Lodowate wichry nie przestawały dąć. Padał brudny śnieg. Prastare morze nie znało jednak pośpiechu.
Ziemia sześć tysięcy razy obróciła się wokół osi od chwili, kiedy rozbłysły płomienie i zginęły miasta. Teraz, gdy szesnaście razy pokonała swą trasę wokół Słońca, zniknęły już obłoki sadzy, które wzbijały się z płonących lasów, zmieniając dzień w noc.
Minęło sześć tysięcy zachodów słońca — jaskrawych, pomarańczowych, przepięknych dzięki zawieszonemu w powietrzu pyłowi — od chwili, gdy bijące w górę, przegrzane leje przebiły się do stratosfery, wypełniając ją maleńkimi, zawieszonymi w powietrzu okruchami skały i gleby. Zaciemniona nimi atmosfera przepuszczała mniej światła słonecznego i ochłodziła się.
Nie było już zbyt ważne, jaka była przyczyna — wielki meteoryt, potężny wybuch wulkanu czy wojna atomowa. Równowaga temperatury i ciśnienia załamała się. Rozszalały się potężne wichry.
Na całej północy zaczął padać brudny śnieg. Gdzieniegdzie nie usuwało go nawet lato.
Prawdziwie ważny byt jednak tylko ocean, ponadczasowy, wytrwały i oporny na zmiany. Niebo pociemniało i pojaśniało ponownie. Wiatry przynosiły ze sobą brunatnożółte, pełne grzmotów zachody słońca. Miejscami rozrastały się lodowce, a płytsze morza zaczynały opadać.
Lecz werdykt oceanu miał być rozstrzygający i jeszcze nie zapadł.
Ziemia wirowała. Ludzie bronili się jeszcze tu i ówdzie.
A ocean wydawał z siebie tchnienie zimy.