Juliette Benzoni Katarzyna Tom 5

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział pierwszy KLASZTOR W AUBRAC

Mgła stawała się coraz gęstsza. Jej długie, szare wstęgi owinęły niby jakiś wilgotny całun gromadę strudzonych pielgrzymów. Wiele już dni wędrowali tak wśród bezkresnego pustkowia, a mimo to nic nie wskazywało, że cel jest blisko. Zerwał się wiatr i z potężnym wyciem nadciągnął znad wyżyny, rozpędzając na chwilę opary mgły, która po chwili odrodziła się jeszcze cięższa i bardziej nieprzenikniona.

Katarzyna szła pochylona i ze spuszczoną głową, ukrytą pod wielkim kapeluszem szarpanym przez wiatr. Ściskając poły targanej lodowatymi podmuchami peleryny, opierała się z całej siły na kosturze. Minęło już pięć dni, odkąd wyruszyli z Le Puy, zdążyła więc się przekonać, jak nieoceniony jest ten kij, kiedy zaczyna ciążyć zmęczenie. Tak jak w tej chwili, kiedy sama ledwo powłócząc nogami podtrzymywała na dodatek Gillette de Vauchelles. Była to czterdziestoletnia wdowa, kobieta o usposobieniu łagodnym i melancholijnym. Na jej twarzy malował się nieuleczalny smutek, a piersią wstrząsał suchy kaszel. Pochodziła z dobrego domu, była wykształcona i głęboko wierząca. Katarzyna widząc, że z ledwością trzyma się na nogach i z trudem chwyta oddech, natychmiast ofiarowała jej swą pomoc. Gillette jednak najpierw odmówiła.

– Będę ci ciężarem, siostro... Wystarczy ci twój własny krzyż.

Tak było w istocie. Trud całego dnia ciążył Katarzynie, a stopy, obtarte przez ciżmy z nie wyprawionej skóry, piekły dotkliwie. Pomimo to czuła, że musi przyjść z pomocą towarzyszce niedoli. Uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.

– Nic mi nie jest! A we dwie będzie nam raźniej.

Kobiety, podpierając się wzajemnie, pokonywały okrutną drogę, która w miarę upływu czasu stawała się coraz cięższa.

Pielgrzymi opuścili stodoły w Malbouzon o świcie, zamierzając tego dnia dotrzeć do przeorstwa w Nasbinals, odległego o niewiele ponad milę drogi. Wkrótce jednak nad okolicą zaległa mgła i zabłądzili. Nigdzie nie było widać kamiennego muru, który powinien wznosić się przy drodze wiodącej do celu. Wtedy przewodnik zwołał ich wszystkich i powiedział: – Musimy iść dalej tą drogą, choć nie wiemy, dokąd nas zawiedzie. Jeśli zboczymy, będziemy krążyć w kółko we mgle. Nie pozostaje nam nic innego, jak zdać się na łaskę niebios!

Jego słowa zostały przyjęte szeptem aprobaty. Przetłumaczono je Szwajcarom i Niemcom, którzy szli w tyle. Żaden z nich nie zgłosił sprzeciwu, tak wielkim posłuchem cieszył się przewodnik wśród tej zróżnicowanej gromady. Katarzyna nie wiedziała właściwie, co ma o nim sądzić. Słyszała, że nazywa się Gerbert Bohat i że jest jednym z najbogatszych mieszczan w Clermont, ale inaczej go sobie wyobrażała. Był wysoki, chudy i miał wygląd ascety. Jednak jego niespokojna twarz zdradzała kłębiące się w nim uczucia. Zazwyczaj w jego szarych oczach malowała się chęć dominacji, lecz od czasu do czasu dał się w nich zauważyć jakiś niepokój, nieomalże strach. Był nieprzystępny, choć miał wszelkie cechy przywódcy. Tym niemniej Katarzyna była przekonana, że Gerbert nienawidzi kobiet. Zawsze zwracał się do niej chłodnym, ledwo uprzejmym tonem, podczas gdy dla innych pielgrzymów był bardzo miły. Kiedy jednak przychodziła godzina modlitwy, Katarzynie zdawało się, że dusza tego mężczyzny płonie...

Wędrowcy szli więc w nieznane, aż nagle przed nimi, z oparów mgły, wyłonił się stary most nad potokiem.

– To Bès – objaśnił Gerbert – a ten most nazywa się Marchastel. W takim razie musimy iść prosto. Nie staniemy przeto w Nasbinals, lecz w klasztorze w Aubrac. W drogę!

Słowa przewodnika dodały wszystkim otuchy. Pielgrzymi zaintonowali pieśń i ruszyli przed siebie. W miarę jednak jak mgła zasnuwała okolice i droga stawała się niewidoczna, ich głosy, jeden po drugim, milkły. Czasem zza zasłony mgły ukazywało się zdradzieckie torfowisko, bagno czy głęboka przepaść lub szare siodło wzgórza, większą jednak część czasu trzeba było iść po omacku, z oczami utkwionymi w ziemię. Wkrótce zapadła noc, niosąc ze sobą swoje niebezpieczeństwa. Czy przyjdzie im nocować tutaj, na tym pustkowiu, poddać się biczowaniu wiatru niosącego drobne płatki śniegu, nie należącego do rzadkości na pustynnych połaciach Aubrac?

Zapał Katarzyny nie słabł pomimo psiej pogody i obtartych stóp. Była gotowa znieść sto razy więcej, żeby tylko odnaleźć ukochanego Arnolda.

Nagle Gillette de Vauchelles potknęła się i upadła, pociągając za sobą Katarzynę. Gerbert widząc zamieszanie, natychmiast pośpieszył do kobiet.

– Co tu się dzieje? Czy nie możecie patrzeć pod nogi?

Jego głos był surowy i całkowicie pozbawiony współczucia. Katarzyna, będąc u kresu sił, nie miała zamiaru znosić złego humoru Klermontczyka. Toteż jej odpowiedź zabrzmiała równie oschle.

– Moja towarzyszka jest już wykończona tą nie kończącą się drogą! Jeśli w ogóle coś takiego można nazwać drogą! A na dodatek ta mgła!

Gerbert wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.

– Wędrujemy dopiero pięć dni! Ta niewiasta powinna zostać w domu, wiedząc, że jest chora! Pielgrzymka to nie rozrywka! Pan Bóg chce...

– Pan Bóg chce – przerwała ostro Katarzyna – aby okazywać bliźniemu miłosierdzie! Wielka mi zasługa podjąć trud wędrówki, kiedy jest się w pełni sił! Zamiast upomnień lepiej byś nam, panie, pomógł!

– Posłuchaj mnie, niewiasto! – odparł Gerbert. – Nikt cię nie pytał o zdanie! Moim obowiązkiem jest doprowadzić tę gromadę do grobowca świętego Jakuba! Inni mogą przyjść ci z pomocą!

– Ośmielam się zauważyć, panie, że nie jestem dla ciebie żadną „niewiastą” i że mam nazwisko: nazywam się Katarzyna de Montsalvy!

– Przemawia przez ciebie pycha! – odpalił Gerbert. – Nie zapominaj, że jesteś tylko cząstką gromady grzeszników na drodze skruchy!

Pogardliwy i moralizatorski ton Klermontczyka rozzłościł do żywego Katarzynę.

– Łatwo ci mówić o pysze innych, „mój bracie” – przerwała, podkreślając specjalnie słowo „brat”. – Wydaje się, sądząc po żarliwości twego miłosierdzia, że temat ten znasz doskonale!

Na takie słowa w szarych oczach Gerberta błysnął gniew. Spojrzenia przeciwników skrzyżowały się. Katarzyna jednak nie spuszczała oczu, ciesząc się w duchu ze zdenerwowania mężczyzny. Ten człowiek powinien wreszcie zrozumieć, że ona nigdy nie podda się jego woli. Widać to było wyraźnie w jej hardym spojrzeniu.

Nagle Gerbert uniósł wysoko swój pielgrzymi kostur, lecz w tej samej chwili ktoś z gromady chwycił podniesione ramię, zmuszając je, by opadło.

– Hola, bracie! Opanujże się! Nie zapominaj, że masz do czynienia z białogłową, nie z giermkiem! Do diaska, wy w tej waszej dzikiej Owernii macie proste obyczaje – powiedział kpiącym tonem nieznajomy. – Lepiej byś pomyślał, panie, jakim sposobem wyprowadzić nas z tej mgły przeszywającej do szpiku kości. Nie pora tu i miejsce na spory, a ja sam potrafię wesprzeć towarzyszkę pani Katarzyny aż do następnego postoju... jeśli jakimś cudem uda się nam doń dotrzeć!

– W schronisku przyklasztornym otrzyma należytą opiekę – wymamrotał Gerbert, oddalając się na czoło gromady.

– Dopiero jak ujrzę dachy, uwierzę w to jego schronisko! – parsknął obrońca Katarzyny, pomagając jej podnieść nieszczęsną Gillette, pod którą ze zmęczenia uginały się nogi. – Tę kobietę trzeba nieść – dokończył, obrzucając gromadę spojrzeniem zachęty.

Katarzyna uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Do tej pory nie zauważyła tego człowieka pośród pielgrzymów, a teraz, przyglądając mu się z bliska, zwróciła uwagę na jego niezwykły jak na pielgrzyma wygląd. Był to młody, szczupły mężczyzna, średniego wzrostu, lecz jego twarz nie przypominała oblicza skruszonego pokutnika. Niezwykle wyrazista, nie miała w sobie nic wyważonego: grube, mięsiste wargi, długi, silny, złamany pośrodku nos, małe niebieskie oczy osłonięte bezbarwnymi brwiami, kwadratowy, znamionujący odwagę podbródek i mnóstwo przedwczesnych zmarszczek. Dopełniały jego fizjonomii grubo ciosane rysy, żywe spojrzenie zdradzające inteligencję i kpiące zmarszczki wokół ust. Widząc zaciekawienie w oczach nieznajomej, uśmiechnął się szeroko, zdjął z głowy swój zawadiacki kapelusz i zamiótł nim przed nią aż do samej ziemi.

– Josse Rallard, piękna pani, do usług! Paryżanin z urodzenia, a szlachcic z przypadku, udający się do Galicji, by spełnić ślubowanie, a także by odpokutować za liczne grzechy! Hej! Wy tam! Kto pomoże mi zanieść do schroniska tę niewiastę?

Spośród stojących w pobliżu pielgrzymów żaden się nie ruszył.

Najwyraźniej wycieńczeni i zmarznięci na kość wędrowcy mieli dosyć swojej własnej męki. Wielu z nich trzęsło się od przeszywającego do szpiku kości wiatru. Żaden z nich nie palił się do dźwigania dodatkowego ciężaru. Katarzyna pomyślała, że wyglądają jak stado wystraszonych baranów i nie mogła opanować uczucia pogardy. To tak wyglądała w rzeczywistości wzajemna pomoc, która powinna królować wśród pokutników!

Tymczasem Gerbert Bohat rzucił hasło do wymarszu. W tej chwili Josse przedarł się przez otaczającą go gromadę i dotarł do niewysokiego osobnika, ukrywającego twarz pod kapeluszem i klepnąwszy go przyjacielsko po plecach rzekł: – Hej, kumie! Ty chyba nie odmówisz pomocy? Czy kto kiedy widział takich pobożnych ludzi, jak wy, moi bracia? Co? Nie ma chętnych?

– Nie jestem twoim kumem... – wymamrotał człek spod kapelusza, lecz nie śmiąc odmówić, wkrótce znalazł się przy kobietach. Najwyraźniej jednak nie było mu to w smak. Josse, widząc jego nastroszoną minę, roześmiał się całą gębą.

– Dalejże! Czyż obaj nie jesteśmy paryżaninami? Pycha to ciężki grzech, bracie, a zwłaszcza u pielgrzyma! Katarzyno! Przedstawiam pani pana Colina des Epinettesa, wytrawnego jurystę i człowieka wielkiej umysłowości, którego szczęśliwy traf pozwolił mi tutaj spotkać. Dalejże, miły bracie, chwyć panią Gillette z jednej strony, ja zaś chwycę ją z drugiej! Nie godzi się, by trudziła się pani Katarzyna, kiedy my jesteśmy pod ręką!

Katarzyna, widząc minę „wytrawnego jurysty”, parsknęła śmiechem, a jej zmęczenie na chwilę ustąpiło. Mogłaby przysiąc, że słyszy, jak nieznajomy wygraża pod adresem swego dręczyciela: „Do diabła z tobą i tym twoim jadowitym językiem”.

Tymczasem Josse, nie zwlekając, zarzucił sobie na szyję jedno ramię Gillette, więc Colin, chcąc nie chcąc, zarzucił drugie. Biedaczka prawie oderwała się od ziemi. Katarzyna wzięła jej kostur i ubogą sakwę. Ruszono w drogę.

Jednak na następnym postoju pielgrzymom rozwiązały się języki. Jedni skarżyli się na długi marsz bez odpoczynku, inni na otaczające ich ciemności, jeszcze inni obawiali się zdradzieckich torfowisk i wznosili modły do świętego Jakuba, by miał ich w swojej opiece.

– Przestańcie, do licha! – krzyknął wreszcie niewidoczny we mgle Gerbert.

– Zaśpiewajcie coś!

– Nie mamy ochoty! – zawołał któryś z pokutników. – Spójrzmy wreszcie prawdzie w oczy: jesteśmy zgubieni!

– Nieprawda! – odpalił przewodnik. – Schronisko nie może już być daleko! Katarzyna również otworzyła usta, by wyrazić swoje wątpliwości, kiedy, jakby na potwierdzenie słów Klermontczyka, doszedł jej uszu niewyraźny dźwięk dzwonów. Bohat wydał okrzyk triumfu.

– A nie mówiłem! To dzwon błądzących! Jesteśmy na dobrej drodze!

Dalej! Ruszajmy! – I wymachując nad głową kosturem, pierwszy rzucił się w kierunku, skąd dobiegły dźwięki. Gromada pokutników chwiejnym krokiem ruszyła w jego ślady.

– Miejmy nadzieję, że potrafi orientować się w terenie... – wymamrotał Josse. – Nie ma nic bardziej zwodniczego niż mgła!

Bicie dzwonu stawało się na szczęście coraz bliższe. Wkrótce w ciemności zabłysło słabe, żółte światło, które Gerbert powitał jak swoje osobiste zwycięstwo.

– To mnisi na szczycie dzwonnicy zapalili pochodnie dla błądzących.

Jesteśmy na miejscu!

W tej chwili mgła rozstąpiła się i Katarzyna ujrzała przed sobą skupisko przysadzistych budynków z wysoką wieżą i potężną, kwadratową dzwonnicą. Schronisko, wciśnięte w ostatni fałd wyżyny, wyglądało jak prawdziwa forteca. Na ten widok pielgrzymi zaczęli wiwatować, zagłuszając dźwięki dzwonu, które spadały teraz prosto na ich głowy. Z głośnym skrzypieniem otworzyła się przed nimi wielka brama, przepuszczając trzech mnichów oświetlających sobie drogę łuczywami.

– Jesteśmy pielgrzymami! – krzyknął Gerbert donośnym głosem. – Przyszliśmy prosić o schronienie!

– Wejdźcie, bracia, schronisko stoi przed wami otworem! – odparli chórem mnisi.

Śnieg jakby tylko czekał na nadejście wędrowców, gdyż w tej chwili zaczął prószyć, bieląc obszerny dziedziniec, na którym nozdrza przybyszów wypełniła silna woń owczarni.

Katarzyna tego wieczoru miała ochotę na odrobinę samotności. Nie uśmiechał jej się odpoczynek we wspólnej sali. Ta dziwna wędrówka napełniła ją mieszanymi uczuciami. Czuła się obco wśród tych ludzi, obce też były dla niej ich cele i śluby. Oni wszyscy pragnęli duchowej przemiany zbliżając się do grobowca świętego Jakuba, jakby już za życia chcieli zapewnić sobie wstęp do raju. Lecz ona? To prawda, że pragnęła, by Bóg pozwolił jej dojść do końca tej drogi krzyżowej i uzdrowił ukochanego męża. Jednak nie chodziło jej o żadne wzloty duchowe, lecz o odzyskanie mężowskiej miłości, jak najbardziej ziemskiej i cielesnej. Pragnęła jego pocałunków i jego ciała, słowem – Arnolda z krwi i kości, bez którego nie miała ochoty żyć...

– Rozdzielmy się teraz! – rzucił krótko Bohat. – Niewiasty niech pójdą z zakonnicami, a mężczyźni ze mną!

W tej chwili z jednego z budynków wyszły cztery siostry miłosierdzia odziane w czarne habity jak mnisi, z tą tylko różnicą, że każda z nich nosiła do tego biały barbet* [*Barbet – biała bluzka noszona przez zakonnice.], dzięki któremu habit zyskiwał na lekkości.

– Moja towarzyszka jest wyczerpana – wyjaśniła Katarzyna. – Potrzebuje spokoju i odpoczynku. Czy nie macie jakiegoś osobnego pokoju, gdzie mogłabym się nią zająć?

Siostra Leonarda, jedna z tych silnych, wiejskich dziewczyn, nie czujących strachu ani przed człowiekiem, ani przed zwierzęciem, spojrzała na Katarzynę ze zniecierpliwieniem. Następnie spokojnie ułożyła Gillette na noszach i dopiero podniósłszy je wspólnie z drugą siostrą, raczyła odpowiedzieć: – Mamy tu tylko dwie pojedynki, obie zajęte w tej chwili przez pewną damę i jej dworki. Dama ta dziesięć dni temu przybyła do nas ze złamaną nogą i z tego powodu przebywa nadal pod naszym dachem.

– Rozumiem, lecz czy dama ta nie mogłaby odesłać swoich służących do wspólnej sali i odstąpić nam jeden z pokoi?

Siostra Leonarda uśmiechnęła się z powątpiewaniem i wzruszywszy szerokimi ramionami odparła: – Co do mnie, nie odważyłabym się ją o to prosić... Ma ona... mówiąc delikatnie... paskudny charakter!

– Siostra jest osobą, którą trudno zbić z pantałyku – zauważyła Katarzyna.

– Lecz jeśli siostra się boi, to sama podejmę się pertraktacji.

– Nie żebym się bała – zaprotestowała siostra Leonarda. – Ja tylko nie znoszę wrzasków, a niestety nasz Stwórca obdarzył tę damę przeraźliwym głosem!

Tak rozprawiając, siostry z noszami, a za nimi Katarzyna, doszły do niskich drzwi prowadzących do domu zakonnic. Za nimi nadeszły pozostałe, nieliczne niewiasty biorące udział w pielgrzymce. Wszystkie weszły do obszernej kuchni, w której zapach płonących na palenisku polan mieszał się z wonią kwaśnego mleka. U niskiej, osmolonej powały zwisały wianki cebuli i połcie wędzonek. W wiklinowych koszach suszyły się sery, a przed olbrzymim paleniskiem krzątały się dwie siostry. Obie z podwiniętymi rękawami mieszały żwawo gęsty kapuśniak bulgocący w dużym, czarnym kotle.

Siostry postawiły nosze przed paleniskiem, a Leonarda pochyliła się nad chorą.

– Jest bardzo blada. Dam jej czegoś na wzmocnienie, a tymczasem siostry przygotują jej łóżko.

– Powiedz, siostro, gdzie mogę znaleźć tę damę? – nie dawała za wygraną Katarzyna. – Muszę z nią mówić!

Siostra Leonarda wybuchnęła szczerym śmiechem.

– Ależ jesteś uparta, pani! Widzę, że sama muszę do niej pójść... Z góry jednak znam odpowiedź... Ty tymczasem zajmij się chorą.

I Leonarda zniknęła w czeluściach kuchni. Katarzyna pochyliła się nad Gillette, po chwili jednak rozmyśliła się i zrobiła kilka kroków w kierunku, w którym udała się Leonarda. Nie wiedząc jednak, czy może pozostawić Gillette bez opieki, zawahała się nieco, a wówczas jedna z kobiet zbliżyła się do niej.

– Ja będę czuwać nad twoją towarzyszką – powiedziała. – Możesz iść... Katarzyna uśmiechnąwszy się z wdzięcznością rzuciła się w ślad za siostrą Leonardą. Ujrzała, jak ta szybkim krokiem przemierza długi, zimny korytarz i jak znika za niskimi drzwiami. Ruszyła za nią.

Po chwili potwierdziło się, że dama ze złamaną nogą ma istotnie potężny głos, gdyż już po chwili, zza drzwi, za którymi zniknęła Leonarda, doszedł do jej uszu istny ryk.

– Potrzebuję moich służących! Do diabła! Chyba nie chcesz, żebym odesłała je do wspólnej sali na drugi koniec budynku?

Ten głos ciskający przekleństwa bez żadnego skrępowania wydał się Katarzynie dziwnie znajomy...

– Do diaska! To jasne jak słońce: nie oddam pokoju! Katarzyna instynktownie rzuciła się do drzwi i jak pocisk wpadła do środka. Pokój był mały, niski i prawie cały zajęty przez wielkie łoże z wyblakłymi zasłonami. Zaledwie przekroczyła próg, stanęła jak wryta.

W łożu, oparta na stercie poduszek, siedziała niewiasta potężnej postury, cała opatulona kołdrami. Stojąca naprzeciwko Leonarda wydawała się przy niej mamą kruszyną. W masie siwych włosów starszej pani przeświecały rude pasemka, a złość zabarwiła jej policzki na ceglasty kolor. Ramiona damy przykrywała czerwona tunika podbita lisim futrem, z szerokiego rękawa zaś wystawała skierowana w stronę siostry śnieżnobiała dłoń grożąca jej palcem.

Skrzypienie drzwi odwróciło uwagę damy od zakonnicy, a ujrzawszy w progu nieznajomą, przeciw niej skierowała swą złość.

– Ha! A więc to tak? Wszystkim wam się wydaje, że można do mnie wchodzić jak do stodoły?

Nie było wątpliwości! Katarzyna, dławiąc się ze wzruszenia, nie wiedząc czy ma śmiać się, czy płakać, zbliżyła się do kręgu światła rzucanego przez płomienie z kominka.

– Ależ to ja, droga Ermengardo! Nie poznajesz mnie?

Stara dama zesztywniała z wrażenia, a jej oczy stały się okrągłe jak szklanki. Otworzyła usta, lecz żaden dźwięk nie dobył się z jej gardła. Twarz starszej pani pobladła, a na skroniach pojawiły się krople zimnego potu.

– Ermengardo, to ja! To ja, Kata...

– Katarzyna!!! – zawyła wreszcie hrabina z taką siłą, że nieszczęsna Leonarda aż podskoczyła. Nie minęła chwila, a siostra miłosierdzia musiała rzucić się na niesforną hrabinę, gdyż ta, zapominając o złamanej nodze, chciała wyskoczyć z łóżka, by przywitać się z przyjaciółką.

– Pani noga, hrabino!

– Do diabła z moją nogą! Zostaw mnie, siostro! Katarzyno, nie wierzę własnym oczom!

Hrabina wyrywała się z krzepkich rąk Leonardy, lecz Katarzyna już była przy niej, już obejmowała ją czule. Uściskom i pocałunkom nie było końca. Z oczu Katarzyny trysnęły łzy radości.

– Masz rację, Ermengardo! To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe!... To prawdziwy cud! Och, moja droga, co za szczęście ujrzeć cię znowu... Ale, ale co ty tutaj robisz?

– A ty, moje dziecko?

Tu hrabina odsunęła delikatnie Katarzynę od siebie i przyjrzała się jej badawczo.

– Prawie nic się nie zmieniłaś!... No, może trochę... Jesteś ciągle taka piękna! Lecz jednak jakaś inna... Powiedziałabym, jakaś uduchowiona! Na Belzebuba! Nikt by nie uwierzył, że przyszłaś na świat w kupieckiej rodzinie!

– Pani hrabino, pani pozwoli! – odważnie przerwała ten wywód siostra Leonarda. – Usilnie proszę, żeby pani wreszcie przestała wzywać imienia szatana w naszym świętym przybytku!

Ermengarda spojrzała na siostrę z nie udawanym zdziwieniem.

– To siostra jeszcze tu? Ach! Prawda... sprawa pokoju. Możesz przeprowadzić te moje leniwe stworzenia do wspólnej sali, a na ich miejscu zainstalować chorą. Teraz, kiedy jest przy mnie pani de Brazey, nie potrzebuję nikogo! Mamy sobie tyle do powiedzenia!

Siostra Leonarda, odprawiona w tak szarmancki sposób, zagryzła wargi, skłoniła się bez słowa i wyszła. Trzaskając drzwiami, dała upust swemu niezadowoleniu.

Hrabina wzruszyła na to ramionami i chcąc zrobić miejsce przyjaciółce, z trudem przesunęła się na łóżku, które jęknęło pod jej ciężarem.

– Siadaj przy mnie, moje dziecko, i opowiadaj! De to już czasu minęło, od kiedy opuściłaś mnie, by zdobyć Orlean?

– Pięć lat! – odparła Katarzyna. – Czas tak szybko leci...

– Więc ja od pięciu lat – podjęła Ermengarda – głowię się na próżno, co się stało z niejaką panią de Brazey! Ostatnie wiadomości o tobie miałam z Loches, gdzie zostałaś dwórką królowej Yolandy. Nie wstyd ci?

– Wstyd... – przyznała Katarzyna – lecz dni płynęły i nawet nie spostrzegłam się, jak... A przy okazji, droga Ermengardo, musisz odwyknąć od nazywania mnie „de Brazey”. Już dawno tak się nie nazywam...

– A jak brzmi teraz twoje nazwisko?

– Najpiękniej na świecie: Montsalvy!... – odparła Katarzyna z taką dumą, że hrabina nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Tak więc wygrałaś? Ty chyba zawsze będziesz mnie zaskakiwać, Katarzyno! A jaką to sztuczką posłużyłaś się, aby doprowadzić do zgody z nieustępliwym Arnoldem?

Na dźwięk imienia małżonka uśmiech Katarzyny zgasł, a w kącikach jej ust pojawiła się zmarszczka boleści.

– To bardzo długa historia... – wyszeptała. – I bardzo okrutna... Pani de Châteauvillain umilkła. Przez chwilę przyglądała się przyjaciółce, wzruszona ogromem cierpienia malującego się na jej twarzy. Wpadła w zakłopotanie i bała się zranić ją niepotrzebnymi słowami. W końcu, z niezwykłą jak dla siebie łagodnością, rzekła: – Wezwij którąś z moich służących. Pomoże ci zdjąć te przemoczone fatałaszki, wysuszy je, a ty ubierzesz moje... trochę za duże po prawdzie, lecz za to suche. Podczas wieczerzy opowiesz mi o wszystkim. Wyglądasz na bardzo zmęczoną.

– Bo jestem... – przyznała Katarzyna, uśmiechnąwszy się blado. – Najpierw jednak muszę zająć się moją towarzyszką: tą, dla której potrzebowałam oddzielnego pokoju.

– Wydam odpowiednie rozkazy!

– Nie! Proszę! Ja sama muszę do niej pójść! Lecz obiecuję, że zaraz do ciebie wrócę!

Katarzyna wyszła na korytarz w chwili, kiedy do sąsiedniego pokoju, opuszczonego przez dwie pokojówki Ermengardy, przyniesiono Gillette. Niewiasta, która obiecała Katarzynie, że zajmie się chorą, również tam była.

– Podobno spotkałaś przyjaciółkę, pani? – spytała z uśmiechem. – Jeśli więc pozwolisz, ja zajmę się chorą tej nocy. Nie jest wymagająca ani zrzędliwa.

– Ale nie chciałabym, żebyś... Ty także potrzebujesz snu! Nieznajoma wybuchnęła szczerym śmiechem.

– Może nie wyglądam na taką, lecz jestem silna jak koń! Mogę spać nawet na stojąco!

Katarzyna przyjrzała się jej z zainteresowaniem. Była młodą, może trzydziestoletnią drobną brunetką, a jej opalona od wiatru i słońca twarz oraz białe zęby lśniły zdrowiem. Lekko zadarty nos i szerokie, skore do śmiechu usta spodobały się Katarzynie.

– Jak się nazywasz? – spytała łagodnie.

– Margotka! Lecz zwą mnie Margotka Wywłoka... Nie jestem kimś bardzo godnym – dodała z prostotą, która wzruszyła Katarzynę.

– Pst! Zamilcz, dziewczę hoże! My pielgrzymi jesteśmy wszyscy jedną wielką rodziną! A ty jesteś nie mniej warta niż ktokolwiek z nas! Z ochotą przyjmuję więc twą pomoc. Sama będę w pokoju obok. Gdybyś czegoś potrzebowała, nie wahaj się mnie zawołać!

– Możesz być spokojna, pani! – odparła Margotka. – Poradzę sobie sama! Zresztą, pani Gillette nie potrzebuje niczego oprócz miski gorącej strawy i porządnego snu... Nasz przewodnik chce się jej pozbyć, ale niech sobie mówi, co chce!

– A co on powiedział na jej temat?

– Że nie pozwoli jej jutro ruszyć z nami w dalszą drogę, gdyż nie zamierza wlec chorej aż do samej Composteli!

Katarzyna zmarszczyła brew: Ten cały Gerbert chciał wszystkim narzucić swoją wolę! Najwyższy czas, żeby się temu ostro przeciwstawić!

– To się jeszcze okaże! – rzuciła gniewnie. – Jutro załatwię z nim tę sprawę! Obiecuję ci, Margotko, że nie ruszymy bez pani Gillette, chyba że sama postanowi zostać w schronisku!

I uśmiechnąwszy się do Margotki, która przysłuchiwała się jej słowom z podziwem, zniknęła w pokoju Ermengardy.

Była już głęboka noc, kiedy Katarzyna zakończyła swoją opowieść. Na romańskim dziedzińcu schroniska przez cały czas rozlegał się dzwon zabłąkanych, którego dźwięki podkreślały tragizm jej słów. Ermengarda słuchała nie przerywając, a kiedy Katarzyna zamilkła, stara dama westchnęła i pokręciła głową.

– Myślę, że gdyby ktoś inny opowiedział mi tę historię, nie uwierzyłabym ani jednemu słowu – rzekła. – Niezwykłe są koleje twego losu... Wierzę jednak, że uda ci się pokonać największe przeciwności. A czyż to, że spotkałyśmy się w tym miejscu, nie graniczy z cudem?... Mówisz więc, dziecino, że zamierzasz dotrzeć do Composteli? A co będzie, jeśli nie odnajdziesz tam swego Arnolda?

– Wtedy pójdę jeszcze dalej! Aż na koniec świata! Zrozum, Ermengardo, że nie spocznę, dopóki go nie odnajdę!

– A jeśli, zamiast oczekiwanego uzdrowienia, trąd poczynił na jego ciele dalsze spustoszenia?

– Co mi tam! Jak go tylko odzyskam, żadna siła nie zdoła mnie już więcej od niego oderwać! Sama dobrze wiesz, droga przyjaciółko, że zawsze żyłam tylko dla niego!

– Niestety, wiem to nazbyt dobrze! Od kiedy widzę, jak pakujesz się w najokropniejsze historie, jak rzucasz się na oślep w nieznane, zastanawiam się, czy nie należy mieć za złe niebiosom, że dały ci spotkać Arnolda!

– Arnold to najwspanialszy dar niebios! – krzyknęła Katarzyna z takim żarem, że Ermengarda uniosła brwi.

Po chwili, udając obojętność, rzuciła jakby od niechcenia: – I pomyśleć, że... mogłaś mieć władzę i panowanie... Czy wiesz, moja duszko, że książę Filip ciągle o tobie myśli?

Katarzyna poczerwieniała i odsunęła się gwałtownie od hrabiny. Wspomnienie księcia nie było jej miłe.

– Ermengardo – powiedziała spokojnie – jeśli chcesz, byśmy nadal pozostawały w przyjaźni, nie wspominaj nigdy więcej o Filipie! Chcę zapomnieć o tym etapie mego życia!

– A czy jesteś pewna, że potrafisz?

– Nie, nie jest to łatwe – przyznała Katarzyna i usiadłszy z powrotem obok zagłębionej po uszy w piernatach hrabiny, zmieniła temat: – Opowiedz raczej, co słychać u mojej rodziny, co z matką, co z wujem Mateuszem? Jeśli, oczywiście, masz jakieś wieści.

– Oczywiście, że mam! – odburknęła Ermengarda. – Dobrze czują się oboje, lecz gorzej znoszą brak wiadomości niż ty. Kiedy ostatnio zjechałam do nich do Marsannay, stwierdziłam, że bardzo się postarzeli. Na szczęście zdrowie dopisuje im nadal.

– Czy nie mieli kłopotów z mojego powodu? – spytała Katarzyna z zażenowaniem.

– Rychło w czas zaczynasz się o to martwić! – odparła hrabina z przekąsem, lecz widząc, że twarz przyjaciółki pochmurnieje, szybko dodała: – Nie, żadnych kłopotów, możesz być pewna! Nic złego im się nie przytrafiło. W końcu książę nie poniżyłby się do tego stopnia, żeby na nich mścić się za swój zawód miłosny! Przeciwnie, sądzę raczej, że... książę liczy na to, iż chęć zobaczenia rodziny sprowadzi cię kiedyś do jego włości. Nie mógł więc nierozważnie wypędzić ich, bo wtedy straciłby cię z oczu. Według mnie pragnie, byś przekonała się, jakie ma dobre serce. Dzięki temu interes twego wuja nadal spokojnie się kręci. Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o fortunie rodu de Châteauvillain...

– Co masz na myśli?

– To, że ja także w pewnym sensie jestem wygnana... Otóż widzisz, moja droga, mam syna, który jest do mnie podobny. Miał dosyć Anglików, a źle się czuł w skórze Francuza... i cóż zrobił? Ożenił się z Izabellą de la Trémoille, siostrą twego krwawego wroga, ekswielkiego szambelana!

– Mam nadzieję, że siostra nie jest do niego podobna! – krzyknęła Katarzyna z przerażeniem.

– Ani trochę! Jest czarująca! Dzięki niej mój syn odesłał swoją Podwiązkę księciu de Bedford, stając otwarcie w rzędach jego przeciwników. Skutkiem tego oddziały księcia napadły na nasz zamek de Grancey. Wtedy pomyślałam, że czas, bym ruszyła z miejsca swe stare kości, gdyż zakładnik byłby ze mnie nieznośny! Tak oto znalazłam się w drodze do Composteli, gdyż poważnie zaczęłam myśleć o zbawieniu duszy! I błogosławię ten przeklęty wypadek, który pozwolił złamać mi nogę i kazał zatrzymać się w tym świętym miejscu. Gdyby nie on, byłabym już daleko stąd i nigdy bym cię nie spotkała!

– Niestety... – westchnęła Katarzyna. – Niebawem znowu się rozstaniemy. Twoja noga unieruchomi cię jeszcze na wiele dni, a ja jutro ruszam dalej.

Na te słowa Ermengarda spurpurowiała na twarzy.

– Nic z tego, moja droga! Nie po to cię odnalazłam, by cię natychmiast utracić! Otóż, dowiedz się, że ruszam razem z wami! Jeśli nie będę mogła utrzymać się w siodle, moi ludzie poniosą mnie w lektyce, lecz nie zostanę tu ani minuty bez ciebie! A teraz, pora spać! Połóż się obok mnie, starczy miejsca dla dwóch!

Katarzyna, nie dając się długo prosić, ułożyła się obok przyjaciółki. Siła charakteru Ermengardy, myśl, że dalej powędrują razem, napełniły ją radością i nadzieją. Hrabina była niezniszczalna! Tryskała siłą i werwą bardziej niż zwykle. Wspólna wędrówka zapowiadała się więc bardzo przyjemnie.

Na kominku dogasał ogień. Hrabina zdmuchnęła świecę stojącą przy łóżku i w pokoju zaległy ciemności. Katarzyna mimo woli uśmiechnęła się, wyobrażając sobie minę, jaką rankiem zrobi Bohat na widok zwalistej starszej pani, gdy dowie się, że od tej pory będzie musiał i ją zaliczyć do swojej gromady. Nie mogła doczekać się tej chwili.

– O czym rozmyślasz? – spytała Ermengarda. – Czuję, że jeszcze nie śpisz!

– Myślę o tobie i sobie, i o tym, jakie miałam szczęście, że mogłam cię spotkać na początku tej długiej drogi!

– Szczęście? To ja miałam szczęście, moja droga! Od wielu miesięcy, cóż mówię, od wielu już lat śmiertelnie się nudzę. Dzięki tobie moje życie, mam nadzieję, stanie się bardziej kolorowe i ciekawe. Do diaska! Potrzebuję odmiany! A już zaczęłam pokrywać się pleśnią, niech mi Bóg przebaczy! Lecz znowu czuję się jak nowo narodzona!

Na dowód czego hrabina niezwłocznie zapadła w głęboki sen, pochrapując z siłą zagłuszającą bicie dzwonu.

Zebrani w stareńkiej, romańskiej kaplicy schroniska pielgrzymi powtarzali za ojcem przeorem słowa modlitwy wędrowców: „Panie Boże, który kazałeś Abrahamowi opuścić swój kraj i czuwałeś w czasie wędrówki nad jego zdrowiem i bezpieczeństwem, otocz opieką swoje dziatki! Oddalaj od nas niebezpieczeństwa i pomagaj w wędrówce! Bądź nam cieniem chroniącym od słońca, bądź płaszczem osłaniającym od deszczu i wiatru! Zdejmij z naszych ramion zmęczenie, chroń przed upadkiem. Bądź nam portem przyjmującym rozbitków...” Głos Katarzyny nie mieszał się z innymi. W jej uszach brzmiały jeszcze ostre słowa Gerberta, które usłyszała przed wejściem do kaplicy. Otóż, Gerbert na widok Katarzyny podtrzymującej bladą Gillette poczerwieniał ze złości. Podbiegł do obu kobiet tak gwałtownie, że nawet nie zauważył idącej za nimi starej damy, podpierającej się na dwóch kulach.

– Ta kobieta nie nadaje się do dalszej drogi! – rzucił ostro. – Może najwyżej uczestniczyć we mszy, lecz musi zostać w schronisku pod opieką sióstr!

Katarzyna obiecała sobie, że będzie spokojna i cierpliwością udobrucha Gerberta, lecz nagle poczuła, że długo nie wytrwa w swym postanowieniu.

– Kto tak zdecydował? – spytała starając się nadać swemu głosowi wyraz niezwykłej słodyczy.

– Ja! – odparł Gerbert.

– A z jakiej racji?

– Jestem przywódcą tej pielgrzymki i ja tu decyduję!

– A ja sądzę, że się mylisz, panie! – powiedziała Katarzyna, starając się ukryć narastające wzburzenie. – Przed wymarszem z Puy zostałeś wybrany przez biskupa na naszego przewodnika, gdyż wydałeś mu się człowiekiem mądrym i doświadczonym. Nie jesteś jednak naszym przywódcą, tak jak ty to pojmujesz, panie!

– To znaczy?

– Nie jesteś kapitanem, a my nie jesteśmy twoimi żołnierzami! Powinieneś zadowolić się, bracie, prowadzeniem nas, a nie zajmować się ponad miarę naszymi osobami. Jeśli pani Gillette pragnie udać się w dalszą drogę, to tak się stanie!

W szarych oczach Gerberta pojawił się znajomy Katarzynie błysk gniewu. Przewodnik zrobił krok w jej kierunku.

– Ośmielasz się podważać mój autorytet! – krzyknął rozjuszony. Katarzyna, opierając się sile jego spojrzenia, obdarowała go zimnym uśmiechem.

– Nie podważam go, lecz odmawiam uznania twej woli, którą chcesz nam narzucić! Możesz być jednak spokojny, panie! Gillette nie sprawi żadnego kłopotu, gdyż będzie jechała konno!

– Konno? A skąd weźmiecie konia na tym pustkowiu? Ermengarda, która do tej pory przysłuchiwała się z uwagą tej wymianie zdań, doszła do wniosku, że czas wtrącić się do rozmowy, i dzielnie pokuśtykała w stronę przeciwników.

– Ja dam tej kobiecie konia, mój panie! Czy masz coś przeciw? Intruz najwyraźniej nie spodobał się Gerbertowi, gdyż zmarszczył gniewnie brwi i obrzuciwszy hrabinę spojrzeniem pełnym pogardy, zapytał: – A to kto zacz? Skąd się tutaj wzięła ta baba?

Słowa te nie wyszły Klermontczykowi na zdrowie, gdyż hrabina poczerwieniała jak burak i wsparłszy się mocniej na kulach, wyprostowała się dotykając prawie swym nosem nosa Gerberta.

– To ciebie należałoby spytać, mój panie, skąd się tu wziąłeś, skoro jesteś takim nieokrzesanym prostakiem! Co za czelność! Nazwać mnie „babą”! Radzę ci, mój panie, aby było to pierwszy i ostami raz! W przeciwnym razie moi ludzie nauczą cię moresu! Tymczasem przyjmij do wiadomości, że właśnie mam zamiar dołączyć do mojej przyjaciółki, hrabiny de Montsalvy, i towarzyszyć jej w dalszej wędrówce! Dowiedz się też, gamoniu jakiś, że jestem hrabina Ermengarda, pani de Châteauvillain z Burgundii, i że sam książę Filip waży swe słowa, zwracając się do mnie! Czy coś jeszcze?

Gerbert, przytłoczony przemową starej damy, milczał obmyślając najwyraźniej jakąś uszczypliwość. Jednakże władczy ton nieznajomej musiał zrobić swoje. Łypiąc na nią złym okiem, otwarł usta, jakby ociągając się, wreszcie wymamrotał: – Niestety, pani, nawet gdybym bardzo chciał, nie mogę ci przeszkodzić w dołączeniu do nas ani sprzeciwić się wyjazdowi pani Gillette...

– Dziękuję ci, bracie... – szepnęła nieszczęsna kobieta, uśmiechając się do swego prześladowcy z wdzięcznością. – Zrozum, ja muszę udać się do grobowca świętego Jakuba... aby mój syn odzyskał zdrowie...

– A róbcie sobie wszyscy, co chcecie! – odpowiedział zrezygnowany, po czym oddalił się, rzucając Katarzynie spojrzenie, które zapowiadało, że ten człowiek od tej pory będzie jej nieprzejednanym wrogiem. Nie potrafiła tylko zrozumieć jednego: otóż w jego oczach, obok wściekłości, czaiło się coś jeszcze... tym czymś, mogłaby przysiąc, był strach.

O tym wszystkim rozmyślała Katarzyna w lodowatej kaplicy pośród pielgrzymów, wtórujących fałszywymi głosami słowom przeora. Po skończonych modłach wraz z innymi wyszła machinalnie na zewnątrz. Na progu świątyni dostała kawałek chleba, który wśród odchodzących rozdzielał braciszek. Hrabina chciała dać jej konia, lecz Katarzyna odmówiła. Jej stopy, z pękniętymi teraz bąblami, zostały zręcznie opatrzone przez siostrę Leonardę, czuła się więc na siłach podjąć dalszą wędrówkę.

– Poproszę cię może później o pomoc – odpowiedziała na propozycję Ermengardy, którą dwie siostry miłosierdzia wsadzały na dużego konia, tak samo rudego jak ona. Dwie inne usadowiły Gillette na spokojnym mierzynku* [*Mierzynek – koń niewielkiego wzrostu.], do tej pory dosiadanym przez jedną z dwórek hrabiny. Obie dwórki, które wraz z czterema rycerzami stanowiły całą świtę hrabiny, jechały teraz na jednym koniu kończąc orszak.

Przed pokrzepionymi na ciele i duchu pielgrzymami znowu otworzyła się brama. Wczorajszy śnieg i wiatr były już tylko wspomnieniem. Na błękitnym, bezchmurnym niebie świeciło słońce, a świeżość poranka zapowiadała piękny, niezbyt zimny dzień. Za murami starego schroniska wiła się kamienista droga, prowadząc wśród zazielenionych pól do głębokiej doliny rzeki Lot.

Josse Rallard i Colin des Epinettes szli u boku Katarzyny. Colin, „wytrawny jurysta i człowiek wielkiej umysłowości”, nie miał już takiej skwaszonej miny jak poprzedniego dnia. Rozglądał się z uśmiechem po okolicy.

– Przyroda!... – westchnął z rozrzewnieniem. – Co za piękno! Jak można wytrzymać w naszych zatęchłych miastach, kiedy wokół tyle świeżości, czystości i wolności!

– Zwłaszcza że w tych „zatęchłych” miastach jest tyle nieznośnych kobiet!

– wtrącił Josse, szczerząc do towarzysza zęby z miną niewiniątka.

Na te słowa mieszczanin z Paryża nie wiedzieć czemu zachmurzył się i przyśpieszył kroku. Katarzyna spojrzała pytająco na Jossego.

– O co chodzi?

Josse uśmiechnął się, mrugnąwszy do niej porozumiewawczo, zarzucił z rozmachem worek na ramię i rzekł zniżywszy głos: – Jeśli chcesz żyć w zgodzie z imć Colinem, nigdy nie wspominaj przy nim o kobietach, w szczególności zaś o jego połowicy.

– A to dlaczego?

– A dlatego, że to najokropniejsza megiera, jaką sam diabeł zesłał na ziemię! I jeśli nasz miły przyjaciel, który nie ma w sobie nic z błędnego rycerza, udał się na pielgrzymkę, to tylko dlatego, żeby od niej uciec! Albowiem imć Colin ma wszystko: zdrowie, bogactwo i szacunek u ludzi. Niestety, ma również swoją starą i myślę, że poszedłby na koniec świata, żeby tylko znaleźć się z dala od niej, a gdyby przyszło mu wybierać miedzy kajdanami na galerach i wygodnym fotelem pod pantoflem imć Colinowej, bez zmrużenia oka wybrałby kajdany!

– O Boże! Czy aż tak jej nienawidzi? – zdumiała się Katarzyna. – Może jest kłótliwa, może ciosa mu kołki na głowie?

– Gorzej! – odparł Josse poufnym tonem. – Ona... go leje!

W tej chwili Gerbert na czele gromady zaintonował kolędę. Josse zaś, dla przeciwwagi, zanucił o całe niebo weselszą piosenkę biesiadną.

Rozdział drugi RUBINY ŚWIĘTEJ FOY

W ciągu dwóch dni pielgrzymi przebyli trudną drogę przez dolinę rzeki Lot i wąskie wąwozy Dourdou, która prowadziła z Aubrac do świętego miasta Conques. Dwadzieścia długich mil z przerwą na krótki sen w Espalion, w starej komandorii templariuszy, gdzie żołnierze-mnisi, ojcowie świętego Jana z Jerozolimy, zajęli się strudzonymi pielgrzymami. Gerbert Bohat wydawał się opętany wściekłością i nie chciał słuchać jęków ani skarg swoich owieczek.

Te dwa dni były dla Katarzyny istnym piekłem. Mimo że zraniona noga srodze jej dokuczała, ona uparcie nie chciała wsiąść na konia, była bowiem przekonana, że jeśli nie przebędzie drogi jak prawdziwy pielgrzym, jeśli nie potraktuje jej jak pokuty, Bóg nie da się przebłagać. Swoje cierpienia ofiarowała Arnoldowi, prosząc Boga, by dał mu wyzdrowienie, a jej pozwolił go odnaleźć. Szłaby do niego nawet po rozpalonym żelazie.

Nadeszła jednak chwila, podczas rytualnego umywania stóp pielgrzymom przez mnichów, kiedy została zmuszona do skorzystania z pomocy. Staruszek mnich ulitował się nad jej pokrytymi pęcherzami, krwawiącymi stopami i namaścił je balsamem przyrządzonym z wosku świecy, oliwki z oliwek i alkoholu etylowego.

– To stary przepis kawalerzystów – wyjaśnił z uśmiechem. – Młodzi, którzy dopiero co wstąpili w nasze szeregi i mają jeszcze delikatną skórę na zadku, po pierwszych dłuższych kawalkadach używają tego całymi tonami!

Pomimo że lekarstwo okazało się skuteczne, wieczorem Katarzyna była na skraju omdlenia. Wtedy jej oczom ukazało się miasteczko z potężnym opactwem, zawieszonym na zboczach wąskiej doliny Ouche.

Katarzyna z obojętnością spojrzała na piękną bazylikę, przed która jej towarzysze zgodnie padli na twarz.

– Jesteś ledwo żywa! – zrzędziła Ermengarda. – Proszę, nie idź do opactwa! Zapewniono mnie, że jest w tej okolicy przyzwoita oberża i, Bóg mi świadkiem, mam zamiar w niej przenocować!

Katarzyna, obawiając się pogardy Gerberta, nie wiedziała, co odpowiedzieć, lecz przewodnik zadowolił się wzruszeniem ramion i powiedział: – Rozlokujcie się, gdzie możecie! Opactwo i tak jest przepełnione, a ja sam nie wiem, dokąd poprowadzić ludzi. Niech każdy urządzi się, jak może: po stodołach i domach mieszkańców. Nie zapomnijcie jednak o uroczystej mszy i o procesji!

– O której godzinie wyruszymy? – spytała Katarzyna z niepokojem.

– Dopiero pojutrze! Święte sanktuarium zasługuje na to, by spędzić w nim na modłach choć jeden dzień!

Co rzekłszy, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę bramy opactwa, nie zważając na protesty Katarzyny, której, pomimo zmęczenia, perspektywa spędzenia całego dnia w jednym miejscu wydawała się wielkim marnotrawstwem czasu, nawet jeśli ten dzień miał jej przywrócić utracone siły.

– Co za strata czasu... – jęknęła, podając ramię Ermengardzie, którą właśnie służące w pocie czoła zsadzały z wierzchowca.

Hrabina, zmęczona długimi godzinami spędzonymi w siodle, miała zesztywniałe członki, nie straciła jednak ani werwy, ani zapału.

– Chyba zgaduję, o czym myślisz, moja droga! – powiedziała wesoło, prowadząc Katarzynę ku przedsionkowi rozłożystej oberży, osadzonej na solidnych podporach, które nadawały jej wygląd prawdziwej fortecy.

– Powiedz więc, o czym?

– Myślę, że wiele byś dała, aby jutro skoro świt wskoczyć na rączego konia i zostawiwszy za sobą tych wszystkich pobożnisiów, pogalopować na skrzydłach wiatru do pewnego galicyjskiego miasta, w którym ktoś na ciebie czeka!

Katarzyna nie miała siły protestować, więc uśmiechnęła się tylko blado i odparła: – To prawda, Ermengardo... Ten powolny marsz zabija mnie... Lecz moim pragnieniem jest wytrwać do końca. A zresztą, drogi tu niebezpieczne i aż roi się od rzezimieszków. Lepiej więc być w gromadzie. Łącznie z twoimi rycerzami i dworkami byłoby nas zaledwie siedem osób.

Zakładając, oczywiście, że nasza liczba nie zmaleje po drodze. Wiadomo mi bowiem, że jeden z twoich ludzi dał drapaka!

Tak było w istocie. Kiedy bowiem o świcie pielgrzymi opuszczali komandorię w Espalion, eskorta hrabiny składała się już tylko z trzech osób: czwarty ulotnił się gdzieś jak kamfora. Ku wielkiemu jednak zdziwieniu Katarzyny, wiadomość ta nie zdenerwowała starszej pani.

– Burgundczycy nie przepadają za podróżami – wyjaśniła ze stoickim spokojem. – A Franciszek nie był zachwycony wyprawą do Hiszpanii i widocznie wolał powrócić do domu!

Ta nieoczekiwana filozofia hrabiny zaintrygowała Katarzynę, znającą zbyt dobrze nieprzejednaną surowość Ermengardy wobec służby. Ta nagła zmiana w jej zachowaniu była co najmniej dziwna.

Oberża Świętej Foy przyjęła panią de Châteauvillain z wszelkimi należnymi jej honorami. Hrabina zresztą jak nikt inny uwielbiała być obsługiwana. Pomimo tłoku natychmiast znalazły się dla niej dwa pokoje: jeden dla niej i Katarzyny, drugi dla dwórek i Gillette de Vauchelles, którą stara dama ostatecznie wzięła pod swoje opiekuńcze skrzydła.

Zdrożone niewiasty żwawo spożyły wieczerzę, prawie wcale się przy niej nie odzywając, po czym Ermengarda udała się prosto do swego pokoju, runęła do łóżka i zasnęła kamiennym snem. Katarzyna zaś, pomimo zmęczenia, stanęła w oknie wychodzącym na niewielki placyk i błądziła wzrokiem wśród kolorowego i dziwacznego tłumu zgromadzonego przed kościołem.

Jak to zwykle bywa na szlaku wielkich pielgrzymek, tak i tutaj ściągnęli komedianci, popisując się przed mieszkańcami miasteczka i pielgrzymami, którzy z braku miejsc ułożyli się na nocleg przed kościołem. Muzykanci grali na wiolach i lutniach, inni na harfach i fletach. Natchniony wierszokleta, odziany w kolorowe łachmany, zgromadził wokół siebie wianuszek dziewcząt i młodzieńców. Chuda, bosonoga dziewczyna w czerwonej sukience podrygiwała w takt muzyki przed wysoką, kamienną fasadą kościoła, na której majestatyczna postać Chrystusa wznosiła nad tłumem rzeźbionych postaci błogosławiącą dłoń. W blasku łuczyw ożywały wyrzeźbione na tympanonie* [*Tympanon archit. trójkątne pole frontonu lub półkoliste pole nad nadprożem, często bogato rzeźbione.] postacie z Sądu Ostatecznego, jedne zmierzające prosto do nieba, inne wykrzywiające boleśnie twarze na mękach piekielnych...

Katarzyna zamknęła oczy. Dotarła więc do miejsca, przez które musiał przejeżdżać Arnold, a po nim biedny Walter! Tu, w tym miejscu przed kościołem, musieli zsiąść z koni, tu wmieszali się w tłum. Gdzie byli teraz trędowaty zbieg i syn dalekiej Północy? Co się z nimi stało? Czy uda jej się natrafić na ich siady...

Po chwili otrząsnęła się już jednak z zamyślenia, gdyż w tłumie gapiów zauważyła chudą sylwetkę Gerberta Bohata. Przewodnik zbliżył się właśnie do dziewczyny w czerwonej sukience, która ledwo dysząc przestała tańczyć i wyciągnęła w stronę publiki swój tamburyn, w oczekiwaniu na datki. Pomimo znacznej odległości, Katarzyna zrozumiała bez trudu sens ich rozmowy. Gerbert wymachiwał jej przed nosem kościstą ręką, wskazując raz na zuchwale wydekoltowaną sukienkę, raz na postać Chrystusa na fasadzie kościoła. Dziewczyna najwyraźniej przestraszyła się tego wysokiego mężczyzny, gdyż zakryła głowę ramionami, chcąc uniknąć spodziewanych razów. Zapędy obcego nie były jednak w smak młodym wieśniakom, którzy otaczali wierszokletę. Nie widząc niczego złego w tym, że dziewczyna tańczy przed kościołem, ruszyli jej z odsieczą. Jeden z nich, tęgi osiłek, chwycił intruza za kołnierz, inni otoczyli go z groźnymi minami, a dziewczęta ciskały pod jego adresem wyzwiska. Bohat znalazł się w prawdziwych opałach.

Katarzyna sama nie wiedząc dlaczego, nie darzyła przecież tego mężczyzny sympatią, wybiegła z pokoju na podwórze, gdzie ludzie Ermengardy popijali wino przed udaniem się na spoczynek.

– Szybciej! – krzyknęła w ich stronę. – Nasz przewodnik jest w tarapatach!

Zaraz Sum go rozszarpie, jeśli natychmiast nie pospieszymy mu z pomocą!

Rycerze Ermengardy chwycili za broń i wybiegli na plac. Katarzyna pobiegła w ich ślady. Burgundczycy szybko uwinęli się z całym zajściem. Były to chłopy jak dęby, szerokie w barach, z pięściami jak młoty. Mieli gęby poorane przez lata wojaczki i błyszczące zbroje. Tłum rozstąpił się przed nimi, jak morze przed dziobem statku i Katarzyna, pochłonięta falowaniem, znalazła się tuż obok Gerberta, nie opodal przedsionka kościoła. Pomrukujący groźnie tłum cofał się jak zły pies przed kijem, mieszając się z gromadą wystraszonych tym zajściem komediantów.

– Udało ci się im wywinąć, panie! – rzekł sierżant do Gerberta. – Udaj się więc teraz na spoczynek i zostaw w spokoju tych ludzi!

– A zwracając się do Katarzyny, spytał: – Spełniliśmy, pani, twe życzenie. Czy mamy cię odprowadzić do oberży?

– Wracajcie beze mnie! – odparła. – Nie chce mi się spać! Rycerze Ermengardy odeszli w stronę oberży i Katarzyna została sam na sam z Gerbertem.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, to tobie zawdzięczam pomoc, pani?

– spytał ozięble. – Nie przypominam sobie, żebym cię o nią prosił!

– Ponieważ jesteś zbyt zarozumiały! Raczej dałbyś się pokrajać na kawałki! Zauważyłam, że znalazłeś się w opałach, więc pomyślałam...

– A od kiedy to kobiety myślą? – parsknął Bohat z taką pogardą, że Katarzyna zawrzała z gniewu.

Ten mężczyzna nie tylko był dziwny, był odrażający!

– Przyznaję, że często popełniamy głupstwa – odparła – zwłaszcza ratując życie takiemu inteligentnemu mężczyźnie jak ty, panie! Racz mi wybaczyć! Lepiej bym zrobiła, przyglądając się spokojnie, jak cię wieszają na bramie opactwa! Po czym, upewniwszy się, że umarłeś dla świętej sprawy, powinnam pomodlić się za spokój twej wielkiej duszy! Trudno, zło się jednak stało! Wybacz więc, że cię teraz opuszczę! Dobrej nocy, panie!

I odwróciła się na pięcie, lecz Gerbert zatrzymał ją, a Katarzyna ze zdziwieniem spostrzegła, że z jego kamiennej twarzy zniknął wyraz gniewu.

– Czy możesz mi wybaczyć, pani? – spytał głucho. – Przyznaję, że bez twojej pomocy niechybnie straciłbym życie. Powinienem ci podziękować, lecz – dodał gwałtownie – ciężko mi dziękować kobiecie, tym bardziej że życie jest dla mnie nieznośnym ciężarem! Gdybym nie bał się Boga, już dawno skończyłbym ze sobą!

– Doprowadzić do tego, żeby inni zrobili to za ciebie, to oszustwo, panie, na które nie nabrałbyś pana Boga!

Gerbert nie odpowiedział, a Katarzyna ruszyła w stronę oberży, czując, że nieszczęśnik wlecze się za nią.

– Nienawidzisz kobiet, panie, nieprawdaż?

– Z całych sił! Z całej duszy! – odparł Gerbert z zapałem. – One są odwieczną pułapką, w którą wpadają mężczyźni!

– Skąd tyle nienawiści, panie? Co złego uczyniły ci kobiety? Czyż nie masz matki?

– To jedyna czysta kobieta, jaką znam. Wszystkie inne to... błoto, zbytek i fałsz!

Katarzyna, miast uczuć się urażoną tak okrutnym sądem, poczuła coś w rodzaju litości, gdyż pod płaszczykiem nienawiści drążącej tego człowieka, zgadywała jakieś cierpienie, którego nie potrafiła nazwać.

– Czy zawsze nienawidziłeś kobiet? A może... Gerbert jednak nie dał jej dokończyć.

– „A może kochałeś zbyt mocno”? Tak, właśnie tak było! Dlatego zawsze były moimi wrogami! Nienawidzę ich!

Jego oczy płonęły ogniem mrocznej pasji, a ręce drżały. Widząc to, Katarzyna zatrzymała się.

– Spójrz na mnie, panie! – rzekła. – I powiedz prawdę! Czy istotnie uważasz, że jestem błotem, zbytkiem i fałszem?

Stała nieruchomo, ukazując rozbieganemu spojrzeniu Gerberta swą jasną twarz, otoczoną złotymi puklami opadającymi miękko na szyję. Uśmiechała się życzliwie do swego prześladowcy, który stał nieruchomo jak posąg.

– Odpowiedz, panie!

Nagle Gerbert zasłonił twarz dłonią, jakby chciał przepędzić diabelską wizję, i cofnął się w mroczny kąt muru opactwa.

– Ty chyba jesteś demonem zesłanym specjalnie, aby mnie kusić! Ale nie ciesz się na zapas! Nie zdobędziesz mej duszy! Rozumiesz? Nie zdobędziesz! Apage Satanas! – Ogarnięty świętym strachem rzucił się do ucieczki.

Katarzyna pojęła, że nigdy nie uda się jej przekonać tego chorego człowieka.

– Nie gadaj głupstw, panie! – powiedziała za odchodzącym. – Nie jestem żadnym demonem! Ty szukasz spokoju ducha, ja zaś czego innego... Nie łudź się jednak, że to coś ty mógłbyś mi dać! Ani ty, ani żaden inny nie da mi tego, z wyjątkiem jednego...

– Kim jest ten jedyny? – zapytał w drzwiach.

– To nie twoja sprawa, panie! – ucięła Katarzyna. – Dobranoc! Idź spać! Katarzyna wróciła do oberży, a pielgrzym nie starał się jej zatrzymać. Noc była spokojna i życie w miasteczku zamarło. W oddali rozległ się dzwon, gdzieś zaszczekał pies. Czuła zmęczenie i zwątpienie. Miała nadzieję, że załagodzi wzajemne animozje, lecz po tej rozmowie pojęła, że to nigdy nie będzie możliwe. Człowiek ten nosił w sobie tajemnicę, której nie powinna zgłębiać.

Następny dzień wlókł się w nieskończoność. Katarzyna postanowiła uczestniczyć w obowiązkowych nabożeństwach, ale zamiast skupić się na modlitwie, myślała, by jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę.

W czasie nie kończących się modłów wlepiała oczy w błyszczącą wśród dymu kadzideł złotą figurę świętej Foy, kapiącą wprost od drogocennych kamieni. Dziwna to była figura, która swoimi nieruchomymi oczami wzbudzała strach. Katarzyna patrzyła na nią z lękiem, nie mogąc doszukać się w niej obrazu małej, trzynastoletniej świętej, torturowanej za wiarę. Mówiono, że posąg ten posiada moc wyzwalania więźniów, toteż za statuą piętrzyły się liczne dowody wdzięczności: łańcuchy, kajdany i żelazne obręcze.

Katarzynie od klęczenia ścierpły nogi, wstała więc i odwróciwszy głowę napotkała utkwione w niej spojrzenie Gerberta Bohata. Ta krótka chwila wystarczyła, by dostrzec wyraz zaciętości i bojaźni w jego twarzy. Westchnęła ciężko.

– Nie możesz mieć mu tego za złe – szepnęła stojąca tuż obok Gillette. – Gerbert to nieszczęśliwy człowiek.

– Skąd wiesz?

– Nie wiem... czuję to... Musi bardzo cierpieć, dlatego jest taki oschły. Katarzyna, pomimo dobrych chęci, nie czuła się na siłach, by wziąć udział w procesji, która miała zanieść posąg świętej na pola od wielu dni pozbawione deszczu. Wróciła więc do oberży, gdzie Ermengarda przywitała ją kwaśnym uśmiechem.

– Czy nie dość ci jeszcze zdrowasiek? Kiedy wreszcie okażesz rozsądek i przyjmiesz moje rady wraz z moim koniem? Czy naprawdę masz zamiar wlec się z tą gromadą, podczas gdy mogłybyśmy odbyć podróż o wiele szybciej?

Katarzyna zacisnęła wargi i, zdejmując płaszcz, spojrzała na hrabinę z ukosa.

– Nie nalegaj, Ermengardo. Wyjaśniłam ci już swoje powody. Droga jest niebezpieczna i trzeba być w gromadzie, by nie wpaść w ręce rozbójników.

Stara dama przeciągnęła się i ziewnąwszy potężnie, odparła: – A ja utrzymuję, że lepszy szybki koń, by uciec przed bandytami, niż sto kijów żebraczych! Uprzedzam cię, że jeśli tak dalej pójdzie, to szybko zwariujesz i ja razem z tobą!

W głębi duszy Katarzyna przyznawała jej rację, nie chciała jednak głośno się do tego przyznać. Bała się gniewu Pana Boga, który widząc, że ustała w marszu, mógłby nie dopuścić do odnalezienia Arnolda. Hrabina, potrafiąca jak nikt czytać w myślach przyjaciółki, szepnęła: – Wiedz, Katarzyno, że Bóg jest wielki i miłosierny i z łatwością ci przebaczy, jeśli nie dotrzymasz danego mu słowa.

– Wiem, Ermengardo, lecz... wytrwamy razem z innymi!

Jej zdecydowany ton i głębokie przekonanie obaliły ostatni argument hrabiny.

Procesja świętej Foy przyniosła oczekiwane rezultaty, gdyż następnego dnia, kiedy o świcie pielgrzymi wyruszali w dalszą drogę, lało jak z cebra. Katarzyna zajęła swoje stałe miejsce u boku Jossego Rallarda i Colina des Epinettesa. Szła odważnie, nie oglądając się ani na Ermengardę, ani na jej świtę. Hrabinie udało się, nie wiadomo jakim sposobem, dostać dwa nowe konie w czasie ostatniego postoju. Na jednym z nich jechała teraz pokojówka, zaś drugi szedł wolno trzymany za uzdę przez sierżanta Bérauda. Katarzyna domyśliła się, że ten drugi koń jest przeznaczony dla niej, udawała jednak, że nic jej to nie obchodzi.

Droga wiła się wśród wzgórz i opadając do doliny rzeki Lot, prowadziła do Figeac. Ulewny deszcz dawał się coraz bardziej we znaki. Zaciemniał okolicę i zgasił delikatne pączki wrzosów; dokuczliwe krople kapały z każdego, najmniejszego nawet, liścia, wsiąkając w wełniane okrycia pielgrzymów i czyniąc je jeszcze cięższymi. Chwilami spokojny, chwilami niemiłosiernie siekący, pogłębiał wrażenie surowości tej okolicy, napełniając serce Katarzyny niezgłębionym smutkiem. Nikt tego ranka nie miał ochoty na śpiewy. Gerbert zgarbiwszy się i schowawszy głowę w ramionach szedł na przedzie, nie odwracając się za siebie.

Nagle, kiedy wędrowcy docierali do szczytu wzgórza, dały się słyszeć jakieś krzyki.

– Zatrzymajcie się!... Na miłość boską, zatrzymajcie się!

Tym razem Gerbert odwrócił głowę, a wraz z nim wszyscy inni. W stronę pielgrzymów pędziło trzech zdyszanych mnichów, pokonując w pocie czoła strome wzgórze. Co chwilę potykali się o kamienie i wpadali w dziury, lecz nie przestawali krzyczeć, wymachując przy tym rękami.

– Co się dzieje? – wymamrotał Colin z niezadowoleniem. – Czyżbyśmy zapomnieli czegoś, a może te święte dusze chcą się do nas przyłączyć?

– Nie sądzę – odpowiedział Josse Rallard zmarszczywszy brew. – Nie mają niczego, nawet kosturów pielgrzymich.

– Zapewne chcą nas prosić, żebyśmy się za nich modlili u grobu świętego!

– wyjaśnił Colin z namaszczeniem.

W tej chwili jego towarzysz popatrzył na niego tak krzywo, że ten siłą rzeczy zamilkł, nie mając odwagi snuć dalej swoich przypuszczeń. Tymczasem Gerbert Bohat wyszedł na spotkanie przybyszy i stanął przed nimi w pobliżu Katarzyny, dzięki czemu mogła przysłuchać się ich rozmowie. Trudno byłoby ich zresztą nie słyszeć, gdyż mnisi, prawie tracąc oddech, wydzierali się tak, że aż pękały bębenki.

– Zostaliśmy okradzeni! Pięć wielkich rubinów zniknęło z figury świętej Foy!

Nowina ta została przywitana pomrukiem oburzenia i gniewu.

– To ohydna zbrodnia! – odpowiedział Gerbert Bohat i przybierając agresywny ton dodał: – Nie pojmuję jednak, dlaczego biegliście jak opętani, żeby nam to powiedzieć! Chyba nie podejrzewacie nikogo z nas! Wy jesteście sługami bożymi, lecz zważcie, że my jesteśmy pielgrzymami!

Najwyższy z mnichów otarł ociekającą kroplami deszczu różową twarz i rozłożywszy bezradnie ręce powiedział: – Zdarza się często, że sługi szatana ukrywają się wśród najlepszych z nas. A uczestnictwo w pielgrzymce nie jest od razu świadectwem moralności. Znam przykłady...

– Nie tylko my byliśmy wczoraj w Conques, wczoraj... czy kiedy tam dokonana została kradzież. Ładne mi chrześcijańskie miłosierdzie, które najpierw atakuje biednych pielgrzymów, zamiast zająć się tym nędznym pospólstwem, oddającym się swym rozpasanym uciechom przed bramą waszego kościoła!

Katarzyna uśmiechnęła się w duchu; Gerbertowi najwyraźniej leżała na wątrobie przedwczorajsza przygoda. Jednak mnich, przybrawszy nieszczęśliwą minę, odpowiedział: – Komedianci odeszli wczoraj rano, a później podczas procesji statua była jeszcze nie naruszona. Nie brakowało ani jednego rubinu!

– Czy jesteś tego pewien, mnichu?

– Jak najbardziej. To ja, wraz z przybyłymi tu ze mną braćmi, zostałem upoważniony przez przewielebnego przeora do sprawdzenia przed włożeniem do schowka, czy statua jest nie naruszona. Mogę cię zapewnić, panie, że wtedy nie brakowało ani jednego rubinu. A dzisiaj rano... brakuje ich pięć, i to największych... a wy byliście jedynymi obcymi w miasteczku ostatniej nocy!

Po wyjaśnieniach mnicha zapadła grobowa cisza. Wszyscy wstrzymali oddechy czując, że rozumowanie mnicha jest logiczne. Jednakże Gerbert postanowił nie dawać za wygraną, wprawiając Katarzynę w podziw mocą i uporem, z jakimi przystąpił do obrony swojej gromady.

– To wcale nie dowodzi naszej winy. Conques jest świętym miastem, lecz tylko miastem, w którym mieszkają zwykli ludzie, a wśród nich zapewne znajdzie się niejedna czarna owca!

– Znamy dobrze nasze owieczki, bracie, więc znacznie prościej byłoby udowodnić, że żadne z was nie ma przy sobie skradzionych rubinów!

– Co masz na myśli, mnichu?

– Że jest nas trzech i jeśli pozwolicie się przeszukać, uwiniemy się szybko.

– W tym deszczu? – spytał pogardliwie Gerbert. – I ośmielicie się przeszukiwać niewiasty?

– Zaraz dołączą do nas dwie siostry. A oto i one! Niedaleko stąd, za zakrętem, znajduje się kapliczka, gdzie moglibyśmy dokonać dzieła. Proszę cię o to, bracie! Tu chodzi o świętą sprawę!

Katarzyna, wspiąwszy się na czubkach palców, ujrzała nadciągające, wielce zadyszane i przemoczone do suchej nitki dwie siostry. Gerbert nie odpowiadał, lecz można było wyczuć, że gotuje się ze świętego oburzenia. Po dłuższej chwili rozejrzał się po swojej gromadzie i spytał: – Co myślicie o tym, bracia? Czy zgadzacie się poddać tej nieprzyjemnej formalności?

– Pielgrzymowanie nakłada na nas obowiązek pokory – powiedział Colin z namaszczeniem. – Pokora będzie naszą bronią i święty Jakub policzy nam ją jako zasługę!

– Oczywiście! – przerwała Katarzyna, płonąc z niecierpliwości.

– Błagam tylko, pośpieszmy się! Już dosyć czasu strawiliśmy po próżnicy! Gromada skierowała się do małej, kamiennej kapliczki stojącej przy drodze na niewielkim wzniesieniu. Z tego miejsca rozciągał się widok na całe miasteczko, lecz nikomu nie było w głowie podziwianie pięknych widoków.

– Podróże w wielkiej gromadzie są rzeczą niezmiernie czarującą!

– powiedziała z rozdrażnieniem w głosie Ermengarda, podchodząc do Katarzyny. – Ci dzielni mnisi pilnują nas jak jakichś złoczyńców! Jeśli jednak sądzą, że pozwolę się przeszukiwać, to się mylą!

– Obawiam się, że będziesz musiała się zgodzić, droga przyjaciółko! Inaczej podejrzenia padną na ciebie i cały zły humor naszych towarzyszy skrupi się na tobie! Och!... cóżeś taki niezgrabny, mój panie!

Ostatnie zdanie było skierowane do Jossego, który, potknąwszy się na kamieniu, wpadł na Katarzynę i w jednej chwili oboje upadli na ziemię.

– O, jakże mi przykro! – powiedział paryżanin. – Ta przeklęta droga jest bardziej podziurawiona niż habit żebrzącego mnicha. Czy uczyniłem ci krzywdę, pani?

Pełen współczucia, rzucił się, by pomóc wstać Katarzynie, otrzepywał błoto z jej sukni i pelerynki. Miał przy tym tak nieszczęśliwą minę, że nie mogła się na niego gniewać.

– Ależ nic się nie stało! – powiedziała, uśmiechając się miło. – Jeszcze wszystko przed nami!

Następnie, wraz z Ermengardą, usiadła na głazie pod dachem kapliczki, do której weszły siostry zakonne. Zdecydowano, że niewiasty pójdą na pierwszy ogień po to, aby święte dziewice mogły szybko powrócić do klasztoru. Kilku mężczyzn na ochotnika poddało się nieprzyjemnemu zabiegowi na polu. Na szczęście, deszcz ustał na chwilę.

– Jak tu pięknie – westchnęła Katarzyna spoglądając na rozpościerające się u jej stóp zielone pola.

– Być może – odparła Ermengarda – lecz co do mnie, to wolałabym być już daleko stąd! O! Wychodzą już moje służące! Kolej więc na nas! Pomóż mi wstać, moja droga!

Podpierając się nawzajem, przyjaciółki weszły do kapliczki. Wewnątrz panowały przenikliwy ziąb, wilgoć i nieprzyjemny odór stęchlizny.

– Pośpieszcie się! – rzuciła Ermengarda w stronę zakonnic. – Tylko się tak nie bójcie, jeszcze nigdy nikogo nie zjadłam! – dodała widząc ich zatrwożone miny.

Obie były młode i najwyraźniej ta zwalista i głośna kobieta wywarła na nich wielkie wrażenie, co nie przeszkodziło im jednak obszukać ją z największą dokładnością. W czasie całej operacji hrabina sapała i prychała z niecierpliwości. Następnie starsza z nich zwróciła się do Katarzyny czekającej na swą kolej.

– Teraz ty, siostro! – rzuciła, zbliżając się do niej. – Najpierw pokaż mi, co masz w sakiewce wiszącej u twego paska.

Katarzyna bez słowa odczepiła wielką, skórzaną kieszeń, w której trzymała różaniec, trochę złota, sztylet z krogulcem, z którym nigdy się nie rozstawała i grawerowany szmaragd królowej Yolandy, mający ją chronić na drogach Hiszpanii.

Zakonnica wysypała zawartość sakiewki na wąski, kamienny ołtarzyk i ujrzawszy sztylet, rzuciła na Katarzynę zdziwione spojrzenie.

– Jedyną obroną niewiasty powinna być modlitwa! – rzekła z obrzydzeniem wskazując na sztylet.

– To sztylet mego męża! – odparła oschle Katarzyna. – Nigdy się z nim nie rozstaję i dzięki niemu wiele razy uszłam cało przed rzezimieszkami!

– Którym bardzo by się to spodobało! – rzuciła siostra wskazując na szmaragdowy pierścień.

Katarzyna zatrzęsła się z gniewu. Ta kobieta działała jej na nerwy. Nie mogła opanować chęci, żeby zamknąć jej usta.

– Dostałam go od królowej Yolandy, księżnej Andegawenii i matki naszej królowej! Czy siostra widzi w tym coś złego? Jestem...

– Wielką panią, nieprawdaż? – przerwała tamta ze złośliwym uśmiechem.

– Od razu można było zgadnąć widząc te rzeczy! A co powiesz na to... pani?

Ku zdziwieniu Katarzyny, siostra sięgnęła po małe zawiniątko, które do tej pory uszło jej uwagi, i wyjęła zeń pięć wspaniałych, czerwonych rubinów świętej Foy...

– Co to ma znaczyć? – krzyknęła Katarzyna. – Pierwszy raz je widzę!

– To jakieś diabelskie sztuczki! – zawtórowała jej Ermengarda. – W jaki sposób te klejnoty znalazły się w sakiewce?

– Sztuczki albo nie, mamy je! – krzyknęła siostra. – A ty, pani, odpowiesz za kradzież! – Chwyciła Katarzynę za ramię i wyciągnęła ją z kapliczki wołając: – Bracia! Rubiny się znalazły! A oto złodziejka!

Katarzyna, czerwona z gniewu i wstydu, nie mogąc znieść tych wszystkich nagle wpatrzonych w nią par oczu, wyrwała ramię z żelaznego uścisku, krzycząc ile sił w piersi: – To kłamstwo! Ja niczego nie ukradłam! I nie mam najmniejszego pojęcia, skąd się wzięły klejnoty w mojej sakiewce! Ktoś musiał mi je podrzucić...

Przerwał jej pomruk gniewu pielgrzymów, który świadczył, że nikt nie daje wiary jej słowom. Z przestrachem pomyślała, że rozdrażnienie wywołane nieustającym deszczem, opóźnieniem i ciążącym na nich oskarżeniem mogło zamienić tych poczciwych ludzi w wilki. Wokół niej zacieśniał się nienawistny krąg, a pilnująca jej zakonnica wykrzykiwała, że trzeba zaprowadzić złodziejkę do Conques, oddać ją pod sąd przeora i powiesić!

Ermengarda pokuśtykała w jej stronę tak szybko, jak tylko mogła, chwyciła świętą dziewicę za ramię i potrząsnęła nią jak osiką.

– Przestań się wydzierać! – zawyła. – Chyba postradałaś zmysły, dobra dziewczyno! Czy wiesz, jaką szlachetną panią oskarżasz o kradzież? Czy zdajesz sobie sprawę o kim mówisz?

– O złodziejce! – odszczeknęła tamta. – O awanturnicy, ukrywającej w swych niewieścich szatach sztylet i jeszcze ten pierścień, który jakoby dostała od królowej Yolandy!

Ledwo wypowiedziała te słowa, Ermengarda uniosła swą piękną dłoń i z całej mocy uderzyła ją w policzek, zostawiając na nim czerwone, dokładne ślady palców.

– To cię nauczy lepiej ważyć słowa, siostro! Do diaska, jeśli w klasztorach są same takie megiery jak ty, to z całego serca współczuję Panu Bogu! – Po czym, podnosząc głos, zagrzmiała: – Hola! Béraud i inni! Do broni!

W jednej chwili pięciu Burgundczyków na koniach zjawiło się przed kobietami. Béraud spokojnie wyciągnął szpadę, a jego ludzie napięli łuki. Pielgrzymi przyglądali się tym niepokojącym przygotowaniom w zupełnej ciszy. Na twarzy Ermengardy zakwili uśmiech zadowolenia.

– Ten, który ośmieli się ruszyć, nie zdąży zrobić nawet kroku!

– poinformowała zdecydowanym głosem, po czym, zmieniając ton na bardziej uprzejmy, dodała: – A teraz, kiedy siły są równe, możemy porozmawiać!

Pomimo groźby Gerbert Bohat zrobił dwa kroki do przodu i uniósłszy rękę spytał: – Czy mogę coś powiedzieć?

– Możesz – odparła Ermengarda.

– Czy prawdą jest, że rubiny zostały znalezione u tej...

– Tak, u mnie! – krzyknęła Katarzyna, nie dając mu dokończyć.

– Ale klnę się na mą duszę, że nie wiem, skąd się wzięły w mojej sakiewce!

– Łże jak pies! – rzuciła zakonnica.

– Oj! Chyba się rozgniewam! – parsknęła Ermengarda. – Zamilcz, święta dziewico, bo nie odpowiadam za siebie! Ciągnij dalej, panie Bohat!

– Została złapana na gorącym uczynku...

– Bracie – przerwała zniecierpliwiona hrabina. – Jeśli i ty będziesz trwał w oskarżeniach, odbiorę ci głos! Czy możesz powiedzieć, co zamierzasz uczynić w tej sprawie?

Klermontczyk rzucił pełne pogardy spojrzenie na Katarzynę, następnie zwrócił się do hrabiny: – Jedyna rzecz odpowiednia, jaką należy uczynić, to oddać panią Katarzynę świętym mnichom. Niech zawiodą ją do Conques przed oblicze przeora!

– Gdzie niechybnie zostanie rozszarpana przez tłum, zanim dotrze do opactwa – przerwała hrabina. – Nie, mój panie! Nie wyślę jej do Conques! Tobie może nie wystarcza dane przez nią słowo, ale mnie tak, ponieważ dobrze ją znam! Tak więc słuchajcie: Odnaleźliście swoje rubiny. Tym lepiej! Zabierzcie je sobie, bracia mnisi, i oddajcie je swojej świętej... Weźcie też i to jako rekompensatę! – dodała cisnąwszy w stronę najbliżej stojącego mnicha pękaty mieszek, który ten chwycił w locie. – Co do nas, to pozwolicie nam odejść w spokoju!

– A jeśli nie? – spytał Gerbert z wyższością w głosie.

– Jeśli nie – odpowiedziała spokojnie Ermengarda – to siłą utorujemy sobie przejście wśród waszych szeregów!

– Nie jesteście zbyt liczni!

– W rzeczy samej! Mamy jednak broń... i siłę! Każdy z moich ludzi wart jest dziesięciu! Gdybyśmy jednak przegrali, nasza śmierć drogo by was kosztowała i niewielu z was ruszyłoby w dalszą drogę do Composteli! A teraz, pobożna siostro, oddaj pani Katarzynie, co do niej należy!

– Nigdy! – wrzasnęła zakonnica, nie dając za wygraną. – Ten pierścień z pewnością też ukradła! Naszym świętym obowiązkiem jest przekazać go przeorowi!

Na takie dictum hrabina bez namysłu wyrwała sakiewkę z rąk zakonnicy i upewniwszy się, że niczego w niej nie brakuje, oddała ją bez słowa Katarzynie, po czym zwróciła się do jednej ze swych służących: – Amiele! Konie! Zostawisz pani Gillette tego, na którym jedzie...

Jednakże nieszczęsna kobieta zbliżyła się z determinacją i stanęła obok Katarzyny.

– Jadę z wami! Ja wierzę w niewinność pani Katarzyny. Ktoś, kto ma takie dobre serce jak ona, nie może być złodziejką!

– I ja też! I ja też! – krzyknęła Margotka. – Ja też chcę jechać z wami! A zresztą pani Gillette potrzebuje mnie.

Ermengarda roześmiała się hałaśliwie i spojrzała wymownie na Gerberta.

– Uważaj, panie, żebyś nie został sam!

– Nie obawiam się tego! Uczciwi ludzie nie zechcą iść ramię w ramię z kobietą wątpliwej konduity, która tylko może sprowadzić na ich głowy przekleństwo! Ruszajcie... skoro nie można oddać winowajczyni w ręce sprawiedliwości bez przelewu krwi, jednak wiedzcie, że nie chcemy was więcej widzieć!

Bohat stał wyprostowany wśród swoich pielgrzymów, którzy stłoczyli się jeden obok drugiego, jakby bali się sąsiedztwa winowajczyni, a niektórzy nawet czynili znak krzyża... Oczy Katarzyny wypełniły się łzami. Miała ochotę wyć, widząc Gerberta wskazującego na nią w geście pełnym pogardy. Czuła, że płonie ze wstydu, jakby ktoś przypalał ją rozpalonym żelazem.

Kiedy Ermengarda ruchem dłoni zachęciła ją, by wsiadła na konia, nieszczęśliwa krzyknęła: – Jak mogę odjechać nie udowodniwszy swojej niewinności?

– Gdyby to było możliwe, sama bym ci radziła, żebyś wróciła do Conques – odparła Ermengarda. – Ale ci ludzie nie dopuszczą do tego; albowiem są z gruntu źli i zaślepieni swoim fanatyzmem! Co zaś do ciebie, moja droga, to wiedz, że ktoś z takim nazwiskiem jak twoje nie powinien przejmować się ludzkim gadaniem! A teraz, hajda na koń!

Uspokojona słowami hrabiny, Katarzyna postawiła stopę na dłoni Bérauda i wsiadła na konia. Zbici w jedną masę pielgrzymi rozstąpili się przed małą grupą. Na twarzach wędrowców widać było strach i potępienie, co wywołało u hrabiny pogardliwe wzruszenie ramion. Przejeżdżając przed Gerbertem, Katarzyna zatrzymała konia i rzuciła z góry: – Osądziłeś mnie, panie, nie chcąc nawet wysłuchać! Podejrzana, a więc winna! Ładna mi sprawiedliwość!

– Nie trać czasu po próżnicy na rozmowy z człekiem bardziej upartym niż osioł! – przerwała ze zniecierpliwieniem Ermengarda.

Tymczasem Gerbert spojrzał na Katarzynę i rzekł: – Mogłaś przecież działać w zmowie ze wspólnikiem... Lecz jeśliś niewinna, odejdź w spokoju... choć osobiście uważam, że to niemożliwe. Co do mnie...

– Jesteś zadowolony, panie, że znalazł się powód, abym nie mogła podążać z wami dalej, nieprawdaż?

– Oj, prawda! – przyznał Gerbert ze szczerą ulgą. – Jestem szczęśliwy, gdyż przy tobie, pani, żaden mężczyzna nie może myśleć poważnie o zbawieniu duszy. Jesteś, pani, kobietą niebezpieczną. To dobrze, że nas opuszczasz!

Katarzyna uśmiechnęła się gorzko.

– Dziękuję za komplement, panie. Podążaj więc dalej swoją świętą drogą, lecz pamiętaj, że niebezpieczeństwo odsunięte na chwilę może się odrodzić, jeśli nie będzie w tobie siły, która pozwoli ci je pokonać. Coś mi mówi bowiem, że jeszcze się spotkamy... Może w Composteli?

Gerbert nie odpowiedział, tylko przeżegnał się pośpiesznie i z takim przestrachem, że Katarzyna, pomimo swego gniewu, byłaby roześmiała mu się prosto w nos. W tej chwili zniecierpliwiona Ermengarda chwyciła konia Katarzyny za uzdę i pociągnęła go za sobą.

– Dosyć tego. Ruszajmy!

Katarzyna posłusznie ruszyła za przyjaciółką i kłusem pomknęła przed siebie, zagłębiając się ponownie w dolinę rzeki Lot. Znowu zaczął padać drobny, lecz tym razem niezbyt dokuczliwy deszcz. Spojrzała z upojeniem na otwartą przestrzeń. W tej chwili miała ochotę spiąć wierzchowca i pogalopować przed siebie na skrzydłach wiatru, upajając się dzikim pędem... Jednak zarówno ciężar, jak i złamana noga Ermengardy nie pozwalały na takie brewerie.

Południowy wiatr przyniósł do jej uszu dźwięki pieśni, którą zaintonowali pielgrzymi: Ave Maria, gwiazdo morza Jaśniejsza od słońca Na naszej ciemnej drodze Prowadź nas, Ave Maria...

Katarzyna zagryzła wargi i mocniej przywarła do konia. Miała niejasne wrażenie, że ta pieśń w jakiś sposób jeszcze bardziej wyklucza ją z kręgu pielgrzymów. Czyżby wzywali imienia Matki Boskiej z taką żarliwością, ażeby ustrzec się od przekleństwa, którego w ich mniemaniu była nosicielką?

Po chwili śpiew osłabł, oddalił się, aż umilkł zupełnie. Ermengarda spięła konia, by dogonić Katarzynę, która wyprzedzała całą grupę. Przez chwilę obie kobiety jechały obok siebie w milczeniu. Katarzyna, która mocno przeżywała swoje upokorzenie, zauważyła, że hrabina szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. Domyśliła się, że przyjaciółka rozkoszuje się swoim zwycięstwem.

– Jesteś z siebie zadowolona, jak myślę? – wybuchnęła wreszcie. – Postawiłaś na swoim! Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że to ty sama wsunęłaś rubiny do mojej sakiewki!

– W rzeczy samej – obruszyła się Ermengarda – żałuję, że nie ja to zrobiłam! Zabrakło mi wyobraźni i sprytu. Ale, ale, moja droga, nie miejże już takiej nadętej miny. Dzięki temu zajściu szybciej znajdziesz się w Hiszpanii, a Pan Bóg nie będzie ci miał tego za złe, gdyż to nie twoja wina. Popatrz, złotko, przejaśnia się! Chmury rozwiał wiatr. Czy nie uważasz, że to dobry znak?

Pomimo złego humoru, Katarzyna nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Powinnam pamiętać, droga Ermengardo, że ty zawsze potrafiłaś przeciągnąć niebo na swoją stronę. Niemniej dałabym wszystko, żeby się dowiedzieć, jakim sposobem te przeklęte rubiny znalazły się przy mnie i kto mógł je ukraść!

Odpowiedź na to pytanie miała znaleźć się już tego samego dnia wieczorem. Katarzyna i jej kompania, zmęczeni szybką jazdą, stanęli w Figeac, w największej oberży w miasteczku, znajdującej się naprzeciwko sądu i starego „ostal de la Moneda”, królewskiej mennicy.

Po zainstalowaniu się część kobiet poszła do kościoła na adorację Najświętszego Sakramentu, jedynie Katarzyna z Ermengardą postanowiły zaczerpnąć świeżego powietrza i usiadły na podwórzu oberży pod rozłożystym platanem, rozkoszując się blaskiem zachodzącego słońca prześwitującego poprzez gąszcz gałęzi.

Kiedy tak odpoczywały, zauważyły nagle zbliżającego się do nich długimi krokami Jossego Rallarda, który rzucił się do stóp Katarzyny i wymamrotał: – Pani! To ja ukradłem rubiny... A następnie udałem, że potykam się na kamieniu, by pociągnąć cię na ziemię, i korzystając z zamieszania, wsunąłem rubiny do twojej sakiewki... – dodał zniżając jeszcze bardziej głos na widok przechodzących nie opodal służących z koszami pełnymi bielizny. – Przyszedłem prosić cię o przebaczenie!

Katarzyna przypatrywała się w osłupieniu klęczącemu u jej stóp nieszczęśnikowi. Ermengarda zaś, usiłując podnieść się z ławy, krzyknęła z oburzeniem: – I ty masz czelność, nicponiu, dopiero teraz nam to wyznać? W dodatku bez najmniejszej żenady? Ależ ja cię natychmiast poślę do sędziego, który z pewnością poświęci dla ciebie kawał mocnego sznura! Hej, wy tam, do mnie!

Lecz Katarzyna położyła jej na ramieniu rękę, aby ją uspokoić.

– Zaczekaj! Chcę, by najpierw odpowiedział na dwa pytania.

– Pytaj, pani! Na wszystkie pytania odpowiem...

– A więc, dlaczego to uczyniłeś?

– Dlaczego ukradłem?... Pani, chciałbym wszystko ci wyznać... Otóż jestem tutaj tylko dlatego, że uciekłem z Paryża, gdzie czeka na mnie długi i gruby sznur... Moim domem był Dziedziniec Cudów, lecz nie mogłem wychylić z niego nosa, gdyż moje niecne uczynki stały się powszechnie znane. Dlatego postanowiłem ukryć się wśród pielgrzymów... Wiedziałem, że w drodze nadarzy mi się niejedna okazja... I kiedy zobaczyłem ten złoty posąg, cały kapiący od drogich kamieni, pomyślałem, że jeśli uszczknę z nich kilka, to nikt nawet tego nie zauważy... a ja zapewnię sobie dostatek na stare lata. To była wielka pokusa!

– Być może, lecz dlaczego mnie obciążyłeś swoim uczynkiem? – krzyknęła Katarzyna. – Dlaczego pozwoliłeś, aby mnie oskarżono? Wiedziałeś chyba, że narażasz mnie na śmierć!

– O nie, pani! Tobie nie groziło takie niebezpieczeństwo jak mnie! Ja jestem tylko włóczęgą i zwykłym nędznikiem... Ty zaś wielką damą! Nie można cię, ot tak zwyczajnie, powiesić! No i masz do pomocy przyjaciółkę i jej rycerzy. Wiedziałem, że hrabina będzie cię bronić wszelkimi sposobami. A mnie nikt nie wziąłby w obronę! Powiesiliby mnie bez sądu na pierwszym lepszym drzewie. Wpadłem w okropny strach, aż mi od niego skręcało wnętrzności... Liczyłem na to, że minie jakiś czas, zanim kradzież zostanie zauważona, że podejrzenia nie skierują się na świętych pielgrzymów i że w tym czasie zdążymy już odejść daleko. Kiedy zauważyłem nadciągających mnichów, zrozumiałem, że jestem zgubiony... Wtedy...

– Wtedy postanowiłeś podrzucić mi swój łup – dokończyła spokojnie Katarzyna. – A gdyby mnie jednak powieszono?

– Klnę się na Boga, w którego nigdy nie przestałem wierzyć, że przyznałbym się do winy! A gdyby mi nie dano wiary, biłbym się za ciebie, pani, aż do ostatniej kropli krwi!

Katarzyna w milczeniu ważyła usłyszane przed chwilą słowa. Po chwili powiedziała: – A teraz drugie pytanie: dlaczego dołączyłeś do nas? Dlaczego teraz przyznajesz się do winy, kiedy już nie grozi mi niebezpieczeństwo? Skąd wiesz, czy cię nie wydam?

– Wiem, że ryzykuję – odparł Josse nie tracąc rezonu. – Ale nie mogłem dłużej zostać wśród tych klepiących zdrowaśki, a jednocześnie żądnych krwi fałszywców! Dosyć miałem i Gerberta Bohata, i pana Golina. No i... droga bez ciebie wydawała mi się nie do wytrzymania, a poza tym...

– A poza tym – wtrąciła Ermengarda – postanowiłeś powetować sobie stratę rubinów! Przyznaj się, trutniu jeden, że chciałeś wykraść pani Katarzynie pierścień królowej Yolandy!

Josse nie raczył odpowiedzieć Ermengardzie, natomiast zwrócił się do Katarzyny: – Jeśli takie jest i twoje zdanie, pani, możesz wydać mnie bez wahania. Chciałem tylko powiedzieć jedno: uczyniłem ci wielką krzywdę, chcąc ratować swą skórę, lecz teraz bardzo tego żałuję! Pragnę wymazać swoją winę, ofiarowując ci moje usługi. Pozwól, pani, abym mógł jechać za tobą i abym mógł cię bronić w razie potrzeby! To prawda, jestem tylko włóczęgą i zbirem, lecz nie brak mi odwagi, a szpadą umiem wymachiwać nie gorzej niż wielki pan. Na drodze, którą zmierzasz, solidne ramię może okazać się przydatne. Czy więc przebaczysz mi i weźmiesz mnie jako swego sługę? Na zbawienie duszy, klnę się, że będę ci wiernie służył!

Nastąpiła chwila ciszy, w czasie której Josse nie wstawał z klęczek, czekając ze spuszczoną głową na odpowiedź Katarzyny. Ona jednak wcale nie odczuwała gniewu, wręcz przeciwnie: ten dziwny człowiek, z jednej strony zwykły złodziejaszek, lecz z drugiej nie pozbawiony uroku młodzieniec, wzbudził w jej sercu dziwne rozczulenie. Spojrzała pytająco na Ermengardę, która zaciskając wargi, uparcie milczała, co nie wróżyło niczego dobrego.

– Co mi radzisz, droga przyjaciółko? Hrabina wzruszyła ramionami i bąknęła: – A cóż ja mogę ci doradzić! Wydawałoby się, że jesteś podobna do wróżki Kirke, która zmieniła towarzyszy Ulissesa w świnie, z tą tylko różnicą, że twoje działanie ma odwrotny skutek. Tak więc, czyń, co uważasz za stosowne, lecz ja... i tak z góry wiem, co zrobisz!

Co mówiąc, sięgnęła po kulę i opierając się na niej z wielkim trudem uniosła się z ławy, przy czym ostentacyjnie odrzuciła wyciągniętą w jej stronę pomocną dłoń Katarzyny, która zapytała z niepokojem w głosie: – Dokąd odchodzisz, Ermengardo? Proszę cię, nie weź sobie do serca tego, co ci powiem, lecz...

– A dokąd ja mogę pójść? – rozzłościła się stara dama. – Mam zamiar posłać Bérauda, żeby rozejrzał się trochę po mieście i znalazł nam jeszcze jednego konia! Twój nowy służący może i szybko biega, lecz nie do tego stopnia, żeby dorównać nam kroku w drodze do Galicji!

Po czym, podpierając się na kulach, podobna do wielkiego statku nabierającego niebezpiecznego przechyłu, Ermengarda de Châteauvillain odpłynęła majestatycznie z dziedzińca oberży.

Rozdział trzeci POSŁANIEC Z BURGUNDII

Po piętnastu dniach wędrówki Katarzyna wraz z towarzyszami dotarła do stóp Pirenejów i przekroczyła starożytny most nad strumieniem Oloron. Wędrówka odbyła się bez przygód, gdyż na przebywanych ziemiach, należących w większości do potężnego rodu Armaniaków, nie musiano się obawiać angielskich zbirów. Ich stanowiska znajdowały się głównie w Gujennie, a nie chcąc zadzierać z hrabią Janem IV d’Armagnac, którego stosunek do najeźdźcy był od jakiegoś czasu dosyć pobłażliwy, Anglicy starali się raczej nie wdzierać na jego ziemie.

Poprzez Cahors, Moissac, Lectoure, Condom i Orthez Katarzyna, Ermengarda oraz ich ludzie dotarli wreszcie do pasma gór, oddzielającego ich od Hiszpanii. Jednak, po raz kolejny, niecierpliwość Katarzyny została wystawiona na ciężką próbę. Od chwili bowiem, kiedy oddzielili się od Gerberta Bohata i jego pielgrzymów, hrabinie jakby przestało się spieszyć. Ona, która jeszcze niedawno podsycała niecierpliwość Katarzyny, namawiając ją do porzucenia zbyt powolnej gromady pielgrzymów, teraz znajdowała szczególną przyjemność w opóźnianiu wędrówki.

Z początku Katarzyna niczego nie podejrzewała. Należało zatrzymać się w Figeac, żeby znaleźć konia dla Jossego. W Cahors znowu spędzono dwa dni: była niedziela i Ermengarda stwierdziła, że wędrowanie w dzień święty nie przyniosłoby im szczęścia. Z tym Katarzyna też się pogodziła i powstrzymała swą niecierpliwość, lecz kiedy w Condom hrabina zarządziła postój, by móc wziąć udział w miejscowym święcie, Katarzyna wybuchnęła.

– Chyba zapomniałaś, moja droga, jaki jest cel mojej wędrówki! Wiesz przecież, jak spieszno mi do Galicji, a ty zawracasz mi głowę jakimiś miejscowymi świętami!

Ermengarda, jak zwykle nie tracąc rezonu, wyjaśniła, że nadmierne napięcie umysłu jest zgubne dla ciała, więc przy zbyt dużym pośpiechu należy nieco zwolnić tempo. Katarzyna jednak nie chciała więcej o niczym słyszeć.

– Dlaczego wobec tego nie dopuściłaś, bym spełniła swoje śluby i pozostała w gromadzie Gerberta Bohata?

– Zapominasz, moja droga, że nie zależało to od twojej woli! Katarzyna spojrzała na Ermengardę ze zdziwieniem.

– Nie rozumiem cię, Ermengardo. Do tej pory sądziłam, że pragniesz mi pomóc, lecz teraz zachowujesz się tak, jakbyś zmieniła zdanie.

– To właśnie dlatego, że chcę ci pomóc, pragnę, abyś była bardziej powściągliwa. Kto wie, czy tam, dokąd zmierzasz z takim uporem, nie czeka na ciebie okrutny zawód. A na to zawsze jest czas!

Katarzyna nie odpowiedziała. Ermengarda bowiem wyraziła głośno to, czego ona w skrytości ducha obawiała się najbardziej – lękała się, że nie odnajdzie Arnolda. Ileż to razy w środku nocy, w tą ciemną i straszną godzinę, kiedy strach nie pozwala zasnąć, powodując oszalałe bicie serca, którego nic nie jest w stanie uspokoić, leżała z otwartymi oczami, starając się zagłuszyć głos rozumu podpowiadający jej, żeby zrezygnowała ze swego zamiaru, żeby powróciła do Montsalvy do syna i tam rozpoczęła nowe, inne życie całkowicie poświęcone małemu Michałowi. Czasem była już gotowa ustąpić, lecz kiedy wstawał świt przepędzając złe duchy, na powrót wracała nieodparta chęć spełnienia najskrytszego marzenia: ujrzeć Arnolda choćby przez chwilę, usłyszeć jego głos ten ostatni raz... A potem...

Tymczasem zamiast zachęty, której tak potrzebowała jej skołatana dusza, Ermengarda namawiała do ostrożności, wlewając w jej serce gorycz zwątpienia. Hrabina nigdy nie lubiła Arnolda. Wprawdzie ceniła go za waleczność i rycerskie talenta, uważała jednak, że Katarzynę czeka przy nim tylko boleść i rozczarowanie.

Tego poranka Katarzyna wsłuchana w szmer spienionego strumienia, toczącego swe czyste wody u jej stóp, wpatrywała się z zachwytem, ale i z lękiem w pokryte nieskalanym śniegiem spiczaste szczyty gór. Dla kogoś takiego jak ona, pochodzącego z nizin i znającego co najwyżej łagodne pagórki Owernii, ten masyw wydawał się przeszkodą nie do przebycia.

– Nigdy nie uda nam się przejść przez te góry... – wyszeptała sama do siebie.

– Zobaczy pani, Katarzyno, że owszem! – usłyszała głos Jossego Rallarda.

– Jak się idzie do przodu, droga pojawia się sama!

– Lecz w razie potrzeby znikąd nie doczekamy się tu pomocy... – odpowiedziała.

Pomyślała nagle o Walterze, którego te góry pochłonęły, chociaż ten olbrzym wydawał się niezniszczalny. Zanim jeszcze ujrzała przed sobą Pireneje, myślała, że tutaj go odnajdzie, lecz teraz, przytłoczona ich ogromem, zrozumiała, jak bardzo się myliła. Jak wyrwać zdobycz takiej potędze?

Josse spojrzał na Katarzynę z zaciekawieniem i niepokojem zarazem, a wyczuwając, że potrzebuje pociechy, rzucił wesoło: – Czy wiesz pani, że jesteśmy w krainie cudów?

– Co masz na myśli?

Rzuciwszy krótkie spojrzenie w kierunku hrabiny, która wraz ze swymi ludźmi jechała z tyłu i w tej chwili uiszczała opłatę za przejazd przez most, Josse wskazał na skłębione wody strumienia: – Czy widzisz, pani, tę rzekę? Wydawałoby się, że kto wpadnie w jej spieniony nurt, nie wyjdzie z niego żywy. A jednak, blisko trzy wieki temu, król Nawarry kazał wrzucić do niego swoją młodszą siostrę, Sancie de Béarn, oskarżoną o zamordowanie własnego dziecka. Biedaczce związano ręce i nogi. Gdyby udało jej się z tego wyjść żywo, miano uznać ją za niewinną.

– Sąd boży! – krzyknęła Katarzyna spoglądając z przerażeniem na spienioną wodę.

– Tak, sąd boży! Młoda hrabianka była słabego zdrowia i do tego solidnie spętana. Strącono ją z tego mostu i nikt nie dałby złamanego sola, że z tego wyjdzie. A jednak woda wyrzuciła ją całą i zdrową na brzeg. Oczywiście, ludzie uznali to za cud... a ja myślę, że cud może się powtórzyć! Wystarczy, że Bóg tak zechce, pani Katarzyno! I cóż wtedy znaczą góry, dzikie żywioły, czy nawet nieubłagany czas? Trzeba tylko wierzyć...

Przepełnione wdzięcznością spojrzenie, jakim Katarzyna obdarowała swego nowego giermka, przekonało go, że utrafił w sedno i że udało mu się spłacić przynajmniej część długu wdzięczności, jaki zaciągnął wobec tej kobiety.

Katarzyna utkwiła oczy w oślepiającej bieli lodowców rozświetlonych promieniami słońca, a jej myśli uleciały gdzieś daleko. Nagle z zamyślenia wyrwało ją kasłanie Jossego.

– Co się stało? – spytała oglądając się za siebie.

– Chyba musimy zaczekać na panią de Châteauvillain. Hrabina ciągle jest na moście.

Katarzyna zatrzymała konia i odwróciła się. W istocie, Ermengarda prowadziła jakieś pertraktacje na samym środku mostu z pilnującym go strażnikiem.

– Co ona znowu wyprawia? Jeśli tak dalej pójdzie, to nie dojedziemy do Ostabat dziś wieczorem!

– Gdyby to tylko od niej zależało – zauważył Josse – to nawet jutro byśmy tam nie dotarli!

Katarzyna spojrzała na niego ze zdumieniem i spytała: – Nie rozumiem! Co masz na myśli?

– Chcę powiedzieć, że pani hrabina czyni, co tylko w jej mocy, aby nas opóźnić. To jasne: ona na kogoś czeka!

– Na kogo? Mów, jeśli wiesz!

– Nie, tego nie wiem. Może na tego sierżanta, który tak nagle opuścił nas za klasztorem w Aubrac... Czy nie zauważyłaś, pani, jak często hrabina ogląda się za siebie?

Katarzyna przytaknęła. Rzeczywiście, już parę razy zauważyła tajemnicze zabiegi hrabiny. Ermengarda nie tylko nie miała ochoty dotrzeć do Galicji, ale na dodatek coraz częściej rzucała za siebie niespokojne spojrzenia. Katarzyna poczuła, jak krew zaczyna burzyć się w jej żyłach. Dłużej już nie pozwoli Ermengardzie wodzić się za nos, nawet gdyby powód jej manipulacji był jak najbardziej słuszny!

Hrabina ciągle jeszcze była zajęta rozmową z sierżantem. Katarzyna spięła konia i rzuciła do Jossego: – W drogę! Ona nas dogoni, a ja postanowiłam dotrzeć do Ostabat dziś wieczorem. Trudno, jeśli chce, niech zostanie w tyle! Nie zamierzam dłużej tracić czasu!

Wielkie usta Jossego rozszerzyły się aż do uszu w uśmiechu pełnym aprobaty i giermek ochoczo ruszył śladem swojej pani.

Stary zajazd w Ostabat, po części forteca, po części szpital, dużo stracił ze swej niegdysiejszej świetności. Ciężkie czasy, a zwłaszcza wojna, która od wielu lat trawiła królestwo Francji, zniechęciły poczciwych ludzi do pielgrzymowania, które stało się zbyt niebezpieczne. Tylko będący w największej potrzebie lub pozbawieni wszelkich dóbr ziemskich odważali się podjąć trud wędrówki szlakami, z których często nie było powrotu. Tłumy, dawniej przewalające się przez zajazd usytuowany na skrzyżowaniu trzech wielkich szlaków: Owernii, Burgundii i Ile-de-France, teraz skurczyły się do nielicznych grupek, wystraszonych tym, co już widziały po drodze, i tym, co ich jeszcze czeka w górach ze strony słynnych baskijskich rozbójników, nie wspominając o przewodnikach górskich, wykorzystujących naiwność podróżnych, aby lepiej ich oskubać. Najważniejsi hersztowie band mieli własne wieże forteczne na zboczach gór.

– Przy odrobinie szczęścia – powiedziała rankiem Ermengarda do Katarzyny – będziemy jedynymi gośćmi w zajeździe, dzięki czemu wygodnie się ulokujemy!

Kiedy jednak Katarzyna przekroczyła bramę zajazdu, jej oczom ukazała się wielka liczba koni i mulic, przy których uwijali się porządnie odziani giermkowie. Wokół płonącego pośrodku ogniska odpoczywało około dziesiątki rycerzy piekących wielki kawał mięsa. Przez szeroko otwarte drzwi dało się zauważyć kilku opasłych norbertanów usługujących zapewne znamienitemu biesiadnikowi. Słychać też było potężne trzaskanie ognia w kominku.

Zdaje się, że nie grozi nam samotność – zmartwiła się w duchu Katarzyna. Żebyśmy chociaż dostali pokój!

W tej chwili zbliżył się do niej jeden z zakonników i powiedział: – Pokój z tobą, moja siostro! Czym możemy ci służyć?

– Prosimy o dach nad głową i trochę strawy – odparła Katarzyna. – Ale jest nas więcej... Pozostali zaraz nadjadą i obawiam się, że...

Stary człowiek uśmiechnął się, a jego twarz zamieniła się w jedną wielką siatkę zmarszczek.

– Nie obawiaj się, nasz dom jest pojemny i starczy miejsca dla wszystkich.

Czy zechcesz zsiąść z konia? Nasz brat zajmie się waszymi wierzchowcami.

Katarzyna już go jednak nie słuchała, gdyż właśnie spostrzegła stojącego nie opodal stajni rycerza w zbroi, a na niej znajomy herb...

Pomimo zapadającego zmierzchu nie mogła się pomylić! To był herb Filipa, księcia Burgundii!

Poczuła, że blednie, w jej głowie zawirował tabun myśli. To niemożliwe, żeby książę Filip znajdował się w tym miejscu! Owszem, ta eskorta mogła należeć do wielkiego pana, lecz z pewnością była zbyt skromna jak na Wielkiego Księcia Zachodu!... A jednak, przecież miała przed oczami znajome kwiaty lilii...

Z zaskoczenia wyrwał ją dopiero łagodny głos zakonnika.

– Czy jesteś cierpiąca, moja córko?

Katarzyna, nie mogąc odwrócić oczu od niepokojącego ją herbu, spytała: – Kim jest ten wielki pan, który do was przybył?

– To osobisty wysłannik Filipa, księcia Burgundii.

– Wysłannik? Do kogo? Do jakiego kraju?

– A skąd ja mam to wiedzieć! Może do władcy Kastylii lub do króla Aragonii, chyba żeby... do króla Nawarry... Ale, ale... coś mi się widzi, moja córko, że źle się poczułaś! Wejdźże do środka. Potrzebujesz odpoczynku.

Uspokojona nieco słowami starego zakonnika, Katarzyna zsiadła z konia. W tej samej chwili na dziedziniec wpadła w tumanach kurzu Ermengarda ze swoją świtą. Hrabina miała wielce niezadowoloną minę, jej oczy ciskały błyskawice.

– A więc to tak, moja droga! – rzuciła na widok Katarzyny. – Już od wielu godzin pędzimy za wami i nie możemy was dogonić!

– Wybacz, Ermengardo, lecz dłużej nie mogłam tracić czasu – odpowiedziała Katarzyna bezbarwnym tonem. – A ty, pani, ciągle napotykałaś na swej drodze różnych ludzi, do których miałaś ochotę zagadać. Po prostu chciałam dzisiaj znaleźć się w tym zajeździe, zanim zapadnie zmierzch, dlatego trochę przyśpieszyłam. Ot i wszystko...

– Wydaje mi się jednak... – zaczęła hrabina, lecz w tej chwili słowa zamarły w jej ustach, a oczy zapłonęły jaśniejszym blaskiem. Ona także rozpoznała herb na zbroi oficera i w jednej chwili jej ocienione delikatnym meszkiem wargi rozszerzyły się w pełnym uśmiechu. – Coś mi się zdaje, że będziemy mieć dzisiaj towarzystwo! – rzekła z niezwykłym ożywieniem, które nie uszło uwagi Katarzyny. – To przyjaciele, bez wątpienia!

Katarzyna uśmiechnęła się z przekąsem.

– Jesteś pewna? Radziłabym ci raczej, droga przyjaciółko, byś nie pokazywała się panu, do którego należy ten herb! Czyżbyś zapomniała, że książę Filip jest twoim wrogiem?

– Nie przesadzaj, moja kochana... – odparła Ermengarda beztrosko. – Tutaj jesteśmy daleko od Brugii i Dijon. Ponadto mam kilku wiernych przyjaciół przy księciu. Wreszcie, nigdy nie byłam strachliwa. Lubię stawić czoło niebezpieczeństwu!

Co mówiąc, pani de Châteauvillain zakasała welurową suknię i skierowała się w stronę stojącego przy stajni oficera, na którym widok tej potężnej kobiety nie zrobił jednak większego wrażenia.

– Powiedz no, przyjacielu, kto jest twoim panem? – zagadnęła uprzejmie.

– Ambasador Jego Wysokości księcia Filipa Burgundzkiego, hrabiego Flandrii...

– Podaruj sobie, złotko, dalsze tytuły księcia, gdyż nikt lepiej ich nie zna niż ja i nie skończylibyśmy z tym nawet do świtu! Powiedz mi raczej, kto jest tym ambasadorem?

– A kim ty jesteś, pani, żeby wypytywać mnie w taki sposób? Hrabina jednakże nie raczyła odpowiedzieć, lecz zdecydowanym gestem usunęła z drogi swego rozmówcę, gdyż w tej chwili na progu ukazał się młody jeszcze mężczyzna, ubrany w prosty, lecz nie pozbawiony pewnej elegancji, zamszowy strój w kolorze jesiennych liści. Jasne włosy, lekko przyprószone siwizną, szczupła twarz z długim, prostym nosem i wąskie usta dopełniały całości. Na widok Ermengardy człowiek ten roześmiał się, a jego zimne oczy rozbłysły.

– Droga hrabino! Już myślałem, że się minęliśmy, gdy tymczasem... Nagle zamilkł, widząc rozpaczliwe znaki, jakie dawała mu hrabina.

Było już jednak za późno: Katarzyna nie tylko usłyszała słowa mężczyzny, lecz także zauważyła dawane przez Ermengardę znaki.

– Czy obawiałeś się, Janie, że ze mną także się rozminiesz? – spytała zjadliwie.

Malarz Jan Van Eyck, pokojowiec księcia Filipa Burgundzkiego i jego tajny posłaniec w wielu delikatnych misjach, był człowiekiem szczerym z natury. Z wielką radością i otwartymi ramionami rzucił się w kierunku Katarzyny.

– Katarzyno!... Nie wierzę własnym oczom!

Jego szczęście było aż tak widoczne, że cała podejrzliwość Katarzyny znikła. Dawno temu byli przecież przyjaciółmi. W czasach, kiedy królowała zarówno na dworze burgundzkim, jak i w sercu swego księcia, wiele razy pozowała do obrazów tego artysty, podziwiając jego geniusz i ceniąc sobie wielce jego wierną przyjaźń. Jan durzył się w niej i nigdy tego nie krył.

Katarzyna także nie mogła ukryć radości ze spotkania z przyjacielem z dawnych lat, którego dawno straciła z oczu. Związane z nim wspomnienia były wyłącznie miłe, a długie godziny pozowania przed jego sztalugami pozostały w jej pamięci jako chwile wytchnienia i spokoju... z wyjątkiem ostatniego razu... kiedy przyniesiono wiadomość o chorobie dziecka, które miała z księciem i którym opiekowała się Ermengarda de Châteauvillain. Postanowiła wtedy opuścić Brugię na zawsze... tym bardziej, że Jan Van Eyck wyjeżdżał także, i to aż do Portugalii, żeby prosić w imieniu księcia o rękę księżniczki Izabeli... Od tego czasu upłynęło sześć łat...

– Tak, to ja, drogi przyjacielu! Co za szczęście widzieć cię znowu! Co porabiasz tak daleko od Burgundii? Zdaje mi się... że byłeś tu umówiony z hrabiną de Châteauvillain!

Co mówiąc, rzuciła wymowne spojrzenie na Ermengardę, która zaczerwieniła się jak burak.

– Umówiony, to zbyt wiele powiedziane... Po prostu wiedziałem, że pani hrabina udaje się do Composteli w Galicji, a skoro i mnie wysłano w te strony, pomyślałem, że miło będzie podróżować we wspólnej kompanii.

– Czyżby książę wysłał cię z misją do grobu świętego Jakuba z Composteli? – spytała Katarzyna z ironią, która nie uszła uwagi artysty.

– Pani, wiesz zapewne – odparł z uśmiechem – że moje misje są zawsze sekretne, więc nie mam prawa o nich mówić... Lepiej wejdźmy do środka, zapada noc, nie chciałbym więc, żeby tutaj, u stóp gór, zaskoczyła nas chłodem!

Wieczór spędzony pod starymi stropami sali biesiadnej, w której od lat gromadziły się całe zastępy ludzi zaślepionych przez wiarę, miał w sobie coś nierzeczywistego i zarazem niepokojącego. Katarzyna usadowiwszy się przy wielkim stole, pomiędzy Ermengardą i Janem, przysłuchiwała się rozmowom, sama nie włączając się do konwersacji. Sprawy Burgundii roztrząsane tutaj z takim zapałem już od dawna były jej obce. Cały ten świat dawno dla niej umarł.

Uwagę Katarzyny absorbowali teraz jej towarzysze podróży. Nie dalej bowiem, niż przed udaniem się na wieczerzę, kiedy to wychodziła ze swego pokoju, natknęła się na Jossego tkwiącego nieruchomo w ciemnościach, który na jej widok podskoczył jak oparzony i przykładając palec do ust wyszeptał: – Ten szlachetny pan z Burgundii... miał umówione spotkanie z panią hrabiną!

– Skąd wiesz?

– Przed chwilą podsłuchałem ich rozmowę... w ogrodzie zielnym! Strzeż się, pani, on tu przyjechał z twojego powodu!

Ledwo wymówił te słowa, kiedy z ciemnych zakamarków wyłoniła się potężna sylwetka Ermengardy w towarzystwie Gillette i Margotki, która wydawała się być zafascynowana starą hrabiną. Na ten widok Katarzyna umilkła, a Josse zniknął w ciemnościach jak zjawa.

O tym właśnie dumała Katarzyna podczas skromnego posiłku składającego się z grochu, mleka i jabłek, a jej wzrok przenosił się to na szczupłą twarz Van Eycka, to na szeroką i ożywioną fizjonomię Ermengardy. Hrabina dawno już nie była taka radosna i Katarzyna zastanawiała się, ile było prawdy w słowach Jossego: czy hrabina miała spotkanie z malarzem i jaki związek mogło ono mieć z nią samą.

Ponieważ nie należała do kobiet, które długo pozostawiłyby tak denerwujące pytanie bez odpowiedzi, po wieczerzy postanowiła przejść do ataku. W końcu malarz był chyba jej przyjacielem. Tak więc, będzie musiał to udowodnić!

Kiedy zobaczyła, że hrabina ziewając zbiera się do wyjścia, a za nią Van Eyck ze świecą w dłoni, zagrodziła mu drogę.

– Janie! Chciałam z tobą mówić!

– Tutaj? – spytał malarz, rzuciwszy niespokojne spojrzenie na grupę górali, którzy siedząc na podłodze w kącie izby posilali się grochem jedząc z jednej miski.

– Dlaczego nie? Ci ludzie to Baskowie, nie rozumieją naszej mowy. Popatrz na ich dzikie oczy i ponure twarze. Nie zwracają na nas uwagi. A zresztą, czy sądzisz, że nasze słowa mogłyby zainteresować każdego?

– Ambasador musi być ostrożny... dla zasady! – odparł Van Eyck uśmiechając się nieznacznie. – Masz jednak rację, pani: możemy porozmawiać. O czym pragniesz mówić?

Katarzyna nie odpowiedziała natychmiast. Powoli podeszła do prostego kominka, w którym już dogasał ogień. Miłe ciepło przeniknęło każdą cząstkę jej ciała. Lubiła ogień za to, że – w zależności od okoliczności, – jednym razem był najlepszym przyjacielem, drugim zaś najgorszym wrogiem człowieka. Ogień ogrzewający zziębnięte ciało, ogień pieczący chleb, ogień oświetlający drogę w środku najciemniejszej nocy, lecz także ogień niszczycielski i pustoszący, który dręczy i zabija... Katarzyna lubiła być blisko ognia, kiedy zanosiło się na jakąś bitwę.

Jan Van Eyck nie przerywał jej milczenia. Jego oczy artysty przykuwał widok szczupłej, czarnej sylwetki odcinającej się długim cieniem na gorejącym tle. W tej kruchej kobiecie ubranej w obcisłą, przylegająca do zgrabnego ciała sukienkę, w jej delikatnym profilu z długimi rzęsami ukrywającymi fiołkowe oczy było coś wzruszającego. Wydała mu się jeszcze piękniejsza, niż wtedy, przed laty... Życie i cierpienia zatarły w niej oznaki pierwszej młodości, lecz uczyniły jej urodę bardziej doskonałą i delikatną...

Jeśli książę ją ujrzy, będzie się tarzał u jej stóp jak niewolnik... albo ją zabije! – pomyślał Van Eyck. Sam przed sobą bał się przyznać, jakie są jego własne uczucia. Wśród natłoku myśli jedna była pewna: przemożna chęć uwiecznienia na obrazie raz jeszcze tej kobiety pięknej aż do bólu. Na myśl o namalowaniu nowej Katarzyny ostatnie dwa jego obrazy przedstawiające młodego Arnolfini i jego piękną żonę, z których był taki dumny, wydały mu się teraz mdłe i bez znaczenia... Był tak pochłonięty swymi myślami, że aż podskoczył na dźwięk głosu Katarzyny.

– Powiedz prawdę, Janie... dlaczego tu przybyłeś? – spytała i nie odwracając głowy od żaru na kominku, pośpiesznie dodała: – Tylko nie zadawaj sobie trudu i nie kłam, proszę! Ja wiem to i owo... Wiem, że Ermengarda czekała na ciebie i że ja mam coś z tym wspólnego. Chcę się dowiedzieć co!

Katarzyna odwróciła się od kominka i stanęła twarzą w twarz z Van Eyckiem. Utkwiła w nim pytające spojrzenie, pod siłą którego malarz znowu zadrżał.

– To nie na mnie czekała hrabina, Katarzyno, lecz na... posłańca z Burgundii. Przypadek zaś sprawił, że jestem nim ja...

– Przypadek? Czyżbyś sądził, że całkiem zapomniałam o przyzwyczajeniach księcia Filipa? Jesteś jego ulubionym tajnym wysłannikiem... a nie jakimś tam pierwszym lepszym! Mów, co miałeś przekazać hrabinie!

– Nic! Zupełnie nic!

– Jak to... nic?

Van Eyck uśmiechnął się z rozbawieniem i dodał: – Nic, piękna pani! Nie mam jej nic do przekazania!

– Czy... w takim razie masz coś do przekazania... mnie?

– Być może... Lecz na razie nic ci nie powiem, pani!

– Dlaczego?

– Ponieważ jeszcze nie nadszedł czas!

Malarz widząc, że Katarzyna zmarszczyła brwi, podszedł do niej i wziął ją za ręce.

– Katarzyno, wiesz dobrze, że zawsze byłem twoim przyjacielem... i że moim najskrytszym marzeniem było, żeby być kimś więcej... Przysięgam na honor szlachcica, że nadal jestem twoim sługą i że za nic w świecie nie pozwoliłbym ci uczynić krzywdy. Czy możesz mi zaufać?

– Zaufać? Wszystko to wydaje się takie dziwne i niejasne. Skąd wiedziano w Burgundii, że jestem z hrabiną de Châteauvillain? Czyżby książęcy astrolog wyczytał to z gwiazd?

Słysząc te słowa, malarz roześmiał się.

– Nie wierzysz mi ani trochę i masz rację! To pani Ermengarda wysłała swego posłańca z nowiną do Burgundii...

Katarzyna przerwała z gniewem jego słowa: – Ermengarda! Jak ona śmiała?... I mieni się moją przyjaciółką!

– Jest twoją przyjaciółką, pani! Lecz tylko twoją, a nie mężczyzny, którego nazwisko nosisz. Widzisz, hrabina myśli szczerze i zawsze myślała, że stąpasz pani złą drogą i że nigdy nie znajdziesz szczęścia, zmierzając w obranym przez siebie kierunku. Musisz przyznać, pani, że los oddawał zbyt często rację hrabinie...

– Jednak nie do niej należy rozstrzygać o nim! Jest coś, czego ona nigdy nie zrozumie: mojej miłości do męża! Wiem, że na dworze księcia Filipa nazywa się miłością różne uczucia, wśród których najwięcej miejsca zajmuje pożądanie. Ale moja miłość jest inna. Arnold i ja jesteśmy jednością, jedną duszą i jednym ciałem! Cierpię, kiedy on cierpi i gdyby nawet krojono mnie na kawałki, to każdy fragment mego ciała krzyczałby, że kocham Arnolda. Niestety, ani Ermengarda, ani książę nie są w stanie zrozumieć takich uczuć!

– Tak sądzisz, pani? Możliwe... W hrabinie więcej jest uczuć macierzyńskich, a ciebie, pani, kocha jak własną córkę. Ciebie zaś dręczy to, że podobnym uczuciem darzy księcia Filipa. Co prawda, nigdy nie oszczędziła mu najsroższej krytyki ani najgorszej prawdy, jednak kocha go jak matka i jej serce krwawi, że jest potępiona z powodu własnego syna za to, że wyciągnął broń przeciw Filipowi. Sądziła, że posyłając mu wieści o tobie, zrobi mu przyjemność i udowodni, że nadal darzy go czułością... Co zaś się tyczy księcia...

Katarzyna zawrzała z gniewu i podnosząc dumnie swą jasną głowę krzyknęła: – Co każe ci sądzić, panie, że mam ochotę słuchać o księciu? Van Eyck jednak, jakby udając, że nie słyszy tych słów, odwrócił się, odszedł nieco na bok i rzekł głuchym głosem: – Twoja ucieczka, Katarzyno, rozdarła mu serce i wierzaj mi, że jeszcze krwawi! Ale nie pytaj o nic więcej, gdyż nic więcej ode mnie nie usłyszysz! Zapomnij o wszystkim, co cię dręczy, i pamiętaj o jednym: jestem tylko twoim przyjacielem i jako przyjaciel pojadę jutro za panią. Nie doszukuj się niczego poza tym! Życzę spokojnej nocy, piękna Katarzyno!

Zanim Katarzyna zdążyła powiedzieć choć słowo, Van Eyck otworzył drzwi i zniknął.

Rozdział czwarty RONCEVAUX


Przez dobre osiem mil stara rzymska droga ciągle pięła się pod górę. Wąska i śliska z powodu pokrywającej ją cienkiej warstwy lodu, wznosiła się wśród coraz bardziej nieprzyjaznego chłodu wysokich gór, zatracając się w mroku nieprzychylnych szczytów okrytych mgłą. Katarzyna i jej towarzysze wybrali jednak właśnie ten szlak za radą namiestnika hrabiego, gdyż niestety łatwiejszy, prowadzący przez dolinę Val Carlos, był opanowany przez herszta rozbójników Viviena d’Aigremonta, dowodzącego dzikimi bandami Basków i rabusiów z Nawarry.

Co prawda burgundzkim rycerzom pani de Châteauvillain, jak i tym z eskorty Jana Van Eycka nie brakowało odwagi, jednak to, co opowiadano o bestialskim okrucieństwie ludzi Viviena d’Aigremonta i ich niespotykanej liczebności, czyniło z nich niebezpiecznego przeciwnika. Dlatego wybrano trudniejszą drogę.

W miarę jak posuwano się do góry, chłód stawał się bardziej przenikliwy.

Wiał dokuczliwy wiatr przyganiający i odpędzający na przemian długie i gęste smugi lodowatej mgły, zasłaniającej widoczność na wyciągnięcie ręki.

Od kiedy wyruszono o świcie, nikt nie wypowiedział ni słowa. Trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, ostrożnie prowadząc konie za uzdę, żeby nie spaść z oblodzonej skarpy. Długi szereg niezbyt wyraźnych w szarym świetle i powoli poruszających się wzdłuż zbocza góry postaci sprawiał wrażenie pochodu dusz potępionych.

Katarzyna usłyszała, jak wlokąca się z wielkim trudem z tyłu Ermengarda, wspomagana przez Gillette i Margotkę, narzeka głośno: – Pieski kraj i pieska pogoda! Czyż nie mogliśmy, za przykładem Karola Wielkiego, jechać dołem! Ta dobra dla kozic droga jest gorsza od rozbójników! W moim wieku skakać ze skały na skałę jak jakaś koza, to przechodzi ludzkie pojęcie! Gdyby chociaż to miało jakiś sens!...

Katarzyna, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, odwróciła się i powiedziała: – Droga Ermengardo, nie narzekaj! Sama przecież tego chciałaś! Do tej pory nie pisnęła ani słowa starej przyjaciółce na temat swojej rozmowy z Van Eyckiem. Bo i po co? Ermengarda i tak nie zrozumiałaby, że jej postępowanie to była istna zdrada. Oczywiście, hrabina miała dobre zamiary, myślała, że działa dla dobra przyjaciółki... A wreszcie malarz i jego świta stanowili uzupełnienie ich skromnych sił w tej niebezpiecznej okolicy. I niezależnie od tego, jaką wiadomość przekazałby jej Van Eyck, gdyby kiedyś zdecydował się mówić, „kiedy nadejdzie odpowiednia chwila”, Katarzyna postanowiła, że nigdy nie da się sprowadzić z raz obranej drogi! A jednak tajemnica Van Eycka intrygowała ją.

Skąd bowiem to oficjalne posłannictwo, skąd silna eskorta, jeśli chodziło o zwykłe przekazanie wiadomości? Pozostawało uzbroić się w cierpliwość... Lecz jeśli od samego rana maszerowała nie odzywając się, przybita smutkiem, to nie z powodu Van Eycka, lecz dlatego, że rozmyślała o Walterze... To tutaj, wśród tych niebotycznych szczytów, zawrotne przepaście musiały pochłonąć tego olbrzyma, który wydawał się jej niezniszczalny. Jaki bowiem człowiek z krwi i kości byłby silniejszy od tych kamiennych i lodowych olbrzymów? Katarzyna do tej pory w głębi serca łudziła się, że jej wierny sługa wyszedł zwycięsko z tej walki i że odnajdzie go. Jednak teraz zrozumiała, że cud nie może się stać... Ciągnąc konia za uzdę nie myślała o sobie, lecz wydawało jej się czasem, że spostrzega we mgle twarz wiernego towarzysza ciężkich chwil, jego szare oczy, w których czasem płonął ślepy gniew starych nordyckich bogów północy, niekiedy zaś wyglądała z nich niewinność dziecka...

Gdy znikał cień Waltera, pojawiała się twarz Arnolda i powracał tak dojmujący żal, że miała ochotę położyć się na oblodzonych głazach i czekać na śmierć...

Kiedy doszli do przełęczy Bentarté, zapadł zmierzch. Zerwał się lodowaty wiatr, którego silne podmuchy prawie nie pozwalały wędrowcom posuwać się do przodu. Na szczęście podchodzenie do góry skończyło się i droga wiodła teraz poszarpanymi szczytami. Ciężkie niebo wisiało tak nisko nad głowami, że wydawało się, iż można go dotknąć. Z tyłu za nią ktoś powiedział: – Przy ładnej pogodzie widać stąd morze i granice trzech królestw: Francji, Kastylii i Aragonii...

Katarzyny to nie obchodziło, gdyż zmęczenie coraz bardziej dawało się jej we znaki. W tym miejscu widać było setki małych drewnianych krzyży wbitych w ziemię przez pielgrzymów. Na ten widok Katarzyną wstrząsnął dreszcz grozy: zdawało się jej, że jest na cmentarzysku.

Dalsza część drogi aż do przełęczy Ibañeta, i dalej, do schroniska w Roncevaux, była prawdziwą męką, którą zapadająca noc uczyniła jeszcze bardziej nieznośną. Kiedy wreszcie ukazały się zarysy słynnego klasztoru, wybudowanego kilka wieków temu przez biskupa Sanche de la Rose i króla Alfonsa Kłótliwego, wstał księżyc rzucając swój zimny blask na zespół niskich budynków o grubych murach wzmocnionych solidnymi łukami przyporowymi, osadzonych u podnóża przełęczy Ibañeta. Katarzyna zauważyła, że przy zabudowaniach krzątają się ludzie z latarniami... Oznaczały one ciepło i życie. Zacisnąwszy zęby, ostatkiem sił dowlokła się do schroniska i padła bez czucia na dziedzińcu. Prawie zemdloną wnieśli do środka Van Eyck i Josse Rallard. Od dłuższego czasu nie było też słychać narzekań pani Ermengardy, którą musiano wsadzić jak jakiś tobołek na konia.

Siedząc przy kominku w sali pielgrzymów, z nogami otulonymi kozią skórą, i trzymając w drżących jeszcze dłoniach miskę gorącej zupy, Katarzyna powoli wracała do siebie i zaczynała interesować się tym, co się wokół niej działo. Pod niskim i czarnym od sadzy sklepieniem kłębił się tłum pielgrzymów powracających z Composteli z przyszytymi do odzieży tradycyjnymi muszlami. Ich oczy wyrażały dumę ze spełnienia ślubów. Byli tu też pasterze, których przygnał strach przed wilkami i niedźwiedziami. Byli także chłopi z Nawarry w czarnych, często potarganych koszulach, o gołych, brudnych stopach. Byli błędni rycerze w wysłużonych zbrojach. Pośród tego dziwacznego i milczącego skutkiem zmęczenia tłumu krążyli bracia miłosierdzia z wyszytymi na piersiach czerwonymi krzyżami, których szczyt był zakrzywiony jak pastorał, a dół zaostrzony jak czubek szpady, co miało symbolizować ich charakter, zarówno religijny, jak wojskowy.

Nierzadko bowiem się zdarzało, że bracia augustianie musieli sięgać po broń, by wyrwać górskim rzezimieszkom ich ofiary.

Bracia rozdawali zebranym chleb i zupę, nie czyniąc różnicy między biednym i bogatym. Katarzyna pomyślała, że ich twarze wyglądały jak wykute z górskiego granitu i nie przypominały okrągłych twarzy dobrze odżywionych mnichów z dolin. Siedząca obok niej Ermengarda chrapała oparłszy się o bok kominka. Inni, równie zmęczeni, jedli lub spali na podłodze. Od gór dochodziło wycie wilków.

Nagle drzwi otworzyły się na oścież, wpuszczając do środka podmuch zimnego wiatru. Ukazało się w nich dwóch mnichów dźwigających na noszach jakiś ludzki kształt zawinięty w koc. Na ich widok kilka głów uniosło się z podłogi, lecz prawie natychmiast opadło z powrotem: w tych dzikich stronach widok chorego, rannego czy trupa był zwyczajną sprawą.

Mnisi z trudem przecisnęli się do kominka, – Zgubił drogę – powiedział jeden z nich do mnicha, który nadciągnął im na spotkanie. – Znaleźliśmy go w pobliżu wąwozu Rolanda.

– Żyw?

– Żyw, lecz bardzo słaby i w strasznym stanie! Musiał wpaść w ręce zbójników, którzy wszystko mu zabrali i na dodatek okrutnie poturbowali – co mówiąc, ułożyli nosze przy kominku.

Katarzyna ustąpiła im miejsca przysuwając się do Ermengardy i spojrzała odruchowo na leżącego, z którego mnisi zdejmowali koc... Nagle zadrżała, szybko wstała i pochyliła się nad leżącym, przypatrując się uważnie jego wychudzonej twarzy. Nie było wątpliwości!

– Fortunacie! – wyszeptała ze ściśniętym gardłem. – O mój Boże! Jakaś siła, potężniejsza od zmęczenia, rzuciła ją na kolana, gdyż w ciemnościach nocy zalśniła gwiazda nadziei. Fortunat musiał wiedzieć, gdzie jest Arnold!... Ale jeśli umrze, nie zdążywszy jej tego powiedzieć?

Jeden z mnichów spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Czy znasz tego człowieka, moja siostro?

– Ależ tak, na Boga! Nie mogę uwierzyć własnym oczom! To giermek mego męża! Boże, co mogło mu się stać?

– Musimy poczekać, zanim go o to zapytamy. Najpierw damy mu lek na wzmocnienie, ogrzejemy go i nakarmimy. Musi przyjść do siebie. Pozwól nam działać, siostro!

Katarzyna z przygnębieniem odsunęła się od rannego. Jan Van Eyck, który był świadkiem tej sceny, podszedł do przyjaciółki i ujął jej drżącą, lodowatą dłoń w swe ręce.

– Czy jest ci zimno, pani?

Katarzyna zaprzeczyła ruchem głowy, zresztą jej błyszczące z podniecenia oczy i czerwone policzki mówiły aż nadto wyraźnie, że nie kłamie. Jej napięcie sięgało zenitu, kiedy tak wlepiała wzrok w to wychudzone ciało, które mnisi nacierali jakimś balsamem. Jeden z nich podetknął mu teraz pod nos buteleczkę.

Szybciej, szybciej! Oni mnie zabiją – myślała.

Energiczne leczenie zaaplikowane Fortunatowi zaczęło szybko przynosić wyniki. Jego szare policzki stopniowo się zaróżowiły, usta zaczęły się poruszać, a oczy otworzyły się, spoglądając ze zdziwieniem po nachylonych nad nim twarzach. Mnich uśmiechnął się do niego.

– Czy czujesz się lepiej, bracie?

– Tak... czuję się lepiej. Co mi się stało?

– Zostałeś napadnięty przez rozbójników i porzucony w ciężkim stanie. Fortunat skrzywił się okropnie, chcąc unieść się z noszy.

– Te bestie waliły na oślep. Myślałem, że mi kości potrzaskają... Och, jestem cały obolały!

– To szybko minie – odparł mnich i pochyliwszy się nad uchem chorego wyszeptał: – Jest tutaj ktoś, kto chce z tobą mówić, mój synu...

Słysząc te słowa, Gaskończyk podniósł głowę i wtedy wśród otaczających go osób rozpoznał Katarzynę. Szybko uniósł się na łokciu i poczerwieniał na twarzy jak burak.

– Pani tutaj?... To niemożliwe!

Katarzyna osunęła się na podłogę u wezgłowia chorego.

– Fortunacie! Ty żyjesz! Bogu niech będą dzięki, a co z panem Arnoldem? Położyła swą dłoń w błagalnym geście na ramieniu Gaskończyka, lecz ten odrzucił ją ze złością, wykrzywiając twarz w diabolicznym uśmiechu radości.

– Czy naprawdę chcesz wiedzieć, pani? A cóż to może ciebie obchodzić?

– Jak to... co to mnie obchodzi? Ależ...

– Cóż panią obchodzi pan Arnold? Zdradziłaś go niecnie, opuściłaś nikczemnie! Lecz czyżby twój kochanek znudził się tobą, że musisz szukać przygód na szlaku? Jeśli tak jest, to dobrze ci tak!

Katarzyna w niemym otępieniu patrzyła na pełną nienawiści twarz Gaskończyka, podczas gdy nad jej głową rozległy się okrzyki oburzenia.

– Zapominasz się, mój synu! Cóż to za język! – krzyczał mnich.

– Ten człowiek zwariował! – krzyczał Van Eyck. – Ja ci wcisnę twoją bezczelność do gardła!

Katarzyna podniósłszy się z klęczek chwyciła za rękę malarza, który już sięgał po sztylet zatknięty za pasem, i odepchnęła mnicha.

– Zostawcie go! – rzekła mocnym głosem. – To moja sprawa i nie mieszajcie się do tego!

Tymczasem Fortunat, widząc twarz malarza blednącą ze złości, rzucił kpiąco: – Jeszcze jeden zalotnik, jak widzę! Twój następny kochanek, pani Katarzyno!

– Dosyć tych impertynencji! – odpowiedziała ostro Katarzyna. – Panie Van Eyck i ty, mój ojcze, odsuńcie się! – Następnie usiłując opanować gniew, zbliżyła się do chorego i spokojnie skrzyżowała ręce. – Ależ ty mnie nienawidzisz, Fortunacie! To coś nowego!

– Tak sądzisz, pani? – odparł, mierząc ją złym wzrokiem. – Dla mnie to nie żadna nowość! Nienawidzę cię od wielu miesięcy! Od tego przeklętego dnia, w którym pozwoliłaś odejść mu z mnichem, jemu, twojemu ukochanemu, jak utrzymywałaś, mężowi!

– Byłam tylko posłuszna jego rozkazom! To on tego chciał!

– Gdybyś go, pani, kochała, zatrzymałabyś go siłą! Gdybyś go kochała, zabrałabyś go w jakieś odludne miejsce, opiekowałabyś się nim, umarłabyś cierpiąc za niego!

– Nie masz prawa oceniać mego postępowania, Fortunacie! Bóg mi świadkiem, że gdybym mogła sobą rozporządzać, niczego bardziej bym nie pragnęła! Mam jednak syna! A jego ojciec żądał, bym się nim zaopiekowała!

– Być może! Lecz w takim razie nie potrzebowałaś udawać się na dwór! A czy także chcąc być posłuszną mężowi pocieszałaś się w ramionach pana de Brézé, łamiąc serce pani Izabeli... i pana Arnolda, za którego przecież wyszłaś za mąż?

– To kłamstwo! Jestem nadal panią de Montsalvy i zabraniam komukolwiek w to wątpić! Pan de Brézé wziął swoje marzenia za rzeczywistość. Czy jeszcze masz mi coś do zarzucenia?

Ponieważ ich głosy stawały się coraz ostrzejsze, przeor postanowił położyć kres sprzeczce.

– Moja córko! Powinniście dokończyć rozmowę w spokoju. Zaprowadzę ciebie i tego człowieka do sali kapitulnej...

– To niepotrzebne! – przerwała dumnie Katarzyna. – To, co chcę powiedzieć, może usłyszeć cały świat, gdyż nic nie można mi zarzucić! A więc, panie Fortunacie, co jeszcze masz mi do powiedzenia?

– Ty nie wiesz, pani, co pan Arnold przez ciebie przeszedł! – rzucił Fortunat głosem pełnym nienawiści. – Od chwili kiedy go odrzuciłaś, jego życie stało się drogą krzyżową! Dni bez nadziei, bezsenne noce, przejmująca myśl, że jest żywym trupem! Ja to wiem, bo odwiedzałem go co tydzień. Był moim mistrzem, najlepszym, najwaleczniejszym i najbardziej lojalnym z rycerzy!

– A kto mówi coś innego? Czy sądzisz, że nie znam zalet ukochanego męża?

– Ukochanego? – parsknął Fortunat. – To mojemu sercu był bliższy.

– Jeśli twierdzisz, że go nie kocham, to powiedz mi, co tu robię? Nie rozumiesz, że go szukam?

– Pani go szuka? – Fortunat nagle zamilkł, przypatrując się Katarzynie złym wzrokiem, po czym wybuchnął dzikim, obraźliwym śmiechem, bardziej obraźliwym niż najgorsze zniewagi. – No to możesz dalej szukać, piękna pani! On dla ciebie jest na zawsze stracony! Rozumiesz! Na zawsze!

Wykrzyczał swoje słowa, jakby obawiał się, że straszna prawda nie dotrze do Katarzyny. Nie było to jednak konieczne. Katarzyna zrozumiała. Zachwiała się, ale znalazła dość siły, by nie przyjąć pomocnej dłoni Jana, który chciał ją podtrzymać.

– Umarł... – wyszeptała głucho. Fortunat roześmiał się znowu.

– Nie, nie umarł! Broń Boże! Jest szczęśliwy, wyzwolony od ciebie, uleczony!

– Uleczony? Dobry Boże! Święty Jakub dokonał cudu!

Teraz ona krzyczała w zachwycie, który Gaskończyk szybko postanowił zgasić.

– Nie było żadnego cudu. Przy całym szacunku dla świętego Jakuba muszę powiedzieć, że nie wysłuchał on modłów pana Arnolda. A zresztą, to nie było potrzebne, gdyż pan Arnold wcale nie był trędowaty!

– Nie był trędowaty? – wybełkotała Katarzyna.

– Pomyliłaś się, pani, zresztą tak jak wszyscy... Tego nikt nie może mieć ci za złe. Kiedy opuściliśmy Compostelę, pan Arnold ciągle myślał, że jest trędowaty. Był przygnębiony i zawiedziony. Chciał umrzeć, lecz nie tak zwyczajnie. – „Maurowie ciągle okupują Grenadę i walczą z rycerzami Kastylii” – powiedział raz do mnie. – „Tam mam zamiar się udać! Bóg nie chciał mnie uzdrowić, lecz nie odmówi mi, bym umarł w walce z innowiercą!” Tak więc ruszyliśmy na południe. Przebyliśmy góry, ziemie nieurodzajne i pustynne, aż dotarliśmy do miasta, które zwą Toledo... To właśnie tam wszystko się odmieniło...

Przerwał tak, jakby na nowo chciał przeżyć coś bardzo przyjemnego.

– Co wszystko? – nie mogła doczekać się Katarzyna. – Mówże wreszcie!

– Śpieszno ci dowiedzieć się, pani? A moim zdaniem nie powinno ci się tak śpieszyć. Chociaż, po prawdzie, to i mnie jest śpieszno, aby ujrzeć cię zwyciężoną. Słuchaj więc dalej: kiedyśmy dotarli do tego miasta na wzgórzu, ujrzeliśmy orszak ambasadora króla Grenady, który po spełnieniu swej misji u króla Jana Kastylijskiego wracał do swego kraju...

– O Boże! Mój małżonek wpadł w ręce niewiernych! I ty śmiesz się cieszyć!

– Można na różne sposoby „wpadać w czyjeś ręce” – stwierdził Gaskończyk z dwuznacznym uśmiechem. – Sposób, w jaki „wpadł” pan Arnold, ja uważam za... bardzo przyjemny!...

Gaskończyk usiadł, wlepiając w Katarzynę spojrzenie zwycięzcy, i dodał, wyraźnie artykułując każde słowo: – Tym ambasadorem, pani Katarzyno, była kobieta, księżniczka, siostra króla Grenady... piękniejsza niż jutrzenka! Nigdy w życiu nie widziałem takiej piękności! Pan Arnold także!...

– Co masz na myśli, Gaskończyku, wytłumacz się! Natychmiast! – rzuciła Katarzyna czując suchość w ustach.

– Czyżbyś nie rozumiała, pani? Dlaczego pan Arnold miałby odrzucić miłość najpiękniejszej na świecie księżniczki, jeśli jego własna żona porzuciła go dla innego mężczyzny? Był wolny i mógł kochać, tym bardziej że do podziwu dołączyła wdzięczność!

– Wdzięczność?

– Mauretański medyk księżniczki wykurował pana Arnolda w trzy dni! Okazało się, że wcale nie był dotknięty trądem, lecz jakąś inną, uleczalną chorobą, której barbarzyńska nazwa wyleciała mi z głowy. To prawda, że była do trądu bardzo podobna. A teraz pan Arnold jest wyleczony i szczęśliwy, ty zaś, pani, utraciłaś go na zawsze!

W sali zapanowała głucha cisza, w której słychać było tylko oszalałe bicie serca Katarzyny. Cierpienie i zazdrość wlały się gwałtownie i podstępnie do jej duszy. Wydawało się jej, że śni jakiś koszmarny sen, z którego nie może się obudzić... Arnold w ramionach innej kobiety... nie, to było nie do zniesienia! Miała chęć krzyczeć. Poczuła się zupełnie bezbronna w obliczu tego nowego cierpienia. Rzuciwszy Gaskończykowi przenikliwe spojrzenie, warknęła: – Kłamiesz! Jak możesz sądzić, że ci uwierzę? Mój mąż jest chrześcijaninem i rycerzem! Nigdy nie zaparłby się swojej wiary, swojego kraju i swego króla dla innowierczym! Nie mogę cię słuchać, bo łżesz jak pies!

Kurczowo zaciskała pięści w fałdach sukni, powstrzymując się, żeby nie uderzyć tej nienawistnej i napastliwej twarzy. Tymczasem Fortunat zdawał się nic nie robić sobie z jej gniewu, przeciwnie, delektował się nim.

– Ja kłamię?... Ośmielasz się twierdzić, że ja kłamię?

Nie spuszczając oczu z Katarzyny, wyciągnął dłoń i przybierając uroczysty ton zadeklamował: – Przysięgam na zbawienie mej duszy, że w tej chwili pan Arnold zażywa miłości i rozkoszy w pałacach Grenady! Przysięgam też, że...

– Dosyć tego! – zagrzmiał raptem gdzieś z tyłu tubalny głos Ermengardy. – Pan Bóg nie lubi, żeby przysięgi raniły! Wylałeś już swoją żółć, to wystarczy, mój chłopcze!... Powiedz mi tylko jedno: jak to się stało, że ty, wierny sługa pana Arnolda, błąkasz się po bezdrożach z narażeniem życia, zamiast zaznawać rozkoszy w ramionach jakiejś Mauretanki? Ta twoja księżniczka nie ma wśród swych dworek jakiejś pięknej dziewczyny, która wpadłaby ci w oko? Dlaczego nie zostałeś przy swoim panu, żeby dzielić jego szczęście?

Pokaźna sylwetka hrabiny de Châteauvillain oraz jej ton nie znoszący sprzeciwu musiały wywrzeć na Gaskończyku wrażenie, gdyż w jego oczach pojawił się błysk obawy. Cały się skulił i pochylił głowę.

– Pan Arnold wysłał mnie z misją do swojej matki, abym przekazał jej dobre nowiny o wyzdrowieniu i o...

– I o tym, że on, kapitan królewski, chrześcijanin, zapomniał o swoich obowiązkach i przysięgach dla oczu jakiejś hurysy!* [*Hurysa – wg Koranu: wiecznie młoda i piękna mieszkanka raju muzułmańskiego.] Piękna mi nowina dla szlachetnej pani! Jeśli pani de Montsalvy jest taka, jaką ją sobie wyobrażam, to ta wiadomość może ją zabić!

– Pani Izabela umarła i nic więcej nie może jej zranić – powiedziała cicho Katarzyna. – Twoja misja jest skończona, Fortunacie. Możesz wrócić do Francji... albo do twego pana, jak wolisz...

Twarz Gaskończyka zapłonęła nagle ciekawością zmieszaną z okrucieństwem.

– A ty, pani Katarzyno – spytał zachłannie – co teraz zamierzasz? Chyba nie udasz się po swego męża. Zresztą i tak nie udałoby ci się do niego dotrzeć! Musisz bowiem wiedzieć, że w tym kraju chrześcijanki są traktowane jak niewolnice i ciężko pracują pod uderzeniami bicza, albo też rzuca się je żołnierzom na uciechę... chyba że wcześniej zostaną poddane najgorszym torturom! Według mnie, zostało ci tylko jedno: klasztor i...

Ostatnie słowo uwięzło w gardle Gaskończyka i zakończyło się potwornym rzężeniem, gdyż właśnie mocne ręce Ermengardy zacisnęły się na jego szyi.

– Mówiłam ci już raz, żebyś zamilkł, prostaku! I, na Belzebuba, nie zamierzam tego powtarzać dwa razy!

Katarzyna, jakby niczego nie zauważając, potoczyła mętnym wzrokiem po zwróconych w jej stronę zaniepokojonych twarzach, a następnie, odwróciwszy się, ruszyła w stronę drzwi, zamiatając końcami czarnej sukni źdźbła słomy plączące się na kamiennej posadzce. Van Eyck rzucił się w ślad za nią, lecz ona, zwracając do niego bladą twarz, uśmiechnęła się łagodnie i wyszeptała: – Zostaw mnie, przyjacielu... Chcę być teraz sama. Myślę, że to zrozumiesz? Pójdę do kaplicy... Zostaw mnie, proszę!

Wyszła z sali, przebyła dziedziniec i udała się do małej kapliczki poświęconej świętemu Jakubowi. Co prawda, przed wieczerzą pokazano jej wielki kościół przyklasztorny, lecz ona pragnęła miejsca zacisznego, aby znaleźć się sam na sam z Panem Bogiem.

W kapliczce tej, gdzie w piwnicach grzebano pielgrzymów zmarłych w drodze, nie było nic oprócz statuy świętego wędrowca, przed którą płonęła lampka oliwna, kamiennego ołtarza i kamiennej, wytartej posadzki. Panowała w niej przenikliwa wilgoć, lecz Katarzyna nie czuła niczego. Miała wrażenie, że jest martwa. Arnold ją zdradził, więc jej serce nie miało już dla kogo bić... Mężczyzna, którego ubóstwiała, zerwał dla obcej kobiety łączące ich święte więzy. Została pozbawiona części siebie, tej najważniejszej, i została sama pośród bezkresnej pustyni. Jej ręce były puste i serce puste. Upadła ciężko na kolana na zimną posadzkę i ukryła twarz w drżących dłoniach.

– Dlaczego?... Dlaczego? – załkała.

Przez długi czas klęczała nieruchomo, nie myśląc, nie modląc się, nie czując chłodu. Nie potrafiła nawet płakać. Wewnątrz tej ciemnej i lodowatej kaplicy czuła się jak w grobie i nie miała ochoty z niego wyjść. Nie mogła myśleć, jedna tylko myśl katowała jej głowę: Zapomniał o mnie dla innej... Przysięgał, że będzie mnie kochał do końca życia, a tymczasem wziął w ramiona kobietę obcą jego rasie i Bogu... i z pewnością teraz szepcze jej czułe słowa, które dawniej szeptał jej. Jak wyrwać z pamięci i z serca jego imię?

Była tak przybita, że prawie nie poczuła uścisku dwóch silnych rąk, – które uniosły ją z posadzki i zarzuciły na drżące ramiona ciepły płaszcz.

– Chodź, Katarzyno! – usłyszała stanowczy głos Van Eycka. – Nie możesz tutaj siedzieć bez końca. Przeziębisz się!

Popatrzyła na niego jak na zjawę.

– Przeziębienie... Ależ ja jestem prawie martwa! Zabito mnie...

– Proszę, nie mów od rzeczy! Chodźmy stąd!

Van Eyck zmusił ją do wyjścia, jednak znalazłszy się na zewnątrz, wyrwała mu się i oparła o mur. Wiatr rozwiał jej włosy, lecz jego zimny powiew dobrze jej zrobił.

– Zostaw mnie, Janie... Muszę odetchnąć...

– Posłuchaj mnie, Katarzyno! Domyślam się, jak bardzo cierpisz, lecz zabraniam ci mówić, że umarłaś i że twoje życie jest skończone. Nie wszyscy mężczyźni tak łatwo zapominają. Są tacy, którzy potrafią bardziej kochać, niż sądzisz.

Co mówiąc, Van Eyck poluźnił kołnierz swej opończy i wyciągnął zza pazuchy zwinięty pergamin z pieczęcią i podał go Katarzynie.

– Masz! Czytaj!... Sądzę, że nadeszła odpowiednia chwila do spełnienia mej misji! Czytaj! To ci dobrze zrobi! – Po czym wsunął pergamin w zmarznięte dłonie młodej kobiety.

Katarzyna przez chwilę mięła go w palcach... Na tle pieczęci z czarnego laku odcinał się kwiat lilii...

– Otwórz! – podpowiadał Jan.

Katarzyna usłuchała machinalnie i pochyliła się, by odczytać kilka skreślonych w liście słów. Jak dziecko sylabizowała słowo po słowie: Okrutna żałość po Tobie ściska me serce i katuje duszę. W niczym nie znajduję pociechy ni ukojenia. Wróć do mnie, o słodka miłości, i wiedz, że to ja błagam Cię o przebaczenie!...

FILIP Katarzyna uniósłszy głowę napotkała niespokojne spojrzenie Jana, który wyszeptał z wielkim przekonaniem w głosie: – Widzisz sama, że ten nie zapomniał! A ty go opuściłaś, znieważyłaś! On żyje tylko miłością do ciebie! Gdy się zna jego wielką dumę, można zrozumieć, ile go kosztowało napisanie tego listu! Wróć ze mną, Katarzyno! Pozwól mi odwieźć się do niego. Może dać ci tyle miłości, że szybko zapomnisz o doznanych krzywdach. Na nowo będziesz królową... albo i więcej! Chodź!

Próbował ją pociągnąć ze sobą, lecz Katarzyna nie pozwoliła na to.

– Zostanę królową, mówisz, albo i więcej? A czy zapomniałeś o księżnej?

– Najjaśniejszy pan kocha tylko ciebie! Księżna, dając mu syna, spełniła jedynie swój obowiązek. On niczego więcej od niej nie żąda.

– Moja duma pragnie więcej! Jakiekolwiek są przewinienia pana Arnolda, ja nadal noszę jego nazwisko, którego nie mogę sponiewierać na dworze nieprzyjaciela!

– Katarzyno, dawno odeszłaś od polityki i nie wiesz, że wkrótce król Karol VII i książę Filip pogodzą się, nikt już w to nie wątpi!

– Być może, lecz ja mam syna. Muszę go wychować zgodnie z jego urodzeniem! Jego matka nie zostanie uznana za kochankę księcia Filipa!

– Jesteś pod wrażeniem otrzymanego ciosu. Idź się przespać. Jutro wszystko ujrzysz w innym świetle. I zrozumiesz, że nie powinnaś odrzucać szczęścia zesłanego ci przez los. Do ciebie będą należały niezależne ziemie, całe księstwo! Twój syn będzie potężniejszy, niż kiedykolwiek marzyłaś. Uwierz mi! Książę kocha cię mocniej niż przedtem!

Katarzyna zatkała uszy rękami, potrząsając boleśnie głową.

– Zamilcz, Janie! Nie chcę dzisiaj nic więcej słyszeć! Pójdę się położyć, chociaż wątpię, bym mogła zmrużyć oczy... Przebacz, lecz ty tego nigdy nie zrozumiesz...

Odepchnąwszy wyciągniętą dłoń, udała się do wielkiej sali. W środku panował prawie zupełny mrok. Jedynie dogasający żar w kominku rzucał nieco światła na leżących pokotem wędrowców. Zobaczyła zwiniętego w kłębek, śpiącego nie opodal kominka Jossego. Jedynie Ermengarda czuwała jeszcze.

Na widok wchodzącej Katarzyny hrabina wstała, lecz tamta dała jej znak, by się nie ruszała. To, czego teraz najbardziej pragnęła, to chwila samotności. Nie po to, by rozmyślać o liście księcia, czy użalać się nad swym losem. Chciała zebrać myśli, postanowić coś... O tej godzinie klasztor powinien być pusty... Pomimo grubych murów słychać było głosy braci miłosierdzia dochodzące z kaplicy. Owinąwszy się szczelnie płaszczem Katarzyna pchnęła niską furtkę prowadzącą na dziedziniec i weszła pod ciężkie arkady oddzielone mocnymi przyporami podpierającymi ciężkie od śniegu dachy. Zimne światło księżyca oświetlało surową sylwetkę klasztoru i opustoszały o tej porze ogród.

Przesuwała się bezszelestnie wśród cieni arkad, chłonąc ciszę pirenejskiej nocy. W miarę jak palący ból ustępował miejsca gniewowi, zaczęła powoli nad sobą panować. Nagle poczuła rodzące się w niej dzikie pragnienie zemsty. Fortunat chciał ją zniszczyć, roztaczając przed nią obraz szczęśliwego Arnolda w ramionach innej kobiety, myślał, że ją przestraszy opisując, jaki los czeka chrześcijankę w kraju Maurów!

Ale on jej nie zna! Ten nieszczęśnik nie wie, że dla osiągnięcia celu była gotowa narazić się na najgorsze niebezpieczeństwa, była gotowa sprzedać się, jeśli tak trzeba, a nawet umrzeć!

Nie, nigdy nie odda Arnolda tej kobiecie! Zbyt drogo zapłaciła za prawo do niego! Ileż warte były pocałunki i uściski tej niewiernej w porównaniu z jej łzami, z jej cierpieniami? I jeśli Arnold sądzi, że pozbył się jej na zawsze, to się myli! To prawda, mógł przypuszczać, że wyszła za mąż, lecz czy dlatego musiał utrzymywać ją w przekonaniu o swojej strasznej chorobie? Nie pomyślał o matce ani o swym synu i zrzuciwszy z barków balast przeszłości, bez skrupułów związał się z pierwszą lepszą...

Nawet gdyby musiała pracować w pocie czoła jako niewolnica, gdyby musiała znieść najcięższe tortury, odnajdzie go! Powie mu, że tylko jego jedynego kocha, że jest nadal jego żoną i wtedy zobaczymy, która zwycięży, ona czy ta czarnucha?

W miarę jak jej myśli stawały się bardziej gwałtowne, przyśpieszała kroku, tak że aż jej płaszcz zaczął fruwać.

– Pójdę tam! Pójdę do Grenady! I nikt mi w tym nie przeszkodzi!

– krzyknęła na głos.

– Psst! – usłyszała nagle czyjś głos zza filara. – Jeśli masz zamiar udać się do Grenady, to nie ogłaszaj tego zbyt głośno... I musisz się pośpieszyć!

Ku swemu zdziwieniu, Katarzyna ujrzała wyłaniającą się z ciemności wysoką postać Jossego Rallarda, który niósł pod pachą jakąś paczkę, oglądając się ostrożnie za siebie.

– Myślałam, że śpisz jak wszyscy! – rzuciła zdumiona.

– Wszyscy tak myślą, łącznie z panią Ermengardą i panem malarzem!

– odparł dumnie Josse. – I chociaż rozmawiali cicho, wszystko słyszałem!

– A o czym mówili?

– Że jak wszyscy pogrążą się we śnie, a i ty udasz się na spoczynek... porwą cię i zawiozą do Burgundii!

– Co takiego? – wyszeptała oniemiała ze zdziwienia Katarzyna.

– Chcą mnie porwać? Siłą? Ależ to okropne!

– Nie, pani! – odparł Josse z tajemniczym uśmiechem. – Pominąwszy wszystko, chcą twego dobra. Najpierw myślałem, że mają złe zamiary, że chcą cię zabić! I o mały włos byłbym się zdradził. Ale nie o to chodzi. Oni chcą cię porwać, aby cię uratować przed tobą samą i wbrew tobie. Znają cię zbyt dobrze i obawiają się, że udasz się prosto do Grenady, gdzie, według nich, czeka cię pewna śmierć!

– Mogą jechać ze mną! – odpaliła Katarzyna. – Niebezpieczeństwo będzie mniejsze! Nawet książę mauretański musi się zastanowić, zanim poturbuje ambasadora Burgundii!

– Który nie ma tam czego szukać! Nie, nie sądzę, by Van Eyck udał się tam bez zgody swego pana! Nie, pani Katarzyno. Jeśli nie chcesz wracać do Dijon, jeśli chcesz się od nich wyzwolić, musisz uciekać... i to szybko!

Katarzyna przez chwilę przyglądała nieufnie się swemu dziwnemu słudze. Nie mogła uwierzyć w ten cały plan. Zbyt długo znała Ermengardę i Van Eycka, Josse zaś był zwykłym włóczęgą, o którym nie wiedziała zbyt wiele, oprócz tego, że jest zwinny i ma niestałe zasady. Postanowiła powiedzieć mu to wprost.

– Dlaczego miałabym ci wierzyć, Josse? Oni są moimi starymi, wiernymi przyjaciółmi, a ty...

– Wiem, a ja jestem tylko drobnym paryskim rzezimieszkiem, wędrownym złodziejem, niewiele wartym opryszkiem, czy tak? Posłuchaj, pani! Ocaliłaś mi życie dwa razy; co prawda pierwszy raz niechcący, lecz drugi całkiem świadomie. Gdyby nie ty, pani, gniłbym teraz w lochu przeora z Figeac. My, ludzie z Dziedzińca Cudów, nie zapominamy nigdy o takich rzeczach! My też mamy swój honor!

Katarzyna zadumała się nad słowami Jossego, które przywołały w niej stare wspomnienia związane z Dziedzińcem Cudów, któremu przecież tak wiele zawdzięczała.

– Czy chcesz ruszyć ze mną do Grenady, aby spłacić dług wdzięczności? A czy wiesz, że czekają tam na mnie niebezpieczeństwa gorsze od śmierci?

– Jeśli ty umrzesz – odparł Josse – ja umrę przed tobą, pani. Inaczej, będę skończony!... Lecz czas nagli! Zdecyduj się. Albo mi zaufasz i ruszamy, albo... nie zaufasz, i wtedy sama zobaczysz! Ja znam trochę Hiszpanię... już raz tu byłem i znam trochę języka. Mogę służyć ci za przewodnika!

– O wiele przyjemniej byłoby ci jechać wraz ze mną do Burgundii!

– Nie wierzę! Ci ludzie, którzy chcą cię uratować przed samą sobą, nie kochają cię prawdziwie. Nie wiedzą, że nie będziesz szczęśliwa z żalem w sercu, nie uczyniwszy tego, co dyktowało ci serce. Ja wolałbym widzieć, jak narażasz się na niebezpieczeństwa i chciałbym dzielić je z tobą, gdyż jesteś podobna do mnie: nigdy się nie poddajesz. Wierzę, że uda ci się przezwyciężyć najsroższe przeszkody. Wiem dobrze, na co się narażamy; że zrobią z nas niewolników, będą torturować, co będzie dla ciebie o wiele gorsze, gdyż jesteś niewiastą... lecz uważam, że gra jest warta świeczki. Być może odzyskasz męża, a ja być może zdobędę fortunę, która do tej pory nie chciała się do mnie uśmiechnąć. Powiada się, że w królestwie Grenady jest moc wszelkiego bogactwa... A więc? Ruszamy? Muszę się przyznać, że już osiodłałem konie... – dodał z niewinnym uśmiechem.

Poczuła przypływ nadziei. Dopiero z ust tego urwisa usłyszała słowa, których potrzebowała najbardziej. Był dzielny, inteligentny, zręczny...

Palił się, by jej pomóc! Nie, zdecydowanie nie będzie czekać, aby ją wręczono jak jakiś pakunek owinięty ładną wstążką księciu, tylko dlatego, że dwoje pomyleńców uznało to za najlepszy sposób zapewnienia jej szczęścia! Uniosła na Jossego błyszczące nadzieją oczy.

– Ruszajmy! Jestem gotowa! – krzyknęła.

– Chwileczkę! – odparł Josse wyciągając zza pazuchy paczkę. – Jest tu męski przyodziewek, który zwędziłem jakiemuś wojakowi. Załóż go, pani, a swoje szmatki włóż do paczki, bo jeszcze się przydadzą. Tylko pośpiesz się! Nie mamy czasu do stracenia, musimy ujść pogoni!

Katarzyna szybko chwyciła zawiniątko, postawiła Jossego na czatach, a sama schowała się za filar, by się przebrać, nie zważając na przenikliwe zimno. Rozgrzewał ją zapał. Teraz, kiedy znowu przystąpi do walki, może zapomnieć o zmartwieniu!

I nagle zdawało jej się, że słyszy szept melodyjnego i lekko sepleniącego głosu: „Jeśli kiedyś nie będziesz wiedziała, co ze sobą zrobić ani gdzie się udać, przyjedź do mnie. W moim małym domku nad brzegiem Génilu cytrynowce i migdałowce rosną same, a róże pachną przez okrągły rok. Będziesz moją siostrą, ja zaś nauczę cię mądrości islamu...” Oczami duszy ujrzała przed sobą małego człowieczka z długą, białą brodą i z wielkim, pomarańczowym, podobnym do dyni, turbanem na głowie. Jej usta bezwiednie wyszeptały jego imię: – Abu!... Abu-al-Khayr!... Mały medyk!

Że też nie pomyślała o nim wcześniej! Przecież Abu, jej stary przyjaciel, mieszkał w Grenadzie! I był przyjacielem sułtana! Abu będzie wiedział, co należy czynić, pomoże jej! Była tego pewna!

Ogarnięta nieoczekiwaną radością, w pośpiechu dokończyła przebierania i zwinąwszy swoje ubranie, pobiegła do Jossego.

– Możemy ruszać! Pośpieszmy się!

Josse popatrzył na nią ogromnie zdziwiony tak nagłą przemianą.

– Na Boga! Pani Katarzyno, wygląda pani jak prawdziwy wojak!

– Bo chcę się bić, drogi przyjacielu, używając w tym celu wszystkich możliwych sposobów! Muszę wyrwać mego męża ze szponów tej kobiety i dopnę swego! Na koń!

Wkrótce dwa tajemnicze cienie wymknęły się z klasztoru. Pod sklepieniem czekały na nich osiodłane konie, którym Josse przezornie poowijał kopyta szmatami. Nowy druh Katarzyny radośnie wzniósł oczy do nieba, na którym zebrały się ciemne chmury, uniemożliwiając promieniom księżyca oświetlenie drogi ucieczki.

– Popatrz, Katarzyno! Niebo jest po naszej stronie! A teraz w drogę! Lecz uważaj, gdyż droga jest wąska i niebezpieczna!

– Nie bardziej niż ludzie w ogólności, a już przyjaciele szczególnie! – zauważyła Katarzyna.

Chwilę później dwaj nocni jeźdźcy zagłębili się w drogę prowadzącą do Pampeluny. Przejeżdżając obok skały Rolanda, którą według legendy rycerz ten przepołowił jednym cięciem szpady z góry na dół, Katarzyna uniosła rękę, by ją pozdrowić gestem, w którym widoczne było wyzwanie.

Загрузка...