Żył sobie kiedyś człowieczek imieniem Niggle, którego czekała długa podróż. Nie chciał wyjeżdżać, tak naprawdę sama myśl o wyjeździe wydawała mu się wstrętna, podróż jednak była konieczna. Wiedział, że kiedyś trzeba ją będzie rozpocząć, ale nie śpieszył się z przygotowaniami.
Niggle był malarzem. Niezbyt wprawdzie znanym, co wynikało także i z faktu, że zawsze miał mnóstwo innych zajęć. Nie przepadał za nimi, ale robił je całkiem dobrze, kiedy nie mógł się od nich uwolnić, co (jego zdaniem) zdarzało się aż nazbyt często. W ojczyźnie Niggle'a obowiązywały raczej surowe prawa. Były także i inne przeszkody. Na przykład sam Niggle bywał czasami po prostu leniwy i nie robił w ogóle nic. Był także, na swój sposób, dobry. Znacie ten rodzaj dobroci, który o wiele częściej sprawia przykrość niż popycha do działania, prawda? A kiedy wreszcie zaczynał coś robić, bynajmniej nie powstrzymywało go to od narzekania, przeklinania (głównie do siebie) i tracenia cierpliwości. Pomimo to pomagał często swemu sąsiadowi, panu Parishowi, który był kulawy. Czasami pomagał także ludziom mieszkającym dalej, jeśli przyszli i poprosili go o pomoc. Od czasu do czasu przypominał sobie także o podróży i zaczynał się pakować w bardzo chaotyczny sposób. Nie malował wówczas zbyt wiele.
Miał gotową pewną liczbę płócien. W większości były one zbyt wielkie i zbyt ambitne jak na jego możliwości. Niggle należał do tych malarzy, którzy liście malują lepiej od drzew. Spędzał zwykle wiele czasu nad pojedynczym liściem, próbując uchwycić jego kształt, połysk, blask kropli wody na jego krawędzi. Lecz chciał namalować całe drzewo i wszystkie jego liście — tak podobne, a przecież tak różne.
Jeden obraz szczególnie go niepokoił. Rozpoczął się od liścia kołysanego wiatrem; liść zmienił się w drzewo, drzewo rosło, rozpościerając niezliczone gałęzie i wypuszczając fantastyczne korzenie. Pojawiały się dziwne ptaki, wiły gniazda wśród gałęzi — i nimi też trzeba było się zająć. Później, wokół drzewa i poza nim, widoczny przez szczeliny wśród listowia i gałęzi, rozpostarł się kraj, widać było cień maszerującego lasu i błysk przykrytych śniegiem górskich szczytów. Niggle stracił zainteresowanie innymi obrazami lub przystawiał je i przybijał do krawędzi wielkiego płótna. Szybko stało się ono tak ogromne, że musiał używać drabiny, po której biegał w górę i w dół, tu zrywając skrawek płótna, tam kładąc smugę farby. Gdy ktoś przychodził do niego z prośbą, wydawał się całkiem uprzejmy, choć czasem bawił się leżącymi na stole ołówkami. Nieuważnie słuchał, co do niego mówiono. Cały czas myślał o wielkim płótnie, stojącym w wysokiej szopie, którą specjalnie w tym celu zbudował w ogrodzie (w tej części, gdzie niegdyś uprawiał ziemniaki).
Lecz nie potrafił przestać być życzliwym. „Chciałbym mieć nieco silniejszą wolę” — mówił czasem sam do siebie, mając na myśli to, że chciałby, aby kłopoty innych ludzi nie sprawiały mu przykrości. Jednak przez długi czas nikt mu tak naprawdę nie przeszkadzał. „W każdym razie powinienem skończyć ten obraz, mój prawdziwy obraz, nim będę musiał wyruszyć w tę przeklętą podróż” — mawiał. Zaczynał bowiem pojmować, że podróży nie można odkładać w nieskończoność. Obraz powinien już przestać rosnąć, a praca nad nim zacząć zbliżać się do końca.
Pewnego dnia Niggle stał przed obrazem i przyglądał mu się niezwykle uważnie i bezstronnie. Nie potrafił uświadomić sobie, co ma o nim myśleć i żałował, że nie ma przyjaciela, który mógłby mu to powiedzieć. W tej chwili swoje dzieło uważał za całkowicie niezadowalające, a jednocześnie bardzo piękne; jakby było jedynym naprawdę pięknym obrazem na świecie. Tak bardzo pragnął zobaczyć samego siebie wchodzącego do pracowni, poczuć klepnięcie po ramieniu, usłyszeć słowa (wypowiedziane z oczywistą szczerością): „Absolutnie wspaniałe! Wyraźnie widzę, o co ci chodzi. Tylko tak dalej — i nie martw się niczym. Dostaniesz stypendium i będziesz miał wszystko, czego potrzebujesz”.
Ale stypendium nie było. Natomiast jedną rzecz widział Niggle jasno: dokończenie obrazu będzie wymagało skupienia i pracy, ciężkiej, nieprzerwanej pracy. Zakasał rękawy i zaczął się skupiać. Przez wiele dni próbował nie martwić się niczym. Jednak przeszkód zrodziło się niespodziewanie wiele. Nastąpiły awarie w domu, musiał zasiąść jako ławnik w sądzie w miasteczku, przyjaciel z daleka zachorował, pana Parisha powaliło lumbago, ciągle przychodzili goście. Była wiosna, chcieli wypić herbatę na wsi — Niggle mieszkał w ładnym, niewielkim domu dość daleko od miasta. Przeklinał ich w głębi serca, lecz nie mógł zaprzeczyć, że zostali zaproszeni przez niego dawno temu, w zimie, kiedy odwiedzanie sklepów i nawiązywanie znajomości przy herbacie jeszcze nie było „przeszkodą”. Próbował stać się twardszy — bez skutku. Na wiele próśb nie miał odwagi odpowiedzieć „nie”, bez względu na to, czy traktował je jako obowiązki czy nie; musiał zrobić mnóstwo rzeczy. Niektórzy goście napomykali, że ogród jest raczej zaniedbany, co może spowodować wizytę inspektora. Oczywiście tylko niewielu wiedziało o obrazie, lecz gdyby nawet wiedzieli wszyscy, prawdopodobnie nic by się nie zmieniło. Wątpię, czy sądziliby, że obraz ma jakiekolwiek znaczenie. Ośmielę się twierdzić, że nie był naprawdę dobry, choć może miał dobre fragmenty. Drzewo, w każdym razie, było dziwaczne. Zupełnie wyjątkowe na swój sposób. Tak jak sam Niggle, choć był on także zwykłym, szarym człowieczkiem.W końcu czas Niggle'a stał się naprawdę cenny. Znajomi z miasteczka przypomnieli sobie, że ten szary ludzik ma odbyć kłopotliwą podróż i niektórzy zaczęli się zastanawiać, kiedy ją wreszcie rozpocznie. Zastanawiali się też, kto otrzyma dom i czy ogród będzie lepiej utrzymany.
Przyszła jesień, wietrzna i deszczowa. Mały malarz pracował w szopie. Stał na drabinie, usiłując uchwycić blask zachodzącego słońca na ośnieżonych szczytach gór, które błyszczały na lewo od koniuszków liści rosnących na jednej z gałęzi drzewa. Wiedział, że będzie musiał wyruszyć wkrótce, może na początku przyszłego roku. Powinien już kończyć obraz, a przecież były fragmenty, gdzie do tej pory zaledwie naszkicował część tego, o co mu chodziło.
Usłyszał pukanie do drzwi.
— Proszę — powiedział ostro i zszedł z drabiny.
Stał na podłodze, machając pędzlem. Przyszedł jego sąsiad, Parish, jego jedyny prawdziwy sąsiad; wszyscy inni mieszkali daleko. Mimo to Niggle niezbyt lubił Parisha. Częściowo dlatego, że ciągle był on w kłopotach i potrzebował pomocy, a także dlatego, że nie obchodziło go malarstwo, za to był bardzo krytyczny w kwestiach ogrodniczych. Kiedy Parish patrzył na ogródek Niggle'a (co zdarzało się często), zauważał głównie chwasty, a kiedy patrzył na jego obrazy (co zdarzało się rzadko), widział tylko zielone i szare pasma oraz czarne linie, które wydawały mu się bezsensowne. Nie wahał się wspomnieć o chwastach (sąsiedzki obowiązek), lecz unikał wydawania opinii o obrazach. Uważał to za bardzo uprzejme i nie zdawał sobie sprawy, że nawet jeżeli był uprzejmy, to na pewno niewystarczająco. Pomoc przy chwastach (i być może pochwała obrazów) z pewnością byłyby lepsze.
— No więc, Parish, o co chodzi? — zapytał Niggle.
— Nie powinienem ci przeszkadzać, wiem — odpowiedział Parish (nie patrząc na obraz). — Jesteś, oczywiście, bardzo zajęty.
Niggle zamierzał powiedzieć coś takiego sam, ale nie wykorzystał szansy. Burknął tylko „Tak”.
— Ale nie mam do kogo się zwrócić — kontynuował Parish.
— Rzeczywiście — zgodził się Niggle i westchnął. Było to jedno z tych cichych westchnień, które są całkiem niesłyszalnym, prywatnym komentarzem do rozmowy. — Co mogę dla ciebie zrobić?
— Żona od kilku dni choruje i zaczynam się niepokoić. I wiatr zerwał połowę dachówek z dachu, woda leje się do sypialni. Chyba powinienem wezwać lekarza. I murarzy, ale na nich czeka się długo. Myślałem, że masz trochę zbędnego drewna i płótna. Po prostu, żeby załatać dach i pomóc mi na dzień lub dwa.
Teraz spojrzał na obraz.
— Ojej — powiedział Niggle. — Ale pech! Mam nadzieję, że żona ma tylko katar. Zaraz przyjdę i pomogę ci znieść ją na dół.
— Bardzo dziękuję — rzekł chłodno Parish — ale to nie katar. To gorączka. Nie kłopotałbym cię katarem. Poza tym ona i tak leży w łóżku na dole. Nie mogę biegać w górę i w dół z tacami. Nie z moją nogą. Widzę, że rzeczywiście pracujesz. Przepraszam, że ci przeszkadzam. Miałem nadzieję, że mógłbyś poświęcić trochę czasu i pojechać po doktora, znając moją sytuację. I po murarzy też, jeśli rzeczywiście nie masz zbędnych płócien.
— Oczywiście — powiedział Niggle, choć na końcu języka miał zupełnie inne słowa. Serce zmiękło mu po prostu, choć nie czuł nic. — Mógłbym pojechać do miasta. Pojadę, jeśli rzeczywiście się martwisz.
— Martwię się, bardzo się martwię. Szkoda, że jestem kulawy — powiedział Parish.
Niggle pojechał. Zrozumcie, czuł się niezręcznie. Parish był jego jedynym sąsiadem, inni ludzie mieszkali daleko. Niggle miał rower, Parish nie miał i nie mógł jeździć. Parish był kulawy, naprawdę kulawy i sztywna noga często bardzo go bolała, o tym powinno się pamiętać tak samo, jak o jego kwaśnej minie i jękliwym głosie. Oczywiście — Niggle malował obraz i miał mało czasu, by go ukończyć. Wydaje się jednak, że z tym powinien liczyć się nie Niggle, lecz Parish. Parish jednak nie liczył się z obrazami, a Niggle nie mógł tego zmienić.
— Do diabła z tym — powiedział do siebie, wyprowadzając rower.
Było zimno, wiał wiatr, światło dnia zanikało. „Koniec roboty na dziś” — pomyślał Niggle i całą drogę albo klął w myślach, albo wyobrażał sobie pociągnięcia pędzla na górach i otaczających je, pełnych liści gałęziach, które po raz pierwszy wyobraził sobie na wiosnę. Palce drgały mu na kierownicy. Teraz, kiedy wyszedł z szopy, wiedział dokładnie, jak pokazać lśniące gałęzie otaczające daleki widok gór. Jednak głęboko w sercu czuł coś podobnego do strachu; strachu, że nie będzie miał już okazji nigdy tego spróbować.
Znalazł doktora, zostawił też wiadomość dla murarzy. Biuro było zamknięte, a murarz poszedł do domu grzać się przy kominku. Niggle przemókł na wskroś i sam się zaziębił. Doktor nie wyruszył tak szybko, jak uczynił to Niggle. Przyjechał następnego dnia, co było zgodne z jego zwyczajami i miał już teraz dwoje pacjentów w sąsiednich domach. Niggle leżał w łóżku, z wysoką gorączką, a w jego głowie i na suficie pojawiały się wspaniałe wzory liści i powikłanych gałęzi. Nie sprawiła mu przyjemności wiadomość, że pani Parish miała jedynie katar i już wstaje z łóżka. Odwrócił się twarzą do ściany i pogrążył w liściach.
Jakiś czas pozostał w łóżku. Wiał silny wiatr. Zerwał jeszcze parę dachówek z dachu Parisha i kilka z domu Nig–gle'a; jego dach też zaczął przeciekać. Murarze nie przychodzili. Niggle przez kilka dni niezbyt się o to troszczył. Potem wydostał się z domu w poszukiwaniu jedzenia (nie miał żony). Parish nie przychodził, padał deszcz i bolała go noga, a jego żona zajęta była wycieraniem podłogi i zastanawianiem się, czy „ten Niggle” nie zapomniał przypadkiem zawiadomić murarzy. Gdyby chciała coś pożyczyć, wysłałaby Parisha, ale nie chciała i Niggle pozostawiony był sam sobie.
Mniej więcej pod koniec tygodnia, zataczając się, Niggle znów poszedł do szopy. Usiadł i patrzył na obraz, ale tego dnia nie pojawiły mu się ani wzory liści, ani widok gór. Mógł malować dalekie tło piaszczystej pustyni, ale po prostu nie miał na to siły.
Następnego dnia czuł się już o wiele lepiej. Wspiął się na drabinę i zaczął malować. Obraz właśnie wciągnął go znowu, gdy ktoś zapukał do drzwi.
— Cholera! — powiedział Niggle, lecz równie dobrze mógł powiedzieć uprzejmie: „Proszę wejść”, bo drzwi i tak się otworzyły. Tym razem pojawił się w nich wysoki mężczyzna, zupełnie obcy.
— To prywatna pracownia — powiedział Niggle. — Jestem zajęty. Wynoś się.
— Jestem Inspektor Budowlany — odpowiedział mężczyzna, trzymając legitymację w wyciągniętej ręce tak, by Niggle mógł ją przeczytać z drabiny.
— O! — powiedział Niggle.
— Dom waszego sąsiada jest w kiepskim stanie — stwierdził Inspektor.
— Wiem — odparł Niggle. — Zostawiłem informację dla murarzy już dawno temu, ale nie przyszli. Potem byłem chory.
— Rozumiem, ale teraz już jesteście zdrowi.
— Ale nie jestem murarzem. Parish powinien złożyć skargę w Radzie Miejskiej i otrzymać pomoc konieczną w nagłych wypadkach.
— Wszyscy zajęci są większymi zniszczeniami niż tutaj. W dolinie była powódź i wiele rodzin pozostało bez dachu nad głową. Powinniście pomóc sąsiadowi w wykonaniu prowizorycznych napraw i nie dopuścić, by likwidacja zniszczeń była zbyt kosztowna. Takie jest prawo. Macie tu mnóstwo materiału: drewno, płótno, wodoodporne farby. — Gdzie? — zapytał oburzony Niggle.
— Tu! — odparł Inspektor, wskazując na obraz.
— Mój obraz! — krzyknął Niggle.
— Tak właśnie przypuszczałem — powiedział Inspektor. — Domy są ważniejsze. Tak mówi prawo.
— Ale nie mogę… — Niggle nie zdążył powiedzieć nic więcej, bowiem w tym momencie wszedł drugi mężczyzna. Był bardzo podobny do Inspektora, wyglądał niemal jak jego bliźniak, wysoki, ubrany na czarno.
— Proszę za mną — powiedział. — Jestem Szofer. Niggle potykając się, zszedł z drabiny. Gorączka zdawała się wracać, było mu zimno, miał zawroty głowy.
— Szofer? Szofer? — wyjąkał. — Jaki Szofer?
— Wasz i waszego pojazdu — odparł mężczyzna. — Pojazd został zamówiony dawno temu. W końcu przybył. Czeka. Zaczynacie dziś swoją podróż.
— A więc tak! — powiedział Inspektor. — Musicie jechać, ale źle zaczynać podróż, zostawiając nie dokończoną pracę. W końcu będziemy mogli zrobić teraz jakiś użytek z tego płótna.
— Mój Boże — powiedział biedny Niggle i zaczął płakać. — Jeszcze go nie skończyłem.
— Nie skończyłem! — powiedział Szofer. — No więc z nim skończono, przynajmniej o tyle, o ile was to dotyczy. Wychodźcie!
Niggle wyszedł całkiem spokojnie. Szofer nie zostawił mu czasu na pakowanie twierdząc, że powinien zrobić to wcześniej i że mogą spóźnić się na pociąg, więc Niggle zdążył tylko złapać w holu małą torbę. Znalazł w niej pudełko z farbami i szkicownik z rysunkami. Nie było w niej ani jedzenia, ani ubrania. Zdążyli jednak na pociąg. Niggle był zmęczony i bardzo śpiący; kiedy wepchnięto go do przedziału, ledwie się orientował, co się wokół niego dzieje. Nie troszczył się o nic, zapomniał, gdzie ma jechać i po co. Pociąg ruszył niemal natychmiast w głąb ciemnego tunelu.
Niggle ocknął się na wielkiej, mrocznej stacji. Wzdłuż peronu szedł zawiadowca. Nie krzyczał nazwy stacji, lecz imię. Wołał:
— Niggle!
Niggle wysiadł w pośpiechu i zorientował się, że w przedziale została jego mała torba. Odwrócił się, ale pociąg zdążył odjechać.
— A, tu jesteście — powiedział Zawiadowca. — Tędy. Co? Nie macie bagażu? Powinniście pójść do Przytułku.
Niggle poczuł się bardzo źle i zemdlał na peronie. Wezwano karetkę i odwieziono go do szpitala przy Przytułku.
Opieka wcale mu się nie podobała. Dostawał gorzkie lekarstwa. Urzędnicy i obsługa byli wrodzy, milczący i surowi. Nie widywał nikogo oprócz bardzo nieprzyjemnego doktora, który czasami go odwiedzał. Przypominało to bardziej więzienie niż szpital. Kazano mu ciężko pracować, w stałych godzinach; przy kopaniu, w stolarni przy malowaniu surowych desek na jeden, spokojny kolor. Nie wypuszczano go na zewnątrz, a wszystkie okna wychodziły na podwórko. Trzymano go w ciemnościach przez długie godziny. „Aby mógł myśleć” — tak mówiono. Tracił poczucie czasu. Nie czuł się ani trochę lepiej, jeśli sądzić po tym, że nic nie sprawiło mu przyjemności. Nawet sen.
Na początku, przez pierwsze stulecie (przekazuję tylko jego wrażenia) bezsensownie martwił się przeszłością. Leżąc w ciemnościach, powtarzał nieustannie: „Szkoda, że nie odwiedziłem Parisha tego dnia, kiedy zaczął wiać wiatr. Przecież chciałem. Łatwo byłoby naprawić pierwsze obluzowane dachówki. Wtedy pani Parish może by się nie przeziębiła. Wtedy może i ja bym nie zachorował. I może mógłbym pracować tydzień dłużej”. Lecz z czasem zapomniał, na co potrzebny był mu ten tydzień. Jeśli o czymkolwiek jeszcze myślał, to jedynie o szpitalnych pracach. Planował je, zastanawiając się, jak szybko uda mu się naprawić skrzypiące deski podłogi, zawiasy w drzwiach, nogę od stołu. Prawdopodobnie był użyteczny, choć tego nikt mu nigdy nie powiedział. Być może wcale nie z tego powodu przetrzymywano tak długo tego biednego ludzika. Może czekali, aż mu się „polepszy” — „polepszy” według jakichś ich medycznych kryteriów.
W każdym razie biedny Niggle nie czerpał z życia przyjemności — przynajmniej takiej, jaką znał. Nie bywał wesoły. Nie można jednak zaprzeczyć, że zaczynał czuć coś… może spokojną satysfakcję, mdłą jak chleb, a nie słodką jak dżem. Podejmował pracę na dźwięk dzwonka i odkładał ją równo z dzwonkiem, uporządkowaną, czekającą na podjęcie we właściwym czasie. Pracował teraz całkiem sporo i porządnie wykańczał najdrobniejsze zadania. Nie miał „wolnego” czasu (wyjąwszy samotność sypialni), a jednak był jego panem. Wiedział dokładnie, co ma robić. Nie czuł pośpiechu. Był spokojniejszy, a w czasie odpoczynku naprawdę odpoczywał.
Wtedy nagle zmienili godziny pracy, wyrzucili go ze stołami. Kazali po prostu kopać, dzień po dniu. Przyjął to zupełnie spokojnie. Długo trwało nim — zupełnie nieświadomie — zaczęły mu się przypominać dawne przekleństwa. Kopał, aż grzbiet zdawał się pękać, ręce stały się jedną otwartą raną i czuł, że nie zdoła już podnieść następnej łopaty. Nikt mu nie podziękował, lecz przyszedł Lekarz i obejrzał go.
— Koniec pracy — powiedział. — Całkowity odpoczynek. W ciemności.
Niggle leżał w zupełnym mroku, całkowicie odpoczywając. Nic nie myślał i niczego nie czuł. Mógł leżeć tak przez godziny i lata — bez żadnej różnicy. I nagle usłyszał głosy, lecz inne niż te, które słyszał dotychczas. Mogła to być rada medyczna, może sąd odbywający się blisko, niemal w zasięgu ręki, w sąsiednim pokoju przy otwartych drzwiach, choć nie widać było żadnego światła.
— A teraz przypadek Niggle'a — powiedział Głos. Brzmiał groźnie, groźniej niż głos Lekarza.
— Jakiś problem? — zapytał Drugi Głos. Ten można byłoby nazwać uprzejmym, choć nie łagodnym, był to głos władczy, brzmiał jednocześnie pocieszająco i smutno. — Jakieś kłopoty z Niggle'em? Przecież miał serce.
— Tak, lecz nie pracowało ono właściwie. I można byłoby podejrzewać, że w ogóle nie miał głowy. Zaledwie myślał. Zauważcie, ile stracił czasu, nawet się nie bawiąc. Nigdy nie przygotował się do podróży. Był całkiem zamożny, a przyjechał jak biedak i trzeba było go ulokować w skrzydle przeznaczonym dla nędzarzy. Obawiam się, że to beznadziejny przypadek. Myślę, że powinien tu jeszcze zostać.
— Prawdopodobnie to by mu nie zaszkodziło — powiedział Drugi Głos. — Lecz oczywiście to tylko nic nie znaczący człowieczek. Nie chciał być nikim wielkim, nie był nigdy specjalnie silny. Spójrzmy do akt. Tak. Jest trochę rzeczy przemawiających na jego korzyść.
— Być może — powiedział Pierwszy Głos — ale niewiele ich zostanie po dokładnym sprawdzeniu.
— Więc, oto one — powiedział Drugi Głos. — Był z usposobienia malarzem. Niezbyt dobrym oczywiście, lecz jednak. Jego Liść ma szczególny wdzięk. Bardzo troszczył się o liście, po prostu dla nich samych, lecz nigdy nie sądził, że czyni go to kimś ważnym. Nie ma w aktach wzmianki, by próbował usprawiedliwić tym, nawet wobec siebie samego, zaniedbania w rzeczach nakazanych przez prawo.
— Więc nie powinien zaniedbywać ich tak często.
— Mimo wszystko odpowiedział na wiele wezwań.
— Niewielki procent, tylko na te łatwiejsze i nazywał je przeszkodami. W aktach ciągle pojawia się to słowo, wraz z mnóstwem skarg i idiotycznych przekleństw.
— To prawda, lecz jemu rzeczywiście wydawały się przeszkodami. Biedaczyna! I jeszcze jedno: nigdy nie spodziewał się nagrody, jak wielu podobnych do niego to nazywa. Jest przypadek Parisha, tego, który przybył później. Był sąsiadem Niggle'a, nigdy nie kiwnął dla niego palcem, rzadko okazywał też wdzięczność. W aktach nie ma jednak nawet wzmianki, by Niggle spodziewał się wdzięczności. Wydaje się, że w ogóle o tym nie myślał. — Tak, to jest coś — powiedział Pierwszy Głos. — Ale niewiele. Sądzę, że zgodzisz się, iż Niggle często po prostu zapominał. Zapomniał, że zrobił coś dla Parisha, jak tylko już to zrobił.
— A jednak mamy tu ostatni raport — powiedział Drugi Głos. — O tej jeździe rowerem w deszczu. Położyłbym na to nacisk. Wydaje się oczywiste, że było to prawdziwe poświęcenie. Niggle podejrzewał, że zaprzepaszcza ostatnią szansę ukończenia obrazu, podejrzewał także, że Parish niepotrzebnie się martwi.
— Sądzę, że podkreślasz zbyt mocno ten fakt — powiedział Pierwszy Głos — choć ostatnie słowo należy do ciebie. Oczywiście, to twoje zadanie, jak najkorzystniej interpretować fakty. Czasami na to zasługują. Co proponujesz?
— Myślę, że ten przypadek pozwala na nieco łagodniejsze traktowanie.
Niggle pomyślał, że nigdy nie słyszał czegoś tak wielkodusznego. „Łagodniejsze traktowanie” brzmiało jak wspaniały dar, jak zaproszenie na królewską ucztę. I nagle Niggle się zawstydził. Myśl, że jego sprawę potraktowano jako nadającą się do „łagodniejszego traktowania” przygniotła go, sprawiła, że poczuł się zażenowany. Jakby otrzymał publiczną pochwałę, wiedząc — jak wszyscy — że jest ona niezasłużona. Ukrył rumieńce pod szorstkim kocem.
Zapadła cisza. Nagle Pierwszy Głos odezwał się do Nig–gle'a, bardzo blisko:
— Słyszałeś? — zapytał.
— Tak — odparł Niggle.
— Masz coś do powiedzenia?
— Czy możecie opowiedzieć mi o Parishu? — poprosił Niggle. — Chciałbym zobaczyć go znowu. Mam nadzieję, że nie jest bardziej chory? Czy możecie wyleczyć jego nogę? Bardzo cierpi z jej powodu. I proszę, nie martwcie się o niego i o mnie. Był bardzo dobrym sąsiadem, sprzedawał znakomite ziemniaki, bardzo tanio, co oszczędzało mi mnóstwo czasu.
— Rzeczywiście? — zdziwił się Pierwszy Głos. — Miło mi to słyszeć.
Znowu zapadła cisza. W tej ciszy Niggle usłyszał oddalające się głosy.
— Dobrze, zgadzam się, — powiedział Pierwszy Głos z daleka. — Pozwólmy mu przejść do następnego stadium. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, już jutro.
Niggle obudził się i odkrył, że zasłony w oknach zostały zdjęte i jego pokoik jest pełen światła. Wstał i przy łóżku znalazł wygodne ubranie zamiast szpitalnego uniformu. Po śniadaniu Lekarz obejrzał jego poranione ręce, posmarował jakąś maścią i od razu wyleczył. Dał Niggle'owi wiele dobrych rad i butelkę wzmacniającego lekarstwa (w razie potrzeby). Późnym rankiem dostał ciastko i szklankę wina.
— Możecie pójść na stację — powiedział Lekarz. — Zawiadowca się o was zatroszczy. Żegnajcie.
Niggle wyśliznął się przez frontowe wejście i zamrugał nagle oślepiony. Słońce błyszczało tak jasno. Spodziewał się spaceru przez duże miasto, odpowiadające rozmiarom stacji, ale miasta nie było. Stał na szczycie pustego, zielonego wzgórza, omiatanego rześkim wiatrem. W pobliżu nie dojrzał nikogo. W dole, u stóp wzgórza, błyszczały dachy stacji.
Pomaszerował raźno, ale bez pośpiechu. Zawiadowca zauważył go natychmiast.
— Tędy proszę — powiedział i zaprowadził Niggle'a na peron, na którym stał bardzo przyjemny, niewielki, lokalny pociąg: jeden wagon, mała lokomotywa, błyszczące, czyste, nowo pomalowane. Wyglądały, jakby była to ich pierwsza podróż. Również peron sprawiał wrażenie nowego, szyny błyszczały, ławki były pomalowane na zielono, podkłady pachniały wspaniale świeżą smołą, rozgrzaną promieniami słońca. Wagon był pusty.
— Dokąd jedzie ten pociąg, panie Zawiadowco? — zapytał Niggle. — Myślę, że sami jeszcze nie są pewni — odpowiedział Zawiadowca — ale na pewno dojedzie. — I zamknął drzwi.
Pociąg ruszył natychmiast. Niggle opadł na ławkę. Lokomotywka pykała, ciągnąc wagon poprzez głęboki wykop o stromych, zielonych ścianach przykrytych błękitnym niebem. Po niedługim (jak się wydawało) czasie rozległ się gwizd, zaskrzypiały hamulce i pociąg stanął. Nie było stacji, nie było żadnego napisu, jedynie schody prowadzące na zielony nasyp. A na szczycie schodów furtka w starannie przyciętym żywopłocie. Stał przy niej jego rower, a może tylko podobny, w każdym razie żółciła się przypięta do ramy tabliczka, na której wielkimi literami napisano: NIGGLE.
Niggle otworzył drzwiczki, wskoczył na rower i potoczył się zboczem nasypu w ciepłych promieniach wiosennego słońca. Szybko spostrzegł, że dróżka, którą jechał na początku, znikła i jedzie teraz po wspaniałej trawie. Była zielona i gęsta, a przecież każde źdźbło widać było wyraźnie. Wydawało mu się, że pamięta taką trawę, że widział ją kiedyś i gdzieś, a może tylko śnił o niej? Kształty terenu też były znajome. Tak, stawał się teraz poziomy — jak powinien — a teraz znowu zaczynał się wznosić. Pomiędzy słońce a Niggle'a wkradł się zielony cień. Niggle spojrzał w górę i spadł z roweru.
Przed nim stało Drzewo — jego Drzewo — skończone. Jeśli możecie nazwać tak Drzewo, które żyje, którego liście się rozwijają, a gałęzie rosną i kołyszą się na wietrze, który Niggle tak często czuł, którego tak często się domyślał, który tak często i bezskutecznie próbował malować. Spojrzał na Drzewo, wolno podniósł ręce i rozłożył je szeroko.
— Oto dar — powiedział. Mówił o swej sztuce i o jej dziele, ale użył tego słowa najzupełniej dosłownie.
Chodził wkoło, patrząc na Drzewo. Rosły na nim liście, nad którymi tak ciężko pracował, a wyglądały raczej tak, jak je sobie wymarzył, niż jak je wykonał. Były też i inne: te, o których jedynie myślał, i te, o których mógłby pomyśleć, gdyby tylko miał nieco więcej czasu. Nie było na nich żadnych napisów, były to po prostu śliczne liście, lecz jednocześnie można było określić je tak dokładnie jak dni w kalendarzu. Te najpiękniejsze i najbardziej charakterystyczne, najlepsze przykłady stylu Niggle'a były na pewno stworzone przy współpracy Parisha, nie było innego sposobu, by się tu znalazły.
Na gałęziach Drzewa ptaki budowały swe gniazda. Zadziwiające ptaki — jak one śpiewały! Dobierały się parami, wysiadywały młode, pisklęta uczyły się fruwać i wkrótce odlatywały do Lasu — właśnie wtedy, gdy na nie patrzył. Dopiero teraz spostrzegł Las, który był tu także, rozpościerając się po obu stronach Drzewa i niknąc w dali. Szczyty Gór błyszczały na horyzoncie.
Potem Niggle obrócił się w stronę Lasu. Nie dlatego, że Drzewo go zmęczyło. Zadomowiło się teraz w jego pamięci, był świadom jego i jego wzrostu nawet wtedy, gdy na nie patrzył. Kiedy odszedł, odkrył zdumiewającą rzecz: Las, oczywiście, był dalekim Lasem, ale można było zbliżyć się, a nawet wejść doń i nie tracił on nic ze swego szczególnego piękna. Nigdy przedtem nie był w stanie pójść w zmieniając go w zwykłe „otoczenie”. Dodawało to sporo atrakcji spacerom po tej ziemi, bowiem, gdy szedłeś, rozpościerały się nowe perspektywy, mogłeś je dwoić, troić, mnożyć zachwyty. Mogłeś odchodzić coraz dalej i dalej, i mieć cały kraj w ogrodzie lub na obrazie (jeśli wolicie tak właśnie to nazywać). Mogłeś iść coraz dalej i dalej, lecz prawdopodobnie nie w nieskończoność. W tle były Góry. Wydawało się, że nie należą one do obrazu, może tylko łączą go z czymś zupełnie innym, czymś całkowicie różnym, błyszczącym spoza drzew; z innym obrazem.
Niggle spacerował, lecz nie była to zwykła włóczęga. Rozglądał się wokół uważnie. Drzewo było skończone, choć z nim nie skończono. „Po prostu inna droga ku temu, co zdarza się zwykle” — pomyślał, lecz w Lesie wiele było nie dokończonych miejsc, które ciągle wymagały pracy i namysłu. Nic już nie wymagało zmian, nic z tego, co istniało nie było złe, lecz przecież trzeba było kontynuować pracę aż do końca. W każdym przypadku Niggle był doskonale świadom tego końca.
Usiadł pod dalekim drzewem, odmianą Wielkiego Drzewa, które było, a w każdym razie po kilku korektach mogło być również niepowtarzalne, i zaczął się zastanawiać, gdzie zacząć pracę, gdzie ją skończyć i ile czasu na nią potrzeba. Nie potrafił jednak opracować planu.
— Oczywiście — powiedział — potrzebuję Parisha. Ziemia, drzewa, rośliny mają wiele tajemnic, które on zna, a ja nie. To miejsce nie może stać się moim prywatnym parkiem. Potrzebuję pomocy i rady. Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć.
Podniósł się i podszedł do miejsca, od którego zdecydował się zacząć pracę. Zdjął marynarkę. Nagle w małej, osłoniętej dolince, ukrytej przed ludzkim wzrokiem, zobaczył rozglądającego się wokół i raczej oszołomionego człowieka. Opierał się on na łopacie i widać było, że nie bardzo wie, co zrobić. Niggle rozpoznał go.
— Parish! — zawołał.
Parish zarzucił łopatę na plecy i podszedł do Niggle'a. Ciągle trochę utykał. Nie odzywali się do siebie, po prostu skinęli głowami, tak jak to mieli w zwyczaju, mijając się w alejce, lecz teraz szli razem, ramię w ramię. Bez słów doskonale się zgodzili, gdzie ma stanąć dom, a gdzie urządzić ogród, który wydawał się potrzebny.
Gdy już pracowali razem, okazało się, że teraz Niggle był lepszy w organizowaniu pracy i wykonywaniu planów. Zdumiewające — to Niggle bardziej przejmował się budownictwem i ogrodnictwem, podczas gdy Parish z zachwytem przyglądał się drzewom, a szczególnie Drzewu.
Pewnego dnia Niggle był zajęty sadzeniem żywopłotu, a Parish leżał obok na trawie, obserwując uważnie piękny żółty kwiat rosnący w zielonej trawie. Już dawno Niggle zasadził ich wiele wśród korzeni Drzewa. Nagle Parish spojrzał w górę, twarz błyszczała mu w słońcu i uśmiechał się.
— To wspaniałe — powiedział. — Naprawdę nie powinienem tutaj być. Dziękuję za te kilka słów w mojej obronie.
— Nonsens — odpowiedział Niggle. — Nie pamiętam co powiedziałem, ale z pewnością było to za mało.
— Wcale nie. Wyciągnęli mnie znacznie wcześniej. To Drugi Głos, wiesz, on mnie tu przysłał; powiedział, że prosiłeś, żeby mnie zobaczyć. Zawdzięczam to tobie.
— Nie. Zawdzięczasz to Drugiemu Głosowi. Obaj mu to zawdzięczamy.
I dalej mieszkali i pracowali razem, nie wiem jak długo. Nie ma sensu zaprzeczać, że czasem się kłócili, szczególnie, gdy obaj byli zmęczeni. Na początku zdarzało im się męczyć. Przypomnieli sobie, że obaj mają lekarstwo. Każda butelka miała na nalepce ten sam napis: Kilka kropel wpuścić do wody ze Źródła. Używać przed odpoczynkiem.
Znaleźli Źródło w sercu Lasu. Tylko raz, dawno temu, Niggle wyobraził je sobie, ale nigdy go nie namalował. Teraz spostrzegł, że zasila ono połyskujące jezioro i jest źródłem pożywienia dla wszystkiego, co rosło na tej ziemi. Kilka kropel uczyniło wodę nieco gorzką, odświeżającą jednak i dodającą sił, również w głowie robiło się jaśniej. Po wypiciu odpoczywali samotnie, a potem znów pracowali razem i już się nie kłócili. Niggle myślał o cudownych, nowych roślinach i kwiatach, a Parish zawsze wiedział dokładnie, jak je zasadzić i gdzie będą najlepiej rosły. Przestali potrzebować lekarstwa na długo, nim się skończyło. Parish już nie utykał.
Im bardziej ich praca zbliżała się do końca, tym więcej czasu poświęcali na spacery, oglądając drzewa i kwiaty, światło i kształty, i położenie swej krainy. Czasem śpiewali razem, lecz Niggle odkrył, że coraz częściej spogląda w stronę gór.
Nadszedł czas, gdy dom w dolinie, ogród, trawnik, las, jezioro były niemal skończone — w sobie tylko właściwy sposób. Wielkie Drzewo rozkwitło w pełni. — Powinniśmy skończyć dziś wieczorem — powiedział Parish pewnego dnia. — Później będziemy mogli pójść na naprawdę długi spacer.
Wyruszyli następnego dnia i szli aż do samego Krańca. Oczywiście, nie było go widać, nie było granicy, płotu, ściany. Lecz wiedzieli, że doszli do krawędzi swego świata. Zobaczyli mężczyznę wyglądającego na pasterza. Szedł ku nim w dół, po pokrytych trawą zboczach gór.
— Chcecie przewodnika? — zapytał. — Chcecie iść?
Na chwilę cień rozdzielił Niggle'a i Parisha, bo Niggle wiedział, że chce i (w pewnym sensie) powinien pójść, a Parish nie chciał i nie był jeszcze do tego gotowy.
— Muszę poczekać na żonę — powiedział Parish do Niggle'a. — Będzie samotna. Spodziewam się, że zechcą wysłać ją do mnie kiedyś, kiedy będzie już gotowa i kiedy ja przygotuję się na to. Skończyliśmy dom — taki, jaki potrafiliśmy zbudować — i chciałbym go jej pokazać. Będzie mogła go urządzić, uczynić bardziej przytulnym. Spodziewam się, że także polubi nasz kraj. — Obrócił się do pasterza. — Jesteś przewodnikiem? Czy mógłbyś powiedzieć, jak nazywa się to miejsce?
— Nie wiesz? — zdziwił się mężczyzna. — To Kraina Niggle'a. To obraz Niggle'a. Przynajmniej w większości, część to także Ogród Parisha.
— Obraz Niggle'a! — krzyknął zaskoczony Parish. — Ty wymyśliłeś to wszystko, Niggle? Nie myślałem, że jesteś taki mądry. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
— Próbował — powiedział pasterz. — To ty nie chciałeś patrzeć. Wtedy miał tylko płótno i farby, a ty chciałeś załatać nimi dach. To właśnie to, co wraz z żoną nazywaliście głupstwem Niggle'a albo mazaniną.
— Ale wtedy wyglądało to zupełnie inaczej, nieprawdziwie — powiedział Parish.
— Wtedy był tylko cień, ale mógłbyś zobaczyć nawet cień, gdybyś tylko pomyślał „warto spróbować”.
— To ja nie dałem ci szansy — powiedział Niggle. — Nie próbowałem nigdy nic wyjaśnić. Nazywałem cię Stary Robal. Czy ma to teraz jakieś znaczenie? Mieszkaliśmy i pracowaliśmy razem. Los mógł kierować nami inaczej, ale nie mógł lepiej. Mimo to obawiam się, że powinienem pójść. Przypuszczam, że spotkamy się znowu. Musi być jeszcze wiele rzeczy, które potrafimy zrobić razem. Do zobaczenia.
Potrząsnął ręką Parisha — była to dobra, mocna, uczciwa dłoń. Odwrócił się na chwilę i spojrzał za siebie. Kwiaty Wielkiego Drzewa lśniły jak płomienie, a ptaki fruwały ponad nim, śpiewając. Uśmiechnął się, ukłonił Parishowi i odszedł z pasterzem.
Odszedł nauczyć się wszystkiego o owcach i halach, odszedł, by patrzeć na niebo szersze i bardziej błękitne i iść wyżej, coraz wyżej, w Góry. Nie wiem, co zdarzyło się z nim później. Nawet mały Niggle w swoim starym domku mógł szkicować Góry, wchodziły w świat jego obrazu, lecz co leży poza nimi wiedzą tylko ci, którzy je przekroczyli.
— Myślę, że był to tylko głupi, mały człowiek — powiedział radca Tompkins. — Naprawdę bezwartościowy, żadnego pożytku dla społeczeństwa.
— Nie wiem — odpowiedział Atkins, który nie był nikim ważnym, po prostu nauczycielem. — Nie jestem pewien, to zależy, co rozumiesz przez „pożytek”.
— Bez pożytku praktycznego czy ekonomicznego — powiedział Tompkins. — Odważę się powiedzieć, że można było zrobić z niego użyteczne kółko w mechanizmie społecznym, gdybyście wy, nauczyciele, znali swoją robotę. Ale nie znacie i stąd biorą się tego rodzaju bezużyteczni osobnicy. Gdybym ja rządził tym krajem, potrafiłbym znaleźć pracę, do której on i jemu podobni się nadają: zmywanie naczyń w kuchni komunalnej czy coś podobnego i sprawdzałbym, czy robią to dobrze. Jeśli nie, zrobiłbym z nimi porządek. Z nim już dawno zrobiłbym porządek.
— Zrobić porządek? To znaczy, że kazałbyś mu zacząć podróż przed jego czasem? — Tak, jeśli upierasz się przy tym starym, nic nie znaczącym określeniu. Przepchnąć przez tunel na Wysypisko Śmieci — to miałem na myśli!
— Więc sądzisz, że malarstwo nie jest nic warte?
— Oczywiście, malarstwo bywa użyteczne. Jednak nie jego malarstwo. Jest ogromne pole do działania dla śmiałych, młodych ludzi, nie bojących się nowych idei i nowych metod, lecz nie ma żadnego dla takich staromodnych bzdur. Marzenia na jawie! Nie potrafiłby zaprojektować plakatu reklamowego, nawet gdyby od tego zależało jego życie. Marnowanie czasu na liście i kwiaty. Raz zapytałem go: „Po co?” Odpowiedział, że sądzi, iż to ładne. Uwierzycie w to? Ładne! Co? Odżywcze i płciowe organa roślin? Powiedziałem mu to, lecz nie umiał odpowiedzieć. Głupiec, robił z siebie wariata.
— Robił — zgodził się Atkins. — Tak, biedny ludzik. Nigdy niczego nie skończył. Oczywiście, kiedy odszedł, z jego płócien zrobiono „lepszy użytek”. Jednak nie jestem tego taki pewien, Tompkins. Pamiętasz to wielkie, którego użyli do naprawy zrujnowanego domu w sąsiedztwie, po burzach i powodzi? Znalazłem jego fragment, wyrwany, leżący na polu. Był zniszczony, ale czytelny, szczyt gór i gałąź pełna liści. Ciągle mam w głowie ten widok.
— Masz gdzie? — zdziwił się Tompkins.
— O czym wy w ogóle mówicie? — zapytał Perkins, próbując zaprowadzić spokój, Atkins bowiem mocno się zaczerwienił.
— Nie warto o nim mówić — powiedział Tompkins. — Nie wiem, po co w ogóle zaczęliśmy tę rozmowę. Nie mieszka w mieście.
— Nie — zdenerwował się Atkins. — Mimo to miałeś na oku jego dom. Dlatego przychodziłeś, gadałeś i kpiłeś z niego, gdy pił herbatę. No więc masz teraz jego dom i jeszcze jeden w mieście, więc nie zazdrość mu imienia. Mówimy o Niggle'u, jeśli chcesz wiedzieć, Perkins.
— Biedny, mały Niggle. W ogóle nie wiedziałem, że malował.
W ten sposób prawdopodobnie po raz ostatni wymieniono imię Niggle'a w rozmowie. Jednak Atkins przechował ocaloną część obrazu. W końcu zgniła, ale jeden liść pozostał nietknięty. Atkins oprawił go, później ofiarował nawet Muzeum Miejskiemu. Długo jeszcze Liść, dzieło Niggle 'a wisiał w kącie, zauważany przez niewielu. W końcu muzeum spłonęło i liść, wraz z Niggle'em, poszedł w zapomnienie w swej dawnej ojczyźnie.
— To naprawdę okazało się użyteczne — powiedział Drugi Głos. — Na wakacje, dla odprężenia. Odzyskuje się pełnię sił. I nie tylko. Dla wielu jest to najlepsze wprowadzenie w Góry. Działa cuda w niektórych przypadkach. Coraz częściej ich tam wysyłam. Niewielu musi wrócić.
— No właśnie — rzekł Pierwszy Głos. — Powinniśmy jakoś nazwać ten kraj. Co proponujesz?
— Zawiadowca zrobił to już jakiś czas temu. „Pociąg do Niggle's Parish[1] gotów do odjazdu”, tak mówi od dawna. Niggle's Parish. Zawiadomiłem ich obu.
— I co powiedzieli?
— Śmieli się. Góry dźwięczały ich śmiechem.