Juliette Benzoni Katarzyna Tom 3

Część pierwsza Sinobrody

Rozdział pierwszy La Hir

Katarzyna otworzyła oczy. Pod jej uchylone powieki wtargnął promień słońca. Pospiesznie je przymknęła i pomrukując z zadowolenia, otuliła się ciaśniej derką. Było jej ciepło i dobrze, miała jeszcze trochę czasu na drzemkę. Zanim jednak znowu zapadła w sen, instynktownie wyciągnęła rękę, by dotknąć Arnolda, który powinien spać obok niej. Gdy jej ręka natrafiła na pustkę, otworzyła oczy i usiadła.

Barka nadal była zakotwiczona tam, gdzie Arnold ją ukrył, gdy jaśniejszy pas nieba na wschodzie zapowiedział jutrzenkę. Łódź tkwiła pomiędzy trzcinami, w wąskiej zatoczce, nad którą olchy i wierzby utworzyły zieloną kolebkę, przywiązana liną do szarawego pnia starego, przygarbionego drzewa. Była to znakomita kryjówka, niewidoczna ani od strony rzeki, ani od wsi. Poprzez smukłe bladozielone trzciny Katarzyna mogła dostrzec pobłyskującą w słońcu wodę. Arnold jednak zniknął z pokładu...

Katarzyny nie poruszyło to zbytnio. Po trudach nocy i krótkim odpoczynku, jaki potem nastąpił, Montsalvy odczuwać musiał potrzebę rozprostowania kości. Pomału umysł młodej kobiety otrząsał się z mgieł nocnego snu i odtworzył precyzyjnie ostatnie wydarzenia. Gdy patrzyło się na słońce, na niebo, trudno było uwierzyć, że jest wojna i giną ludzie. A jednak to było wczoraj. . 31 maja 1431 roku na stosie ułożonym na placu Vieux-Marche w Rouen spalono Joannę d'Arc, która przypłaciła życiem swoje przywiązanie do króla i ojczyzny. Jeszcze wczoraj z wysokości Wielkiego Mostu kaci Rouen zrzucili Arnolda i Katarzynę zaszytych razem w skórzanym worku. Śmierć zaglądała im w oczy, ale dzielny Jan Son, mistrz wolnomularzy, uratował im życie i dał tę barkę, by mogli dopłynąć do Louviers i odnaleźć oddziały francuskie.

Katarzyna znajdowała się na pokładzie łodzi, nieopodal wioski zajętej przez Anglików, co było godnym zwieńczeniem niesłychanie burzliwej egzystencji. Na próżno szukała w najgłębszych zakamarkach pamięci jakiegoś spokojnego okresu życia, od kiedy w wieku lat trzynastu w czasie buntu Caboche'a musiała uciekać ze zbuntowanego Paryża do Dijon, do wujka Mateusza. Ale w królestwie pozostającym w stanie wojny nawet poddani zamożnego księcia Burgundii nie mieli spokoju. Później nastąpiło jej pożałowania godne małżeństwo z wielkim skarbnikiem Filipa Dobrego, małżeństwo narzucone przez księcia, który w ten sposób miał zamiar zrobić z niej swoją kochankę. Gdy Katarzyna myślała o swym małżonku, Garinie de Brazeyu, którego straszliwe kalectwo wykorzystał Filip, często odczuwała żal. Była dlań cierpieniem, nieustającą torturą i skoro ostatecznie szaleństwo doprowadziło Garina do zbrodni, za którą skazano go na śmierć, któż mógłby go za to potępić? Jedynym winowajcą w tej smutnej historii był los. A także bezgraniczna, nieprzezwyciężona miłość, która od pierwszego wejrzenia związała ją z Arnoldem de Montsalvym, kapitanem Karola VII i wrogiem księcia Burgundii. Tak wiele ich dzieliło: wojna, honor, urodzenie i nawet więzy krwi... Ale teraz kręte ścieżki się wyprostowały, droga ku szczęściu rozpościerała się przed nimi szeroko...

Gdy wstała, zauważyła swoją suknię i koszulę przerzucone przez burtę łodzi. Uprzytomniła sobie wówczas, że odziana była jedynie w derkę, i się roześmiała. Przypomniała sobie ich nocne przybycie i zarumieniła się na to wspomnienie. Nigdy by nie przypuszczała, że po przeżyciach minionego dnia, po wyczerpującym całonocnym wiosłowaniu Arnold mógłby pragnąć czegoś prócz wypoczynku. A jednak tak właśnie było.

Zaledwie zakotwiczył barkę, przysunął się do Katarzyny i otaczając ją ramieniem, pociągnął w głąb łodzi.

- Odkąd wrzucono nas do tej podłej dziury, marzę o chwili takiej jak ta - wyszeptał na poły poważnie, na poły kpiąco - a nawet jeszcze wcześniej!

- Czyja to wina? Nie powiedziałabym nie, gdybyś na strychu Sona raczył mnie naprawdę potraktować jak swoją żonę. Zresztą. .

Arnold swymi pocałunkami nie pozwolił jej dokończyć zdania.

Potem starali się tylko odnaleźć pełnię miłosnego szczęścia zaznanego już dawniej. Tym razem nie było nienawiści, nie było nieufności. Nic, poza ogromną miłością, która nareszcie odważyła się przemówić...

Gdy Katarzyna usypiała w ramionach Arnolda, czuła, że ogarnia ją głębokie i rozkoszne znużenie. Nigdy nawet nie marzyła o tak cudownych przeżyciach, a rzeczywistość przeszła jej najśmielsze oczekiwania.

Słońce łagodnie przygrzewało przez gałęzie olch, zatem Katarzyna nie mogła oprzeć się pokusie zanurzenia się w wodzie, zanim zaczęła się ubierać. Woda była chłodna, więc zrazu przeszył ją dreszcz, ale już wkrótce z przyjemnością pluskała się w lśniących falach. Przestraszony zaskroniec wodny poszukał schronienia w trzcinach.

Nagle Katarzynę uderzyła głęboka cisza panująca dokoła. Nie było słychać niczego, oprócz lekkiego szmeru wody. Zdawało się, że pobliska wieś zamarła. Ni śpiewu ptaka, ni szczekania psa, ni bicia dzwonów.

Lekko zaniepokojona, pospiesznie wyszła z wody. Włożyła koszulę i suknię, związała sznurówki niecierpliwą ręką. Następnie zawołała: - Arnoldzie!... Arnoldzie, gdzie jesteś?

Nie było odpowiedzi. Katarzyna znieruchomiała, nasłuchiwała z natężeniem, wyczekując szelestu kroków za ścianą drzew... Ale nikt nie nadchodził, tylko przestraszył ją jakiś ptak, który raptem zerwał się do lotu. Nieprzyjemny lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy machinalnym ruchem zaczęła zwijać wilgotne włosy, by upiąć je w koronę wokół głowy. Gdzie podział się Arnold?

Katarzyna rozsunęła gałęzie krzaków i wyszła na pole lub raczej na coś, co nim kiedyś było, bowiem ugnieciona, zdeptana i zmarniała trawa nosiła ślady niedawnego przejazdu machin oblężniczych. A jednak zobaczyła dym spokojnie unoszący się z komina domku położonego pod lasem... W oddali widać było dzwonnicę i masywne przęsła Pont-del'Arche, który mijali ubiegłej nocy. Wyjąwszy te punkty, na których zatrzymywał się wzrok, wokół rozciągał się pejzaż ponury i, mimo panującej wiosny, dziwnie pusty i wyludniony... Nigdzie ani śladu człowieka.

Pracująca szybko wyobraźnia Katarzyny podsunęła jej myśl, że Arnold mógł wybrać się do tego oddalonego gospodarstwa, by coś zdobyć - choć właściwie dzięki Janowi Sonowi mieli jeszcze wszystko, czego im było trzeba - albo zorientować się, czy na wsi jest bezpiecznie. Postanowiła też się tam udać, jako że nie widziała nikogo, kto by się zbliżał.

Wróciła na łódź i roztropnie zabrała stamtąd woreczek ze złotem, który Jan Son im wręczył, tłumacząc się, dlaczego nie przyniósł klejnotów Katarzyny.

- Pomyślałem, że bezpieczniej będzie was tym nie obarczać. Brat Stefan Chariot przyniesie je wam przy najbliższej okazji do królowej Jolanty.

Było to mądre posunięcie, zatem Katarzyna podziękowała dzielnemu murarzowi za jego przenikliwość. Wiedziała, że jej klejnoty tak długo pozostaną bezpieczne, jak długo przechowywane będą w domostwie Sonów.

Przed wyruszeniem w drogę Katarzyna poczuła głód. Wzięła kawałek chleba i trochę sera, ukryła złoto w fałdach sukni i poszła. Domek nie był daleko. Jeśli Arnold wróci w czasie jej nieobecności, z pewnością trochę zaczeka. Idąc, spożywała z apetytem skromny prowiant i myślała o tym, że niewielkie ma szansę, by spotkać Arnolda na tej małej fermie.

Może jednak, widząc dym unoszący się z komina, zapragnął przynieść swej towarzyszce nieco ciepłej zupy? Musiałby zaczekać przy piecu, aż strawa się ugotuje. .

Gdy Katarzyna stanęła na wprost wejścia do domostwa, zobaczyła ze zdziwieniem, iż brama wisi w powietrzu, uczepiona jednym tylko końcem.

I tu również panowała cisza. Ogarnięta złym przeczuciem, zwolniła kroku.

Ostrożnie zbliżyła się do rozwartych drzwi i weszła do mieszkania. Widok, który ukazał się jej oczom, wyrwał jej z gardła okrzyk przerażenia.

Przywarła do ściany z sercem bijącym jak oszalałe. W domu były zwłoki dwóch osób - mężczyzny i kobiety.

Nogi mężczyzny, przywiązane do drewnianej ławy, spoczywały jeszcze w kominku, gdy tymczasem ogień kończył swe dzieło. To właśnie stąd unosił się ów pióropusz dymu. Twarz mężczyzny była wykrzywiona w odrażającym grymasie. Olbrzymia plama krwi na piersi świadczyła o tym, że mężczyzna został zasztyletowany na zakończenie zadanych mu tortur. Kobieta wyglądała jeszcze straszniej. Leżała na stole z surowego drewna, jej ciało było zupełnie obnażone, a wszystkie członki rozciągnięte.

Ramiona i nogi przywiązane do nóg stołu skąpane były we krwi. Musiała zostać zgwałcona, i to wielokrotnie, a następnie rozpruto jej brzuch.

Wnętrzności wylewały się z ziejącego otworu...

Przejęta zgrozą Katarzyna wypadła na zewnątrz, oparła się o ścianę domku i zwymiotowała wszystko, co przed chwilą przełknęła... Potem ogarnęła ją panika. Potykając się o nierówną powierzchnię pola, puściła się biegiem, wołając Arnolda ze wszystkich sił zwielokrotnionych jeszcze strachem... Wpadła do łodzi jak do ostatecznego schronienia, skuliła się w dziecinnym odruchu w najciemniejszym zakamarku, drżąc, iż zaraz zobaczy tych łotrów, którzy zamęczyli nieszczęsnych wieśniaków. Po chwili uspokoiła się. Otaczająca cisza sprawiła, że serce, niespokojnie tłukące się w piersi, uciszyło się. Mogła więc zastanowić się nad zagadką, w której obliczu stanęła: gdzie się podział Arnold?

Myśl, że mógłby ją porzucić, nie przyszła jej nawet do głowy. Nawet gdyby chciał pozbyć się Katarzyny, nie uczyniłby tego w taki sposób, na wiejskim pustkowiu, gdzie narażona była na wszelkie niebezpieczeństwa.

Poczekałby, aż znajdzie się ona w bezpiecznym miejscu. Zresztą miniona noc czyniła takie wyjście niemożliwym. Arnold ją kochał. Katarzyna była tego pewna... Pomyślała, że może wpadł w ręce tych samych opryszków, którzy zaatakowali wieśniaków, i że również padł ich ofiarą. Uspokoiła się jednak, przypomniała sobie bowiem, że w domku znajdowały się tylko dwa trupy... Może musiał uciekać przed nimi i dlatego nie wracał do łodzi, by nie odkryto Katarzyny... Ale wszystkie te pytania pozostały bez odpowiedzi...

Zbita z tropu, trwała dłuższy czas w całkowitym otępieniu na dnie łodzi, mając nadzieję, że Arnold zaraz wróci, nie wiedząc, co robić dalej.

Jednak godziny mijały, Arnold nie wracał, a ciszę przerywały jedynie krzyki ptaków i pluskanie ryb. Młoda kobieta bała się do tego stopnia, że nie potrafiła ruszyć się z miejsca. .

Jednakże gdy miało się ku zmierzchowi, gdy niebo poczerwieniało, a słońce przestało przypiekać, Katarzyna otrząsnęła się nieco z odrętwienia.

Dłuższe oczekiwanie nie miało sensu. Już to, że straciła tyle godzin, było szaleństwem. Nie mogła się zdecydować na opuszczenie jedynego miejsca, w którym Arnold mógł ją odnaleźć. Mimo to doszła do wniosku, że musi dotrzeć do Louviers, gdzie miała nadzieję go spotkać. La Hire, jeśli tam jeszcze był, a nic nie wskazywało na to, by go tam nie było, mógłby zapewne skierować ją do Arnolda. Czyż La Hire, wraz z Xaintrailles'em, nie był najlepszym, najbardziej zaufanym przyjacielem Arnolda, jego towarzyszem broni? Od dawna trzej kapitanowie walczyli ramię w ramię przeciwko Anglikom i z ich sprzymierzeńcem Burgundczykiem od dawna łączyła ich nierozerwalna więź, która powstaje w trudnych chwilach, w czasie pełnych chwały wypraw, w obliczu wspólnego zagrożenia. Z nich trzech La Hire był najstarszy, o wiele starszy od pozostałych dwóch, ale gdyby byli w jednakowym wieku, ich przyjaźń nie byłaby tak nierozerwalna. Ponieważ La Hire sprawował władzę w Louviers, właśnie tutaj Arnold szukałby pomocy w razie potrzeby.

Ożywiona tą myślą Katarzyna wstała, łapczywie zjadła spory kawał chleba i resztę sera, wypiła nieco wody zaczerpniętej z rzeki i natychmiast poczuła się lepiej. Ponieważ cała jej waleczność powróciła, postanowiła od razu ruszyć w drogę. Noc chroniła lepiej przed niebezpiecznymi spotkaniami niż jasne światło dnia, a jej umysł pracował na tyle sprawnie, że mogła łatwo znaleźć drogę. Arnold pokazał jej o świcie, w którą stronę trzeba by iść, żeby dotrzeć do Louviers; powiedział, że to tylko dwie i pół mili stąd. Zabrała worek ze złotem i tyle zapasów, by nie być przeciążona, owinęła się w płaszcz, który przyniósł jej Jan Son, i opuściła łódź.

Przez jakiś czas szła wzdłuż rzeki, w cieniu olch, a potem - gdy zobaczyła, że rzeka skręca na wschód - stanowczo obrała kierunek na południe. Szła energicznym krokiem poprzez pola, obchodząc z daleka ponury dom, z którego komina nadal unosił się dym, i starała się nie myśleć o Arnoldzie. Zanadto potrzebowała mobilizacji całej odwagi, by mogła poddać się niepokojowi, jakim przepełniało ją jego zniknięcie.

Kilka godzin później, całkowicie wyczerpana, ale pełna nadziei, dotarła w okolice Louviers. Było zbyt wcześnie, żeby wejść do miasta, zatem w oczekiwaniu na otwarcie bramy położyła się na skarpie i spała, owinięta w płaszcz, aż obudził ją śpiew skowronka.

Gdy Katarzyna podeszła do ufortyfikowanych wrót miasta, instynktownie poszukała wzrokiem flagi na najwyższej wieżyczce i odetchnęła z ulgą. Wokół potężnej, spiczastej wieży powiewał miękko czarny proporzec ze srebrnym liściem winorośli, a żołnierze bynajmniej nie byli odziani w zielone angielskie opończe. La Hire jeszcze sprawował władzę!...

Katarzyna uniosła radośnie obydwiema rękami spódnicę, weszła do czarnego tunelu, potrąciła jednego z łuczników, który mruknął coś, ale dał jej spokój, uśmiechnąwszy się i wzruszywszy ramionami. Zaczęła biec jak szalona wąską uliczką, która wiła się niczym wąż wśród niekształtnych domów.

Dalej, na lewo, wznosił się stary, ponury dom templariuszy, w którym zamieszkiwał obecny pan miasta. Katarzyna przeleciała jak wicher obok strażników, tak zdumionych, że nie zdążyli nawet skrzyżować halabard.

- Hej tam, kobieto!... Stój!... Słyszysz? Chodź tutaj!

Ale Katarzyna nie słuchała. Wbiegła na dziedziniec właśnie w chwili, gdy La Hire statecznym krokiem kierował się w stronę swego konia, którego poił masztalerz. Wydawało się, że kapitan jest w złym humorze. Idąc, zginał nogi, by sprawdzić, czy nagolenniki i nakolanniki są dopasowane. Katarzyna rzuciła się nań z okrzykiem radości i z takim impetem, że mało nie powaliła go na ziemię. Rozgniewał się natychmiast i nie poznawszy jej, odepchnął tak, że upadła na piach.

- Do diabła z tą wszetecznicą! Oszalałaś, dziewczyno! Hej, wy tam!

Wypędzić mi ją zaraz!...

Katarzyna siedziała na ziemi i śmiała się niepowstrzymanie, zadowolona, że udało się jej znaleźć popędliwego kapitana.

- Źle pan przyjmuje przyjaciół, panie de Vignolles. Nie poznajesz mnie?

Na dźwięk jej głosu odwrócił się, z uniesioną nogą, miał bowiem dosiąść konia, i przyjrzał się jej. Na jego pokiereszowanym obliczu odmalowało się głębokie zdumienie.

- Ty?... Ty tutaj? Żyjesz, pani? A Joanna... a Montsalvy?

Podbiegł do niej, pomógł jej wstać z ziemi, potrząsnął nią jak jabłonią, rozgorączkowany z radości i gniewu zarazem. Gniew był jego normalnym stanem. Dwadzieścia cztery godziny na dobę La Hire dusił się z wściekłości, trząsł się z oburzenia, dygotał ze złości. Jego głos zagłuszał pomruki katapulty, od jego furii drżały mury miasta. Był huraganem, burzą, brutalną siłą w najczystszej postaci, ale dla tych, których kochał, straszny La Hire miał duszę dziecka. Już bulgotała w nim żółć, gdyż Katarzyna nie odpowiadała dość wyczerpująco na jego pytania. Ale młoda kobieta poczuła się bezsilna, jak wypchana trocinami lalka, gdyż dwa słowa wypowiedziane przez kapitana przeszyły ją na wskroś bólem: - A Montsalvy?...

Tak więc i on nie wiedział, gdzie się podział Arnold... Fala rozpaczy rozlała się po ciele Katarzyny, wezbrała aż do gardła i niemal ją zadławiła.

La Hire wrzeszczał, nie panując już nad sobą: - Wielki Boże!... Czy odpowiesz na moje pytanie? Widzisz przecież, że szlag mnie zaraz trafi. .

Ale to jej serce odmówiło posłuszeństwa. Z okrzykiem boleści padła na stalową zbroję kapitana i zaczęła tak szlochać, że kapitan ogłupiał. La Hire, zbity z pantałyku, nie wiedział, co począć z tą kobietą tonącą we łzach. Zaczęto się im przyglądać, a niektórzy ledwie skrywali uśmiech. La Hire pocieszający kobietę, to dopiero heca!

Rezygnując z rozmowy przy wszystkich, kapitan objął Katarzynę ramieniem i poprowadził w stronę domu. Zanim jednak przestąpili próg, rzucił: - Hej, Ferranti Idź no do klasztoru bernardynek i powiedz furtiance, żeby przysłała do mnie kobietę o imieniu Sara. .

Jeden z sierżantów odłączył się od kompanii już ustawionej w należytym porządku i zniknął pod łukiem sklepienia tunelu. Tymczasem La Hire zamknął za nimi odrzwia wybijane gwoździami i poprowadził Katarzynę do ławy pełnej poduszek, gdzie usiadła.

- Każę przynieść coś do zjedzenia - powiedział z niezwykłą u niego łagodnością. - Wydaje mi się, że zgłodniałaś. Ale mów, na miłość boską, mów! Co się stało? Co się wydarzyło? Opowiadano tu, że Joanna została skazana na dożywotnie więzienie, że...

Katarzyna z trudem zapanowała nad sobą, otarła oczy rękawem i nie patrząc na La Hire'a, wyszeptała: - Joanna nie żyje! Przedwczoraj Anglicy ją spalili, a jej prochy wrzucili do Sekwany... Na chwilę przedtem, zanim nas zrzucono z mostu, Arnolda i mnie, zaszytych w skórzanym worku!

Smagła twarz La Hire'a raptownie zzieleniała aż do krótko ostrzyżonej, siwej strzechy włosów.

- Spalona!... Jak czarownica! Nędznicy! I Arnold na dnie rzeki...

- Nie, przecież uratowaliśmy się, jak widzisz, panie. .

W kilku słowach Katarzyna opowiedziała o ostatnich dniach w Rouen, próbie uratowania Joanny, ich aresztowaniu i uwięzieniu w zamku, wreszcie o egzekucji i o tym, jak odważny Jan Son wyrwał ich śmierci.

Opowiedziała także o ucieczce nocą na pokładzie barki, o swoim przebudzeniu i o niewytłumaczalnym zniknięciu Arnolda.

- Nigdzie nie natrafiłam nawet na jego ślad, w tym spustoszonym domku także nie. Tak jakby nagle rozpłynął się w powietrzu.

- Tacy jak Montsalvy nie rozpływają się w powietrzu, jak zwyczajny dym - mruknął La Hire. - Gdyby nie żył, znalazłabyś jego zwłoki. . a zresztą on żyje. Czuję to - zakończył, waląc się w piersi swą potężną pięścią w żelaznej rękawicy.

- Dlaczego? - spytała Katarzyna z lekką złośliwością w głosie. - Nie sądziłam, że jesteś tak wrażliwy, wielmożny panie.

- Arnold jest mym towarzyszem broni - odparł nie bez dumy kapitan.

- Gdyby nie było go pomiędzy żywymi, powiedziałby mi to mój głos wewnętrzny. Tak samo z Xaintrailles'em. Montsalvy żyje, mógłbym przysiąc.

- Chcesz, panie, powiedzieć w takim razie, że mnie porzucił? Że odszedł z własnej woli?

Ale cierpliwość La Hire'a już się wyczerpała. Jego twarz pokryła się purpurą, a porywczy charakter wziął w końcu górę.

- Czyś oszalała? Kto ci powiedział, że on cię porzucił? To prawdziwy rycerz, ty ograniczona gąsko! Nie porzuciłby nigdy kobiety wśród wsi spustoszonych i stratowanych przez wroga. Coś mu się przydarzyło, jestem tego pewien! Chodzi o to, by dowiedzieć się co. To właśnie zamierzam zrobić - natychmiast. Co zaś, pani, ciebie się tyczy, to zamiast sterczeć tu jak kołek...

Niedbały i chłodny głos dochodzący z głębi komnaty przerwał wściekłe diatryby kapitana.

- Czyżby zapomniał pan, że mówi do damy, panie de Vignolles?

Doprawdy, cóż to za język!

Nowo przybyły wyglądał nieco dziwacznie, nie tyle z powodu okazałości niezwykłego jak na wojenne okoliczności stroju, ile z racji twarzy. Krótka broda, tak czarna, że niemal granatowa, okalała ciasno twarz o rysach szlachetnych, ale bladej, prawie woskowej skórze, twarz, która byłaby piękna, gdyby nie okrutna fałdka w kąciku zmysłowych ust i chłodny błysk smolistych oczu. Jego oczy były zawsze nieruchome, co nadawało im niepokojący wyraz, i Katarzyna zadrżała pod ciężarem tego spojrzenia. Natychmiast rozpoznała przybysza. Był to ten człowiek, który w Orleanie próbował w nocy wejść przez okno i z którym Arnold walczył.

Odpowiedziała skinieniem głowy na głęboki ukłon, jaki jej złożył. Długie mankiety jego kaftana z fioletowego jedwabiu haftowanego złotem pokryły się pyłem podłogi.

- Pan de Vignolles ma wszelkie powody, by tak przemawiać - rzekła łagodnie. - Nie wyglądam jak dama, proszę tylko popatrzeć. Raczej jak wieśniaczka czy uciekinierka.

Przybycie Gilles'a de Rais'go ostudziło gniew La Hire'a.

- Uniosłem się - mruknął pod nosem. - Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem pani obrazić. Po prostu kocham Montsalvy'ego, jakby był moim synem.

- A więc - wykrzyknęła namiętnie Katarzyna - proszę mi pomóc go odnaleźć. Proszę wysłać kogoś na poszukiwania, może trzeba go ratować. .

- Co stało się z walecznym Montsalvym? - spytał niedbale Gilles de Rais, nie spuszczając z oczu Katarzyny, która zaczynała się czuć nieswojo pod jego spojrzeniem.

La Hire musiał zatem wprowadzić dostojnego gościa w dramat z Rouen i powiadomić o zniknięciu Arnolda. Tak jak to przed chwilą czyniła Katarzyna, opowiedział o procesie Joanny d'Arc, jej skazaniu pod zarzutem czarów przez trybunał kościelny biskupa Cauchona zaprzedanego hrabiemu Warwickowi i kardynałowi Winchesteru, wreszcie o jej śmierci na stosie. La Hire był dużo starszy od Gilles'a de Rais'go, ale, przede wszystkim, czuł doń nieprzezwyciężoną niechęć. Instynktownie wystrzegał się tego kuzyna obłudnego La Tremoille'a, któremu nie mógł wybaczyć bierności, pozornie niewytłumaczalnej, z jaką Karol VII pozwolił umrzeć Dziewicy Orleańskiej. Kapitan wiązał to ze złymi radami i zawiścią La Tremoille'a, i w tym przypadku się nie mylił.

- Tak więc Joanna nie żyje! - rzekł ponuro Gilles de Rais. - Ta, którą uważaliśmy za anioła, była dziewczyną jak inne! Spalono ją jak czarownicę i zapewne była czarownicą! Czy Bóg nas nie przeklnie za to, że szliśmy za tą fałszywą pasterką?...

W miarę jak przemawiał, osłupiała Katarzyna obserwowała jego zmieniającą się twarz, jak stopniowo wypełza na nią strach, zabobonny i rozmiękczający lęk, bliźniaczo przypominający ten, który wyczytała z twarzy Filipa Burgundzkiego, przed Compiegne, gdy prosiła go, by uwolnił Joannę. Lęk przed potępieniem, odwieczna obawa przed szatanem i czarownikiem, jego sługą! Wielki pan i nieustraszony wojownik znikał w oczach, a pozostał jedynie nagi człowiek wydany na pastwę zadawnionego strachu, lęk przed tym, co niezrozumiałe, zrodzone z leśnej gleby druidów w stałym zagrożeniu barbarzyńskimi krwawymi bóstwami.

Mimo to La Hire przysłuchiwał się z przymrużonymi oczami i narastającą furią temu, co mówił Gilles de Rais. Zanim Katarzyna zdążyła się odezwać, wybuchnął gniewem: - Joanna czarownicą? Komu jeszcze, poza tym nicponiem La Tremoille'em, ma pan zamiar to wmówić? Czy jest pan tak marnym chrześcijaninem, że wystarczy panu nieprzyjacielski osąd jakiegoś zgniłego biskupa, aby zmienił pan zdanie?

- Ludzie Kościoła nie mogą się mylić - odpowiedział nikłym głosem Rais.

- To pan tak uważa! W każdym razie niech pan zapamięta jedno, panie marszałku: niech pan nigdy nie powtarza, słyszy pan, nigdy, tego, co pan powiedział. W przeciwnym razie, przysięgam przed Bogiem, ja, La Hire, wcisnę panu z powrotem te słowa do gardła tym oto przedmiotem.

I La Hire, oszalały z gniewu, wyciągnął miecz. Katarzyna dostrzegła, jak oczy de Rais'go nabiegły krwią.

Zawsze odczuwała w jego obecności instynktowną obawę, ale tym razem obrzydzenie wzięło górę. To, co śmiał powiedzieć o Joannie, wzburzyło ją tak samo, jak łatwość, z jaką stanął po stronie trybunału kościelnego. Jak Gilles de Rais mógł zapomnieć o braterstwie broni i walkach staczanych po stronie Dziewicy? Sięgnął drżącą ręką do pasa, do którego przytroczony był sztylet, a jego nozdrza zbielały z gniewu.

Zazgrzytał zębami.

- Czy to wyzwanie? Nie przyjmuję go od nikogo! Nie pytam o zdanie.

Powoli, nie spuszczając go z oka, La Hire schował swój miecz do pochwy i wzruszył potężnymi ramionami.

- Nie! To tylko zwykłe ostrzeżenie, które, jeśli pan zechce, może przekazać pańskiemu kuzynowi La Tremoille'owi. On zawsze pragnął śmierci Dziewicy Orleańskiej. Dla mnie, jak i dla wielu innych, Joannę zesłał Bóg! Spodobało mu się skazać ją, jak niegdyś Syna, na męki. Pan Jezus przybył, by zbawić ludzi, ale ludzie go nie rozpoznali... tak jak teraz nie rozpoznali Dziewicy! A ja wierzę, tak, ja w nią wierzę! - Na porytej zmarszczkami twarzy wojownika odmalował się gorący zapał, a jego spojrzenie błądziło, jakby szukając w świetle słonecznym odblasku białej zbroi. Ale trwało to tylko chwilę. W następnej sekundzie La Hire uderzył pięścią w stół i dokończył zdanie: - I wszystkim zabraniam twierdzić, że jest inaczej!

Być może Gilles de Rais miał zamiar coś odpowiedzieć, ale drzwi do komnaty uderzyły z suchym trzaskiem o ścianę, pchnięte silną dłonią.

Sara, z rozwianym włosem, wpadła jak burza, za nią zdyszany żołnierz, i to płacząc, to się śmiejąc, rzuciła się w otwarte ramiona Katarzyny.

- Moja malutka... moja malutka! To ty... To naprawdę ty! Wróciłaś?

Oczy Cyganki, towarzyszki Katarzyny, błyszczały jak gwiazdy, po jej policzkach spływały grube łzy, gdy przyciskała z całej siły młodą kobietę do swej obfitej piersi, pokrywając jej twarz pocałunkami.

Przerywała jedynie po to, by na nią popatrzeć i upewnić się, że to ona.

Wzruszona Katarzyna płakała razem z nią i było niemożliwe zrozumieć coś ze słów wypowiadanych przez obie kobiety. W każdym razie La Hire nawet tego nie próbował. Jego stentorowy głos rozległ się tak donośnie, że podskoczyły.

- Dość tych czułości! Będziecie miały na to jeszcze dużo czasu! Idź do klasztoru ze swoją służącą, Katarzyno! Ja mam coś lepszego do roboty.

Katarzyna natychmiast oderwała się od Sary z błyskiem nadziei w oku.

- Pójdziesz, panie, szukać Arnolda?

- Oczywiście. Proszę mi wytłumaczyć, gdzie się znajduje ta ferma, w której pobliżu się zatrzymaliście.. i módl się do Boga, abym coś znalazł.

Bo jeśli nic nie znajdę.. to lepiej się pomodlić za tych, co wpadną w moje ręce!

Katarzyna wyjaśniła wszystko najlepiej, jak umiała, starając się wyszukać w pamięci jak najwięcej szczegółów, które mogły być pomocne kapitanowi.

Gdy skończyła, powiedział krótko: „Dziękuję", wziął hełm i jednym ruchem dłoni wcisnął go na głowę, naciągnął rękawice i tak żwawo, jak gdyby jego żelazna zbroja była jedwabną szatą, wyszedł na podwórko, hałasując jak dzwon katedralny. Katarzyna usłyszała jego wrzask: - Hej, wy tam, na koń!

Zagrała trąbka. W kilka chwil później z grzmiącym echem opuścił bramę domostwa szwadron ciężkiej kawalerii, który pogalopował w stronę wrót miasta.

Gdy znów zapanowała cisza, Gilles de Rais, który dotąd stał nieruchomo, zbliżył się do Katarzyny i ukłonił się przed nią: - Czy mogę odprowadzić piękną panią do klasztoru? Potrząsnęła głową i wzięła pod ramię Sarę.

- Dzięki ci, panie, ale wolę pójść tylko z Sarą. Mamy sobie wiele do powiedzenia.


Nadszedł wieczór, a La Hire nie wracał. Nękana niepokojem Katarzyna trwała w bezruchu godzinami na szczycie dzwonnicy zakonu bernardynek, wypatrując oczy dopóty, dopóki na niebie było jeszcze trochę światła. Śledziła, czy nie widać kurzu wznoszonego końskimi kopytami.

- Nie wrócą tej nocy - rzekła do niej Sara, kiedy zaskrzypiały masywne wrota miasta zamykane na wezwanie halabardników. - Lepiej połóż się spać. Jesteś zmęczona. .

Młoda kobieta spojrzała na służącą wzrokiem somnambuliczki.

- Choć jestem zmęczona, nie mogłabym usnąć, więc po co mam się kłaść?

- Po co? - rozgniewała się Sara. - Ależ po to, by wypocząć. Idź przynajmniej poleżeć. Wiesz dobrze, że jeśli pan La Hire wróci dziś w nocy, usłyszysz trąbkę, bo będzie chciał, by otwarto bramy miasta. A poza tym, natychmiast da ci znać. No i ja będę czuwać. Zrób mi tę przyjemność.

Idź, pośpij trochę...

Żeby więc zrobić Sarze przyjemność, Katarzyna rzuciła ostatnie spojrzenie na pejzaż spalonej wsi, która okryła swe rany ciemnym płaszczem nocy, i dała się zaprowadzić do celi będącej jej schronieniem jeszcze przed ową szaloną wyprawą do Rouen.

Sara rozebrała ją, ułożyła i okryła jak małe dziecko, złożyła ubranie, które Katarzyna zrzuciła z siebie, nałożyła biały czepek na drewniany stojak służący do tego celu i zapowiedziała burkliwie: - Przed adoracją przyszedł pan de Rais, by dowiedzieć się o twoje zdrowie. Matka Maria Beatrycze dała mi o tym znać, a ja powiedziałam, że śpisz. Świątobliwa ksieni nie może kłamać, ale ja mogę... nie lubię tego człowieka!

- Dobrze uczyniłaś!

Sara złożyła pełen uwielbienia pocałunek na czole Katarzyny i wycofała się na palcach, zamykając za sobą drzwi. Katarzyna została sama w wąskim pokoiku, na którego ścianach migotał niepewnie cień płomienia padający od świecznika. Cała zamieniła się w słuch, starając się wydobyć z panującej na zewnątrz ciszy daleki hałas galopujących koni. Z czasem potrzeby wyczerpanego ciała wzięły górę nad niepokojem, troskami i po długich godzinach czuwania, w chwili gdy zakonnice opuszczały swe twarde posłania, by udać się do kaplicy na jutrznię, Katarzyna usnęła.

Jednakże sen nie przyniósł jej ukojenia. We śnie podświadomość przywołała na nowo godziny przerażenia i radości, które były jej udziałem w ostatnich dniach. Jak w przerażającym kalejdoskopie ujrzała odrażające więzienie, z którego widać było buchające olbrzymie płomienie stosu.

Potem zobaczyła skórzany wór, jeszcze otwarty, do którego chcieli ją wrzucić czarno odziani ludzie. Była sama. Postać Arnolda mignęła na chwilę, by rozpłynąć się w cieniu mimo jej krzyków, mimo wysiłków, jakie czyniła, by go zatrzymać, by go uścisnąć... Ręce katów dosięgły ją i we śnie próbowała krzyczeć, by wezwać tego, który się od niej oddalał.

Miała jednak związane ręce, a przemożna siła zginała ją ku ziemi, w stronę otwartego worka, który stawał się coraz większy, tak że osiągał rozmiary lepkiego tunelu, do którego wpadała. Chciała zawołać, ale jej głos był jedynie słabym tchnieniem, niemal śmiesznym, a całe ciało sparaliżował strach. Czuła, że ktoś wrzuca ją w olbrzymią przepaść, i nagle obudziła się z głośnym krzykiem, zlana potem. Sara w nocnej koszuli i z lichtarzem w ręku pochylała się nad nią i potrząsała jej ramieniem.

- Śniło ci się coś... Miałaś zły sen... Słyszałam twój krzyk...

- Tak... Och, Saro! To było straszne, ja...

- Nie, nie mów nic! Nie trzeba, żeby twoje słowa powtarzały to, co cię przestraszyło. Uśniesz zaraz znowu, a ja zostanę przy tobie. Złe sny już nie powrócą.

- Na to potrzeba, żeby wrócił Arnold - rzekła Katarzyna bliska płaczu. - Jeśli nie wróci, złe sny już nigdy mnie nie opuszczą.

Reszta nocy upłynęła bez zakłóceń. Nastał nowy dzień, ale La Hire i jego ludzie nie wrócili do Louviers. Katarzynę dręczył niepokój, a jej nadzieje malały w miarę upływu godzin.

- Gdyby znalazł Arnolda, wróciłby już.

- To nie jest takie pewne - odparła Sara, by ją uspokoić. - Jego wyprawa mogła zaprowadzić go dalej, niż zamierzał.

Nawet uspokajające słowa Sary nie mogły oderwać Katarzyny od wieży. Być może spędziłaby w niej kolejną noc, gdyby tym razem w porze, w której słońce zachodzi za skłębioną zieleń pól, na drodze prowadzącej od zachodu nie pojawił się obłok kurzu. Wkrótce dały się zauważyć płowe refleksy ostatnich promieni światła odbijających się od broni. Kiedy Katarzyna mogła już rozróżnić czarny proporzec ze srebrną winoroślą, puściła się pędem ze schodów.

- Już są! Wracają! - krzyczała, nie dbając o świątobliwość miejsca, w którym przebywała.

Jak pocisk przeleciała przed nosem osłupiałej matki Marii Beatrycze, potrąciła furtiankę i znalazła się na dworze, ciągnąc za sobą Sarę.

Przebiegła uliczkę prowadzącą do bram miasta, podkasawszy spódnicę, by biec szybciej.

Dotarła do wrót strażniczych w tej samej chwili, gdy rumak La Hire'a przejeżdżał pod podniesioną kratą, i rzuciła się prawie pod końskie kopyta.

- No i co? Znalazłeś go, panie?

Kapitan z wielkim trudem przytrzymał konia, by nie poturbował Katarzyny, i straszliwie zaklął. Spod uniesionego hełmu spozierała czarna od pyłu, zatroskana twarz.

- Nie - rzucił surowo. - Nie ma go tu z nami.

Gdy jednak zobaczył, że Katarzyna pobladła, zawstydził się swej brutalności, zeskoczył z siodła i podbiegł do niej w samą porę, by podtrzymać osłabłą kobietę.

- Cóż to znowu, nie będziesz mi chyba tak omdlewać w ramionach!

Nie znalazłem go, ale wiem, że żyje. To już coś, prawda? No, chodźmy stąd, nie będę się przecież tłumaczyć tutaj.

Żyje! To słowo przywróciło Katarzynę do życia skuteczniej niż klepnięcie w policzek. Spojrzała na La Hire'a z nadzieją w oczach i dała się poprowadzić do domu przyklasztornego. Za nimi ciągnął się sznur zmęczonych, brudnych żołnierzy. Całe to towarzystwo zagłębiło się w czarnej bramie i wypełniło dziedziniec. Dopiero gdy żołnierze zsiedli z koni, Katarzyna zauważyła, że prowadzili więźnia.

Zbite stado koni zasłaniało dotychczas ten widok. A przecież był to olbrzymi mężczyzna, typowy Normandczyk o jasnych, prawie rudych włosach, mocny niczym machina oblężnicza, w którym, w niemal nienaruszonej postaci, skupiało się dziedzictwo wikingów. Jego ręce, związane grubymi sznurami, którymi przytroczony był do siodła sierżanta Ferranta, były masywne i szorstkie, pokryte kędzierzawymi włoskami barwiącymi je na złocisto, mimo to wyglądały na zręczne i wiele potrafiące.

Licha opończa z poszarpanego płótna pokrywała z trudem tors godny niedźwiedzia i ramiona wołu, nad którymi osadzona była twarz ceglastej barwy o rozmytych rysach, ale wyrazistym wejrzeniu. To spojrzenie jasnoszarych oczu, wymykające się spod krzaczastych brwi, przypominało żywe źródełko tryskające wśród gęstwiny traw.

Jeniec nie był bynajmniej przejęty swoją sytuacją. Spoglądał na rzeczy i ludzi wzrokiem spokojnym i dobrodusznym, bardziej zdziwionym niż przestraszonym, w którym zapaliło się ciepłe światełko, gdy spojrzał na Katarzynę.

- Kto to? - zapytała młoda kobieta, gdy tymczasem uzbrojeni ludzie popychali spętanego mężczyznę w kierunku dużej komnaty.

- A bo ja wiem? - odparł La Hire, wzruszając ramionami. Znaleźliśmy go ogłuszonego w piwnicy tego twojego domeczku. Miał pod pachą beczułkę gorzałki. Pewnie to jakiś angielski opryszek! Odkąd powróciliśmy na tereny normandzkie, Godonowie mają coraz większe kłopoty ze ściągnięciem od chłopów należności, więc nadrabiają to tak, jak potrafią.

W odpowiedzi rozległ się głos mężczyzny tak potężny, że zniweczył spokój panujący w komnacie i rozbrzmiał donośnie, niczym pod sklepieniem katedry.

- Nie jestem Anglikiem, lecz dobrym Normandczykiem, wiernym poddanym króla Karola.

- Hm! - mruknął La Hire. - Mówisz naszym językiem, a to już coś.

Jak się nazywasz?

- Walter! Drwal Walter, ale nazywają mnie Walter Malencontre*.

- A czemuż to?

Człowiek z lasu zaśmiał się szorstko.


* Malencontre (franc.) - złe spotkanie.


- Bo kiedy mam w ręku porządną siekierkę, której nie daliście mi zabrać, nie jest dobrze spotkać się ze mną w lesie. Nie chwalę się zbytnio, ale mogę wystarczyć za dziesięciu, panie kapitanie.

- Wytłumacz się. Co robiłeś w tym domu? Kto cię ogłuszył?

- Ja sam! Nie pozwalaliście mi dotąd mówić. Teraz chcę powiedzieć, co wiem.. bo pan jest kapitanem króla. Wziąłem pana za włóczęgę.

Dlatego miałem się na baczności.

La Hire wzruszył ramionami, ale nie mógł opanować skrzywienia ust. Był trochę włóczęgą, zwłaszcza gdy nie było wojny. Trzeba wykonywać swój fach, jeśli jest się do tego stworzonym! Nastroje La Hire'a nie interesowały jednak Katarzyny, która aż drżała z niecierpliwości. Sama zaatakowała jeńca.

- Co pan robił w tym domu? Czy pan wie, co się tam stało?

- Tak - odparł mężczyzna ponuro. Spojrzał żywo na Katarzynę, a potem ciągnął dalej: - Magloire i Guillemette, nieszczęśnicy mieszkający w tej chacie, byli moimi kuzynami. Przychodziłem do nich czasami, kiedy w lesie robiło się zbyt głodno. Byli dobrzy i uczynni i nigdy żaden biedak nie odszedł od nich z pustymi rękami. Nocowałem u nich, gdy nad ranem przyszedł jakiś mężczyzna. Był źle odziany, ale wyglądał na rycerza. Podał Guillemette złotą monetę i zapytał, czy nie ma odrobiny mleka. To angielskie złoto wydało się jej dziwne, więc zaczęła go wypytywać, ale przybysz nie chciał nic mówić. Powiedział tylko, że jest nietutejszy, że pracował w Rouen i wraca w swoje strony. Coś takiego było w jego głosie, że człowiek mu wierzył. A jednak ta instynktowna wyższość, jaką okazywał, była dziwaczna. Guillemette dała się przekonać. Złoto to rzecz tak rzadka!

Miała właśnie iść do obory po mleko, kiedy weszli.. tamci... cuchnący...

krwiożercze wilki! Ponieważ rozmawialiśmy, nie usłyszeliśmy, że się zbliżają.

- Kim byli? Znałeś ich?

Pomimo że La Hire był silny, nie był w stanie stawić czoła więźniowi ze związanymi rękoma. Jednym raptownym ruchem Walter Malencontre odrzucił go od siebie.

- Oczywiście, że ich znam! Widziałem ich proporzec. Należy do Richarda Venablesa, angielskiego oprawcy, ścierwa gorszego niż jego pan, szatan. Ma kryjówkę w kredowych jaskiniach Orival i starych ruinach Roberta Diabła. O, nie był to przyjemny widok... Biedna Guillemette!

Biedny Magloire!

- Patrzyłeś, jak podrzynają im gardła, i nie ruszyłeś się z miejsca?

- Coś podobnego - warknął ze złym błyskiem w oczach. - Trzeba było to zobaczyć, a potem dopiero mi ubliżać. Venables miał o czterech ludzi mniej tylko dzięki mnie jednemu. Na wpół mnie ogłuszyli, związali...

udawałem martwego, tak było lepiej, nie na wiele bym się przydał. Umiem to dobrze robić. Ale co przeżyłem, nie możecie sobie wyobrazić. Związany sznurkiem jak kiełbasa, oczy zamknięte, jednak wszystko widziałem.. i wszystko słyszałem. To było jeszcze gorsze! Och, człowiek od złotej monety też zrobił dobrą robotę. Złapał ławę i walił w nich po kolei. Ale i tak go dostali. Znalazł się związany na ziemi obok mnie, zemdlony, z guzem na czole, który rósł w oczach i czerniał. To było dobre w gruncie rzeczy... Nie słyszał, jak mała Guillemette i biedny Magloire wyli...

Myślałem, że oszaleję, więc dziękowałem Bogu, kiedy umilkli, bo zrozumiałem, że już nie żyją.

Ucichł na chwilę, wzruszył ramionami, jak gdyby chciał wytrzeć pot z twarzy. Katarzyna bez słowa podeszła doń i otarła nieszczęśnikowi twarz, on zaś spojrzał na nią wzrokiem pełnym niewymownej wdzięczności.

- Dzięki, piękna pani!

- Proszę - przerwała mu Katarzyna, cofając się - proszę mówić dalej!

Co stało się z panem Montsalvym? To znaczy: z tym, którego nazywacie człowiekiem ze sztuką złota?

- Ach, wiedziałem, że to był wielki pan! - zakrzyknął triumfalnie Walter. - Zresztą Venables też to poznał od razu. Kiedy... wszystko było skończone, usłyszałem, jak rozkazał dwóm swoim ludziom zabrać go, by spróbować wycisnąć zeń okup.

- Jak to się stało, że ciebie zostawili w spokoju? - rzucił La Hire szyderczo. - Taki chłop jak ty wart jest sporo złota.

- Powiedziałem już, że brali mnie za martwego. Na odchodnym podpalili wiązkę słomy pod stołem, myśląc, że wszystko pójdzie z dymem, razem ze mną, ale jak tylko zniknęli, spaliłem sznury, którymi byłem związany, ugasiłem pożar... a potem uciekłem.

- Uciekłeś? - zdziwiła się Katarzyna. - Dlaczego? Znów zwrócił ku niej oczy lśniące od łez.

- Proszę mnie zrozumieć, pani! Lubiłem ich obydwoje.. i patrzeć na nich, jak tak leżą.. nie mogłem tego wytrzymać. Popędziłem prosto przed siebie aż do zagajnika, rękami zatykałem uszy, bo mi się ciągle zdawało, że słyszę ich przedśmiertne krzyki. Cały dzień leżałem pod gałęziami, płakałem i drżałem na całym ciele... Ale potem się zawstydziłem...

Wróciłem tam, bo miałem jeszcze coś do zrobienia. Biedaki! Mieli prawo po tych mękach spocząć w poświęconej ziemi. No więc najlepiej, jak tylko umiałem, owinąłem ich w prześcieradła i kiedy noc zapadła, wziąłem ich na swoje ramiona i poszedłem pochować tam, gdzie spoczywają zmarli, przy kaplicy wiejskiej.

- ...i wróciłeś, żeby zobaczyć, czy opryszki Venablesa czegoś nie zostawiły - rzucił La Hire sarkastycznie.

Malencontre zwrócił ku niemu oblicze tak skurczone z wściekłości, że prawie fioletowe.

- Kapitan królewski powinien rozumieć pewne rzeczy! Tak, wróciłem, bo wiedziałem, gdzie Magloire chowa beczułkę z gorzałką, i chciałem się upić, rozumie pan? Upić się na umór, żeby już nie słyszeć krzyków Guillemette.. i właśnie dlatego walnąłem się o belkę!

Zapadła cisza. La Hire, z rękami na plecach, krążył po niskiej komnacie, a jego buty stukały o kamienną posadzkę. Przez cały ten czas Katarzyna patrzyła uważnie na dziwnego drwala. Odczuwała do tego człowieka, który opowiadał o Arnoldzie, instynktowną sympatię. Raptem La Hire zatrzymał się przed Walterem.

- Jesteś pewien, że wszystko opowiedziałeś.. i że to była prawda?

Twoja historia wydaje mi się podejrzana. Mam wielką chęć wziąć cię na męki.

Drwal wzruszył potężnymi ramionami i roześmiał mu się prosto w nos.

- Jeśli to cię, panie, bawi, nie krępuj się. Ale chciałbym rzec, że kat, który zmusiłby Waltera Malencontre'a, by powiedział coś innego niż najprawdziwszą prawdę, jeszcze nie przyszedł na świat!

Nie można było bezkarnie szydzić z La Hire'a. Kapitan spurpurowiał i ryknął: - Przeklęty łajdaku! Zobaczymy, czy będziesz się jeszcze ze mnie śmiał, gdy zawiśniesz na sznurku. Powiesić go!

- Nie! - Katarzyna instynktownie rzuciła się, zasłaniając związanego mężczyznę, rozpostarłszy szeroko ramiona. Powtórzyła podniesionym głosem: - Nie, panie... Byłoby to niepotrzebne okrucieństwo. Co do mnie, wierzę w to, co on mówi. Dlaczego zresztą miałby kłamać? Nie uczynił nic, czym zasłużyłby na szubienicę, a może być nam bardzo potrzebny!

Czyż nie powiedziałeś dopiero co, że wart jest tyle złota, ile sam waży?

- Nie lubię, gdy ktoś ze mnie kpi.

- On nie kpił z ciebie. Błagam cię, panie La Hire, w imię przyjaźni, jaką żywisz dla Arnolda, nie zabijaj tego człowieka. Zostaw go... proszę.

La Hire, podobnie jak inni, nie miał tyle siły, by móc się oprzeć prośbie Katarzyny. Rzucił jej żywe spojrzenie, potem spojrzał na więźnia wzrokiem pełnym urazy i wreszcie, wzruszając ramionami, wyszedł z komnaty wielkimi krokami, krzycząc: - Zróbcie z nim, co chcecie, powodzenia. Należy do was.

Kilka chwil później uwolniony z więzów wielki drwal pokornie padł na kolana przed Katarzyną.

- Pani... zawdzięczam ci życie. Zrób z nim, co chcesz, ale pozwól, abym mógł ci służyć. Nawet tak piękna dama potrzebuje wiernego psa.


Tej nocy Katarzyna spała lepiej. Była spokojniejsza o Arnolda, wiedziała, że nawet jeśli jego obecny los jest nie do pozazdroszczenia, to jego życiu nie powinno nic zagrażać tak długo, jak długo bandyta, który go więził, miał nadzieję wydobyć coś z niego. A nadto La Hire postanowił wyruszyć o świcie z częścią wojsk z Louviers, aby wykurzyć lisa z jamy i zabrać mu jeńca. Do kogóż mogłaby mieć większe zaufanie i komu miałaby powierzyć życie Arnolda, jak nie popędliwemu kapitanowi?

Zanim poszła spać, oddała Waltera pod opiekę klasztornemu ogrodnikowi, wywołując tym kwaśne uwagi ze strony Sary: - I co my poczniemy z tym wielkim dzikusem? - zrzędziła dzielna kobieta. - Trochę za wielki na pazia, trochę zbyt cuchnący jak na lokaja, zbyt nieokrzesany, by służyć prawdziwej damie, i w ogóle zbyt kłopotliwy!

- Ale stanowi dobrą ochronę i mam przeczucie, że będziemy go potrzebować. A co do dzikusów.. po raz pierwszy, odkąd cię znam, słyszę, że wypowiadasz to słowo z naganą w głosie. Czy to oznacza, że zapierasz się swego pochodzenia, Saro?

- Nie zapieram się go wcale, ale mam prawo nie skakać z radości na myśl, że będziemy mieć tego draba na karku.

- W dzisiejszych czasach taki człowiek jak on może być użyteczny powiedziała Katarzyna tonem tak stanowczym, że Sara już nie nalegała i zadowoliła się pomrukiem: - W końcu, co mnie to obchodzi!

Noc zatem była spokojna, ale od pierwszych promieni jutrzenki w małej twierdzy zaczął się niecodzienny ruch. Szmery, odgłosy bieganiny i krzyki zakłóciły spokój klasztorny, w chwili gdy długi, biały sznur zakonnic opuszczał kaplicę, by podążyć do refektarza.

Katarzyna i Sara, obie w woalkach i z książeczkami do nabożeństwa w rękach, szły za matką przełożoną. Nigdy Katarzyna nie była bardziej roztargniona w czasie mszy. Od Ewangelii, gdy dały się słyszeć pierwsze hałasy, cały jej umysł był zaprzątnięty tym, co działo się na zewnątrz, i z największym trudem zmusiła się do pozostania na miejscu. Myśli kłębiły się jej w głowie. Zadawała sobie pytanie, czy La Hire nie wyprawił się w nocy na Venablesa. . Może to on wraca i z jego przyczyny jest cały ten zgiełk!... A może przywiózł Arnolda? Ite, missa est* zabrzmiało dla niej jak znak wyzwolenia i z ulgą opuściła kaplicę, ubolewając nad ceremonialnością procesji, która zmierzała w stronę refektarza.

* Ite, missa est (łac.) - Idźcie, msza jest skończona. Czy zakonnice były tak dalece oderwane od świata, że nie interesowały się tym, co się działo poza murami klasztoru? A jednak, posuwając się wzdłuż galeryjek wyznaczonych wąskimi kamiennymi kolumienkami, matka Maria Beatrycze nastawiała uszu. Wokół cichej wysepki opactwa hałas przybierał na sile. Można było rozróżnić teraz okrzyki: Na mury! Do broni! Ksieni odwróciła się w stronę przeoryszy.

- Matko Agnieszko od Aniołów, proszę iść do furty i zobaczyć, skąd dochodzi ten zgiełk. Jestem pewna, że zostaniemy zaatakowane. .

Zakonnica ukłoniła się i pobiegła w drugi koniec ogrodu. Ale nie zdążyła dobiec do furty. Furtianka nadbiegała z przeciwnej strony alejkami prowadzącymi pomiędzy kępkami bukszpanów i ziół. Była purpurowa z emocji, a jej kornet przekrzywił się na bok.

- Matko przełożona, przybył pan de Vignolles - rzekła szybko, ukłoniwszy się przelotnie. - Powiada, że Anglicy nadciągają i że pragnie pilnie pomówić z panią de Brazey.

Matka Maria Beatrycze zmarszczyła brwi. Nie przepadała za zbyt częstymi odwiedzinami żołnierzy w klasztorze, wprowadzały one bowiem gorączkową atmosferę niedającą się pogodzić z potrzebą modlitewnego skupienia.

Katarzyna chciała się wtrącić, biec w stronę gościa, ale matka przełożona stanowczym gestem zatrzymała ją i odsunęła poza siebie.

- Czy pan de Vignolles nie może zostawić nas w spokoju przynajmniej w niedzielę? - rzekła z niezadowoleniem. - Tutaj jest klasztor, a nie sala bankietowa zamku feudalnego. Wydawałoby się...

Nie było jej dane mówić dłużej. Dał się słyszeć szybki krok oraz twardy i donośny głos La Hire'a. Zakonnice rozpierzchły się na wszystkie strony, wydając spłoszone okrzyki. Kapitan sunął prosto do matki przełożonej, której twarz stała się fioletowa.

- Matko przełożona, nie mam dużo czasu na dysputy, a jeszcze mniej na wymianę uprzejmości. Wróg się zbliża. Jeśli nie słyszy pani hałasu, jaki czynią mieszkańcy miasta biegnący ku umocnieniom, to chyba dlatego, że mury klasztoru są grube, albo też jest pani przygłucha. Muszę mówić natychmiast z panią de Brazey. Zechce pani uprzedzić ją i powiedzieć jej służącej, żeby przygotowała bagaże swojej pani. Musi ona opuścić miasto przed upływem kwadransa! Czekam!

Matka Maria Beatrycze zapewne podjęłaby dalszą dyskusję, ale w tej samej chwili Katarzyna, niezdolna już panować nad sobą, wślizgnęła się pomiędzy nią i kapitana.

- Oto jestem, wielmożny panie! Niech pan nie krzyczy tak głośno.

Chcę, by pan wiedział, że nie wyjadę stąd, dopóki nie odnajdę Arnolda.

- Ależ, pani - uniósł się bezzwłocznie La Hire. - Masz szansę nie odnaleźć go nigdy i dokonać żywota tutaj. Proszę mnie usłuchać, bo nie mam czasu do stracenia! Muszę bronić tego miasta i nie mogę spierać się godzinami, by panią przekonywać. Rozpoznałem proporzec wodza, który zbliża się do miasta. To John Fitz - Allan Maltravers, hrabia Arundel, srogi żołnierz, proszę mi wierzyć, i bynajmniej nie jestem pewien, czy go zwyciężę. Mam mało wojsk, on zaś, jak się zdaje, ma ich wiele i gdybyś, pani, wspięła się na mury, zobaczyłabyś na horyzoncie czarny dym. To płonie most de l'Arche. Może będziemy musieli ewakuować się z Louviers, zostawiając je na pastwę zwycięzcy...

- Jak pan śmie mówić coś takiego? - wykrzyknęła Katarzyna, chwyciwszy ramię ksieni. - Porzucicie miasto? A mieszkańcy, a zakonnice?

- Tak się dzieje, kiedy jest wojna, córko - rzekła łagodnie matka Maria Beatrycze. - My, oblubienice pańskie, nie obawiamy się Anglików, którzy - tak jak my - są chrześcijanami. Poddanie miasta pomoże zapewne uniknąć najgorszego. Anglikom brak pieniędzy i żywności. Nie mogą sobie pozwolić na luksus obrócenia nas w perzynę!

- Nie krępowali się jednak w wypadku mostu de l'Arche?

- Dość tych dyskusji! - uciął La Hire niecierpliwie. - Pani, Katarzyno, wyjedzie, nie jestem bowiem w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa i byłabyś mi, pani, ciężarem... Jestem żołnierzem, a nie damą do towarzystwa.

Katarzynę ogarnęły zarazem gniew i lęk.

- Doprawdy? Pan jesteś żołnierzem i chcesz wysłać mnie w drogę? A dokąd to, jeśli wolno zapytać? I Arnold, Arnold w rękach Venablesa, czyż zapomniał pan o nim?

- Nie zapomniałem o niczym. Z jego powodu wyzbywam się dwudziestu ludzi, co znaczy bardzo wiele, kiedy wróg nadciąga. Marszałek de Rais skorzysta z tego, że Maltravers unieruchomi pod murami znaczny kontyngent Anglików, by go wyrwać z rąk tego opryszka. Jeśli zaś o panią chodzi, pani miejsce jest u boku królowej Jolanty, której jesteś, pani, dwórką. Królowa przebywa w zamku Champtoce, u wielmożnego pana de Rais'go, gdzie odbywa ważne rozmowy z księciem Bretanii. Dołączy pani do niej w Andegawenii. Tam właśnie doprowadzi Montsalvy'ego de Rais, gdy tylko go uwolni - złotem albo bronią - od Richarda Venablesa.

Tym razem Katarzyna słuchała La Hire'a, nie przerywając mu, i pochmurniała coraz bardziej w czasie jego przemowy. Wreszcie potrząsnęła głową.

- Przykro mi, ale zostaję tutaj! Nie mam zaufania do pana Rais'go.

Cierpliwość La Hire'a była na wyczerpaniu. Dobiegający z zewnątrz głos trąbki dopełnił miary. Nie troszcząc się o świętość miejsca, zaczął wrzeszczeć: - Ja też nie! Ale jest po naszej stronie, nie ma żadnego interesu w tym, by nas zdradzić; zresztą nie śmiałby tego uczynić! Co więcej, ani pani, ani ja nie mamy wyboru. To wojna, a Montsalvy, gdyby tu był, powiedziałby to samo i pragnąłby widzieć panią w bezpiecznym miejscu.

- W bezpiecznym miejscu? Na drogach? - spytała z goryczą Katarzyna.

- Masz, pani, dobrego obrońcę. Tego drągala, którego uratowałaś od stryczka. Damy mu niezły toporek, jako że tę broń lubi najbardziej. Jedźcie i zaczekajcie na Arnolda w Champtoce. Taka jest moja wola!

- Czy to rozkaz?

La Hire zawahał się, po czym rzekł twardo: - Tak. To rozkaz. Proszę wyruszyć za kwadrans, rzeką, zanim miasto zostanie zajęte. W przeciwnym razie...

- W przeciwnym razie?

- W przeciwnym razie wyjedziecie jutro, razem z darmozjadami.

Wystarczy nam żywności tylko na dwadzieścia cztery godziny.

Skłonił się i odszedł. Znikał już pod szarawym ostrołukiem, gdy Katarzynę ogarnęła panika, jak gdyby oddalający się rycerz porzucał ją, nagą i bezbronną, na pastwę wilkom. Ale było to tylko przelotne wrażenie.

Była zanadto przyzwyczajona do twardego życia, do niebezpieczeństw, do strachu, aby dalej prowadzić dyskusję. Już teraz myślała o czekającej ją drodze. Champtoce? Jaką obrać trasę, by bezpiecznie dotrzeć do tego zamku, gdzie wreszcie mogłaby znaleźć królową? U boku Jolanty nie obawiała się niczego. Mogła czekać we względnym spokoju na powrót ukochanego mężczyzny. Jeszcze kilka dni, tylko kilka dni rozłąki! Potem wszystko pójdzie łatwo. Z pewnością mogła przystać na jeszcze tę chwilę zapłaty za swoje szczęście. Już i tak drogo ją kosztowało! Trochę mniej, trochę więcej - cóż to za różnica! Pan Jezus i Najświętsza Panienka będą czuwać nad nią w drodze i zaprowadzą ją do bezpiecznego portu, którym była królowa Czterech Królestw*.

Powstała. Jej głos dotarł do La Hire'a, który zmierzał prosto do drzwi. Głos jasny i stanowczy.

- Będę panu posłuszna, wielmożny panie. Za chwilę opuszczę miasto. Niech Bóg sprawi, by nie musiał pan żałować, iż mnie z niego wygnał!

- Nie wyganiam pani - zaprotestował La Hire od progu, nieco zmęczonym głosem - pragnę jedynie zapewnić pani bezpieczeństwo! A nie mógłbym tego uczynić, gdyby Anglicy dostali panią w swe ręce. I nie będę miał czego żałować. Niech Bóg nad panią czuwa, Katarzyno!


* Jolanta Aragońska - księżna Andegawenii, królowa Neapolu, Sycy- lii i Jerozolimy, teściowa Karola VII.

Rozdział drugi Wiking

Godzinę później niewielka barka ślizgała się po wodzie w cieniu południowych murów Louviers, unosząc Katarzynę, Sarę i ich potężnego towarzysza, Waltera Malencontre'a, który okazał się mężem opatrznościowym. Mocarny Normandczyk dzierżył długą dębową żerdź, która w jego dłoniach wyglądała jak witka leszczyny. Stojąc z tyłu, zanurzał ją w wodzie i potężnymi pchnięciami posuwał czółno do przodu. Wkrótce mury zniknęły z horyzontu, ukryte za gęstą roślinnością. Olchy o pomarszczonych liściach i czerwonych baziach oraz srebrzyste wierzby tworzyły coś na kształt tunelu nad złocisto mieniącą się wodą. Gdy wyruszali, zapowiadał się upalny dzień, ale tutaj było niemal chłodno.

- Ach, jakbym chciała się wykąpać - szepnęła Katarzyna, zanurzając rękę w wodzie.

- Dobry pomysł! - sarkała Sara, która na łodzi nie odezwała się nawet słowem. - Anglikom pozostałoby tylko cię wyłowić.

- Nie przyjdą tu - stwierdził Walter. - Tu są bagna! To niebezpieczne.

Można ugrzęznąć.

Sara nie raczyła odpowiedzieć olbrzymowi, ale Katarzyna się do niego uśmiechnęła. Coraz bardziej gratulowała sobie uratowania mu życia.

Walter należał do tych, którzy nie dziwią się niczemu i zachowują się zawsze powściągliwie - w uczynkach i w słowach. Kiedy przyszli po niego do ogrodnika klasztornego i oznajmili mu, że trzeba jechać, nie powiedział nic. Wyciągnął tylko rękę po siekierę, którą jeden z żołnierzy mu przyniósł, wypróbował palcem, czy jest ostra, i wetknął ją za pas.

- Jestem gotów - powiedział jedynie.

Na polecenie Katarzyny ogrodnik dał mu ubranie. W miarę przyzwoite, zamiast podartego, nienadającego się do noszenia, które miał na sobie zrazu. Krótka tunika z czarnego barchanu, obcisłe brązowe pludry wetknięte w grube buty ze skóry - wszystko to nadawało mu wygląd zamożnego wieśniaka. Najtrudniej było znaleźć dlań obuwie. Wykonał je pośpiesznie szewc z pary sandałów należących do przełożonego franciszkanów, których klasztor sąsiadował z klasztorem bernardynek.

Walter jednak skrzywił się, założywszy je, i spiesznie je zdjął, gdy tylko wsiadł do barki.

Jedna rzecz Katarzynę uderzyła. Zanim opuściła klasztor, chciała pomodlić się chwilkę w kaplicy. Oczywiście Sara poszła razem z nią, ale Walter odmówił przyłączenia się do nich. Katarzyna okazała zdziwienie.

- Nie jestem chrześcijaninem! - powiedział sucho, pozornie nie zwracając uwagi na zgorszone miny otaczających go osób.

- Ale - zauważyła Katarzyna - powiedziałeś nam, że którejś nocy pochowałeś swoich przyjaciół obok kaplicy?

- Oczywiście. Mieli do tego prawo. Oni wierzyli, byli ochrzczeni, ja nie!

- Później zajmę się twoją edukacją - powiedziała na to, nie nalegając dłużej.

Teraz, gdy barka bezszelestnie ślizgała się po spokojnej rzece, Katarzyna rozmyślała o tym wszystkim, spoglądając na wielkiego Normandczyka spod półprzymkniętych powiek. Walter budził w niej dziwne uczucia.

Uważała, że jest sympatyczny, ale nieco się go obawiała, mniej z uwagi na siłę, a raczej ze względu na jasne, acz nieprzeniknione wejrzenie.

Wydawało się, że nie myśli teraz o niczym; mimo to młoda kobieta miała prawie fizyczne uczucie, że z wielkim natężeniem nasłuchiwał słabnących hałasów miasta. Krzyki, zamęt czyniony przez mieszczan i prostych ludzi zamykających okiennice i biegnących w stronę murów, by zatkać spiesznie jakieś stare wyrwy, gromadzących wiązki chrustu i polana, znoszących kamienie i smołę do obrony miasta bądź wyciągających broń ze strychów, śpiewających pieśni liturgiczne mnichów od świętego Franciszka, którzy szli w procesji po ostatnie błogosławieństwo przed walką i, górujący nad wszystkim, grzmiący głos La Hire'a - wszystko to rozmywało się pomału.

Zgiełk wojenny ustępował miejsca pluskowi wody uderzającej o barkę, szelestowi trawy, wśród której przebiegał uciekający królik, gwizdowi kosa na gałęzi. Katarzyna czuła, jak ogarnia ją niepostrzeżenie rosnący wokół niej spokój, piękno tego chylącego się ku zmierzchowi wiosennego dnia. Rzeka, dość szeroka w tym miejscu, przemykała pomiędzy dwoma brzegami pokrytymi krzakami jeżyn, dzikimi jabłoniami, wiśniami i młodziutkimi jeszcze dębami. Wszystko to wydzielało w słońcu zdrową, przyjemną woń świeżej roślinności i soczystej gleby. Gdyby każdy ruch żerdzi nie zwiększał odległości dzielącej ją od Arnolda i gdyby nie była tak znękana niepokojem i tak przywiązana do ukochanego, czerpałaby rozkosz i ukojenie z tego cichego rejsu pod zielonymi gałązkami, poprzez które przezierały wielkie połacie ciemnoniebieskiego nieba.

La Hire wytyczył Katarzynie i jej towarzyszom drogę, którą mieli się udać. Była najeżona niebezpieczeństwami, bowiem kraina, którą mieli przebyć, w znacznej mierze znajdowała się w rękach Anglików. Trzeba było płynąć w górę rzeki Eure aż do Chartres.

Wielkie miasto Notre Dame, tłumnie odwiedzane przez pielgrzymów mimo wojny, a może i z jej powodu, było bezpieczną ostoją przed wyruszeniem na spustoszone, spalone i wygłodzone ziemie, które dzieliły Chartres od Orleanu. To było najtrudniejsze, najniebezpieczniejsze. Potem należało tylko skierować się na wielką drogę wodną - Loarę - I dać się unieść wielkiej rzece aż do wież Champtoce.

Loara!... Ileż wspomnień, nadziei i cierpień wywoływała w Katarzynie sama ta nazwa. Już raz, z wielkim trudem i w wielkim nieszczęściu, szeroka wstęga wody przyprowadziła ją do Arnolda i znów trzeba się do niej zwrócić, by zechciała ich połączyć. Oczywiście Katarzynie nie uśmiechała się myśl, że miałaby być gościem niepokojącego pana de Rais'go. Ale czy mogłoby jej zagrażać niebezpieczeństwo lub zdrada u boku królowej Jolanty? Nie. Należało zmierzać prosto drogą i skrócić ją o tyle, o ile było to możliwe. To już ostatnia próba! Później nic nie rozdzieli jej z Arnoldem. Wkrótce zostanie jego żoną... Jego żoną! Samo to słowo wywoływało w niej dreszcz szczęścia...

Ta myśl rozpaliła jej serce płomieniem i sprawiła, że życie nabrało dla niej innych barw. Uśmiechnęła się do pokrytych świeżą zielenią brzegów, do Sary, która spojrzała na nią ze zdziwieniem, wreszcie posłała uśmiech Walterowi.

- Jaki piękny dzień - rzekła niemal radośnie. Olbrzymi Normandczyk nie uśmiechnął się jednak.

Przyglądał się ze ściągniętymi brwiami jakiemuś odległemu punktowi w górze rzeki.

- Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca - wymamrotał pod nosem. - Miecza, który zadał cios, i ko...

- Czemu nie kończysz? - zapytała Katarzyna. - Co chciałeś rzec: kobiety?

- W istocie, pani. Ale koniec tego starego przysłowia duńskiego nie spodobałby się pani. A ponadto, nie pora teraz na rozmowy.

Katarzyna odwróciła się w kierunku, który wskazywała jego wyciągnięta ręka, i stłumiła okrzyk... W tej samej chwili rozległy się krzyki. Z zarośli wynurzyły się kobiety i puściły biegiem. Były to, ukryte dotąd za wysokimi trawami, praczki, które teraz uciekały przed niewidocznym wrogiem. Ich suknie z niebieskiego płótna, uniesione aż do pasa, ukazywały zaróżowione od zimnej wody nogi. W ferworze ucieczki rozwiały im się włosy, które wystawały spod białych czepków i opadały na ramiona.

- Czemu one biegną? - spytała Katarzyna.

Nikt jej nie odpowiedział. Za praczkami, na zakręcie leśnej ścieżki, ukazali się czterej żołnierze w zielonych opończach. Najwidoczniej je gonili. Walter nagłym ruchem zawrócił łódkę, która zagłębiła się w mule i trzcinach.

- Anglicy! - szepnął, a jego ręka opadła na ramię Katarzyny, zmuszając ją, by położyła się na dnie barki. - Proszę się schować... I ty też - rzucił gniewnie do Sary, która udawała, że go nie słyszy. - Nie jesteś, pani, aż taka stara, by nie być w niebezpieczeństwie...

Nie dodał już nic więcej. Sara burczała, ale ułożyła się obok Katarzyny. Jednakowoż Normandczyk, zamiast przyłączyć się do nich, przesadził burtę i padł na wodę bez najmniejszego pluśnięcia, tak miękko, jak nurkująca wydra. Sara uniosła głowę, zobaczyła go zanurzonego w wodzie po pas, z siekierą w ręku.

- Coś podobnego! Dokąd idziesz?

- Zobaczę, czy mogę coś zrobić dla tych kobiet. Są Normandkami, tak jak ja.

- Taaa! - odparła Cyganka. - I myślisz, że zostaniemy tu obie w tej norze? Płyń, a ja za tobą!

Potężna kobieta wyprostowała się, chwyciwszy żerdź, zanurzyła ją w wodzie i jednym silnym pchnięciem wydobyła łódkę z mułu. Walter nie upierał się przy swoim. Zaczął płynąć, jako że dno nie pozwalało na maszerowanie, i skierował się szybko w stronę zatoczki, z której dochodziły teraz ostre krzyki i przekleństwa. Olbrzym płynął jak ryba. Jego potężne ciało pruło wodę pewnie i szybko. Sarze trudno było dotrzymać mu kroku.

Klęcząc, z podaną do przodu głową, Katarzyna przyglądała się z zaciekawieniem. Pobyt w Rouen oswoił ją z mundurami angielskimi, nawet nie odczuwała lęku. Po prostu chciała zobaczyć, co przedsięweźmie jej dziwna straż osobista.

Wkrótce ukazała się ich oczom zatoczka, zakątek ciemnozielonej wody ocieniony wielkimi sosnami, których gałęzie wznosiły się, proste i czarne, ponad rzeką. Sara ukryła barkę w kępie nenufarów, skąd można było patrzeć, nie będąc widzianym. Czterej mężczyźni usiłowali obalić na ziemię dwie dziewczyny, które krzyczały przerażone. Jedna z nich, już unieruchomiona, wrzeszczała przygnieciona ciałem potężnego, rudego łucznika, który przyciskał jej brutalnie twarz ręką, równocześnie zrywając z niej suknię. Pozostali zajęci byli przywiązywaniem rąk jej towarzyszki do dwóch sosnowych pieńków i rechotali tak głośno, że niemal zagłuszali krzyki swej ofiary.

Katarzyna zobaczyła, jak Walter wychodzi na brzeg, powolutku wyprostowując się jeszcze w wodzie, tak by nie zwrócić na siebie uwagi.

Jego ręka opadła do pasa, złapała siekierę szybkim gestem, z gardła wydobył się prawdziwy ryk. Siekiera poszybowała ze złowrogim świstem i zakotwiczyła się dokładnie pomiędzy ramionami rudego łucznika. Jęk bólu mężczyzny i krzyk Waltera sprawiły, że trzej pozostali odwrócili się, ale olbrzym stanął już na niskiej trawie nabrzeża i szybkim ruchem wydobył sztylet ukryty za pazuchą, czekając na cios. Wyciągnęli miecze i drobnymi kroczkami posuwali się ku samotnemu Walterowi, który liczył najwyraźniej, że poradzi sobie z nimi bez trudu. Zwrócony tyłem do rzeki, sprawiał wrażenie dzika stojącego przed myśliwymi. Zgodnym ruchem żołnierze skoczyli na Waltera z uniesioną bronią, a Sara ponownie ujęła żerdź.

- Jeśli przegra, uciekniemy tak szybko, jak tylko się da - szepnęła.

- Nie przegra - odpowiedziała Katarzyna. - Siedź spokojnie i patrz!

W istocie, potężny Normandczyk, niczym wół opędzający się od much, pozbywał się przeciwników z szybkością, która graniczyła z cudem.

Unieszkodliwił jednego, przyciągając go raptownie do siebie i korzystając z zaskoczenia obu pozostałych, szybko go zasztyletował i cisnął nim niczym kłodą pod ich nogi. Upadli na ziemię. Walter nie tracił ani chwili.

Szybki jak błyskawica skoczył na jednego z żołnierzy. I znów sztylet zatopił się w krtani.

Wokół Normandczyka leżały trzy trupy. Wysoki łucznik dogorywał.

Ogromna czerwona plama rozlewała się na jego zielonej tunice. Jednak dziewczyna, którą trzymał, już nie krzyczała. Ręce Anglika, konwulsyjnie zaciskające się na jej szyi, udusiły ją. Druga natomiast żyła. Wciąż jeszcze przywiązana, czekała spokojnie na uwolnienie z więzów. Katarzyna usłyszała, że dziewczyna coś mówi, ale nie zrozumiała sensu słów. Suknia na niej była tak sponiewierana, że wisiała wokół bioder w strzępach. Tylko włosy barwy dojrzałej pszenicy pokrywały jej ramiona i pełną szyję, ale wydawało się, że nie dba o swoją nagość. Zdumiona Katarzyna zobaczyła, że dziewczyna podeszła do Normandczyka i przylgnęła do niego tak, że ich usta się zetknęły.

- Och! - rzekła Sara osłupiała. - Tego już za wiele!

- Czemu? - zapytała Katarzyna. - Każdy dziękuje tak, jak może.

- Oczywiście, ale popatrz na nich... popatrz na tę dziewczynę: dalibóg, ona mu się oddaje!

Była to prawda. Katarzyna mimo woli zmarszczyła brwi. Blondynka była piękna; jej różowe ciało miało w sobie czystość i gładkość marmuru, a widząc, jak ręce mężczyzny otaczają biodra dziewczyny, Katarzyna poczuła ucisk w gardle. Jednak zganiła siebie samą za ten odruch. Olbrzym odsunął po prostu tę, którą uratował, złożył przelotny pocałunek na czubku jej nosa i nie oglądając się, wskoczył do rzeki. Katarzyna usłyszała wołanie opuszczonej kobiety, dostrzegła niedorzeczny ruch jej ramion, jak gdyby próbowała zatrzymać przy sobie odpływającego mężczyznę. Po chwili ramiona jej opadły i dziewczyna zniknęła za drzewami.

- Ruszajmy! - rzekła Sara, pchnąwszy łódkę w nurt rzeki.

Walter pojawił się na pokładzie wilgotny i zadyszany. Rzucił w stronę Katarzyny uśmiech, który odsłonił jego białe zęby.

- Już po wszystkim. Możemy odpływać.

Ale Sarę świerzbił język. Nie mogła się powstrzymać, by nie powiedzieć tego, co chciała.

- Brawo - rzekła ironicznie. - Czemu to nie wziąłeś daru, jaki ci ofiarowano?

Mężczyzna patrzył wciąż na Katarzynę i to jej właśnie, choć o nic nie pytała, odpowiedział: - Żebyście nie musiały, panie, czekać.

- A gdyby nie to? - spytała młoda kobieta.

- Gdyby nie to... czemu nie? Trzeba brać to, co życie ofiarowuje, jeśli nam coś ofiarowuje.

- Cudownie! - krzyknęła urażona Sara. - Myślę, że te cztery trupy nie zawadzałyby ci w niczym.

Tym razem Walter Malencontre raczył się zwrócić bezpośrednio do niej. Spojrzał na Sarę poważnie i twardo.

- Miłość jest siostrą śmierci. W tych okrutnych czasach to jedyne rzeczy, które się liczą naprawdę.

Objął ponownie kierowanie i łódź znowu ślizgała się pod zielonym dachem z drzew. Jakiś czas płynęli w milczeniu. Przytulone do siebie kobiety wydawały się zatopione w myślach. Ale Katarzyna chciała jeszcze coś wiedzieć. Odwróciła się.

- Przed chwilą - rzekła - gdy Anglicy rzucili się na ciebie, krzyknąłeś... coś w rodzaju wezwania, imienia!

- Tak było. Starzy wojownicy, którzy przybyli z Północy łabędzim szlakiem, a których krew płynie w moich żyłach, wydawali ten okrzyk, gdy zaczynała się walka.

- A przecież nie jesteś rycerzem i nawet nie żołnierzem - zauważyła młoda kobieta z bezwiednym lekceważeniem, które nie uszło uwagi drwala.

- Czy moja krew jest z tego powodu mniej czysta? Nie wszyscy synowie starożytnych królów morza mieszkają w pałacach i wiem o niejednym szlachcicu, którego przodkowie jęczeli pod knutami wikingów.

Ja wywodzę się od wielkiego wodza imieniem Żelaznoboki - dodał, waląc się kułakiem w pierś, która zahuczała jak bęben - I mam prawo wzywać Odyna w godzinie bitewnej!

- Odyna?

- Boga wojny! Mówiłem, że nie jestem chrześcijaninem. Dla podkreślenia, że nie ma już ochoty mówić o tym, wielki Normandczyk zaczął nucić pod nosem. Katarzyna odwróciła się, jej wzrok napotkał spojrzenie Sary. Nie zamieniły ani słowa, ale w ciemnych oczach przyjaciółki młoda kobieta nie wyczytała tym razem gniewu czy oburzenia. Raczej zdziwienie i pewnego rodzaju podziw.

Nad ich głowami przeleciał, pokrzykując, zimorodek, który zanurzył się w słoneczną plamę na wodzie. Łódka wciąż spokojnie płynęła.

Kiedy zapadł zmierzch, Walter zaczął się rozglądać za jakimś kątkiem, w którym można by spędzić noc. Wrażenia całego dnia zbiły z nóg obie kobiety, on również czuł ogarniające go zmęczenie. Wreszcie odkrył niedużą łachę nie - opodal starego młyna, pokrytą prawie bez reszty prawdziwą gęstwą roślin.

- Tutaj - rzekł - będziemy bezpieczni.

Nikt nie odpowiedział, tak wydawało się oczywiste, że to on objął przywództwo. Mimo to, odkąd zaczęło się ściemniać, humor Sary też najwyraźniej posępniał. Przez ostatnią godzinę patrzyła nieruchomo na dziób barki i nie odzywała się ani słowem. Gdy tylko dotarli na miejsce i Walter zostawił je na brzegu, by udać się na krótki rekonesans wokół zrujnowanego młyna, Katarzyna zwróciła się do Cyganki: - Co ci jest? Czemu masz taką minę?

- Jestem niespokojna - odparła Sara - a teraz, gdy zapada noc, mój brak spokoju jest bliski strachu.

- Ale dlaczego? Czego się obawiasz? Z takim mężczyzną jak Walter nie zagraża nam nic, jestem pewna.

Sara wzruszyła nerwowo ramionami i przysiadła na piasku obok Katarzyny przytrzymującej fałdy spódnicy wokół kolan.

- Właśnie jego się boję.

Katarzyna drgnęła i spojrzała na przyjaciółkę w osłupieniu.

- Chyba oszalałaś?

- Tak sądzisz? - odparła Sara z hamowaną wściekłością. - Co wiesz o tym człowieku, o jego przeszłości? Tylko to, co sam ci powiedział i w co uwierzyłaś jak w Boga. A jeśli to nieprawda? Różne rzeczy się opowiada, aby ocalić własną skórę. Może to on zamęczył tych biednych wieśniaków po to, by ich okraść.

- Nie wierzę w to! - krzyknęła gwałtownie Katarzyna.

- Trochę ciszej, dobrze? On może za chwilę wrócić i nie trzeba go denerwować. Nie jesteśmy bogate, ale ta odrobina złota i parę łachów to majątek dla takiego człowieka. Jesteśmy zdane na niego. Może skorzystać z osłony nocy, okraść nas, zabić... albo jeszcze coś gorszego!

- Gorszego? - Katarzyna zrobiła wielkie oczy. - Nie wiem, co mogłoby nas spotkać gorszego od śmierci.

- Mnie nic, ale ciebie... Nie zwróciłaś uwagi, jak ten dzikus na ciebie patrzy. Ja to zauważyłam i wyraz jego twarzy wcale mnie nie uspokoił.

Nigdy nie widziałam tak jawnego pożądania.

Katarzyna poczuła, że się czerwieni. Może dlatego, że miała mgliste poczucie winy. W istocie przyłapała parę spojrzeń Waltera, ale uparła się, by uważać je za pozbawione znaczenia. Jej duma buntowała się na myśl o tym, że taki prostak jak Walter mógł widzieć w niej zwyczajną kobietę.

Teraz w jej głosie brzmiał hamowany gniew, ale był on raczej skierowany do niej samej niż do Sary.

- A nawet jeżeli tak, to potrafię się obronić, Saro, nie jestem już dzieckiem.

- Czasami zastanawiam się, czy to prawda.

Sara miała ostatnie słowo. Odgłos ciężkich kroków łamiących gałęzie kazał obu kobietom zamilknąć. Wracał Walter. Wydawało się, że nie zauważył ich zmieszanych min i odszedł nieco dalej, by wyciągnąć się na piachu.

- Wszędzie spokój - rzekł - ale mimo to będę czuwał przez część nocy. Ciebie, czarna kobieto, obudzę, abyś mnie zastąpiła na jakieś dwie, trzy godziny przed świtem...

„Czarna kobieta" żachnęła się, ale nos Katarzyny zadygotał od hamowanego śmiechu, więc zmełła w ustach gorzkie słowa. W końcu, nie tak dawno temu, dla nędzarskiego kręgu króla żebraków, ponurego przywódcy paryskich dzielnic złodziei, była Czarną Sarą. Walter miał rację.

W milczeniu spożyli nieco chleba i sera, które dostali od zakonnic z Louviers, następnie kobiety wyciągnęły się na piasku owinięte w płaszcze.

Tymczasem Walter odszedł, by usiąść nieco dalej, na dużym kamieniu. Ze swego miejsca Katarzyna mogła widzieć jego skuloną postać odcinającą się od ciemnobłękitnego nieba, przypominającą zamyślonego lwa. Tkwił nieruchomo niczym pień, mimo to młoda kobieta widziała, jak jego ciało przebiega dreszcz. Przypomniawszy sobie popołudniową walkę, była skłonna przyznać Sarze rację, iż tak silny mężczyzna może być niebezpieczny. Jednak pomału uspokoiła się. Normandczyk nucił półgłosem. Język, w jakim śpiewał, był dla Katarzyny nieznany i nie rozumiała z niego nic, ale z pieśni biła jakaś dzika i szorstka wielkość, a jej zwrotki kończyły się jak gdyby skargą.

Była tak oczarowana dziwną melodią, że niemiły krzyk nocnego ptaka, który zabrzmiał jej nad głową, nie przerwał zasłuchania. Zresztą pomału sen zaciążył na jej powiekach. Ukołysana monotonną pieśnią olbrzyma, dołączyła do śpiącej Sary, której lęk nie przeszkadzał w donośnym chrapaniu. Noc upłynęła spokojnie. .

Rano, kiedy mieli wyruszyć w drogę, a Sara kąpała się jeszcze w rzece, Katarzyna zbliżyła się do Waltera.

- Słyszałam wczoraj wieczorem, jak śpiewałeś, ale nie zrozumiałam ani jednego słowa.

- To język starych Normanów, nie mogłaś go, pani, rozumieć.

Nazywano tę pieśń „Sagą Haralda Walecznego".

- A o czym to było?

Walter odwrócił się, by odwiązać sznur od pnia, i nie patrząc na Katarzynę, odparł: - Mówi ona: Urodziłem się w górskiej krainie, w której świszczą łuki; moje okręty są postrachem ludzi, rozbiłem ich kile o szczyty ukrytych skał podwodnych, daleko od najdalszego domostwa ludzkiego; ryłem szerokie wąwozy w morzach... a mimo to dziewczyna z Rosji mną wzgardziła.

Kiedy powolny głos Normandczyka zamilkł, Katarzyna nie odezwała się ani słowem. Otuliła się płaszczem i z pałającymi policzkami usiadła w łódce. Stanowczo będzie musiała uważniej obserwować Waltera!


Po czterech dniach podróży pewnego wieczoru, gdy słońce układało się na spoczynek do wyściełanego złotem łoża, zza horyzontu wytrysnęły czarnymi strzałami wieże Chartres. Eure unosiła łódkę nurtem coraz węższym, coraz bardziej niebieskim i białym, kipiąc od gęstej roślinności, która - niczym futro podbite brunatnym aksamitem - pokrywała ogromną, spaloną słońcem równinę. Wielka droga wodna stała się wąskim szlaczkiem, podróż dobiegała końca. Niezbyt uciążliwa, należy to podkreślić. Kobiety były mało utrudzone, nikt też nie był głodny.

Straszliwa siekiera Malencontre'a umiała dosięgnąć zwierzyny, leśnik znał żywot lasów i pól jak mało kto.

Pod brązowymi murami starego miasta Carnutów Eure rozdzielała się na kilka odgałęzień, z których jedno przepływało między bastionami przez łuk mocno okratowany, by zasilić garbarnie i młyny, drugie wypełniało szeroką fosę okalającą miasto. Walter wyciągnął łódkę na suchy grunt brudnej zatoczki, nieopodal jednej z wielkich wież broniących bramy Drouaise.

- Spróbuję ją sprzedać lub wymienić na mulicę - powiedział, gdy kobiety wysiadały z łódki.

Katarzyna uniosła głowę, przysłaniając ręką oczy przed ostrym słońcem, by przyjrzeć się błyszczącym, stożkowatym dachom pokrytym łupkiem oraz przyczepionemu do muru - nad kratą ze starego dębu złocistemu posążkowi Najświętszej Panny z Dzieciątkiem w ramionach. A jeszcze wyżej, na murach, łopotał czerwony sztandar, na którym widniały angielskie lwy. Katarzyna ruchem głowy wskazała mężczyźnie purpurowy materiał.

- Co robimy? Miasto jest w rękach Anglików, ale musimy coś zjeść, odpocząć trochę i kupić siodła. Wiem, że źle wyglądamy i w dodatku nie mamy glejtu.

Potężny Normandczyk nie słuchał. Ze zmarszczonymi brwiami koloru słomy i przymrużonymi oczami przyglądał się uważnie murowi. Z minuty na minutę poważniał coraz bardziej i to tak, że aż przestraszyło to młodą kobietę. Od początku podróży nauczyła się szanować jego osąd i siłę, zręczność i szybkość podejmowania decyzji. Przywiązała się do tego dziwnego chłopaka, ale nie przestawała bacznie go śledzić.

- Co się stało? - zapytała, instynktownie przyciszając głos.

- Nic nie widać, ale zastanawia ta dziwna cisza, te puste mury, ta brama bez straży. Można by rzec, że miasto jest wyludnione. Proszę popatrzeć!

Wyciągnął rękę w stronę szczytu pagórka, w kierunku cudownej, czystej, kamiennej bryły katedry o bliźniaczych wieżach, przy których skulił się, niczym wielki pies, kwadratowy donżon starego zamku hrabiowskiego. Między zniszczonymi filarami szczytu czarna flaga poruszała się ponuro na drzewcach. - Ktoś umarł - powiedziała Sara, która przyłączyła się do nich. - Ktoś znamienity.

Walter nie odpowiedział. Szedł już wielkimi krokami w stronę zwodzonego mostu. Obie kobiety ruszyły za nim. Dotarli do mostu, przeszli przezeń i ujrzeli, że prosto przed nimi ciągnie się stara uliczka Porte-Drouaise, której nierówna nawierzchnia prowadziła do pałacu biskupiego.

Żelazne szyldy pomalowane były żywymi kolorami, małe drewniane domki pochyliły się, jakby uklękły pod ciężarem dużych brązowych dachów, ale wszędzie było pusto - rozpaczliwie i niepokojąco pusto.

Trójka podróżnych posuwała się teraz wolniej. Ta pozbawiona życia ulica wywierała na nich - mimo woli - zatrważające wrażenie, więc stąpali niemal na palcach. Bramy domów były zamknięte, wszystkie żaluzje opuszczone, żaden ludzki kształt nie ukazywał się ich oczom. Nawet obie oberże sprawiały wrażenie opuszczonych. W połowie zbiegającej w dół drogi, obok omszałej studni o brzegach zaokrąglających się pod trzema łukami z kutego żelaza, roztaczał się szerszy widok: dwie zabite gwoździami bramy. Spojrzawszy na to, Sara i Walter zbledli, a Katarzyna przyglądała się im, nic nie rozumiejąc.

Nagle ciszę zaludniły głosy. Ze wzgórka uświęconego pielgrzymkami odbywającymi się tu już od tysiąclecia rozbrzmiała pieśń kościelna śpiewana głosami szorstkimi, niskimi. Zapewne byli to mnisi, którzy szli w procesji, bowiem pieśń się przybliżała. Katarzyna rozpoznała ją pierwsza.

- To Dies irae* - powiedziała zamierającym głosem.

- Chodźmy dalej - rzekł Walter przez zaciśnięte zęby. - Musimy się dowiedzieć, co to znaczy!

Nieco wyżej ulica zakręcała przy szyldzie ozdobionym trzema strzemionami i kółkiem ostrogi, wskazującymi na warsztat masztalerza. Z tego miejsca rozciągał się widok aż do pałacu biskupiego, przed którym działo się coś niezwykłego. Kilku żołnierzy w zbrojach i hełmach, wyposażonych w długie piki, rozniecało stos, z którego unosił się gęsty, czarny dym. Żołnierze ci mieli dolną część twarzy zasłoniętą chustami.

Obok czuwał nad ich pracą dziwny osobnik ubrany w skórę i w masce z długim, ostrym, jakby ptasim dziobem.


* Dies irae (łac.) dzień gniewu - początek napisanej na przełomie XII i XIII w. prawdopodobnie przez Tomasza z Celano rymowanej sekwencji, która śpiewana jest w liturgii Kościoła rzymskokatolickiego w mszach żałobnych.


Człowiek ów, który był po prostu lekarzem, trzymał w jednej ręce leszczynową witkę, a w drugiej płócienny worek. Wyciągał z niego duże garści zielonkawego proszku i rzucał w płomienie. Ostry, aromatyczny zapach palonego proszku tłumił potworny smród stosu, w którym płonęło kilka trupów. Na placu leżały jeszcze inne ciała, czekające na swoją kolej.

Skuci, przebrani za żołnierzy więźniowie oraz rozpustnicy w łachmanach przynosili je i rzucali w płomienie. Stos był zapewne rozpalony niedawno i wypluwał gęste, czarne, odrażające kłęby.

Widok ten sprawił, że trojgu przybyszom włosy zjeżyły się na głowie. Zrozumieli, czemu miasto było opustoszałe, dlaczego na murach nie zauważyli nikogo, dlaczego bramy nie były strzeżone i dlaczego czarna flaga unosiła się nad pałacem dawnych hrabiów Chartres - miasto ogarnęła najgorsza plaga. Na jego ulicach panowała czarna śmierć. W Chartres panoszyła się dżuma!

Z pobliskiej świątyni, przekształconej w lazaret, wychodziła następna grupa, ciągnąc na hakach ciała rozdęte i poczerniałe od straszliwej choroby. Widok ten odebrał Katarzynie resztki odwagi. Panika ścisnęła jej żołądek, ale sprężyła do biegu nogi. Obróciwszy się na pięcie, zaczęła uciekać z okrzykiem przerażenia w stronę bramy Drouaise, uniósłszy suknię obydwiema rękami. Ścigał ją własny strach, który pchał ją do przodu głuchą i ślepą na wszystko, opanowaną myślą, by uciec z tego miejsca, spomiędzy tych murów, w których uwięziona była śmiertelna choroba. Wyjść stąd, wyjść jak najszybciej, znaleźć się na zielonej trawie obok czystej wody, zobaczyć nieprzesłonięte czarną chmurą dymu słońce!

Za nią Sara i Walter robili, co mogli, by dotrzymać jej kroku, potykając się, jak i ona, o kamienie brukowe wygładzone przez wodę.

Ale złociste światło, które przed chwilą przenikało przez zbrązowiały ze starości kamienny łuk, znikło. Zamiast niego, przesłaniając wolną przestrzeń, pojawiło się szerokie drewno uniesionego mostu. Oszalały bieg Katarzyny zakończył się przed opuszczoną kratą. Kobieta schwyciła ją w dygocące dłonie i przycisnęła do niej zalaną łzami twarz.

- Brama! - szlochała. - Zamknęli bramę!

Słysząc jej krzyk, żołnierz o niewidocznej twarzy wyszedł z budki strażniczej i podszedł do Katarzyny, by oderwać ją od kraty.

- Nie wolno wychodzić! Rozkaz namiestnika! Nikomu nie wolno!

Rozkaz biskupa także pana Jana de Fetigny'ego.

Wysławiał się wolno, szukając słów, speszony swoim akcentem rodem z drugiej strony kanału La Manche. Zdesperowana Katarzyna próbowała mimo to potrząsnąć drewnianą kratą, kalecząc sobie o nią ręce.

- Ale ja chcę wyjść! Mówię przecież, że chcę wyjść! Nie chcę tu zostać... Nie chcę!

- A jednak musi pani - rzekł spokojnie żołnierz. - Namiestnik powiedział: nikt nie może, pod karą szubienicy!

Walter i Sara dołączyli do Katarzyny. Cyganka łagodnie odsunęła Katarzynę i objęła ją ramieniem. Olbrzym zastanawiał się, głaszcząc podbródek okolony rudawym gęstym zarostem, który nie widział brzytwy od czasu pobytu u klasztornego ogrodnika.

- Co zrobimy? - spytała Sara.

- Będziemy szukać sposobu, by się stąd wydostać - odparł, wzruszając ramionami. - Nie mam ochoty czekać, aż czarna śmierć zamieni mnie w gnijącego trupa, który zostanie wrzucony do ognia. A wy?

- Co za pytanie? - rzekła Sara, rzucając mu nieprzyjazne spojrzenie. Ale jak stąd wyjść?

- Trzeba pomyśleć - odparł Walter, poprawiając na ramieniu węzełek, w którym mieściła się znaczna część dobytku obu kobiet.

Sara niosła mniejszą paczkę z bielizną. Złoto spoczywało zaszyte w plecionej kieszonce po wewnętrznej stronie koszuli Katarzyny. Wolną ręką olbrzym ujął ramię Katarzyny, aby pomóc jej w marszu.

- Proszę nie płakać i iść ze mną, pani Katarzyno! Znajdę na pewno jakąś szczelinę w murach, by mogła pani opuścić miasto. Ale na razie trzeba nam jedzenia, bo nie da się długo wytrzymać na naszych zapasach.

Trzeba też odpocząć w nocy. W tym czasie obejrzę fortyfikacje.

Młoda kobieta dała się poprowadzić, nie stawiając już oporu.

Wszyscy troje wspięli się ulicą pod górę, gdzie gryzący dym gęstniał coraz bardziej. Wkrótce ponownie spotkali zamaskowanego lekarza, który dalej wykonywał swoją ponurą powinność. Dostrzegłszy, że się zbliżają, zaprotestował: - Idźcie stąd! Co robicie na ulicy? Wracajcie!

- Dokąd? - spytał Walter. - Nie jesteśmy stąd. Weszliśmy właśnie do miasta, żeby znaleźć coś do jedzenia, a teraz bramy miasta są zamknięte, nikt nie może stąd wyjść.

Spod maski doszedł do nich przytłumiony, ale zagniewany głos mnicha-lekarza: - Nie możecie tutaj zostać. Wskażę wam schronienie. Tutaj znajdujemy się na skraju klasztoru Notre Dame. Ta brama prowadzi do domków kanoników - rzekł, wskazując na ostrołuk z kamienia, który rozpinał się nad uliczką. - Powyżej, po prawej ręce, zobaczycie długi dom z kamiennymi balustradami i łupkowym dachem. To Loens.

- La Grange-aux-Dimes - uciął Walter.

- Jesteś Normandczykiem, przyjacielu. To słowo nadeszło zza morza razem z okrętami wikingów.

- Jestem Normandczykiem - przytaknął ten drugi z dumą. - Mówię jeszcze językiem przodków.

- To dobrze. A teraz idźcie do Loens! Biedacy z całego miasta, którym nie wolno teraz szukać pożywienia na polach, ani chodzić do zabarykadowanych zamożnych domów, zbierają się tam, a mnisi od Świętego Piotra przynoszą im coś do zjedzenia. Niestety, niewiele, bowiem zapasy są skromne. Spichlerz jest pusty. Ale powiedzcie bratu Hieronimowi, który zarządza rozdzielaniem pożywienia, że przysyła was brat Tomasz. Kiedy zjecie, dołączcie do tych, którzy w katedrze modlą się w dzień i w nocy do naszego Zbawiciela, by odwrócił od nas straszliwą plagę.

Trójka podróżnych w milczeniu udała się w drogę, którą im wskazano. Katarzyna czuła pustkę w głowie i kompletny brak sił. To miasto wydawało się jej olbrzymią pułapką, która się nad nią zatrzasnęła.

Oparta o ramię Sary, posuwała się, szurając nogami, raptem niepomiernie zmęczona.

- Kiedy coś przegryziecie, będzie lepiej! - mruknął Walter. Zauważyłem, że przy wielkich przeciwnościach losu trzeba jeść. To dodaje otuchy!

Znaleźli bez trudu La Grange-aux-Dimes. Było tam mnóstwo ludzi.

Nędzni, starzy ludkowie tłoczyli się wokół białej sukienki wysokiego, chudego mnicha, który rozdawał chleb. Mdłe światło łuczywa tańczyło na jego tonsurze i na płaskiej, pergaminowej twarzy ascety. Walter utorował sobie drogę do niego, pozostawiwszy obie kobiety przy drzwiach.

- Przysyła nas brat Tomasz - rzekł. - Jest nas troje, byliśmy tu przejazdem, ale miasto zamknęło bramy. Jesteśmy głodni.

Mnich wyjął z koszyczka trzy kawałki czarnego chleba i podał je Normandczykowi.

- Jedzcie! - rzekł. Następnie uniósł dzban z wodą, nalał do dzbanuszka i podał Walterowi, mówiąc: - Pijcie!

Potem odwrócił się ku innym, którzy błagali go o jedzenie.

Troje uciekinierów usiadło wprost na klepisku, by się posilić.

Katarzyna pochłonęła swój chleb łapczywie, wypiła spory łyk czystej wody i poczuła się lepiej. Nie odczuwała już pustki w żołądku ani burczenia. Siły jej wracały, ożywiając każdą tkankę zdrowego, młodego ciała. Siedząca obok niej Sara już drzemała. Zjadła za szybko, jak ktoś mocno wygłodniały, i w odrętwieniu pozwoliła głowie opaść na piersi.

Natomiast Walter, który rozsiadł się nieco dalej, obok jakiegoś chudego osobnika w czerwonych wypłowiałych łachmanach, jadł metodycznie, powoli, jak człowiek, dla którego liczy się każdy kęs. Od czasu do czasu zamieniał parę słów z sąsiadem.

Ze swego miejsca Katarzyna mogła słyszeć wszystko, co mówili.

Gigantyczny Normandczyk najwyraźniej fascynował mężczyznę w czerwieni, który patrzył nań z nieukrywanym podziwem. Początkowo Walter odpowiadał od niechcenia na jego pytania, ale nagle mężczyzna rzekł: - Nigdy cię nie widziałem w tym mieście. Skąd pochodzisz? Ja jestem z Chazay. To wioska niedaleko stąd.

Na te słowa Walter jak gdyby porzucił nonszalancję. Spojrzał na swego towarzysza z nagłym zainteresowaniem: - Z Chazay? Koło Saint-Aubin-des-Bois?

- Znasz te strony?

- Ja nie. Ale w Normandii znałem jedną dziewczynę. Pochodziła z twoich stron. Anglicy ją schwytali, gdy weszli do wioski, bo była ładna.

Od tamtej pory wędrowała z łotrzykami, ale się bała, tak się strasznie bała, że aż od tego zwariowała. Chciała tu wrócić, chwyciła się tej myśli. Pewnej nocy próbowała uciec. Chciała uciec do lasu, ale łucznik strzelił do niej. Znalazłem ją o świcie, u stóp wielkiego dębu, ze strzałą w ramieniu.

Oczywiście zabrałem ją do chaty i próbowałem wyleczyć, ale było już za późno. Umarła na moich rękach następnej nocy. Nazywała się Colombe...

Biedaczka! Przez cały dzień, gdy umierała, aż do zmroku opowiadała mi o Chazay. Kilka domów, wielkie rozpostarte niebo - mówiła - I nic dokoła, nic, tylko wielka, niekończąca się równina.

- A teraz jest już tylko równina i szeroko rozpostarte niebo - szepnął z goryczą mężczyzna w czerwieni. - Jeszcze poczerniałe mury. Anglicy spalili tę małą wioseczkę, która odważyła się być wierna królowi Karolowi i twierdziła, że Dziewica Joanna była świętą. Moi rodzice zginęli w czasie pożaru, ale wiem, że wioska się odrodzi, i pewnego dnia tam powrócę.

Katarzyna przysłuchiwała się z rosnącą ciekawością. Odkąd wyjechali z Louviers, zastanawiała się wiele razy nad kolejami losu Waltera. Niewielki epizod, który właśnie opowiedział, odsłonił nieco tajemnicę, jaką okryta była ta dziwna osoba, i sprawił, że Katarzyna poczuła jeszcze mocniej instynktowną dlań sympatię. Odgadywała w nim wrodzoną szlachetność, prawdziwą szczodrobliwość. Dowiódł tego, spiesząc z pomocą praczkom, a teraz łatwo mogła sobie wyobrazić, jak pielęgnuje umierającą dziewczynę, by osłodzić jej ostatnie chwile. Sara mogła mówić, co jej się podobało; oczywiście, że Walter był dziwny, ale zarazem ujmujący.

Doskwierał coraz większy upał, w miarę jak słońce zbliżało się do zenitu. Mimo grubych murów arkad w Loens było duszno. Wszystkie te poruszające się ciała wzbijały kurz, złocisto pobłyskujący w promieniach słonecznych, ale duszący. Wydzielały również odór brudu, potu i nieczystości, ale strach był silniejszy niż odraza i smród. Zapewne uważali, że poza tym azylem, w którym poruszali się służebnicy Pana, czyha na nich śmierć kryjąca się w każdej z uliczek rozpalonych od słońca.

Mimo iż Katarzyna także obawiała się dżumy, poczuła w końcu, że odór rozgrzanych ciał staje się nie do wytrzymania. Uniosła się ze swego miejsca. Uważny wzrok Waltera zatrzymał ją w chwili, gdy miała przekroczyć próg. Uśmiechnęła się.

- Duszę się - szepnęła. - Wyjdę trochę odetchnąć.

Uspokojony, powrócił do rozmowy z chudym mężczyzną. Sara spała głębokim snem, od czasu do czasu odganiając odruchowo muchę, która uparła się przesiadywać na jej nosie.

Na zewnątrz niby płaszcz otoczył Katarzynę ciężki upał, jeszcze cięższy niż w klasztorze. Spadł prosto z nieba rozżarzoną falą, ale tutaj było przynajmniej trochę powietrza i nie czuło się tego potwornego smrodu.

Katarzyna przeszła się uliczką, nie wychodząc z cienia rzucanego przez okapy dachów, po czym usiadła w siodle leżącym przy zamkniętych drzwiach sklepu sukiennika i kilka razy głęboko odetchnęła. Występ potężnego dachu stanowił osłonę przed światłem padającym z prawie białego nieba. Pewnie zdrzemnęłaby się, przytulona do gorących kamieni muru, gdyby coś nie przyciągnęło jej uwagi. Nie opodal, na zakręcie ulicy, o kilka kroków od niej, jakiś mężczyzna dawał jej znaki.

Wyprostowała się, wyciągnęła szyję i się rozejrzała. Mężczyzna nadal gestykulował... Najwyraźniej zwracał się do niej. Stał na rogu uliczki pod posążkiem Najświętszej Panienki. Katarzyna wskazała pytająco na siebie. Mężczyzna energicznie przytaknął. Zaintrygowana, wstała i podeszła do nieznajomego. Był to niewielki człeczyna o skrzywionym obliczu i poszarpanej odzieży, w dodatku przeraźliwie brudny. Wykrzywił się w uśmiechu, gdy młoda kobieta zbliżyła się do niego.

- To o mnie chodzi? - spytała. - Czego ode mnie chcesz? Mężczyzna uśmiechnął się szerzej.

- Słyszałem, jak pani rozmawiała przed chwilą z bratem Tomaszem.

Wiem, że chcecie wyjść z miasta. Myślę, że mógłbym wam pomóc.

- To niebezpieczne. Czemu chcesz to zrobić?

- Może dacie parę groszy mnie, biednemu? Dwa lata będzie, jak ostatni raz widziałem pieniądz.

- A więc proszę tu poczekać. Powiem moim towarzyszom.

Ale mężczyzna przytrzymał ją za ramię.

- Nie. Nadstawiam karku, pokazując to miejsce. Wskażę tylko, co trzeba zrobić, i dopiero wtedy możesz, pani, pójść po swoich współtowarzyszy. Zresztą lepiej zaczekać do zmierzchu!

Katarzyna zawahała się. Myśl o oddaleniu się od Waltera i Sary była jej niemiła, ale - z drugiej strony - ten człowiek miał rację. Więcej osób mogłoby zwrócić uwagę pozostałych. Wreszcie, jeżeli była jakaś szansa ucieczki, byłoby szaleństwem nie wykorzystać jej. Obejrzawszy się za siebie, rzekła: - Czy to daleko?

- Nie... Bardzo blisko. Mur jest niedaleko stąd. Pójdźmy!

Ujął rękę Katarzyny w swoje czarne pazury i pociągnął za sobą. Zbyt spieszno jej było ruszyć w dalszą drogę, więc poszła. Skręcił w uliczkę tak wąską, że mogła się w niej zmieścić tylko jedna osoba. Była to ślepa uliczka zakończona bezkształtnymi ruderami, za którymi wznosił się szary mur otaczający miasto od północy. Przewodnik Katarzyny szedł prosto w kierunku ruder, ale gdy się schylił, by wejść przez niskie drzwiczki, instynktownie się zawahał. Spojrzał na nią zmrużonymi oczami i znów się dziwnie uśmiechnął.

- Gdyby przejście było na środku ulicy, żołnierze dawno by je zatkali. Proszę iść za mną! Trzeba przejść tutaj...

Katarzyna pomyślała, że zapewne jest to jakaś piwnica znajdująca się pod murem i wychodząca na pola.

Zdecydowała się wejść. Gdy schyliła głowę, zagłębiła się w lepką i czarną dziurę, która niezbyt zasługiwała na miano korytarza. Wydawało się, że prowadzi ona w głąb ziemi, ale na końcu młoda kobieta zauważyła drzwi z luźno skleconych desek. Mężczyzna je pchnął, ciągnąc Katarzynę za sobą z nagłą siłą. Gdy drzwi za nimi trzasnęły, mężczyzna krzyknął triumfalnie: - Dotrzymałem słowa, stary! Popatrz, kogo ci przyprowadziłem.

Gdy Katarzyna przyjrzała się miejscu, w którym się znalazła, ogarnął ją strach. Jej przewodnik przywiódł ją do piwnicy, nieco oświetlonej słońcem wpadającym przez małe okienko. Było w niej około dwudziestu ludzi w łachmanach - jedni leżeli, inni siedzieli. Przerażona kobieta usłyszała ohydny rechot, radosne porykiwania i zobaczyła zwrócone w jej stronę twarze wilków w ludzkiej skórze, o połyskujących oczach. Na chwilę gniew na samą siebie, że dała się zaciągnąć w pułapkę, wziął górę nad lękiem. Odwróciła się do człowieka, który ją oszukał.

- Co to jest? Gdzie mnie przyprowadziłeś?

Ten się zaśmiał. Nie puścił jej ręki; trzymał ją z siłą zdumiewającą u tak wątłego człowieczka.

- Do dzielnych chłopaków, którzy nie dotykali kobiet od bardzo dawna. Wyciągnięto nas z więzienia do palenia zwłok i dano nam tę piwnicę dla odpoczynku w czasie upału. Dostaliśmy wino i chleb, ale nie mamy kobiet! Te, które moglibyśmy mieć, nie żyją albo są chore, chyba że się pochowały.

Zbliżył się do nich jakiś potwór o pooranej twarzy, kołysząc się na kulawych nogach. Inni się podnieśli i otoczyli ich kołem.

- Jest piękna - zaskrzeczał ohydnym głosem. - Gdzie ją znalazłeś, Kuno? Wiesz, co nam grozi, gdy weźmiemy kobietę z miasta?

- Ona nie jest z miasta. Dopiero przyjechała, kiedy namiestnik kazał zamknąć bramy. Nic nam nie grozi. Dlatego ją sobie upatrzyłem koło stosu. Czatowałem na nią w Loens. I popatrz, jaka ładna dziewucha!

- Królewski kąsek! - Przytaknął chromy. - Zasłużyłeś na mięso, Kuno...

Katarzyna chciała się cofnąć, gdy czarna ręka kulawego ujęła ją za podbródek. Potknęła się o kolejnych dwóch bandytów, którzy stali za nią.

W sekundę zrozumiała wszystko: wpadła w ręce opryszków, tych okropnych ludzi, których dopiero co widziała na placu, gdy hakami ciągnęli trupy w stronę stosu. Zwierzęcy strach opanował ją raptownie, pozbawiając w jednej chwili sił. Nogi pod nią drżały. Miała wrażenie, że wokół niej zaciska się piekielny krąg. Słyszała urywane oddechy tych mężczyzn o plugawych obliczach, z których wyczytać mogła szokującą pożądliwość.

Ręka kulawego zatrzymała się na jej policzku, a niewidzialne ręce unieruchomiły jej ramiona. Jeden z mężczyzn podszedł tak blisko, że uderzył ją w nozdrza zgniły odór jego ciała. Dygotała z wściekłości, wstydu i obrzydzenia, a on tymczasem rozpinał jej suknię przy kołnierzu i rozsuwał sznurówki. Opryszki patrzyły wytrzeszczonymi oczami, z zapartym tchem, niczym wierni przed odprawiającym jakiś niecodzienny obrzęd kapłanem. A kiedy w mdłym świetle piwnicy ukazały się krągłe ramiona i jędrna pierś młodej kobiety, kiedy zajaśniała łagodnym blaskiem jej aksamitna skóra, był to jakby sygnał. Wszyscy naraz na nią ruszyli.

Ogarnięta potworną odrazą Katarzyna poczuła, że mnóstwo dłoni odziera ją z resztek ubrania i przesuwa się po jej ciele. Potykali się o siebie nawzajem, każdy chciał dotknąć jej pierwszy. Głos kulawego zaskrzypiał: - Po kolei! Starczy dla każdego. Ale ja tu jestem wodzem, więc ja będę pierwszy. Przytrzymajcie ją!

W mgnieniu oka Katarzynę rozciągnięto na ziemi, a raczej na legowisku ze zgniłej słomy. Trzymano ją za nadgarstki i nogi w kostkach.

Przerażenie na sekundę odebrało jej mowę, ale raptem, w jednej chwili, odzyskała siły i głos. Wijąc się i wyrywając, krzyczała: - Nie macie prawa... Zostawcie mnie! Ratun...

Brutalna dłoń zacisnęła się na jej ustach, lecz Katarzyna z całej siły ją ukąsiła. Mężczyzna zaklął i wymierzył jej policzek tak silny, że o mało nie straciła przytomności, zanim jednak zdołał na nowo zatkać jej usta, wrzasnęła co tchu w piersi. Ręka znów przygniotła jej twarz. Dusiła się pod tą brudną dłonią, pragnąc nade wszystko stracić przytomność. Pełna zgrozy zmuszona była znosić obmacywanie kulawego i wysłuchiwać komentarzy jego kompanów. Po jej policzkach toczyły się gorące łzy.

Myśl, że zostanie zgwałcona przez te potwory, była nie do zniesienia.

Naraz doznała takiego uczucia, jak gdyby znalazła się w samym środku nawałnicy. Piekielny krąg rozprysnął się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dookoła niej poruszały się jakieś mgliste kształty.

Słychać było okrzyki bólu, jęki i coś, co grzmiało jak piorun. Nad głową Katarzyny zahuczał głos: - Łajdaki! Zaraz wam przejdzie ochota na wszystko!

Katarzyna była w takim stanie, że niezbyt ją zdziwił widok Waltera.

Spadł niczym blok skalny na złoczyńców i przystąpił od razu do dzieła.

Jego potężne pięści olbrzyma uderzały bez wytchnienia, miażdżąc twarze, wybijając zęby, rozpłaszczając jednym rzutem ciała o mury. Katarzynie, która spoczywała na ziemi bezsilna jak nowo narodzone dziecko, skojarzył się ze żniwiarzem na polu. Zdała sobie również sprawę z obecności drugiej, czerwono odzianej postaci, która stojąc przy drzwiach, łapała metodycznie jedną po drugiej ofiary Normandczyka i ciskała je na zewnątrz. Wkrótce Walter miał już tylko jednego przeciwnika - kuternogę.

Był to mężczyzna może mniej silny, ale z całą pewnością bardzo zawzięty.

Próbował rzucić się Normandczykowi do twarzy, by wyłupić mu oczy, ale olbrzym uniósł nogę. Poszła do przodu jak katapulta, dosięgła samego środka twarzy kulawego z taką mocą, że słychać było trzask pękających kości. Opryszek, ze zmiażdżonym obliczem, runął w kąt i nie ruszył się już więcej. Był martwy.

Rozglądając się, Katarzyna zobaczyła, że w piwnicy został tylko Walter. Wówczas uświadomiła sobie swoją nagość. Zaczęła szukać ubrań.

Zobaczywszy je, chciała wstać, ale Normandczyk już ukląkł obok niej.

Jego pierś poruszała się gwałtownie nie tylko ze zmęczenia. Jasne oczy pożerały ciało młodej kobiety z takim pożądaniem, że znów powrócił jej strach. Obrońca Katarzyny patrzył na nią w podobny sposób, jak przed chwilą czyniły to owe bestie ludzkie, które stąd przegnał. Wyciągnęła ku niemu rękę, którą go odpychała, ale było to tak, jakby usiłowała popchnąć skałę. Nagle jego oczy nabrały takiego wyrazu, że znowu ogarnęła Katarzynę rozpacz. Ostrzeżenia Sary przypomniały się jej teraz z całą ostrością. Nie znała tego człowieka wcale, a teraz była w jego mocy. Za chwilę zaspokoi żądzę, która tak wyraziście malowała się na jego obliczu, a jej obrona na nic się nie zda w obliczu takiej siły. Ponadto była zbyt zmęczona, by walczyć. Jęknęła cicho i opadła na ziemię, czekając, co będzie dalej.

Dotyk ręki na biodrze obudził w niej znowu instynkt obronny. Była to ręka nieśmiała, niepewna, zaskakująco delikatna mimo swych chropowatości i Katarzyna poczuła, jak budzi się w niej dziwne uczucie.

Mimo to jęknęła głosem, który jej samej wydał się obcy.

- Nie! Proszę cię, Walterze! Nie...

Ręka natychmiast się wycofała. Ramionami Normandczyka wstrząsnął dreszcz. Mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał na Katarzynę oczami, które pomału przytomniały. Dostrzegła w nich przelotny żal, ale on już pochylił się do samej ziemi, ujął w dłonie bose stopy kobiety i ucałował je z czcią.

- Przepraszam! - szepnął.

W następnej chwili stał już wyprostowany.

- Podam ci ubranie, pani - powiedział najnaturalniej w świecie. Poczekamy na zewnątrz, aż będziesz gotowa.

Rzucił jej odzież i wyszedł, nie odwracając się. Dołączył do czerwonej postaci, która znów się pojawiła.

- Chodź! - rzekł. - Zostawmy ją.

W mgnieniu oka Katarzyna była gotowa. Wyszła do stojących na zewnątrz mężczyzn i od razu rozpoznała w towarzyszu Waltera mężczyznę z Loens w czerwonych łachmanach. Pod ich wzrokiem poczuła się speszona.

- Potrzebuję trochę wody - wyszeptała. - Czuję się taka brudna, taka zbrukana.

Odpowiedział jej mężczyzna ubrany na czerwono. Zaczął się śmiać.

Był to śmiech trochę niezręczny, ale nie niemiły.

- Wody, moja piękna pani, będziesz miała za chwilę więcej, niż potrzebujesz. A ponadto to, co ci się przytrafiło, może się zdarzyć każdej ładnej kobiecie w naszych przyjemnych czasach. Najważniejsze, że przybyliśmy na czas.

- Jak mnie odnaleźliście?

- To dzięki niemu - odezwał się Walter. - Kiedy się nie zjawiałaś, pani, zaczął coś podejrzewać. Wydaje się, że taka sama historia przytrafiła się tydzień temu pewnej pasterce. .

- Zdawało mi się, że rozpoznałem Kunę - przerwał mu mężczyzna w czerwonym ubraniu. - Nie pierwszy to jego wyczyn. Opryszki w tych czasach nędzy robią, co im się podoba. A potem usłyszeliśmy pani krzyk.

Nowy przyjaciel Waltera miał taką minę, jakby nie przywiązywał wagi ani do tego, co mówi, ani do tego, co się zdarzyło. Wyrwał z nierównego muru kwiat goździka i żuł go w roztargnieniu.

- Co teraz zrobimy? - spytała Katarzyna.

- Obudzimy Sarę - odpowiedział Walter. - A potem obie pójdziecie do katedry, poczekać, aż zapadnie noc.

- A ty?

- Ja? Przede wszystkim nic po mnie w kościele, poza tym pójdę z Anzelmem Argotierem zobaczyć, czy da się wyjść z tego przeklętego miasta.

- Ach tak? - rzekła Katarzyna z goryczą. - On także zna wyjście, a przynajmniej tak mówi?...

Anzelm nie przejął się napastliwym tonem młodej kobiety.

Uśmiechnął się do niej bardzo uprzejmie i skłonił się z wdziękiem pazia.

- Tak - powiedział przyjaźnie. - Tylko że ja mówię prawdę!

Z tego popołudnia spędzonego pod szlachetnymi łukami katedry Katarzyna zachować miała wspomnienie żywe, acz nieco przymglone, jak sen o świtaniu. Wstrząs, jakiego doznała na skutek ostatnich przeżyć, uczynił ją bardziej drażliwą, bardziej podatną na uderzający kontrast między szarością nędznego tłumu zgromadzonego u stóp wielkiej ambony a triumfalnym blaskiem witraży, przez które słoneczne promienie przeświecały niebieskim i purpurowym światłem. Znajdowało się tu mnóstwo ludzi wznoszących nieprzerwane błagania, proszących niebiosa, by zechciały ich oszczędzić i obdarzyć łaską zagrożone miasto. Niektórzy z nich, może lepiej zabezpieczeni przed plagą, obozowali w katedrze, tak jak to czyniono w czasach wielkich pielgrzymek. Mogło się tak dziać, ponieważ w katedrze, odmiennie niż w innych kościołach, nie było grobowców. Poświęcona wniebowzięciu Najjaśniejszej Panny, chroniąca przed śmiercią, nie mogła być zbrukana obecnością zwłok.

Po okropnej historii w piwnicy złoczyńców Katarzyna znalazła słodycz w kontemplacji tego piękna. Długo modliła się, stojąc, następnie usiadła w kąciku, oczekując zapadnięcia nocy i błagając Boga, aby jak najszybciej zwrócił jej ukochanego Arnolda. Z zabarykadowanej krypty, w której tłoczyli się wokół cudownej studni chorzy, dochodziły jęki i skargi, a mimo to młoda kobieta, zmęczona emocjami, zapadła w końcu w sen.

Śniło się jej, że była sama na pustej, skąpanej w słońcu drodze, czerwonej jak rozgrzane żelazo. Katarzyna biegła nią do utraty tchu, bowiem daleko przed nią kroczył Arnold. Był w swojej czarnej zbroi i maszerował krokiem wolnym i miarowym. Aby go dogonić, Katarzyna biegła, biegła, ale na próżno, gdyż droga wciąż się wydłużała, podczas gdy postać Arnolda malała. Próbowała krzyknąć, ale nie mogła.

Obudziła się i skoczyła na równe nogi, widząc, że jest już noc. Przed ołtarzem płonęły setki świec, spowijając go złocistym blaskiem. Wysoko, na chórze, niskie głosy śpiewały Miserere. Tłum podjął chóralny śpiew.

Sara - modląca się obok Katarzyny - spojrzała na nią. Jej oczy utkwione gdzieś dalej nagle rozbłysły. Podniosła się z miejsca.

- Chodź - rzekła. - Czekają na nas.

Przed kościołem podeszły do Waltera i Anzelma. Błękitne niebo spochmurniało o zmroku, zasnuwając się ciężkimi chmurami zwiastującymi burzę. Poza murami katedry panował nieznośny upał. Do tego dołączał się ciężki zapach dymu. Niemal wszędzie dokoła palono aromatyczne zioła, a nawet trociczki - równocześnie ze zwłokami. Całe miasto wypełniał zapach kadzidła i śmierci, ale otulała je, niczym śmiertelny całun, cisza tak głęboka, że Katarzyna pod jej wrażeniem bała się mówić podniesionym głosem. Szepnęła więc: - Dokąd idziemy?

- Do dzielnicy garbarzy - odpowiedział Walter tym samym tonem. Naszą jedyną szansą jest przejście przez kratę zamykającą rzekę. Anzelm i ja widzieliśmy, że nie jest strzeżona.

Wyszli z bladego cienia rzucanego przez katedrę i podążyli labiryntem krętych uliczek. Czasami, przechodząc obok jakichś drzwi, słyszeli strzępki modlitwy czy łkanie.

Wkrótce znaleźli się nad rzeką, wzdłuż której ciągnęły się garbarnie i warsztaty foluszników*. Anzelm, który kroczył na czele, nadstawiając ucha, zatrzymał się obok niewielkiego mostu w kształcie oślego grzbietu i wskazał nieco dalej wąską bramę w murze, oczywiście starannie zamkniętą.


* Folusznik - rzemieślnik trudniący się folowaniem (pilśnieniem) tkanin.


- To jest tajemne przejście Tire-Veau! - szepnął. - Krata jest poniżej.

Rzeczywiście, odnoga rzeki przepływała pod nim przez grube kraty, by dotrzeć do fosy.

- Musimy zejść do wody - rzekł Walter. - Otworzę kratę, abyśmy mogli przejść. Na szczęście nie ma straży. Mury są w tym miejscu zbyt wysokie.

Anzelm wyjął coś ze swych łachmanów i podał mu.

- Oto pilnik. A teraz życzę powodzenia. Niech Bóg was strzeże!

- Nie idziesz z nami? - zdziwiła się Katarzyna. Odgadła raczej, niż dostrzegła uśmiech dziwnego człowieka.

- Nie, piękna pani, chociaż bardzo bym tego chciał. Ale mam tu swoje sprawy.

- A... dżuma?

- Och, dżuma przeminie! I mam nadzieję, że będę należał do tych, którzy przeżyją.

Jeszcze tylko pochylił się w głębokim ukłonie i oddalił uliczką wielkimi, cichymi krokami.

Walter już był w wodzie i Katarzyna słyszała lekki zgrzyt pilnika atakującego kratę. Wydawała się olbrzymia, a Walter, przyczepiony do niej, z powodu głębokiej wody pracował w bardzo trudnych warunkach.

Robił to wszystko jednak z zimną wściekłością.

Katarzyna nie opowiedziała Sarze o swej popołudniowej przygodzie.

Odczuwała wstyd, jakby zrobiła coś złego, a ponadto za nic na świecie nie wtajemniczyłaby jej w to, co zaszło między nią a Normandczykiem. Sara zaczęłaby lamentować, przysięgać, że tego właśnie się spodziewała i że Katarzyna miała ogromne szczęście, iż jednak ją uszanował. Mimo wszystko młoda kobieta wychodziła z tych przygód jak gdyby podniesiona na duchu i uspokojona. Miała teraz pewność, że Walter ją kocha.

Przekonała się również, jaką ma nad nim władzę i ta scena między nimi była ich tajemnicą. Nigdy nikomu o tym nie opowie! Być może dlatego, że przez sekundę odczuwała przelotną pokusę, by poddać się namiętności, którą w nim odgadywała.

Po godzinie zdyszany i mokry Walter wyszedł na brzeg. Przecięta i połamana krata pozwoli im przejść na drugą stronę. Ogarnął wzrokiem niewielkie nabrzeże, wciąż całkowicie wyludnione, i powrócił do obu kobiet.

- Umiecie pływać?

Obie potakująco skinęły głowami, choć wiele lat upłynęło, odkąd ostatni raz oddawały się temu sportowi. Zresztą było zbyt gorąco, aby myśl o takiej kąpieli miała być niemiła. Podejmując szybką decyzję, Katarzyna ściągnęła suknię.

- Co robisz? - szepnęła zgorszona Sara. - Nie masz chyba zamiaru...

- Rozebrać się? Tak. Zrobię węzełek z ubrania i przepłynę, trzymając je na głowie. To jedyny sposób, aby go nie zamoczyć.

- A... A ten człowiek? - dodała Cyganka, niespokojnie zerkając w stronę Waltera, który już wszedł do wody.

Katarzyna wzruszyła ramionami.

- Ma coś lepszego do roboty, niż patrzeć na mnie! - odparła. Powinnaś zrobić tak jak ja.

- Ja? Wolę umrzeć...

I Sara z godnością zanurzyła się w ubraniu. Chwilę potem Katarzyna też już płynęła. Jej ciało rozbłysło na chwilkę nagością; związała ubranie i umocowała je na głowie sznurówkami sukni. Chłód wody był dla niej rozkoszą. Wyciągnęła się w niej radośnie i przypłynęła do kraty, przy której czekał Walter. Szczupłe ciało młodej kobiety bez trudu prześlizgnęło się przez szczelinę między prętami. W wodzie wyglądało jak jasna, niewyraźna, ale pełna uroku plama, a mętna fala pokrywała je tylko powierzchownie; by nie ulec jego urokowi, Walter płynął z zamkniętymi oczami. Otworzył je dopiero wtedy, gdy lekki szelest rozsuwanych trzcin uświadomił mu, że młoda kobieta schroniła się już przed niedyskretnymi spojrzeniami.

Rozdział trzeci Zamek Sinobrodego

Tydzień później, nieco przed zachodem słońca, Katarzyna, Sara i Walter Malencontre przybyli w pobliże zamku Champtoce i zatrzymali się na chwilę, by podziwiać widok. A najpotężniejsza forteca Andegawenii warta była podziwu. Jedenaście okazałych wież, nad którymi łopotała długa chorągiew koloru złotego, ozdobiona czarnym krzyżem i kwiatami lilii, mury obronne z granitu odbijające się w zielonkawej wodzie spokojnego stawu i w oddali ciemnozielony pas lasu. W pewnej odległości rozsiadło się miasteczko z domami o błękitnych i rudych dachach. Nie wzbudzało ono w Katarzynie zaufania, raczej lęk. Wokół wysmukłej dzwonnicy miasteczkowego kościoła leżało Champtoce, jakby chciało się obronić przed przytłaczającym cieniem zamku. Katarzyna czuła, że z milczących i czarnych wieżyczek odcinających się od ciemnobłękitnego nieba bije smutek i jakiś nieokreślony, złowrogi nastrój. Ogarnęła ją nagła chęć ucieczki, a Sara zapewne także odczuła swoimi wyostrzonymi zmysłami grozę.

- Chodźmy stąd! - szepnęła, jak gdyby jej własny głos ją przerażał.

- Nie - rzekła Katarzyna łagodnie, choć stanowczo. - To tutaj mam odnaleźć Arnolda, muszę zostać.

- Widzisz przecież, że nie ma tu królowej Jolanty. Gdyby była, jej chorągiew zawieszono by nad zamkiem, a nie widzę żadnych proporców królewskich - upierała się przy swoim Sara.

- A jednak - wtrącił Walter - widzę tu kwiat lilii.

Katarzyna, która z przejęciem wpatrywała się w zamek, kiwnęła głową.

- Kiedy król Karol mianował pana de Rais'go marszałkiem, udzielił mu zezwolenia na ozdobienie herbu kwiatem lilii. Te drugie sztandary muszą należeć do pana de Gaona, jego dziadka. W każdym razie, czy królowa jest w Champtoce, czy też nie, musimy tam wejść.

To mówiąc, młoda kobieta stanowczo skierowała mulicę w stronę pękatego barbakanu, który bronił wielkiego mostu twierdzy. Pozostali, chcąc nie chcąc, musieli podążyć za nią. Zwierzęta były - podobnie jak znaczna część bagaży dźwiganych przez juczną mulicę - darem pana Jakuba Bouchera, bogatego mieszczanina z Orleanu, u którego Joanna d'Arc mieszkała i gdzie Katarzyna także gościła. On i jego bliscy żywili dla młodej kobiety prawdziwą i szczerą przyjaźń.

Gdy po wyczerpującej drodze przez równinę Beauce, spustoszoną i spaloną przez wojska, Katarzyna i jej towarzysze podróży dotarli do Orleanu, byli wycieńczeni i wynędzniali do tego stopnia, że mieli ochotę jak zwierzęta położyć się na skraju drogi i czekać na śmierć. Jeszcze tylko Walter znalazł w sobie tyle siły, że niósł Katarzynę, która już nie była w stanie iść. Sara wlokła się jak mogła, wczepiona jedną ręką w pas olbrzyma. Rodzina Boucherów przyjęła ich z otwartymi ramionami, z ową piękną i szczodrobliwą gościnnością, która niegdyś była cnotą dobrze urodzonych. Panie Matylda, matka Jakuba, i Małgorzata, jego żona, były szczęśliwe, że znów widzą młodą kobietę, ale Matylda nie mogła powstrzymać się od uwagi: - Droga hrabino, nigdy nie widziałam jeszcze damy, która by prowadziła taki żywot. Czy pani aż tak kocha wędrówki?

- Po prostu kocham pewnego mężczyznę - uśmiechnęła się młoda kobieta, jak gdyby nie zauważyła skamieniałej raptem twarzy Waltera.

Troje podróżnych zatrzymało się na dwa dni w tym gościnnym domostwie. Wieczory spędzano na niekończących się rozmowach o Joannie. Katarzyna opowiedziała o jej procesie, męczeństwie i chwale unoszącej się znad krwawego płomienia stosu, rozpalającego się nadto od słońca i wznoszącego się ku górze. I wszyscy, państwo i służba, skupieni wokół kominka płakali szczerze, słuchając tej bolesnej opowieści.

Orleańczycy z kolei opowiedzieli potężnemu Normandczykowi o cudownym wyzwoleniu, dniach walk, przerażeniu Anglików i wielkości Dziewicy Orleańskiej odzianej w srebrną zbroję. Leśny człowiek słuchał uważnie, otwierając szeroko oczy, wbrew woli zadziwiając się i zachwycając tą historią krwi, chwały i miłości, w której jego dziki umysł odnajdywał echa starych sag północnych, tętent koni amazonek galopujących w stronę obłoków z przyczepionym do siodeł w kolorze morskim łupem - martwymi wojownikami, którzy zginęli w walce.

Jednak gdy Katarzyna powiedziała, iż pragnie udać się do Champtoce, zapanowała cisza. Po modlitwie, kiedy służba wycofała się do swych pomieszczeń, pani Matylda zwróciła się do Katarzyny: - Moja kochana, nie należy tam się udawać. Miejsce to okryte jest złą sławą, a baron de Rais nie jest mężczyzną, którego powinna odwiedzać kobieta piękna i bogata. A jeszcze mniej - jego dziadka, tego starego łotra.

Czy wiesz, pani, że Gilles de Rais nakłonił Katarzynę de Thouars, by z nim uciekła i poślubiła go, a następnie przejął jej ogromny majątek? Po tym wszystkim porwał swą teściową, panią Beatrycze de Montjean, zagroził jej, że rzuci ją w worku do Loary, by tym sposobem zmusić ją do odstąpienia na jego rzecz dwóch zamków: Tiffauges i Pouzauges. Wszyscy w naszej okolicy wiedzą o tym.

- Jednakowoż królowa się tam udała.

- Nieco do tego zmuszona i nakłoniona. Ci ludzie nie zawahali się zatrzymać jej orszaku i znęcać się nad jej poddanymi. Proszę mi wierzyć, droga przyjaciółko, oni nie obawiają się ani Boga, ani diabła.

Słysząc to, Katarzyna uśmiechnęła się do starej przyjaciółki, objęła ją za szyję i ucałowała serdecznie.

- Pani Matyldo, nie jestem już młódką, a tym bardziej bogatą. Cały mój majątek zawarty jest w tym woreczku przytroczonym do spódnicy, bowiem klejnoty moje pozostały w Rouen pod opieką Jana Sona, do chwili gdy Stefan będzie miał sposobność mi je przywieźć. Nie będę zbyt ciekawym łupem dla panów rozbójników... i wierzę na słowo jego wysokości de Rais'owi. Przysiągł, że wyrwie Arnolda Montsalvy'ego z rąk Richarda Venablesa. Idę o zakład, że dokona tego.

Na to Jakub Boucher westchnął, zmarszczywszy czoło.

- On jest kuzynem La Tremoille'a, który całkowicie zawładnął naszym królem i wszystko sobie podporządkował, jeśli prawdą jest to, co o nim mówią.

- Ale przede wszystkim jest kapitanem królewskim - upierała się przy swoim Katarzyna - a ja nie mam wyboru, jeśli chcę połączyć się z panem Montsalvym.

Rodzina Boucherów pojęła, że nic nie powstrzyma Katarzyny i że uda się ona do niebezpiecznego Andegaweńczyka. Nie nalegali już dłużej, a w chwili pożegnania pani Matylda ucałowała Katarzynę, założyła jej na szyję piękny złoty medalion z wizerunkiem patronki, a w rękę wsunęła mały relikwiarzyk, w którym spoczywał odłamek kości świętego Jakuba.

Katarzyna o mało się nie uśmiechnęła w owej chwili, upominki te bowiem przywiodły jej na myśl wiele wspomnień. Przypomniała sobie nędzną ruderę Barnaby w złodziejskiej dzielnicy Paryża, a także Muszelnika z wielkim nosem, długimi nogami i zręcznymi palcami, na które padały odblaski z ogniska. Ileż to razy patrzyła okrągłymi oczami na to, jak zamyka się podobne szczątki do takich samych pudełek? Rozbrzmiewał jeszcze w jej uszach szyderczy głos Machefera, króla żebraków, który mawiał: - Zważywszy, ile razy wkładano go do pudełka, ten twój święty Jakub musiałby być wielki jak słoń Karola Wielkiego.

Może i ten relikwiarz wyszedł ze zmyślnych rąk Barnaby, a w tym przypadku jego świętość była bardziej niż wątpliwa, niemniej jednak drogi był sercu Katarzyny. Te kilka uncji złocistej miedzi stanowiło jak gdyby pomost między dniem dzisiejszym a dawnymi czasami. Były niczym przyjacielską ręka wyciągnięta z grobu i ponad minionymi latami...

Ściskając pudełeczko, ucałowała Matyldę ze łzami w oczach.

Katarzyna rozmyślała o tym wszystkim, zbliżając się do odrażającego, a zarazem wspaniałego zamku. Jej ręka, obciągnięta płową rękawiczką z zamszu, instynktownie poszukała na gorsie nieznacznej wypukłości, która wskazywała miejsce relikwiarzyka, zacisnęła się na nim chwilę, jakby prosiła cienie Barnaby o dodanie jej odwagi. Jednak gdy miała skierować się do barbakanu, wyszła zeń grupa żołnierzy, ciągnąc w pyle długie piki i nogi w butach z grubej skóry. Ciągnęli także mężczyznę w łachmanach ze związanymi z tyłu rękoma, mrużącego oczy od zachodzącego słońca. Inny mężczyzna w obszernej szacie z czarnego sukna, zebranej w pas, do którego przytroczony był kałamarz, pocił się w ciężkim kapturze z tego samego materiału, idąc za nimi ze zwojem pergaminu w ręce zapieczętowanym na czerwono.

Grupa skierowała się na drogę, która wiodła brzegiem stawu i ginęła pod zwieszającymi się gałęziami. Rozumiejąc, że więzień prowadzony jest na śmierć, obie kobiety jednocześnie się przeżegnały, a Katarzyna zadrżała, bowiem skazaniec - mijając ją - zatrzymał na niej swój wzrok.

Wyczytała w nim straszliwy lęk i nieludzkie cierpienie.

- Nie ma nawet najmarniejszego mnicha, który by towarzyszył temu człowiekowi w jego ostatnich chwilach - wymamrotała Sara. - Do jakich to bezbożników trafiliśmy?

Katarzyna zacisnęła mocniej rękę na piersi i ogarnęła ją nieprzeparta pokusa, by zawrócić. Czyż nie lepiej byłoby zatrzymać się w jakiejś oberży lub nawet u któregoś z mieszkańców wioski, i tam czekać na powrót Gilles'a de Rais'go? Natychmiast jednak przyszło jej na myśl, że jeżeli jakieś wiadomości nadejdą do zamku, ona niczego się nie dowie.

Pomyślała także, iż Grilles de Rais zapewne jeszcze nie wrócił i było rzeczą niegodną obawiać się starca. Być może Arnold tu nie przyjedzie, lecz da jej znać, gdzie ma go szukać.

W tej właśnie chwili rozległa się nad jej głową trąbka strażnika, a szorstki głos zapytał: - Czego chcecie, cudzoziemcy, i dlaczego przybywacie do tego zamku? - Nie dopuszczając Katarzyny do głosu, Walter zatrzymał swoją mulicę, stanął w strzemionach i przyłożywszy dłonie do ust, krzyknął: - Szlachetnie urodzona, potężna pani - ta rytualna formułka kazała Katarzynie uśmiechnąć się w duchu, potęga jej bowiem była już tylko wspomnieniem - Katarzyna de Brazey, zaproszona przez pana de Rais'go, prosi o otwarcie bram. Uprzedź, przyjacielu, swego pana, a pospiesz się.

Nie przywykliśmy czekać.

Sara, ujęta tym tonem, spojrzała w osłupieniu na olbrzyma. Widać tak było pisane, żeby ten chłopak zdumiewał ją zawsze. Skąd, tak nagle, nabrał manier, których nie powstydziłby się nawet prawdziwy herold? Ale ten ton pełen wyższości okazał się skuteczny. Hełm żołnierza zniknął z blanki pokrytej wysokim spiczastym dachem wieży. Podczas gdy oddalił się on z rozkazem, biegnąc zapewne z wszystkich sił, mały oddział przeszedł przez barbakan i dotarł do mostu stałego, nad wodami stawu wypełnionego zielonymi trzcinami i rzeżuchą wodną. Przed nimi, zaczepiony o wysokie, czarne mury, widniał most zwodzony, prezentujący swoje potężne, dębowe bale i żelazne okucia. Nad ich głowami wznosiły się na zawrotną wysokość mury, poznaczone tu i ówdzie niewielkimi otworami strzelniczymi umieszczonymi tak wysoko, że niewidoczna stawała się szorstkość kamieni, które nikły w cieniu palisady. Pod machikułami duże, czarne zacieki dawały świadectwo niegdysiejszym oblężeniom i zaciekłym obronom. Champtoce podobne było do zaskorupiałych w żelaznych zbrojach starych wojowników, których nic nie mogło pokonać ani przygiąć do ziemi, którzy potrafili umierać na stojąco, wspierając się jedynie na swej dumie i poczuciu niezniszczalności.

Z wieżyczki strażnika przeciągle zabrzmiała trąbka. Słońce znikło, a po pociemniałym niebie przelatywały stadami kruki. Uroczyście, powoli, z apokaliptycznym hałasem, wielki most zwodzony się opuścił...


Niewiarygodny przepych wielkiej komnaty Champtoce wywarł na Katarzynie wrażenie, choć była przyzwyczajona do świetności Brugii i Dijon, do połączenia bogactwa i elegancji pałacu w Bourges czy zamku Mehun-sur-Yevre, gdzie król Karol lubił trzymać swój dwór. W szafkach i kredensach piętrzyło się bogactwo masywnych półmisków, posążków pokrytych cennym szkliwem, a na stole nakrytym błękitnym aksamitem znajdowała się cudowna szachownica z zielonego kryształu i złota, która oczekiwała na graczy. Co do paradnej ławy, to była ona udrapowana złotem i błyszczała w promieniach miliona długich świec z czerwonego wosku jak kapa biskupia.

Wszedłszy do komnaty, pomyślała, że ta olśniewająca, błękitna, czerwona i złota sala była trochę zbyt ostentacyjna. Przypominała jej obłąkańcze szaty Jerzego de La Tremoille'a, który nie czuł się ubrany, jeśli nie połyskiwał złotem. Podobnie jej oczy, zrazu oślepione, miały trudności z rozróżnieniem wśród całego tego przepychu dwóch postaci nieskończenie bardziej prostych: starszego wielmoży, całego w czerni, i młodej kobiety odzianej w jasnoszare szaty. Pierwsza z tych osób właśnie wstawała z fotela, by podejść do niej.

- Witaj w naszym domu, szlachetna pani! Jestem Jan de Craon, zarządzam tu wszystkim pod nieobecność mojego wnuka, Gilles'a de Rais'go. Minęło kilka dni od przybycia posłańca zapowiadającego pani wizytę. Martwiliśmy się już o panią.

- Podróż była wyczerpująca i straciłam dużo czasu. Ale serdecznie dziękuję panu za troskliwość.

Nie przerywając wypowiedzi, spoglądała cały czas na młodą kobietę, ku której obracał się pan de Craon.

- To moja wnuczka, która - tak jak i ty, pani - ma na imię Katarzyna.

Pochodzi ze szlachetnie urodzonej rodziny de Thouars i jest żoną Gilles'a.

Obie młode kobiety wymieniły ceremonialny rewerans*, obserwując się nawzajem spod skromnie spuszczonych powiek.


* Rewerans - głębokie dygnięcie z ukłonem.


Pani de Rais mogła mieć dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat i byłaby ładna, gdyby nie malujący się w jej łagodnych, brązowych oczach stały niepokój - podobny do tego, jaki widuje się u ściganych saren. Była wysoka i gibka, ale niemal chuda, a jej twarz miała wyblakłe kolory starego obrazu. Mała główka okolona koroną splecionych jasnoblond warkoczy poruszała się z wielkim wdziękiem na długiej, giętkiej szyi. Jej arystokratyczny wygląd przypominał Katarzynie jej siostrę, Luizę, benedyktynkę z klasztoru w Tart w Burgundii. Luiza jednak nigdy nie miała tego zrezygnowanego wyrazu twarzy, tej smutnej łagodności, która sprawiała wrażenie lękliwej. W porównaniu z nią Katarzyna czuła się dziwnie mocna i energiczna, choć tamta Katarzyna była od niej wyższa.

Ogarnęło ją pragnienie, by bronić tej melancholijnej młodej kobiety.

Łagodny głos kasztelanki przerwał jej ciche obserwacje. Spostrzegła, że Katarzyna de Rais uśmiecha się do niej i szczerze odwzajemniła jej uśmiech. Ta młoda kobieta wydawała się bardzo miła, nieskończenie milsza od starca, który je obserwował. Wyglądał na takiego, jakim go opisywano: na starego okrutnika. Wysoki, prosty i suchy jak zimowe, stare drzewo. Najbardziej charakterystyczny w jego obliczu, poza władczymi, czarnymi oczami, był orli nos, za wielki do tej chudej twarzy, pochłaniający jakby cały jej obszar. W kącikach ust starca czaiła się sarkastyczna fałdka, a jego spojrzenie ukryte było w głębi oczodołów otoczonych sztywnym, szarym włosem. Katarzyna nie musiała bynajmniej przypominać sobie ostrzeżeń brata Tomasza czy Matyldy Boucher, by odczuwać, że każdy, kto się z nim zetknie, musi wobec niego żywić nieufność.

Pani de Rais łagodnym głosem zaproponowała, że zaprowadzi Katarzynę do jej pokoju.

- Dobrze czynisz, córko - odparł Craon i dodał, zwróciwszy się do Katarzyny: - Moja żona jest na polowaniu. To zajęcie, którego mogę jej tylko zazdrościć, gdyż dla mnie jest zakazane z uwagi na sztywną nogę.

Zanim Katarzyna opuściła komnatę, zadała pytanie, które cisnęło się jej na usta: - Jaśnie wielmożny pan Gilles dał mi do zrozumienia, że spotkam tu królową Jolantę, której jestem damą dworu. Czy już jej nie ma?

Młodej kobiecie wydawało się, że Katarzyna de Rais zaczerwieniła się i odwróciła wzrok, ale starszy pan pospieszył z odpowiedzią.

- Królowa opuściła nas kilka dni temu. Negocjacje, jakie prowadziła tu z księciem Bretanii, zostały szczęśliwie zakończone, więc pani Jolanta znajduje się teraz w Amboise, gdzie przygotowuje się do wesela najmłodszej córki, która poślubia spadkobiercę Bretańczyka.

- W takim razie - rzekła Katarzyna - nie jest rzeczą konieczną, bym narzuciła panu swoją obecność dłużej niż jedną noc. Jutro wyruszę w drogę, by dołączyć do mojej królowej.

Przez oczy Craona przebiegła błyskawica, ale jego wyschłe usta rozchyliły się w uśmiechu - niemal miłym.

- Cóż za pośpiech! Pani obecność zabawi moją wnuczkę, która czuje się tu osamotniona pod nieobecność męża!

Czy nie wyświadczy nam pani tej łaski i nie pozostanie kilka dni?

Katarzyna, niepewna, zawahała się. Było jej trudno odmówić, nie będąc przy tym niegrzeczną. Tymczasem za nic na świecie nie chciałaby obrazić marszałka de Rais'go, od którego zależało odzyskanie Arnolda.

Schyliła się w ukłonie.

- Wielkie dzięki za miłe przyjęcie i zaproszenie, panie. Zatrzymam się zatem, bardzo chętnie, kilka dni.

Gdy Katarzyna wychodziła z olśniewającej komnaty, doznała uczucia, że zanurza się w ciemny tunel. Tymczasem przed nią znajdowały się piękne, kręcone schody prowadzące na piętro pokryte freskami przedstawiającymi sceny z Księgi Wyjścia, oświetlone tu i ówdzie trójramiennymi pochodniami oprawionymi w brąz z wytłoczonym herbem.

Jej oczy jednak zmęczyły się już tym blaskiem. Przed nią, na kamiennych schodach, wytartych od tysiąca stóp, które po nich przeszły, falował łagodnie aksamitny, szary tren pani de Rais. Młoda kobieta, zapewne onieśmielona, nie odezwała się ani słowem. Wchodziła na górę powoli, z pochyloną głową na długiej, białej szyi, a obie ręce przytrzymywały ciężką spódnicę. Katarzyna poczuła się nagle speszona i również milczała. Jedna za drugą wchodziły na wyższe piętro, skąd prowadziła galeria. Kasztelanka weszła na nią, pchnęła niskie drzwi, głęboko ukryte pod łukiem większych, i zatrzymała się przy framudze.

- Oto twój pokój, pani - rzekła. - Służąca czeka w środku na rozkazy.

Łagodne światło świec umieszczonych w wysokim kandelabrze z żelaza docierało aż na środek korytarza. Zanim Katarzyna weszła w drzwi, które przed nią otwarto, zatrzymała się przed panią domu.

- Proszę wybaczyć moją ciekawość, pani Katarzyno - rzekła łagodnie - ale czemu jesteś, pani, tak smutna? Jesteś młoda, piękna, bogata, szlachetnie urodzona, małżonek twój jest czarujący i sławny, i...

Żona Gilles'a uniosła raptownie powieki, patrząc prosto w twarz nowo przybyłej.

- Mój małżonek? - odezwała się głucho. - Czy jesteś, pani, pewna, że mam męża? Może pani odpoczywać do kolacji. Gong będzie za jakąś godzinę.

Katarzyna weszła do pokoju, nie nalegając dłużej na odpowiedź, pani domu zamknęła cichutko drzwi i zniknęła.

Młoda kobieta przeszła się po pokoju, rozglądając się dokoła. Była to piękna komnata, obita wzorzystymi tkaninami, dwuokienna. We wnęce znajdował się kominek z kolumienkami i stożkowatym okapem ozdobionym malowanymi tarczami herbowymi i trofeami myśliwskimi, było tu też ogromne łoże z baldachimem z ciemnozielonego aksamitu, krzesło z wysokim oparciem, wielka, dębowa szafa, dwa zydle, na których spoczywały poduszki z zielonego aksamitu i miedziany kufer, na którym ustawiono rzędem misy i dzbany ze srebra - oto całe umeblowanie pokoju.

U wezgłowia łoża otwarły się małe drzwiczki i Katarzyna ujrzała w nich żwawą sylwetkę Sary. Miała jeszcze na sobie podróżny płaszcz, a jej smagła skóra, której żaden specyfik nie mógł rozjaśnić, była teraz prawie tak biała jak giezło.

- Czy pozostajemy tutaj? - spytała, zanim Katarzyna zdołała otworzyć usta. - Powiedziano mi, że królowa jest w Amboise.

- Wiem o tym - odparła Katarzyna, rozsznurowując obszerny płaszcz. - Chciałam wyruszyć w drogę jutro, ale nasi gospodarze nalegali, abyśmy pozostali kilka dni. Odmowa byłaby grubiaństwem.

- Kilka dni? - spytała Sara podejrzliwie. - To znaczy ile?

- Nie wiem dokładnie; cztery, może pięć, najwyżej tydzień.

Twarz Sary bynajmniej się nie rozjaśniła, wprost przeciwnie.

Pokręciła głową.

- Lepiej byłoby wyjechać natychmiast! Ten dom nie wygląda dobrze.

Dzieją się tu dziwne rzeczy.

- Masz doprawdy zbyt bujną wyobraźnię - westchnęła Katarzyna, rozplatając warkocze. - Lepiej pomogłabyś mi się pozbyć tego kurzu.

Zaledwie skończyła zdanie, raptownie otworzyły się drzwi. Do komnaty wpadł Walter. Był blady, a jego potargana odzież świadczyła o niedawno stoczonej walce. Nie pozwolił im nawet dojść do głosu.

- Pani Katarzyno! Musimy uciekać! I to natychmiast, jeśli tylko jest to w pani mocy. Ten zamek nie jest schronieniem, ale więzieniem.

Katarzyna poczuła, że blednie. Uniosła się, odpychając łagodnie Sarę, która z wrażenia upuściła trzymany w rękach grzebień.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Czy postradałeś zmysły?

- Chciałbym, aby tak było w istocie - rzekł z goryczą olbrzym. Niestety, pomyłka jest niemożliwa. Nie wiem, czy przyjęto cię z należnym szacunkiem, pani, ale ze mną żołnierze nie robili ceregieli. Kiedy spytałem o drogę do stajni, bym mógł zaprowadzić nasze mulice, jeden sierżant, uzbrojony po zęby, wyjął mi z rąk wodze i powiedział, że to nie jest już moja sprawa, bo teraz należą one do ich pana. Oczywiście zaprotestowałem. Wtedy sierżant wzruszył ramionami i rzekł: „Jesteś naiwny, człowieku, jeśli wyobrażasz sobie, że twoja kochanka będzie mogła opuścić Champtoce, zanim pan Gilles jej na to pozwoli. Mamy w tej sprawie rozkazy i radzę ci, żebyś stał się taki malutki, jak tylko potrafisz, bo będziesz miał kłopoty". W tym momencie, wyznaję to, pani Katarzyno, poniosła mnie złość. Złapałem tego człowieka za gardło! Nadeszli żołnierze i uwolnili go z moich rąk. Mogłem się wycofać, ale...

W tej właśnie chwili do pokoju Katarzyny wbiegł cały oddział żołnierzy. W mgnieniu oka Walter, mimo swej siły, został obezwładniony, i to tym łatwiej, że wymierzono weń trzy łuki, a dłuższy opór z jego strony oznaczałby parę strzał tkwiących w ciele. Ten widok rozwścieczył Katarzynę. Podeszła do oficera, który dowodził grupą, i przez zaciśnięte zęby rozkazała: - Proszę puścić tego człowieka i wyjść stąd! Macie czelność...

- Przykro mi, pani - rzekł oficer, unosząc z galanterią dłoń do hełmu - ale pani służący uderzył sierżanta, więc należy do nas. Muszę zaprowadzić go do więzienia.

- Jeśli go uderzył, to zrobił dobrze! Na Boga! Wydaje mi się, że dziwnie tu pojmujecie gościnność! Jak to? Zabieracie nam muły, poniewieracie moim sługą i jeszcze chcielibyście, aby pozwolił wam na to?

Puśćcie go, powiadam!

- Przykro mi, pani, ale mam taki rozkaz. Ten człowiek musi zostać uwięziony... Jestem tylko posłuszny poleceniom.

- I miał pan polecenie zatrzymania moich ludzi? - zapytała Katarzyna z goryczą. - A dlaczego w takim razie nie mnie? Dlaczego mnie nikt nie wtrąca do więzienia, przecież - jak mi się wydaje - nie będzie mi wolno zbyt szybko stąd wyjechać?

- Proszę spytać pana de Craona, szlachetna pani...

Oficer sztywno się ukłonił, dał znak swoim ludziom, by zabrali więźnia, i wyszedł. Walter odwrócił się na progu: - Nie kłopocz się o mnie, pani, i pamiętaj o mojej radzie: trzeba uciekać, kiedy tylko się da!

Katarzyna i Sara, skamieniałe, spoglądały za nim. Drzwi się zamknęły. Pociemniałe z gniewu oczy Katarzyny zwróciły się ku Sarze i spotkały z jej oczami.

- I to jest człowiek, którego radziłaś mi się wystrzegać! - powiedziała z goryczą. - Czy mogę jeszcze powątpiewać w jego lojalność?

- Przyznaję, że postąpił jak wierny sługa... nieważne, jakie uczucia nim powodowały - rzekła Sara, która trzymała się swoich poglądów. - Ale co teraz zrobisz?

- Przysięgam ci, że nie będę czekać ani chwili dłużej i dowiem się, co mnie jeszcze czeka w tym domu.

Gorączkowo, dygocącymi dłońmi, usiłowała zapleść ponownie warkocze, które dopiero rozpuściła, ale nie wychodziło jej to. Drżała z gniewu.

- Ja to zrobię! - przerwała jej Sara, zabierając się do czesania. - A ty zmienisz suknię. Musisz się prezentować jak najbardziej godnie... a nie jak jakaś Cyganicha!

Katarzyna nie miała bynajmniej ochoty do śmiechu. Usiadła sztywno, by Sara mogła upiąć kunsztowne uczesanie i strzepnąć z niej pył podróży. Przez cały czas smukłe palce Katarzyny splatały się i rozplatały na kolanach.

Kiedy zabrzmiał gong, Katarzyna była gotowa. Sara odziała ją w suknię z aksamitu, przybraną dwiema falbanami z koronki. Wyglądała pięknie i prawie dostojnie. Wymknęła się ze zręcznych rąk Sary i skierowała w stronę drzwi z taką determinacją, że Cyganka nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Wyglądasz jak mały kogucik, który ma stoczyć walkę - rzuciła.

- A ty - skarciła ją młoda kobieta - jesteś w takim dobrym położeniu, że możesz sobie pozwolić na żarty...


Wejście Katarzyny do wielkiej komnaty, gdzie nakryto do kolacji, przerwało opowiadanie myśliwskie, które na intencję Jana de Craona i Katarzyny de Rais upiększała, energicznie gestykulując, wysoka, chuda kobieta o siwiejących włosach, potężnym nosie, uderzająco podobna do starszego pana. Odziana w podbitą złotem satynową suknię koloru zwiędłych liści, której rękawy ciągnęły się po ziemi, naśladowała lot myśliwskiego sokoła, a gdy zauważyła wchodzącą Katarzynę, zamarła z rozpostartymi rękami.

- Dobry wieczór, moja droga! Jak to dobrze, że pani nas odwiedziła!

- rzuciła przyjaźnie, po czym w najlepsze wróciła do swego opowiadania o polowaniu, które przyniosło w rezultacie dwie czaple i dwa zające.

Wreszcie zakończyła, mówiąc: - A wszystko po to, by wam powiedzieć, że po takim dniu umieram z głodu. Siadajmy do stołu!

- Chwileczkę! - ucięła smutno Katarzyna. - Zanim usiądziemy do stołu, pragnę się dowiedzieć, gdzie mam usiąść: czy przy stole gospodarzy, czy też przy stole więziennym?

Nieustraszonym myśliwym była ni mniej, ni więcej tylko Anna de Sille, babka Katarzyny de Rais, z którą Jan de Craon ożenił się rok po ślubie Gilles'a. Spojrzała teraz na młodą kobietę z niekłamanym zdumieniem, z lekka zabarwionym podziwem.

- Do pioruna! - rzekła.

Stary Craon zmarszczył jednak brew, a jego dolna warga zwisła w złowróżbnym grymasie.

- Więziennym? - spytał. - Skąd, u diabła, przyszło to pani do głowy?

Przemawiał tonem suchym i z niezbyt zachęcającą miną, ale Katarzyna była zbyt zagniewana, by dać się zbić z tropu. Chłodno zmierzyła wzrokiem gospodarza.

- Przyszło mi to do głowy dlatego, że zaledwie w godzinę po moim przybyciu zaaresztowano na moich oczach mego giermka, gwałcąc w ten sposób święte prawo gościnności.

- Ten człowiek uderzył strażnika. Wydaje mi się, że jest to postępek, który zasługuje na karę.

- Sama bym ją wymierzyła, gdyby nie to, że jego czyn spowodowany był dziwnymi słowami. Przeszkodzono mu zająć się naszymi mulicami pod pretekstem, że teraz są już pańską własnością i że skądinąd nie będą mi już potrzebne, zostanę bowiem tu znacznie dłużej, niż zamierzałam.

Każdy sługa, jeśli jest choć trochę oddany swej pani, wzburzyłby się, słysząc takie domniemanie, i jeśli chce pan wiedzieć, jakie jest moje zdanie w tej materii, to pański sierżant nie został przykładnie ukarany...

Jan de Craon wzruszył ramionami.

- Żołnierze nie zawsze są zbyt mądrzy - rzekł ponuro. - Nie należy przywiązywać wagi do tego, co mówią.

- W takim razie istnieje dobry sposób na to, byś mógł mnie przekonać o swej dobrej woli. Każ uwolnić mego giermka i przygotować moje muły; wówczas przeproszę za wszystko, co powiedziałam... i wyruszę w drogę dziś wieczór wraz ze służącymi.

- Nie!

Słowo przecięło napiętą ciszę, jaka zapanowała po ostatnich słowach Katarzyny, która czuła, że obie kobiety wstrzymały oddech, a ich niespokojne oczy biegały od niej do starszego pana i z powrotem. Jej krtań zacisnęła się z wrażenia. Z trudem przełknęła ślinę, ale nie drgnęła. Nawet udało się jej pogardliwie uśmiechnąć.

- Tak pan powiada? Ma pan doprawdy dziwny sposób pojmowania gościnności! A więc jestem uwięziona!

Lekko utykając, Jan de Craon podszedł do młodej kobiety, która wciąż stała wyprostowana w swej czarnej sukni. Kiedy przemówił, jego głos był już znacznie łagodniejszy.

- Proszę mnie zrozumieć, wielmożna pani Katarzyno, musimy mówić jasno i dokładnie. Ten zamek należy do mego wnuka. Jest on jego panem, jak również wszystkich tych, którzy mieszkają w tych murach...

nawet moim, i jego wola, wyłącznie ona, jest tutaj prawem. Dostałem co do pani jasne rozkazy: pod żadnym pozorem nie powinna pani opuścić Champtoce przed jego powrotem. Nie, proszę mnie nie pytać dlaczego, bo nie wiem! Wszystko, co jest mi wiadome, to to, że Gilles spodziewa się panią zastać tutaj po swym powrocie z wojny, a ja nie sprawię mu zawodu.

Proszę się uspokoić. Nie będzie pani zapewne zmuszona długo czekać.

Walki toczące się obecnie na północ od Paryża są zbyt zaciekłe, by nie ustanowiono przerwania ognia na czas zimy. Anglicy bardziej niż my potrzebują wytchnienia. Gilles wróci niebawem. I... czyż nie ma on tu przyprowadzić kogoś szczególnie drogiego pani sercu?

Oblicze Katarzyny ogarnęła z nagła fala gorąca. Jej gniew wywołany niesprawiedliwym uwięzieniem Waltera sprawił, że na chwilę zapomniała o Arnoldzie i miała do siebie żal o to uchybienie. Jednocześnie sama myśl o człowieku, którego kochała, nieco ją odprężyła. Było prawdą, że Arnold miał przybyć prosto tutaj, i serce jej zabiło żywiej na myśl o tym, że znów go zobaczy, usłyszy jego głos. Jeśli stąd odjedzie, spotkanie to nastąpi o tyle później, ile czasu będzie potrzebował na to, by ją dogonić.

Nie była świadoma tego, że Jan de Craon czyta myśli z jej twarzy.

Kiedy uniosła ku niemu oczy, podał jej rękę ze staromodną galanterią.

- Widzi więc pani, że trzeba być rozsądną. Pozwoli pani? Ona jednakże nie oparła się na ręce, którą jej ofiarowano.

- Dobrze - rzekła wreszcie z trudem. - Pozostanę. Ale, przynajmniej, każ, panie, zwrócić mi Waltera.

Mimo że wypowiedziana łagodnie, odmowa de Craona była stanowcza.

- Nie wolno mi, pani! Prawa rządzące tym zamkiem są surowe i zasadnicze. Ktokolwiek uderzy strażnika, musi być sądzony...

sprawiedliwie sądzony, proszę być o to spokojna! Kiedy Gilles jest w domu, co tydzień wymierza sprawiedliwość, i tylko on może wydać osąd w sprawie swoich żołnierzy. Mogę jedynie obiecać, że Walter nie będzie maltretowany, otrzyma należyty wikt i stosowną celę. Dla niego również czas oczekiwania będzie krótki.

Nic nie można było tu dodać. Katarzyna pojęła to od razu. Czuła się pokonana, ale postanowiła, że pozornie to zaakceptuje, choć wszystko się w niej burzyło. Uniósłszy z gracją długie fałdy aksamitnej sukni, skierowała się w stronę nakrytego stołu, przechodząc dumna i wyprostowana przed Craonem, który opuścił wreszcie rękę.

Weszli giermkowie niosący misy z wodą i ręczniki z białego lnu.

Biesiadnicy w milczeniu zajęli miejsca po jednej tylko stronie długiego stołu i oddali się rytualnym ablucjom. Następnie wszedł kapelan, który wymamrotał krótką modlitwę, po czym pojawiły się pierwsze dania. Anna jadła łapczywie, jak ktoś, kogo wygłodził pobyt na świeżym powietrzu, ale od czasu do czasu spoglądała na Katarzynę wzrokiem ciekawym, acz nie pozbawionym sympatii. Musiała lubić ludzi o zdecydowanym charakterze.

Młoda kobieta natomiast zaledwie dotykała dań, które jej kolejno podawano. Siedziała wyprostowana na krześle, z oczami utkwionymi w dal, machinalnie kręcąc w palcach kulkę z chleba, próbując całą siłą woli zwalczyć podstępnie zakradający się do jej serca niepokój. Czepiała się gorączkowo myśli o Arnoldzie. Arnold i jego siła, Arnold i jego niepokonana odwaga, Arnold - najlepszy miecz Francji obok wielkiego hetmana de Richemonta, Arnold... i jego nieznośny charakter, jego donośny śmiech, jego nienaruszalna duma, ale także szalone pocałunki, czułe dłonie i namiętne słowa, które tak umiał jej szeptać. Wiedziałby, jak ją obronić, chronić - gdyby tu był. Nawet najmocniejsze mury nie zdołałyby jej powstrzymać, gdyby on był przy niej. Kto śmiałby się przeciwstawić Montsalvy'emu?

Anna de Craon przeciągała się i ziewała bez skrępowania.

- No cóż, ja idę spać. Chcę o świcie wyruszyć na dzika. Bartłomiej widział z drugiej strony Rosne jego ślady.

Starsza pani zwilżyła ręce wodą ze złotej miski, którą podał jej paź, wytarła je w czerwony ręcznik, a następnie - nie troszcząc się już o przymusowego gościa - ujęła pod ramię małżonka i skierowała się ku drzwiom. Wnuczka poszła w jej ślady, a Katarzyna podążyła za nimi. Gdy opuściły oświetloną okolicę stołu, idąc obok siebie, Katarzyna poczuła, że jakaś ręka dotyka jej ręki i wsuwa jej w dłoń ciasno zwinięty bilecik. Serce jej drgnęło, ogarnęła ją raptowna radość i szybko zacisnęła dłoń na bilecie.

Na progu komnaty wszyscy wymienili ceremonialne ukłony i życzenia dobrej nocy. Następnie uczestnicy tego dziwnego obiadu, poprzedzani przez giermków oświetlających drogę, udali się do swych pokojów.

Gdy tylko Katarzyna zamknęła za sobą drzwi sypialni, podbiegła do kandelabru, w którym płonęły nowe świece, rozwinęła bilecik i nachyliła się, by go przeczytać. Treść była krótka, bez podpisu, ale Katarzyna i tak wiedziała, od kogo pochodziła.


Proszę przybyć jutro do kaplicy w porze tercji. Jest Pani w niebezpieczeństwie. Proszę spalić list po przeczytaniu.


Po plecach kobiety spłynął zimny pot. Miała silne poczucie zagrożenia i raptem wszystko dokoła wydało jej się wrogie. Przerażone spojrzenie skierowało się bezwiednie na ściany pokoju i aż podskoczyła z wrażenia. W pełgających płomieniach świec postacie z tkaniny pokrywającej ścianę ożyły. Cała ściana jak gdyby się poruszała od uzbrojonych żołnierzy, od wzniesionych mieczy, pod których ciosem padały dzieci w powijakach. U stóp zabójców klęczały kobiety, wyciągając w ich stronę błagalne ramiona. Jedna z nich, z szyją rozpłataną mieczem, padała do tyłu z wywróconymi białkami oczu. Dokoła wszędzie była krew i usta otwarte w niemym krzyku, i Katarzyna miała wrażenie, że słyszy ten krzyk! Cała ściana ożyła!

Sara, która spała na podnóżku koło łoża, obudziła się w jednej chwili i przeraziła na widok bladej twarzy Katarzyny, jej drżących ust, zesztywniałej postaci i obłąkanego wzroku. Zawołała: - Boże! Co ci jest?

Katarzyna zadrżała. Jej wzrok oderwał się od sceny zabójstwa, by spocząć na Sarze. Podała jej bilecik, który dotąd ściskała w dłoni.

- Masz, czytaj! - powiedziała posępnie. - To ty miałaś rację. Nie powinniśmy byli nigdy tu przyjeżdżać. Obawiam się, że jesteśmy w straszliwej pułapce.

Cyganka czytała starannie, sylabizując półgłosem każde słowo, następnie zwróciła skrawek pergaminu Katarzynie, która rzekła: - Może wydostaniemy się z niej łatwiej, niż przypuszczasz. Jeśli się nie mylę, ktoś pragnie nam pomóc.

- Kto to jest?

- Pani de Rais. Jest nieśmiała, cicha i wydaje się, że sterroryzowana.

Ale trudno zgadnąć, co myśli naprawdę. Gdybym tylko wiedziała, czego ona się tak boi...

Zalękniony głos, który dochodził jakby z głębi kominka, sprawił, że obie kobiety odwróciły się.

- Ona się boi swojego męża, tak jak wszyscy w tym domu. Boi się pana Gilles'a.

Młodziutka dziewczyna, drobna i zarumieniona, odziana w strój służącej, wyszła z cienia padającego od muru. Jej czepek z trudem utrzymywał się na obfitych ciemnoblond włosach, w palcach mięła błękitny fartuszek. Katarzyna dostrzegła, że oczy jej są pełne łez... Nagle, zanim mogła zapobiec temu gestowi, młoda służąca padła do jej nóg i otoczyła je ramionami.

- Pani, wybacz mi... ale ja się tak boję, od tylu dni już się boję!

Ukryłam się tutaj, by błagać cię, pani, abyś zabrała mnie ze sobą. Bo przecież odjeżdżasz stąd, nieprawdaż? Przecież nie zostaniecie w tym strasznym zamku?

- Chciałabym bardzo stąd wyjechać - rzekła Katarzyna, próbując oderwać ręce małej od swoich stóp - ale obawiam się, że jestem uwięziona.

No wstań, podnieś się! Czego się tak boisz, przecież nie ma wielmożnego pana Gilles'a.

- Nie ma go teraz, ale wróci! Pani nie wie, jaki to człowiek z tego pana Sinobrodego! To istny potwór!

- Pan Sinobrody? - przerwała jej Sara. - Co za dziwne miano!

- Ale do niego pasuje! - powiedziała dziewczyna, wciąż klęcząc. My, tutejsi, którzy mieszkamy na jego ziemiach, nazywamy go tak, kiedy żołnierze nas nie słyszą. Jest twardy, okrutny i fałszywy... Bierze to, co mu się podoba, nie troszcząc się o cierpienia, jakie powoduje.

Katarzyna łagodnie, lecz stanowczo podniosła służącą i posadziła ją na kuferku. Usiadła obok niej.

- Jak się nazywasz? Jak się tu dostałaś?

- Nazywam się Guillemette, pani, pochodzę z Villemoisan, dużej wsi na północ od zamku. Ludzie pana Gilles'a porwali mnie w zeszłym roku i przywiedli tutaj razem z dwiema innymi dziewczętami z wioski. Miałyśmy usługiwać pani de Rais, ale szybko zrozumiałam, że mamy służyć jej małżonkowi. Wrócił do zamku na kilka dni. Żaneta i Denise, moje towarzyszki, umarły wkrótce po naszym przybyciu...

- Ale... dlaczego? - spytała Katarzyna, instynktownie ściszając głos.

- Pan Gilles i jego ludzie zabawiali się z nimi. Żanetę znaleziono uduszoną, leżącą na słomie w stajni, a Denise.. pewnego ranka praczki znalazły ją u stóp fortu z połamanymi kośćmi.

- A ty? Jak ci się udało?

Guillemette uśmiechnęła się drżącymi ustami i rozpłakała.

- Uznali, że jestem za chuda.. no i pan wyjechał, nie miał już czasu.

Ale obiecał, że się mną zajmie po powrocie. Widzi pani, że trzeba mnie stąd zabrać.. Jeśli zostanę tutaj, ja też umrę. A tak chciałabym wrócić do swojej wioski! Błagam panią, jeśli uciekacie, pozwólcie mi iść z wami. Jesteście moją jedyną szansą. .

- Ależ, moje biedactwo, ja sama nie jestem pewna, czy dam radę uciec. Jestem uwięziona tak jak i ty...

- Wiem o tym. Ale jednak ma pani jakąś szansę... w tym bileciku, który pani przeczytała!

Katarzyna wstała i przeszła się po pokoju, zwijając i rozwijając w palcach kawałek pergaminu. Jej twarz była posępna, ale w głębi duszy słyszała zew nadziei. Pani de Rais musiała znać dobrze cały zamek i wiedziała zapewne, jak można doń wejść albo go opuścić. Były tu z pewnością jakieś piwnice, ukryte przejścia... Podeszła znów do Guillemette i położyła jej rękę na ramieniu.

- Posłuchaj - rzekła łagodnie - obiecuję, że cię zabiorę, jeśli znajdę jakiś sposób, żeby uciec. Przyjdź jutro, w połowie dnia. Powiem ci, jeśli coś będzie postanowione... ale nie możesz mieć wielkiej nadziei, wiesz o tym?

Twarz młodziutkiej służącej rozjaśniła się. Jej oczy obeschły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uśmiechnęła się promiennie do Katarzyny, następnie skłoniwszy się, przycisnęła usta do ręki młodej kobiety.

- Dziękuję, o, dziękuję, szlachetna pani! Całe życie będę cię błogosławić i modlić się za ciebie! Będę ci służyć, jeśli zechcesz, pójdę wszędzie jak pies za tobą, pani, jeśli taka będzie twoja wola.

- Moją wolą jest w tej chwili - ucięła Katarzyna z uśmiechem - abyś się uspokoiła i zaraz stąd wyszła! Ktoś mógłby cię szukać. .

Guillemette, szybciutko się ukłoniwszy, umknęła już z pokoju lekka jak ptaszek. Kobiety spojrzały po sobie. Katarzyna wolnym ruchem wyciągnęła bilecik od pani de Rais w stronę płomienia świecy. Sara wzruszyła ramionami.

- Co zrobisz z tą zalęknioną dziewczynką?

- Skąd mam to wiedzieć? Dałam jej nadzieję, więc się trochę uspokoiła. Może jutro odpowiem na twoje pytanie. Chodź, pomożesz mi się rozebrać. Spróbujmy usnąć.

Katarzyna przystąpiła w milczeniu do wieczornej toalety, zamykając się ze swymi myślami, podobnie jak Sara. Wprawne ręce Cyganki rozczesywały srebrnym grzebieniem jej długie, złociste pukle. Sara uwielbiała włosy Katarzyny. Pielęgnowała je ruchami łagodnymi, niemal modlitewnymi. Była dumna z jej pięknych włosów o wiele bardziej niż ich właścicielka, która czasem uważała, że zbyt dużo czasu zabiera czesanie.

- Pani o Złotym Runie. . - wyszeptała Sara. - Twoje włosy są co dzień piękniejsze! Wielmożny pan Filip zapewne pomyślałby to samo, co ja.

- Wypowiadasz imię, którego nie chcę już więcej słyszeć - ucięła sucho Katarzyna. - Książę Burgundii jest dla mnie tylko księciem Burgundii - jest moim wrogiem! I nie chcę nosić imienia Złotego Runa, z którego on jest taki dumny...

Urwała raptownie. Na zewnątrz dał się słyszeć potworny wrzask, prawdziwy okrzyk przedśmiertny. Obie pobladłe kobiety popatrzyły na siebie skamieniałe.

- Co to takiego? - szepnęła Katarzyna zdławionym głosem. - Idź, zobacz...

Sara wzięła lichtarz i podbiegła z nim do drzwi, po czym wyszła na korytarz. Na zewnątrz słychać było głosy, wezwania, krótkie rozkazy i tupot ciężkich butów. Katarzyna z bijącym z przestrachu sercem siedziała przygwożdżona do zydla, wsłuchując się pilnie w te odgłosy. Po kilku chwilach wróciła Sara. Była biała jak płótno, wyglądała tak, jakby miała zemdleć. Oparła się o framugę drzwi i zachwiała, jakby miała upaść. Jej wargi się poruszały, ale nie wychodził z nich żaden dźwięk.

Młoda kobieta skoczyła w jej stronę, objęła ją i powoli podprowadziła do zydla, z którego wstała. Następnie napełniła wodą kielich, zaczerpnąwszy z cynowego dzbanka ustawionego obok misy. Zęby Cyganki dzwoniły, a jej oczy niemal wychodziły z orbit. W kącikach jej ust zarysowały się głębokie, zielonkawe zmarszczki. Wypiła kilka łyków wody, zadrżała. .

- Mój Boże! - szepnęła Katarzyna. - Nie strasz mnie! Co widziałaś?

Co się zdarzyło? Ten krzyk...

- Guillemette! - wybełkotała Sara. - Znaleziono jej zmasakrowane ciało na dziedzińcu. Ona... spadła z zewnętrznej galerii!

Cynowe naczynie wysunęło się z rąk Katarzyny i potoczyło aż do kominka.


Jakieś poruszenie w zamku wyrwało Katarzynę z gorączkowego snu, w który zapadła nad ranem. Przez wiele godzin leżała przytulona do Sary w wielkim łożu, nie mając odwagi odetchnąć i nasłuchując najmniejszego choćby hałasu na zewnątrz. Jej nerwy były tak napięte, że zwyczajny rechot żab w pobliskim stawie sprawiał, iż cierpła na niej skóra! Nigdy w życiu tak się nie bała! W końcu jednak zmęczenie wzięło górę nad przerażeniem.

Ponieważ hałas na dziedzińcu stale się wzmagał, Katarzyna zeskoczyła z łoża, przekraczając Sarę, która spała, rozciągnięta w poprzek.

Boso podbiegła do okna. Jak wszystkie okna części mieszkalnej wychodziło ono na paradny dziedziniec. Katarzyna otworzyła okiennice, mrużąc oczy przed światłem, pchnęła jeden z czterech witrażyków ozdobionych herbem i wychyliła się. Rycerze, muły i chmara służby otaczali wielką lektykę, w której sadowiła się imponujących rozmiarów piastunka w szkarłatnej sukni oraz białym czepku i takim samym fartuchu z mniej więcej półtoraroczną dziewczynką w ramionach. Parę chwil później pojawiła się Katarzyna de Rais. Była w tej samej szarej sukni co wczoraj, na którą narzuciła dobrany szary płaszcz. Na głowie miała podwójny wałeczek z błękitnego aksamitu, z lekką woalką. Miała zaczerwienione oczy i ściągnięte rysy twarzy.

Nie spojrzawszy nawet na okna zamku, zasiadła w lektyce, którą lokaj natychmiast zamknął. W tej samej chwili orszak ruszył. Ze swego miejsca Katarzyna patrzyła ze ściśniętym sercem, jak grupa przeszła pod niskim sklepieniem łączącym dziedziniec paradny z dziedzińcem folwarcznym.

Kilka chwil później wszystko zniknęło. Tylko trzej służący zamiatali posadzkę.

Katarzyna powoli zamknęła okno. Wracając do łóżka, zobaczyła, że Sara nie śpi i przygląda się jej wsparta na łokciu.

- Co to było? - spytała, tłumiąc ziewnięcie. Młoda kobieta opadła ciężko na łoże.

- To odjechała nasza ostatnia nadzieja! Pani de Rais opuściła zamek z ludźmi pod bronią i bagażami. Ale z całą pewnością nie wyjeżdżała z własnej woli!

Rozdział czwarty Niebo się chmurzy

Nadeszły żniwa, a Katarzyna nadal jeszcze szukała sposobu, by opuścić Champtoce przed powrotem Gilles'a de Rais'go. Z biegiem czasu przyzwyczajała się do myśli, że konfrontacja jest nieunikniona.

Żaden posłaniec nie przeszedł mostem zwodzonym od jej przybycia, gubiła się więc tylko w domysłach. Czy Gilles mógł odbić Arnolda de Montsalvy'ego z rąk Richarda Venablesa, a może kapitan wciąż był więźniem Anglika? Sara uważała, że jeśli walki nadal trwały, to Arnold nie wróci do Katarzyny przed zawieszeniem broni, którego się spodziewano.

Mimo wielkiej miłości, jaką żywił dla niej, miał wojnę i poczucie obowiązku we krwi, nie mógł więc postąpić inaczej, jak zająć swe miejsce wśród kapitanów Karola VII.

- W każdym razie, kiedy pan de Rais powróci, dowiesz się od niego, czego masz się trzymać - mówiła Cyganka, chcąc uspokoić Katarzynę, której lęk wzrastał z dnia na dzień po tym, co się zdarzyło w ostatnich dniach lipca, w niedzielę, podczas dożynek.

W tym dniu świętowano koniec żniw i tradycyjnie orszak wieśniaków przybył do zamku, niosąc Javelo, ostatni snop, przyozdobiony wstęgami i kwiatami, by ofiarować go kasztelance. Katarzyna de Rais przebywała w swoich dobrach w Pouzauges, zatem wieniec przyjmowała nieustraszona Anna de Sille i wydawała tradycyjny posiłek na dziedzińcu folwarcznym. Na tę okoliczność zaprosiła Katarzynę, by przewodziła wraz z nią tej wiejskiej uroczystości.

- Trzeba nam nieco rozrywek - rzekła do niej - a ponieważ mój szlachetny małżonek nie pozwala pani czerpać przyjemności z polowania, proszę, skorzystaj choćby z tej, jaka nadarza się na terenie zamku.

Mimo swego niezbyt kobiecego sposobu bycia Anna de Craon nie była w gruncie rzeczy zła. Za nic na świecie nie przeciwstawiłaby się swemu groźnemu małżonkowi, nawet nie przyszłoby jej to do głowy, ale blade policzki Katarzyny, jej oczy, otoczone od paru dni fioletową obwódką, niepokoiły ją. Ona sama zbytnio lubiła szalone przejażdżki na świeżym powietrzu o każdej porze, by nie współczuć młodej kobiecie, zmuszonej siedzieć w zamknięciu w murach fortecy. Gdy wracała ze swych stałych polowań niezbyt wyczerpana, również robiła, co mogła, by rozerwać swego przymusowego gościa.

- Nie mam serca do zabaw, pani - odparła Katarzyna. Ale kasztelanka nie chciała o niczym słyszeć.

- Na Boga, moja kochana, trzeba się otrząsnąć! Przecież nie spędzi pani całego życia w tym starym zamczysku. Nie wiem, czego od pani chce Gilles, ale on sam jest zbyt zajęty, by jeszcze troszczyć się o kobietę. .

choćby była nie wiem jak piękna. Chodźmy zjeść, pośpiewać i potańczyć z naszymi wieśniakami. Ci junacy ryczą jak bawoły i myślą, że wyśpiewują melodie, ale tańczą z dużą pewnością siebie i piją na umór.

Pod pewnymi względami Anna przypominała Katarzynie jej starą przyjaciółkę Ermengardę de Chateauvillain - ta sama męcząca energia, ta sama nieprzejednana władczość, takież żelazne zdrowie i chęć do życia.

Od czasu dziwnej śmierci Guillemette, młodej służącej, nie zdarzyło się w zamku nic niepokojącego, nic, co zakłóciłoby codzienne życie.

Ale w chwili gdy Katarzyna wkraczała na ogromny dziedziniec folwarczny otoczony pierwszym pasem muru, gdzie ustawiono długie stoły na krzyżakach nakryte białymi obrusami i ozdobione polnym kwieciem, gdzie świnie oraz barany piekły się w ognisku z gałęzi, musiała nagle wczepić się w ramię Sary. Czy spowodował to zapach obficie przyprawionego mięsa, czy beczek z winem i jabłecznikiem, które otwierali szafarze, czy może powiew z pobliskich obór, stajni i zagród? Nagle wszystko zaczęło wokół niej wirować, ziemia wymykała się jej spod stóp, a jej ciałem wstrząsnęły mdłości. Pobladła na twarzy, a potem zzieleniała...

Sara krzyknęła: - Co ci jest, Katarzyno? Słabo jej, na pomoc!

Anna de Craon, która szła przed nimi wraz z dwórkami, natychmiast się cofnęła, by pomóc Sarze, i krzyknęła, obejmując Katarzynę w pasie.

- Trzeba ją ułożyć... o tak, na tej ławie. Pani Alienor, proszę przynieść zimnej wody, Mario, niech pani biegnie do zamku. Proszę kazać przynieść nosze. Szybciej, biegiem, wy niezguły!

Obie dwórki popędziły, by wykonać rozkazy kasztelanki. Ona sama zaś pochyliła się nad wyciągniętą na trawie Katarzyną i przyglądała się bacznie jej woskowej twarzy. Raptem wbiła władcze spojrzenie w Sarę.

- Czemu nie powiedziałyście mi, że ona jest w ciąży?

- W ciąży? - powtórzyła osłupiała Sara. - Ale ja nie..

Sara w istocie nie wiedziała, co wydarzyło się podczas nocy spędzonej w barce.

- Z kim? - spytała Anna, śmiejąc się. - To chciałaś powiedzieć? Na ten temat, moja droga, twoja pani może coś więcej powiedzieć. I nie patrz na mnie takimi okrągłymi oczami. Oto wraca Alienor, nie trzeba, by słyszała. To największa gaduła w całej okolicy! Nawet dlatego ją trzymam - dodała starsza pani ze śmiechem. - Ona mnie bawi!

Katarzyna pomału dochodziła do siebie pod orzeźwiającymi kompresami z zimnej wody, które pani de Craon przykładała jej do czoła.

Oddychała swobodniej, mdłości ustępowały, ale czuła się dziwnie słaba.

Nagle zrozumiała, co jej się przytrafiło. Zaczerwieniła się i przestraszyła. Być osłabioną fizycznie wówczas, gdy potrzebuje całych sił - to ją zaniepokoiło, ale tylko na chwilę. Po chwili ogarnęła ją radość, gdy uprzytomniła sobie, że dziecko, które nosiła, było również dzieckiem Arnolda. Syn Arnolda! Bo przecież to mógł być tylko syn, tak piękny i taki waleczny jak ojciec. I może o takim samym trudnym charakterze. Ta myśl ją rozbawiła. A więc ten poryw miłości na dnie barki, w której znaleźli schronienie po tym, jak uniknęli śmierci, ta pierwsza chwila prawdziwej wolności i szczęścia bez granic miała trwać dalej...? Nic bardziej cudownego nie mogło się jej przytrafić, bo połączyła się mocniej z tym, którego tak namiętnie kochała - dziecko! Na chwilę myśl jej pomknęła ku dziecku, które straciła, małemu Filipowi, który umarł daleko od niej, w ramionach Ermengardy de Chateauvillain. Długo potem dręczyły ją wyrzuty sumienia. Zarzucała sobie, że nie dość nad nim czuwała, że zaniedbała go dla wystawnej egzystencji, podczas gdy on znalazł u Ermengardy tyle miłości, ile potrzebował. I zapytywała siebie samą, jak mogła pozostawać tak długo z dala od niego. Pewnie dlatego, że nie żywiła prawdziwej miłości dla jego ojca. . Mały Filip miał w swoich żyłach krew królów Francji. To dla niej zbyt imponujące, zbyt godne i rozumiała teraz, że dla niej to dziecko było przede wszystkim synem księcia Burgundii.

Ale ten, który miał teraz przyjść na świat, który już dokonał przewrotu w jej ciele, żądał swojego udziału w jej życiu, będzie naprawdę ciałem z jej ciała i ucieleśnioną miłością. Przypomniało jej się coś, co powiedział mauretański lekarz Abu-al-Khayr, gdy oczekiwała narodzin małego Filipa: „Teraz, kiedy idziemy świetlistą drogą nakreśloną przez dziecko, każda inna droga jest drogą nocy...".

- Jaki szczęśliwy byłby Arnold, gdyby wiedział - szepnęła do siebie Katarzyna, cała odmieniona radością.

- Pod warunkiem że udałoby się nam mu to powiedzieć - mruknęła Sara, która wszystko usłyszała.

Katarzyna nie chciała jednak przyćmiewać tego, co było teraz jej małym szczęściem. Cały dzień i całą noc, w rytmie wioli i bębenków odmierzających taneczne rytmy poczciwym wieśniakom z Champtoce, pieściła swe marzenia pod opieką Sary - powściągliwej i zarazem uważnej.

Przez cały sierpień Katarzyna była tak chora, że setki razy czuła, jak umiera. Cały czas wstrząsały nią mdłości. Jej zbuntowany żołądek nie tolerował żadnego pożywienia, a niepohamowane wymioty systematycznie pozbawiały ją sił. Potworny upał, przenikający nawet przez grube mury Champtoce, który zapalał we wsi snopy słomy, powalał bydło na polach i wysuszał źródła, dopełnił miary. Całymi dniami bezlitosne słońce połyskiwało na białym niebie. Studnie się wyczerpywały, a woda pitna stała się tak drogocenna jak złoto. Nawet Loara wyschła na znacznej długości, ukazując piaszczyste dno, tak jak znoszony materiał ukazuje swoją osnowę. Jednak Katarzyna się nie uskarżała. Mimo że była złożona niemocą, znosiła ją po stoicku, była ona bowiem spowodowana tym, że nosiła dziecko Arnolda. Jedynie wtedy, gdy czuła się zbyt wyczerpana, obawiała się, że sprawy przybiorą zły obrót i że straci błogosławiony ciężar, który nosiła w łonie.

Całymi dniami pozostawała w łóżku przykryta jedynie cieniutkim prześcieradłem, za zamkniętymi okiennicami, które otwierano dopiero wówczas, gdy słońce zachodziło. Sara dotrzymywała jej towarzystwa, a często przychodziła również pani de Craon, której kanikuła przeszkodziła w przejażdżkach. Pocieszała się ona przy Katarzynie, spędzając w jej pokoju całe godziny na opowiadaniu o swoich wyczynach z ubiegłych lat.

Tylko Jan de Craon nigdy nie przestąpił progu pokoju. Co rano, z poprawną grzecznością, zapytywał przez pazia o zdrowie uwięzionej, nie rozluźniając jednak nad nią kontroli. Na podstawie opowiadań kasztelanki Katarzyna coraz lepiej poznawała mentalność starszego pana, dającą się ująć w niewielu słowach: wyłączna, namiętna i ślepa miłość do wnuka Gilles'a. Dla de Craona był on uosobieniem jego rodu, jego bóstwem; aby przydać mu potęgi i chwały, gotów był popełnić wszelkie możliwe zbrodnie.

- Gilles był jeszcze dzieckiem - opowiadała Anna - kiedy mój małżonek zachęcał go do zabijania, pustoszenia i palenia własnych wiosek, by pokazać, jak daleko może sięgać jego władza. Kazał przynosić mu przed oblicze skrzynie złota, mówiąc, że to jego majątek, że może z tym robić, co mu się żywnie podoba, że złoto jest najwyższą potęgą, kluczem do wszelkich uciech.

- Nietrudno zgadnąć, jaka może być mentalność marszałka odpowiadała na to Katarzyna. - Kocha tylko siebie samego, nieprawdaż?

- Tak jest, i często ubolewałam nad tym, ale najbardziej wtedy, gdy porwał Katarzynę, moją wnuczkę. Przeczuwałam, że będzie nieszczęśliwa.

Dlatego zgodziłam się poślubić starszego pana de Craona... Do końca mych dni będę chronić Katarzynę.

- Mimo to nie przyszłoby pani do głowy zbuntować się przeciwko decyzjom małżonka?

- Nie. On jest po prostu moim mężem. On jest tu panem, a ja muszę być mu posłuszna.

W ustach tej wyniosłej kobiety słowa te zabrzmiały dziwnie, ale Katarzyna była zbyt słaba, by dłużej się tym zdumiewać.

Najbardziej brakowało jej Waltera. Wiedziała, że więziono go w wieży od wschodu i że cierpliwie, a raczej filozoficznie, znosił swój ciężki los. Celę miał czystą, względnie przyzwoitą i było w niej chłodniej niż w innych częściach zamku. Żywiono go przyzwoicie i był świadom tego, że wszystko zależało od tajemniczego układu między Katarzyną i Gilles'em de Rais'em. Powiedział sobie tylko, że nie podda się łatwo, jeśli kiedykolwiek ktoś od niego tego zażąda. Na razie ciążył mu jedynie brak działania, a jego oprawcy dokładnie oglądali co rano celę, by się upewnić, czy nie zaczął rozbierać zamku kamień po kamieniu. Owe wizyty były zresztą dziełem plutonu złożonego z dziesięciu ludzi, takim respektem przejmowała strażników siła olbrzymiego Waltera. Był to zresztą obrządek, który nieodmiennie przyprawiał więźnia o wybuch radości i obserwował go, śmiejąc się do rozpuku. Oczywiście Walter nie lękał się bynajmniej o swój los. Chmurzył się tylko na myśl o stanie Katarzyny. Ma się rozumieć, to Anna de Craon opowiedziała o wszystkim młodemu mężczyźnie.

Gdy nadeszły pierwsze dni września i upał wreszcie zelżał, złe samopoczucie Katarzyny ustąpiło równie nagle, jak się zaczęło. Mogła jeść, nie żądając natychmiast miednicy, i stopniowo stawała się coraz mocniejsza. Tego ranka, gdy wszystkich obudził szum pierwszego deszczu, udało jej się wstać, ubrać i podejść do zwierciadła. Ujrzała w nim odbicie wychudłej, niemal tragicznej twarzy, w której ogromne oczy świeciły blaskiem mocniejszym niż kiedykolwiek.

- Tylko to już ci zostało, oczy! - burczała Sara, sznurując suknię Katarzyny. - Musisz koniecznie przytyć, bo inaczej dziecko będzie chude jak nieszczęście. Nikt by nie powiedział, że jesteś w ciąży. Masz nadal kibić młodej dziewczyny.

- Bądź spokojna, nie na długo. Czuję się jeszcze tylko trochę słaba.

Ach, jaki ten deszcz jest przyjemny!

Dobroczynny deszcz, który zaczął padać po duszących upałach, miał okazać się uporczywy. Całymi dniami wilgotna zasłona spowijała okolicę, rozdymając wskrzeszone strumyki, pokrywając zielenią wyrudziałe pola, przekształcając w rzekę błota pył z okolicznych dróg. Ale prawdziwa ulewa była tego wieczoru, gdy strażnik jak szalony zaczął dąć w róg, obwieszczając wszem wobec, że Gilles de Rais zbliża się do zamku swoich przodków.

Na ten zew serce Katarzyny podskoczyło w piersi. Mimo że zapadł zmierzch i z nieba lały się potoki deszczu, otuliła się obszerną peleryną i wybiegła na galerię. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Wybudzony z monotonnego odrętwienia zamek wrzał. Żołnierze ciągnący za sobą broń, odświętnie ubrane służące, lokaje biegający po pokojach z paczkami nowych świec zapełniali wszystkie pomieszczenia i biegali w różne strony.

Nikt nie zajmował się Katarzyną, która zresztą mogła poruszać się tam, gdzie chciała, ale tylko wewnątrz murów zamkowych.

Na wieży obserwacyjnej wiatr łopotał chorągwiami. Wślizgnął się pod płaszcz Katarzyny, gdy tylko wyszła na wąskie schodki. Z wyjątkiem strażnika pochylonego nad blanką, nie było nikogo.

- Czy są jeszcze daleko? - spytała.

Żołnierz podskoczył, nie usłyszał bowiem, jak nadchodziła. Z jego hełmu spływały strumienie deszczu, pod którym czaiły się oczy i obfity wąs. Zasalutował niedbale wilgotną rękawicą, a następnie wyciągnął ramię w stronę rzeki.

- Proszę, niech pani sama zobaczy!

Katarzyna pochyliła się nad parapetem, między dwiema strzelnicami.

Na drodze rzeczywiście widać było czoło potężnego oddziału. Najpierw dostrzegła tylko niewyraźne cienie, które splątane były z cieniami zapadającej nocy i mgłą unoszącą się znad rzeki, a także czarnymi smugami drzew. Następnie rozróżniła ciężkie, przesiąknięte wodą sztandary i głowy piechurów, koni i jeźdźców. Na chwilę zew trąbki zapanował nad pluskiem kropli deszczu uderzających w kałuże i stożkowate dachy. Całym swoim jestestwem wyciągnięta w stronę zbliżających się żołnierzy, Katarzyna próbowała na próżno wypatrzyć wśród hełmów czarny herb w kształcie sępa - herb i emblemat Arnolda...

Ale noc zapadła szybko i, jak gdyby po to, by odpowiedzieć na jej niepokoje, kruk wzbił się ponad drzewo i wydał nieprzyjemny odgłos.

- Pani - wyszeptał żołnierz. - Nie wychylaj się tak! Stąd łatwo wypaść.

Posłała mu uspokajający uśmiech, ale się nie wyprostowała. Wokół niej płaszcz łopotał na wietrze niczym przemoczony żagiel. Wkrótce dał się słyszeć tętent koni, dźwięk trąbek stawał się coraz donośniejszy, a postacie ludzkie coraz wyraźniejsze. Katarzyna odniosła wrażenie, że wyczerpani żołnierze w ostatnim wysiłku wypięli swe torsy, a ich zgięte pod ciężarem żelaznej zbroi plecy dumnie się wyprostowały - jakby chcieli uczynić bardziej uroczystym swoje wkroczenie na teren zamku - A oto wielmożny pan Gilles! - zakrzyknął za nią strażnik. - Widzi pani? Można poznać jego fioletowy kaftan. Dosiada swego czarnego rumaka - Dziadka do Orzechów.

W głosie żołnierza brzmiała duma. W tej samej chwili zwodzony most opadł z wielkim hałasem, wyzwalając grupę żołnierzy i służących, którzy z okrzykami radości i pochodniami biegli w stronę przybyłych.

Wewnętrzny dziedziniec zamku przypominał olbrzymią studnię ognia, którego blask rozpraszał noc i deszcz. Strażnik w końcu przycupnął obok Katarzyny z oczami błyszczącymi z entuzjazmu.

- O, teraz będą dobre czasy, gdy przybył wielmożny pan Gilles! Jest twardy, ale szczodrobliwy i lubi wesołe życie!

Ze słów żołnierza przebijał żal do starszego pana de Craona, ale Katarzyna nie zwróciła na to uwagi. Nadal wpatrywała się w cienie. Krople wody zalewały jej oczy, przesłaniając widok równie skutecznie, jak uczyniłyby to łzy.

- Pan widzisz wyraźnie - rzekła. - Czy możesz rozróżnić tych, którzy otaczają twego pana?

- Oczywiście - odparł dumnie strażnik. - Widzę pana Gilles'a de Sillego, kuzyna naszego pana, i pana de Martignego. Oto brat naszego pana, Rene de la Suze, a to jest wielmożny pan de Briqueville...

- Czy nie widzisz pana w czarnej zbroi, z krogulcem na czubie hełmu?

Mężczyzna wpatrzył się w zbliżającą się grupę, następnie potrząsnął głową.

- Nie, pani... Nie widzę nikogo takiego! Zresztą teraz są już tak blisko, że możesz i ty rozróżnić...

Rzeczywiście, teraz widziała już wyraźnie. Mimo deszczu Gilles de Rais galopował z arogancją na czele kawalerii, wymachując fioletowym, zupełnie przemoczonym, pióropuszem na hełmie. Za nim podążała grupa wielmożów, oświetlonych pełgającymi płomieniami pochodni trzymanych przez wieśniaków i służących. Okrzyki radości mieszały się z zapachem wilgotnej ziemi, nie odnajdywały jednak echa w sercu Katarzyny.

Opadła na szorstki kamień, osłabła, nagle, ogarnięta gorzką boleścią.

Między tymi ludźmi nie było Arnolda.


Uświadomiła sobie, że do ostatniej chwili i wbrew obawom, iż zobaczy ukochanego w rękach de Rais'go, serce jej przepełniała nadzieja, że ujrzy jego z lekka szyderczy uśmiech, jego zmrużone oczy, kiedy spoglądał na nią, a zwłaszcza - że będzie już bezpieczna w jego ramionach... Strażnik zaniepokoił się jej bladością.

- Pani - szepnął - deszcz pada coraz mocniej i jesteś przemoczona.

Drżysz. Trzeba wracać.

Podał jej niepewną dłoń, aby pomóc jej dojść do schodów. Spojrzała na niego z wahaniem, blado się uśmiechając, i wstała.

- Dziękuję. . masz pan rację, wrócę. Tak naprawdę.. nie mam tu już co robić!

Zawahała się pod mocniejszym podmuchem wiatru. Strażnik musiał podtrzymywać ją cały czas w drodze do schodów. Krzyki radości rozpierały cały zamek, wytryskiwały z murów, budząc w Katarzynie złość i smutek zarazem. Nie zostanie ani chwili dłużej u tego człowieka, który nadużył jej wiary. Będzie nalegać, by zwrócił jej Waltera, otworzył przed nią drzwi tego przeklętego zamku i wreszcie ją wypuścił. I choćby miała wrócić do Normandii, choćby sama miała stawić czoło Richardowi Venablesowi, a wreszcie, choćby miała przepłynąć morze i szukać Arnolda u Anglików, była gotowa to uczynić... W miarę jak rosła jej determinacja, krok stawał się coraz prężniejszy, znów była odważna i waleczna. Ostatnie schody pokonała niemal biegiem.

Wróciwszy do swego pokoju, Katarzyna zastała Sarę zmagającą się z nieznajomym paziem, którego wilgotna odzież świadczyła o tym, iż dopiero przybył. Na widok Katarzyny zwrócił się ku niej i wykonał ukłon zbyt sztywny, by mógł być wyrazem szacunku.

- Jestem Poitou, paź wielmożnego pana Gilles'a. Przysłał mnie, abym ci przekazał, pani, że pragnie cię niezwłocznie widzieć.

Katarzyna zmarszczyła brwi. Chłopiec miał jakieś czternaście lat i był wielkiej urody: ciemnowłosy, o delikatnych rysach i zwinnym, gibkim ciele. Najwyraźniej był tego nazbyt świadom. Jego zuchwała postawa nie spodobała się młodej kobiecie. Przeszła przed nim, podała swój wilgotny płaszcz Sarze i nie patrząc na niego, zauważyła niedbale: - Nie wiem, gdzie odebrałeś wychowanie, mój chłopcze, ale zważywszy na wysoką rangę marszałka de Rais'go, mniemałam, że jego ludzie mają staranniejsze maniery. Zarówno na dworze króla Karola, jak i księcia Filipa Burgundzkiego paziowie byli układni.

Matowe policzki chłopca pokryły się purpurą. Błysk gniewu zaświecił w jego czarnych oczach. Nie przywykł zapewne do takiego lekceważącego traktowania, ale Katarzyna wpiła weń swe fiołkowe spojrzenie, więc spuścił głowę. Widziała, że zacisnął pięści, jednak powoli ugiął kolano.

- Wielmożny pan Gilles - podjął na nowo - prosi wielmożną panią Katarzynę de Brazey, aby raczyła przybyć na spotkanie z nim przed festynem, który ma się odbyć w paradnej sali.

Katarzyna zmierzyła chłopca od stóp do głów. Uśmiechnęła się przekornie, a następnie oświadczyła sucho: - To brzmi lepiej! Dziękuję za posłuszeństwo. Natomiast jeśli chodzi o sprawę, z którą przybyłeś, to nie ma mowy, bym udała się do twego pana. Jak również o tym, bym wzięła udział w festynie. Idź i powiedz Gilles'owi de Rais'mu, że pani de Brazey oczekuje wyjaśnień, które jest jej winien.

Tym razem Poitou uniósł głowę i spojrzał na nią z nieskrywanym zdumieniem.

- Żebym poszedł. . - zaczął.

- Tak - ucięła Katarzyna - I to w tej chwili! Oczekuję twego pana.

Sądzę, że najwyższy czas, by on także mnie poznał.

Paź wyprostował się i wyszedł, nie mówiąc już nic. Spojrzenie Katarzyny skrzyżowało się ze wzrokiem Sary.

- Pozyskałaś sobie wroga - zauważyła Cyganka. - Ten chłopiec jest przepełniony pychą. Musi być ulubieńcem swego pana.

- Cóż z tego? Nie mam zamiaru oszczędzać tu nikogo. Gilles de Rais nie dotrzymał słowa. Nie ma z nim Arnolda.

- Wobec tego masz rację. Jest ci winien wyjaśnienia... Czy myślisz, że tu przybędzie?

- Tak - rzekła Katarzyna. - Tak sądzę.

W istocie, w kwadrans później Sara otwierała drzwi Gilles'owi de Rais'mu.

W tak krótkim czasie, jaki minął od ich spotkania, zmienił się znacznie. Nosił teraz długą opończę z ciemnoniebieskiego aksamitu, której dół i szerokie poszarpane mankiety zamiatały ziemię. Wyhaftowane złotem, srebrem i jedwabiem znaki zodiaku stanowiły ozdobę tej szaty i nadawały posępnemu wielmoży wygląd nekromanty*.


* Nekromanta - z grec. nekros - martwy; uczestnik praktyk magicz- nych; przyzywa duchy zmarłych lub demony, np. w celu poznania przyszło- ści.


Ogromny rubin połyskiwał krwawym ogniem na palcu wskazującym lewej ręki. Był okazały i majestatyczny zarazem, ale Katarzyna postanowiła nie poddać się temu wrażeniu. Siedziała wyprostowana na jedynym krześle z oparciem, jakie znajdowało się w pokoju - co skazywało gościa na zajęcie zydla - ubrana była z rozmyślną surowością w czarny aksamit. Woalka z czarnego muślinu umocowana do włosów uczesanych w koronę podkreślała żałobę jej toalety, nie gasząc mimo wszystko świetlistego blasku złocistych warkoczy. Sara stała obok niej z rękami skrzyżowanymi na brzuchu i spuszczonymi oczami, nieco z tyłu, niczym dyskretna dama do towarzystwa z dobrego domu.

Zdziwiony wyniosłą postawą młodej kobiety, Gilles de Rais ukłonił się nisko, ukazując olśniewająco białe zęby.

- Prosiła pani, abym przybył, piękna Katarzyno? Jestem na pani rozkazy.

Lekceważąc i ukłon, i uprzejme słowa, zaatakowała bezzwłocznie.

- Gdzie jest Arnold de Montsalvy?

- Cóż za dziwne powitanie! Nawet nie uśmiechnie się pani do mnie, nie powie mi nic miłego? Droga pani, czemu to ostre spojrzenie, te zaciśnięte usta z okazji przybycia najbardziej oddanego sługi?

- Odpowiedz najpierw na me pytanie, a wówczas cię, panie, powitam! Czemuż to nie widzę tutaj tego, którego zobowiązał się pan uwolnić i przyprowadzić do mnie?

- Uwolniłem Arnolda de Montsalvy'ego. Już nie jest w rękach Richarda Venablesa.

Katarzyna poczuła nagle ulgę. Chwała Bogu, nie był już w mocy Anglików! Ale zaraz znów pojawił się niepokój.

- Gdzież więc on jest?

- W bezpiecznym miejscu... Czy mogę usiąść? Ta długa jazda w deszczu wyczerpała mnie.

Mówiąc to, przysunął jeden z zydli do krzesła Katarzyny i rozsiadł się na nim, starannie rozkładając ciężkie fałdy swego stroju. Sprawiał wrażenie swobodnego, a uśmiech niczym maska przyklejony miał do oblicza. Czarne, głęboko osadzone oczy były jednakowoż chłodne i bacznie spoglądały.

- Co nazywa pan bezpiecznym miejscem? U naszego pana, króla?

Gilles de Rais potrząsnął przecząco głową, a jego uśmiech stał się jeszcze wyraźniejszy, zabarwiając się w dodatku ironią, która nie uszła uwagi młodej kobiety.

- Nazywam bezpiecznym miejscem zamek Sully-sur-Loire, do którego miałem zaszczyt go odprowadzić i w którym obecnie przebywa.

Mimo że Katarzyna panowała nad sobą, nie była w stanie ukryć zdumienia.

- U La Tremoille'a? Ale dlaczego? Co on tam robi?

Gilles de Rais wyprostował długie nogi i wyciągnął ręce do ognia, ręce białe i niemal po kobiecemu delikatne, co Katarzyna zauważyła mimo woli. Musiał o nie bardzo dbać. .

Oświadczył z westchnieniem bardzo łagodnie, nie patrząc na swoją rozmówczynię: - Co tam robi? Nie umiem pani powiedzieć... To, co zazwyczaj robią więźniowie polityczni!

Słowa te uderzyły Katarzynę niczym grom z jasnego nieba. Skoczyła na równe nogi, ściskając mocno rękami poręcze krzesła. Poczerwieniała aż po korzonki włosów, jej oczy ciskały błyskawice. Ogarnęło ją pragnienie, by zabić tego nonszalanckiego mężczyznę, który - widziała to teraz jasno od dziesięciu minut bawił się nią niczym kot myszą.

- Więzień polityczny? Najwierniejszy z kapitanów królewskich? Co to za bajki? Czy uważa mnie pan za głupią? Dosyć tych wykrętów, wielmożny panie, rozmówmy się jasno, bardzo proszę, bowiem w rzeczywistości, myślę, natrząsa się pan ze mnie. Dałeś mi pan słowo i ufałam w nie, mimo gwałtu, jaki zadano mi w tym domu. To nie do Sully miał pan zaprowadzić Arnolda, ale tutaj, wie pan o tym dobrze!

Gilles westchnął znowu, głęboko znudzony. On również powstał, co sprawiło, że mógł teraz górować nad Katarzyną o całą głowę.

- To już nie te czasy, co w Louviers, moja droga. I wydaje mi się, że nie jest pani zorientowana w aktualnej polityce... Tak jak ja nie byłem w niej zorientowany w Louviers. Skończyły się czasy bezpłodnych marzeń, iluzji i bredni, a nadeszły czasy ludzi rozsądnych! Mój kuzyn La Tremoille jest obecnie jedynym uprawnionym wyrazicielem słów króla. I postanowił... odsunąć tych wszystkich, którzy mogliby zbytnio zakłócić jego politykę i powrócić do mętnych poglądów tej nieszczęsnej dziewczyny, spalonej na rozkaz Świętego Oficjum. Nadeszła pora, by władzę objęli znowu ci, którzy z urodzenia są predestynowani do jej sprawowania, a nie, by rządziła jakaś oszalała pasterka!

Katarzyna, wyprowadzona z równowagi, krzyknęła: - To znaczy, że pański kuzyn La Tremoille oczyszcza teren, aby spokojnie obrastać w piórka, że nasz nieszczęsny król bardziej jeszcze ulega jego wpływom i że ten tłusty sprzedawczyk dobiera się teraz do wszystkich wiernych zwolenników Joanny... tej biednej dziewczyny, której jeszcze niespełna rok temu służył pan na kolanach, panie marszałku!

Mimo gniewu, jaki nią zawładnął, myślała szybko i obserwowała przeciwnika. Widziała, że zbladł, kiedy wymówiła nazwisko La Tremoille'a. Doszła zatem do wniosku, że strzał był celny. Pochłonięta swoją miłością, nie dbała o politykę i reperkusje, jakie dla dworu i dla króla mogła mieć śmierć Joanny. Już od bardzo dawna Jerzy de La Tremoille wraz ze swą kliką walczył z wysłanniczką Boga. Joanna przeszkadzała drapieżnym i chciwym wielmożom, którzy chcieli się wzbogacić za wszelką cenę. Podstępnie zwalczali młodą dziewczynę, nie uczynili nic, by przywrócić jej wolność, a teraz, gdy jej zabrakło, ci pozbawieni skrupułów ludzie zapanowali nad słabym Karolem VII, który był jedynie igraszką w rękach de La Tremoille'a. Tłusty szambelan znał nadto dobrze słabości swego pana - gdy dostarczyć mu rozrywki i kobiet, można z nim zrobić wszystko, co się chce...

Gilles nie odpowiedział. Ponieważ jego czarne oczy śledziły Katarzynę, dorzuciła sucho: - W każdym razie, chciałabym wiedzieć, o co La Tremoille mógł oskarżyć Arnolda, który jest ucieleśnieniem prawości i lojalności!

- Ach! Miłość jest piękna i zazdroszczę Montsalvy'emu, że wzbudził w pani takie uczucie! To zaślepia! Moja droga, pani ukochany postawił siebie poza prawem, wchodząc do Rouen bez zezwolenia króla, który w swej mądrości uznał za właściwe zostawić słynną Dziewicę jej losowi.

Próba uwolnienia jej oznaczałaby zatem wystąpienie przeciw woli króla.

- Ja również próbowałam ją uwolnić.

- Więc pani także jest poza prawem, droga Katarzyno, i powierzono panią mej opiece, podobnie jak Arnold de Montsalvy został powierzony La Tremoille'owi. Nie ma pani prawa opuścić mej posiadłości... Jeśli nie podporządkuje się pani temu, znajdzie się bardzo prędko na dnie jakiegoś ciemnego lochu - rzekł marszałek, uśmiechając się mile.

Na tę wieść Katarzyna się zachwiała, ale duma kazała jej utrzymać się na nogach niemal wbrew jej samej. Odepchnęła rękę Sary, która spieszyła z pomocą. Udało się jej nawet uśmiechnąć z niewypowiedzianą pogardą, - Cudownie! Ja, głupia, brałam pana za szlachcica, wierzyłam słowu marszałka Francji! A pan jesteś zerem, niczym - tylko nędznym sługą La Tremoille'a, gotowego sprzedać swych przyjaciół temu, kto da więcej.

Zapomina pan tylko o tym, że inni znają prawdę o Arnoldzie i o mnie. La Hire. .

- La Hire jest uwięziony w Louviers, które znowu jest w rękach Anglików, a pani przyjaciel Xaintrailles także został pojmany nad Oise.

Proszę nie mówić mi już o konetablu de Richemoncie, którego król oddalił i który ryzykuje głową, jeśli odważy się pojawić na dworze królewskim.

Co do królowej Jolanty, tej wścibskiej teściowej Jego Wysokości, która wtrącała się do królewskich rządów, król dał do zrozumienia, po weselu jej córki, że jest pilnie potrzebna w swym majątku w Prowansji. Teraz powinna już być gdzieś w okolicy Taraskonu. . To daleko!

Tym razem Katarzyna oniemiała. Poczuła, że kręci jej się w głowie na myśl o tym, jaką przyszłość zgotował jej z całą perfidią Gilles.

Rozumiała teraz doskonale manipulacje La Tremoille'a. Umiejętnie sterując, omotał króla tak, że ten oddalił swych najwierniejszych poddanych, najbardziej pewnych obrońców królestwa przed zakusami Anglików: konetabla de Richemonta i królową Jolantę, matkę swej żony.

Biedny Karol VII, niepomny przysług, wpadł, zapewne radośnie, w pułapkę łatwego życia i wątpliwych rozkoszy.

- A zatem - rzekła z boleścią w głosie - przelana krew nie jest ważna!

Prawdziwym królem Francji jest La Tremoille, a pana nie mierzi służenie mu, pana, w którego żyłach płynie książęca krew?

- La Tremoille jest moim kuzynem, piękna pani, a stosowny pakt łączy mnie z nim na dobre i złe. Ale złe nam nie zagraża.

- A więc przekaż mnie, panie, w jego ręce, tak jak uczyniłeś to z Arnoldem. Byliśmy połączeni w Rouen, powinieneś nas również połączyć karą, na którą według ciebie zasługujemy. Prowadź mnie do Sully...

Gilles de Rais wybuchnął śmiechem tak gwałtownym i okrutnym, jakim właśnie muszą się śmiać wilki, jeśli w ogóle to czynią - pomyślała z trwogą Katarzyna.

- Służę memu kuzynowi, ale również dbam o własne korzyści, moja droga. Może później każę zawieźć panią do Sully, pod warunkiem że otrzymam od pani to, czego chcę.

- Czego pan chce?

- Dwóch rzeczy, które są nieocenione dla mężczyzny uwielbiającego jak ja obiekty nieskazitelnie piękne: przede wszystkim pragnę ciebie, pani... a następnie pewnego czarnego diamentu, z którego posiadania stałaś się niemal tak sławna jak z powodu swoich wspaniałych włosów. .

Oto więc miałby być powód tych wykrętnych korowodów? Tego chciał Gilles de Rais? Wściekłość, nienawiść i obrzydzenie zawładnęły Katarzyną bez reszty, chroniąc ją zarazem przed smutkiem i łzami.

Roześmiała mu się prosto w nos.

- Jesteś pan szalony! Nie mogę dostarczyć panu, marszałku, żadnej z tych dwóch rzeczy. Diament nie znajduje się bowiem w mym posiadaniu, a moja osoba też już do mnie nie należy: spodziewam się dziecka...

Na twarzy de Rais'go odmalowało się rozczarowanie. Podszedł trzy kroki w stronę Katarzyny, wziął ją za nadgarstek i odsunął leciutko, by oszacować jej sylwetkę i nieco pogrubiałą kibić.

- Do diaska, to prawda! - rzekł drżącym głosem. Ogromnym wysiłkiem woli zapanował jednak nad sobą ponownie i uśmiechnął się. No cóż, mogę poczekać - zarówno na kobietę, jak i na jej diament! Wiem, że już nie masz, pani, tego niezwykłego klejnotu, ale wciąż jest on pani własnością. A gdy tylko będziesz mogła porozumieć się z pewnym posłańcem... mnichem, który może tak łatwo wchodzić pomiędzy naszych wrogów, a zwłaszcza do poczciwego miasta Rouen. . prawda?

A więc wiedział wszystko! Katarzyna była w jego rękach, bezsilna niczym pisklę świeżo wyklute z jaja. Ale jej własna sytuacja niepokoiła ją mniej niż los Arnolda, bezbronnego w ręku najgorszego wroga. Co zrobi z nim La Tremoille w swym zamku otoczonym wodami Loary? Odarta z odwagi, opadła na krzesło, walcząc ze zbliżającym się omdleniem. Chciała umrzeć, natychmiast, przestać raz na zawsze walczyć z wiatrakami. Kiedy docierała do szczytu, mniemając, że na drugim zboczu droga będzie łatwiejsza, spostrzegała inną górę, wyższą, bardziej stromą. I zapewne tak będzie zawsze, dokąd tylko nie zabraknie jej sił...

- I po co to wszystko? - zapytała siebie samą, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos. - To się na nic nie zda! Na pewno Arnold już nie żyje...

- Gdyby nie ten drogi La Tremoille - odpowiedział Gilles z dezynwolturą - tak na pewno by się stało. Ale nasz Arnold ma tyle wdzięku! A moja piękna kuzynka Katarzyna zawsze miała do niego słabość. Proszę, nie niepokój się, moja piękna, pani La Tremoille czuwa nad nim z taką samą... a może nawet większą troskliwością niż ty! Wiesz przecież, że zawsze miała względy dla Montsalvy'ego!

Ta ostatnia złośliwość i to, co pod nią się kryło, dopełniły miary.

Katarzyna z okrzykiem bólu osunęła się w ramiona Sary i zaczęła szlochać, zraniona do głębi. Widok jej cierpień przerwał pełne rezerwy milczenie Sary.

- Idź stąd, panie! - powiedziała szorstko. - Już dosyć zła uczyniłeś.

Wzruszył ramionami i skierował się w stronę drzwi, następnie, odwróciwszy się, rzucił Sarze: - Zła? Też coś! Wystarczy spojrzeć na sprawy tak, jak one wyglądają. W końcu nic nie zmusza pani Katarzyny do opuszczenia tego domu, gdzie będzie zawsze traktowana godziwie... To znaczy tak, jak królowa! Nie widzę w tym nic tragicznego. Poradź jej, moja kochana, że jako kobieta inteligentna powinna krakać tak jak wrony, pomiędzy które weszła. Gra jest skończona... wygrana. Nic nie może już zagrozić potędze mojego kuzyna... ani mojej!

- Nic?

Sara raptownie wypuściła z rąk Katarzynę, która o mało nie padła na ziemię. Cyganka zbladła, a jej oczy rozszerzyły się i znieruchomiały.

Wyciągnęła ramię i skierowała się ku marszałkowi sztywnym krokiem, niczym lunatyczka. Ów zmarszczył brew i zaczął się cofać... Katarzyna przestała płakać i wstrzymała oddech. Głos Cyganki stał się donośniejszy i bezbarwny: - Twoja potęga jest jak kolos na glinianych nogach... Wokół ciebie wszędzie widać krew, która cię pochłonie i zatopi... Słychać okrzyki bólu i mściwości, w górę wyciągają się ręce, które domagają się sprawiedliwości.

I sprawiedliwość będzie wymierzona.. nadejdzie taki czas... Widzę ogromne miasto nad morzem... ogromny tłum... potrójną szubienicę!

Słyszę bicie dzwonów i modlitwy... Będziesz powieszony, Gilles'ie de Rais... a ogień pochłonie twe ciało!

Głos jasnowidzącej zamilkł.

De Rais wydał okrzyk przerażenia i uciekł.



Całą noc w zamku rozbrzmiewały echem odgłosy uczty i balu. W paradnej komnacie Gilles, jego rodzina i kapitanowie biesiadowali, a w pomieszczeniach kuchennych, pokojach służby i przybudówkach żołnierze zabawiali się ze służącymi. Krzyki, śmiechy i pijackie pieśni przedzierały się przez grube mury Champtoce, wypełniały dziedzińce i schody, docierając do pokoju, w którym Katarzyna - z suchymi oczami i ściśniętym sercem - szukała nadaremnie sposobu, w jaki mogłaby wyrwać się ze swego więzienia.

- Czemu cię nie usłuchałam? - powtarzała nieustannie Sarze. Czemu wpadłam w tę pułapkę? Powinnam była uciekać do Bourges, za wszelką cenę zobaczyć się z królową...

- Nie zauważyłaś zastawionych sideł. Wszystko było dobrze zaplanowane. Pierwszy lepszy strażnik by cię zatrzymał i wrzucił do fosy.

- Czy jest mi lepiej w murach tego zamku? Zostałam uwięziona, całkowicie uwięziona. Nawet moje ociężałe ciało jest mi więzieniem. Co mam zrobić, jak stąd wyjść?

- Uspokój się - szeptała Sara, głaszcząc łagodnie jej rozplecione włosy. - Uspokój się, zaklinam cię. Bóg ześle ci pomoc, jestem tego pewna. Musisz mieć nadzieję, modlić się... i czekać na sprzyjające okoliczności. Pierwszą rzeczą, jaką masz do zrobienia, jest wyjście stąd. A potem. .

- A potem pędzić Arnoldowi na odsiecz i...

- Masz na myśli Sully? Ryzykować, że znajdziesz się w rękach de La Tremoille'a dla samej tylko przyjemności, że będziesz w tym samym miejscu co Arnold? Chyba nie! Tak, musisz znaleźć kryjówkę, a następnie tego, który będzie umiał cię obronić i przekonać króla... nawet jeśli trzeba będzie uciekać aż do Prowansji, aby prosić o sprawiedliwość królową Jolantę. Spróbuj odpocząć, moja milutka, sen przynosi umysłowi jasność.

Jestem tutaj, obok ciebie. We dwie damy radę stąd wyjść. .

Ukołysana głosem starej przyjaciółki, Katarzyna stopniowo uspokajała się i nabierała odwagi.

O świcie żelazna pięść wstrząsnęła drzwiami. Jak w złym śnie Katarzyna ujrzała dwóch żołnierzy, którzy wtargnęli do pokoju. Jej krzyk pozostał bez echa. Ledwo zdążyła zaprotestować, wyrwano z jej ramion Sarę, którą próbowała przytrzymać jeszcze na korytarzu. .

- Jaśnie pan Gilles wydał rozkaz uwięzienia tej czarownicy! wykrzyknął sierżant, zatrzaskując za sobą ciężkie dębowe drzwi.

Wówczas Katarzyna zrozumiała, że została sama, opuszczona przez wszystkich i przez niebiosa także. Zaszlochała i zrozpaczona opadła na poduszki.

Rozdział piąty Drogi Pana

Był to przelotny atak rozpaczy, Katarzyna poddała mu się tylko dlatego, że ta pełna niepokoju noc sprawiła, iż znalazła się na samym dnie.

Jej instynkt walki był jednak zbyt zakorzeniony, by nie miała znów podnieść głowy i rzucić się całym jestestwem w wir walki. Gniewne myśli kłębiły się w jej głowie, rozgrzewając wyczerpane mięśnie i krew zastygłą w żyłach nie gorzej niż postawienie baniek. Wyskoczyła z łóżka niczym uciekinier, pospiesznie się umyła, zwilżając jedynie opuchniętą od łez twarz i namydlając ręce. Natomiast długo się czesała, szczotkując do połysku włosy, głównie w tym celu, by dać rysom twarzy czas na przybranie normalnego wyglądu. Katarzyna wiedziała od dawna, że uroda była jej najlepszą bronią i że jeśli chciała wygrać nową bitwę, nie mogła stanąć do niej z miną ofiary. Instynkt podpowiadał jej, że w obliczu takiego człowieka jak Gilles de Rais słabość była najgorszym mankamentem!

Odświeżona i uczesana uperfumowała się lekko, przyoblekła suknię z brązowego aksamitu, podbitą białym atłasem i obramowaną wąskim pasem z gronostajów. Zrezygnowała ze zbyt uroczystego przyozdobienia głowy, zadowalając się białym woalem. Założyła rękawiczki, wzięła szalik i na początek udała się do kaplicy, gdzie o tej porze kapelan zamkowy miał zwyczaj odprawiania porannego nabożeństwa dla służby.

Wydawało się jej rzeczą nieodzowną polecić duszę Bogu, tak czuła się samotna i słaba.

Uczta miała swoje następstwa także tutaj. Poza kapelanem i ministrantem w małej kaplicy nie było nikogo i Katarzyna doznała uczucia, że ma teraz Boga tylko dla siebie.

Była to maleńka, ale przepiękna kapliczka. Zamiłowanie, jakie Gilles de Rais żywił do doskonałości, sprawiło, że była skończonym arcydziełem, błękitną szkatułką, w której wnętrzu krył się misternej roboty ołtarz i olbrzymi krucyfiks z ciężkiego złota na hebanowym krzyżu. Katarzyna ni gdy nie widziała podobnego cudu. Błękitne były sklepienia andegaweńskie, których kasetony połyskiwały od złota, oraz witraże z lekką domieszką szarości podkreślającą jeszcze ich kolor, błękitne były poduszki na ławach, a także puszyste kobierce, które nadawały kaplicy charakter nieco zbyt luksusowy i zbyt zmysłowy. Była ona jakby hymnem na cześć potęgi Gilles'a, a nie na chwałę bożą. Miał tu przybywać, by pomarzyć o tym wspaniałym niebie, w którym - jak zawsze - zajmowałby najważniejsze miejsce i panowałby nad klęczącym u jego stóp tłumem.

Na razie umysł Katarzyny niezdolny był do sztuki krasomówczej. Z przymkniętymi oczami i złożonymi rękami modliła się z całego serca o siłę i odwagę. Przystąpiła z żarliwością do komunii i przez dłuższy czas błagała Matkę Bożą o łaskę dla tych wszystkich, których kochała i którzy, tak jak ona, byli w niebezpieczeństwie. Wreszcie, nieco ukojona, wyszła z kaplicy, w chwili gdy zaspany strażnik zdecydował się zatrąbić na otwarcie wrót. Był jasny ranek, a jutrzenka rzucała różowe światło na kałuże wody na dziedzińcu. Chłopcy kuchenni, ziewając od ucha do ucha, wynosili z kuchni misy i odpadki. Zamek przygotowywał się do wyrzucenia ze swego wnętrza pozostałości wielkiego żarcia z poprzedniego wieczoru i rozpoczęcia nowego dnia.

Katarzynie przemknęło przez myśl, że o tej porze Gilles pewnie śpi, ale mimo to skierowała się zdecydowanym krokiem w stronę jego apartamentów. Rychło się przekonała, że było to przedsięwzięcie trudne.

Na każdym stopniu schodów ktoś leżał. Zwinięci w kłębek lub wyciągnięci na całą długość żołnierze drzemali w tym miejscu, w którym alkohol ściął ich z nóg; niektórzy przyciskali do piersi beczułkę lub puchar. Katarzyna natykała się co chwila na kałuże wina, z których unosił się taki fetor, że musiała sięgnąć po wonną saszetkę i przytknąć ją do nosa. Wszyscy prze raźliwie chrapali, nieodparcie przywodząc na myśl olbrzymie rozstrojone organy, na których grał obłąkany organista. Między mężczyznami spoczywało też kilka kobiet, śpiących z szeroko otwartymi ustami i włosami zlepionymi winem. Światło zabarwiało na fioletowo rumiane gęby parobków, a chłód poranka pokrył siną bladością skórę dziewcząt.

Niektóre instynktownie szukały przez sen ubrań, by się okryć. Katarzyna z obrzydzeniem przeskakiwała przez te ciała, niezbyt dbając o to, gdzie stawia nogę.

W paradnej komnacie panował taki sam nieład, a może nawet większy, z powodu rozwleczonych wszędzie resztek uczty. Kilku wielmożów spało w tych samych fotelach, w których ucztowało. Katarzyna wyminęła ich i przeszła do drugiego skrzydła. Wreszcie dotarła do drzwi sypialni Gilles'a. Znała ją, gdyż starsza pani de Craon oprowadziła ją kiedyś po całym zamku. Po obu stronach drzwi dopalały się pochodnie. Na progu ktoś leżał. Światło przesączało się przez witraż na twarz śpiącego i młoda kobieta rozpoznała w nim pazia Poitou. Nogą poruszyła ciałem chłopca, dopóki nie obudził się z przekleństwem na ustach.

- Kto tu?

Poznał Katarzynę i w jednej chwili zerwał się na nogi. On również musiał za dużo wypić. Podpuchnięta twarz była koloru szarego, oczy podkrążone, a w kącikach ust rysowały się zmarszczki znamionujące zmęczenie.

- Czego chcesz, pani? - zapytał zachrypniętym głosem.

- Zobaczyć się z twoim panem. I to natychmiast! Poitou wzruszył ramionami i jął niezręcznie zapinać kaftan, który trzymał się tylko na pasku.

- Wielmożny pan śpi teraz i obawiam się, że nie będzie mógł pani wysłuchać.

- Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że jest zbyt pijany, aby zrozumieć to, co mam mu do powiedzenia, nie wierzę w to. Nie był pijany godzinę temu, kiedy kazał zaaresztować moją służącą. Chcę, aby się wytłumaczył.

Idź no zaraz po niego!

Chłopiec potrząsnął głową, a jego twarz spochmurniała.

- Pani, nie chciałbym cię obrazić i błagam, zechciej mi uwierzyć.

Każdy, kto śmiałby wejść do pokoju, ryzykuje życiem.

- Cóż mi po twoim życiu? Chcę go zobaczyć, powiadam! - krzyknęła zirytowana Katarzyna.

- Nie chodzi o moje życie, pani, ale o twoje. Oczywiście zabije mnie, jeśli wejdę. . ale następny cios będzie dla pani.

Mimo determinacji Katarzyna się zawahała. Poitou był szczery i najwidoczniej znał swego pana. Dodał jeszcze błagalnym szeptem: - Proszę mi wierzyć, pani Katarzyno, ja wcale nie żartuję. Lepiej będzie odłożyć to na później. Powiem, że pani była i chciała z nim mówić, ale, na litość, niech pani stąd odejdzie, błagam! O tej porze jaśnie pan jest po prostu bestią spuszczoną z łańcucha. On nie ma...

Nie skończył, ponieważ drzwi się otworzyły i stanął w nich Gilles de Rais we własnej osobie.

Katarzyna, której prawdopodobnie udzielił się strach pazia, cofnęła się nieco. Gilles de Rais miał na sobie tylko czerwone pludry, związane w talii. Jego szeroki tors, pokryty czarnymi, kędzierzawymi włosami, był nagi. Pod smagłą skórą poruszały się potężne mięśnie. Wygląd i silny zapach jego ciała rzeczywiście przywodziły na myśl bestię, o której mówił Poitou, natomiast czerwone światło przesączające się przez witraż podkreślało demoniczny wyraz twarzy Gilles'a. Oczy nabiegłe krwią w jednej chwili rozpoznały Katarzynę. Szturchańcem odepchnął pazia, który chciał coś powiedzieć, i chwycił ją mocno za ramię.

- Chodź - rzekł.

Ciągnięta przezeń Katarzyna przekroczyła próg pokoju i od razu poczuła lęk. Okiennice były zamknięte, zasłony zaciągnięte, więc panował tu prawie zupełny mrok. Tylko migająca lampka oliwna stojąca na skrzyni rozpraszała nieco ciemności. Było potwornie gorąco, a odór wina i potu na nowo ją odurzył. Próbowała uwolnić ramię, ale Gilles trzymał mocno.

- Proszę mnie puścić! - krzyknęła głosem zduszonym przez strach.

Wydawało się, że nie słyszy. Zaciągnął ją aż do wielkiego rozścielonego łoża, z którego zwieszały się prześcieradła. W czerwonym świetle lampy Katarzyna dostrzegła poruszający się pomiędzy poduszkami ludzki kształt. Ramię Gilles'a zanurzyło się gdzieś w tej okolicy i wydobyło spod kołder jęczącą dziewczynę, przyodzianą jedynie we własne, długie, czarne włosy.

- Idź stąd! - powiedział tym samym bezbarwnym i nieobecnym tonem. Dziewczyna wybełkotała coś. Osłupiała Katarzyna zobaczyła, że to ciało podlotka pokryte było dziwnymi ciemnymi śladami... dostrzegła też nieludzkie przerażenie dziewczyny. Musiała mieć nie więcej niż piętnaście lat. Próbowała ukryć się za jedną z kolumienek łóżka. Katarzynie zrobiło się słabo na ten widok. Gilles chwycił bicz na psy, który leżał na schodkach łóżka, i smagnął młodziutką dziewczynę trzy razy.

- Powiedziałem, idź stąd! - warknął.

Dziewczynka zawyła, ale pobiegła chwiejnym krokiem w stronę drzwi. Osłupienie Katarzyny przerodziło się w strach. Zrozumiała, że Poitou bynajmniej nie przesadzał i że o tej porze pan na Champtoce nie miał w sobie nic z człowieka. Zrobiła krok do wyjścia, ale potworna ręka znowu opadła na jej ramię.

- Ty nie - mruknął. - Ty zostaniesz tutaj!

Odrzucił bat i bez dalszych wyjaśnień wziął ją w ramiona.

Katarzynie zaparło dech, miała wrażenie, że się dusi. Przygniatał jej ciało do twardej, włochatej piersi. To było tak, jakby znalazła się w łapach jednego z tych niedźwiedzi, które widziała w Hesdin, w menażerii Filipa Burgundzkiego. Tego jednak czuć było potem i winem. Katarzyna, bliska torsji, broniła się, waląc go pięściami i odpychając z całej siły. Nie było to jednak łatwe. Alkohol zwielokrotnił jego siły, które i tak były znaczne. W chwili gdy poczuła wilgotne usta na szyi, straciła równowagę. Podniósł ją z ziemi po to, by cisnąć ją na łóżko. Pojękiwał coś nad jej uchem, ale nic z tego nie rozumiała. Aby mu się wymknąć, trzeba było obmyślić jakąś sztuczkę. .

Katarzyna przestała raptem się bronić, dała się ułożyć na łóżku, ale gdy tylko jej plecy zetknęły się z materacem, skorzystała z tego, że Gilles stracił na moment równowagę i przeturlała się przez łóżko, by znaleźć się w mgnieniu oka w zagłębieniu między łóżkiem a ścianą. Natychmiast łóżko jęknęło pod ciężarem Gilles'a, który sądził, że rzucił się na Katarzynę. Przekonawszy się, że jest tam tylko puste miejsce, zawył z wściekłości, a ona podbiegła już do okna, rozsunęła firanki i otworzyła okiennice. Potok światła zalał pokój i na chwilę oślepił mężczyznę na łóżku.

Gilles skoczył na równe nogi i ku przerażeniu Katarzyny wyciągnął sztylet. Jego wykrzywiona wściekłością twarz miała znamiona szaleństwa.

Katarzyna myślała, że światłość dnia go otrzeźwi, że rozpraszając mrok, przepędzi również demony, ale zrozumiała, że były to płonne nadzieje.

Rozbudziła tylko najgorsze instynkty Gilles'a. Zgrzytając zębami, posuwał się ku niej z rozpłomienionym okiem. Przerażona zaczęła rozglądać się za jakąś bronią, za czymś, co mogłoby służyć do obrony, wyczytała bowiem w jego oczach śmierć... Zauważyła, że na skrzyni, obok dzbanka, stoi miseczka słonej wody. To była jedyna szansa Katarzyny.

Szybko schowała się za wysokim oparciem krzesła i z całej siły rzuciła naczyniem w głowę Gilles'a. Srebrna miska była ciężka, brzęknęła donośnie w zetknięciu z podłogą, a mężczyzna zachłystując się tym nieoczekiwanym prysznicem, padł na ziemię na wpół oślepiony. Katarzyna nie zwlekając, rzuciła się do drzwi, otworzyła je i wybiegła na zewnątrz.

Na korytarzu wpadła na Poitou.

- Miałeś rację. On jest szalony! - szepnęła wciąż jeszcze przerażona.

- Szalony nie, ale dziwny! Proszę wrócić do siebie, a ja spróbuję go uspokoić. Ale, na Boga, ma pani szczęście. Nie przypuszczałem, że może pani wyjść żywa z tej opresji!

W czasie ponurych godzin, jakie potem nastąpiły, Katarzyna mało nie oszalała. Wydawało się jej, że pułapka zatrzaskuje się nad nią ostatecznie: cóż mogła zdziałać jej odwaga i zdrowy rozsądek wobec takiej istoty jak Gilles? Natrafiła na najgorszą przeszkodę, szaleństwo, i była przerażona tym posępnym nieznajomym, jakim okazał się Gilles.

Gdy około południa Anna de Craon wkroczyła do jej pokoju, Katarzyna niemal poczuła ulgę. Wszyscy mieszkańcy tego przeklętego zamku wydawali się jej tak niepokojący, iż starsza pani jawiła się jako nieprawdopodobnie normalna i sympatyczna. A jednak ona też była zaniepokojona.

- Czemu pani to zrobiła? Czemu poszła pani do Gilles'a, moje nieszczęsne dziecko? Czy nie wie pani, że nikt, nawet dziadek, nie ma prawa przekroczyć progu jego apartamentów, gdy on wypoczywa?

- Skądże mogłabym to wiedzieć? - zbuntowała się Katarzyna. - I jak mogłam przypuszczać, że ten człowiek jest właściwie nienormalny?

- On nie jest nienormalny, przynajmniej ja tak uważam. Tylko że czarne godziny nocne wyzwalają w nim jakieś złe, niepoddające się kontroli siły. Dziewczęta, które do siebie zaciąga, czy też paziowie zanadto się go boją, by się skarżyć. Widzi pani, nie jest dobrze zgłębić zanadto naturę ludzką, nawet członków własnej rodziny.

- A... jego żona?

Stara kasztelanka wzruszyła ramionami.

- Od chwili, gdy urodziła się mała Maria, Gilles nigdy nie przekroczył progu jej sypialni. Kiedy jest w zamku, spędza noce ze swymi stałymi kompanami: Sillem, Briqueville'em i z tym przeklętym paziem, którego obdarza przywilejami i prezentami. Moja wnuczka i dziecko czują się dobrze w Pouzauges, dokąd je wysłaliśmy. Ale nie mówmy o tym!

Przyszłam panią błagać o przybycie na kolację. Gilles tego żąda!

- Nie muszę mu być posłuszna! Nie pójdę! Chcę jedynie, żeby uwolnił moich służących. O to właśnie przyszłam prosić go dziś rano.

- I osiągnęła pani tylko tyle, że wpadł w jeszcze większą wściekłość.

Nie kłamię, Katarzyno, zawdzięcza pani życie memu mężowi. I zaklinam panią, niech pani przybędzie na wieczerzę. Niech pani nie doprowadza go do ostateczności... zwłaszcza jeśli zależy pani na życiu służących!

Katarzyna nagle załamała się pod ciężarem smutku, opadła na łóżko i uniosła na panią de Craon oczy pełne łez.

- Czy nie może pani pojąć, jaką czuję doń odrazę, pani, która wydajesz się tak dobra i przenikliwa. Jestem tu zatrzymana wbrew własnej woli, uwięziona za urojone zbrodnie, oddzielono mnie od tych, którzy są mi wierni, i, na dodatek, muszę jeszcze uśmiechać się do mego prześladowcy. Czy nie żąda pani zbyt wiele?

Dziwna łagodność pojawiła się na ostrej twarzy starszej pani.

Nachyliła się i raptem ucałowała Katarzynę.

- Droga przyjaciółko, w czasie mojego długiego żywota nauczyłam się, że dzisiejsze kobiety, niezależnie od pozycji, muszą walczyć przez całe życie. A także, iż mężczyzna - bardziej niż wojna, dżuma, śmierć czy utrata majątku - jest ich największym wrogiem! Walczy się taką bronią, jaką się ma. Czasem lepiej jest ukryć wściekłość na dnie serca, niż przeciwstawić się burzy, jeśli nie chce się zostać złamaną! Proszę mi wierzyć i przybyć na kolację! Niech się pani postara wyglądać tak pięknie, jak tylko pani umie!

- Nie mam wcale ochoty, by Gilles mniemał, że pragnę mu się podobać - zbuntowała się Katarzyna.

- Nie o to chodzi. Piękno ma nad Gilles'em dziwną władzę. Żywi dla niego taką cześć, że można powiedzieć bez zbytniej przesady, iż robi to na nim wielkie wrażenie. A przynajmniej wtedy, gdy jest na czczo! Znam go dobrze. Proszę posłuchać mej rady. Przyślę pani pokojówki.


Kiedy zabrzmiał gong, a służba wniosła do dużej sali miski z pachnącą wodą, którą biesiadnicy mieli zwilżyć palce przed zajęciem miejsc przy stole, Katarzyna ukazała się na progu. Ukazała się - to był właściwy zwrot, bowiem nigdy jeszcze nie była taka blada... ani tak piękna! Jej uroda miała w sobie coś tragicznego, a zarazem ujmującego.

Purpurowy aksamit sukni uwydatniał jej ramiona i szyję, której blasku nie przyćmiewał żaden klejnot. Za nią spływał czerwony obłok długiego muślinowego woalu. Wyglądała jak płomień, ale w pociągłej, nieruchomej twarzy tylko ogromne oczy i miękkie usta pozwalały domyślać się życia.

Powitała ją cisza, a ona sunęła powoli między podwójnym szpalerem lokajów w liberiach. Było tak, jakby wszystkich obecnych unieruchomił jakiś czar.

Pierwszy otrząsnął się Gilles de Rais. Opuściwszy podium, na którym stał jego fotel, zbliżył się ku niej spiesznymi, wielkimi krokami i nie mówiąc ani słowa, podał jej zaciśniętą dłoń, aby mogła oprzeć na niej własną. Ramię w ramię przeszli przez komnatę do stołu, przy którym zajął już miejsce Jan de Craon, jego żona i kapitanowie. Gilles podprowadził Katarzynę do miejsca sąsiadującego z własnym fotelem i skłoniwszy się jej, oświadczył krótko: - Wygląda pani pięknie! Dziękuję za przybycie.. i proszę o wybaczenie porannego incydentu.

- Już nawet nie pamiętałam o nim, panie - wyszeptała Katarzyna.

W czasie całego posiłku nie zamienili ani słowa więcej. Od czasu do czasu Katarzyna czuła na sobie spojrzenie Gilles'a, ale nie podnosiła oczu znad talerza, chyba po to, żeby odpowiedzieć coś starszemu panu de Craon, który czynił najwyraźniej wysiłki, by podtrzymać bardziej niż wątłą konwersację. Katarzyna zaledwie tknęła rybę i dziczyznę, ale pan de Rais nie tracił czasu i pożerał z wilczym apetytem kawały pasztetu, całe kurczęta i udziec sarni. Popijał to wszystko wielkimi łykami wina z Andegawenii, którym stojący za nim podczaszy napełniał stale jego kielich. Stopniowo wino robiło swoje i jego twarz poczerwieniała. Kiedy przyniesiono miseczki z konfiturami, zwrócił się raptownie w stronę Katarzyny: - Poitou powiedział mi, że chciała pani ze mną mówić dziś rano.

Czego pani sobie życzyła?

Teraz młoda kobieta odwróciła się, by spojrzeć mu prosto w twarz.

Nadeszła właściwa chwila, więc odchrząknęła. Spojrzała prosto w ciemne oczy Gilles'a.

- Dziś rano o świcie, gwałcąc wszelkie prawa, kazał pan porwać z mego pokoju Sarę, mą służącą. Co mówię! Więcej niż służącą! Ona mnie wychowała i uważam ją za najwierniejszą moją przyjaciółkę. Po mojej matce ona jest najdroższą mi istotą na świecie.

Na wspomnienie Sary jej głos lekko zadrżał, ale przemogła się i ciągnęła dalej, ścisnąwszy splecione palce, by opanować emocje.

- Co więcej, mój giermek, Walter Malencontre, został uwięziony w wieczór naszego przybycia. Odmawiano mi zwrócenia go, tłumacząc, że decyzja należy do pana. A więc do wielmożnego pana - ten zwrot przeszedł jej z trudnością przez usta - zwracam się z prośbą, by oddano mi moich służących.

Ciemna dłoń Gilles'a uderzyła w stół, tak że podskoczyła zastawa.

- Pani giermek wtrącił się do nie swoich spraw. Zranił jednego z moich ludzi i powinien był zostać powieszony już dawno. A jednak, by się pani przypodobać, powziąłem postanowienie, by dać mu szansę. Niech zachowa swój nędzny żywot i powiesi się gdzie indziej.

- Szansę? Jaką?

- Jutro zostanie wyprowadzony poza teren zamku. Pozwolimy mu oddalić się, następnie udam się wraz z moimi ludźmi i psami w pościg.

Jeśli go złapiemy, zostanie powieszony. Jeśli nam ucieknie, będzie mógł, oczywiście, iść sobie, gdzie mu się żywnie podoba.

Katarzyna wstała tak gwałtownie, że krzesło z wysokim oparciem, na którym siedziała, zachwiało się i upadło z hałasem na ziemię. Pobladła spojrzała na Gilles'a płonącym wzrokiem.

- Polowanie na człowieka, czyż nie tak? Wyrafinowana rozrywka dla jaśnie pana, który się nudzi! Takie wydaje pan wyroki na moją prośbę?

Tak respektuje pan zasady sprawiedliwości senioralnej, zgodnie z którymi moi ludzie zależni są wyłącznie ode mnie?

- Pani jest w mojej władzy. Jestem na tyle dobry, że daję choćby i tę szansę. Przypominam pani, że mógłbym powiesić tego pani zucha... a panią po prostu oddać w ręce ludzi króla.

- Chciał pan powiedzieć - ludzi wielmożnego pana de La Tremoille'a! Nie obawiam się niczego ze strony ludzi króla Karola.

Teraz podniósł się Gilles. Jego twarz wykrzywiła się z wściekłości, a ręka szukała na stole noża.

- Zapewne zmieni pani niedługo zdanie, moja piękna! Jeśli chodzi o mnie, to decyzja moja jest ostateczna. Walter jutro będzie grał o życie z moimi ogarami. Jeśli pani się nie zgadza, każę go powiesić dziś wieczorem. Co zaś się tyczy tej pani czarownicy, to może ona podziękować szatanowi, jej panu, że muszę się od niej dowiedzieć pewnych rzeczy. Gdyby nie to, już stałaby przywiązana do jakiegoś słupa, a wokół niej zgromadzono by chrust. Potrzebuję jej, więc ją trzymam!

Później postanowię o jej losie.

Katarzyna zmierzyła wzrokiem de Rais'go blada ze złości, z zaciśniętymi zębami. Jej głos zabrzmiał niesłychanie twardo: - I pan ośmielasz się nosić złote ostrogi rycerza? I pan ośmielasz się mienić marszałkiem Francji, nosić w herbie kwiat lilii? Ależ ostatni z pańskich lokajów jest bardziej lojalny i ma więcej honoru niż pan! Niech pan wiesza, pali moich ludzi, niech pan każe i mnie zabić po tym, jak oddał pan w ręce La Tremoille'a pańskiego towarzysza broni, Arnolda de Montsalvy'ego! W moich ostatnich słowach wezwę niebo na świadka, że Gilles de Rais jest zdrajcą i wiarołomcą!

Zapadła straszliwa cisza, nawet lokaje wstrzymali oddech. I pośród tej wielkiej ciszy Katarzyna schwyciła złoty kielich Gilles'a napełniony winem i cisnęła mu go w twarz.

- Pij, panie marszałku, to krew słabych!

Nie dbając o zgorszone szmery wywołane jej gestem, odwróciła się plecami i z głową uniesioną wyszła z sali, a za nią powiewał czerwony welon, niczym proporzec bitewny na wichrze. Gilles de Rais powoli otarł z twarzy i sinej brody czerwone krople.

Gdy tylko Katarzyna znalazła się za drzwiami, zatrzymała się na chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Takie gwałtowne ruchy były szkodliwe w jej stanie. Dusiła się w swej sukni. Gdy się nieco uspokoiła, ruszyła w stronę sypialni. Zaczęła już wchodzić na schody, gdy usłyszała za sobą odgłos kroków. Oparła się z krzykiem przerażenia o ścianę. Zobaczyła wykrzywioną z wściekłości twarz de Rais'go, który chwycił ją za gardło tak brutalnie, że nie mogła powstrzymać się od jęku. Jego twarde palce zadawały jej ból... Zapewne zauważył to, ścisnął ją bowiem jeszcze mocniej.

- Proszę mnie posłuchać! Niech pani nigdy więcej nie powtarza tego, co pani zrobiła, jeśli ceni pani własne życie. Kiedy ktoś znieważa mnie publicznie, nie jestem panem samego siebie. Jeszcze jeden taki gest i uduszę panią.

Dziwna rzecz, poczuła, że się już nie boi. Był mimo to okropny w tym paroksyzmie wściekłości, który zniekształcał rysy jego twarzy. Licząc się z tym, że ją zabije, odpowiedziała spokojnym głosem: - Gdyby pan wiedział, do jakiego stopnia jest mi to obojętne...

- Co takiego?

- Ależ tak, jest mi wszystko jedno, panie Gilles. Proszę tylko pomyśleć. Być może Arnold już nie żyje, jutro zapewne Waltera rozszarpią pańskie psy, następnie, jak sądzę, przyjdzie kolej na moją Sarę. Jakże więc miałoby mi zależeć na własnym życiu? Niech mnie pan zabije, wielmożny panie, niech mnie pan zabije natychmiast, jeśli serce panu tak każe. Odda mi pan wielką przysługę...

Nie były to czcze słowa, ale całkowita prawda; tak oczywista, że rozproszyła wściekłość Gilles'a. Stopniowo jego twarz odprężała się pod zrezygnowanym wzrokiem Katarzyny. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Opuścił ręce, odwrócił się i potrząsnąwszy głową, zszedł na dół.

Katarzyna, cały czas przyklejona do muru, nie poruszyła się. Kiedy ucichły kroki Gilles'a w głębi zamku, odetchnęła głęboko i masując dłonią obolałą szyję, znów zaczęła schodzić.


Kiedy ponownie zawitał świt, Katarzyna nie miała żadnej trudności z wstaniem z łóżka, nie zmrużyła bowiem oka przez całą noc. Wiedziała, że z nastaniem dnia rozpocznie się polowanie, chciała więc dostać się na wieżę strażniczą, by jak najpilniej śledzić tragiczny wyścig. Ogień w kominku był zgaszony, toteż Katarzyna drżała z zimna. Na dziedzińcu krzątano się spiesznie.

Owinęła się w duży płaszcz z kapturem, zapinany przy szyi srebrną agrafką w kształcie liścia bluszczu.

Miała już wychodzić, gdy jej uwagę przyciągnęło coś białego pod drzwiami. Był to zwinięty skrawek cienkiego pergaminu, na którym ktoś nakreślił kilka słów. Światło było tak skąpe i szare, że musiała podejść do okna, by odszyfrować tekst. Było to tylko siedem słów i jeden inicjał: Zrobię, co będę mogła. Proszę się modlić! A niepokój Katarzyny przygasł nieco, nie czuła już w piersi takiego ucisku. Jeśli stara kasztelanka była po jej stronie, to może Walter miał jakąś szansę ujść z życiem z tej potwornej przygody. I nagle podjęła decyzję: będzie brała udział w tym polowaniu, choćby miała postradać życie!

Zerwała z siebie płaszcz i pospiesznie wdziała suknię z grubej wełny, pończochy i buty z grubej skóry. Upięła warkocze nad uszami, narzuciła pelerynkę z kapturem, który ciasno okalał jej twarz, i na to wszystko włożyła swój szeroki płaszcz. Nie zapomniała o relikwiarzyku świętego Jakuba, który wsunęła za dekolt, zmówiwszy nader dziwną modlitwę: - Jeśli jesteś naprawdę świętym Jakubem, pomóż mi, bo jesteś wszechpotężny, a jeśli to ty, Barnabo, sporządziłeś ten relikwiarz, to ciebie proszę o ratunek dla kogoś, kogo kochałbyś jak brata. On też jest moim przyjacielem! Uratuj go!

Wybiegła na dziedziniec zamkowy dokładnie w chwili, gdy żołnierze wyprowadzali więźnia. Walter był brudny, pokryty brunatnym błotem, jego twarz okolona była potężną, rudawą brodą. Drżał z zimna, miał na sobie bowiem tylko pludry i koszulę wiązaną na piersi, ale wydawało się, że jest w nie najgorszym stanie. Ciągnąc łańcuchy przykute do rąk i stóp, zatrzymał się na progu więzienia, by napełnić płuca świeżym powietrzem.

- Na Odyna! Jak dobrze tutaj!

Uderzenie drewnianą lancą w plecy przerwało jego słowa, ale mimo bólu uśmiechnął się, gdyż zauważył Katarzynę. Chciała podejść do niego, ale sierżant zagrodził jej drogę.

- Jaśnie pan Gilles zakazuje rozmawiać z więźniem.

- Kpię sobie z rozkazów jaśnie pana Gilles'a.

- Niech się pani nie obawia - krzyknął Walter, w zamian za co otrzymał nowy cios lancą - jeszcze nie zamienili mnie w pokarm dla psów!

Z psiarni i stajni lokajczykowie wyprowadzali konie i związaną po dwa prawdziwą sforę olbrzymich brytanów, wyjących jak demony i próbujących się zerwać ze smyczy. Były to potężne psy o rozrośniętych mięśniach, prawdziwe bestie, które szczerzyły lśniące, białe zęby.

- Nie jadły od wczorajszego ranka - oznajmił za plecami Katarzyny zimny głos Gilles'a. - To doda im wigoru w pościgu!

Uśmiechnięty, odziany w czarny zamsz, stał na progu wieżyczki przy schodach i zakładał spokojnie rękawiczki, przyglądając się psom. Za nim szła pani de Craon, ubrana jak zwykle na zielono, oraz starszy pan, który oparty na laseczce - obserwował wyruszających. Postarzał się ostatnio bardzo i przygarbił.

- Wypuścić człowieka! - krzyknął Gilles.

Natychmiast zdjęto Walterowi łańcuchy, on zaś rozprostował swe długie członki z widocznym zadowoleniem. Uzbrojeni ludzie pchnęli go szpicami pik na zwodzony most. Uczynił pożegnalny gest w stronę Katarzyny i pobiegł na otwartą przestrzeń, a Gilles krzyczał: - Dajemy ci pół godziny, chamie! Spróbuj się z tym uporać! Następnie, zwracając się do Katarzyny, dodał tonem konwersacji salonowej: - Widzi pani, jak psy niecierpliwie ciągną smycz? Kazałem starannie natrzeć dziś rano pani przyjaciela krwią dzika zabitego już jakiś czas temu. Śmierdzi jak ścierwo, więc psy łatwiej znajdą jego ślad.

- Jeśli zna się na polowaniu - obruszyła się stara Anna, wzruszając ramionami - umknie panu, mój zięciu! Pańskie psy są dobre i zajadłe w ataku, ale nie są niezawodne.

- A co pani powie o tamtym? To najnowszy dar od mego kuzyna La Tremoille'a.

Oczy Katarzyny stały się z przerażenia jeszcze większe niż zwykle.

Olbrzymi psiarczyk, cały owinięty w grubą skórę, wychodził z głębokiej jamy. Na łańcuchu ciągnął długi, giętki kształt, którego żółto-czarna sierść spływała aż do ziemi. Był to wspaniały lampart, który rzucał swymi skośnymi ślepiami groźne spojrzenia niczym zielone ogniki. Na jego widok służące wcisnęły się w kąt, gdacząc jak przestraszone kury. Ale zwierzę wzgardziło nimi, podobnie jak psami, które - ujrzawszy pięknego kota zawarczały gniewnie. Lampart popatrzył na nie, mrużąc oczy i ukazując ostre kły, a potem spokojnie ułożył się na ziemi.

- Co pani na to? - spytał Gilles, który obserwował Katarzynę. - Czy sądzi pani, że człowiek, nawet bardzo sprawny, może umknąć takiej bestii?

Zmusiła się, by unieść głowę i wyzywająco spojrzała mu w oczy: - Proszę kazać przyprowadzić mi konia! Chcę uczestniczyć w tym polowaniu!

Drgnął. Najwyraźniej nie spodziewał się takiej prośby.

- Co to ma znaczyć? Czy chce pani przy okazji uciec?

- I zostawić Sarę w pańskich rękach? Mało mnie pan zna - rzekła, niedbale wzruszając ramionami.

- A więc, czy mam przypomnieć, że jesteś pani brzemienna od pięciu miesięcy?

- Kobiety z mojej sfery dosiadają koni aż do rozwiązania!

- A jeśli - oczy Gilles'a stały się tak malutkie jak lśniące, czarne szparki - straci pani dziecko? Cenne dziecko ukochanego Montsalvy'ego?

- Zdąży mi zrobić następne! - rzuciła Katarzyna.

W jej brutalnie bezwstydnej odpowiedzi było tyle godności, że Gilles de Rais odwrócił głowę i skinął na Sillego.

- Konia dla pani Katarzyny. Raczej mierzyna*. Daj jej Morganę. W ten sposób będę pewny, że mnie nie opuści. Morgana trzyma się Dziadka do Orzechów jak cień!


* Mierzyn - niski, wytrzymały koń używany w zaprzęgach artyleryjskich.


Mała, biała klacz o śnieżnym, opadającym aż do ziemi ogonie stanęła obok wielkiego czarnego rumaka należącego do Gilles'a. Ów podał Katarzynie rękę, by pomóc jej usadowić się w siodle, następnie dosiadł swojego konia. Inni uczynili to wcześniej. Katarzyna zauważyła dziwne zachowanie Anny de Craon. Sprawiała wrażenie obojętnej na wszystkie te szczegóły i trzymała się raczej na uboczu. Muskała w roztargnieniu szyję swego konia, który tańczył niecierpliwie w miejscu. Nie spojrzała nawet przelotnie na Katarzynę i zdawała się nie zauważać jej obecności. Z wyciągniętą szyją i nieruchomym spojrzeniem spoglądała na wrota rozwierające się na wiejskie przestworza. Katarzyna na próżno starała się ściągnąć wzrokiem jej spojrzenie. Pragnęła znaleźć w kimś oparcie, ale trzeba było jeszcze czekać. Gilles, z oczami wbitymi w tarczę zegara słonecznego na wieży północnej, śledził upływ czasu. Za nim, ustawieni w jeden szereg i odziani w skórę pod krótkimi płaszczykami ozdobionymi jego herbem, kapitanowie czekali karnie, jak przystało na doborowy oddział.

Nagle Gilles uniósł do góry dłoń w rękawiczce.

- Minęło pół godziny. Ruszamy!

Konie i jeźdźcy drgnęli. Psy, niemal ciągnące swych opiekunów, którym ledwo sił starczało, by je utrzymać na smyczy, ruszyły jako pierwsze. Rozległo się ich donośne szczekanie. Za nimi ruszyła na swym koniu pani de Craon.

- Mojej szlachetnej teściowej obojętna jest zwierzyna - Ironizował na użytek Katarzyny Gilles. - Ważne, aby było polowanie! Może pani być pewna, że osaczy pani Normandczyka jak odyńca.

Wielki, czarny koń i mała, biała klaczka przeszły obok siebie przez zwodzony most.

Wychodząc z zamku, Katarzyna spostrzegła, że droga prowadząca do wioski i nad Loarę była zagrodzona szpalerem żołnierzy. Zapewne obawiano się, że znękana „zwierzyna" będzie próbowała rzucić się do rzeki, by spróbować ją przepłynąć i stworzyć w ten sposób między sobą a prześladowcami nieprzekraczalną barierę. Mężczyźni dobrani byli z uwagi na wzrost. Stali na rozstawionych nogach, nieruchomo spoglądając spod żelaznych hełmów na piaszczyste wysepki na wodzie, za którymi tajemniczo rysowały się kontury wież Montjan i maszty statków płynących z Nantes.

- Nie pozostawia pan niczego przypadkowi - rzekła Katarzyna przez zaciśnięte zęby.

- Nie chcę, aby polowanie spełzło na niczym - odparł Gilles z miłym uśmiechem.

Psy dobiegły już na brzeg stawu. Ślady stóp, mocno zarysowane na błotnistym podłożu, prowadziły do lasu. Las! To jego królestwo, przecież był drwalem ogromnych połaci leśnych Normandii! Mimo niedawnego deszczu trawa była pożółkła, tylko miejscami zachowując swą zieleń. Za stawem migotał rudy las, niczym ogromna płowo-złocista sierść, która zaczynała już opadać na ziemię. Wysoko na niebie migały stada ptaków wędrownych, zmierzających na południe. Katarzyna pozazdrościła im swobody i tego cudownego daru - że mogły oderwać się od ziemi i wyruszyć na poszukiwanie słońca i ciepła. . Bardziej niż zwykle uświadamiała sobie swoją niemoc oraz niebezpieczeństwa czyhające na Waltera.

Psy węszyły w błocie i jak dobre ogary biegły za tropem z nosem przy ziemi. Lampart był o wiele bardziej leniwy. Wydawało się, że wielka bestia odbywa jakąś nudną przechadzkę, jej obojętny wzrok lekceważył wyjącą sforę brytanów, które stanowiły jak gdyby bezładną straż przednią jakiegoś flegmatycznie usposobionego księcia. Drzewa nie dawały już takiego cienia, bowiem zrzuciły część listowia. Czasem psy zatrzymywały się, węsząc wiatr. Wówczas któryś z psiarczyków chwytał trąbkę i wznosił ku niebu ochrypłe wezwanie, po czym kawalkada ruszała dalej.

- Spuścić psy ze smyczy! - krzyknął Gilles. Uwolnione zwierzęta popędziły niczym kule armatnie.

Konie puściły się galopem. Katarzyna widziała przed sobą podskakujący zad Dziadka do Orzechów i jego tańczący ogon. Klaczka dreptała za nim jak cień. Trochę bardziej na przodzie widać było fruwający między rudymi gałęziami zielony woal Anny de Craon. Katarzyna już dawno nie uczestniczyła w polowaniu, ale instynktownie przemieniła się, z pomocą galopującego konia, w doskonałą amazonkę. Filip Burgundzki był wymagający w kwestii jazdy konnej i wielbił polowania, tak jak wszyscy Walezjusze. Pod jego to kierunkiem Katarzyna nauczyła się wszystkich subtelności łowieckich, które można było wydobyć z konia. Żadna kobieta i niewielu mężczyzn umiało tak elegancko wsiadać na wierzchowca jak ona. Książę Filip, w czasie ich związku, był z tego niezmiernie dumny.

Teraz jednak uważała, aby nie pokazać swemu prześladowcy wszystkiego, co umie, ograniczając się do mało błyskotliwej jazdy. Była zadowolona, że może zapoznać się z jego koniem. Oczywiście, Morgana żywiła zdecydowaną słabość do dużego czarnego ogiera, ale była nieduża, zatem nie zdoła się oprzeć energicznej ręce zdecydowanego jeźdźca.

Gdyby życie Waltera nie wisiało na włosku, Katarzyna z pewnością czerpałaby wielką rozkosz z przejażdżki w ten chłodny poranek.

Szczekanie psów i zew trąbek napełniały las wesołym zgiełkiem.

Na małej polance, gdzie stał potężny dąb, sfora zawahała się na chwilę. Jeden z brytanów zaczął węszyć pod wielkimi poskręcanymi gałęziami, następnie pobiegł na prawo, gdzie wiatr potrząsał koroną olbrzymiego drzewa. Wszystkie pozostałe psy pobiegły za nim, zanurzając się w gęstwinę leśną. Gilles zarechotał.

- Nie wymknie się im! Niedługo już znajdziemy tego nicponia, trzęsącego się ze strachu w jakimś kątku, przyciśniętego przez psy. Mam nadzieję, że zostawią parę strzępków...

W tej samej chwili las wypełnił potworny ryk, płosząc ptaki, które zerwały się do lotu. Katarzynę przeszył zimny dreszcz. Lampart warknął i gwałtownie wyrwał się z ręki opiekuna. Katarzyna dostrzegła żółto-czarną błyskawicę pędzącą przez poszycie leśne w kierunku przeciwnym niż psy.

Anna de Craon, zrazu zdziwiona, zatrzymała się, Gilles de Rais, Zakląwszy szpetnie, uczynił to samo. Oczy Katarzyny spotkały się z oczami starszej pani. Ta ostatnia wykonała ruch, który w mgnieniu oka został zrozumiany. Katarzyna pospiesznie wyszarpnęła z gorsetu agrafkę i wbiła ją w zad Dziadka do Orzechów. Koń zarżał z bólu, po czym ruszył dzikim pędem za psami. Katarzyna z całych sił zmusiła małą klaczkę do pozostania na miejscu. Anna de Craon w jednej chwili była tuż przy niej.

- Szybko! Trzeba pędzić za lampartem... Nie wzięłam pod uwagę tej przeklętej bestii!

Galopując śladami lamparta, Katarzyna spytała: - Cóż takiego pani zrobiła?

- Jeden z moich służących czekał tu na sforę z młodym, dwuletnim dzikiem, złapanym dwa dni temu. Kazałam zanieść twojemu wieśniakowi wiadomość, że ma przybiec tutaj, a potem wspiąć się na dąb, w którego gałęziach mógłby się ukryć, a następnie oddalić, nie pozostawiając śladów na ziemi. Ale ten przeklęty kocur przechytrzył nas, nie dał się wyprowadzić w pole. Pobiegł właściwym tropem. Trzeba go złapać, zanim znajdzie człowieka.

Głos Katarzyny rwał się od szalonego pędu poprzez mchy i krzaki.

Jednak udało się jej krzyknąć: - A Gilles i inni?

- Będą galopować przez dłuższy czas po śladach dzika - odparła Anna - dopiero potem zauważą swój błąd. Daje nam to trochę czasu.

- A jak... zamierza pani przeszkodzić lampartowi w ataku?

- O tak!

I Anna de Craon odczepiła od łęku siodła oszczep z żelaznym ostrzem. Drzewa skrzypiące gałęziami tworzyły Złocistorudy szpaler. Oba konie pędziły z pianą na pyskach poprzez ten tunel z drzew, szeleszczący rozgniatanymi liśćmi. Anna i Katarzyna słyszały przed sobą porykiwanie bestii.

Nagle konie i amazonki znalazły się na polance pokrytej mchem i otoczonej tak ciasno drzewami, że tworzyły istny mur. Polanka zakończona była skalistym zakątkiem. Blade promienie słoneczne przenikały przez listowie, osuszając źdźbła trawy, wilgotne jeszcze od rosy. Było to miejsce spokojne i urokliwe, ale Katarzyna odczuła jedynie przerażenie i niepokój. W oddali Walter i lampart stali naprzeciwko siebie...

Wielki Normandczyk, oparty o zielonkawe skałki, stał w skupieniu na rozstawionych nogach, z rozwartymi dłońmi, gotowymi do schwytania zwierza. Pochylony do przodu, z klatką piersiową unoszącą się szybko po wyczerpującym biegu, dyszał, wpatrując się w bestię i śledząc najmniejsze jej drgnięcie. Zwierz czaił się w listowiu z rozdziawioną paszczą, ukazując potworne, białe kły, a na ziemi widoczne były jego potężne pazury.

Porykiwał z rzadka i wpatrywał się w bezbronnego mężczyznę zielonymi oczami połyskującymi z wściekłości.

Z oszczepem w dłoni Anna chciała spiąć ostrogą konia, który drżał ze strachu. Już unosiła obcas, gdy Walter ryknął: - Nie ruszać się!

W tejże chwili bestia runęła naprzód. Długie, giętkie ciało lamparta uniosło się w powietrze, by spaść na Waltera. Zwierzę i mężczyzna potoczyli się w mech. Normandczykowi udało się złapać obydwiema rękami szyję zwierza i napinając z wysiłku mięśnie, tak że aż dygotały, utrzymywał rozdziawiony pysk w pewnej odległości od swej twarzy.

Krzywił się z bólu, gdyż pazury lamparta poorały mu ramiona i próbowały na nowo go dosięgnąć. Pomruki wściekłej bestii mieszały się ze świszczącym oddechem mężczyzny. Trochę dalej obie kobiety, skamieniałe ze strachu, utrzymywały w miejscu swe wierzchowce.

- Boże! - Katarzyna modliła się półgłosem. - Mój Boże!

Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. W obliczu takiego niebezpieczeństwa tylko Bóg wszechmogący mógł pomóc... Ramiona Waltera wyglądały jak dwie masywne kolumny, wszystkie mięśnie miał napięte, błękitne żyły poskręcane były jak sznurki - w ten sposób Walter utrzymywał zwierzę nad sobą. Mocnym pchnięciem udało mu się odwrócić sytuację, leżał już na lamparcie, który dosięgnął go jeszcze parę razy pazurami. Zwierzę dyszało, próbując ze wszystkich sił uwolnić szyję z morderczego uścisku. Odór krwi wprawiał je we wściekłość, ale Walter trzymał się dobrze. Jego olbrzymie ręce ściskały mocno, starając się nie ześlizgnąć po futrze zwierzęcia...

Twarz potężnego Normandczyka była szkarłatna, wykrzywiona niczym jakaś potworna maska. Z jego poszarpanej piersi płynęła krew, ale nie słychać było żadnej skargi. Nagle dał się słyszeć trzask, a w ślad za nim żałosny ryk. Walter wstał, chwiejąc się na nogach. U jego stóp nieruchomo spoczywał czarno-żółty kocur z przetrąconym grzbietem.

Wielkie cętkowane ciało wyprostowało się, łapy opadły bezsilnie. Z piersi obu kobiet wyrwało się westchnienie ulgi. Anna de Craon zaśmiała się nerwowo.

- Na rany Chrystusa! Mój chłopcze, mógłbyś być wielkim łowczym!

Jak się czujesz?

Zeskoczyła z konia, rzuciła wodze Katarzynie i podbiegła do Waltera. Teraz Katarzyna zsunęła się na ziemię i dołączyła do nich.

Podczas gdy starsza pani oglądała zranione ramiona leśnika, on spoglądał na Katarzynę i szeptał niepomiernie zdumiony: - Pani płacze, pani płacze... przeze mnie?

- Tak bardzo się lękałam, mój przyjacielu! - rzekła młoda kobieta, usiłując dzielnie się uśmiechnąć. - Nigdy nie uwierzyłabym, że mógłbyś sobie poradzić z taką bestią!

- Ba! Jeśli pominąć pazury, to nie jest to zwierzę silniejsze od odyńca. Często zdarzało mi się walczyć gołymi rękami z dzikiem.

Katarzyna wydobyła chusteczkę do nosa i jęła delikatnie usuwać krew i obmywać rany wodą ze źródełka, które płynęło między skałami.

- Co z nim zrobimy? - skierowała pytanie do Anny, która poświęciła swoją woalkę i chusteczkę, by sporządzić opatrunek. - On nie jest bynajmniej uratowany! Słyszy pani?

Rzeczywiście, z głębi lasu dochodziły coraz bliższe odgłosy polowania. Forysie dęli w trąbki co sił w płucach.

- Chyba się zbliżają! - rzekła Anna, nasłuchując. - Nie mamy ani chwili do stracenia. Niech pan siada za mną, przyjacielu. Klaczka pani Katarzyny jest za delikatna, by unieść pański ciężar. . Na siodła, szybko!

Twoje przygody nie są jeszcze zakończone, ale przynajmniej spróbujemy wyrwać cię z psich łap. W tym stanie nie będziesz mógł stawić czoła rozszalałej sforze.

Katarzyna dosiadła ponownie konia, Anna znów wspięła się na swoją kasztankę, a za nią wskoczył na koński zad Walter.

- Jedźmy! - rzuciła wesoło starsza pani. - Katarzyno, proszę trzymać się jak najbliżej mnie.

Mimo podwójnego ciężaru na grzbiecie kasztanka pędziła lekko jak piórko. Mała biała klaczka posłusznie sunęła za nią. Morgana nie stawiała już oporu Katarzynie. Poczuła władczą rękę, więc się nie buntowała.

Cwałowali w szalonym pędzie. Minęli strumyk jasny jak kryształ, o bursztynowych refleksach w słońcu, a czerwonobrązowych w cieniu. Dalej napotkali wysokie skały, ale konie pokonały je z łatwością.

- Na kamieniu nie ma śladów - krzyknęła Anna. - Nie ściskaj mnie tak, przyjacielu, dusisz mnie. Nie jestem lampartem!

Rzeczywiście, Walter objął w pasie nieustraszoną amazonkę, nie miarkując się wcale. Była czerwona jak burak. Katarzyna usłyszała jej mamrotanie: - Diabelnie dawno nikt nie szczypał mnie w pasie!

Jeźdźcy nie zwalniali pędu. Odgłosy polowania rozmywały się w oddali i wkrótce pomiędzy drzewami ukazała się szeroka, połyskliwa jak rtęć woda. Oba rumaki wypadły z lasu z parującymi chrapami.

- To tylko mały dopływ Loary - rzekła Anna. - Musimy przezeń przejść. Nie jest głęboki.

Popędziła swego konia do wody, przeszła przez nią łatwo i wyjechała na wielką łąkę, na której pasły się barany. Czarna sylwetka starego pastucha w opończy rysowała się na tle chmurzącego się nieba.

Wreszcie dotarli do rzeki. Rozciągała się przed nimi szeroka, żółta i spieniona, poszerzona po ostatnich deszczach. Na drugim brzegu widać było domki, zamek i niewielki port z okrętami stłoczonymi niby jaja wokół kwoki. Anna de Craon zatrzymała konia na brzegu rzeki i wskazała biczem wioskę.

- To jest Montjan, własność mojej córki Beatrycze, matki pani de Rais. Nigdy nie mogła pochwalić się swym zięciem. Ludzie Gilles'a nie zapuszczają się na te ziemie, odkąd próbował wydrzeć je z rąk Beatrycze, grożąc jej, że utopi ją w Loarze. Umiesz pływać, chłopcze?

- Jak ryba, szlachetna pani! Co by był ze mnie za Normandczyk, gdybym nie umiał pływać.

- Może i tak, ale straciłeś dużo krwi. Będziesz miał siłę? Loara jest trudna w tym miejscu. Niestety, tylko w ten sposób możesz się uratować.

- Będę miał siłę - odparł Normandczyk, wpatrzony w Katarzynę, która się doń uśmiechała. - A gdy będę już w Montjan, co mam zrobić?

- Idź do zamku. Powiedz seneszalowi* Martinowi Berlotowi, że to ja ciebie przysyłam, i czekaj.


* Seneszal - urzędnik dworski, zarządca dworu i dóbr królewskich.


- A czy nie mogę prosić o pomoc dla pani Katarzyny? Anna de Craon wzruszyła ramionami.

- W Montjan nie ma nawet dziesięciu żołnierzy, na sam dźwięk imienia Gilles'a chowają się w mysie dziury. Będzie aż nadto, jeśli Berlot przyjmie cię bez problemów. W razie oporu powiedz mu, że każę go powiesić przy pierwszej nadarzającej się okazji, wtedy zmięknie. Jeśli zaś chodzi o resztę, lepiej poczekać, aż twojej pani uda się wyrwać z pułapki, w którą wpadła. Chyba że - dodała z wyższością - wolisz wracać do siebie...

- Moje miejsce jest tam, gdzie jest pani Katarzyna - oświadczył Walter z dumą, która równoważyła dumę Anny.

Uśmiechnęła się.

- Uparciuch z ciebie, co? Nie na darmo jesteś Normandczykiem, przyjacielu! A teraz zwijaj się szybko, musimy wracać.

W odpowiedzi Walter padł na ziemię i zwrócił się do Katarzyny, która ze łzami w oczach spoglądała na niego z wysokości swego siodła.

- Pani - rzekł gorąco - zawsze będę twym sługą i będę czekał na ciebie tak długo, jak będziesz chciała. Uważaj na siebie, pani.

- I ty także! - odparła młoda kobieta ze wzruszeniem.

- Nie chciałabym cię utracić, Walterze.

Spontanicznie podała mu dłoń, do której niezgrabnie przycisnął usta.

Następnie, nie odwracając się, pobiegł na brzeg i zanurzył się w rzece.

Obie kobiety widziały, jak popłynął, szerokimi ruchami rozcinając wodę.

Jego potężne ramiona uderzały w żółtawe fale jak kowal w kowadło.

Walter, pozostawiając za sobą pienisty rów, skierował się ku środkowi rzeki. Katarzyna przeżegnała się powoli.

- Niech Bóg ma go w swej opiece - wyszeptała - chociaż on w niego nie wierzy.

Anna de Craon zaśmiała się krótko. Jej żywe oczy zatrzymały się, rozbawione, na młodej kobiecie.

- Chciałabym wiedzieć, moja kochana, skąd bierze pani swoich służących. Ma pani tylko dwoje, ale jacy dziwni! Cyganka i nordycki poganin. Do diabła!

- Och! - rzekła Katarzyna z melancholijnym uśmiechem. - Miałam jeszcze lepszego: mauretańskiego lekarza... to był wspaniały człowiek!

Wkrótce mgła pokrywająca wąskim pasem rzekę pochłonęła dużą, jasną głowę Normandczyka.

- Czas wracać - rzekła Anna de Craon. - Proszę pomyśleć, jak długo musimy jeszcze jechać. Trzeba znaleźć pozostałych, zanim wyjdą z lasu.

Spięte ostrogami konie popędziły przez łąkę. Wiatr przyginał ku ziemi trawy. Stary pasterz, nieruchomy niczym posążek z brązu, popatrzył na mijające go amazonki. Słońce na moment oświetliło czerwonawą koronę okazałego buku. Anna odwróciła się z uśmiechem do Katarzyny.

- Jestem głodna! - rzekła. - No i spieszno mi zobaczyć minę Gilles'a!

Nie odpowiadając, Katarzyna odwzajemniła uśmiech. Poczuła, że spadł jej z piersi ogromny ciężar. Na lewo od niej krzyk dzikiej kaczki zabrzmiał jak zwycięska fanfara. Walter był poza zasięgiem de Rais'go.

Została jeszcze Sara i ona sama. Ale czy ten pierwszy sukces nie dodawał otuchy? Odszukała na piersi mały relikwiarzyk i ścisnęła go łagodnie.

- Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję ci, Barnabo...

Rozdział szósty
Listopadowa noc

Kobiety nadłożyły sporo drogi, by zmylić resztę towarzystwa co do kierunku, z którego przybywały. Następnie dołączyły do myśliwych na tej polance, na której Walter stoczył z lampartem bohaterską walkę. Trafiły na straszną scenę. Gilles de Rais stał obok nieżywego zwierzęcia i smagał batem psy. Był oszalały z gniewu, a przerażone zwierzęta siadały na zadach, pojękując cicho pod ostrymi razami bicza. Wokół stali kompani de Rais'go, którzy nieruchomo jak posągi na koniach przypatrywali się w milczeniu całemu zajściu. Gdy Gilles zobaczył kobiety, odwrócił się i gwałtownie je zaatakował.

- Skąd się tu wzięłyście? Gdzie się podziewałyście? Czy jesteście takie niezdarne jak te kundle?

Anna de Craon uniosła lekceważąco brew i wzruszyła ramionami, głaszcząc jednocześnie mokrą od potu szyję konia, by go uspokoić.

- Co do nieudolności, to mniemam, panie, że nie ustępuje nam pan bynajmniej pod tym względem. Widziałam, jak pański koń złapał wędzidło w pysk i pogalopował w ślad za psami. Mój wolał lamparta, a klacz pani Katarzyny poszła za moją.

Gilles zmrużył oczy, zbliżył się do Katarzyny i położył dłoń na szyi Morgany.

- Nie znajdujesz, pani, dziwnym, że Morgana poszła za Korrigan, a nie za Dziadkiem do Orzechów? Czy też to ja nie doceniłem pani umiejętności jeździeckich?

- Nie odpowiadam za kaprysy klaczy - odparła niedbale Katarzyna. Morgana poszła za tym, za kim chciała pójść, a ja z konieczności musiałam pójść z Morganą. Nie widziałam nawet, jak pan wyruszał. Myślałam, że jedzie pan za nami. Ale konie były jak oszalałe i cwałowały śladem lamparta.

- Którego na ogół bardzo się boją. Zadziwiasz mnie, pani. Chciałbym zapytać, czy znalazłyście panie uciekiniera?

Głos Gilles'a stał się dziwnie łagodny i niezwykle kontrastował z zakrwawionym batem, który jeszcze ściskał w zaciśniętej dłoni.

Jego babka pospieszyła z odpowiedzią.

- Dotarłyśmy tu, gdzie i pan - rzekła z niejaką wyższością. - Kiedy wydostałyśmy się na tę polankę, znalazłyśmy martwą, ale jeszcze ciepłą bestię. Nie było nawet śladu więźnia, oprócz tych, które wskazywały na stoczoną przezeń zwycięską walkę. Ponadto można by sądzić, że rozpłynął się w powietrzu. Objechałyśmy całą okolicę i przez dłuższy czas jechałyśmy wzdłuż rzeki, ale nic nie znalazłyśmy.

- Pani nie, a ona? - zaskrzypiał Gilles, utkwiwszy drżący palec w Katarzynie.

Anna de Craon nie drgnęła.

- Pani Katarzyna nie odstępowała mnie - rzekła spokojnie. Musiałam jej pilnować, bo przecież ty, panie, gdzieś zniknąłeś. Co się naprawdę stało?

Gilles wzruszył gniewnie ramionami i cisnął bicz lokajowi.

- Te durne psy, diabli wiedzą dlaczego, dały się oszukać i zapuściły się aż do opactwa! Teraz są zmęczone, a mój lampart nie żyje! Będziesz musiała zapłacić i za tę śmierć, piękna Katarzyno. Zwierzyna myśliwska nie ma ceny.

- Kiedy już pozbawi mnie pan wszystkiego, co posiadam - odparła Katarzyna sucho - nie wiem, co potem jeszcze będzie pan mi mógł zabrać. . oprócz skóry!

Starała się nie patrzeć w te niebezpieczne oczy, które śledziły ją z okrutnym błyskiem, i nie stracić kontenansu. Usiłowała zwłaszcza ukryć swą radość z tego, iż przyjaciel jej umknął niebezpieczeństwu, w rzece bowiem nic mu nie zagrażało. Zwyciężył ją, tak jak zwyciężył zwierzę, była tego pewna.

- Kto wie? - wyszeptał łagodnie Gilles. - Pomyślę o tym. Może wygrałaś, pani, tę partię, ale nie wszystko będzie według twojej woli. Mam jeszcze twoją czarownicę i jeśli nie będzie robiła tego, czego od niej chcę, zapłaci za dwoje. Hej, Poitou, mój koń!

Paź ze spuszczonymi oczami przyprowadził Dziadka do Orzechów, wytartego starannie przez jednego ze służących. Czarny ogier jeszcze lśnił od potu i rozglądał się przerażonym wzrokiem. Gilles siadł ciężko w siodle, dźgnął konia ostrogami i zagłębił się w las, nie troszcząc się już o pozostałych myśliwych. Anna de Craon zbliżyła Korrigan do Morgany, którą Katarzyna łagodnie pieściła.

- Musisz się, pani, dobrze pilnować - szepnęła, nie poruszając wargami, jako że Roger de Briqueville trzymał się blisko niej. - Tej nocy proszę zamknąć drzwi na zamek i nie otwierać nikomu.

- Dlaczego?

- Dlatego, że tej nocy diabeł będzie w Champtoce panem. Gilles poniósł porażkę, więc musi ją sobie odbić...


Przez trzy dni Katarzyna była zamknięta w swoim pokoju i nie wychodziła ani na chwilę. Gilles de Rais przekazał jej wiadomość, że nie życzy sobie jej obecności. Nie wiedziała nawet, że Annę de Craon zmogła jakaś złośliwa gorączka. Dziwna rzecz, w tym czasie zamek wydawał się pogrążony we śnie. Wokoło panowała głęboka cisza. Nie opuszczano nawet zwodzonego mostu, a słudzy chodzili na paluszkach. Katarzyna zapytała służącą, która przynosiła jej posiłki, co się dzieje.

- Nie mogę tego wiedzieć, szlachetna pani. Jaśnie pan Gilles zamknął się w swoich apartamentach z najbliższymi i nie wolno, pod karą śmierci, mu przeszkadzać...

Dziewczyna, młodziutka Bretonka, okrąglutka i różowa, nie śmiała głośniej się odezwać. Wyglądało na to, że lęka się, by echo jej słów nie przeniknęło przez ściany i nie dotarło do uszu pana.

- A pani Anna? - spytała Katarzyna. - Jak ona się miewa?

- Nie wiem. Ona też jest zamknięta u siebie i tylko pani Alienor, jej dama do towarzystwa, może wchodzić do jej sypialni. Proszę mi wybaczyć, wielmożna pani, ale muszę już iść...

Młodej służącej spieszno było uciekać, więc Katarzyna nie śmiała jej już zadać żadnego pytania. Niepokoił ją los Sary i rozpaczała, że nic o niej nie wie. Ale jak się dowiedzieć, gdy drzwi są zabarykadowane, a stukot kroków żołnierza przypominał jej od czasu do czasu, że jest strzeżona.

Wieczorem czwartego dnia jednakowoż zazgrzytał zamek i wszedł ktoś inny, nie pokojowa. Był to Gilles de Silić, kuzyn pana de Rais'go i jego zły duch. Będąc rówieśnikiem Gilles'a, bynajmniej go nie przypominał. Przysadzisty, krępy, o masywnych ramionach i wklęsłym brzuchu, miał twarz koloru ceglastego ozdobioną płaskim nosem i bladoniebieskimi oczami, zdumiewająco chłodnymi i pozbawionymi wyrazu. Fioletowe pludry oraz krwistoczerwony kaftan z wyhaftowanym złotym lwem stanowiły całą jego odzież. Był to strój niezbyt elegancki, ale za to u pasa widać było okazały sztylet. Z rękami wetkniętymi za tenże pas, na szeroko rozstawionych nogach zatrzymał się na chwilę w progu.

Głowę nosił wysoko, z arogancją. Potem, jako że młoda kobieta odwróciła się do niego plecami, zaczął się śmiać.

- Mam pani coś do pokazania - rzekł po chwili. - Niech pani rzuci okiem na dziedziniec. .

Ponieważ noc już zapadła jakiś czas temu, Katarzyna miała zamknięte wewnętrzne okiennice. Był to dzień Wszystkich Świętych - taki smutny! Mgły przenikały do pokoju długimi pasmami; gdy tylko otwierało się okno, czuć było wilgocią i zgniłą trawą. Katarzyna powoli podeszła do okna, otworzyła okiennice. Płomienie pochodni, które poruszały się w dole, tańczyły na jej twarzy, przenikając do pokoju przez ukośne romby z ołowiu.

Otworzyła okno i popatrzyła w dół. Na dziedzińcu krzątali się parobcy niosący polana i chrust, następnie układali je wokół czarnego drewnianego słupa, z którego zwieszały się łańcuchy. Z okrzykiem zgrozy Katarzyna cofnęła się od okna, blada jak płótno. Jej spłoszony wzrok spotkał się z kpiącym spojrzeniem de Sillego.

- No cóż! Gilles postanowił, że jutro, w Dzień Zaduszny, będzie o jednego zmarłego więcej i że pani czarownica odfrunie jak dymek...

- To niemożliwe! - szepnęła Katarzyna raczej do siebie samej niż do niemiłego gościa. - To niemożliwe! Nie wolno mu tak postąpić!

- Nie będzie się tym krępował! - odparł jej rozmówca, śmiejąc się rubasznie. - Zachowała się niemądrze ta pani czarownica. Tak, moja kochana. Gdyby miała więcej sprytu, nie skończyłaby tak marnie. No, ale będzie pani miała choć tyle pociechy, że może uczestniczyć w tym wszystkim. .

Wziął ze stołu, na którym stygła zaledwie tknięta przez Katarzynę kolacja, kuropatwę i ugryzł tak, jak się gryzie jabłko. Nalał sobie szklaneczkę wina, wypił je duszkiem i wytarł usta aksamitnym mankietem, a następnie skierował się ku drzwiom.

- Przyjemnych snów, piękna pani! Szkoda, że kuzyn zabronił pani dotykać ze względu na jej stan! Lubiłbym dłużej nieco przebywać w pani towarzystwie.

Z głową zwróconą do okna, skąd dochodziły posępne odgłosy, Katarzyna trwała nieruchomo, dopóki nie usłyszała, że drzwi się zamknęły.

Dopiero wtedy ugięły się pod nią nogi, padła na kolana i ukryła twarz w dłoniach.

- Sara! - szlochała cichutko. - Moja biedna Sara!

Hałasy na dziedzińcu ucichły, zniknęły płomienie pochodni, nawet świeczka zgasła w lichtarzyku z czarnego żelaza, a Katarzyna dalej trwała w prostracji. Przygnieciona bólem, modliła się i płakała na przemian, nie wiedząc, do kogo się zwrócić, kogo błagać o ratunek. Wydawało się jej, że jest na dnie głębokiej studni o śliskich ścianach, po których nie można się wspiąć. Studnia pomału napełniała się wodą i kobieta wiedziała, że w pewnej chwili woda ją zaleje, ale nie umiała tego uniknąć...

Chłodny, wilgotny powiew z otwartego okna rozproszył jej rozpacz.

Czuła się, jakby była otulona lodowatą kapą, a ponadto w pokoju zrobiło się prawie ciemno. Z trudem wstała, zapaliła od gasnącej świecy nową, a potem zamknęła okno. Ogień na kominku także dogasał. Wzięła kilka polan z zagłębienia przy ognisku, umieściła je w żarze i skórzanym mieszkiem rozdmuchała płomień. Były to proste gesty, nieważne i dobrze znane, ale przywodziły jej na myśl szczęśliwe dni, które przeżyła w domu przy Pont-au-Change czy u wujka Mateusza w sklepie z tkaninami przy ulicy Griffon w Dijon, zanim kaprys księcia wyrwał ją ze skromnego stanu, by uczynić z niej wielką panią. Siedząc na kamieniach kominka, z rękami splecionymi wokół kolan, patrzyła, jak płomienie palą się coraz żywiej i otulają jej ciało łagodnym ciepłem.

Nagle przymknęła oczy. Ten wesoły ogień budził koszmary!

Straszliwy ogień.. pożerający, który jutro ogarnie Sarę, by ją wrzucić wyjącą i zmaltretowaną w przepaść nicości. A ona, Katarzyna, była tutaj, bezsilna i uwięziona, zmuszona poddać się bezlitosnemu losowi.

Wtem otwarła oczy, równie nagle, jak je zamknęła, bezgranicznie zdumiona. Żwawym ruchem położyła ręce na brzuchu, coś się w nim bowiem poruszyło. Dziecko! Syn Arnolda po raz pierwszy dowiódł swojego istnienia! Fala czułej szczęśliwości ogarnęła ją całą i dodała jej nieco otuchy. Czy to możliwe, aby jej maleństwo przyszło na świat w tym przeklętym zamku? By dała mu życie nieszczęsna więźniarka? Po tamtej stronie rzeki Normandczyk Walter spoglądał pewnie na mgły, zastanawiając się nad tym, co działo się po stronie Champtoce. Musiała spróbować coś zrobić, pójść do Gilles'a jeszcze raz i błagać go, za wszelką cenę wyjednać łaskę dla Sary.

W nagłym impulsie podbiegła do drzwi. Należało najpierw zwrócić się do strażnika, by pozwolił jej wyjść albo sam zgodził się pójść po de Rais'go... albo przynajmniej Sillego. Chwyciła klamkę, aby nią potrząsnąć.

Ku jej wielkiemu zdumieniu drzwi bezszelestnie otworzyły się same. Na zewnątrz korytarz pogrążony był w ciemnościach, panowała zupełna cisza.

W zamku wszyscy chyba spali.

Katarzyna nie mogła w żaden sposób dowiedzieć się, która jest godzina. Piasek przesypał się już dawno, a ona nie odwróciła klepsydry.

Jedyny zegar znajdował się w paradnej komnacie. W kaplicy dzwon chyba zadzwonił, ale pogrążona w rozpaczy nie usłyszała go. Mimo to była zdecydowana spróbować szczęścia za wszelką cenę! Dziękowała w duchu niebiosom, że Sille zapomniał zamknąć jej więzienie. Wróciła do pokoju, otuliła się peleryną i wzięła lichtarzyk.

Jej wyolbrzymiony cień zarysował się na ścianie korytarza. W ciszy głośnym echem rozległy się jej kroki, których nawet nie próbowała stłumić. Spokojna i silna powziętą decyzją skierowała się ku schodom.

Miała przejść przez pół zamku, by dotrzeć do apartamentu Gilles'a, ale coś jej mówiło, że nie napotka żadnej przeszkody. Wokoło panowała głęboka noc i w tym skrzydle zamku nie powinno być nikogo. Dochodząc do galerii, objęła wzrokiem znaczną część wielkiego dziedzińca. Nie dostrzegła nigdzie światła, tylko pod sklepieniem, z którego opuszczona była krata, migotały czerwonawe, nędzne błyski pochodni przypominające błędny ognik.

Przebiegła przez galerię, wielką komnatę, wbiegła na kręte schody, które prowadziły do Gilles'a, nie napotkawszy żywego ducha. Czasami jednak zza jakichś drzwi dobiegało chrapanie, które odbierało tajemniczość tej nocnej atmosferze. W miarę jednak, jak wspinała się po schodach, coraz wyraźniej słyszała jakieś dziwne hałasy, zduszone nieco grubością muru.

Były to odgłosy ludzkie, lecz trudne do rozróżnienia: może śmiechy... a może jęki?

W wieżyczce paliły się jeszcze niewidoczne z zewnątrz światła.

Katarzyna postawiła lichtarzyk na stopniu i weszła wyżej. Kiedy miała już wejść na korytarz prowadzący do Gilles'a, z ciemności wyłoniła się ciemna postać. Katarzyna rzuciła się do tyłu ze zduszonym okrzykiem, ale nie była w stanie się ukryć. Przed nią stał stary Jan de Craon. Widząc, jak mruga oczami na widok światła, pomyślała, że przypomina bardziej jeszcze niż zazwyczaj spłoszoną sowę. Nie mogła sobie jednak wytłumaczyć przyczyny jego przerażenia. . Spojrzał na nią bez zdziwienia, jak gdyby jej obecność w tym miejscu i o tej godzinie była całkowicie naturalna. Oparł się o ścianę, oddychając z trudem. Zobaczyła, że sięgnął ręką do kołnierzyka, by rozluźnić jego ucisk. Wyglądało na to, że się dusi.

Zamknął oczy.

- Wielmożny panie, czy jesteś cierpiący?

Grube powieki zatrzepotały. Osłupiała bezgranicznie Katarzyna zobaczyła łzę spływającą wzdłuż jego orlego nosa. W twardym zazwyczaj spojrzeniu Jana de Craona była rozpacz i jakieś niemal dziecinne zagubienie. Pochyliła się ku niemu i dotknęła jego ramienia: - Czy mogę panu pomóc?

Głos Katarzyny wreszcie przedarł się przez na wpół hipnotyczny stan starszego pana. Spojrzał na nią i jego oczy zabłysły nieco żywiej.

- Chodźmy stąd! - szepnął. - Nie trzeba tu przebywać!

- Ale ja muszę zostać. Chcę zobaczyć pańskiego wnuka i...

- Zobaczyć Gilles'a! Zobaczyć tego... Nie, nie, chodźmy, jest pani w niebezpieczeństwie...

Jego sucha dłoń złapała ramię Katarzyny, ciągnąc ją za sobą zdecydowanie. Lecz nagle puścił ją, oparł głowę o ścianę i zaczął wymiotować. Pomarszczona twarz przybrała zielonkawy kolor, co Katarzynę przeraziło.

- Panie, jesteś chory, bardzo chory. Proszę pozwolić mi zawołać kogoś.

- Przede wszystkim.. niech pani nic nie robi! Dziękuję za współczucie, lecz chodźmy... chodźmy stąd!

Jego głos był jedynie tchnieniem i załamywał się, ale Jan de Craon wziął się w garść i schodził dalej. Gdy znaleźli się piętro niżej, stanął, spojrzał w górę, jak gdyby obawiał się zobaczyć jakąś straszną postać, następnie przeniósł niepewne spojrzenie na dygocącą kobietę.

- Pani Katarzyno - szepnął - proszę nie zadawać mi żadnych pytań.

Przypadek... a także ciekawość przywiodły mnie tu, by zgłębić tajniki nocy mojego.. Gilles'a. To potworna tajemnica. W jednej chwili runęło wszystko, co było moim życiem, w co wierzyłem. Nie pozostaje mi już nic innego, jak modlić się do Boga, aby zechciał mnie przyjąć do siebie jak najszybciej. Jestem... - Przerwał na chwilę, by złapać oddech. Dokończył z bezgranicznym smutkiem: - Jestem teraz starym człowiekiem, a moje życie nie zawsze było przykładne, o nie. Mimo to.. nie sądziłem, że zasłużyłem na to. Ta...

Jego koścista twarz nagle spurpurowiała z tłumionego gniewu.

Katarzyna pokiwała głową i rzekła łagodnie: - Panie.. nie chcę zgłębiać tajemnic pana bliskich. Muszę jednak wziąć w obronę ludzkie życie. Jutro o świcie...

- Co takiego? - spytał Craon z roztargnieniem. - Ach! Pani służąca!

- Tak, proszę pana...

Oparła się o ścianę, jakby ją nagle opuściły siły, a jej oczy wypełniły się łzami.

- By ją ratować, poszłabym nawet do szatana - wybełkotała.

- Gilles jest gorszy od szatana!

Jego wzrok przesunął się z blednącej twarzy Katarzyny na jej zniekształconą talię i wpatrzył się w nią, jak gdyby odkrył nagle stan młodej kobiety. W jego oczach dostrzegła to samo przerażenie, co przed chwilą.

- To prawda - rzekł - będzie pani matką... Nosi pani dziecko w swym łonie! Dziecko... Mój Boże! - Nagle wczepił się w jej ramiona, przysunął wykrzywioną lękiem twarz do jej oblicza i szepnął: - Pani Katarzyno... Nie powinna pani zostać w tym zamku. To przeklęte miejsce. Musi pani odjechać stąd.. szybko, jeszcze dziś w nocy!

Poruszona, popatrzyła nań w osłupieniu: - Jak miałabym to zrobić? Jestem uwięzioną. .

- Nie, ja pomogę pani uciec.. natychmiast! Żebym chociaż panią uratował... żebym miał przynajmniej ten jeden dobry uczynek.

- Nie odjadę bez Sary...

- Proszę przygotować się do drogi. Pójdę jej poszukać. Niech pani działa szybko, zejdzie na dół i czeka przy drzwiach.

Już postawił stopę na dolnym stopniu, by zejść do piwnicy, kiedy Katarzyna go zatrzymała.

- A pan Gilles? - zapytała. - Co on powie? Czy nie obawia się pan...

Nagle stary Craon znów stał się tym wyniosłym i bezwzględnym panem, jakiego dotąd znała.

- Nie! - uciął. - Nawet jeśli pan de Rais upadł bardzo nisko, to ja jestem jego dziadkiem! Nie odważy się! Niech się pani pospieszy! O świcie musi pani już być w bezpiecznym miejscu.

Katarzyna nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać. Zapominając o zmęczeniu i strachu, uniosła lekko suknię i pobiegła do swego pokoju, modląc się po cichu, aby jej nadzieje nie okazały się płonne i żeby nic nie wpłynęło na zmianę decyzji starszego pana. Związała pospiesznie tobołek ze swych najcenniejszych rzeczy i ubrań Sary, zabrała złoto, które jeszcze pozostało w kieszonce przyszytej do koszuli, otuliła się ciasno płaszczem, wzięła do ręki palto Sary i przerzuciwszy węzełek przez ramię, nie oglądając się za siebie, wyszła z tego pokoju, w którym spędziła tyle trudnych godzin. Od dawna już nie czuła się taka lekka!

Kiedy dotarła do drzwi wyjściowych, zobaczyła, że Craon wychodzi ze skrzydła więziennego. Za nim sunął jakiś chwiejny kształt. W świetle pochodni, którą trzymał w ręku, Katarzyna poznała Sarę, chociaż zeszczuplała i była potwornie blada. Podbiegła do niej z szeroko otwartymi ramionami.

- Saro... moja dobra Saro! Wreszcie cię widzę!

Cyganka przytuliła się do niej i zaszlochała. Katarzyna widziała po raz pierwszy płaczącą Sarę i doszła do wniosku, że nerwy nieszczęsnej kobiety musiały przejść trudną próbę.

- To już skończone - szeptała czule. - Już nikt nie zrobi ci nic złego. .

Jan de Craon niespokojne wpatrywał się w głąb dziedzińca.

- Nie pora teraz na rozmowy. Chodźcie. Trzeba jeszcze przejść przez dziedziniec folwarczny i wyprowadzić konie ze stajni. Spieszcie się.

Otworzę mniejsze drzwi.

Wyciągnął klucz z olbrzymiego pęku przytroczonego do paska i włożył go do zamka ukrytego przejścia, które wychodziło na pierwszy wał muru obronnego.

- A... strażnicy? - szepnęła Katarzyna.

- Jeśli będziecie iść tuż za mną, nie zauważą was. Zgaszę pochodnię.

Musimy przedsięwziąć pewne środki ostrożności, żeby nikogo nie obudzić.

Nic was nie zbawi, jeśli Gilles się obudzi!

Zapanowały całkowite ciemności. Zniknęły potężne zarysy dziedzińca i ponury stos, teraz już niedorzeczny, ale przyspieszający kroki kobiet. Jednakowoż drzwi się nie otworzyły. Katarzyna usłyszała, że Jan de Craon oddycha szybko i ciężko. Zaniepokoiła się.

- Czemu pan nie otwiera? - spytała.

- Bo się zastanawiam. Muszę zmienić pierwotny plan. Pilnujący stajni zauważą was. Proszę uważnie mnie posłuchać. Otworzę, a wy wyjdziecie same. Dziedziniec folwarczny oświetlony jest tylko w okolicy stajni i posterunku straży. Ale to niewiele. Pójdziecie wzdłuż muru aż do umocnień przy tajemnym przejściu. Tam zaczekacie na mnie. Pójdę jawnie do stajni, wyprowadzę dwa konie, tłumacząc, że idę do opactwa. Czasami udaję się do proboszcza, by zapolować o świtaniu na czaple. To jedyne dostępne mi polowanie. Co więcej, często wychodzę w nocy. Jestem znany z tego, że cierpię na bezsenność i lubię błądzić nad brzegami Loary. Wy wysuniecie się w tym samym czasie, co konie. Nikt was nie zauważy.

Wskoczycie na konie i przejedziecie przez most. Z drugiej strony będzie czekał przewodnik. W Montjan będziecie bezpieczne, pod warunkiem że nie będziecie się zatrzymywać.

- Ale straże na moście nie pozwolą nam przejechać.

- Ależ tak, jeśli pokażecie im to.

Mówiąc to, zdjął z palca pierścień. Katarzyna zauważyła, że, jak każdy pan, nosił swoją pieczęć wyrytą na oczku sygnetu, ale nie był to zawsze ten sam pierścień. Miał ich kilka: z krwawnikiem, sardonyksem, agatem, onyksem czy grawerowanym zlotem. Cała jego kokieteria polegała na tym, by je zmieniać. Poczuła, jak wciska jej pierścień do ręki.

- Proszę go zatrzymać. To i tak zbyt małe odszkodowanie za wszystko, co pani wycierpiała pod moim dachem. Szanuję panią, pani Katarzyno. Jest pani nie tylko piękna, ale odważna, szlachetna i prawa.

Zrozumiałem to zbyt późno, bo inaczej nie byłbym posłuszny Gilles'owi.

Czy zechce mi pani przebaczyć? Ta noc jest dla mnie początkiem okresu pokuty i żalu za popełnione uczynki. Bóg ukarał mnie srodze. Obawiam się, że zostało mi niewiele czasu na to, by odwrócić ode mnie Jego gniew.

- Ale - wyszeptała Sara - jak wrócisz, wielmożny panie? Ludzie zdziwią się, że jesteś tak szybko z powrotem i bez koni.

- Niedaleko stąd jest przejście podziemne łączące piwnice zamkowe z wsią. Wrócę tym przejściem.

- Dlaczego w takim razie - rzekła Katarzyna - nie miałybyśmy przejść tamtędy? To byłoby prostsze. .

- Może, ale nie użyję go z dwóch powodów: pierwszy jest taki, że potrzebujecie wierzchowców, a żaden koń nie przejdzie pod ziemią. Po drugie, proszę się nie obrażać, ale nie wolno mi zdradzać obcym tajemnic obronnych, stanowiących o bezpieczeństwie wewnątrz zamku. Teraz już ani słowa więcej, otwieram drzwi... Kiedy będziecie nieco dalej, na dziedzińcu, zapalę znów pochodnię.

Małe drzwiczki otworzyły się, lekko skrzypiąc, odcinając się na jaśniejszym paśmie nieba niskim ostrołukiem.

- Tędy! - szepnął de Craon. - Idźcie wzdłuż muru, po lewej stronie.

Obie kobiety, podtrzymując się nawzajem, pochyliły głowy, by przejść przez drzwi. Katarzyna trzymała Sarę w pasie, a wolną ręką macała mury. Nie było to łatwe, dźwigała bowiem jeszcze swój węzełek. Kamień pod jej dłonią był zimny i wilgotny. Zachwiała się na nierównym podłożu, ale oczy stopniowo przyzwyczaiły się do ciemności.

Po kilku minutach pod kamiennym łukiem, spod którego wyszły, zapłonęło czerwonawe światło pochodni. Jan de Craon uniósł ją dość wysoko, tak że jego twarz można było łatwo rozpoznać. Stanowczym krokiem szedł na drugi koniec dziedzińca.

- A oto zakręt - szepnęła Katarzyna, czując pod ręką obniżenie.

Zresztą nad nią sufit przejścia rzucał mocniejszy cień. Dały się słyszeć wolne kroki żołnierza, a serce Katarzyny zaczęło bić niespokojnie.

Wstrzymała oddech i przeraziła się, gdyż poczuła, że Sara zwisła mocniej na jej ramieniu. Nieszczęsna kobieta była zapewne skrajnie wyczerpana.

Uderzenia podkutych butów ucichły. Mężczyzna zatrzymał się. Katarzyna usłyszała jego kaszel. Po chwili poszedł dalej, a ona ośmieliła się zadać pytanie: - Czy jesteś chora? Wydajesz się taka słaba.

- Od wielu już nocy nie śpię z powodu szczurów i od dwóch dni nie dostałam nic do jedzenia. A poza tym...

- A poza tym co?

Katarzyna poczuła drżenie Sary. Jej szept stał się bardziej głuchy: - Nic. Potem ci powiem... kiedy będę miała siłę. Ja też znam tajemnicę jaśnie pana de Rais'go. Nie możesz wiedzieć, jak mi spieszno, by znaleźć się jak najdalej stąd, nawet jeśli miałabym czołgać się na kolanach.

Katarzyna nic nie odpowiedziała. Cały czas śledziła posunięcia starego de Craona. Widziała, jak kazał otworzyć stajnię, wyjechał z niej na koniu, drugiego trzymając za uzdę. Teraz zbliżał się w ich kierunku, słychać było stukot kopyt po stwardniałej ziemi. Wkrótce znalazł się między nimi a budką strażniczą, z której wybiegł człowiek.

- Otwieraj! - krzyknął de Craon. - Jadę do opactwa. - Tak jest, panie!

Drzwiczki tajnego przejścia otwarły się, skrzypiąc, mały most zwodzony opadł bezszelestnie. Katarzyna bez wahania pociągnęła Sarę aż pod same łby końskie, tak by strażnik nie mógł ich zauważyć od tyłu, kiedy będzie zamykał. Na szczęście było bardzo ciemno. Wkrótce przeszły przez fosę i stanęły na kładce. Jeszcze dobiegł je głos żołnierza: - Czy jaśnie pan nie potrzebuje eskorty? Wydaje mi się, że noc jest bardzo ciemna.

- Lubię ciemne noce, powinieneś o tym wiedzieć, Marcinie - odparł starszy pan.

Znad Loary zerwał się wiatr. Katarzyna pełną piersią wdychała jego powiew. Było zimniej niż w obrębie murów zamkowych, ale rozkosznie pachniało mokrymi polami i wolnością.

Biegły wiejską drogą tak długo, aż uznały, że już nie widać ich z zamku. Spokojny tętent kopyt, dobiegający zza ich pleców, dodawał im otuchy. Zatrzymały się nie opodal kościoła, za głównym łukiem, gdzie niedługo potem dołączył do nich pan de Craon. Zeskoczył na ziemię.

- Teraz trzeba się spieszyć. Ktoś mógł nas zobaczyć. Proszę, pani Katarzyno, przyprowadziłem pani Morganę. Wydaje mi się, że dobrze się pani na niej jechało.. i będzie to jakby dar pożegnalny. To dobre zwierzę, solidne i pewne. A teraz w drogę i niech was Bóg błogosławi!

W niewyraźnym świetle nocy Katarzyna zaledwie odgadywała skamieniałe rysy twarzy de Craona. Jego wysoka postać górowała nad nią, a wiatr poruszał rondem jego kapelusza. Wyszeptała: - Boję się o ciebie, panie. Kiedy on się dowie...

- Powiedziałem już, że nie mam się czego obawiać z jego strony. A ponadto... cóż z tego, jeśli nawet się do mnie dobierze. Chcę już tylko jednego: wiecznego odpoczywania... mam nadzieję, że ono przynosi zapomnienie.

W jego głosie była taka rozpacz, że Katarzyna, zapominając o dawnych pretensjach, wyszeptała: - Nie wiem, co się panu przydarzyło tej nocy, wielmożny panie, ale chciałabym móc coś. .

- Nie! Nikt nie może nic zrobić! To, co widziałem w pokoju Gilles'a, przekracza wszelkie okropności, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Jestem starym żołnierzem, pani Katarzyno, i nigdy nie byłem zbyt wrażliwy, ale ta diaboliczna scena... ci mężczyźni rozpasani i pijani, ta orgia, której głównym obiektem... - na chwilę powstrzymał jeszcze cisnące mu się na usta słowa, jak gdyby sam się ich lękał, a potem skończył: - było dziecko.. młody chłopiec, w którego krwi tarzał się Gilles, zaspokajając swe potworne żądze! Oto kim jest ten, o którym myślałem, że zrobię zeń mężczyznę, żołnierza! Oto kim jest Gilles de Rais, który miał zaszczyt wjechać na koniu do katedry w Reims, by eskortować ampułkę ze świętymi olejami! Oto kim jest mój wnuk... potworem, którego wyrzuciło piekło, skazanym na potępienie! Mój wnuk... ostatni z rodu!

Szloch, który przerwał te słowa, wstrząsnął Katarzyną. Skamieniała ze zgrozy, zastanawiała się w milczeniu nad tym, co słyszała. Czuła, że ten mężczyzna, którego jedyną prawdziwą zbrodnią było to, że tak bardzo kochał wnuka, nie podniesie się już nigdy po tym ciosie. Właśnie uniósł pięści do oczu i ocierał łzy, ale zanim zdążyła się odezwać, ciągnął dalej ochrypłym głosem: - Rozumie pani teraz, dlaczego nie chcę, aby jakieś dziecko przyszło na świat w tym przeklętym, zbezczeszczonym domostwie! Młody Montsalvy nie powinien urodzić się na gnoju!... Proszę, niech pani teraz jedzie, jak najszybciej... Ale niech pani przysięgnie, że nigdy nikomu nie zdradzi tego, z czego zwierzyłem się ku mojemu wstydowi.

Katarzyna ujęła pomarszczoną, wilgotną od łez rękę starca i uniosła ją do ust. Dłoń ta zadrżała, kiedy znalazła się między jej dłońmi.

- Przysięgam - powiedziała - że nikt się nigdy o tym nie dowie!

Dziękuję w imieniu swoim, Sary, a także mojego dziecka, które dzięki panu urodzi się wolne. Nie zapomnę o tym nigdy!

Przerwał jej raptownym gestem.

- Tak! Właśnie tak! Trzeba zapomnieć o nas. . jak najszybciej! Nasz dom jest przeklęty i czeka go zagłada. A teraz musisz, pani, podążać drogą, która na zawsze rozchodzi się z naszą. Życzę szczęścia!

Zanim Katarzyna zdążyła odpowiedzieć, Jan de Craon rozpłynął się w mrokach nocy. Obie kobiety zadrżały, słysząc jego lekkie kroki oddalające się w stronę lasu. Obok nich konie grzebały niecierpliwie ziemię. Katarzyna zacisnęła rękę na pierścieniu, który włożyła na wska zujący palec prawej ręki, jakby chciała zaczerpnąć odwagi, by przebyć strzeżony most. Uniosła głowę ku niebu, po którym płynęły obłoki.

Posępny krzyk lelka obudził uśpione echa. Przytroczyła swój węzełek do siodła Morgany i poklepała po szyi klacz, która zarżała pod jej pieszczotą.

- Cichutko, kochana! Zaraz jedziemy... Bądź spokojna!

Dla Sary starszy pan wybrał spokojnego, mocnego konia, który łatwo mógł unieść dość pokaźny ciężar ciała Cyganki. Był to dzielny koń, a pozbawiony złośliwości, zwany Parobkiem. Chora noga de Craona tłumaczyła dostatecznie chłopcu stajennemu, dlaczego pan wybrał tego konia - solidnego, ale pozbawionego godności właściwej ognistym rumakom.

Katarzyna zaczynała już odczuwać zmęczenie, więc nie bez trudu udało się jej wepchnąć Sarę na konia, następnie sama wspięła się na Morganę, która była tej nocy w zdecydowanie dobrym nastroju.

- W porządku? - spytała cicho Sarę.

- W porządku - odparła Cyganka - ale spieszno mi już, żeby znaleźć się na drugim brzegu...

Powoli wyjechały z cienia panującego wokół kościoła i skierowały się w dół, ku rzece. Noc dobiegała końca i chociaż dzień jeszcze nie wstał, wkrótce miał zadzwonić dzwon kościelny, wzywający wiernych na jutrznię, która rozpoczyna Dzień Zaduszny. Oto były już przy wieży strażniczej. Katarzyna zuchwale poprowadziła Morganę tak, że dotknęła łańcucha rozpiętego na noc, i zawołała: - Hej, straż!

Dał się słyszeć gniewny pomruk, po czym drzwi się otwarły i stanął w nich zaspany żołnierz z lichtarzem w ręku. Spojrzał na Katarzynę mrugającymi oczami.

- Otwieraj! - rozkazała. - Muszę przejechać. Rozkaz jaśnie pana Jana de Craona!

Zimno dostatecznie rozbudziło mężczyznę, który przyjrzał się Katarzynie uważniej.

- Po kiego licha jaśnie pan posyła niewiasty na drugą stronę mostu?

Kim jesteś? A ta druga to kto? Ta, co jedzie z tyłu?

- To nie twoja sprawa, nicponiu! Powiedziałam otwieraj, to otwieraj!

Popatrz na to, jeśli mi nie wierzysz, i wiedz, że każda chwila opóźnienia w mojej podróży odbije się na twoich plecach.

Wyniośle podniosła prawą dłoń do nosa mężczyzny, aby mógł widzieć pieczęć z sardonyksu. Ów cofnął się zmieszany, nacisnął na głowę hełm i pospieszył unieść łańcuch.

- Proszę wybaczyć, wielmożna pani, ale muszę być ostrożny. Moje stanowisko jest ważne i...

- Wiem. Dobranoc!

Przejechała, a Sara za nią. Deski mostu zadudniły od uderzeń drobnych kopyt Morgany, ale odgałęzienie Loary nie było szerokie i wkrótce galopowały radośnie po twardej ziemi. Pierś Katarzyny uniosła się w westchnieniu ulgi.

- Szybciej! Musimy jechać szybciej - rzekła, spinając klacz.

Pas ziemi między ramionami rzeki został szybko pokonany i wkrótce kobiety dotarły do promu przewoźnika, który jako jedyny zapewniał łączność z portem Montjan w miejscu, gdzie Loara była najszersza.

Stojący na łące wysokiego nabrzeża domek z okrągłych bali służył za schronienie przewoźnikowi. Katarzyna skonstatowała z zadowoleniem, że duża, płaska barka była zakotwiczona z tej strony. W jednej chwili weszła do domku i obudziła przewoźnika.

- Szybko! - rzekła. - Musimy przejechać, ja i moja służąca oraz konie. Mam się zobaczyć z seneszalem Montjan, Marcinem Berlotem, i to jak najszybciej!

- Ależ, wielmożna pani. . o tej porze zamek jest zamknięty. Nie wejdzie pani do Montjan.

Gdy tylko skończył zdanie, dzwon kościoła w Champtoce zaczął dzwonić. Posępne dźwięki rozbiegły się w wilgotnym nocnym powietrzu.

Chwilę później dołączył dzwon z Montjan, odpowiadając zza rzeki nieco wyższym dźwiękiem. Żałobne dzwony szarpnęły i tak starganymi nerwami Katarzyny. Omal nie krzyknęła. Bicie dzwonów oznaczało, że jest prawie piąta godzina i że w zamku de Rais'go wkrótce rozpocznie się ruch i zauważona zostanie ich ucieczka. A dopóty, dopóki nie przepłynęły Loary, można było jeszcze je dogonić. Po tej stronie rzeki, na tym skrawku ziemi były wciąż w mocy swego prześladowcy. Groźny cień stosu przesunął się przed oczami Katarzyny.

- Jest godzina piąta - rzekła. - Mieszkańcy Champtoce zaraz udadzą się do kościoła, podobnie jak ci z Montjan. Możesz nas przewieźć, dobry człowieku. Dzisiaj bramy miast otwierają się wcześniej. Jest Święto Zmarłych. A poza tym...

Poszperała w swej sakwie, wyciągnęła sztukę złota, która zamigotała w świetle oliwnej lampki płonącej wewnątrz chaty.

- Masz - dokończyła, wsuwając monetę w spracowaną dłoń. - To dla ciebie. Ale, na Boga, szybko!

Przewoźnik wiedział dobrze o istnieniu złotych monet, ale nigdy jeszcze nie widział żadnej na oczy. Taka gratka musiała złamać jego opór.

Założył kaftan bez rękawów z baraniej skóry i zszedł ku promowi.

- Konie będą spokojne?

- Odpowiadam za nie... Ruszaj! - odparła Katarzyna, wpatrzona w wieżyczkę strażniczą zamku Champtoce.

Parę chwil później duża barka odpłynęła od brzegu, a Katarzyna, trzymając lejce obu koni, spoglądała na poszerzającą się wstęgę ciemnej wody między burtą a brzegiem. Rzeka była szeroka, ale dość spokojna, a przewoźnik żwawo wymachiwał długą żerdzią. Sara, u kresu sił, padła z podkurczonymi kolanami na pokład między końskimi nogami.

Ponieważ zbliżała się godzina świtania, noc zagęściła kłęby mgły i wydawało się, że jest jeszcze bardziej nieprzejrzysta. Przez chwilę młoda kobieta lękała się, że przewoźnik zboczy z drogi, ale miał za sobą długie lata praktyki i znał rzekę tak dobrze, jak własną barkę. Po chwili, która wydawała się uciekinierkom nieskończonością, z cienia wynurzyły się sylwetki okrętów, maszty pozbawione żagli, czarne marsżagle*, masywna wieża kościoła i ostre zakończenia dachów Montjan.


* Marsżagiel, marsel - prostokątny żagiel rozpięty na marsrei, drugiej lub trzeciej od dołu rei na maszcie.


Mały zamek o karbowanych wieżyczkach strzegł rzecznego portu.

Gdzieś w oddali zapiał kogut. Potem rozległ się plusk wody uderzającej o kamienne nabrzeże. Z mroku nocy wynurzyły się schodki obok zardzewiałego pierścienia.

- No i już jesteście na miejscu - rzekł przewoźnik.


Godzinę później Katarzyna i Walter odbywali naradę wokół zastawionego stołu w siedzibie seneszala Montjan. Wyczerpana więzieniem i niepokojem ostatnich godzin Sara usnęła na ławie przy ogniu.

Od czasu do czasu lekkie chrapanie przypominało o jej obecności. Nad stołem zastawionym zimnym mięsem, chlebem i serem Walter z błyskiem radości w jasnych oczach spoglądał na Katarzynę. Zmęczenie odcisnęło twarde piętno na twarzy młodej kobiety. Duże sińce okalały jej oczy, dwie zmarszczki zarysowały się w kącikach ust, a jej blada cera miała w blasku świec woskową barwę. Na zewnątrz wstawał dzień. Od wschodu niebo było brudnoszare. Przy jedynym oknie stał, opierając się nogą o zydel, Marcin Berlot i spoglądał na gości. Był to mężczyzna nieduży i okrągły, wyglądający na zamożnego wieśniaka. Niewiele można było wyczytać z jego łagodnej twarzy, w której na pierwsze miejsce wybijał się nos tak rozrośnięty, że wydawał się potrójnej wielkości. Natomiast jego brązowe oczy miały żywy blask.

Seneszal niewiele mówił. Wolał się przysłuchiwać, a odkąd przybyła Katarzyna, nie wtrącał się do rozmowy. Ponieważ młoda kobieta, zapewne zmęczona, zawahała się, nie wiedząc, co robić i pragnąc najwyraźniej odpoczynku, szepnął, spojrzawszy na jaśniejące niebo: - Gdybym był na pani miejscu, wyjechałbym stąd.. i to natychmiast.

Kiedy dowiedzą się, że przekroczyłyście most, a dowiedzą się tego niedługo, wyślą za wami pościg. Tu... nie da się długo stawiać oporu, jeśli pan Gilles postanowił, by schwytać panią przemocą.

- A mimo to - rzekła Katarzyna - nie przysłał po Waltera.

- Ponieważ uważa, że on nie żyje, i wciąż nie wie, że on tutaj jest.

Nikt go nie widział. Ale z panią jest inna sprawa. Straż przy moście opowie wszystko. Tym razem wielmożny pan Jan nie będzie mógł nic dla pani uczynić. Musisz uciekać, pani, póki jeszcze czas! Nie odmawiam wam schronienia, ale mam pieczę nad tą wioską i zamkiem, a brak mi sił koniecznych do przeciwstawienia się pościgowi. Musi pani być już daleko, kiedy ludzie de Rais'go przyjdą porachować się ze mną. Oczywiście, jesteś pani zmęczona, ty i ta kobieta także. To widać aż nadto, ale chodzi zaledwie o nieco więcej niż dwie mile. W górę Loary jest Chalonne, ziemia należąca do królowej Andegaweńskiej.

- Królowa jest w Prowansji i nie może dla mnie nic zrobić. Pod jej nieobecność nikt mnie nie będzie chciał przyjąć w Andegawenii.

Zdruzgotana, objęła głowę rękami. Przed chwilą, przeżywając radość ucieczki, zapomniała o pogróżkach Gilles'a, ale teraz jego złowrogie słowa powracały do niej. Na ziemiach królewskich, podobnie jak na ziemiach Jolanty, była teraz ściganą zwierzyną. Arnold sczeźnie w kazamatach La Tremoille'a i wszechpotężne ramię wroga może ją dosięgnąć o każdej porze i w każdym miejscu.

- W każdym razie - ciągnął dalej Berlot, któremu coraz bardziej brakowało tchu i który coraz częściej spoglądał w stronę Loary - w Chalonne udacie się do przeora Saint-Maurille. On was przyjmie i na chwilę będziecie mogli odpocząć. Musicie chyba wiedzieć, że tereny kościelne są nietykalne.

- Kościół - wymamrotał Walter przez zęby. - Ciągle ten Kościół!

Katarzyna, opierając się obydwiema rękami o stół, wstała z trudem.

Dosłyszała nutkę przerażenia w głosie Berlota. Seneszal się bał. Myślał tylko o jednym: żeby niepożądani goście zniknęli, zanim przybędą ludzie Gilles'a.

- Dobrze - rzekła z westchnieniem. - Wyjeżdżamy. Przyjacielu Walterze, może uda ci się obudzić Sarę.

Przeszła się po pustym pokoju, spojrzała na niepokojąco szybko rozjaśniające się niebo, następnie długo się przeciągała, by rozprostować swe zmęczone członki. Mimo wszystko Walterowi nie udało się obudzić Sary, więc po prostu przerzucił ją sobie przez ramię. Zwrócił ku Berlotowi chłodne spojrzenie.

- Masz dla mnie konia? Ów się skrzywił.

- Mam tylko jednego konia - własnego. I muszę go zatrzymać... Pan Gilles będzie uważał, że to dziwne...

- Chwilami zastanawiam się - rzekł Normandczyk, wykrzywiając pogardliwie wargi - czemu nie przejdziesz przez Loarę. Powiedz no mi, kogo się boisz bardziej: de Rais'go czy pani Montjan, która nienawidzi swego zięcia. . a może pani de Craon?

- Diabła! - rzekł Berlot niezadowolony. - Ale będę mu wdzięczny, kiedy cię porwie.

- Amen! - rzekł Walter, który zaczynał się już wykazywać wiedzą w kwestiach kościelnych. - W drogę, pani Katarzyno! Koń Sary wydaje się tak solidny, że może unieść nas obydwoje. Zresztą w tej chwili nieszczęsna kobieta nie byłaby w stanie utrzymać się w siodle. Trzeba by uderzyć jej głową o ścianę, aby się zbudziła.

Przed bramą zamkową odnaleźli Morganę i Parobka, które były nakarmione i napojone. Mała klaczka zarżała z radości na widok swej pani i grzebnęła niecierpliwie nogą. Z wielkim staraniem Walter, po usadowieniu wciąż śpiącej Sary na grzbiecie Parobka, pomógł Katarzynie usiąść w siodle, następnie sam dosiadł wierzchowca. Parobek sprawował się dzielnie i nie drgnął nawet pod ciężarem olbrzyma.

- Myślę, że będzie dobrze - powiedział Normandczyk z zadowoleniem.

Nabrał w swą potężną pierś haust powietrza i zakrzyknął radośnie: - Na Odyna! Cieszę się, że opuszczam te przeklęte strony.

Dokądkolwiek przyjedziemy, pani Katarzyno, nigdzie gorzej nas nie przyjmą. Naprzód!

Odpowiedział mu pełen niepokoju krzyk Berlota: - Ludzie de Rais'go! To oni! Jedźcie.. jedźcie już!

Rzeczywiście, wypełniona żołnierzami barka przewoźnika płynęła w najlepsze środkiem rzeki. Dziesięciu wojowników wolało przepłynąć rzekę wpław i otaczało ze wszystkich stron barkę. Katarzyna, ogarnięta potwornym strachem, rozpoznała fioletową opończę pana de Rais'go...

Jeśli ich widzieli, to koniec, ale zielony ze strachu seneszal wystękał: - Zróbcie objazd tamtą uliczką. Nie zobaczą was i wyjedziecie za miasto niepostrzeżenie. Spróbuję ich zatrzymać tak długo, jak się da.

- Gdybyś się tak nie bał o swoją skórę - szydził Walter - rzekłbym, że dzielny z ciebie człowiek! Żegnaj, Marcinie! Może się jeszcze kiedyś spotkamy.

Katarzyna już dźgnęła Morganę i pocwałowała opadającą w dół uliczką. Ryzykując złamanie karku, popędziła od razu galopem. Kopyta Morgany radośnie kląskały po ubitej ziemi, za sobą młoda kobieta słyszała ciężki galop Parobka. Wkrótce znaleźli się w zagajniku, niewidoczni z Montjan. Droga skręcała ku Loarze i biegła wzdłuż obnażonych drzew, by przejść w istne trzęsawisko. Walter dogonił Katarzynę i cwałował dalej obok niej.

- Myślałem - zagadnął, nie przestając galopować - żebyśmy może wrócili do Orleanu. Pan Jakub Boucher oczywiście przyjąłby panią. Ma pani tam porządnych przyjaciół. - Istotnie - rzekła Katarzyna - ale skarbnik Jakub Boucher jest przede wszystkim porządnym, wiernym poddanym króla Karola. To człowiek surowy i prawy, nie oprze się rozkazowi suwerena, choćby nawet żywił dla mnie największą przyjaźń. Tymczasem, jeśli dobrze zrozumiałam, nawet gdy Jakub Boucher o tym nie wie, król to La Tremoille.

- Dokąd więc pojedziemy? Mam nadzieję, że nie myśli pani o tym, by natychmiast pędzić, w pani stanie, do Sully-sur-Loire? Powinna pani żyć, jeśli chce stawić czoło swoim wrogom.

- Nie zależy mi na tym, by ich zwyciężyć - odpowiedziała Katarzyna, zaciskając usta. - Ale jest Arnold. . i jest moje dziecko. Mogłabym wrócić do Burgundii, gdzie mam przyjaciół, i gdzie byłabym względnie bezpieczna, ale oznaczałoby to rozłąkę z Arnoldem. Muszę pozostać na ziemiach króla Karola, ryzykując, że wpadnę w ręce jego ulubieńca. Ktoś musi nas przyjąć pod swój dach, ukryć i umożliwić mi porozumienie się z tymi, którzy mogliby nam skutecznie pomóc: z towarzyszami broni pana de Montsalvy'ego, kapitanami królewskimi, którzy jak jeden mąż nienawidzą La Tremoille'a.

- A czy pani wie, gdzie szukać takiej kryjówki? Katarzyna przymknęła na chwilę oczy, jakby chciała przywołać jakąś twarz w pamięci.

- Jeśli umiem ocenić rzeczywistą wartość człowieka, to myślę, że tak. Jeśli się mylę, nie ma ani pomocy, ani ratunku dla mnie. Ale z pewnością się nie mylę.

- A więc dokąd jedziemy?

- Do Bourges. Do pana Jakuba Coeura.

Jeźdźcy wynurzyli się z lasu. Przed nimi rozciągała się szeroko pokryta trawą równina, a z jej lewej strony, w oddali, pod jednostajnie szarym niebem lśniła rzeka. Katarzyna i Walter popędzili prosto jak szaleńcy.

Katarzyna zadawala sobie nieraz pytanie, czy jej sytuacja osobista była naprawdę taka zła, jak to przedstawiał Gilles de Rais, czy też celowo używał najczarniejszych barw, by wymóc większe posłuszeństwo. Z tym ostatnim wiązała niewielkie nadzieje. Słowa Gilles'a brzmiały jak najprawdziwsza prawda. Zresztą wkrótce miała się o tym przekonać.

Aby uniknąć niespodzianek, postanowiła pospołu z Walterem, że będą jechać nocą mimo niebezpieczeństw czyhających po drodze, a w dzień się ukrywać. Za tą decyzją przemawiało kilka racji, z których najważniejszą było zabezpieczenie się przed ludźmi króla. Z kolei znacznie dłuższe noce niż dnie pozwalały szybciej odbyć podróż, jako że droga do Bourges nie była trudna, nawet po ciemku. Wystarczyło pojechać w górę Loary, następnie wzdłuż Cher, skąd już niedaleko było do ostatecznego celu ich podróży. Spędzili więc Dzień Zaduszny w Chalonne, gdzie przeor po chrześcijańsku podjął obcych, którzy poprosili o schronienie, ale opuścili Saint-Maurille w nocy. Do świtu przejechali prawie dwadzieścia mil, co dla podwójnie obciążonego Parobka było swoistym rekordem.

Kiedy z porannych mgieł wynurzył się świat, dostrzegli dzwonnice, wieże i ażurowe latarnie, a także ciężkie mury i olbrzymie dachy potężnego opactwa mieszczącego się w widłach Loary i Vienne. Całość wywierała tak wielkie wrażenie, że Katarzyna wahała się podjechać bliżej. Gdy jakiś wieśniak, z motyką na ramieniu, ukazał się na ścieżce, zawołała: - Dobry człowieku, to opactwo jest duże i piękne. A jak się nazywa?

- Wielmożna pani - rzekł wieśniak, Zdjąwszy z głowy czapkę - to królewskie opactwo de Fontevrault, którego przeoryszą jest kuzynka króla Karola, niech Bóg go zachowa!

- Dziękuję - rzekła Katarzyna, a wieśniak nałożył czapkę i oddalił się. Porozumieli się z Walterem bez słów. Oczywiście, klasztor jest miejscem schronienia, domem bożym, ale czy można bez obawy udać się do tej nabożnej fortecy, która często służyła za miejsce pobytu, nieraz przymusowego, odtrąconych królowych, niechcianych córek z dobrych rodzin czy starzejących się panien, a której przeorysze rekrutowano zawsze jeśli nie z królewskich domów, to przynajmniej książęcych? Opactwu Fontevrault podlegało pięć zakonów, w tym trzy męskie, szpital i leprozorium. Powszechnie wiedziano o wewnętrznych walkach w Fontevrault, więc Katarzyna pomyślała, że wejście do tej wspaniałej, szlachetnej pułapki byłoby wyzwaniem losu.

- Myślę - podsumowała w końcu - że musimy szukać jakiegoś szałasu, aby spędzić w nim dzień.

Wspomniany szałas nietrudno było znaleźć. Spędziła w nim spokojny dzień dzięki Walterowi, któremu udało się upolować zająca i upiec go na ognisku ku wielkiemu zadowoleniu obu jego współtowarzyszek. W lesie Normandczyk czuł się jak u siebie i nie kłopotał się o nic. Wyżywienie dla koni również było zapewnione, gdyż Marcin Berlot wyposażył ich w wór siana, który Morgana, niezbyt rada, zgodziła się nieść na grzbiecie oprócz Katarzyny. Kiedy nad lasem zapadła noc, wrócili nad rzekę i z dala okrążyli zabudowania opactwa. Tym razem noc nie minęła spokojnie. Zrazu podróżni pomylili rzeki i pojechali wzdłuż Indre zamiast wzdłuż Cher. Gdy udało się im znaleźć właściwą drogę, Parobek, który ledwie już dyszał, zaczął utykać.

- Będziemy musieli zatrzymać się przy pierwszym napotkanym domu - rzekła zaniepokojona Katarzyna. - Ten koń potrzebuje pomocy.

Łatwiej jednak było to powiedzieć, niż zrobić. O świcie dotarli do dużej wsi. Zaczynali już odczuwać głód i trzeba było znaleźć coś do zjedzenia zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt.

- Jesteśmy daleko od Champtoce - rzekł Walter. - Może moglibyśmy zaryzykować i wejść do miasteczka, by poszukać pożywienia?

- Spróbujmy - odparła Katarzyna, która cierpiała z powodu bolesnych skurczów i pieczenia w żołądku. Jej stan dawał się mocno we znaki, toteż odczuwała przemożną potrzebę odpoczynku i spokoju.

Dziecko poruszało się w jej łonie w sposób, który ją przerażał.

Ale gdy konie miały przejechać obok pierwszych domów, napiętymi nerwami młodej kobiety szarpnął dźwięk trąbki. Walter, który galopował pierwszy, odwrócił się w siodle, odsuwając lekko Sarę, która siedziała z tyłu, otaczając go ramionami.

- Pani Katarzyno - rzekł - wszyscy mieszkańcy zgromadzili się na placu widocznym na końcu tej drogi. Słuchają herolda w błękitno-złotej kolczudze, który rozwinął jakiś pergamin.

Istotnie słychać było donośny głos męski, wyraziście i groźnie rozbrzmiewający w lodowatej ciszy poranka.

- Dobrzy ludzie! - krzyczał herold. - Z rozkazu króla Karola VII, tak mu dopomóż Bóg, czynię wiadomym wszem wobec i każdemu z osobna, że dwie przestępczynie przejeżdżają przez wasze okolice. Jedna to Katarzyna de Brazey, oskarżona o porozumiewanie się z wrogiem. Druga z nich, Cyganka, zwana Sarą, jest czarownicą skazaną na stos za rzucanie uroków i złych czarów. Obie uciekły z więzienia pana Gilles'a de Rais'go, marszałka Francji. Jedna z kobiet ma jasne włosy i jest ciężarna. Druga ma włosy bardzo ciemne. Nadto skradły konie, na których uciekły: perszerona o rudym umaszczeniu i białą klacz. Ktokolwiek wskaże ich ślad, otrzyma dwadzieścia sztuk złota. Nagroda w wysokości stu sztuk złota zostanie wypłacona przez pana de Rais'go z Champtoce lub pana de La Tremoille'a z Loches każdemu, kto dostarczy obie kobiety żywe. Ktokolwiek udzieli im pomocy lub schronienia, będzie powieszony.

Katarzyna zastygła w siodle niczym rażona piorunem. Jeszcze jej dźwięczał w uszach ostry głos herolda, mimo że ten skończył już mówić.

Widziała go na końcu długiego rzędu chat, jak zwija zmęczonym ruchem pergamin i wsuwa go pod płaszcz. Zawrócił konia i skierował się na drugi koniec wsi. Wieśniacy mieli się już rozejść, kiedy Walter, szybko jak błyskawica, wyrwał lejce z rąk Katarzyny i pociągnął ją w stronę dębowego zagajnika o gęstym poszyciu, z którego dopiero co wyjechali.

Bezwładna, z oczami pełnymi łez, ogarnięta straszliwym zniechęceniem, dała się poprowadzić.

Przestępczyni! Była teraz poszukiwaną zbrodniarką, zwierzyną, którą mógł złowić pierwszy lepszy kłusownik. Kto oprze się, z miłości do niej i ze współczucia, tej złotej przynęcie, tak rzadkiej w dzisiejszych czasach powszechnej nędzy?

Kiedy ukryli się już wśród drzew, Walter zatrzymał się, zeskoczył na ziemię i podał ramię Katarzynie, by mogła się ześlizgnąć w dół. Musiał ją niemal zerwać z siodła, szlochała bowiem jak mała dziewczynka, będąc u kresu wytrzymałości nerwowej, u kresu odwagi i zmęczenia.

- Zabij mnie, Walterze - wyjąkała nerwowo. - Zabij mnie! Tak będzie dużo prościej, dużo szybciej... Słyszałeś? Będą mnie szukali po całym królestwie jak jakiejś zbrodniarki. .

- I co z tego? Czego to dowodzi? - mruczał Normandczyk, kołysząc ją w ramionach jak dziecko. - Że ten Gilles de Rais zdołał uprzedzić swego kuzyna La Tremoille'a i że rozpoczęli polowanie na panią? Ale przecież to już było wiadome. Pani Katarzyno, po prostu pani już nie jest w stanie tego wytrzymać, a mowa tego gaduły przepełniła kielich goryczy. Musi pani odpocząć chwilę, a potem pomyśleć. Obawia się pani, że to oświadczenie może przeszkodzić temu, do którego jedziemy, tak że nie będzie w stanie udzielić pani pomocy?

Uniosła oczy pełne łez ku nieogolonemu podbródkowi olbrzyma.

- Ja.. nie wiem! Nie sądzę, ale. .

- Nie ma żadnego ale! A więc jedziemy do Bourges. Aby tylko tam dojechać. Jest jedna rzecz, o której pani nie pomyślała.

- Jaka?

- Ten przeklęty pergamin mówi o dwóch kobietach, a nie o trzech osobach. O mnie nie wspomina. A więc mam swobodę działania i to już jest dużo. Z drugiej strony, trzeba wprowadzić pewne zmiany.

Przekazał Katarzynę Sarze, która zdążyła już rozłożyć płaszcze u stóp wielkiego, pochylonego dębu. Następnie wydobył swój sztylet i zbliżył się z westchnieniem do Morgany.

- Na Boga, co chcesz zrobić? - krzyknęła raptem ożywiona Katarzyna.

- Ma się rozumieć, chcę ją zabić - odparł ponuro Walter. - Przykro mi, ale ta śliczna kobyłka mówi, kim pani jest, lepiej niż sztandary...

Z żywością, do której nie czułaby się przed chwilą zdolna, Katarzyna skoczyła na równe nogi i uwiesiła się na muskularnym ramieniu Normandczyka.

- Nie chcę! Zabraniam ci.. Jeśli zabijesz to zwierzę, przyniesie to nam nieszczęście, jestem tego pewna. Wolę, żeby mnie złapano z jej powodu, niż w ten sposób uratować życie.

Morgana spojrzała na Waltera wzrokiem na poły niespokojnym, na poły wściekłym. Wreszcie zdecydowała się rozgniewać i zaczęła niebezpiecznie wierzgać. Katarzyna szybko złapała jej uzdę i łagodnie do niej przemówiła: - Uspokój się, to nic takiego... Nie masz się czego obawiać, moja śliczna! No, bądź rozsądna. .

Pomału kobyłka uspokoiła się. Wreszcie stanęła spokojnie i polizała szerokim językiem czoło Katarzyny, jakby ją przepraszając. Walter przyglądał się z niezadowoleniem całej scenie.

- Pani Katarzyno, nie jest pani rozsądna.

- Możliwe, ale ona mnie kocha. Nie chcę, żeby zabijano zwierzę, które mnie kocha. Trzeba to zrozumieć!... - krzyczała znów bliska płaczu.

- No dobrze. W takim razie proszę zostać tutaj. Jesteśmy dość daleko od wioski. Myślę, że nikt tu nie przyjdzie nas szukać. Ja w tym czasie zobaczę, co mogę zdziałać.

- Zostawisz nas? - krzyknęła z lękiem Katarzyna.

- Jesteście głodne, tak czy nie? A ponadto muszę znaleźć sposób, żeby zmienić wasz wygląd, byście niczym nie ryzykując, dojechały aż do Bourges. A jak pani się czuje, pani Saro?

- A jak mam się czuć? - narzekała Cyganka. - Oczywiście bardzo dobrze, dopóki nikt nie mówi o tym, żeby mnie upiec.

- Więc proszę wziąć to! I nie wahać się użyć tego, jeśli ktoś zbyt ciekawy zbliży się zanadto.

„To" było szerokim nożem, który zawsze spoczywał za pasem olbrzyma. Sara wzięła broń, nie wykazując poruszenia, i wetknęła ją za pasek tak spokojnie, jakby chodziło o świeżo zerwany kwiat.

- Możesz na mnie liczyć! - oznajmiła. - Nikt do nas nie podejdzie.

Katarzyna usnęła jak kamień.

Kiedy się obudziła, zmierzchało już, a pochylony nad nią Walter potrząsał nią łagodnie.

- Hej! Pani Katarzyno... Niech się pani zbudzi! Już czas!

Nieopodal Sara siedziała na stercie liści i z powagą obracała zaimprowizowany rożen, na którym piekła sztukę drobiu. Ten widok, skojarzony z dobrym odpoczynkiem, wrócił Katarzynie utraconą odwagę.

Siedząca przy ognisku i przyrządzająca posiłek Sara to było jedno z jej najstarszych wspomnień z lat dziecinnych, przywołujących spokojne czasy i tajemne korzenie niezmiennego uczucia. Uniosła się szybko i uśmiechnęła do Waltera.

- Już mi lepiej! - rzekła.

- Cieszę się z tego. Teraz proszę to założyć, a potem zjemy posiłek.

Podał jej coś ciemnego i ciężkiego. Katarzyna namacała grube sukno, które rozwinęła.

- Co to takiego?

Walter zaśmiał się dziko, połyskując białymi zębami i oczami.

- Szata mnicha. Mam tu drugą dla Sary. Na szczęście spotkałem dwóch żebrzących braciszków, zanim weszli do wioski!

Katarzyna poczuła, że blednie. Walter był poganinem. Dla niego zarówno Bóg, jak i jego słudzy byli niczym. Potworna myśl przyszła jej do głowy; upuściła suknię na ziemię. Normandczyk zaczął się śmiać, podniósł okrycie i podał jej znowu.

- Proszę się uspokoić, nie zabiłem ich! Tylko trochę ich ogłuszyłem i zostawiłem w spokojnym miejscu. Na pewno nie będą się spieszyć z powrotem do klasztoru, a w żadnym razie nie wejdą do wsi.

- A to dlaczego?

- Dlatego, że nie zostawiłem im nic na grzbiecie. Są tacy goli jak rybka, gdy wyjdzie z wody - skończył Walter z taką powagą, że Katarzyna nie mogła powstrzymać śmiechu.

Nie dyskutując już więcej, przyodziała długą, grubą suknię brunatnej barwy i przepasała się sznurem. Normandczyk spoglądał na nią z aprobatą.

- Wygląda pani jak tłuściutki mniszek! - skomentował, zanim poszedł do koni.

Podczas gdy Sara i Katarzyna pożywiały się kurą, którą zapewne ukradł, Walter zabrał się do obrażonej Morgany, wykonując czynność odwrotną do tej, którą można by nazwać toaletą. Starannie namaścił tłustym błotem z płynącego nieopodal strumyka znaczną część ciała zwierzęcia, które zresztą i tak już zatraciło swoją pierwotną biel na skutek zetknięcia z pyłem i kałużami. Mała kobyłka skamieniała ze zgrozy w obliczu takiej zniewagi i pozwalała robić ze sobą wszystko. Wkrótce przybrała wygląd dziwnego zwierzęcia pozbawionego określonej barwy, ni to żółtego, ni to brudnoszarego.

- Miejmy nadzieję, że nie będzie zbyt padało i że utrzyma się to na niej do końca - rzekł Normandczyk, cofnąwszy się, by lepiej ocenić swe dzieło, tak jak czyni to malarz kontemplujący swój obraz. Rozbawiona Katarzyna pomyślała, że jej drogi przyjaciel van Eyck dokładnie tak samo wyglądał, kiedy patrzył z pochyloną głową i zmrużonymi oczami na jedną z tych cudownych Dziewic, do których tak często mu pozowała.

Uczyniwszy to, Walter pożarł resztę kurczaka, wypił łyk czystej wody i ujął Katarzynę za przegub, by pomóc jej usiąść w siodle.

- Jedźmy, ojczulku przewielebny, w drogę! - rzekł wesoło. - Sam diabeł nie rozpoznałby pani w takim przebraniu! A kiedy mówię diabeł, mam na myśli jaśnie pana de Rais'go - Sinobrodego!

Zapadał wieczór. Dotarły do nich dźwięki dzwonów na Anioł Pański.

Strach, który ciążył na sercu Katarzyny i utrudniał jej oddychanie, stopniowo ustępował. Suknia mnicha potwornie cuchnęła potem i brudem, ale była tak ciepła i gruba, że musiałby spaść ulewny deszcz, żeby przez nią przeniknął. Katarzyna przekonała się zresztą o tym, bowiem w chwili, gdy troje podróżnych wyszło z leśnej gęstwiny, kilka kropel spadło z ciemnego nieba. Spuściła na twarz kaptur. Okalał swobodnie jej głowę i twarz aż do podbródka. Podwinęła zbyt długie rękawy, które jej przeszkadzały. Czuła się w środku tej szaty jak ślimak w skorupie, całkowicie bezpieczna, a nawet niewidzialna.

- Panie! - wyszeptała cichutko. - Wybacz Walterowi straszne świętokradztwo, jakiego się dopuścił, zabierając szaty dwóm mnichom.

Pomyśl tylko, Panie, że chciał ratować nasze zagrożone życie i.. nie dopuść, żeby Twoje wierne sługi zamarzły na wsi na tym deszczu.

Po czym, z czystym sumieniem, spięła Morganę i dopędziła Waltera, który był już daleko z przodu.

Загрузка...