustępliwy. Nieraz skaleczysz się o kolce, które bronią jego serca, ale pamiętaj, że łzy i krew najbardziej cementują szczęście.

Będziesz szukać tego człowieka jak zgubiony pies szuka swego pana, będziesz czołgać się jego śladem z nosem przy ziemi jak ogar tropiący jelenia. Zdobędziesz sławę, bogactwo, miłość, wszystko!... Zapłacisz za to bardzo drogo! W końcu... kogóż widzę?!.... Spotkasz anioła...

- Anioła? - zdumiała się Katarzyna.

Sara puściła dłonie dziewczyny. Nagle wydała się zmęczona i postarzała. Jednakże jej wzrok, błądzący ponad brudnymi ścianami nory Barnaby, płonął niezwykłym blaskiem, jakby zapalono jednocześnie setki świec.

- Tak! Anioła! - powtórzyła w ekstazie. - Anioła wojny z ognistą szpadą.

Widząc, że Sara oddala się zbytnio od rzeczywistości, Katarzyna potrząsnęła nią lekko, aby sprowadzić Cygankę z powrotem na ziemię.

- A ty, Saro, czy powrócisz na swoją wyspę za błękitnymi morzami?

- Niestety, moja droga, sobie nie potrafię przepowiedzieć przyszłości, ani odczytać całkowicie księgi mego życia. Pewna starucha przepowiedziała R S mi, że odejdę na zawsze od swoich, lecz że do nich wrócę. Podobno to plemiona cygańskie przyjdą do mnie*.

* W 1416 roku pierwsze szczepy cygańskie przybywały do Europy z Grecji, ze środkowego Wschodu, a nawet znad rzeki Indus. Tymczasem powrócił Barnaba, wydawał się całkiem zadowolony.

- Słuchajcie, wszystko postanowione. Plan jest przygotowany. Gdy tylko nadarzy się okazja, odbijemy Luizę Caboche'owi.

- Po co czekać? - krzyknęła z zapałem Jacquetta. - Dlaczego nie dzisiaj wieczorem? Ona już się dosyć naczekała i ja także!

- Uspokój się, kobieto! - rozgniewał się żebrak. - Musimy ją porwać, nie dając się zabić. Tej nocy zapalimy ogniska nocy świętojańskiej.

Największe stosy przygotowano przed pałacem i na placu Greve. Nie możemy ryzykować naszej akcji dwa kroki od ogniska, które przyciągnie największe tłumy. Na domiar złego Caboche jest dowódcą straży mostu Charenton. Ma broń i ludzi. Jest silniejszy niż zwykle. Trzeba jeszcze poczynić inne przygotowania, gdyż po akcji ziemia zacznie się nam palić pod nogami. Caboche będzie węszyć wszędzie, nawet na dziedzińcu cudów, gdzie ma swoich ludzi. Po porwaniu Luizy opuścimy Paryż.

- Czyżbyś miał zamiar nam towarzyszyć? - spytała zachwycona Katarzyna.

- Zgadza się, moje dziecko! Mój pobyt tutaj dobiega końca. Muszę stawić się przed szefem. Król bractwa żebraczego wzywa mnie do Dijon.

Wyruszymy zatem w drogę wszyscy razem.

Pokrótce wyjaśnił kobietom, na czym polega plan, który uknuli wspólnie z Macheferem. Gdy tylko tłum się oddali, udadzą się do matki Caboche'a, spróbują wyciągnąć ją z domu lub przynajmniej skłonią do otwarcia drzwi. Potem przy pomocy kilku kamratów porwą Luizę, co już będzie dziecinną igraszką. Następnie trzeba będzie dotrzeć do składu towarów nad Sekwaną, stamtąd ukraść pierwszą lepszą łódź i popłynąć nią w górę Sekwany i Yonne, aż do Burgundii.

- Będę cię potrzebować, Saro - dorzucił Barnaba. - Chociaż wiesz, że mogą cię rozpoznać...

Cyganka beztrosko wzruszyła ramionami.

- Pójdę z nimi, jeżeli mnie zechcą. Nie będzie to wielkim poświęceniem. Zresztą mam już szczerze dosyć Wilczego Kła. Uparł się, żeby ze mną sypiać, i co noc muszę go unikać. Jest coraz bardziej obleśny i nawet groził, że pośle mnie przed oblicze Machefera, abym dla niego tańczy- ła. Wiesz, co to oznacza?

Barnaba skinął głową ze zrozumieniem. Katarzyna w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie zrobić tego samego. Wrzała świętym oburzeniem, gdyż darzyła swą przyjaciółkę niezwykłym przywiązaniem. Obawiała się, że Czarna Sara, mimo smagłej karnacji, jest wystarczająco piękna, aby Machefer zaliczył ją do swego haremu. Wsunęła swą dłoń w dłoń Cyganki i skierowała na nią promienne spojrzenie.

- Nie rozstaniemy się już nigdy, prawda, Saro? Pojedziesz z nami do wuja Mateusza! Zgódź się, matko!

Jacquetta uśmiechnęła się smutno. Ta stateczna Burgundka, jeszcze do niedawna tak żywa i wesoła, z dnia na dzień nikła w oczach. Jej policzki straciły kolory i przywiędły, a na jej niegdyś gładkiej i świeżej twarzy pojawiły się głębokie cienie. Sznurowany gorset wisiał luźno na wychudłej piersi.

- Sara wie dobrze, że wszędzie, gdzie będziemy, znajdzie się dla niej miejsce. Czyż nie zawdzięczam jej tego, że żyjesz?

Obydwie kobiety, porwane tą samą potrzebą serca, choć urodzone na przeciwległych biegunach społeczeństwa, padły sobie w ramiona, płacząc jedna nad drugą. Nieszczęścia bardzo je zbliżyły. Obydwie zostały oderwane od swoich korzeni, zarówno mieszczka, jak i ta córka wiatru i morza, nomadka przemierzająca drogi świata, której przodkowie szli za hordami Czyngis- Chana. Połączyła je kobieca solidarność (która bywa niesłychanie silna, gdy nie chodzi o jakąś rywalizację) i Jacquetta chętnie nazwałaby Sarę swoją siostrą.

Barnaba wziął Katarzynę w ramiona i podrzucił do góry jak dziecko.

Nagle głośno pociągnął nosem, po czym szybko wytarł go rękawem koszuli i oświadczył: - Dosyć tych czułości! Chce mi się jeść. Ponieważ jesteśmy jedną rodziną, zjedzmy wieczerzę razem. Ukradłem kilka ciastek z miodem od Łakomej Zerzabeli; są twoje, maleńka - dodał, wyciągając z kieszeni rumiane ciasteczka.

Katarzyna była co najmniej tak łakoma jak Zerzabela, a ponieważ dawno nie miała niczego dobrego w ustach, rzuciła się na ciastka z przyjemnością. Ugryzła parę razy jedno z nich, po czym znienacka przycisnęła swe usta, słodkie od miodu, do nieogolonego policzka żebraka.

- Dziękuję, Barnabo!...

Jego zaskoczenie było tak wielkie, że omal nie upuścił dziewczyny na podłogę. Ostrożnie postawił ją na ziemi i oddalił się w ciemny kąt izby, gdzie zabrał się do porządkowania swoich fałszywych relikwii. Słyszały, jak co chwila pociągał nosem...

- Jutro poprowadzą na ścięcie dawnego burmistrza, Piotra des Essarts'a.

Całe miasto zbierze się w Montfaucon. To będzie odpowiedni moment.

W drzwiach ukazała się rozczochrana głowa Machefera, pozbawiona sztucznych wrzodów. Barnaba zajęty był układaniem kawałków kości w małych, miedzianych pudełeczkach; na każdym z nich przyklejał kawałki papieru z gotyckimi napisami.

- Wejdź! - rzekł krótko.

Katarzyna stała obok, przypatrując się ciekawie tym czynnościom i było już za późno, żeby ją ukryć. Machefer natychmiast zwrócił uwagę na dziewczynę.

- Kim jest ta pannica? - spytał, wycelowawszy w nią gruby, brudny palec.

- To siostra Luizy, porwanej przez Caboche'a. Nie dotykaj jej, jest moją przybraną córką.

Król żebraków patrzył ze zdziwieniem na uczepioną ramienia Barnaby dziewczynę, której warkocze, dopiero co zaplecione przez Sarę, lśniły w blasku paleniska. Katarzyna, stojąc przed Macheferem, nastroszyła się jak kogut, usiłując ukryć swój przestrach. Zabijaka wyciągnął drżącą rękę i dotknąwszy jednego z jej warkoczy, zaburczał: - No, no, stary zbytniku!... Coś mi się widzi, że chciałeś mnie wystawić do wiatru! Jeżeli starsza siostra jest choć trochę podobna do tej małej, musi być przepiękną bestyjką!

Barnaba szorstkim ruchem strzepnął rękę jednookiego z włosów Katarzyny.

- Ani trochę nie jest do niej podobna - odparł spokojnie. - A ta jest za młoda. Poprzestańmy na tym, Machefer! Jakie przynosisz nowiny? Może się czegoś napijesz?

- Nie odmówię - odparł zabijaka, opadając ciężko na taboret. - Muszę przyznać, że masz szczęście. Gdybyś nie należał do Jakuba Marynarza, wygarbowałbym ci skórę za ukrywanie takich dwóch smakowitych kąsków.

Wiesz, że lubię młodziutkie dziewczynki, są wtedy takie milutkie...

Ręką głaskał swój krótki sztylet zatknięty u pasa, a w jego nabiegłych krwią oczach drgały płomienie. Wyglądał jak demon.

Przerażona Katarzyna przeżegnała się, cofając o dwa kroki. Barnaba ciągle nie przerywał swego zajęcia.

- Cóż to, teraz zajmujemy się straszeniem dzieci, Machefer? Uspokój się, mamy co innego do roboty. W końcu nie jesteś taki zły, jakiego udajesz!

Przynieś nam wina, maleńka!

Nie spuszczając oczu z groźnego osobnika, Katarzyna poszła zaczerpnąć dzban wina z beczki stojącej w kącie. Było to wyśmienite wino z Beaune, jedna z tych beczułek, które Jan bez Trwogi rozdzielił wśród swoich popleczników z Wielkiej Rzeźni. Ta była przeznaczona dla rzeźnika Saint-Yona, lecz Barnabie udało się zręcznie zawrócić ją z miejsca przeznaczenia; wina tego używał przy wielkich okazjach. Machefer wychylił duszkiem dwie pełne szklanice, wytarł rękawem mokre usta i mlasnął językiem.

- Pyszności!... Nie mam u siebie takiego!

- Będzie twoje... lecz dopiero jutro, jeżeli szczęśliwie uda się nam opuścić Paryż. Będziesz mógł je zabrać. Weź sobie także mój dom. A teraz opowiadaj!

Machefer, wprawiony w dobry humor perspektywą zyskania beczki doskonałego trunku, nie dał się długo prosić. Katarzyna usiadła na ziemi między dwoma mężczyznami.

Kiedy tłum napadł na pałac Gujenny i ujął poddanych delfina, oblegał również Bastylię, w której schronił się burmistrz Paryża Piotr des Essarts wraz z pięciuset zbrojnymi, przysłanymi z Cherbourga. Forteca broniła się zajadle, ale była równie zaciekle atakowana, tak że diuk Burgundii zmuszony został do otwarcia bram i wydania Essarts'a. Nazajutrz odesłano burmistrza pod silną strażą do twierdzy Grand Chatelet, gdzie oczekiwał wyroku. Był ostatni na długiej liście ofiar Wielkiej Rzeźni. Caboche zaprowadził w Paryżu terror. Napadom, aresztowaniom, gwałtom i plądrowaniu nie było końca. Nękał go strach przed Armaniakami obozującymi pod murami Paryża, lecz obawy wzmagały tylko jego morderczy szał. Dziesiątego czerwca jeden ze schwytanych został zamordowany w celi, po czym w Halach odcięto mu głowę, zanim nieszczęśnik zdążył zawisnąć w Montfaucon. Tego samego dnia młody krajczy księcia Ludwika, Szymon du Mesnil, został również przetransportowany do Hal, gdzie po ścięciu głowy powieszono go pod pachy. Piętnastego czerwca przyszła kolej na Thomelina de Brie, który bronił mostu Charenton. Jutro, pierwszego lipca, do Hal zaprowadzą burmistrza.

- Cały Paryż tam się zjawi, żeby zobaczyć, jak spada jego głowa - podsumował Machefer - z wyjątkiem matki Caboche'a, którą syn zmusił do pilnowania dziewczyny. Jej kram jest nadal zamknięty, a ona sama chodzi pijana jak bąk. Trzeba zacząć działać za dnia, około trzeciej po południu. Co do mnie, wszystko będzie gotowe. Przejdziemy przez la Croix-du-Trahoir i świński targ w kierunku nadbrzeża i wyspy. Ulica Saint-Denis będzie zapchana ludźmi... Masz łódź?

- Zobaczę, co się da zrobić.

Barnaba wstał i ułożył starannie swój towar, wkładając małe pudełeczka do oddzielnych woreczków. Machefer przyglądał mu się rozbawiony.

- Jakiego to świętego zamknąłeś w tych pudełkach? -spytał.

- No jakże to, świętego Jakuba przecie, niechaj mi wybaczy! Zapewne wiesz, że przybywam z Compostelli...

Machefer wybuchnął gromkim śmiechem, poklepując się przy tym z uciechy po udach.

- Od tak dawna sprzedajesz relikwie świętego Jakuba, że można pomyśleć, iż był co najmniej tak wielki jak słoń Karola Wielkiego. Nie masz ochoty na małą zmianę?

Rozbawienie kompana pozostawiło Barnabę obojętnego. Spojrzał na niego z wyrzutem, jak dobry kupiec, kiedy podają w wątpliwość jakość jego towaru.

- Święty Jakub sprzedaje się dobrze - odparł poważnie. - Po co mi odmiana? - To rzekłszy, naciągnął opończę i zawołał Sarę, która wraz z Jacquettą pakowała dobytek z myślą o podróży. Poklepał Katarzynę po policzku: - Idź pomóc w pakowaniu, moja mała. Ja nie zabawię długo.

Katarzyna paliła się, żeby pójść razem z nim poszukać łodzi, lecz Barnaba nawet nie chciał o tym słyszeć.

* * * Następnego dnia miasto było poruszone od samego rana. Mieszkańcy zeszli się przy Grand Chatelet i czekali na pojawienie się skazańca. Okrzyki nienawiści powtarzane przez tysiące gardeł przybierały siłę grzmotu, zagłuszając dzwony kościelne bijące od świtu. W kryjówce Barnaby krzątanina zaczęła się także od najwcześniejszych godzin. Żebrak spakował w tłumoki najcenniejsze przedmioty ze swego dobytku, dorzucając do nich rzeczy kobiet. Landry miał za zadanie zanieść je na nadbrzeże Fort-l'Eveque, do składów bogatego bractwa kupców wodnych. Barnaba zamówił miejsca na barce płynącej z ładunkiem naczyń do Montereau. Rodzaj towaru chronił ją przed zakusami żołnierzy armaniaka, patrolujących Sekwanę w Corbeil.

Landry miał zaprowadzić Jacquettę do składów i czekać tam wraz w nią na przyjście pozostałych. Matka pozwoliła Katarzynie, acz niechętnie, dołączyć do wyprawy na dom flaczarki, ponieważ Luiza tylko ją mogła rozpoznać wśród wybawicieli.

- Małej nic się nie stanie - zapewniał Barnaba. - A wy nie opuszczajcie składów. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, szybko do was dołączymy.

- Bądź spokojny - odpowiedział Landry. - Będę jej pilnować! Nie ruszy się na krok!

Tego dnia chłopcu było ciężko na duszy. Wyjazd Katarzyny mógł oznaczać długą rozłąkę z przyjaciółką, którą szczerze pokochał. Za nic w świecie nie powiedziałby jej tego, raczej dałby sobie uciąć język. Patrząc na nią, czuł dziwne pieczenie pod powiekami.

Tymczasem Katarzyna była nie do poznania: Barnaba przebrał ją za chłopca. Miała na sobie popielate obcisłe getry wpuszczone do wysokich, skórzanych botków, zieloną barchanową tunikę i kaptur ściśle przylegający do głowy, wykończony małym ząbkowanym kołnierzem przykrywającym ramiona. Strój ten świetnie pasował do Katarzyny, czyniąc z niej małego skrzata.

Barnaba również wyglądał inaczej niż zwykle. Opończa z naszytymi muszlami zniknęła, schowana w tłumoku podróżnym, a włóczęga przywdział suknię ze zgrzebnego brunatnego płótna i przewiązał się skórzanym pasem, do którego przytroczył obszerną sakiewkę. Na szyi zawiesił łańcuszek z medalikiem świętego Jakuba, na głowę założył kaptur tego samego koloru co suknia, zamotawszy go tak zawadiacko i zmyślnie, że trudno byłoby odgadnąć, iż w kapturze tym zdołał ukryć wszystkie swoje skarby, podczas gdy w jego wypchanej sakiewce pobrzękiwało tylko kilka marnych miedziaków. Stroju dopełniały ciżmy, wystające spod sukni na pół stopy.

Wyglądał na średnio zamożnego kupca, który porzucił handel. Katarzyna miała uchodzić za jego wnuczka.

Jedynie Sara pozostała w swoim codziennym stroju, ponieważ miał być pomocny w akcji. Wszyscy opuścili dziedziniec Saint-Sauveur i dopiero na granicy królestwa żebraków podzielili się na dwie grupy. Każda z nich poszła w swoją stronę: Katarzyna, Sara i Barnaba przez dziedziniec królewskiej mennicy, a Landry i Jacquetta wzdłuż pałacu d'Alengon i Luwru.

Machefer i jego kompania powinni byli już znajdować się na wyspie i w pobliżu targu Notre Dame.

Katarzyna pomimo niebezpieczeństwa, na jakie się narażała, czuła się najszczęśliwsza na świecie na myśl o czekającej ją przygodzie. Jakże cudownie było wyjść znowu na ulicę, zobaczyć słońce i poczuć ciepły podmuch wiatru na policzkach!

Dzwon kościoła Saint-Germain d'Auxerrois wydzwaniał trzecią, kiedy Jacquetta i Landry przechodzili przed świątynią, kierując się w stronę nadbrzeża. Tłumy ciągnęły do trasy przejścia skazańca. Tu i tam widać było też kuglarzy, linoskoczków, treserów zwierząt i wróżbitów. Nic tak nie przyciągało gawiedzi jak egzekucja. Był to dzień powszechnej radości z wszystkimi oznakami prawdziwego święta. Śmierć nie miała znaczenia...

W tym czasie Katarzyna, Barnaba i Sara szli w górę rzeki. Dla dziewczyny przyszła ciężka chwila, kiedy ujrzała most Pont-au-Change.

Dom rodzinny jeszcze stał, ale z jego rozprutych murów sypał się tynk, okna ziały otworami, ukazując puste wnętrza, a piękny niegdyś szyld został zerwany. Budynek był szkieletem, z którego uleciała dusza. Katarzyna zacisnęła oczy, pragnąc uciec jak najdalej. Barnaba przyspieszył kroku, ściskając rękę dziewczyny.

- Odwagi! - wyszeptał. - Czasami potrzeba jej bardzo dużo. Wkrótce będziesz mieć drugi dom.

- Lecz nie odzyskam ojca... - odpowiedziała przez łzy.

- Ja miałem siedem lat, kiedy straże przyszły po mojego. Gdy pomyślę, jaką straszną zginął śmiercią, dałbym wiele, żeby został powieszony.

- Co mu zrobiono?

- To, co zwykle robi się z fałszerzami pieniędzy: ugotowano go w Morimont, w Dijon!

Katarzyna wydała okrzyk zgrozy, ale przestała płakać i szła dalej, nie odzywając się. Siłą woli odpędziła okrutne wspomnienia, które poruszyły jej R S serce w momencie, kiedy powinna być dzielna. Po przybyciu na rynek dostrzegli Machefera i jego ludzi poprzebieranych już to za żołnierzy, już to za mieszczan, a nawet mnichów. Wałęsali się po okolicy, czekając na umówioną godzinę. Jedynie Machefer zachował swoje łachmany żebracze.

W końcu Barnaba wskazał dyskretnie zamknięty na cztery spusty dom flaczarki.

- Zaczynaj, Saro!

Cyganka odpowiedziała mu skinieniem głowy i kręcąc biodrami oraz cicho nucąc, niespiesznie wyszła na ulicę. W ręku trzymała tamburyn, którym potrząsała w rytm piosenki. Stopniowo śpiew jej stawał się donośniejszy, wyraźniejszy, lecz barbarzyńskie słowa pozostały niezrozumiałe. Była to dziwna melodia, przerywana chwilami ciszy lub wy- sokimi dźwiękami podobnymi do krzyków, a lekko zachrypnięty głos Sary nadawał pieśni tajemniczą głębię i moc. Katarzyna słuchała jak zaklęta. W oknach pojawiły się twarze, zatrzymało się kilku przechodniów. Machefer podszedł do Barnaby pod pozorem prośby o jałmużnę.

- Jeżeli stara nie otworzy, trzeba będzie wyważyć drzwi, co? - Barnaba, pogrzebawszy w swojej sakiewce, wyciągnął jednego sola i wcisnął do brudnej dłoni żebraka.

- Oczywiście, chociaż wolałbym tego uniknąć. Przy wyłamywaniu drzwi jest sporo hałasu.

W oknach flaczarki nikt się nie zjawił. Dom wydawał się wymarły.

Nagle Katarzyna pobladła i chwyciła Barnabę za rękaw.

- O Boże!... To Marion!... - powiedziała z przerażeniem na widok zwalistej postaci, która ukazała się w głębi uliczki. Barnaba uniósł pytająco brwi.

- Czy to nie wasza dawna służąca? Ta, przez którą...

- Tak, to ona. Nie mogę znieść jej widoku! - Katarzyna chciała rzucić się do ucieczki, lecz Barnaba mocno ją przytrzymał.

- Dokąd to, moja panno!? Dobry żołnierz nie opuszcza pola bitwy w obliczu nieprzyjaciela. Rozumiem, nie chcesz spotkać się z tą kobietą, bo nie wygląda zbyt mile, ale musisz tu zostać, moje ty chucherko!

- A jeśli mnie rozpozna?

- W tym przebraniu? Zdziwiłbym się, a zresztą coś mi się widzi, że biedaczka nie jest w stanie rozpoznać kogokolwiek.

W rzeczy samej, gruba kobieta wlokła się, zataczając, od domu do domu bez zachowania stałego kierunku. Katarzyna zmartwiała na myśl, co by rzekła matka, widząc swą mleczną siostrę w takim stanie. Marion bardzo się zmieniła przez ostatnie dwa miesiące: była jeszcze grubsza i brudna nie do opisania. Jej fartuch, niegdyś bielutki i wykrochmalony, stanowił przegląd wszelkich możliwych potraw i napojów. Niedokładnie też przykrywał jej pękającą w szwach i z wystrzępionymi brzegami sukienkę. Spod zmiętego czepca wysuwały się kosmyki tłustych włosów, a z na wpół otwartych ust wydobywał się niezrozumiały bełkot. Z błędnym wzrokiem i ze zwisającymi rękami sunęła ulicą, nie wiedząc, co się wokół dzieje. Przeszła, nie zatrzymując się, by posłuchać śpiewu Sary, której nawet nie zauważyła.

Tymczasem pieśń Cyganki i jej taniec osiągnęły dziką moc. Drzwi jejmość Caboche uchyliły się, ukazując zaciekawioną twarz flaczarki.

- Dalej, Saro, dalej! - syknął Barnaba.

Cyganka przerwała nagle występ, skoczyła do progu, wsunęła stopę między półprzymknięte drzwi, po czym zawołała: - Przepowiem jejmości przyszłość! Z ręki, z czystej wody i z popiołu!

Za jedyne dwa sole! Daj mi swą dłoń, piękna pani!

Zaskoczona matka Caboche'a chciała zamknąć drzwi, a gdy to się nie udało, zaczęła kląć jak szewc. Im głośniej krzyczała, tym bardziej Sara stawała się natrętna, obiecując jej przyszłość usianą różami. Na tak korzystne R S przepowiednie matka Caboche'a odpowiedziała niezbyt pochlebnymi epitetami na temat rodziców Cyganki i jej samej. Te popisy krasomówcze trwały wystarczająco długo, by dać czas ludziom Machefera na zebranie się.

- Dalej! - rzucił król żebraków. - Naprzód!!!

Dwa tuziny ludzi Machefera rzuciło się na drzwi. W okamgnieniu matka Caboche'a została zagarnięta przez falę napastników do wnętrza swojego kramu. Sara, straciwszy równowagę przy natarciu, potoczyła się aż na środek ulicy, przy czym śmiała się zadowolona.

- Nic ci się nie stało? - zaniepokoił się żebrak i pośpieszył, by ją podnieść.

- Nie, nic. Tyle tylko, że pięść Machefera, wymierzona w jejmość Caboche, pomyliła kierunek i walnęła mnie prosto w oko. Będę mieć ślicznego siniaka. Ależ on wali na oślep, co za zwierzę! Myślałam, że mi urwie głowę.

Rzeczywiście, skóra wokół lewego oka Sary zaczęła przybierać w sposób niepokojący odcień fioletu, lecz ona sama nie traciła animuszu.

Tymczasem włóczędzy opanowali dom flaczarki, napełniając go niebywałym zgiełkiem, nad którym górowały wrzaski ofiary. Można było przypuszczać, że napastnicy nie ograniczają swoich poczynań do odnalezienia Luizy. Po kilku chwilach w drzwiach domu ukazał się Machefer, niosąc w ramionach dziewczynę przyodzianą tylko w długą białą koszulę. Jej jasne włosy rozsypały się na ramieniu żebraka.

- Czy to „to"? - zapytał.

- Luizo! Luizo!... - krzyknęła Katarzyna, chwyciwszy bezwładną rękę siostry. - Mój Boże!... Ona nie żyje!... - Jej oczy napełniły się łzami.

Barnaba wybuchnął śmiechem.

- Ależ nie, moja mała, ona tylko zemdlała. Teraz musimy się pospieszyć. Ocucimy ją w nadbrzeżnych składach.

W istocie, dziewczyna zwisała bez życia, z zamkniętymi oczami. Była niesłychanie blada i miała podkrążone oczy, jej oddech był ledwie wyczuwalny. Sara zmarszczyła brwi.

- Spieszcie się, ona jest taka blada. To mi się nie podoba.

Machefer nie kazał sobie tego powtarzać dwa razy. Zostawiwszy swoich ludzi plądrujących dom, ruszył z nimi uliczkami wyspy La Cite. Był to szaleńczy bieg, lecz Katarzynie bardzo się podobał. Luiza była uratowana!... Potem popłynie łodzią, zobaczy kawał świata! Rozpoczynała się wielka przygoda, zacierająca głębokie ślady niedawnych przeżyć.

Sekwanę przebyli jednym skokiem. Zdawało się, że Machefer, choć obarczony zemdloną, dosłownie fruwał i kompani z trudnością dotrzymywali mu kroku. W końcu dotarli do piaszczystego wybrzeża, tonącego w oślepiającym słońcu. Bramy składu kupców prowadzące do ciemnego i cie- płego wnętrza zamknęły się za nimi ciężko.

Jacquetta wypatrywała ich od dawna. Szlochając, rzuciła się ku Luizie, lecz Sara odsunęła ją oschle.

- Ona potrzebuje pomocy, nie łez. Pozwól, że się tym zajmę.

Katarzyna, zadowolona, przycupnęła w zakurzonym kącie i powoli przychodziła do siebie. Godzinę później, siedząc na dziobie barki obok Barnaby, spoglądała na Paryż. Po jej policzkach spływały łzy, łzy rozstania z Landrym. Nie przypuszczała nawet, że będzie to takie bolesne. Nieoczekiwanie zdała sobie sprawę z roli, jaką ten chłopiec odegrał w jej życiu. On również był tak przejęty, że nie potrafił powstrzymać łzy, która zwilżyła policzek Katarzyny. Całując go pierwszy i ostatni raz, poczuła ściskanie w gardle. Nie mogła wymówić ani słowa. Landry powiedział: - Odwiedzę cię na pewno, przysięgam. Zostanę rycerzem i zaciągnę się na służbę do księcia Burgundii. Spotkamy się znowu, jestem tego pewny...

Uśmiechnął się, próbując być dzielny, lecz serce nie chciało go słuchać; kąciki ust ciągle mu opadały. Barnaba przerwał to pożegnanie i prawie siłą umieścił Katarzynę na barce. Uniósł ją jak tobołek, podczas gdy ona płakała rzewnymi łzami.

Marynarze chwycili długie żerdzie i odbili od grząskiego dna rzeki.

Barka oddalała się powoli, przecinając żółtą od piachu i mułu wodę. Ciężko było wiosłować w górę rzeki, dlatego uciekinierzy trzymali się blisko brzegu, gdzie prąd był słabszy.

Katarzyna pogrążona była w smutku także z powodu dziwnego zachowania Luizy. Odzyskawszy przytomność, dziewczyna najpierw spojrzała ze zdziwieniem na znane i nieznane twarze pochylające się nad nią, na zapłakaną twarz matki i wesołe oczy Katarzyny. Lecz zamiast dać upust radości z odnalezienia rodziny, rzucić się na szyję kochanych istot, przycupnęła bojaźliwie w kącie, wśród piętrzących się beczek, zwojów skóry, glinianych naczyń i miarek do drewna i ziarna.

- Nie dotykajcie mnie! - krzyknęła tak dziko, że siostra zdrętwiała.

Zrozpaczona Jacquetta wyciągnęła do niej ręce.

- Moja maleńka... moja Luiza! To ja, twoja matka... Nie poznajesz własnej matki? Już mnie nie kochasz?

Luiza skuliła się tylko bardziej, przybierając wygląd osaczonego zwierzęcia. Na wychudłej twarzy przyciągały wzrok jej rozszerzone z przerażenia, wyblakłe oczy. Przy tym zaciskała ręce na piersiach tak kurczowo, aż posiniały w stawach.

- Nie dotykajcie mnie! Jestem zbrukana, nieczysta!... Jestem błotem i plugastwem!... Mogę tylko wzbudzić wstręt w każdej uczciwej niewieście.

Już nie jestem twoją córką, tylko rozpustnicą, kochanką oprawcy Caboche'a... Idźcie sobie wszyscy i zostawcie mnie w spokoju...

Jacquetta chciała do niej podejść, lecz Luiza odpełzła dalej, czołgając się w popielatym kurzu pokrywającym podłogę, jak gdyby ręka jej matki była rozpalonym żelazem. Sara postanowiła położyć temu kres. Jednym skokiem rzuciła się na Luizę i unieruchomiła ją w swych silnych ramionach.

Nie było czasu do stracenia.

- Ja cię mogę dotknąć, moje dziecko. Ja również, dawno temu, miałam do czynienia z tym potworem. Nie powinnaś się przejmować ani gnębić biednej matki, ponieważ on zbrukał tylko twoje ciało. Twoja dusza pozostała czysta, gdyż ty tego nie chciałaś.

- Nie, nie chciałam - wyła Luiza - lecz czasem jego pieszczoty sprawiały mi przyjemność. Gdy jego ręce dotykały mojego ciała, kiedy mnie brał, krzyczałam z rozkoszy... Czasami go pożądałam. Ja, która żyłam tylko dla Boga... pragnęłam tylko Boga...

- Skąd można wiedzieć, że się chce tylko Boga, jeśli nie spróbuje się miłości ziemskiej, moje dziecko? - rzekł Barnaba, wzruszając ramionami. - Teraz wyciągnęliśmy cię z tego i chcemy zabrać ze sobą. Za chwilę odpłyniemy. A może wolisz wrócić do Caboche'a?

Luiza wzdrygnęła się z przerażenia, nie mogąc oddalić od siebie przeklętego obrazu swego grzechu.

- Och nie, nie! Wolałabym raczej śmierć!

- Zadanie sobie śmierci jest w oczach Boga większym grzechem niż oddanie się mężczyźnie... nawet jeśli znajdowało się w tym upodobanie.

- Chciałabym zniszczyć to bezwstydne, zbrukane ciało...

- Tymczasem spóźnimy się przez ciebie na barkę - przerwał Luizie Barnaba, wymierzając jej cios w czubek podbródka. Nie za mocno, ot tyle, ile trzeba, aby dziewczyna na nowo straciła przytomność. Krzyk oburzonej Jacquetty nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. - Zmarnowaliśmy zbyt wiele czasu! Ubierzcie się szybko i przenieśmy ją na barkę. W drodze będziemy mieli dosyć okazji, by przemówić jej do rozsądku. Trzeba tylko pilnie uważać, żeby nie przyszło jej do głowy przeleźć przez burtę...

Te polecenia zostały wykonane punkt po punkcie. Zemdloną Luizę okryto i ułożono w czymś w rodzaju kabiny służącej marynarzom za schronienie. Sara i Jacquetta przejęły nad nią pieczę. Można było rozpocząć podróż.

Barnaba rozparłszy się na zwoju lin i wyciągnąwszy wygodnie długie nogi, obserwował Katarzynę. Siedziała, obejmując rękami swoje chude kolana, ze wzrokiem utkwionym w dal, a po jej policzkach spływały łzy. To, co usłyszała, głęboko ją poruszyło, gdyż przypominało potworności z dziedzińca cudów. Barnaba powiedział słowo „miłość", o której Luiza mówiła z obrzydzeniem. To, co widziała na dziedzińcu, nie mogło być miłością.

Miłość musiała być tym czymś, co poczuła nagle, gdy zobaczyła Michała: słodkim ściśnięciem serca, chęcią, aby być czułą i delikatną, i przemawiać pieszczotliwie. Tymczasem Luiza krzyczała, jakby ją torturowano.

Wydawała się szalona.

Barnaba otoczył Katarzynę ramieniem.

- Luiza wyzdrowieje, maleńka. Nie jest sama. Takimi cierpieniami Bóg doświadcza ludzi od początku świata. Leczenie może potrwać długo, ponieważ ma sztywne zasady i jest przesadnie pobożna. Trzeba będzie dużo cierpliwości, zanim odzyska chęć do życia. Co do Landry'ego, to z pewnością cię odnajdzie któregoś dnia. Ten chłopiec wie, czego chce, i należy do tych, którzy idą prosto przed siebie, nie zważając na przeszkody.

Jeżeli powiedział, że chce zostać rycerzem księcia Burgundii, to dopnie swego, wierz mi!

Katarzyna spojrzała na Barnabę z wdzięcznością. Jego przyjacielska intuicja podsuwała mu odpowiedzi na pytania, których wcale mu nie zadała.

Dziewczyna poczuła się bezpiecznie. Barnaba wyjrzał za burtę.

- Popatrz, jaki piękny jest Paryż. To największe i najpiękniejsze miasto na świecie. Dijon też ci się spodoba, zobaczysz...

Barka mijała właśnie most Pod Młynami, następnie potężne łuki sąsiadującego z nim Pont-au-Change w miejscu, gdzie stał dom Katarzyny.

Dziewczyna rzuciła ostatnie spojrzenie na okienko, przez które usiłował uciec Michał, po czym szybko odwróciła głowę. Dalej z dna rzeki wyrastał gąszcz pali, na których wkrótce miał stanąć most Notre Dame. Trzy tygodnie temu król we własnej osobie, odzyskawszy na krótko rozsądek, wbił kafarem pierwszy pal. Zwisały jeszcze z niego smętne girlandy...

Wokół wznosiły się wieże i dzwonnice stolicy, pałace możnych panów, z ogrodami opadającymi aż do rzeki, prostokątne wieże Notre Dame, rysujące się na złocistym niebie, naprzeciwko placu Greve, gdzie czekały na skazańców szubienica i koło tortur. Dalej był port załadunku siana Saint-Pol z płaskimi barkami, za nim pałac i ogrody królewskie, a także wysmukłe wieżyczki pałacu arcybiskupów z Sens. Z drugiej strony rozciągały się Wyspa Królów i wyspa Notre Dame, obydwie porośnięte trawą, z pastwiskami i srebrzystymi wierzbami. Wzrok Katarzyny spoczął na murach potężnego klasztoru celestynów, oddzielonego wąskim kanałem od małej, piaszczystej wysepki Louviaux. Tu, w miejscu, gdzie stała groźna, przysadzista wieża Barbeau, wybudowana ongiś przez króla Filipa, kończył się Paryż. Przy niej brał początek mur obronny ciągnący się aż do Bastylii, a także potężny łańcuch, którym na noc zagradzano Sekwanę. W lipcowym słońcu drzew wszystkie te urządzenia obronne wydawały się mniej surowe.

Nawet kamienie stawały się przyjazne... Ciszę przerwał Barnaba: To miast wszystkich jest królowa, Studnia, źródło nauk wszelkich, Nad Sekwaną położona, Lasów, łąk i winnic, Dóbr żywota doczesnego Więcej ma niż inne miasta. Także obcy ją kochają I kochać będą, Bo piękna jest tak, Że innego takiego miasta nigdzie nie znajdą, Gdyż nic nie równa się Paryżowi... * - Jakież to piękne! - rzekła Katarzyna, kładąc swą zmęczoną głowę na ramieniu żebraka.

Przewoźnicy zaintonowali piosenkę, która podkreślała rytmiczność ich ruchów. Nie pozostawało nic innego, jak dać się prowadzić przeznaczeniu, zostawiając za sobą wspomnienia i dawne smutki. Katarzyna pragnęła unieść ze sobą jedynie obraz Michała de Montsalvy'ego, wyryty na zawsze w głębi jej serca. Zielone brzegi Sekwany przesuwały się powoli. Katarzyna poczuła, że morzy ją sen...

* Wiersz o Paryżu francuskiego poety E. Descganps'a (1346-1406) (przyp. tłum.).

Загрузка...