José Saramago
Miasto ślepców

(przełożyła: Zofia Stanisławska)


Zapaliło się żółte światło. Dwa samochody z przodu zdążyły przejechać, zanim rozbłysło czerwone. Na przejściu dla pieszych zamigotała sylwetka zielonego ludzika. Czekająca cierpliwie grupa przechodniów wkroczyła na jezdnię, depcząc połyskujące na czarnym asfalcie białe pasy, które, nie wiadomo dlaczego, niezbyt trafnie nazwano zebrą. Kierowcy nerwowo naciskali sprzęgła, trzymając w pogotowiu swoje maszyny, które cofały się i ruszały niczym narowiste rumaki, strzygące uszami na trzask bata. Większość pieszych już przeszła, ale dopiero po chwili zapaliło się zielone światło dla kierowców. Niektórzy niecierpliwili się z powodu tych paru sekund zwłoki, które wydają się bez znaczenia, biorąc pod uwagę czas, jaki traci się na pokonywanie niezliczonych skrzyżowań i doda sekundy stracone podczas oczekiwania na zmianę świateł. Jest to jedna z przyczyn przestojów w ruchu ulicznym, a mówiąc językiem współczesnym – powstawania korków.

Wreszcie zapaliło się zielone światło. Samochody gwałtownie, choć nierówno ruszyły do przodu. Jedno z aut znajdujące się na środkowym pasie, tuż przed światłami, stało w miejscu, może jakiś problem, nie działa pedał gazu, awaria skrzyni biegów, system chłodzenia nawalił, zablokowany hamulec, zapłon szwankuje, a może po prostu zabrakło benzyny, co zdarza się bardzo często. Ludzie gromadzący się koło przejścia dla pieszych przyglądali się kierowcy, który zaczął gwałtownie machać rękami. Z tyłu dało się słyszeć nerwowe trąbienie klaksonów. Niektórzy kierowcy wysiedli ze swoich aut, gotowi zepchnąć zepsuty samochód na pobocze, aby nie tamował ruchu, i rozwścieczeni zaczęli walić w szyby, podczas gdy znajdujący się w środku człowiek bezradnie kręcił głową na wszystkie strony, widać, że coś krzyczał, z ruchu warg można się było domyślić, że ciągle powtarza jedno, nie, dwa słowa, i rzeczywiście, gdy wreszcie ktoś wpadł na pomysł, by otworzyć drzwi, wszyscy usłyszeli krzyk, Jestem ślepy, jestem ślepy.

Nie do wiary. Na pierwszy rzut oka kierowca wyglądał normalnie, nie miał zwężonych źrenic, tęczówka prawidłowa, porcelanowa barwa białek. Jedynie szeroko otwarte powieki, głębokie bruzdy na twarzy i uniesione brwi wskazywały na jego wzburzenie. Nagle gwałtownym ruchem zakrył twarz, jakby w akcie rozpaczy próbował przypomnieć sobie ostatni obraz, który miał przed oczami, czerwony krążek światła na skrzyżowaniu. Jestem ślepy, jestem ślepy, powtarzał zrozpaczony, gdy pomagano mu wysiąść z samochodu, a toczące się po policzkach łzy nadawały jego martwym oczom nienaturalny blask. To minie, nie ma obawy, to pewnie nerwy, pocieszała go jakaś kobieta. Światła znów się zmieniły, a do samochodu podchodzili wciąż nowi, żądni wrażeń ludzie, wśród nich kierowcy, którzy utknęli w korku i chcieli sprawdzić, co się dzieje. Wznosili gniewne okrzyki, przekonani, że zdarzył się jakiś niegroźny wypadek, zbity reflektor, urwany błotnik, coś, co by mogło usprawiedliwić rosnące zamieszanie, Wezwać policję, krzyczeli, zabrać stąd ten wrak. Ślepy tymczasem błagał, Proszę, niech mnie ktoś odwiezie do domu. Kobieta, która napomknęła coś o nerwach, stwierdziła, że trzeba wezwać karetkę i zawieźć biedaka do szpitala, ale ten kategorycznie odmówił, nie, tylko nie to, chciał wrócić do domu, To blisko, naprawdę, bardzo proszę. A co z samochodem, odezwał się jakiś głos, na co inny odpowiedział, Kluczyki są w stacyjce, można przestawić go na chodnik. Nie ma potrzeby, wtrącił trzeci głos, ja się tym zajmę i odwiozę tego pana do domu. Przez tłum przeszedł szmer aprobaty. Ślepy poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię i mówi, Proszę ze mną. Posadzono go obok kierowcy, zapięto pasy, a on wciąż jęczał, Nic nie widzę, jestem ślepy, Gdzie pan mieszka, spytał nieznajomy. Przez szyby samochodu zaglądali żądni sensacji przechodnie. Ślepy uniósł ręce, poruszył nimi przed sobą, Nic nie widzę, wszystko jest jak we mgle, jakbym tonął w morzu mleka, Niemożliwe, odezwał się nieznajomy, przecież niewidomi widzą ciemność, No właśnie, a ja widzę tylko biel, Może ta staruszka miała rację, że to nerwy, z nerwami różnie bywa, Teraz już wiem, co za nieszczęście, co za nieszczęście, Proszę mi powiedzieć, gdzie pan mieszka, spytał nieznajomy, przekręcając kluczyk w stacyjce. Niewidomy zaczął się jąkać, jakby utrata wzroku osłabiła jego pamięć, w końcu podał swój adres, mówiąc, Nie wiem, jak mam panu dziękować, na co tamten odparł, Nie ma za co, dzisiaj pan, jutro ja, nikt nie zna dnia ani godziny, Ma pan rację, nie uwierzyłbym, gdyby dziś rano ktoś mi powiedział, że spotka mnie takie nieszczęście, Dlaczego nie ruszamy, spytał, Jest czerwone światło, Aha, westchnął ślepiec i znów się rozpłakał. Już nigdy nie zobaczy czerwonego światła na skrzyżowaniu.

Dom niewidomego rzeczywiście znajdował się niedaleko. Niestety, wszędzie stało pełno samochodów, dlatego długo krążyli po bocznych uliczkach, zanim znaleźli wolne miejsce. Uliczka była tak wąska, że od strony kierowcy między drzwiami a murem miejsca starczyło ledwie na szerokość dłoni. Dlatego, zanim zaparkowali auto, niewidomy musiał wysiąść, by uniknąć uciążliwego przeciskania się między siedzeniem a skrzynią biegów i kierownicą. Kiedy wysiadł z samochodu, poczuł się niepewnie, jakby ziemia zaczęła falować mu pod stopami. Próbował zdusić w sobie krzyk rozpaczy, który wydobywał mu się ze ściśniętego gardła; Znów zaczął machać nerwowo rękami przed sobą, jakby próbował pływać w bieli, którą nazwał morzem mleka, otwarte usta gotowe już były wołać o pomoc, ale w ostatniej chwili ręka nieznajomego dotknęła lekko jego ramienia, Niech pan się uspokoi, zaprowadzę pana. Szli wolno, niewidomy chcąc uniknąć upadku ciężko powłóczył nogami, ale właśnie dlatego co i rusz potykał się o nierówny chodnik, Spokojnie, jesteśmy prawie na miejscu, powtarzał cicho jego towarzysz, a po chwili zapytał, Czy ktoś się panem w domu zajmie, a niewidomy odparł, Nie wiem, żona pewnie jeszcze nie wróciła z pracy, a ja akurat musiałem wyjść wcześniej, no i widzi pan, co się stało, Wszystko będzie dobrze, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nagle oślepł, No właśnie, a ja nawet nie nosiłem okularów, No widzi pan. Dotarli na miejsce, w bramie domu stały dwie sąsiadki i przyglądały im się ciekawie, o, idzie ten pan z trzeciego, ale nie miały odwagi spytać, Czy wpadło panu coś do oka, na co on odpowiedziałby, Tak, wlało mi się morze mleka. Kiedy weszli na klatkę schodową, niewidomy powiedział, Dziękuję panu bardzo, przepraszam za kłopot, Nie ma sprawy, wjedziemy razem na górę, nie mogę tak pana tutaj zostawić. Z trudem weszli do ciasnej windy, Na którym piętrze pan mieszka, Na trzecim, nie wyobraża pan sobie, jak bardzo jestem wdzięczny za pomoc, Nie ma za co, dzisiaj pan, Tak, wiem, przerwał niewidomy, jutro ktoś inny. Winda zatrzymała się, wyszli na korytarz, Mam panu pomóc otworzyć drzwi, Nie, dziękuję, poradzę sobie. Wyjął z kieszeni mały pęk kluczy, pomacał każdy z osobna i powiedział, To chyba ten. Końcami palców lewej ręki dotknął zamka i próbował włożyć klucz, To nie ten, niech pan pokaże. Za trzecim razem drzwi się otworzyły. Niewidomy zawołał, Jesteś w domu. Nikt nie odpowiedział, Mówiłem, że jeszcze nie wróciła. Wyciągnął ręce przed siebie i dotykając ścian wszedł do środka, po czym odwrócił się z obawą w stronę, gdzie, jak mu się wydawało, stał nieznajomy, Naprawdę, nie wiem, jak mam panu dziękować, Zrobiłem tylko to, co należy, powiedział skromnie nieznajomy samarytanin, Nie ma za co dziękować, i dodał, Może pomogę panu się rozebrać, posiedzę z panem, zanim przyjdzie żona. Jego gorliwość wydała się niewidomemu podejrzana. Nie miał zamiaru wpuszczać do domu obcego, który być może zaczął właśnie knuć spisek przeciw bezradnemu człowiekowi, kto wie, może nawet chce związać i zakneblować bezbronnego ślepca i zabrać z domu co cenniejsze przedmioty. Nie trzeba, niech się pan nie trudzi, wszystko w porządku i powoli zamykając drzwi powtórzył, Nie trzeba, nie trzeba.

Odetchnął z ulgą, gdy wreszcie usłyszał szmer zjeżdżającej windy. Odruchowo odsłonił wizjer i wyjrzał na zewnątrz, zapominając, że nie widzi. Zdawało mu się, że ma przed sobą białą ścianę. Poczuł nad łukiem brwiowym chłód śliskiego metalu, rzęsy otarły się o mikroskopijne szkiełko, którego nie zauważył, gdyż wszystko pokrywała mleczna mgła. Wiedział, że jest w swoim domu, czuł to po zapachu, nastroju i ciszy panującej we wnętrzu, bez trudu rozpoznawał meble i przedmioty, wystarczyło dotknąć, delikatnie przesunąć palcami po powierzchni. A jednak wszystko miało inny wymiar, rozpływało się w nieznanej przestrzeni bez biegunów i punktów odniesienia, bez góry i dołu. Prawdopodobnie jak większość ludzi w dzieciństwie bawił się w ślepego. Co by było, gdybym oślepł, i po pięciu minutach chodzenia z zamkniętymi oczami dochodził do wniosku, że to nieszczęście, jakim niewątpliwie jest ślepota, można znieść, jeśli tylko zachowa się w sobie wystarczająco konkretny obraz form i przestrzeni, nie tyle pamięć kolorów, co powierzchni i ogólnego zarysu przedmiotów. Oczywiście, miało to sens przy założeniu, że nie było się ślepym od urodzenia. Zdawało mu się nawet, że ciemność, w której przebywają niewidomi, jest tylko i wyłącznie brakiem światła, że to, co nazywamy ślepotą, to jedynie odbieranie rzeczom ich czysto zewnętrznej formy, podczas gdy cała reszta pozostaje nie zmieniona, choć spowita czernią. Teraz było inaczej, otaczała go oślepiająca wszechogarniająca biel, której blask pochłaniał, zamiast odbijać, pochłaniał nie tylko kolory, ale same rzeczy i istoty, czyniąc je w ten sposób podwójnie niewidzialnymi.

Mimo iż szedł powoli i ostrożnie w kierunku salonu, dotykając ręką ścian, strącił wazon z kwiatami, który nieoczekiwanie znalazł się na jego drodze. Być może o nim zapomniał albo żona postawiła go tam przed wyjściem do pracy, z zamiarem przestawienia go po powrocie w odpowiednie miejsce. Ukucnął, aby sprawdzić rozmiar dokonanych szkód. Woda rozlała się po wypastowanej podłodze. Chciał pozbierać kwiaty, ale zapomniał o kawałkach rozbitego szkła. Długi, wąski odłamek wbił mu się w palec. Syknął z bólu i rozpłakał się jak opuszczone dziecko, oślepiony bielą na środku własnego mieszkania, w którym zalegał mrok nadchodzącego zmierzchu. Czuł, że krew spływa mu po dłoniach, ale nie wypuścił kwiatów z rąk, tylko wyjął z kieszeni chusteczkę i niezdarnie owinął ją wokół palca. Potem po omacku, zaczepiając o przedmioty, omijając meble, ostrożnie, by nie potknąć się o dywan, podszedł do kanapy, na której zwykle oglądał z żoną telewizję. Usiadł, położył kwiaty na kolanach, i powoli odwinął chusteczkę. Przestraszył się lepkiej konsystencji krwi, może dlatego, że nie mógł jej zobaczyć, że stała się pozbawioną koloru cieczą, lepkością samą w sobie, czymś obcym, własnym, a mimo to groźnym. Ostrożnie próbował zdrową ręką umiejscowić i wyjąć ostry jak igła kawałek szkła. Za pomocą kciuka i palca wskazującego zdrowej dłoni zdołał wyrwać odłamek w całości. Znów zawinął okaleczony palec, zaciskając chusteczkę tak, by zatamować upływ krwi, po czym zmęczony i przygnębiony opadł na kanapę. Po chwili poddał się słabości ciała, które wykorzystując ogarniającą go rozpacz i zniechęcenie przestało walczyć, choć zgodnie z logiką właśnie teraz każdy jego nerw powinien być napięty jak struna. Poczuł dziwne zwiotczenie mięśni, obezwładniającą senność nie wynikającą ze zmęczenia. Zaczął śnić, że bawi się w dziecięcą grę, gdybym był ślepy, że zamyka i otwiera oczy, za każdym razem czując się tak, jakby wracał z długiej podróży witany przez konkretne, wyraźne i nie zmienione przedmioty, przez znany, oswojony świat. Jednak tę spokojną pewność zakłócała niejasna obawa, podejrzenie, że to zwodniczy sen, z którym, prędzej czy później, musi się rozstać i zaakceptować zupełnie mu nie znaną rzeczywistość. Po chwili, jeśli to właściwe słowo, by opisać słabość trwającą tyle co mgnienie oka, będąc już w stanie połowicznego przebudzenia zwiastującego powrót do rzeczywistości, zrozumiał, że zamiast bić się z myślami, obudzić się czy nie obudzić, obudzić się czy nie, musi po prostu stawić jej czoło. Siedzę tu z kwiatami na kolanach, z zamkniętymi oczami, jakbym bał się je otworzyć, pomyślał, Dlaczego tu śpisz z kwiatami na kolanach, spytała żona.

Nie oczekując odpowiedzi demonstracyjnie zaczęła zbierać kawałki potłuczonego wazonu, wytarła podłogę, mamrocząc z nieukrywaną złością. Mogłeś sam to zrobić, zamiast chrapać na kanapie, jakby nic cię to nie obchodziło. Jednak on wciąż milczał, ukrywając oczy pod zaciśniętymi powiekami w nadziei, że gdy je otworzy, znów będzie widział. Żona podeszła do niego i gdy zauważyła zakrwawioną chustkę, jej złość prysła, Biedaku, jak to się stało, spytała czule, odwijając prowizoryczny opatrunek. Całą siłą swej woli zapragnął zobaczyć żonę klęczącą u jego stóp, lecz po chwili, kiedy upewnił się, że to niemożliwe, otworzył oczy, No, wreszcie się obudziłeś, mój ty śpiochu, powiedziała czule. Zapadła cisza, którą przerwał jego zdławiony głos, Oślepłem, nic nie widzę. Kobieta skarciła go, Nie żartuj, są rzeczy, z których nie należy się śmiać, Ileż bym dał, żeby to był tylko żart, ale mówi prawdę, oślepłem, nic nie widzę, Proszę, nie strasz mnie, spójrz tutaj, zapaliłam światło, Wiem, że tu jesteś, słyszę cię, czuję i domyśliłem się, że zapaliłaś światło, ale naprawdę nic nie widzę. Kobieta przytuliła się do niego i wybuchnęła płaczem, To niemożliwe, powiedz, że to nieprawda. Kwiaty i zakrwawiona chustka spadły na podłogę, krew zaczęła znów kapać ze skaleczonego palca, a on chciał powiedzieć, Wszystko będzie dobrze, ale zdołał tylko wyszeptać, Widzę tylko biel. Na jego ustach pojawił się smutny uśmiech. Kobieta przysunęła się bliżej i objęła go jeszcze mocniej. Z namysłem, powoli ucałowała jego czoło, policzki, powieki, Zobaczysz, to minie, nigdy nie chorowałeś, nikt nie traci wzroku tak nagle, Boże drogi, opowiedz, jak do tego doszło, co czułeś, gdzie to się stało, kiedy, nie, poczekaj, najpierw musimy porozmawiać z lekarzem, znasz kogoś, Nie, przecież żadne z nas nigdy nie nosiło okularów, A może pojedziemy do szpitala, Niewidzącym oczom nie pomoże ostry dyżur, Masz rację, najlepiej od razu pójść do okulisty, zaraz poszukam numeru w książce telefonicznej, najlepiej kogoś, kto ma gabinet w pobliżu. Wstając spytała, Czujesz jakąś zmianę, Żadnej, odparł, Uważaj, zapalę światło, powiesz, czy odczuwasz różnicę, Nie, żadnej, Na pewno, Nic, po prostu biel, tak, jakby nie istniała noc.

Słyszał, jak żona nerwowo przewraca kartki książki telefonicznej, jej stłumione szlochanie i ciężki oddech. W końcu powiedziała, Ten będzie dobry, może nas przyjmie. Wykręciła numer, upewniła się, czy to gabinet lekarski, czy lekarz jeszcze przyjmuje i czy może z nim zamienić kilka słów, nie, nie, pan doktor mnie nie zna, sprawa jest bardzo pilna, tak, rozumiem, ale zapewniam panią, że to poważne, bardzo, proszę powtórzyć doktorowi, chodzi o to, że mój mąż nagle stracił wzrok, tak, tak, nagle, nie, nie jest pacjentem pana doktora, nie nosi okularów, nie, nigdy nie nosił, miał świetny wzrok, tak jak ja, tak, bardzo pani dziękuję, poczekam, oczywiście, że poczekam, tak, panie doktorze, nagle stracił wzrok, mówi, że widzi tylko biel, nie wiem, jak to się stało, nie miałam nawet czasu, żeby go zapytać, przyszłam właśnie do domu i zastałam go w takim stanie, mam go zapytać, nie, bardzo panu dziękuję, zaraz będziemy, zaraz. Mężczyzna wstał. Poczekaj, powiedziała żona, pozwól, że najpierw opatrzę ci palec. Wyszła i po chwili powróciła z butelkami wody utlenionej i merkurochromu, kawałkiem waty i plastrami opatrunkowymi. Kiedy odkażała mu ranę, spytała, Gdzie zostawiłeś samochód, przecież w takim stanie nie mogłeś prowadzić, a może to się stało już w domu, Nie, na ulicy, zatrzymałem się na światłach, jakiś człowiek zaofiarował się, że mnie odwiezie, samochód zaparkował pod domem, Dobrze, więc chodźmy, zaczekaj przy drzwiach, a ja pójdę po samochód, gdzie są kluczyki, Nie wiem, nie oddał mi ich do rąk, Kto, Ten człowiek, który przywiózł mnie do domu, to był mężczyzna, Pewnie zostawił je gdzieś tutaj, zaraz sprawdzę, Nie trzeba, nawet nie wchodził do środka, Ale kluczyki muszą tu gdzieś być, Wydaje mi się, że zapomniał ich oddać i przez pomyłkę zabrał ze sobą, Tego tylko brakowało, Weź swoje, potem poszukamy tamtych, No dobrze, chodźmy, podaj mi rękę. Jeśli nie da się nic zrobić, powiedział ślepiec, skończę ze sobą, Nie pleć głupstw, wystarczy jedno nieszczęście, Dobrze ci mówić, ale to ja oślepłem, nie rozumiesz, co czuję, Lekarz ci pomoże, zobaczysz, Zobaczę.

Zeszli na dół. Kobieta zapaliła światło na klatce schodowej i szepnęła, Poczekaj chwilę, jeśli usłyszysz, że idzie któryś z sąsiadów, rozmawiaj z nim normalnie, powiedz, że czekasz na mnie, patrząc na ciebie, trudno się domyślić, że oślepłeś, nie musimy obnosić się ze swoim nieszczęściem, Dobrze, ale pospiesz się. Kobieta szybko wyszła. Nikt z sąsiadów nie wchodził ani nie wychodził. Mężczyzna wiedział z doświadczenia, że światło na klatce schodowej zgaśnie, kiedy przestanie tykać automatyczny mechanizm, więc gdy zapadała cisza, naciskał przycisk. Światło to stało się dla niego dźwiękiem. Zastanawiał się, dlaczego żony jeszcze nie ma, samochód zaparkowali obok na ulicy, jakieś osiemdziesiąt, sto metrów od domu. Jeśli się spóźnimy, lekarza już nie będzie, niepokoił się. Bezmyślnie podniósł lewą rękę i spojrzał na zegarek. Zacisnął wargi, jakby nagle przeszył go dotkliwy ból. Dziękował opatrzności, że nie mijał go teraz żaden sąsiad, bo gdyby go o coś zapytał, rozpłakałby się jak dziecko. Usłyszał nadjeżdżający samochód, Nareszcie, pomyślał, ale zdziwił się, że warkot silnika nie ustaje, Co to, diesel, czyżby przyjechała taksówka, pomyślał, i znów zapalił światło. Po chwili weszła jego żona, zdenerwowana i roztrzęsiona, Ten świętoszek, który ci pomógł, szlachetna duszyczka, ukradł samochód, Niemożliwe, źle szukałaś, Dobrze szukałam, nie jestem ślepa, wymknęło jej się mimo woli, Mówiłeś, że samochód stoi za rogiem, ale go nie znalazłam, chyba że zaparkowaliście go gdzie indziej, Niemożliwe, jestem pewien, że to było na tej ulicy, W takim razie samochód zniknął, A kluczyki, Twój wybawca zabrał je, wykorzystując nieszczęście, które cię spotkało, okradł nas, A ja lękałem się wpuścić go do domu, gdyby został do twego przyjścia, nie ukradłby samochodu, Chodźmy, złapałam taksówkę, ale oddałabym wszystko, żeby ten drań też oślepł, Nie krzycz tak, I żeby ogołocili mu doszczętnie mieszkanie, Może jeszcze się pojawi, No pewnie, jutro zapuka do drzwi, powie, że się pomylił, przeprosi i spyta, jak się czujesz.

W drodze do lekarza oboje milczeli. Kobieta próbowała zapomnieć o kradzieży samochodu, ściskała mocno rękę męża, który w obawie przed wzrokiem kierowcy w lusterku wstecznym spuścił głowę i wciąż próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego akurat jemu przytrafiło się to nieszczęście, Dlaczego ja, dlaczego. Słyszał odgłosy z ulicy, kiedy taksówka stawała na światłach, gwar narastał. Podobnie dzieje się podczas snu, gdy słyszymy dźwięki z zewnątrz przedzierające się przez obezwładniającą zasłonę nieświadomości, która owija nas niczym biały całun. Spuścił głowę i westchnął. Żona pogładziła go lekko po twarzy, jakby chciała powiedzieć, Uspokój się, jestem obok. Oparł głowę na jej ramieniu, było mu obojętne, co sobie pomyśli kierowca. Gdyby nie mógł prowadzić i nic nie widział, zrobiłby to samo, przyszła mu do głowy dziecinna myśl i nie bacząc na absurdalność sytuacji, zapomniawszy o nieszczęściu, pogratulował sobie umiejętności logicznego myślenia. Kiedy wysiadał z taksówki, dyskretnie podtrzymywany przez żonę, starał się zachować spokój, lecz po wejściu do gabinetu, gdzie miał poznać przyszłość, zapytał żonę cichym, drżącym głosem, Ciekawe, kim będę, kiedy stąd wyjdę, po czym z rezygnacją spuścił głowę.

Kobieta wyjaśniła pielęgniarce, że pół godziny temu dzwoniła w sprawie męża. Zaprowadzono ich do małego pomieszczenia, gdzie czekali inni pacjenci. Był tam stary człowiek z czarną opaską na oku, zezowaty chłopiec siedzący obok kobiety, przypuszczalnie matki, młoda dziewczyna w ciemnych okularach oraz nie wyróżniające się niczym dwie inne osoby. Nikt z nich jednak nie był ślepy, ślepcy nie chodzą przecież do okulisty. Kobieta doprowadziła męża do krzesła i nie znalazłszy miejsca dla siebie, stanęła obok, Musimy poczekać, szepnęła mu do ucha. Słysząc liczne głosy, domyślił się, że jest kolejka. Zdenerwowało go to, gdyż uznał, że im dłużej będzie czekał, tym trudniejsza do wyleczenia stanie się jego choroba. Za chwilę może się okazać, że nie ma już dla niego ratunku. Poruszył się niecierpliwie na krześle, chciał podzielić się z żoną swoimi wątpliwościami, ale w tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu i pojawiła się w nich pielęgniarka, Proszę państwa do środka, to pilna sprawa i pan doktor chce jak najszybciej pana zbadać. Matka zezowatego chłopca zaczęła protestować, mówiąc, że to niesprawiedliwe, że jest pierwsza w kolejce i czeka od ponad godziny. Inni pacjenci poparli ją nieśmiało, ale nikt nie śmiał podważać decyzji lekarza, który przez złośliwość mógłby ukarać ich za niecierpliwość, każąc im czekać jeszcze dłużej. Stary człowiek z czarną opaską na oku okazał się bardziej pobłażliwy, Zostawcie tego biedaka, widzicie, że czuje się gorzej od nas. Jednak ślepy mężczyzna już go nie słyszał. Gdy weszli do gabinetu, pierwsza odezwała się żona, Dziękuję panu doktorowi z całego serca, mój mąż, urwała, zastanawiając się, co powiedzieć, ale nie potrafiła wyjaśnić, co właściwie spotkało jej męża poza rym, że oślepł i że ukradziono mu samochód. Lekarz poprosił, by usiedli, wziął mężczyznę za rękę i pomógł mu zająć miejsce. Od tej pory zwracał się już tylko do niego, Proszę opisać, jakie pan ma objawy. Pacjent wyjaśnił, że kiedy siedział w samochodzie, czekając na zielone światło, nagle przestał widzieć, że różni ludzie próbowali mu pomóc, jakaś starsza kobieta, wiek jej ocenił po głosie, powiedziała, że to prawdopodobnie załamanie nerwowe, a potem jakiś nieznajomy odwiózł go do domu, ponieważ on sam nie był w stanie się poruszać. Widzę tylko biel, panie doktorze. Nie wspomniał o kradzieży samochodu.

Czy to pierwszy raz, spytał lekarz, A może już przedtem zdarzyło się panu coś takiego. Nie, nigdy, panie doktorze, nawet nie noszę okularów, Mówi pan, że to się stało nagle, Tak, panie doktorze, Jakby zgasło światło, Nie, raczej tak, jakby zapanowała nagła jasność, Czy ostatnio widział pan gorzej, Nie, panie doktorze, Czy w pana rodzinie ktoś oślepł, Wśród członków rodziny, których znam, nikt, Czy ma pan cukrzycę, Nie, Syfilis, Nie, panie doktorze, Czy ma pan nadciśnienie tętnicze lub wewnątrzczaszkowe, Co do tego drugiego, nie wiem, tętniczego nie miałem nigdy, wiem to, bo w pracy robią nam okresowe badania, A może wczoraj albo dzisiaj uderzył się pan w głowę, Nie, panie doktorze, Ile ma pan lat, Trzydzieści osiem, No dobrze, obejrzymy teraz pańskie oczy. Mężczyzna otworzył je szeroko, jakby chciał ułatwić lekarzowi zadanie, ale okulista wziął go za ramię i podprowadził do aparatu, który wydawał się pacjentowi czymś w rodzaju konfesjonału, gdzie oczy zastępują słowa, a spowiednik, patrząc w nie, zagląda w duszę grzesznika. Proszę oprzeć tu brodę i nie ruszać się. Kobieta podeszła do męża, położyła mu rękę na ramieniu i uspokajała, Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Lekarz długo podnosił i opuszczał lupę, długo ruszał pokrętłem, wreszcie zaczął badanie. Sprawdził rogówkę, tęczówkę, siatkówkę oka, Ciałko szkliste i żółta plamka w porządku, nerw wzrokowy działa prawidłowo, wszystko bez zarzutu. Odsunął się od aparatury, przetarł oczy i bez słowa znów przystąpił do badania. Kiedy skończył, na jego twarzy malowało się bezgraniczne zdziwienie, Nie znalazłem żadnej nieprawidłowości, pańskie oczy są w znakomitym stanie. Żona pacjenta klasnęła z radości i krzyknęła, Widzisz, mówiłam, że wszystko będzie dobrze. Nie zwracając na nią uwagi, pacjent odezwał się do lekarza, Mogę opuścić brodę, Tak, oczywiście, przepraszam pana, Skoro pan mówi, że wszystko jest w porządku, to dlaczego jestem ślepy, Nie potrafię panu odpowiedzieć, musimy zrobić szczegółowe badania, analizy, echografię, encefalogram, Myśli pan, że to ma jakiś związek z mózgiem, Możliwe, ale nie sądzę, Przecież mówił pan, że oczy mam zdrowe, To prawda, Nic nie rozumiem, Rzecz w tym, że jeżeli rzeczywiście nic pan nie widzi, to nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak się stało, Uważa pan, że udaję, Ależ skąd, jednak przypadek jest szczególny, nigdy dotąd, w całej mojej praktyce zawodowej, nie spotkałem się z podobną chorobą, co więcej, obawiam się, że w całej historii okulistyki nie zetknięto się z takim przypadkiem, Sądzi pan, że wyzdrowieję, Ponieważ nie znalazłem żadnej nieprawidłowości ani zmian w pańskich oczach, moja odpowiedź powinna być twierdząca, Ale nie jest, Nie chcę robić panu płonnych nadziei, gdyż nie mam ku temu żadnych podstaw, Rozumiem, To dobrze, Czy powinienem się leczyć, brać lekarstwa, Na razie nic panu nie przepiszę, nie warto robić niczego na ślepo, Dobrze to pan ujął, zauważył pacjent. Lekarz puścił tę uwagę mimo uszu, odsunął się od ruchomego pulpitu, przy którym przeprowadzał badanie, wstał i pochylając się nad biurkiem wypisał skierowanie na podstawowe badania. Podał je żonie pacjenta, Proszę to wziąć i wrócić do mnie, kiedy będą już państwo mieli wyniki, gdyby jednak w międzyczasie nastąpiła jakaś zmiana, proszę mnie natychmiast powiadomić, Ile płacę za wizytę, Pielęgniarka wystawi państwu rachunek. Dorzucił kilka zdawkowych słów otuchy, Ano, zobaczymy, proszę nie tracić nadziei. Kiedy znalazł się sam w gabinecie, wszedł do przylegającej doń łazienki i długo wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Nic nie rozumiem, mruknął pod nosem. Potem wrócił do gabinetu i wezwał pielęgniarkę, Proszę wprowadzić następnego pacjenta. Tej nocy ślepiec śnił, że oślepł.


* * *

Nieznajomy, który pomógł ślepemu kierowcy, początkowo nie miał zamiaru ukraść samochodu, wręcz przeciwnie, jego pomoc była spontaniczna, wynikała ze zwykłej życzliwości i dobroci, cech, którymi, jak wiemy, szczyci się rodzaj ludzki, a występują one nawet u kryminalistów i ludzi znacznie bardziej wykolejonych niż nasz nieznajomy. Był to zwykły złodziej samochodów bez większych perspektyw na awans w swoim fachu, wyzyskiwany przez szefów, żerujących na biedzie zwykłych śmiertelników. Innymi słowy, nie ma większej różnicy między podaniem pomocnej dłoni ślepemu kierowcy i skradzeniem mu samochodu a opieką nad zasuszoną, trzęsącą się staruszką w nadziei na spadek. Pomysł, by ukraść auto, wpadł nieznajomemu do głowy dopiero, gdy zbliżali się do domu ślepca. Myśl ta wydała mu się tak oczywista jak, powiedzmy, chęć kupienia losu na loterii tylko dlatego, że akurat przechodził obok, by potem ze spokojem czekać, co z tego wyniknie, czy los przyniesie mu wielką wygraną czy nic. Można też uznać, że była to naturalna reakcja wynikająca z cech jego charakteru. Oczywiście, znajdzie się paru niedowiarków, dla których nie istnieje coś takiego jak ludzka uczciwość, którzy powiedzą, że każda okazja jest dobra do grzechu, choć nie zawsze musimy go popełnić. Cóż, nam jedynie wypada wierzyć, że gdyby ślepiec przyjął propozycję nieznajomego i ten dotrzymał mu towarzystwa do powrotu żony, pod wpływem chwili zwyciężyłaby w nim wrodzona dobroć. Może ufność biednego ślepca wzbudziłaby w złodzieju poczucie odpowiedzialności, zagłuszyła złe myśli i wznieciła żar najczystszych uczuć tkwiących nawet w najbardziej zdemoralizowanych jednostkach. Ale niestety, dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, jak uczy stare, ludowe przysłowie. Sumienie, przez niektórych nierozważnie zagłuszane, a przez wielu wyśmiewane, istnieje i istniało zawsze, nie jest wymysłem ludzi z epoki kamienia łupanego, dla których zresztą pojęcie to było dość mgliste. Na przestrzeni wieków wyobrażenie o sumieniu i grzechu ulegało licznym transformacjom, wynikającym ze zmian w obyczajowości oraz w genach ludzkich. Kiedyś uważano, że moralność zależy od koloru krwi lub obfitości łez, a oczy nazywano zwierciadłem duszy, co wkrótce spowodowało, że ludzkość wpadła we własną pułapkę, gdyż jej oczy zaczęły zdradzać kłamliwość ust. Dodać do tego należy skłonność większości ludzi, szczególnie prostych, do mylenia wyrzutów sumienia z przesądami, co zwykle kończy się o wiele większym cierpieniem, niż na to zasłużył winowajca. Niestety, w przypadku naszego złodzieja trudno ocenić, w jakiej mierze strach i udręczona świadomość wpłynęły na jego desperacki krok. Nie dowiemy się, dlaczego wsiadł do samochodu i odjechał. Trudno uwierzyć, by z radością zajmował za kierownicą miejsce człowieka, który przed chwilą stracił wzrok, jeszcze niedawno patrzył przez przedmą szybę auta i nagle oślepł. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by pojąć grozę sytuacji, ujrzeć wielkie kaprawe oczy strachu. Przerażeniu towarzyszyły również wyrzuty sumienia, które, gdybyśmy chcieli je sugestywnie opisać, są niczym ostre zęby gotowe gryźć. I właśnie to sumienie, po części wrodzone, po części ukształtowane przez minione pokolenia, podsuwało złodziejowi spychany w niepamięć obraz ślepego kierowcy, który zamykając drzwi powtarzał nerwowo, Dziękuję, nie trzeba, człowieka, który już nigdy nie zrobi samodzielnie kroku.

By zagłuszyć gnębiące go myśli, złodziej skupił całą uwagę na prowadzeniu auta, gdyż wiedział, że nie może sobie pozwolić na najmniejszy błąd lub nieuwagę. Wokół roiło się od patroli, wystarczyło, by któryś z policjantów kazał mu się wylegitymować, Prawo jazdy, proszę, dowód osobisty, i znowu więzienie, twarde życie. Całą uwagę skupił na sygnalizacji, żeby przypadkiem nie ruszyć na czerwonym świetle, przeczekać żółte aż do pojawienia się zielonego. W pewnej chwili stwierdził, że zbyt uporczywie wpatruje się w światła. Zaczął więc jechać tak, by na każdym skrzyżowaniu trafić na zieloną falę, raz zwalniając, to znów przyspieszając, co chwilami wyprowadzało z równowagi jadących za nim kierowców. W końcu wyczerpany i roztrzęsiony skręcił w boczną uliczkę, gdzie nie było świateł. Zaparkował prawie nie patrząc przed siebie, co świadczyło o jego wielkiej wprawie. Miał wrażenie, że znajduje się na skraju załamania nerwowego, dokładnie tych słów użył w myślach, Chyba przechodzę załamanie nerwowe. Zaczął się dusić. Opuścił z obu stron szyby, ale nie poczuł orzeźwiającego powietrza, więc wysiadł. Co się ze mną dzieje, zadawał sobie pytanie. Garaż, do którego miał odstawić samochód, znajdował się daleko za miastem, ale w takim stanie nie mógł dalej prowadzić. Tu złapie mnie policja, jeśli pojadę, na pewno spowoduję wypadek, a to już koniec, szeptał. Najlepiej zrobię, gdy wysiądę, przejdę się trochę, odpocznę. Wszystko spokojnie przemyślę, to, że jakiś facet stracił wzrok, nie znaczy, że i mnie to spotka, to nie grypa, którą można się zarazić. Przejdę się do skrzyżowania i zaraz mi minie. Wysiadł z samochodu; nie warto zamykać drzwi, dookoła nie ma żywej duszy. Zrobił jakieś trzydzieści kroków i oślepł.

Ostatnim pacjentem, którego przyjął okulista, był stary człowiek z czarną opaską na oku, ten sam, który dodawał otuchy biedakowi oślepionemu przez nieznaną chorobę. Przyszedł tylko po to, żeby ustalić datę usunięcia zaćmy, która pojawiła się na jego jedynym oku. Szczęśliwie nie miał nic wspólnego z tajemniczym przypadkiem, pusty oczodół od dawna zakrywała czarna opaska, Tego typu dolegliwości przychodzą z wiekiem, uprzedził go podczas jednej z pierwszych wizyt lekarz, usuniemy zaćmę, kiedy dojrzeje, będzie pan widział jak nowo narodzony. Gdy stary człowiek wyszedł z gabinetu, a pielęgniarka powiedziała, że w poczekalni nie ma już nikogo, lekarz wziął do ręki historię choroby pacjenta, który nagle stracił wzrok. Przestudiował ją raz, drugi, trzeci, pomyślał chwilę, po czym zadzwonił do kolegi i odbył z nim taką oto rozmowę, Wyobraź sobie, że zetknąłem się dzisiaj z niesamowitym przypadkiem, przyszedł do mnie człowiek, który ni stąd, ni zowąd stracił wzrok. Badanie nie wykazało żadnych widocznych uszkodzeń rogówki ani wady wrodzonej, mówi, że widzi tylko biel, coś w rodzaju gęstej, mlecznej masy, która zalewa mu oczy, powtarzam słowo w słowo jego opis, tak, oczywiście, wiem, że to bardzo subiektywne, nie jest już młody, trzydzieści osiem lat, jeśli słyszałeś, a może czytałeś o podobnym przypadku, daj mi znać, na razie nie wiem, co robić, żeby zyskać na czasie wysłałem go na badania, oczywiście, któregoś dnia możemy go zbadać razem, po kolacji zajrzę do paru podręczników, przejrzę bibliografię, może znajdę jakieś wyjaśnienie, tak, wiem, może to rzeczywiście agnozja wzroku spowodowana zaburzeniami wyższych czynności nerwowych, ale w takim razie po raz pierwszy mamy do czynienia z czymś podobnym, bo nie ma wątpliwości, że ten człowiek jest całkiem ślepy, a wiesz przecież, że agnozja polega na nierozróżnianiu kształtów, masz rację, na początku też myślałem, że być może chodzi tu o amaurozę, ale mówiłem ci, że on widzi tylko biel, co wyklucza amaurozę, to tak jakby widział białą ciemność, zgoda, wiem, że to byłby pierwszy zanotowany przypadek tego typu, dobrze, jutro dam ci znać, powiem mu, że chcemy go zbadać wspólnie. Po tej rozmowie lekarz oparł się wygodnie o krzesło i w tej pozie przesiedział kilka minut, po czym wstał i powoli, zmęczonym ruchem zdjął fartuch. Poszedł do łazienki umyć ręce, ale tym razem nie szukał w lustrze odpowiedzi na egzystencjalne pytania, Co by było, zastanawiał się niczym naukowiec rozwiązujący łamigłówkę, gdybym to ja natrafił na pierwszy przypadek zidentyfikowania równocześnie agnozji i amaurozy, oba te zjawiska są dokładnie opisane w literaturze medycznej, w praktyce występują oddzielnie, mogły przecież pojawić się jakieś odmiany obu chorób, mutacje, jeśli to odpowiednie słowo w tym przypadku, być może właśnie nadszedł ten dzień. Istnieje tysiąc powodów, dla których mózg może odmówić posłuszeństwa, wystarczy drobnostka i koniec, myśli są wtedy jak spóźniony gość, który zastaje zamknięte drzwi. Trzeba dodać, że okulista był miłośnikiem literatury i potrafił na poczekaniu znaleźć odpowiednią metaforę.

Tego wieczoru, po kolacji, powiedział do żony, Dzisiaj w pracy miałem dziwny przypadek, być może jest to jakaś odmiana agnozji lub amaurozy, choć do tej pory choroby te nigdy nie występowały równocześnie, Co to za choroby, amauroza i to drugie, spytała żona. Lekarz odpowiedział na pytanie w sposób zrozumiały dla osoby niewtajemniczonej, po czym, zaspokoiwszy jej ciekawość, zasiadł do swych specjalistycznych książek. Niektóre pamiętały jeszcze czasy jego studiów, ale miał też nowe i najnowsze publikacje z tej dziedziny, do których dotąd nie miał czasu zajrzeć. Najpierw przeglądał spis treści, a potem po kolei czytał wszystko na temat agnozji i amaurozy. Jednak czuł się niepewnie, gdyż była to dziedzina zupełnie mu nie znana, tajemniczy obszar wiedzy z neurochirurgii, o której miał jedynie mgliste pojęcie. Dobrze po północy odłożył książki, przetarł zmęczone oczy i usiadł wygodnie na krześle. Wydawało mu się, że znalazł rozwiązanie zagadki. Gdyby chodziło o agnozję, pacjent wkrótce odzyskałby wzrok i widział wszystko tak wyraźnie jak przedtem. To natomiast wyglądało tak, jakby mózg przestał na chwilę dostrzegać przedmioty, nie rozpoznawał krzesła tam, gdzie stało krzesło, czyli nadal prawidłowo reagował na bodźce światła, które docierały przez nerw wzrokowy, ale – używając prostych sformułowań – przestał rozumieć dostarczane mu informacje, a co więcej, nie był w stanie ich wyartykułować. Co do amaurozy, nie było wątpliwości. Gdyby rzeczywiście chodziło o taki przypadek, pacjent widziałby ciemność, o ile w ogóle można zobaczyć całkowitą ciemność. Natomiast człowiek ów twierdził, tu znów musimy odwołać się do tego samego czasownika, że widzi wyłącznie gęstą biel, jakby zanurkował z otwartymi oczami w morzu mleka. Byłoby to sprzeczne z objawami amaurozy i niemożliwe z punktu widzenia neurologii, dlatego że niezdolny do spostrzegania kształtów i kolorów mózg nie mógłby wyróżnić akurat bieli, nie kończącej się, jednakowej bieli, która jak na obrazie pozbawionym półcieni pokryła nagle formy i kolory widziane przez zdrowego człowieka, choć pojęcie dobrego wzroku jest względne. Lekarz zdał sobie sprawę, że znalazł się w tunelu bez wyjścia. Zniechęcony pokręcił głową i rozejrzał się wokół. Żona już spała, jak przez mgłę przypomniał sobie, że przyszła pocałować go na dobranoc, Idę spać, powiedziała, całując go w czoło. W domu zapanowała cisza, na stole leżały porozrzucane książki. Co się dzieje, pomyślał, i nagle poczuł lęk, że sam za chwilę nieuchronnie i na zawsze straci wzrok. Znieruchomiał i wstrzymał oddech. Nic się nie stało. Dopiero po kilku minutach, kiedy zbierał książki, by poustawiać je na półkach, przestał widzieć swoje ręce i zrozumiał, że jest ślepy.

Przypadłość dziewczyny w ciemnych okularach nie była groźna, miała zwykłe zapalenie spojówek, które można wyleczyć kroplami działającymi miejscowo, Proszę pamiętać, nie wolno pani zdejmować okularów, chyba że w łóżku, zażartował lekarz. Ten dowcip z brodą okuliści przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie, a efekt zawsze był ten sam, lekarz uśmiechał się dwuznacznie, a pacjent odpowiadał mu równie dwuznacznym uśmiechem. W tym przypadku żart się opłacił, gdyż dziewczyna miała piękne białe zęby i z chęcią je pokazywała. Zapewne jakiś niedowiarek, zgorzkniały lub oszukany przez życie człowiek, znając sekrety tej młodej kobiety, uznałby jej piękny uśmiech za zwykłą sztuczkę, rozwiązły grymas. Wierzyłby święcie, że ten uśmiech podszyty był fałszem już w czasach, gdy jego właścicielka uchodziła za niewinne dziewczę, cóż za staromodne słowo, a przyszłość była dla niej zamkniętą księgą, którą wkrótce miała otworzyć rodząca się ciekawość życia. Mówiąc prościej, należało przypuszczać, że ta młoda kobieta uprawiała najstarszy zawód świata, choć zawiłości stosunków międzyludzkich, zarówno dziennych, jak i nocnych, pionowych i horyzontalnych, obowiązujących w opisywanej tu epoce, każą przestrzec przed zbyt pochopnym wydawaniem jednoznacznych sądów, wada, której zapewne nigdy nie przezwyciężymy. Tak samo jak obraz chmurnej Junony nie oznacza, że to mityczne uosobienie kobiecości jest równocześnie symbolem kropel wody rozproszonych w powietrzu. Było oczywiste, że ta młoda kobieta szła do łóżka za pieniądze, co pozwalało bez większego ryzyka zaliczyć ją do grona prostytutek. Z drugiej jednak strony robiła to tylko, z kim chciała i kiedy chciała, co z kolei pozwala wykluczyć ją z tej grupy zawodowej. Należy przypuszczać, że jak większość ludzi, miała jakiś zawód, a w wolnym czasie oddawała się przyjemnościom, zaspokajając swoje naturalne potrzeby. Tak więc nie możemy z całą pewnością stwierdzić, że była prostytutką, chociaż nie ulega wątpliwości, że żyła, jak chciała, i czerpała z tego wiele satysfakcji.

Kiedy wychodziła od lekarza, zapadał zmrok. Nie zdjęła jednak okularów, gdyż raziło ją światło lamp i neonów. Weszła do apteki, by wykupić przepisane przez lekarza krople. Nie zareagowała na kąśliwą uwagę sprzedawcy, który nucił mimochodem, że tylko ludzie o nieczystym sumieniu muszą ukrywać się przed światem za ciemnymi okularami. Nie przejęła się tą złośliwą uwagą. W końcu był to zwykły pomocnik aptekarza, a poza tym uznała, iż to najlepszy dowód, że ciemne okulary czynią ją bardziej intrygującą i przyciągają męskie spojrzenia. Mogła więc przypuszczać, że wyniknie z tego niejedno miłe spotkanie, z którego wyciągnie wiele materialnych, jak również cielesnych korzyści. Mężczyzna, z którym się umówiła, był jej znajomym i na pewno nie rozgniewa się, jeśli mu powie, że nie może zdejmować okularów, co więcej, uważała, że ta nadgorliwość w spełnianiu poleceń lekarza pozwoli jej przeżyć coś nowego, ekscytującego. Po wyjściu z apteki zatrzymała taksówkę, podała nazwę hotelu i wygodnie rozsiadła się na tylnym siedzeniu. Oddała się marzeniom o czekających ją rozlicznych przyjemnościach, poczuwszy od pierwszego dotyku warg, pierwszej pieszczoty aż do eksplozji rozkoszy, po której zmęczona i szczęśliwa opadnie na łóżko, jakby została ukrzyżowana nie na krzyżu, lecz na strzelającym racami magicznym kole. W tym miejscu należy zauważyć, że dziewczyna w ciemnych okularach sowicie i z nawiązką odpłacała w naturze swoim klientom, oczywiście, jeśli partner potrafił sprostać jej wymaganiom, zarówno pod względem wiedzy, techniki, jak i synchronizacji w czasie. Rozmyślając o spotkaniu, przypomniała sobie o kosztach wizyty u lekarza i uznała, że nadszedł czas, by podnieść wysokość świadczeń, ten eufemizm wywołał uśmiech na jej twarzy, a oznaczał po prostu opłatę za usługi. Kazała taksówkarzowi zatrzymać się kilka przecznic wcześniej. Wmieszała się w tłum podążający w tym samym kierunku. Poddała się jego rytmowi, anonimowa i niewinna. Pewnym krokiem weszła do hotelu i udała się do baru. Zwykle precyzyjnie określała godzinę spotkania, więc musiała poczekać, gdyż tym razem przyszła za wcześnie. Zamówiła sok, który sączyła powoli, nie rozglądając się dookoła. Nie chciała, by wzięto ją za kobietę szukającą przygód. Po chwili jak zwykła turystka, która wraca do swego pokoju po męczącym dniu spędzonym w muzeach, skierowała się ku windzie. Należy tu zaznaczyć, że o ile cnota umacnia się poprzez pełne wyrzeczeń dążenie do perfekcji, o tyle grzech jest bezwstydnie faworyzowany przez los, gdy tylko bowiem kobieta podeszła do windy, natychmiast otworzyły się drzwi i wyszło z niej dwoje gości hotelowych, starsze małżeństwo. Dziewczyna minęła ich, weszła do środka, nacisnęła guzik, trzecie piętro, pokój numer trzysta dwanaście, tam umówiła się na spotkanie. Zapukała dyskretnie, drzwi od razu się otworzyły, po dziesięciu minutach była już naga, po piętnastu ciężko oddychała, po osiemnastu szeptała czułe słowa, choć przecież nie musiała udawać, po dwudziestu straciła głowę, po dwudziestej pierwszej minucie poczuła, że jej ciało rozpada się na kawałki, minutę później krzyczała z rozkoszy, Teraz, teraz, a kiedy zmęczona i szczęśliwa odzyskała panowanie nad sobą, szepnęła, Wciąż widzę wszystko biało.


* * *

Złodzieja samochodów przyprowadził do domu policjant. Nieświadomy, pełen współczucia, sumienny stróż prawa prowadził pod rękę sparaliżowanego strachem człowieka. Nie przytrzymywał go, by uniemożliwić mu ucieczkę, lecz by biedak nie potknął się o bruk i nie zrobił sobie krzywdy. Z satysfakcją możemy sobie wyobrazić przerażenie żony złodzieja, gdy zobaczyła w drzwiach umundurowanego policjanta, który, jak jej się wydawało, trzymał w żelaznym uścisku wystraszonego więźnia. Widząc jego smutną twarz, odniosła wrażenie, że mężowi przytrafiło się coś gorszego niż to, że został przyłapany na gorącym uczynku, przez chwilę myślała, że policjant przyszedł przeprowadzić rewizję i choć zabrzmi to paradoksalnie, odetchnęła z ulgą, gdyż jej mąż kradł tylko samochody, a wiadomo, że auta nie da się schować pod łóżko. Jednak policjant szybko rozwiał jej wątpliwości. Ten pan jest ślepy, proszę się nim zająć, oznajmił. Żona, którą powinno cieszyć, że policjant przyszedł jedynie w roli opiekuna, poczuła, że spotkało ją coś strasznego. Mąż ukrył zapłakaną twarz na jej ramieniu i powiedział to, co pozostali nasi bohaterowie, Jestem ślepy.

Dziewczynę w ciemnych okularach również przyprowadził do domu policjant. Jednak sytuacja, w której ona straciła wzrok, była bardziej pikantna. Naga kobieta krzycząca wniebogłosy w hotelowym pokoju, przerażeni goście, mężczyzna usiłujący zbiec z miejsca zdarzenia, pędzący korytarzem z na wpół wciągniętymi spodniami, wszystko to nadało wydarzeniu szczególnego dramatyzmu. Dziewczyna była czerwona ze wstydu, ponieważ, ku zadowoleniu zakłamanych i cnotliwych obywateli, uczucie to często towarzyszy procederowi sprzedawania się dla rozrywki. Gdy pojęła, że utrata wzroku nie jest przejściowym objawem, zaczęła krzyczeć jak opętana. Dopiero gdy wyciągnięto ją z pokoju ledwo odzianą i popychano korytarzem do wyjścia, umilkła zawstydzona. Policjant odezwał się tonem, który w innych okolicznościach uznać by można za grubiański, teraz jednak brzmiał co najwyżej ironicznie. Spytał ją o adres i czy ma pieniądze na taksówkę, po czym zauważył z sarkazmem, W takiej sytuacji państwo nie opłaca przejazdów. Nie można odmówić tej zasadzie pewnej logiki, gdyż osoby pokroju młodej dziewczyny nie płacą podatków za swoje niemoralne czyny. Ślepa kobieta twierdząco skinęła głową, ale ponieważ otaczała ją biel i nie miała pewności, czy policjant zauważył ten gest, odezwała się cicho, Tak, mam pieniądze, i nie wiedzieć czemu dodała, Wcześniej ich nie miałam. Wydawałoby się, że oświadczenie to nie wiązało się bezpośrednio z sytuacją, lecz gdybyśmy pokusili się o zgłębienie tajników i zawiłości duszy ludzkiej, a ta nigdy nie ma prostych rozwiązań, okazałoby się, że słowa te miały sens i zostały wypowiedziane w dobrej wierze. Dziewczyna chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że wie, iż została ukarana za swoje niemoralne postępowanie. Powiedziała matce, że nie wróci na kolację, a tymczasem przyszła wcześniej od ojca.

Zupełnie inaczej potoczyły się losy okulisty, nie tylko dlatego, że w chwili oślepnięcia znajdował się w domu, lecz również dlatego, że jako lekarz nie zamierzał załamywać rąk i poddać się nieszczęściu, jak to czynią ci, którym dopiero ból przypomina o istnieniu ich własnego ciała. Mimo iż znajdował się w tragicznym położeniu, zdruzgotany, mając przed sobą bezsenną noc ponurych rozmyślań, zdołał przypomnieć sobie Iliadę Homera, utwór o śmierci i cierpieniu. Tak, ten lekarz wart jest więcej niż kilku zwykłych śmiertelników, przy czym porównanie to ma raczej charakter jakościowy niż ilościowy, co zresztą wkrótce zostanie udowodnione. Starczyło mu odwagi, by nie budzić żony, tylko cicho położyć się obok niej. Kobieta szepnęła coś przez sen i przytuliła się do męża, by poczuć go obok siebie. Przez wiele godzin leżał z otwartymi oczami, kilka razy zdrzemnął się z wyczerpania. Pragnął, by ta noc trwała wiecznie, by nie musiał obwieścić żonie, Jestem ślepy, on, człowiek, który leczył oczy. Jednocześnie nie mógł doczekać się światła dnia, tych właśnie słów użył w myślach, światła dnia, wiedząc, że już nigdy go nie ujrzy. Zdał sobie sprawę, że jako ślepy okulista nikomu nie będzie potrzebny. Jednak czuł się zobowiązany powiadomić Ministerstwo Zdrowia o tym, co niebawem mogło się przekształcić w prawdziwą katastrofę, że ta tajemnicza ślepota może okazać się zaraźliwa, a co więcej, nie poprzedzają jej żadne objawy chorobowe w postaci infekcji, zakażenia, deformacji, o czym świadczył przypadek ślepca, który zgłosił się do niego wieczorem, jak również jego własny. Co prawda on sam miał lekki astygmatyzm, ale tak nieznaczny, że nie używał nawet szkieł. Jego oczom, oczom, które przestały widzieć, oczom ślepca nie można było nic zarzucić, nie miały żadnych wad nabytych ani wrodzonych. Przypomniał sobie szczegóły badania, któremu poddał ślepca, fragmenty oka, które oglądał przez aparat i w których nic nie zauważył, żadnej wady, zniekształcenia, niepokojącej zmiany, co u trzydziestoośmiolatka, a nawet osoby młodszej, było rzeczą wręcz niespotykaną. Ten człowiek po prostu nie miał prawa oślepnąć, pomyślał, zapominając na chwilę o swoim stanie, do tego stopnia można zatracić się w nieszczęściu, co nie jest nowym odkryciem, gdyż mówił już o tym wspomniany Homer, choć jego słowa interpretowano na tysiące różnych sposobów.

Kiedy żona wstała, udawał, że śpi. Poczuł na czole muśnięcie jej warg, pewnie obawiała się wyrwać go z głębokiego snu. Biedaczysko, pomyślała, późno poszedł spać, pół nocy ślęczał nad tym niespotykanym przypadkiem człowieka, który nagle oślepł. Gdy lekarz został sam, poczuł, że zaczyna się dusić, jakby gęsta chmura opadła mu na piersi i powoli wlewała się przez nozdrza, oślepiając go od środka. Wydał z siebie stłumiony okrzyk, a dwie ciężkie łzy niespodziewanie spłynęły mu z oczu strużką i potoczyły po policzkach. Pewnie są białe, pomyślał. Poczuł strach, teraz zrozumiał, co czuli jego pacjenci, kiedy mówili, Panie doktorze, chyba tracę wzrok. Słyszał, jak żona krząta się po kuchni, za chwilę przyjdzie sprawdzić, czy już się obudził, zbliżała się pora wyjścia do szpitala. Wstał ostrożnie, po omacku odnalazł szlafrok, wszedł do łazienki, załatwił się i odwrócił w stronę, gdzie jak mu się zdawało, wisiało lustro. Tym razem nie westchnął, Nic z tego nie rozumiem, nie powiedział też, że istnieje sto powodów, dla których mózg zamyka się przed światem, tylko wyciągnął przed siebie ręce, aż dotknął powierzchni lustra. Wiedział, że spogląda na niego znajome odbicie, twarz, która go widzi, ale której on już nigdy nie zobaczy. Usłyszał, jak żona wchodzi do pokoju, Już wstałeś, zapytała, a on przytaknął. Wrócił do sypialni, poczuł ciepło jej ciała, Dzień dobry, kochanie, powiedziała. Mimo tylu lat małżeństwa nadal zwracali się do siebie z czułością, Nie wiem, czy to będzie dobry dzień, odparł niczym aktor na scenie recytujący swoją kwestię, coś jest nie w porządku z moimi oczami. Żona zareagowała jedynie na ostatnią część zdania, Pozwól, że zobaczę, i uważnie im się przyjrzała. Nic nie stwierdziła, a zdanie to zabrzmiało tak, jakby nie należało do jej roli, to była przecież jego kwestia, więc powtórzył tylko, Nic nie widzę, po czym dodał, Myślę, że zaraził mnie pacjent, którego wczoraj badałem.

Towarzyszki życia lekarzy z czasem uczą się niektórych tajników medycyny, a żona okulisty była szczególnie blisko związana z mężem i jako pojętna uczennica wiedziała, że ślepota nie jest chorobą zakaźną, którą można się zarazić patrząc na ślepca, a właściwie na kogoś, kto ślepcem nie jest. Ślepota to sprawa osobista między człowiekiem a oczami, z którymi się urodził. Z drugiej jednak strony lekarz medycyny wie, co mówi, po to kończy wyższe studia, i jeżeli jej mąż twierdzi, że jest ślepy, a co więcej, że został zarażony, trudno podważać jego opinię. Przytłoczona jednoznacznością dowodów, biedaczka zareagowała jak każda inna kobieta, czyli jak dwie poznane wcześniej żony, objęła męża, tym prostym gestem dzieląc z nim rozpacz, Co my teraz zrobimy, pytała zapłakana, Przede wszystkim musimy zawiadomić władze, bo jeśli to rzeczywiście epidemia, trzeba przedsięwziąć środki ostrożności, Po raz pierwszy słyszę o epidemii ślepoty, żona nie dawała za wygraną, próbując znaleźć choćby cień nadziei, Nikt dotąd nie zetknął się również z przypadkiem człowieka, który ślepnie bez przyczyny, a teraz mamy już dwa takie przypadki. Ledwo wypowiedział te słowa, jego twarz stężała i niemal brutalnie odepchnął żonę, Odejdź, nie zbliżaj się, mogę cię zarazić. Uderzył się pięścią w czoło. Co za głupiec ze mnie, idiota, jak mogłem do tego dopuścić, spędziliśmy razem całą noc, powinienem był spać w zamkniętym gabinecie, Proszę, nie mów tak, co ma być, to będzie, chodź, przygotuję ci śniadanie, Zostaw mnie, odejdź, Nie odejdę, krzyknęła żona, co zamierzasz zrobić, będziesz chodził po omacku, wpadając na meble, będziesz bezradnie szukał numerów telefonu, których nie widzisz, a ja tymczasem mam siedzieć w szklanej kuli, odcięta od zarazków, i przyglądać się temu z założonymi rękami. Chwyciła go mocno za ramię, Chodźmy na śniadanie.

Było jeszcze wcześnie, kiedy lekarz, możemy sobie wyobrazić, z jaką rozkoszą, pił poranną kawę i jadł tosty, które mimo jego protestów przygotowała żona. Było jednak zbyt wcześnie, by dzwonić do kolegów z pracy, których chciał powiadomić o epidemii. Wiedział, że dla dobra sprawy powinien jak najszybciej skontaktować się z wysoko postawionymi urzędnikami Ministerstwa Zdrowia. Wkrótce jednak zdał sobie sprawę, że to nie będzie takie proste, że jeśli przedstawi się jako zwykły lekarz, który ma ważną sprawę do ministra, może nie zostać dopuszczony nawet do średniego rangą urzędnika. Po wielu próbach i błaganiach sekretarka połączyła go wreszcie z jakimś przedstawicielem niższego szczebla, który chciał uzyskać dokładniejsze informacje, zanim skontaktuje go z przełożonym. Trudno mu było uwierzyć, że odpowiedzialny lekarz może, ot tak, donieść zwykłemu urzędnikowi o pojawieniu się epidemii ślepoty, Czy zdaje pan sobie sprawę, jaka panika wybuchnie, mam wierzyć, że jest pan autentycznym lekarzem, a nawet, jeśli uwierzę, muszę postępować zgodnie z wytycznymi, więc albo dokładnie mi pan wyjaśni, o co chodzi, albo sprawa utknie w miejscu, To poufne, No cóż, takich spraw nie załatwia się przez telefon, lepiej będzie, jeśli pan przyjdzie osobiście, Nie mogę wyjść z domu, Czy jest pan chory, Tak, jestem chory, odparł po chwili wahania ślepiec, Wobec tego proszę wezwać lekarza, prawdziwego lekarza, zakończył zdecydowanym tonem urzędnik i zadowolony z własnego dowcipu rozłączył się.

Lekarz odczuł słowa urzędnika jak policzek. Dopiero po kilku minutach, gdy się uspokoił, opowiedział żonie, jak grubiańsko go potraktowano. Potem, jakby dopiero teraz zrozumiał to, co powinien był wiedzieć wcześniej, rzekł stłumionym głosem, Wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, z obojętności i zła, pół na pół. Chciał zapytać, I co teraz, ale zawahał się, zrozumiał, że traci czas. Jedynym sposobem powiadomienia władz o epidemii było skontaktowanie się z ordynatorem oddziału kliniki, w której pracował. Będzie to rozmowa lekarza z lekarzem, poza biurokratyczną machiną, którą lekkomyślnie wprawił w ruch swoim telefonem. Żona wykręciła numer, który znała na pamięć. Lekarz przedstawił się, a kiedy telefonistka spytała go o zdrowie, zniecierpliwionym głosem odparł, Dziękuję, czuję się dobrze, bo tak właśnie odpowiadamy, gdy chcemy ukryć swoje słabości, Dobrze, mówimy leżąc na łożu śmierci, by, jak to się brzydko mówi, nie wywlekać bebechów na wierzch, to zjawisko niemal fizyczne, obserwujemy je jedynie wśród przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Ordynator podszedł do aparatu i spytał, Co się z panem dzieje, Czy jest pan sam, odpowiedział pytaniem na pytanie lekarz, chcąc się upewnić, czy nikt nie podsłuchuje rozmowy. Nie musiał obawiać się telefonistki, której nie w głowie było przysłuchiwanie się specjalistycznym rozmowom okulistów, interesowała ją wyłącznie ginekologia. Lekarz opowiedział zwięźle i dokładnie, co mu się przydarzyło, nie owijając niczego w bawełnę, bez zbędnych słów i bez skrótów, pewnie i precyzyjnie, co zważywszy na zaistniałe okoliczności nawet zdziwiło ordynatora, Czy pan rzeczywiście nic nie widzi, dopytywał się, Jestem zupełnie ślepy, Może to po prostu zbieg okoliczności, niekoniecznie musiał się pan zarazić, Zgoda, nie możemy tego udowodnić, ale ani ja, ani mój pacjent nie oślepliśmy niezależnie od siebie, najpierw on przyszedł do mnie, a po kilku godzinach ja oślepłem, W jaki sposób możemy skontaktować się z tym człowiekiem, Znam jego nazwisko i adres, Zaraz do pana kogoś przyślę, Lekarza, Tak, oczywiście, któregoś z kolegów, Nie sądzi pan, że trzeba zawiadomić ministerstwo, Myślę, że jest na to za wcześnie, proszę sobie wyobrazić reakcję ludzi na taką wiadomość, a poza tym, jak, u diabła, można zarazić się ślepotą, Śmiercią też nikt się nie zaraża, a przecież wszyscy umieramy, No dobrze, niech pan nie wychodzi z domu, a ja zajmę się tą sprawą, potem poślę po pana, muszę to sam zbadać, Proszę nie zapominać, że oślepłem, ponieważ badałem człowieka, który stracił wzrok, Co do tego nie mamy pewności, Mamy, a przynajmniej wszystko na to wskazuje, Myślę, że za wcześnie na wyciąganie pochopnych wniosków, dwa pojedyncze przypadki są dla statystyki niczym, Pod warunkiem, że jest nas w tej chwili rzeczywiście tylko dwóch, Rozumiem pańskie przygnębienie, ale nie mamy wystarczających dowodów, proszę nie popadać w skrajny pesymizm, Dobrze, panie ordynatorze, Zadzwonię później, Do widzenia.

Minęło pół godziny, w tym czasie lekarz zdołał się nieporadnie ogolić, korzystając z pomocy żony. Wkrótce zadzwonił telefon. Znów odezwał się głos ordynatora, tym razem jednak zmieniony, Zgłosił się do nas chłopiec, który nagle stracił wzrok, widzi tylko biel, jego matka mówi, że byli wczoraj u pana na konsultacji, Czy to dzieciak, który ma rozbieżnego zeza w lewym oku, Zgadza się, to na pewno on, Zaczynam się naprawdę martwić, sytuacja jest groźna, co z ministerstwem, tak, pamiętam, ale najpierw muszę zawiadomić dyrekcję kliniki. Trzy godziny później, kiedy lekarz i jego żona w milczeniu jedli obiad, a ślepy mężczyzna z trudem próbował nadziać kawałki mięsa na widelec, znów zadzwonił telefon. Żona odeszła od stołu, lecz po chwili wróciła, To do ciebie, ktoś z ministerstwa. Pomogła mu wstać i podprowadziła do stojącego na biurku aparatu. Rozmowa była krótka. Urzędnik chciał poznać personalia pacjentów, którzy poprzedniego dnia odwiedzili lekarza. Okulista odparł, że w każdej karcie znajduje się nazwisko, wiek, stan cywilny, zawód i adres pacjenta. Dodał, że może towarzyszyć osobie lub osobom, które zgłoszą się po karty. Głos w słuchawce zabrzmiał kategorycznie, Nie ma potrzeby, po czym do telefonu podszedł ktoś inny. Tym razem głos był uprzejmy, Dzień dobry panu, mówi minister, w imieniu rządu chciałbym podziękować za sumienne wypełnianie obowiązków, dzięki pańskiej natychmiastowej reakcji będziemy mogli opanować sytuację, proszę jednak pozostać w domu. Ostatnie słowa zostały wypowiedziane ze sztywną uprzejmością i było jasne, że to rozkaz. Tak jest, panie ministrze, odparł lekarz, ale łączność została już przerwana.

Po kilku minutach znów odezwał się telefon. Tym razem dzwonił ordynator, Dowiedziałem się, że policja ma informacje o dwóch kolejnych nagłych przypadkach oślepnięcia, obwieścił nerwowym, przerywanym głosem, Czy to policjanci, Nie, kobieta i mężczyzna. Kobietę znaleziono w hotelu, jakaś łóżkowa sprawa, a mężczyzna ni stąd, ni zowąd zaczął krzyczeć na ulicy, Musimy sprawdzić, czy to również moi pacjenci, jak się nazywają, Nie mówili, Dzwonili do mnie z ministerstwa, zaraz przyjadą po karty pacjentów, Sytuacja jest coraz trudniejsza, I komu pan to mówi. Odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał osłonić ją przed niewidzialnym ciosem. Po chwili odezwał się zdławionym głosem, Jestem zmęczony, Prześpij się, zaprowadzę cię do łóżka, zaproponowała żona, Nie warto, i tak nie mógłbym zasnąć, a poza tym dzień się jeszcze nie skończył, z pewnością coś się jeszcze wydarzy.

O szóstej telefon zadzwonił po raz ostami. Lekarz siedział obok aparatu. Podniósł słuchawkę, Tak, to ja, potwierdził i słuchał w skupieniu głosu w słuchawce, od czasu do czasu potakując głową, Kto to był, spytała żona, kiedy skończył, Urzędnik z ministerstwa, za pół godziny przyjedzie po mnie karetka, Spodziewałeś się tego, Tak, chyba tak, Dokąd cię zawiozą, Nie wiem, chyba do szpitala, Przygotuję ci kilka najpotrzebniejszych rzeczy, Nie wybieram się w długą podróż, Skąd wiesz. Zaprowadziła go do pokoju i delikatnie posadziła na łóżku, Posiedź chwilę spokojnie, wszystkim się zajmę. Słyszał, jak chodzi po pokoju, otwiera szuflady, zamyka szafę, wyjmuje ubrania i wkłada je do leżącej na podłodze walizki. Nie wiedział jednak, że poza jego rzeczami włożyła tam również kilka spódnic i bluzek, spodnie, sukienkę i parę bez wątpienia damskich butów. Pomyślał tylko, że nie potrzebuje aż tylu rzeczy, ale nie odezwał się, czując, że nie pora teraz na rozmowy o rzeczach banalnych. Usłyszał, jak żona zatrzaskuje walizkę, Gotowe, możemy czekać na karetkę. Zaniosła walizkę pod drzwi, pomimo protestów męża, który chciał jej pomóc, Daj, jeszcze potrafię to zrobić, nie jestem kompletnym inwalidą. Po chwili siedzieli obok siebie na kanapie w pokoju i czekali, trzymając się za ręce, Nie wiem, na jak długo mnie odizolują, Nie martw się.

Czekali prawie godzinę. Kiedy zabrzmiał dzwonek, żona wstała i poszła otworzyć drzwi, ale na klatce schodowej było pusto. Podniosła słuchawkę domofonu, Dobrze, mąż już schodzi. Wróciła do pokoju i powiedziała, Czekają na dole, mają wyraźny rozkaz nie wchodzić do mieszkania, Wygląda na to, że w ministerstwie przestraszyli się nie na żarty, Chodźmy. Zjechali windą, kobieta pomogła mężowi pokonać ostatnie stopnie i wsiąść do karetki. Wróciła po walizkę i wepchnęła ją do samochodu, po czym usiadła obok męża. Siedzący z przodu kierowca zaczął protestować, Mam zabrać tylko tego człowieka, taki był rozkaz, Mnie też musi pan zabrać, właśnie oślepłam, odparła cicho żona lekarza.


* * *

Pomysł zrodził się w głowie samego ministra. Trudno o szczęśliwsze, idealne wręcz rozwiązanie, zarówno ze względów czysto sanitarnych, jak i skutków społecznych oraz politycznych, które mogła wywołać zaistniała sytuacja. Co prawda nie udało się zapobiec przyczynom epidemii, czyli używając języka specjalistycznego, zająć się etiologią białej choroby, bo tak nazwał ślepotę któryś z urzędników obdarzonych większą wyobraźnią, i dotąd nie znaleziono żadnego lekarstwa, nie mówiąc o szczepionce, która zapobiegłaby rozprzestrzenianiu się epidemii. Istniało jednak pewne wyjście. Wszystkie dotknięte chorobą osoby oraz tych, którzy się z nimi kontaktowali, należało zebrać i odizolować w jednym miejscu, aby w ten sposób uniknąć kolejnych zakażeń. Inaczej liczba zachorowań mogłaby powiększyć się w tempie zgodnym z przyrostem eksponencjalnym. Quod erat demonstrandum, podsumował minister. Używając języka zrozumiałego dla przeciętnych śmiertelników, chodziło o to, aby zorganizować kwarantannę, wystarczyło sięgnąć po historyczne wzorce, kiedy to w podobnej sytuacji chorych na cholerę i żółtą febrę wysyłano w łodziach na morze, by spędzili w odosobnieniu czterdzieści dni aż do wyjaśnienia sytuacji. Tych samych słów, aż do wyjaśnienia sytuacji, użył z pełną powagą minister, nie mogąc znaleźć innego, równie trafnego określenia. Jednak po chwili namysłu dodał, Chciałbym powiedzieć, że może to być zarówno czterdzieści dni, jak i czterdzieści tygodni, a może nawet czterdzieści lat. Rzecz w tym, by nikt stamtąd nie wyszedł, Musimy wybrać dla nich miejsce, odezwał się przewodniczący komisji koordynacyjnej i bezpieczeństwa, powołanej naprędce w celu zorganizowania transportu, izolacji i nadzoru pacjentów, Jakie mamy możliwości, spytał minister, Dysponujemy pustym budynkiem szpitala psychiatrycznego, który od dawna chcieliśmy zagospodarować, są też koszary wojskowe opuszczone z powodu reorganizacji sił zbrojnych, hale wystawowe wykorzystywane tylko podczas targów przemysłowych, chociaż tam prowadzone są prace wykończeniowe, jest jeszcze wielki supermarket, któremu z niewiadomych przyczyn grozi zamknięcie, Jak pan myśli, w którym z tych obiektów można by umieścić chorych, Bez wątpienia najlepiej strzeżonym miejscem są koszary, To oczywiste, Jednak obiekt jest zbyt duży i nie będziemy w stanie kontrolować sytuacji wewnątrz, Rozumiem, Co do supermarketu, mogą się pojawić komplikacje natury prawnej, a tego należy unikać, A hale targowe, Minister przemysłu nie zgodzi się, ponieważ zainwestowano w nie miliony, pozostaje szpital psychiatryczny, Niech będzie szpital, Myślę, że ze wszystkich propozycji to miejsce nadaje się najbardziej, ponieważ otacza je mur, a sam budynek jest dwuskrzydłowy, W jednym skrzydle umieścimy niewidomych, w drugim zaś podejrzanych o kontakt z chorobą, środkowej części budynku przypadnie rola ziemi niczyjej, chorzy tracący wzrok będą tędy przechodzić do skrzydła niewidomych, Jest pewien problem, Jaki, panie ministrze, Musimy zatrudnić personel, który zajmie się kierowaniem chorych do sal, a, jak sądzę, nie ma co liczyć na wolontariuszy, To zbędne, panie ministrze, Nie rozumiem, Jeśli któryś z podejrzanych oślepnie, co prędzej czy później z pewnością nastąpi, to jestem pewien, że pozostali sami wypchną go ze swego skrzydła, by odwlec moment własnego oślepnięcia, Ma pan rację, To samo stanie się ze ślepcem, który pomyli drogę i wejdzie do skrzydła widzących, Nieźle to pan wymyślił, Dziękuję, panie ministrze, czy możemy zacząć wydawać polecenia, Tak, daję panu wolną rękę.

Komisja zadziałała szybko i skutecznie. Przed zmrokiem zebrano wszystkich ślepych, których dane znajdowały się już w ministerstwie. Zatrzymano również grupę osób podejrzanych o kontakt z chorymi. Była to grupa zebrana naprędce przez Ministerstwo Zdrowia i obejmowała głównie rodziny oraz osoby związane z chorymi zawodowo. Jako pierwsi przybyli do opuszczonego szpitala lekarz i jego żona. Wokół budynku stali żołnierze. Wpuszczono ich przez bramę, którą natychmiast zaryglowano. Od bramy do głównego wejścia prowadziła gruba lina, której należało się uchwycić, by nie zabłądzić i dotrzeć do drzwi budynku. Przejdźcie trochę na prawo, tam jest sznur, złapcie się go i idźcie prosto przed siebie, potem będą schody, sześć stopni, usłyszeli instrukcje sierżanta. W holu szpitala lina dzieliła się na dwie, jedna wiodła w prawo, druga w lewo. Z dziedzińca dobiegł głos sierżanta, Uważajcie, macie skręcić w prawo. Trzymając w jednej ręce walizkę, drugą prowadząc męża, kobieta weszła do pierwszej napotkanej sali. Była długa i wąska jak pomieszczenia dla chorych w starych szpitalach. Dwa rzędy łóżek pomalowano kiedyś szarą farbą, która teraz łuszczyła się płatami. Pościel i koce miały ten sam kolor. Kobieta zaprowadziła męża na koniec sali i posadziła go na łóżku, Nie ruszaj się stąd, pójdę się rozejrzeć. Idąc długim, wąskim korytarzem mijała kolejne sale, pokoje, które należały zapewne do personelu lekarskiego, brudne ubikacje, pomieszczenia kuchenne, gdzie wciąż unosił się odór stęchłego jedzenia. Była też jadalnia, w której stały stoły o metalowych blatach, trzy cele wyłożone u dołu tkaniną, a od wysokości dwóch metrów korkiem. Na tyłach budynku znajdował się otoczony murem opuszczony ogród. Pnie zaniedbanych drzew były odarte z kory, wszędzie leżały śmieci. Żona lekarza wróciła do sali. Z uchylonych drzwi szafy wystawał kaftan bezpieczeństwa. Podeszła do męża. Zgadnij, dokąd nas przywieźli, Nie wiem. Zanim zdążyła wyjaśnić, mąż powiedział, Nie jesteś ślepa, nie możesz tu zostać, Masz rację, nie jestem ślepa, Poproszę, żeby odwieźli cię do domu, powiem, że przyjechałaś ze mną przez pomyłkę, Nie trudź się, stąd i tak nikt cię nie usłyszy, a jeśli nawet usłyszą, nie kiwną palcem, Ale ty widzisz, Na razie, za dzień lub dwa, a może za chwilę też oślepnę, Uciekaj, proszę cię, Nie bądź uparty, żołnierze nie pozwolą mi nawet wystawić nosa za bramę, Wiesz, że nie mogę cię do niczego zmusić, Wiem, kochanie, i dlatego, zostanę, żeby ci pomagać, może przydam się też innym, ale nie wolno ci komukolwiek powiedzieć, że widzę, O kim ty mówisz, Chyba nie przypuszczałeś, że zostawią nas tu samych, To jakiś obłęd, Masz rację, jesteśmy w domu wariatów.

Kolejni ślepcy przyjechali w grupie, Jednych powyciągano z łóżek, innych z samochodów. Najpierw złapano złodzieja, potem ujęto dziewczynę w ciemnych okularach, zezowatego chłopca, chociaż nie, malca znaleziono w szpitalu, dokąd przyprowadziła go matka, której w przeciwieństwie do żony lekarza zabrakło odwagi, by towarzyszyć mu w zesłaniu. Była prostą kobietą, nie potrafiła kłamać, nawet dla dobra sprawy. Chorzy weszli do sali, rozpaczliwie wymachując rękami. Tu nie było już liny, musieli sami znaleźć drogę. Chłopiec zaczął płakać. Dziewczyna w ciemnych okularach próbowała go pocieszyć, Nie płacz, mama zaraz przyjdzie. Z oczami, które zasłaniały okulary, nie wyglądała na ślepą. Inni bezradnie kręcili głowami na wszystkie strony, a ona, spokojna, ze słowami otuchy na ustach sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście zauważyła w progu matkę nieszczęsnego chłopca. Żona lekarza przysunęła się do męża i szepnęła mu do ucha, Jest ich czworo, jedna kobieta, dwóch mężczyzn i chłopiec, Jak wyglądają, spytał cicho lekarz. Opisała ich szczegółowo, a on odparł, Pierwszego nie znam, ale drugi z opisu przypomina mi pacjenta, który zgłosił się do mnie wczoraj, Chłopiec ma zeza, a kobieta nosi ciemne okulary, jest bardzo ładna, Zgadza się, oni też u mnie byli. Ślepcy nie słyszeli tej rozmowy, gdyż robili mnóstwo hałasu, próbując znaleźć dla siebie miejsce. Uważali, że poza nimi w sali nie ma nikogo, a zbyt niedawno stracili wzrok, by słuch im się wyostrzył. W końcu każdy usiadł na łóżku, które akurat stało na ich drodze, dochodząc zapewne do wniosku, że lepiej zadowolić się czymś konkretnym, niż błądzić w jasności. Mężczyźni przez przypadek znaleźli się blisko siebie. Dziewczyna spokojnym i cichym głosem nadal pocieszała chłopca, Nie płacz, zobaczysz, że mama niedługo przyjdzie. Zapadła cisza. Żona lekarza powiedziała głośno, tak by usłyszano ją na drugim końcu sali, Są tu jeszcze dwie osoby, a was ilu jest. Cała czwórka aż podskoczyła na dźwięk tego niespodziewanego pytania. Mężczyźni milczeli. Wreszcie odezwała się dziewczyna, Wydaje mi się, że jest nas czworo, ja, ten chłopiec, A reszta, dlaczego się nie odzywają, przerwała jej żona lekarza, Jestem, burknął niechętnie jeden z przybyłych, jakby mówienie sprawiało mu trudność, Jestem, odezwał się drugi człowiek. Żona lekarza pomyślała, że zachowują się tak, jakby za wszelką cenę chcieli zachować anonimowość. Widziała, jak kurczą się w sobie, siedzą sparaliżowani, wyciągając szyje jak psy obwąchujące otoczenie. Dziwne, że na wszystkich twarzach malował się strach i wrogość, choć każde z tych uczuć znajdowało swoje własne, indywidualne odbicie. Zaczęła się zastanawiać, co ich łączy.

W tej samej chwili usłyszeli zdecydowany, donośny głos osoby wyraźnie nawykłej do wydawania rozkazów. Dźwięk dobiegał z głośnika wiszącego nad wejściem do sali. Głos trzy razy powtórzył uwaga, uwaga, uwaga, po czym nadano komunikat, Rząd ubolewa, że musiał uciec się do środków ostatecznych, ale uważa za swój obowiązek i prawo użyć ich w sytuacji zagrażającej całemu społeczeństwu, Obecny kryzys nosi wszelkie znamiona epidemii ślepoty, nazwanej prowizorycznie białą chorobą, liczymy na współpracę i uczciwość wszystkich obywateli, co uniemożliwi dalsze rozprzestrzenianie się choroby, przyjmując, że jest ona zakaźna i że zanotowane przypadki nie są zwykłym zbiegiem okoliczności, Podjęcie decyzji o zgrupowaniu chorych i podejrzanych o chorobę obywateli w odosobnionym, lecz znajdującym się w pobliżu miasta budynku nie było łatwe, Rząd zdaje sobie sprawę ze swej odpowiedzialności i wierzy w obywatelską postawę wszystkich osób, do których kierowane są te słowa, Ufamy, że wykażą one solidarność, przedkładając dobro narodu nad własny interes. W związku z tym prosimy o skrupulatne wypełnianie rozkazów, po pierwsze, nie należy gasić światła w budynku, przy czym manipulowanie przy przyciskach nic nie da, gdyż są one uszkodzone, po drugie, opuszczenie budynku bez zezwolenia grozi zastrzeleniem, po trzecie, w każdej sali znajduje się telefon, z którego można jedynie składać zamówienia na środki opatrunkowe i środki czystości, po czwarte, internowani mają obowiązek prać ubrania ręcznie, po piąte, radzimy, wybrać przewodniczącego sali, Nie jest to rozkaz, lecz sugestia, by internowani zorganizowali się w celu sumiennego przestrzegania podanych wyżej punktów oraz rozkazów, które sukcesywnie będziemy wydawać, po szóste, trzy razy dziennie przed bramę dostarczane będą kartony z żywnością, które zostaną ustawione po lewej i po prawej stronie, co odpowiada podziałowi budynku na dwie części, dla podejrzanych o kontakt z chorobą i dla niewidomych, po siódme, wszystkie odpadki należy palić, a przez odpadki rozumiemy zarówno resztki jedzenia, jak i opakowania oraz talerze i sztućce wykonane z łatwopalnych materiałów, po ósme, palenie odpadków winno odbywać się na patiach znajdujących się w części centralnej obiektu lub w ogrodzie, po dziewiąte, internowani ponoszą odpowiedzialność za wszelkie nieprzewidziane konsekwencje palenia odpadków, po dziesiąte, zarówno w razie pożaru, jak i umyślnego podpalenia nie należy liczyć na interwencję straży pożarnej, po jedenaste, oraz na jakąkolwiek inną pomoc z zewnątrz w przypadku choroby internowanych, agresji lub nieprawidłowości w organizacji, po dwunaste, w przypadku śmierci, niezależnie od jej przyczyn, internowani zobowiązani są bez zbędnych formalności zakopać ciało w ogrodzie, po trzynaste, komunikowanie się ślepych z podejrzanymi o zarażenie chorobą ma się odbywać poprzez część centralną budynku, gdzie znajduje się główne wejście, po czternaste, internowani podejrzani o kontakt z chorobą, którzy oślepną, zobowiązani są niezwłocznie przejść do skrzydła zamieszkanego przez ślepych, po piętnaste, powyższe obwieszczenie będzie powtarzane codziennie o tej samej porze, by mogli się z nim zapoznać nowo przybyli, Rząd i cały naród oczekują, że internowani spełnią swój obywatelski obowiązek, Dobranoc.

Zapadła cisza, którą przerwał dziecięcy głos chłopca, Chcę do mamusi, lecz jego słowom brakowało uczucia, jakby ktoś przez pomyłkę uruchomił tekst nagrany na automatycznej sekretarce, przerywając długą ciszę. Pierwszy odezwał się lekarz, To, co usłyszeliśmy, nie pozostawia żadnych wątpliwości, jesteśmy całkowicie odcięci od świata i nie wyjdziemy stąd, dopóki nie zostanie wynaleziony lek na naszą chorobę, Pański głos wydaje mi się znajomy, odezwała się dziewczyna w ciemnych okularach, Jestem lekarzem okulistą, No właśnie, byłam wczoraj u pana, Ach tak, co pani dolega, Miałam zapalenie spojówek, pewnie nadal je mam, ale teraz to bez znaczenia, przecież jestem ślepa, A ten malec, który jest z panią, To nie moje dziecko, ja nie mam dzieci, Wczoraj badałem chłopca, który miał zeza, czy to ty, spytał lekarz, Tak, proszę pana, odparł z niechęcią chłopiec, zły, że ktoś głośno mówi o jego przypadłości i miał rację, ponieważ publiczne wytykanie komuś drobnych ułomności zamienia je w kalectwo. Czy są jeszcze wśród państwa moi pacjenci, zwrócił się lekarz do obecnych na sali, Może jest tu pan, który wczoraj nagle oślepł w samochodzie i zjawił się u mnie w towarzystwie żony, To ja, odezwał się pierwszy ślepiec, Ale jest tu jeszcze jedna osoba, proszę się odezwać, nie wiadomo jak długo przyjdzie nam przebywać razem, powinniśmy się poznać. Złodziej samochodów wycedził przez zęby, Jestem, uważając, że to wszystkich zadowoli, ale lekarz nalegał, Sądząc po głosie, jest pan młody, nie jest pan tym starym człowiekiem z kataraktą, Nie, doktorze, nie jestem, W jaki sposób pan oślepł, Na ulicy, To znaczy, To znaczy na ulicy i tyle. Lekarz chciał jeszcze zapytać, czy człowiek ten również widział tylko biel, ale uznał, że to nic nie zmieni, nieważne, czy widzą mrok, czy jasność, i tak stąd nie wyjdą. Niepewnie wyciągnął dłoń w stronę żony, a jej ręka czekała już w powietrzu. Pocałowała go w czoło. Tylko ona widziała jego zatroskaną twarz, zaciśnięte usta, martwe szkliste oczy, w których tlił się strach, oczy, które powinny widzieć, a były ślepe, Na mnie też przyjdzie kolej, pomyślała, może zaraz, za chwilę, zanim zdążę dokończyć tę myśl, oślepnę nagle jak ci wszyscy ludzie, a może obudzę się ślepa jutro rano lub stracę wzrok, myśląc, że się tylko zdrzemnęłam.

Popatrzyła na czwórkę niewidomych. Siedzieli na swoich łóżkach, każdy z zapakowanym naprędce bagażem. Chłopiec miał szkolny plecak, inni małe walizki, jakby wybierali się na sobotnio-niedzielny wypoczynek. Dziewczyna w ciemnych okularach rozmawiała cicho z dzieckiem, po drugiej stronie, oddzieleni pustym łóżkiem, siedzieli naprzeciw siebie całkiem nieświadomi swej obecności złodziej samochodów i pierwszy ślepiec. Wszyscy słyszeliśmy komunikat, odezwał się lekarz, I wiemy, że cokolwiek się wydarzy, nie możemy liczyć na jakąkolwiek pomoc, dlatego musimy się zorganizować, niedługo ta sala i cały budynek zapełnią się, Skąd pan wie, że są jeszcze inne sale, spytała dziewczyna, Zanim zdecydowaliśmy się zostać tutaj, przeszliśmy się korytarzem do końca, wyjaśniła żona lekarza, ściskając męża za ramię, by się nie odzywał, Najlepiej będzie, jeśli wybierzemy na przewodniczącego pana doktora, ponieważ zna się pan na medycynie, Co za pożytek ze ślepego lekarza, Ale wszyscy będą się z panem liczyć. Żona okulisty uśmiechnęła się. Powinieneś się zgodzić, jeśli oczywiście wszyscy są tego samego zdania, Nie uważam, żeby to był dobry pomysł, Dlaczego, Jest nas dopiero sześcioro, jutro pojawią się inni, codziennie będą przybywać nowi ludzie, nie można liczyć, że wszyscy oni zechcą się podporządkować osobie, której sami nie wybrali, nie wspomnę już o okazywaniu jej szacunku, oczywiście, zakładając, że przyjmą reguły gry przedstawione przez władze, Wobec tego trudno będzie tu żyć, Trudno, to za mało powiedziane. Przepraszam, chciałam dobrze, westchnęła dziewczyna w ciemnych okularach, Ale pewnie i tak każdy będzie robił swoje.

Czy to ze złości w obliczu okrutnej prawdy, czy z nadmiaru emocji, jeden z mężczyzn poderwał się z łóżka i wskazując palcem w stronę, gdzie jego zdaniem siedział sąsiad, wykrzyknął, To wszystko przez tego człowieka, gdyby nie on, nadal bym widział, zabiję go własnymi rękami. Niewiele się pomylił, choć jego dramatyczny gest wyglądał komicznie, gdyż wysunięty oskarżycielsko palec wskazywał Bogu ducha winną szafkę obok łóżka. Niech się pan uspokoi, powiedział lekarz, Podczas epidemii nie ma winnych, wszyscy jesteśmy ofiarami, Gdybym nie okazał mu serca i nie odprowadził go do domu, nadal bym widział, Kim pan jest, spytał lekarz, ale człowiek nie odpowiedział, jakby nagle pojął swoją lekkomyślność. Drugi mężczyzna odezwał się spokojnie, Owszem, odwiózł mnie do domu, ale potem wykorzystał sytuację i ukradł mi samochód, Nieprawda, to nie ja, Ależ pan, Nie, ktoś inny rąbnął ten przeklęty samochód, a ja zostałem ukarany za swój dobry uczynek i oślepłem, poza tym nie ma pan świadków, Ta rozmowa niczego nie rozwiąże, przerwała żona lekarza, Samochód został w mieście, a my jesteśmy tutaj, więc lepiej się pogodzić, Nie musimy być razem, róbcie, co chcecie, ale ja przenoszę się do innej sali, nie mogę spać obok drania, który okradł ślepego człowieka, ma pretensje, że przeze mnie stracił wzrok, ale jak widać istnieje jeszcze na tym świecie sprawiedliwość. Pierwszy mężczyzna chwycił walizkę i szurając nogami, żeby się nie przewrócić, z wyciągniętą ręką ruszył przejściem dzielącym dwa rzędy obskurnych łóżek. Gdzie są inne sale, spytał, ale nie dosłyszał odpowiedzi, gdyż nagle poczuł na sobie ciężar czyjegoś ciała. Złodziej samochodów postanowił spełnić groźbę i ukarać sprawcę swego nieszczęścia. Splecione ciała upadły i toczyły się po podłodze, uderzając o metalowe nogi łóżek. Zezowaty chłopiec wystraszył się i znów wybuchnął płaczem, wzywając matkę. Żona lekarza chwyciła swego towarzysza za ramię. Wiedziała, że sama nie zdoła rozdzielić walczących mężczyzn, więc poprowadziła męża między łóżkami do miejsca, gdzie ciężko dysząc mocowali się rozwścieczeni przeciwnicy. Nakierowała ręce lekarza na znajdującego się najbliżej mężczyznę, sama chwyciła drugiego i wspólnymi siłami zdołali ich rozdzielić, Nie można tak się zachowywać, wybuchnął lekarz, Jeśli zamierzacie uczynić z tego zesłania piekło, to jesteście na dobrej drodze, ale pamiętajcie, że możemy liczyć tylko na własne siły, słyszeliście, nikt nam nie pomoże, Ale on ukradł mój samochód, jęknął z wysiłkiem pierwszy ślepiec, który bardziej ucierpiał w tej walce, To nie ma znaczenia, wtrącała żona lekarza, I tak nie może pan prowadzić, Prawda, ale to był mój samochód, a ten złodziej go ukradł i nawet nie wiem, gdzie teraz jest, Prawdopodobnie stoi tam, gdzie go zostawił, kiedy oślepł, zauważył lekarz, Ale z pana mądrala, mruknął z przekąsem złodziej. Pierwszy ślepiec chciał się wyrwać z uścisku i ponownie rzucić na przeciwnika, ale nagle opuściły go siły, jakby zrozumiał, że mimo usprawiedliwionego gniewu nie zdoła odzyskać ani samochodu, ani wzroku. Złodziej zaczął mu wygrażać, Jeśli sądzisz, że jesteś tu bezpieczny, to się grubo mylisz, tak, ukradłem ci samochód, ale ty mi skradłeś wzrok, więc kto z nas jest gorszym złodziejem, Dajcie wreszcie spokój, zdenerwował się lekarz, my też jesteśmy ślepi, a nie uskarżamy się i nie obwiniamy innych, Co mnie obchodzą inni, burknął pogardliwie złodziej, ale lekarz zwrócił się do pierwszego ślepca, Jeśli chce pan przenieść się do innej sali, żona pana zaprowadzi, orientuje się lepiej ode mnie, Rozmyśliłem się, zostanę tutaj. Złodziej zrobił się purpurowy, Boi się biedaczek zostać sam, żeby mu się ktoś nie przyśnił, Dosyć, krzyknął lekarz, tracąc cierpliwość. No, no, doktorku, nie zapominaj, że wszyscy jesteśmy równi, nie będziesz mi tu rozkazywał, Nie rozkazuję, tylko proszę, żeby dał mu pan wreszcie spokój, Dobra, dobra, ale miejcie się na baczności, ze mną żartów nie ma, jeśli kogoś polubię, to do grobowej deski, ale jeśli ktoś mi zajdzie za skórę, to nie popuszczę. Gwałtownie ruszył na swoje miejsce, usiadł, wsunął walizkę pod łóżko i oświadczył, A teraz idę spać, tak jakby chciał wszystkich ostrzec, że będzie się rozbierał. Dziewczyna w ciemnych okularach zwróciła się do zezowatego chłopca, Ty też się połóż, tutaj, obok mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebował, zawołaj mnie, Chce mi się siusiu, powiedział chłopiec, a wszyscy nagle poczuli parcie w pęcherzu i pomyśleli, Co my teraz zrobimy. Pierwszy ślepiec sięgnął pod łóżko, chcąc sprawdzić, czy jest tam nocnik, w skrytości ducha liczył jednak, że go tam nie znajdzie, gdyż nie potrafiłby załatwić się w obecności innych. Nikt by go wprawdzie nie widział, ale odgłos oddawania moczu jest krępujący i jednoznaczny, choć w tym względzie i tak mężczyźni są uprzywilejowani. Złodziej usiadł na łóżku, Cholera, gdzie tu się można wyszczać, Niech pan nie będzie wulgarny, tu jest dziecko, oburzyła się dziewczyna w ciemnych okularach, Dobra, złotko, ale powiedz, gdzie tu się można odlać, bo inaczej twoja dziecinka zerżnie się w gacie, Chyba zapamiętałam, gdzie jest ubikacja, Na korytarzu poczułam intensywny zapach moczu, pójdę sprawdzić, odezwała się żona lekarza, Idę z panią, powiedziała dziewczyna, biorąc chłopca za rękę, Najlepiej będzie, jeśli pójdziemy wszyscy razem, w ten sposób zapamiętamy drogę, Rozumiem, doktorku, pomyślał złodziej samochodów, nie życzysz sobie, żeby twoja pani latała ze mną do łazienki za każdym razem, kiedy powiem, że chce mi się szczać. W tej samej chwili ze zdziwieniem poczuł, że ma erekcję, jakby fakt utraty wzroku wiązał się z zanikiem popędu płciowego. Dobra nasza, pomyślał, nie wszystko stracone, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej, i nie słuchając rozmów puścił wodze fantazji. Nie na długo jednak, gdyż po chwili usłyszał głos lekarza, Ustawmy się gęsiego, moja żona pójdzie pierwsza, każdy położy rękę na ramieniu osoby przed sobą, w ten sposób nie zgubimy się. Ja z nim nie idę, odezwał się pierwszy ślepiec, mając na myśli złodzieja.

Z trudem udało im się ustawić w wąskim przejściu między łóżkami, dlatego że podświadomie unikali kontaktu ze sobą, a może dlatego że żona lekarza musiała udawać ślepą. W końcu, potykając się, jeden za drugim ślepcy ruszyli środkiem sali kierowani przez zdrową kobietę. Za nią szła dziewczyna w ciemnych okularach, trzymając za rękę zezowatego chłopca, potem złodziej w slipach i podkoszulku, lekarz, a na końcu bezpieczna na razie pierwsza ofiara choroby. Szli bardzo powoli, jakby nie ufając swej przewodniczce, z wolną ręką uniesioną w powietrzu w poszukiwaniu oparcia, ściany, futryny drzwi. Złodziej podążający za dziewczyną w ciemnych okularach poczuł zapach jej perfum i mając wciąż w pamięci niedawne podniecenie, postanowił zrobić użytek ze swych rąk. Jedną położył na karku dziewczyny, odgarniając długie włosy, drugą bez wahania chwycił jej pierś. Młoda kobieta próbowała wyzwolić się z uścisku, ale na próżno. Nagle dał się słyszeć krzyk, to dziewczyna kopnęła złodzieja ostrym obcasem w obnażone udo, Co się stało, spytała żona lekarza, odwracając głowę, Potknęłam się, odparła dziewczyna w ciemnych okularach, i chyba niechcący uderzyłam pana idącego za mną. Żona lekarza spojrzała na złodzieja. Spomiędzy palców ściskających udo trysnęła lepka ciecz. Przeklinając i jęcząc z bólu, złodziej próbował zatamować krew, Jestem ranny, ta dziwka nie umie chodzić, A pan nie wie, co zrobić z rękami, rzuciła sucho dziewczyna. Żona lekarza domyśliła się, co zaszło. Najpierw uśmiechnęła się, lecz kiedy zobaczyła krew lejącą się z rany nieszczęśnika, natychmiast przerażona uświadomiła sobie, że nie ma wody utlenionej, gencjany, merkurochromu, żadnych środków opatrunkowych, płynów odkażających, niczego. Ślepcy rozpierzchli się we wszystkie strony. Gdzie pan jest ranny, spytał lekarz, Tutaj, tutaj, Gdzie, Nie widzi pan, ta dziwka uderzyła mnie obcasem w nogę, To nie moja wina, potknęłam się, usprawiedliwiała się dziewczyna, po czym nie wytrzymała i wybuchnęła, Ten drań zaczął mnie obmacywać, co on sobie myśli, Trzeba przemyć i opatrzyć ranę, przerwała żona lekarza, Gdzie jest woda, spytał złodziej samochodów, W kuchni, ale nie musimy iść wszyscy, Ja i mąż zaprowadzimy pana, a reszta tu zostanie, to nie potrwa długo, Ale mnie się chce siusiu, poskarżył się chłopiec, Poczekaj chwilę, zaraz wrócimy. Żona lekarza pamiętała, że musi raz skręcić w prawo, raz w lewo, potem powinna pójść długim korytarzem załamującym się pod kątem prostym, na którego końcu znajdowała się kuchnia. Po paru minutach stwierdziła, że zabłądzili. Stanęła, zawróciła, po czym zawołała, Już wiem. Po chwili byli na miejscu. Liczyła się każda minuta, gdyż rana krwawiła coraz bardziej. Po odkręceniu kranu przez chwilę leciała brudna woda, trzeba było długo czekać na czysty strumień. Mętna, ciepła i cuchnąca ciecz pochodziła widocznie ze starego zardzewiałego zbiornika, ale mimo to złodziej odetchnął z ulgą. Rana jednak wyglądała coraz gorzej, Czym ją opatrzymy, spytała żona lekarza. Pod stołem leżało kilka brudnych szmat od podłogi, nie nadających się na opatrunek, Nic innego tu nie widzę, westchnęła kobieta, udając, że chodzi i po omacku czegoś szuka, Ale ja dłużej nie wytrzymam, panie doktorze, ciągle krwawię, proszę mi pomóc, przepraszam, wiem, że byłem nieuprzejmy, tłumaczył się żałosnym tonem złodziej samochodów, Przecież staramy się panu pomóc, powiedział lekarz, Nie ma innego wyjścia, niech pan zdejmie podkoszulek. Złodziej zaczął narzekać, że zmarznie, ale wykonał polecenie. Żona lekarza szybko wykonała z niego opaskę, mocno obwiązała udo rannego, robiąc duży węzeł. Trudno było uwierzyć, że ślepy człowiek może tak wprawnie i zręcznie wykonać opatrunek, ale zależało jej na czasie, poza tym i tak wszyscy dali się nabrać, kiedy udawała, że się zgubili. Złodziej mógł się zdziwić i nabrać podejrzeń, że to nie lekarz, nawet jeśli jest okulistą, opatruje mu ranę, ale ulga, jaką przyniosło mu obandażowanie nogi, przynajmniej na jakiś czas zagłuszyła jego wątpliwości. Utykając, wrócił z lekarzem i jego żoną do reszty chorych. Zdrowa kobieta zauważyła, że zezowaty chłopiec nie wytrzymał i zsiusiał się w spodnie. Dziewczyna w ciemnych okularach i pierwszy ślepiec niczego się nie domyślali. Kałuża u stóp chłopca powiększała się, z nogawek wyciekały strużki moczu. Jak gdyby nigdy nic żona lekarza powiedziała, Chodźmy do ubikacji. Ślepcy wyciągnęli ręce, każdy szukając ramienia poprzednika. Dziewczyna w ciemnych okularach zaprotestowała, mówiąc, że za żadne skarby nie pójdzie przed tym bezwstydnikiem. W końcu udało im się ustawić, pierwszy ślepiec zamienił się na miejsce ze złodziejem, a między nimi stanął lekarz. Złodziej kulał i powłóczył nogą, ponieważ uciskał go opatrunek, a rana pulsowała, jakby serce zmieniło miejsce i zagnieździło się w rozdartym udzie. Dziewczyna próbowała chwycić chłopca za rękę, ale dziecko wciąż jej uciekało, w obawie, że jego opiekunka i reszta dorosłych odkryją jego wstydliwy sekret. Jednak już po chwili lekarz pociągnął nosem i zauważył, Czuję tu mocz, a jego żona musiała to potwierdzić. Nie mogła przecież skłamać, że zapach dochodził z ubikacji, ponieważ znajdowali się od niej zbyt daleko. Usiłowała jednak zachowywać się jak ślepa, choć wiedziała, że zapach wydobywa się z mokrych spodni chłopca.

Kiedy dotarli do łazienki, zarówno kobiety, jak i mężczyźni zgodzili się, że pierwszy powinien wejść chłopiec. Potem jednak wszyscy mężczyźni weszli razem, nie zwracając uwagi na wiek i tytuły, bo zarówno toalety publiczne, jak i ludzki pęcherz są czymś powszechnym, pierwsze występują wszędzie, drugie u każdego. Kobiety czekały przy wejściu, ponieważ uznano, że są bardziej wytrzymałe. Wszystko ma jednak swoje granice, dlatego żona lekarza w końcu postanowiła, że trzeba poszukać innej ubikacji. Dziewczyna w okularach powiedziała, że może zaczekać, Ja też, przyznała żona lekarza. Po krótkiej chwili zaczęły rozmawiać, Jak pani oślepła, Jak wszyscy, nagle przestałam widzieć, Była pani w domu, Nie, Pewnie wychodziła pani z gabinetu mego męża, Mniej więcej, To znaczy, Nie oślepłam od razu, Czy to bolało, Nie, po prostu, kiedy otworzyłam oczy, byłam ślepa, A ja nie, Co nie, Nie miałam zamkniętych oczu, oślepłam, kiedy mój mąż wchodził do karetki, Niektórzy to mają szczęście, Kto, Pani mąż na przykład, jesteście teraz razem, Czyli ja też mam szczęście, Rzeczywiście, A pani jest zamężna, Nie i myślę, że teraz nikt się już ze mną nie ożeni, Przecież ta choroba jest tak niezwykła, niepodobna do niczego, co znała dotąd nauka, że nie może trwać wiecznie, A jeśli zostaniemy ślepi do końca życia, To byłoby straszne, świat pełen ślepców, Trudno to sobie wyobrazić.

Pierwszy z łazienki wyszedł zezowaty chłopiec, choć już wcześniej załatwił swoją potrzebę. Był bez skarpetek i miał podwinięte do kolan nogawki, Już jestem, oznajmił. Dziewczyna w ciemnych okularach wyciągnęła rękę w stronę, skąd dobiegał głos, lecz dopiero za trzecim razem jej niepewna dłoń natrafiła na rękę chłopca. Po chwili wyszedł lekarz, a po nim pierwszy ślepiec. Jeden z nich zapytał, Gdzie jesteście, ale żona lekarza już trzymała męża za ramię, to samo zrobiła dziewczyna w ciemnych okularach. Pierwszy ślepiec przez chwilę stał bezradnie, szukając oparcia, lecz po chwili ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Czy wszyscy już są, spytała żona lekarza, Ten ranny człowiek jeszcze się załatwia, odparł jej mąż, Może jest gdzieś druga ubikacja, odezwała się dziewczyna w ciemnych okularach, Przepraszam, ale dłużej nie wytrzymam, Chodźmy, powiedziała żona lekarza. Podały sobie ręce i ruszyły w głąb korytarza. Wróciły po dziesięciu minutach. Znalazły gabinet lekarski, w którym znajdowała się również toaleta. Złodziej samochodów wyszedł z ubikacji, ale zaczął się skarżyć na dreszcze i ból w nodze. Wszyscy ustawili się w takiej kolejności, w jakiej przyszli do łazienki, i bez przeszkód, sprawnie wrócili do sali. Dyskretnie, by się nie zdradzić, żona lekarza pomogła każdemu dotrzeć do swego łóżka. Jeszcze przed wejściem do sali przypomniała wszystkim, że najlepiej odszukać własne miejsce, licząc kolejno łóżka począwszy od wejścia. Nasze są ostatnie po prawej stronie, dziewiętnaste i dwudzieste. Ze zrozumiałych względów pierwszy ruszył do łóżka nagi, zbolały, trzęsący się z zimna złodziej. Z wyciągniętymi rękami posuwał się od łóżka do łóżka, dotykając każdego, a kiedy dotarł na swoje miejsce, usiadł i sprawdził, czy ma walizkę, Jest, westchnął z ulgą i dodał, Czternaście, Po której stronie, spytała żona lekarza, Po lewej, odparł nieco zdziwiony złodziej, jakby to było oczywiste. Potem ruszył pierwszy ślepiec. Wiedział, że jego łóżko znajduje się dwa miejsca dalej, po tej samej stronie. Nie bał się już spać blisko złodzieja samochodów, gdyż słysząc jęki rannego domyślił się, że stan jego jest bardzo ciężki, ledwo się ruszał. Gdy dotarł na miejsce, powiedział, Szesnaście, po lewej stronie, i położył się na łóżku. Dziewczyna w ciemnych okularach szepnęła, Pomóżcie nam znaleźć miejsce obok was, tam, po drugiej stronie, będziemy czuć się bezpieczniej. Cała czwórka ruszyła przed siebie i wkrótce każdy siedział na własnym łóżku. Jestem głodny, odezwał się po chwili zezowaty chłopiec, a dziewczyna w ciemnych okularach uciszyła go szeptem, Jutro, jutro coś zjemy, teraz śpij. Potem schyliła się po walizkę i wyjęła z niej krople, które kupiła poprzedniego dnia w aptece. Zdjęła okulary i odchyliła w tył głowę, pomagając sobie drugą ręką, zbliżyła fiolkę do szeroko otwartych oczu i zakropliła lekarstwo. Choć część spłynęła po policzkach, dziewczyna była przekonana, że zapalenie spojówek wkrótce minie.


* * *

Muszę wreszcie otworzyć oczy, pomyślała żona lekarza. Kiedy budziła się w nocy i przez przymknięte powieki patrzyła na salę, widziała słabe, zimne światło lamp. Teraz jednak miała wrażenie, że coś się zmieniło, że otacza ją dziwna jasność, brzask poranka, a może biała toń, w której pogrążyły się jej oczy. Obiecała sobie, że policzy do dziesięciu i otworzy zaciśnięte powieki. Powtórzyła obietnicę, dwa razy policzyła do dziesięciu, ale nie otworzyła oczu. Słyszała ciężki oddech śpiącego obok męża, czyjeś chrapanie. Ciekawe, czy tego człowieka nadal boli noga, pomyślała. Choć wiedziała, że nie przemawia przez nią szczere współczucie, lecz chęć znalezienia wymówki, by oddalić chwilę otwarcia oczu. Jednak po paru sekundach zrobiła to bezwiednie, bez podejmowania decyzji. Przez okna, które zaczynały się w połowie ściany, a kończyły tuż pod sufitem, wpadało rozproszone, niebieskawe światło poranka. Nie jestem ślepa, szepnęła, i natychmiast podniosła głowę, by sprawdzić, czy nie usłyszała jej leżąca naprzeciwko dziewczyna w ciemnych okularach. Na szczęście spała. Tuż obok niej, przy ścianie, spał chłopiec. Zrobiła to samo co ja, pomyślała, wybrała dla niego najbezpieczniejsze miejsce, choć nasze czyny i tak niewiele zmienią w obliczu wroga, jakiego wroga, przecież nikt tu nam nie zagraża, nawet gdybyśmy przedtem kradli i mordowali, nikt nas nie aresztuje, taki złodziej samochodów, na przykład, na wolności nigdy nie był równie bezpieczny, skutecznie odcięto nas od świata i wkrótce zapomnimy, kim jesteśmy i jak się nazywamy, po co nam imiona, czy psy rozpoznają się po imionach nadawanych im przez właścicieli, nie, poznają się po zapachu, po szczekaniu, a czy my nie jesteśmy teraz podobni do psów, rozpoznajemy się po głosie, a reszta, rysy twarzy, kolor oczu, włosów, skóry, wszystko to nie ma znaczenia, nie istnieje, ja jeszcze widzę, ale jak długo. Nagle w sali pociemniało, jakby wróciła noc, pewnie niebo zasnuło się chmurami, opóźniając nadejście poranka. Z łóżka złodzieja samochodów dobiegły jęki. Jeśli wdało się zakażenie, nic już nie poradzimy, pomyślała żona lekarza. W tych okolicznościach zwykłe skaleczenie może skończyć się tragicznie, być może na to liczą władze, chcą, żebyśmy wykończyli się nawzajem, by w ten sposób zdusić zarazę w zarodku. Kobieta wstała i pochyliła się nad mężem. Chciała go obudzić, ale nie miała sumienia wyrywać go ze snu, by przypomniał sobie, że jest ślepy. Boso, na palcach podeszła do łóżka złodzieja. Miał oczy otwarte, wbite w jeden punkt. Odwrócił się w stronę, skąd dobiegał szmer, i szepnął, Niedobrze, noga coraz bardziej mnie boli. W ostatniej chwili powstrzymała się, by nie spytać, Czy mogę zobaczyć. Co za nieostrożność, pomyślała, ale ranny, jakby sam zapomniał, że w sali są tylko ślepcy, jakby cofnął się w czasie i wydawało mu się, że siedzi przed lekarzem, odsunął kołdrę. Mimo ciemności, bez trudu dało się zauważyć na materacu mokrą plamę krwi i okalające czarną dziurę opuchnięte brzegi rany, w końcu na coś przydały się jej oczy. Opaska zsunęła się z nogi. Żona lekarza delikatnie przykryła chorego kołdrą, po czym szybkim i zdecydowanym ruchem położyła mu rękę na czole. Skórę miał suchą i gorącą. W sali nagle pojaśniało, wiatr rozwiał chmury. Żona lekarza wróciła do swego łóżka, ale nie położyła się. Spojrzała na szepczącego przez sen męża, na ciała śpiących ślepców przykryte szarymi kocami, na brudne ściany, puste łóżka czekające na przyjęcie gości i nagle zapragnęła oślepnąć, przeniknąć widzialną powłokę rzeczy i znaleźć się w ich wnętrzu, zamknąć w świetlistej bieli nieuniknionej choroby.

Nagle z zewnątrz, prawdopodobnie z głównego holu dzielącego oba skrzydła budynku, dobiegły krzyki, Szybko, szybko, Wysiadać, Ruszać się, Nie możecie tu stać, Macie wypełniać rozkazy. Zgiełk ucichł, ktoś z trzaskiem zamknął bramę, dało się słyszeć czyjeś szlochanie, ktoś upadł. W sali nikt już nie spał, wszyscy odwrócili głowy w stronę wejścia, nie trzeba było widzieć, by zorientować się, że jest to nowy transport ślepców. Żona lekarza wstała, chciała pomóc nieszczęśnikom, wesprzeć ich dobrym słowem, wskazać drogę, zaprowadzić do łóżek, wyjaśnić, To jest łóżko numer siedem, po lewej stronie, to jest czwarte po prawej, proszę się nie mylić, tak, jest nas tu już sześcioro, przyjechaliśmy wczoraj jako pierwsi, nazwiska, a po co wam nazwiska, jeden to złodziej samochodów, drugi, jego ofiara, jest też tajemnicza dziewczyna w ciemnych okularach, mój mąż jest okulistą, leczył ją z zapalenia spojówek, tak, tak, on też tu jest, to prawda, choroba nie wybiera, jest także zezowaty chłopiec. Jednak nie ruszyła się z miejsca i tylko szepnęła do męża, Już są. Pomogła mu wstać i włożyć spodnie, choć przecież i tak nikt go nie mógł zobaczyć. W tej samej chwili pojawili się ślepcy. Było ich pięcioro, trzej mężczyźni i dwie kobiety. Lekarz powiedział głośno, Proszę o spokój, nie przepychajcie się, w sali jest sześć osób, więc starczy miejsca dla każdego. Nowo przybyli nie potrafili powiedzieć, ilu ich jest, choć pewnie kiedy wepchnięto ich do budynku, nieraz wpadli na siebie. Nikt nie miał bagażu. Spośród wyrwanych ze snu, zaskoczonych ślepców jedni bez słowa wychodzili z domu, inni załamywali ręce i lamentowali. Nikt nie miał czasu pożegnać się z rodziną i przyjaciółmi. Najlepiej będzie, jeśli, odliczając po kolei, każdy się przedstawi, zaproponowała żona lekarza. Zaskoczeni ślepcy milczeli, ktoś jednak musiał zacząć. Dwaj mężczyźni odezwali się jednocześnie i zmieszani umilkli, wreszcie odezwał się trzeci męski głos, Jeden, i po chwili wahania, zamiast przedstawić się dodał, Jestem policjantem. Nie podaje nazwiska, bo wie, że to już nie ma znaczenia, pomyślała żona lekarza, Dwa, odezwał się drugi mężczyzna, i idąc za przykładem poprzednika dodał, Jestem taksówkarzem. Trzy, jestem pomocnikiem aptekarza, odezwał się trzeci człowiek. Potem usłyszeli głos kobiecy, Cztery, Jestem pokojówką z hotelu, Pięć, powiedziała ostatnia osoba, Pracuję w biurze. To moja żona, moja żona, zawołał pierwszy ślepiec, Gdzie jesteś, powiedz, gdzie jesteś, Tutaj, rozszlochała się i cała drżąc ruszyła środkiem sali z szeroko otwartymi oczami, wymachując rękami w beznadziejnej walce z dzielącym ich morzem mleka. Mężczyzna poruszał się pewniej, Gdzie jesteś, gdzie jesteś, powtarzał, jakby wymawiał zaklęcie. Wyciągnięte dłonie spotkały się w powietrzu w pół drogi, dwa ciała objęły się i zlały w jedno, pocałunki szukały pocałunków, błądząc w jasności, nie mogąc odnaleźć twarzy, oczu, ust. Żona lekarza uczepiła się kurczowo męża, tłumiąc płacz, tak jakby ona również odnalazła go po długiej rozłące. Zdołała tylko wykrztusić, Co za nieszczęście, co za nieszczęście. Nagle odezwał się zezowaty chłopiec, Czy jest tu moja mama. Siedząca obok dziewczyna w ciemnych okularach usiadła obok i zaczęła go pocieszać, Na pewno przyjdzie, nie martw się.

Od tej pory domem każdego miało stać się jego łóżko, nic więc dziwnego, że nowo przybyli zapobiegliwie zaczęli wybierać sobie miejsce, tak jak w innych salach robili to ludzie, którzy jeszcze widzieli. Żona pierwszego ślepca bez wahania zajęła miejsce obok męża, łóżko numer siedemnaście. Kolejny numer był wolny, dalej siedziała dziewczyna w ciemnych okularach. Podświadomie próbowali jak najbardziej zbliżyć się do siebie, gdyż wielu z nich łączyła niewidzialna zależność. Jedni poznali się wcześniej, inni dopiero po pewnym czasie odkryli, że coś ich łączy. Na przykład pomocnik aptekarza sprzedał krople dziewczynie w ciemnych okularach, taksówkarz odwiózł pierwszego ślepca do okulisty. Człowiek, który przedstawił się jako policjant, odprowadził do domu złodzieja samochodów szlochającego jak zagubione dziecko, pokojówka z hotelu jako pierwsza zobaczyła rozpaczającą dziewczynę w ciemnych okularach. Nie wszystkie zależności ujawniły się, często z braku okazji lub dlatego, że ktoś nie wpadł na ich trop, albo po prostu przemilczano je z obawy, by kogoś nie urazić. Pokojówce nie przyszło nawet do głowy, że jest tu naga kobieta z hotelu, pomocnik aptekarza obsłużył tego dnia kilka osób w ciemnych okularach, które kupowały krople do oczu. Nikt z obecnych nie kwapił się, by powiadomić policjanta, że jest tu złodziej, który ukradł samochód, a taksówkarz przysiągłby, że w ostatnich dniach nie wiózł żadnego ślepca. Oczywiście, pierwszy ślepiec od razu szepnął żonie, że jednym z internowanych jest drań, który ukradł im auto, Wyobraź sobie, co za zbieg okoliczności, powiedział, jednak słysząc jęki zwijającego się z bólu rannego, dodał łagodniejszym tonem, Ale dostał już za swoje. Jego żona, pogrążona w smutku z powodu utraty wzroku, a jednocześnie uradowana spotkaniem z mężem, gdyż radość i rozpacz często chodzą w parze, nie tak jak woda i ogień, nie pamiętała już nawet, że zaledwie dwa dni temu odgrażała się, iż oddałaby wszystko, byle tylko ten złodziej stracił wzrok. Gdy usłyszała jęczącego z bólu rannego, zniknęły resztki błąkających się po głowie nienawistnych myśli, Panie doktorze, proszę mi pomóc, panie doktorze, jęczał rozpaczliwie złodziej. Lekarz, podtrzymywany przez żonę, zbliżył się do chorego i ostrożnie dotknął brzegu rany. Nie mógł nic zrobić, nawet nie miał czym jej przemyć. Zakażenie mogło się wdać z dwóch powodów, silnego uderzenia brudnym obcasem lub bakterii występujących w ciepłej wodzie pompowanej przez stare, zardzewiałe rury. Słysząc jęki złodzieja, dziewczyna w okularach wstała i licząc po cichu łóżka podeszła do chorego. Pochyliła się i wyciągnęła rękę, dotknąwszy przez pomyłkę twarzy żony lekarza. Po chwili udało jej się odszukać rozpaloną rękę złodzieja, Proszę mi wybaczyć, wyszeptała zdławionym głosem, To moja wina, nie powinnam była tak się zachować, Nie ma o czym mówić, szepnął złodziej, W życiu różnie bywa, ja też nie byłem w porządku.

Niemal jednocześnie z głośnika dały się słyszeć słowa, Uwaga, uwaga, przed wejściem stoją kartony z żywnością i środkami czystości, najpierw mają wyjść ślepi, reszta zostanie powiadomiona w swoim czasie, uwaga, uwaga, przed wejściem stoją kartony z żywnością, najpierw wychodzą ślepi. Trawiony wysoką gorączką złodziej nie zrozumiał treści komunikatu. Myślał, że każą mu wyjść, bo skończyła się kwarantanna. Poderwał się z łóżka, ale żona lekarza powstrzymała go i kazała się położyć, Dokąd pan idzie, Nie słyszała pani, mamy wyjść, Tak, ale tylko po jedzenie. Ranny opadł na łóżko zrezygnowany, poczuł przeszywający ból w nodze, Zostańcie, ja pójdę, powiedział lekarz, Idę z tobą, odezwała się jego żona. Kiedy wyszli, jeden z nowo przybyłych zapytał, A to kto, Okulista, wyręczył lekarza pierwszy ślepiec, No, tego jeszcze nie było, zadrwił taksówkarz, Lekarz, który do niczego się nie przyda, I kierowca, który nigdzie nie pojedzie, odparowała z ironią dziewczyna w ciemnych okularach.

Kartony z żywnością stały w głównym holu. Zaprowadź mnie do wyjścia, poprosił lekarz, Po co, spytała jego żona, Chcę im powiedzieć, że mamy rannego z ciężkim zakażeniem, a nie dostarczono nam leków, Zapomniałeś o komunikacie, Nie, ale może nam pomogą, jeśli dowiedzą się o tym konkretnym przypadku, Wątpię, Ja też, ale to nasz obowiązek. Kiedy wyszli na schody, żona lekarza zmrużyła oczy, mimo iż słońce nie świeciło, a na niebie znów pojawiły się ciemne, deszczowe chmury. Jakże szybko odzwyczaiłam się od światła, pomyślała i w tejże chwili usłyszeli głos wartownika pilnującego bramy, Stać, wracajcie do środka, mam rozkaz strzelać, przygotował broń do strzału i tym samym tonem zawołał, Sierżancie, jacyś ludzie chcą wyjść, Nie chcemy wyjść, zaprotestował lekarz, Nie radziłbym, powiedział sierżant, zbliżając się do ogrodzenia. Stanął przy płocie i spytał, O co chodzi, Mamy rannego, wdało się zakażenie, potrzebujemy antybiotyków i innych leków, Otrzymałem wyraźny rozkaz, że nikt nie może stąd wyjść, dostarczamy tylko jedzenie, Nie leczone zakażenie może okazać się śmiertelne, To nie moja sprawa, Proszę skontaktować mnie z przełożonym, Posłuchaj no, ślepaku, kontaktować możesz się tylko ze mną, Powiedziałem wyraźnie, macie wrócić tam, skąd przyszliście, albo zacznę strzelać, Chodźmy, szepnęła żona lekarza, To nie ich wina, boją się, wykonują tylko rozkazy, Ja chyba śnię, to niemożliwe, Lepiej, żebyś się obudził, nigdy wcześniej prawda nie była tak oczywista, Jeszcze tam jesteście, ryknął sierżant, Liczę do trzech, jeśli za chwilę nie znikniecie, słowo daję, że nie zdążycie nawet wejść do środka, Raaaz, dwaaa, trzyyyy, no, już lepiej, powiedział z namaszczeniem, jakby udzielał błogosławieństwa, po czym zwrócił się do żołnierzy, Nic bym mu nie dał, nawet gdyby to był mój własny brat, nie wyjaśnił jednak, kogo miał na myśli, proszącego czy rannego. Kiedy lekarz z żoną wrócili do sali, złodziej spytał, czy zezwolono na sprowadzenie leków, Skąd pan wie, że poszedłem prosić o lekarstwa, Domyśliłem się, jest pan przecież lekarzem, Przykro mi, ale nie dostaniemy lekarstw, Trudno.

Jedzenia starczyło zaledwie dla pięciu osób. W kartonie były butelki z mlekiem i herbatniki, lecz zapomniano o kubkach, talerzach i sztućcach. Być może zostaną dostarczone wraz z obiadem. Żona lekarza dała pić rannemu, ale ten zwymiotował. Taksówkarz wyrzekał, że nie lubi mleka, i domagał się kawy. Po śniadaniu niektórzy wrócili do łóżek. Pierwszy ślepiec postanowił oprowadzić żonę po budynku, reszta pozostała w sali. Pomocnik aptekarza chciał porozmawiać z lekarzem, dowiedzieć się, czy pan doktor wyrobił sobie własny pogląd na temat choroby, Nie wiem, czy można to nazwać chorobą, zaczął lekarz i w wielkim skrócie streścił to, co wyczytał w książkach, zanim oślepł. Kilka łóżek dalej taksówkarz z uwagą słuchał wykładu, a gdy okulista skończył, włączył się do rozmowy, A ja myślę, że zatkały nam się te kanały, które łączą głowę z oczami, Co za głupiec, oburzył się pomocnik aptekarza, Ma rację, uśmiechnął się mimo woli lekarz, Nasze oczy są czymś w rodzaju soczewek, obiektywów, a tak naprawdę na świat patrzy nasz mózg, obraz pojawia się w nim jak naświetlona błona fotograficzna i jeśli, używając pańskiego określenia, kanały się zatkają, to sytuacja jest podobna do tego, co dzieje się z gaźnikiem, kiedy paliwo nie dochodzi do silnika i samochód nie może ruszyć, widzi pan, jakie to proste, powiedział lekarz do pomocnika aptekarza, Jak pan myśli, doktorze, ile czasu spędzimy w szpitalu, spytała pokojówka z hotelu, Co najmniej tyle, ile trzeba, by odzyskać wzrok, To znaczy, szczerze mówiąc, tego nikt nie wie, Ale czy ta choroba minie, czy pozostaniemy ślepi do końca życia, Sam chciałbym to wiedzieć. Pokojówka z hotelu westchnęła i po chwili dodała, Ciekawe, co stało się tej dziewczynie, która wczoraj tak krzyczała, Jakiej dziewczynie, spytał pomocnik aptekarza, Tej z hotelu, nigdy tego nie zapomnę, stała na środku pokoju golusieńka, jak ją Pan Bóg stworzył, miała na sobie tylko przeciwsłoneczne okulary, krzyczała, że oślepła, to od niej musiałam się zarazić. Żona lekarza zauważyła, że młoda dziewczyna bezszelestnie zdejmuje okulary i wkłada je pod poduszkę, zwracając się równocześnie do zezowatego chłopca, Chcesz jeszcze herbatnika. Po raz pierwszy od przybycia do szpitala żona lekarza poczuła się, jakby patrzyła przez mikroskop, obserwując życie nie podejrzewających niczego organizmów, i nagle wydało jej się to przykre, wręcz upokarzające. Nie mam prawa przyglądać się ludziom, którzy nie mogą mnie zobaczyć, pomyślała. Dziewczyna drżącą ręką próbowała zakroplić lekarstwo. Mogła w ten sposób udawać, że spływające po policzkach łzy to krople z fiolki.

Kiedy po kilku godzinach z głośnika dotarła do nich informacja, że trzeba odebrać obiad, pierwszy ślepiec i taksówkarz zgłosili się na ochotnika, do tej misji wzrok był niepotrzebny, wystarczyło mieć czucie w rękach. Kartony stały w głębi holu i żeby do nich dojść, musieli czołgać się na czworakach z jedną ręką wyciągniętą do przodu, a drugą opierając o ziemię. Na szczęście nie musieli robić tego w drodze powrotnej, gdyż żona lekarza wpadła na pomysł, by podrzeć koc i zrobić z niego coś w rodzaju sznura. Wytłumaczyła pospiesznie, że wpadła na to po własnych, złych doświadczeniach. Jeden koniec tej prowizorycznej liny został przywiązany do zewnętrznej klamki drzwi od sali, drugim zaś osoba wychodząca po jedzenie obwiązywała sobie kostkę, by nie zgubić się w drodze powrotnej. Tym razem dwaj mężczyźni przynieśli talerze i sztućce, ale znów było tylko pięć porcji. Być może sierżant dowodzący wartą nie wiedział, że w środku znajduje się jeszcze sześciu internowanych. Nawet usilnie wpatrując się przez drzwi w mroczny korytarz, z rzadka dało się zauważyć pojedyncze osoby snujące się w tę i z powrotem. Taksówkarz zaofiarował się, że pójdzie do strażników i poprosi o brakujące porcje, Jest nas jedenaścioro, a nie pięcioro, krzyknął w stronę żołnierzy, Spokojna głowa, odezwał się ten sam sierżant, który wcześniej rozmawiał z lekarzem, Będzie was jeszcze więcej. Powiedział to takim tonem, że taksówkarz poczuł się upokorzony. Kiedy wrócił do sali, szepnął przygnębiony, Oni sobie z nas kpią. Podzielono jedzenie, pięć porcji na dziesięć osób, gdyż ranny nadal nie chciał jeść i prosił tylko o wodę, by zwilżyć usta. Miał rozpalone czoło. Nie mogąc znieść ciężaru koca na ranie, co pewien czas odkrywał nogę, lecz zimno panujące w sali zmuszało go do ponownego przykrycia się, i tak bez końca. Co chwila w regularnych odstępach czasu słychać było ochrypły, zduszony jęk, jakby ostry ból narastał do granic wytrzymałości, za każdym razem zaskakując rannego.

W południe zjawiło się troje niewidomych, których wyrzucono z lewego skrzydła. Żona lekarza od razu rozpoznała pielęgniarkę z gabinetu okulistycznego męża. Bezlitosnym zrządzeniem losu drugim człowiekiem okazał się mężczyzna, który spotkał się w hotelu z dziewczyną w ciemnych okularach, a trzecim grubiański policjant, który odwiózł ją do domu. Z trudem, po omacku zdołali dotrzeć do swych łóżek, zrozpaczona pielęgniarka płakała, dwaj mężczyźni w milczeniu siedzieli na łóżkach, jakby wciąż nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Nagle z zewnątrz dobiegł hałas, krzyki pomieszane z głośnymi rozkazami, gwałtowne protesty. Wszyscy ślepcy w napięciu zwrócili twarze w stronę drzwi, co prawda nie widzieli, ale czuli, co zdarzy się za chwilę. Żona lekarza siedziała obok męża. Pochyliła się i szepnęła mu do ucha, Stało się, zaczyna się piekło, którego tak obawialiśmy się. Ścisnął jej dłoń i ostrzegł ją ściszonym głosem, Nie odchodź, teraz już nic nie możesz zrobić. Krzyki ucichły, z korytarza dobiegał szelest poruszających się ciał. To nowo przybyli ślepcy, niczym stado owiec, wpadając na siebie i przepychając się, próbowali wszyscy naraz przecisnąć się przez drzwi. Kilka osób straciło orientację i skierowało się do drugiego skrzydła, ale większość, potykając się i popychając, trafiła do pierwszej sali, jakby spadali z ruchomej taśmy, jedni zbici w małe grupki jak kiście winogron, inni pojedynczo, wymachując bezradnie rękami, jakby ktoś na siłę wpychał ich do pomieszczenia. Ktoś upadł, kogoś skopano. Stłoczeni ostrożnie posuwali się środkiem sali, siadając na pierwszym wolnym łóżku, jak zmęczeni sztormem pasażerowie statku, który wreszcie zawinął do portu. Rzucali się ciężko na prycze, jakby zajmowali swe rodowe twierdze, odganiając innych i krzycząc, Tu nie ma miejsca, zajęte. Lekarz powiedział głośno, Z tyłu są wolne łóżka, ale garstka nieszczęśników, stojących na środku, bała się zgubić w wyimaginowanym labiryncie sal, korytarzy, zakamarków, pozamykanych drzwi i wyrastających jak spod ziemi schodów. Jednak w końcu zrozumieli, że nie mogą tak bezczynnie stać. Wrócili po omacku do drzwi i ruszyli w nieznane. Pozostałych pięciu ślepców przezornie zajęło wolne miejsca blisko pierwszej grupy internowanych w nadziei, że w ten sposób będą bezpieczni. Jedynie ranny złodziej samochodów leżał opuszczony na łóżku numer czternaście, po lewej stronie.

Po piętnastu minutach znów dobiegły z korytarza skargi, płacz, nawoływanie o zachowanie spokoju i porządku, słowa stanowcze, lecz pełne rezygnacji. Wszystkie łóżka w sali już pozajmowano. Zapadał zmierzch, a przydymione światło lamp przybrało na sile. Z głośnika odezwał się suchy głos, który powtórzył komunikat z pierwszego dnia o organizacji sal i obowiązkach internowanych. Rząd ubolewa, że musiał uciec się do środków ostatecznych, ale w sytuacji zagrażającej całemu społeczeństwu uważa to za swój obowiązek, i tak dalej, i tak dalej. Po krótkiej ciszy podniosły się głosy oburzenia, Jesteśmy uwięzieni, Wszyscy zginiemy, Nie mieli prawa tego zrobić, Gdzie są ci lekarze, którzy mieli nas leczyć. To było coś nowego, widocznie władze zwodziły chorych perspektywą wyleczenia ślepoty. Lekarz nie przyznał się do swej profesji, wiedział, że od tej chwili musi pozostać anonimowy, bo kto potrafi uzdrawiać gołymi rękami, bez lekarstw, tabletek, środków chemicznych, mikstur, a nawet bez nikłej nadziei, że je kiedyś otrzyma. Poza tym, co może ślepy lekarz, nie zauważy przecież bladości pacjenta lub niezdrowych rumieńców świadczących o wysokim ciśnieniu. Ileż to razy te zewnętrzne objawy umożliwiały postawienie diagnozy bez szczegółowego badania. Nie widział też białek oczu, przebarwień na skórze, niczego, co pozwalałoby stwierdzić chorobę. Najbliższe łóżka były zajęte i żona lekarza nie mogła już swobodnie opowiadać mu, co się dzieje na sali, ale bez trudu wyczuwało się ogólne przygnębienie i napięcie wzrastające od chwili przybycia ostatniej grupy ślepców, wystarczyła iskra, by wybuchł konflikt. W gęstniejącym powietrzu nawet lekki podmuch wyzwalał mdły zapach stęchlizny, Ciekawe, jak tu będzie za tydzień, pomyślał lekarz i ogarnął go lęk. Nadal pozostaniemy zamknięci i nawet jeśli żywność dostarczana będzie regularnie, w co wątpię, gdyż strażnicy na pewno nie znają aktualnej liczby zatrzymanych, nie wiem, jak rozwiążemy problem higieny, mycia, żaden człowiek, który niedawno stracił wzrok, nie potrafi umyć się bez czyjejś pomocy, a zresztą, kto wie, jak długo jeszcze będą czynne prysznice, kiedy zatkają się ubikacje, wystarczy jedna zapchana muszla klozetowa, a cały szpital zamieni się w cuchnącą kloakę. Zafrasowany potarł twarz i poczuł na policzkach trzydniowy zarost. Trudno, lepiej, żeby nie przysyłali nam żyletek ani nożyczek. Miał wszystkie przybory w walizce, ale wiedział, że nie należy ich wyjmować. Zresztą gdzie, gdzie miałbym się golić, mógłbym wprawdzie poprosić żonę, żeby mnie ogoliła przy wszystkich, ale od razu się zorientują, że ślepy nie jest w stanie wykonać samodzielnie takiej czynności. Co będzie z kąpielą, z prysznicami, gdybyśmy choć trochę widzieli, choćby tylko cienie i kontury. Boże, jakże brakuje nam oczu, gdybyśmy przynajmniej mogli spojrzeć w lustro i powiedzieć, Ta ciemna plama otoczona jasnym światłem to moja twarz.

Głosy niezadowolenia wkrótce ucichły. Z sąsiedniej sali przyszedł ktoś w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, Nie mamy nawet kromki chleba, zapewniał taksówkarz. Chcąc udowodnić swą dobrą wolę, pomocnik aptekarza próbował złagodzić przykrą wiadomość, pocieszając, Może wieczorem dostaniemy kolację. Nie dostali. Zapadła noc. Z dworu nie dochodziły żadne dźwięki, żywności nie przywieziono. Nagle z sali obok dobiegł krzyk, po czym nagle wszystko ucichło, być może ktoś płakał, lecz ściany tłumiły odgłosy szlochania. Żona lekarza podeszła do rannego, To ja, powiedziała i podniosła koc. Przestraszyła się na widok spuchniętej nogi. Rana wyglądała jak czarna czeluść otoczona purpurowym, krwawiącym pierścieniem. Powiększyła się, jakby ze środka jakaś siła wypychała na wierzch żywe mięso, rozsiewając mdły zapach zgnilizny. Jak się pan czuje, spytała żona lekarza, Dobrze, jakoś leci, Niech pan powie prawdę, Źle, Boli, Tak i nie, Może pan to dokładniej określić, Boli, ale tak, jakby to nie była moja noga, jakby ktoś mi ją odciął, nie umiem inaczej tego określić, to dziwne uczucie, jakbym patrzył na nią z wysoka, Ma pan gorączkę, Może, Proszę spróbować zasnąć. Żona lekarza położyła rękę na czole rannego i powiedziawszy mu dobranoc chciała odejść, ale chory złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie, zmuszając, by pochyliła się nad jego rozpaloną twarzą, Wiem, że pani widzi, powiedział bardzo cicho. Żonę lekarza przeszył dreszcz lęku, szepnęła, Pan się myli, co za pomysł, widzę tyle co inni, Mnie pani nie oszuka, wiem, że pani widzi, ale proszę się nie bać, nikomu nie powiem, Niech pan zaśnie, Pani mi nie ufa, Ufam, Nie należy wierzyć takiemu łajdakowi, co, Powiedziałam, że panu wierzę, Więc dlaczego nie chce mi pani powiedzieć prawdy, Porozmawiamy jutro, a teraz proszę zasnąć, Jutro, jeśli dożyję do jutra, Nie można tak mówić, Ja mogę, ale pani pewnie woli myśleć, że majaczę. Żona lekarza wróciła do męża i szepnęła, Rana wygląda paskudnie, nie sądzisz, że to gangrena, W tak krótkim czasie to niemożliwe, Wygląda bardzo źle, Jesteśmy nie tylko ślepi, ale związano nam ręce, zauważył głośno lekarz. Z łóżka numer czternaście dobiegł głos chorego, Mnie już nikt nie musi wiązać, panie doktorze.

Mijały godziny, ślepcy po kolei zasypiali. Niektórzy pozakrywali głowy kocem w nadziei, że prawdziwa, czarna jak smoła ciemność zaleje pulsujące światłem słońca, w które zamieniły się ich oczy. Trzy lampy wiszące wysoko pod sufitem rzucały na śpiących brudne, żółtawe, nie dające cienia światło. W sali spało lub rozpaczliwie próbowało zasnąć czterdzieści osób. Niektórzy szeptali przez sen, może we śnie widzieli to, czego nie mogli dojrzeć na jawie, może jakiś wewnętrzny głos szeptał im do ucha, Jeśli to sen, śnijmy bez końca. Większość zapomniała nakręcić zegarki albo uznała, że są im już niepotrzebne. Tylko żona lekarza nakręciła najpierw swój zegarek, a potem zegarek męża. Minęła trzecia nad ranem. Złodziej samochodów, opierając się na łokciach, ostrożnie uniósł głowę. Nie czuł nogi, jedynie ból, cała reszta działa się jakby poza nim. Nie mógł zgiąć kolana. Przewrócił się na bok i spuścił z łóżka zdrową nogę, potem obiema rękami próbował podciągnąć chorą kończynę. Niczym sfora wypędzonych z nory wilków, straszliwy ból znów przeszył jego ciało, by po chwili skryć się w pulsującej ranie i żywić jej sokami. Opierając się na rękach, złodziej powoli przesunął ciało na skraj łóżka. Kiedy wreszcie usiadł przy poręczy, musiał odpocząć, dyszał ciężko jak astmatyk, głowa bezwładnie opadała mu na ramiona. Po kilku minutach znów zaczął miarowo oddychać. Wstał, opierając się na zdrowej nodze, drugą, bezużyteczną, wlókł za sobą jak kłodę. Poczuł zawrót głowy, jego ciało przeszył nagły dreszcz, wstrząsające nim na zmianę fale zimna i ciepła sprawiły, że zaczął szczękać zębami. Chwytał się poręczy łóżek i powoli przesuwał w stronę drzwi, mijając śpiących ślepców i ciągnąc chorą nogę niczym ciężki worek. Nikt go nie zatrzymał, nikt nie spytał, Dokąd się pan wybiera o tej porze, choć miał gotową odpowiedź, Idę się wysikać. Modlił się w duchu, by nie obudzić żony lekarza, która na pewno by mu nie uwierzyła, jej musiałby powiedzieć o swoim planie. Nie mogę dalej gnić w łóżku, wiem, że pani mąż zrobił, co było w jego mocy, ale kiedy kradłem samochody, nikt mnie nie wyręczał, teraz też sam muszę do nich pójść, może gdy zobaczą mój stan, zrozumieją, że potrzebuję pomocy, wsadzą mnie do karetki i zawiozą do szpitala, na pewno są jakieś szpitale dla ślepych, co za różnica, jeden mniej, jeden więcej, opatrzą mi ranę, wyleczą, słyszałem, że nawet skazanych na śmierć zabierają do szpitala, jeśli mają zapalenie wyrostka, i operują, żeby umierali całkiem zdrowi, więc jeśli zechcą, mogą mnie tam odesłać. Zrobił kilka kroków naprzód, zaciskając zęby, by nie jęczeć z bólu, usiłując powstrzymać krzyk, dobrnął do ostatniego łóżka i na moment stracił równowagę. Pomylił się, myśląc, że jest jeszcze jedna poręcz i trafił w pustkę. Upadł na ziemię, leżał tak nieruchomo, dopóki nie upewnił się, że nikogo nie obudził. Po chwili uznał, że w tej pozycji najłatwiej poruszać się ślepcowi i że czołgając się szybciej znajdzie drogę. Minął w ten sposób korytarz i dotarł do głównego wejścia. Zatrzymał się na chwilę, obmyślając dalszy plan działania. Czy lepiej stanąć w drzwiach i zawołać straże, czy może trzymając się używanej przez wszystkich liny doczołgać się do bramy. Wiedział, że jeśli z daleka poprosi o pomoc, od razu każą mu zawrócić do budynku. Kiedy jednak pomyślał o cierpieniach czekających go w drodze powrotnej, o wiotkiej, kołyszącej się linie, o wątpliwym oparciu, jakie stanowiły poręcze łóżek, uznał, że to nie ma sensu. Po kilku minutach podjął decyzję, Będę się czołgał pod liną, sprawdzając ręką, czy posuwam się w dobrym kierunku, zawsze znajdzie się jakieś wyjście, tak jak z włamywaniem się do samochodów. W tej samej chwili poczuł wyrzuty sumienia, że ukradł auto ślepemu człowiekowi, ale natychmiast zaczął się usprawiedliwiać, Nie oślepłem dlatego, że zabrałem mu samochód, ale dlatego, że odprowadziłem go do domu, to był mój błąd. Jednak trudno oszukać sumienie, sprawa była prosta, ślepy człowiek jest nietykalny, nie wolno go okradać, Ależ ja go przecież nie okradłem, nie wyjąłem mu kluczyków z kieszeni, nie przystawiłem do głowy pistoletu, złodziej bronił się niczym oskarżony przed sądem, Przestań się wykręcać, usłyszał karcący głos sumienia, Idź tam, dokąd masz iść.

Poczuł na twarzy chłodny powiew poranka. Wreszcie można odetchnąć, pomyślał. Wydawało mu się, że noga boli go coraz mniej, nie zdziwił się, wcześniej wiele razy miał podobne odczucie. Był już na dworze, za chwilę zsunie się po schodach. Trudno schodzić głową w dół, pomyślał. Podniósł rękę, by sprawdzić, czy ma nad sobą linę, i ruszył w kierunku bramy. Tak jak przypuszczał, nie było to łatwe, głównie z powodu chorej nogi, która tylko mu zawadzała. Przekonał się o tym wkrótce, gdy nagle ręka ześlizgnęła mu się ze schodów. Całym ciałem runął na bok przygnieciony ciężarem przeklętej, martwej nogi. Poczuł ból jak borowanie wiertarki, cięcie piły i uderzenie młotem zarazem, i z trudem powstrzymał jęk agonii. Przez długi czas leżał płasko z twarzą przyciśniętą do ziemi. Nagły podmuch wiatru wstrząsnął jego ciałem. Miał na sobie tylko slipy i podkoszulek, a krwawiąca rana przywierała do ziemi. Teraz na pewno wda się zakażenie, pomyślał, zapominając, że wlókł ją w ten sposób od momentu opuszczenia sali. Nieważne, pocieszał się, zabiorą mnie do szpitala i wyleczą. Położył się na wznak, żeby mocniej chwycić linę, lecz zapomniał, że leży prostopadle do niej i że sznur zwisa nad schodami. Dopiero po chwili rozsądek nakazał mu usiąść i zsunąć się po schodach. Wreszcie, z uczuciem triumfu trafił ręką na szorstką linę. Z radością odkrył, że może poruszać się, nie dotykając raną ziemi. Odwrócił się tyłem do bramy i w pozycji siedzącej, opierając się na rękach jak kaleka o kulach, powoli posuwał się w wyznaczonym kierunku. Poruszał się tyłem, gdyż łatwiej mu było ciągnąć chorą nogę, niż ją popychać. W ten sposób nie odczuwał straszliwego bólu i przesuwał się po łagodnie opadającym terenie. Równocześnie nie musiał się obawiać, że zgubi linę, gdyż dotykał jej czubkiem głowy. Zastanawiał się, ile metrów dzieli go jeszcze od bramy, szło mu znacznie wolniej, niż gdyby poruszał się na własnych nogach, najlepiej dwóch. Wówczas doszedłby szybko, nie zbaczając z trasy. Zapomniawszy, że jest ślepy, odwrócił się, by sprawdzić, ile drogi mu jeszcze zostało, i napotkał przed sobą rozlaną, przepaścistą biel. Nawet nie wiem, czy to dzień, czy noc, ale gdyby było jasno, już by mnie zauważyli, a poza tym od śniadania minęło wiele godzin. Jego myśli zaczęły łączyć się w logiczny ciąg, poczuł zadziwiającą jasność umysłu, nastąpiła w nim jakaś zmiana i gdyby nie martwa, nieszczęsna noga, przysiągłby, że w całym swoim życiu nie czuł się lepiej. Nagle uderzył plecami w żelazną bramę. Był na miejscu. Żołnierz, który schował się przed zimnem w budce strażniczej, usłyszał dziwny szmer, ale uznał, że nie dochodzi on zza ogrodzenia, że to pewnie szum drzew albo targana wiatrem gałąź ociera się o płot. Po chwili jednak znów usłyszał jakiś dźwięk, tym razem nieco inny, jakby ktoś uderzał w bramę, z pewnością nie był to wiatr. Zaniepokojony wyszedł z budki, nerwowo rozejrzał się wokół i trzymając w pogotowiu broń zbliżył się do bramy. Nic nie zauważył, lecz dźwięk się powtórzył, tym razem silniejszy, jakby ktoś drapał w metalową powierzchnię. To pewnie drzwiczki zasłaniające zakratowane okienko w bramie, pomyślał strażnik. Skierował się w stronę namiotu, gdzie spał sierżant, ale po chwili zawrócił. Bał się, że jeśli alarm okaże się fałszywy, sierżant wpadnie w złość. Przełożeni nie lubią, kiedy ich się budzi, nawet jeśli są po temu ważkie powody. Między dwoma metalowymi prętami ogrodzenia niczym zjawa pojawiła się biała twarz ślepca. Przerażony żołnierz zastygł w bezruchu, po czym pchnięty siłą strachu wycelował automat prosto w trupio bladą twarz i oddał serię. Huk wystrzałów postawił na nogi cały oddział pilnujący szpitala dla obłąkanych. Na wpół ubrani żołnierze powybiegali z namiotów. Sierżant krzyknął, Co u diabła się dzieje, Ślepy człowiek, ślepy człowiek, bełkotał żołnierz, Gdzie, Tam, powiedział chłopak, wskazując lufą karabinu na ogrodzenie, Nic nie widzę, Był tam, naprawdę. Żołnierze stali już w pełnej gotowości, z bronią przygotowaną do strzału. Włączyć reflektor, rozkazał sierżant. Jeden z żołnierzy wdrapał się na platformę ciężarówki i po kilku sekundach jaskrawy strumień światła padł na główną bramę. Nikogo nie ma, idioto, warknął sierżant, ale po chwili rzucił kilka żołnierskich przekleństw. W świetle reflektora widać było ciemną kałużę krwi. A jednak dopadłeś kanalię, mruknął sierżant i nagle przypomniał sobie rozkaz, jaki otrzymał od przełożonych, Cofnąć się, krzyknął, To zaraza. Przerażeni żołnierze zaczęli się wycofywać, nie spuszczając oczu z powiększającej się kałuży krwi, która powoli rozlewała się na bruku. Na pewno jest martwy, spytał sierżant, A jakże by inaczej, dałem mu serię prosto w twarz, odparł żołnierz dumny ze swych umiejętności strzeleckich. W tej samej chwili usłyszeli nerwowy okrzyk innego żołnierza, Sierżancie, sierżancie, tam. Na schodach, przed głównym wejściem, w białym, zimnym kręgu światła stała grupa kilkunastu ślepców. Nie ruszać się, wrzasnął sierżant, Jeden krok i pozabijam jak psy. W oknach pobliskich domów pojawiły się wystraszone twarze obudzonych strzałami ludzi. Sierżant krzyknął, Czterech internowanych, podejść i zabrać ciało. Sześciu ślepców przez pomyłkę ruszyło jednocześnie przed siebie. Powiedziałem czterech, wrzasnął histerycznie sierżant. Ślepcy zaczęli się nawzajem dotykać, wreszcie dwóch cofnęło się, a reszta ruszyła naprzód, trzymając się liny.


* * *

Trzeba sprawdzić, czy jest tu jakaś łopata albo motyka, coś, czym moglibyśmy wykopać dół, powiedział lekarz. Był wczesny ranek, ślepcy z trudem zdołali przenieść ciało do ogrodu. Złożyli je pod drzewem, pośród śmieci i zwiędłych liści. Jednak tylko żona lekarza widziała, w jakim jest stanie. Twarz zabitego wyglądała jak jedna żywa rana, mózg wypłynął na wierzch, na szyi i piersiach widać było trzy rany postrzałowe. Wiedziała, że w budynku nie ma niczego, czym dałoby się wykopać grób. Na całym terenie należącym do szpitala znalazła tylko metalowy pręt. Na pewno się do czegoś przyda, ale nie wykopie się nim dołu. Z tyłu przez zabite na głucho okna korytarza wyglądały przerażone twarze internowanych z lewego skrzydła, ludzi czekających na nieunikniony moment, kiedy oznajmią współtowarzyszom, Oślepłem, albo kiedy próbując ukryć swój stan, zdradzą się nieporadnym gestem, ruchem głowy, potkną się w sposób podejrzany dla osoby widzącej. Lekarz domyślał się tego, co widzi jego żona, ale oboje prowadzili grę pozorów, toteż powiedziała głośno, Może poprosimy żołnierzy, żeby rzucili nam przez ogrodzenie łopatę, Dobry pomysł, spróbujmy, podchwycił lekarz, a wszyscy ich poparli. Jedynie dziewczynie w ciemnych okularach obojętne było, czy użyją łopaty, czy motyki, wciąż płakała, powtarzając przez łzy, To moja wina. I miała rację, trudno zaprzeczyć. Chociaż z drugiej strony nie można wymagać, byśmy byli w stanie przewidzieć wszystkie następstwa naszych czynów, wyobrażając sobie najpierw bezpośrednie, potem pośrednie i wreszcie wyimaginowane skutki życiowych decyzji. Nikt wówczas nie miałby odwagi ruszyć się z miejsca, do którego przykułyby go wątpliwości. Złe i dobre uczynki oraz słowa rozsiewają się jak ziarna, mniej lub bardziej równomiernie, padając na grunt przyszłych dni, również i tych, których my sami nie doczekamy, by potwierdzić nasze przypuszczenia, pogratulować sobie wnikliwości lub prosić kogoś o wybaczenie. Niektórzy mówią, że w tym kryje się istota nieśmiertelności. Może to i prawda, ale na razie trzeba było pogrzebać człowieka. Całą akcją kierowali lekarz i jego żona. Dziewczyna w ciemnych okularach nadal rozpaczała, lecz wyrzuty sumienia kazały jej dołączyć do reszty. Gdy tylko żołnierz zauważył wychodzących ślepców, krzyknął, Stać, i w obawie, że ten złowrogi okrzyk nie wystarczy, na wszelki wypadek wystrzelił w powietrze. Przerażeni cofnęli się, ukrywając za grubymi, drewnianymi drzwiami. Po chwili żona lekarza ponowiła próbę, stanęła w cieniu tak, by móc obserwować ruchy żołnierza i w razie potrzeby wycofać się w porę, Nie mamy czym pogrzebać ciała, potrzebujemy łopaty, zawołała. Za bramą pojawił się inny żołnierz. Był to nowy sierżant, Czego chcecie, krzyknął, Potrzebujemy łopaty albo motyki, musimy zakopać ciało, Po co zakopywać, niech zgnije, Jeśli je tak zostawimy, zakazi otoczenie, To wam tylko dobrze zrobi, Powietrza nie ogrodzicie murem, przedostanie się i na waszą stronę. Siła argumentu zmusiła sierżanta do namysłu. Zastępował kolegę, który oślepł, i natychmiast został przewieziony do szpitala, gdzie kierowano niewidomych żołnierzy wojsk lądowych armii. Marynarka i lotnictwo również miały swoje ośrodki, lecz w obecnej sytuacji ze zrozumiałych względów formacje te nie odgrywały znaczącej roli. Ta kobieta ma rację, pomyślał sierżant, lepiej dmuchać na zimne. Natychmiast kazał dwóm ludziom założyć maski gazowe i wylać na kałużę krwi dwie butelki amoniaku. Opary płynu unosiły się w powietrzu, drażniąc oczy i nozdrza żołnierzy. W końcu sierżant oświadczył, Zobaczę, co da się zrobić, A jedzenie, przypomniała żona lekarza, wykorzystując sprzyjającą okazję, Jeszcze nie przysłali, W naszym skrzydle jest już pięćdziesiąt osób, jesteśmy głodni, dostajemy za mało żywności, To nie nasza sprawa, Trzeba coś zrobić, rząd obiecał nas żywić, Wracaj do siebie, nie chcę tu nikogo widzieć, Łopata, krzyknęła kobieta, ale sierżanta już nie było. Zbliżało się południe, gdy z głośników odezwał się głos sierżanta, Uwaga, uwaga. Internowani ożywili się, myśląc, że przywieziono żywność, ale tym razem chodziło o motykę, Jedna osoba ma ją odebrać, żadnych grup, powtarzam, jedna osoba, Ja pójdę, ofiarowała się żona lekarza, ja z nim to załatwiałam. Kiedy wyszła na zewnątrz, zobaczyła leżącą blisko bramy motykę. Ktoś przerzucił ją przez ogrodzenie. Muszę udawać ślepą, nakazała sobie w duchu, Gdzie ona jest, spytała, Zejdź po schodach, będę tobą kierował, odparł sierżant, Dobrze, Teraz idź prosto, dalej prosto, stój, skręć lekko w prawo, nie, w lewo, mówiłem lekko, teraz znów prosto i zaraz wejdziesz na motykę, ciepło, ciepło, gorąco, cholera, miałaś iść prosto, zimno, zimno, cieplej, gorąco, ukrop, no, nareszcie, a teraz odwróć się i rób, co ci każę, przestań wreszcie kręcić się w kółko jak pies za własnym ogonem, zawracaj i zmywaj się stąd, Gadaj zdrów, pomyślała żona lekarza, nawet jeśli zorientowałeś się, że nie jestem ślepa, nic mnie to nie obchodzi i tak po mnie tu nie przyjdziesz. Przerzuciła motykę przez ramię jak grabarz udający się do pracy i ruszyła prosto przed siebie, nie robiąc ani jednego błędnego kroku. Sierżancie, niech no pan spojrzy, zawołał jeden z żołnierzy, idzie, jakby widziała, Ślepi szybko uczą się samodzielności, wyjaśnił autorytatywnie sierżant.

Ziemia była twarda, ubita, poprzerastana korzeniami pod powierzchnią. Z trudem udało im się wykopać grób. Pracowali na zmianę, taksówkarz, dwaj policjanci i pierwszy ślepiec. W obliczu śmierci każdy puszcza w niepamięć nienawiść i złość, choć stare rany nie zabliźniają się łatwo, czego liczne przykłady mamy zarówno w literaturze, jak i w życiu, lecz tu w głębi serc zgromadzonych ślepców nie było śladu zapiekłej nienawiści, cóż bowiem znaczy ukradziony samochód wobec martwego, sponiewieranego ciała złodzieja samochodów. Nie trzeba oczu, by domyślić się, że jego twarz nie ma nosa ani warg. Zdołali wykopać płytki grób na pół metra. Grubemu trupowi brzuch wystawałby ponad powierzchnię. Na szczęście złodziej samochodów był chudy jak wiór, tak chudy, że niemal widać mu było wnętrzności, jakby pościł przed śmiercią. Starczyłoby miejsca dla jeszcze jednego. Nie zmówili modlitwy, tylko dziewczyna w ciemnych okularach, targana wciąż wyrzutami sumienia, zaproponowała nieśmiało, by postawić krzyż, ale nikt nie słyszał, aby zmarły wspominał o Bogu. Lepiej więc o tym zapomnieć i mieć nadzieję, że czyn ten zostanie im wybaczony. Poza tym trudno byłoby niewidomym zrobić krzyż, pewnie też od razu wpadłby nań któryś z nieszczęsnych pacjentów szpitala. Mogli już wrócić do sali, w zamkniętej przestrzeni czuli się o wiele pewniej niż w rozległym ogrodzie, tu przynajmniej nikt nie mógł się zgubić. Z wyciągniętymi rękami, poruszając palcami jak owady badające przestrzeń czułkami, szli niemal bezbłędnie. Być może niedługo u bardziej wrażliwych ślepców rozwinie się to, co nazywamy intuicją przestrzenną. Weźmy na przykład żonę lekarza, która swobodnie poruszała się w labiryncie sal, zakamarków i korytarzy, wiedząc dokładnie, kiedy skręcić, a kiedy stanąć przed drzwiami i otworzyć je bez wahania, nie musiała nawet liczyć łóżek, żeby odszukać swoje miejsce. Teraz usiadła na łóżku obok męża i jak zwykle rozmawiali szeptem. Od razu widać, że to ludzie wykształceni, bo zawsze mieli sobie coś do powiedzenia, nie tak jak inne małżeństwa, choćby pierwszy ślepiec i jego żona, którzy po pełnym czułości i łez powitaniu przestali się do siebie odzywać, jakby wszechobecny smutek przyćmił miłość, stając się ich dniem powszednim. Zezowaty chłopiec skarżył się, że jest głodny, choć dziewczyna w ciemnych okularach odejmowała sobie od ust, żeby nakarmić malca. Od kilku godzin chłopiec nie pytał o matkę, ale gdy zaspokoił pierwszy głód, a jego ciało uwolniło się od prozaicznych, egoistycznych potrzeb wynikających z głęboko zakodowanej woli przetrwania, nagle poczuł jej brak. Być może z powodu nocnej strzelaniny lub z przyczyn niezależnych od wojska śniadania nie dostarczono. Zbliżała się pora obiadu, żona lekarza spojrzała ukradkiem na zegarek. Dochodziła pierwsza po południu, nic dziwnego, że wygłodniali ślepcy zebrali się przy głównym wejściu. Jedni chcieli jakoś zapełnić czas, inni wychodzili z założenia, że kto pierwszy, ten lepszy. Zgromadzeni pilnie wsłuchiwali się w dźwięki dobiegające z zewnątrz, czekając na odgłosy kroków żołnierzy, którzy przyniosą upragnione jedzenie. Internowani z lewego skrzydła nie wychodzili w obawie przed nagłym oślepnięciem, które mogłoby nastąpić w wyniku bezpośredniego kontaktu ze ślepymi, tylko przez uchylone drzwi od czasu do czasu wyjrzało na korytarz kilka wygłodniałych twarzy zarażonych. Czas mijał. Niektórzy ślepcy zmęczeni oczekiwaniem usiedli na podłodze korytarza, inni wrócili do swoich sal. Wreszcie dał się słyszeć znajomy szczęk otwieranych drzwi. Podnieceni ludzie wstali i potykając się oraz popychając nawzajem, ruszyli w kierunku, skąd, jak im się wydawało, dochodziły znajome odgłosy. Po chwili stanęli zdezorientowani, nie mogąc dokładnie zlokalizować źródła dźwięku, zaraz jednak ruszyli, upewniwszy się, że są to bez wątpienia kroki żołnierzy, którym towarzyszyła uzbrojona eskorta.

Będąc wciąż pod wrażeniem tragicznych nocnych wydarzeń, żołnierze postanowili, że tym razem nie postawią kartonów z żywnością przed wejściem do pierwszego i drugiego skrzydła, lecz w głównym holu, I cześć, powiedzieli, dalej niech sobie radzą sami. Przyzwyczajeni do dziennego światła, gdy otworzyli drzwi, nie od razu zauważyli czekających w ciemnościach ślepców. Dopiero po chwili, widząc ich wylęknione twarze, przerażeni rzucili kartony na ziemię i z krzykiem zaczęli uciekać. Dwaj żołnierze z eskorty czekający dotąd na schodach, Bóg jeden wie dlaczego, ze strachu czy też może wypełniając rozkaz, stanęli w otwartych drzwiach i oddali serię z karabinów maszynowych. Ślepcy bezwładnie zaczęli osuwać się jedni na drugich, a choć byli już martwi, ich ciała wciąż przeszywał grad pocisków. Wszystko to odbywało się jakby w zwolnionym tempie, jedno ciało, drugie ciało, jak w kinie albo w telewizji. Strzały padały na oślep, ale żołnierze przysięgali później na sztandar, że działali zgodnie z rozkazami, a co więcej, w obronie własnej oraz nie uzbrojonych towarzyszy niosących pomoc niewidomym i że nagle zostali zaatakowani przez bandę ślepców. W popłochu zaczęli wycofywać się w stronę bramy osłaniani przez uzbrojonych kolegów, którzy trzęsącymi się rękami trzymali wycelowane w budynek karabiny, jakby pozostali przy życiu ślepcy szykowali się do krwawego odwetu. Jeden z żołnierzy, sparaliżowany strachem, powtarzał, Ja tam już nie wrócę, nawet gdyby mieli mnie zabić, nie wrócę. I rzeczywiście, nie wrócił, tego samego bowiem dnia, po południu, podczas zmiany warty, żołnierz ten dołączył do grona ludzi dotkniętych białą chorobą. Miał szczęście, że nosił mundur, gdyż inaczej wepchnięto by go do budynku, gdzie przebywali współtowarzysze zabitych przez niego ślepców i strach pomyśleć, jakby się to mogło dla niego skończyć. Sierżant powiedział, Najlepiej, żeby zdechli z głodu, skończyłaby się cała ta epidemia. Jak wiemy, nie on pierwszy myślał w ten sposób, ale na szczęście ruszyło go sumienie i dodał, Od tej pory stawiamy kartony z żywnością w połowie drogi od bramy do budynku, będą musieli je sami stamtąd odbierać, ale uważajcie, jeden podejrzany ruch i macie strzelać. Wrócił do swej kwatery, włączył mikrofon i uważnie dobierając słowa oraz przypominając sobie, co zwykle mówi się w podobnych momentach, ogłosił komunikat, Z żalem stwierdzamy, że z powodu zorganizowanego buntu sytuacja stała się krytyczna, w związku z czym wojsko zostało zmuszone do użycia siły i nie ponosi winy za całe to wydarzenie, jak też za bezpośrednie lub pośrednie konsekwencje z niego wynikające. Od dziś żywność stawiana będzie na drodze prowadzącej do głównej bramy i stamtąd internowani mają obowiązek ją odbierać, Ostrzegam, że najmniejsza próba pogwałcenia rozkazów, co miało miejsce przed chwilą i minionej nocy, zostanie srodze ukarana. Po krótkiej przerwie, nie wiedząc, jak zakończyć komunikat, powtórzył, Wojsko nie ponosi winy za całe wydarzenie, nie ponosimy żadnej winy.

Huk wystrzałów odbił się echem o ściany ciasnego holu, wywołując panikę. W pierwszej chwili internowani myśleli, że żołnierze wpadną do sal i zaczną strzelać na oślep, realizując w ten sposób zadanie ostatecznej likwidacji wszystkich ślepców. Niektórzy chowali się pod łóżka, inni sparaliżowani strachem nie ruszali się z miejsc, paru osobom być może przyszło do głowy, że wolą umrzeć, niż żyć tak dalej, i że śmierć powinna nadejść jak najszybciej. Pierwsi doszli do siebie internowani z lewego skrzydła. Gdy rozległy się strzały, początkowo zaczęli uciekać w popłochu, później jednak cisza zwabiła ich z powrotem do drzwi prowadzących do holu. Ujrzeli stos ciał w kałuży krwi, rozlewającej się niczym żywy stwór po kamiennej posadzce, oraz kartony z żywnością. Głód wygnał ich na korytarz, upragnione jedzenie stało tuż-tuż, co prawda przeznaczone było dla ślepych, a posiłek dla nich zgodnie z regulaminem miał być dostarczony w drugiej kolejności, ale kogo teraz obchodził regulamin, nikt ich przecież nie zobaczy, a jak słusznie mawiali nasi przodkowie, którzy znali się na rzeczy, nic tak nie kusi jak owoc zakazany. Kilka wygłodniałych osób zrobiło parę kroków do przodu, ale zlękli się, że być może zastawiono na nich pułapkę i przypomnieli sobie o zarazkach czyhających na nieostrożnych pośród martwych ciał, a przede wszystkim w kałuży krwi. Kto wie, jakie toksyny wydziela ta lepka ciecz, jaką trucicielską ma moc. Może z rozkładających się ciał ślepców ulatnia się jakaś śmiertelna substancja. Przecież oni nie żyją, nic nam nie grozi, powiedział jeden z internowanych, próbując uspokoić towarzyszy, ale efekt tych słów był odwrotny. Cóż z tego, że byli martwi, nieruchomi i nie oddychali, może biała ślepota była chorobą duszy, a jeśli tak, to przecież właśnie teraz dusze owych nieszczęśników wyzwolone z ciała mogły wreszcie dopełnić aktu zemsty, bo jak świat światem nie ma nic łatwiejszego niż rozsiewać zło. Jednak kartony z żywnością mimo woli przyciągały spojrzenia, a żołądki wbrew wszelkim racjonalnym przesłankom, wbrew rozsądkowi domagały się jedzenia. Z jednego kartonu wylał się biały płyn, który zmieszał się z czerwoną plamą krwi. Sądząc po charakterystycznym kolorze było to mleko. Dwóch odważnych, a może bardziej zdesperowanych ludzi, jakże trudno to czasem odróżnić, zbliżyło się do kartonów. Już wyciągali po nie ręce, gdy nagle w drzwiach prowadzących do prawego skrzydła pojawiło się kilku ślepców. Niedoszli złodzieje ostrożnie się wycofali. Mieli jednak nadzieję, że w obliczu śmierci, powodowani szacunkiem i litością, ślepcy zajmą się zabitymi współtowarzyszami i może przez nieuwagę zostawią kilka kartonów z jedzeniem. Nawet parę porcji z pewnością zaspokoiłoby potrzeby garstki zarażonych z lewego skrzydła. Kilku z nich chciało nawet podejść do ślepców i poprosić, Miejcie nad nami litość, zostawcie choć jeden karton, może to dziś ostatnia dostawa żywności. Jednak w końcu zrezygnowali z tego pomysłu. Tymczasem ślepcy, jak to ślepcy, poruszali się po omacku, potykając się, szurając nogami, lecz mimo panującego chaosu zdołali podzielić się zadaniami. Jedni, brodząc w lepkiej krwi zmieszanej z mlekiem, zaczęli przenosić ciała do ogrodu, inni zajęli się żywnością i roznosili kartony do poszczególnych sal. Wśród nich prym wodziła kobieta, sprawiająca wrażenie wszechobecnej, pomagała nosić kartony, zachowywała się tak, jakby wskazywała drogę, co biorąc pod uwagę jej ślepotę było przecież absurdem. Przez przypadek zwróciła twarz w stronę, gdzie stali zarażeni, jakby ich zauważyła lub wyczuła czyjąś obecność. Wkrótce korytarz opustoszał, została tylko wielka kałuża krwi, nieco mniejsza plama rozlanego mleka i czerwone, mokre ślady butów. Wygłodniali ludzie z rezygnacją zamknęli drzwi i wrócili do siebie. Byli tak przygnębieni i rozczarowani, że jeden z nich nie wytrzymał i powiedział, Prędzej czy później i tak wszyscy oślepniemy, trzeba było do nich podejść, przynajmniej dostalibyśmy coś do jedzenia, Może żołnierze przyniosą nam obiad, odezwał się inny, Był pan w wojsku, spytał pierwszy, Nie, Tak myślałem.

Mieszkańcy dwóch pierwszych sal, z których pochodzili zabici, zgromadzili się w celu ustalenia, czy najpierw pogrzebią ofiary, czy rozdzielą żywność. Nikt nie zapytał, kto zginął. Pięciu zabitych mieszkało w drugiej sali, nie wiadomo więc, czy znali ich od początku, czy też zawarli znajomość później, wymieniając na korytarzu uwagi na temat swego smutnego położenia. Żona lekarza nie pamiętała, kiedy przybyli. Znała natomiast czterech pozostałych zabitych, spali z nią, jeśli można tak się wyrazić, pod jednym dachem, chociaż o jednym z nich niewiele mogłaby powiedzieć, trudno bowiem oczekiwać, by zupełnie obcy człowiek zdradził jej historię swego życia, Co innego dziewczyna w ciemnych okularach, jeśli przyjmiemy, że pokojówka miała rację, ów mężczyzna kochał się z nią w hotelu. Biedaczka, nigdy nie dowie się, że znajdowała się tak blisko człowieka, który otoczył ją morzem bieli. Kolejnymi ofiarami byli taksówkarz i dwaj policjanci. Trzej rośli mężczyźni, którzy z racji swojego zawodu umieli nie tylko sami się bronić, ale musieli występować również w obronie innych. Teraz leżeli pokonani, czekając aż dopełni się ich los. Musieli czekać nie dlatego, że przegrali z egoizmem żywych, lecz z powodów bardziej prozaicznych. Zakopanie dziewięciu ciał w twardej ziemi przy użyciu jednej motyki wymagało co najmniej kilku godzin pracy. Było więc zrozumiałe, że wolontariusze, ogólnie rzecz biorąc ludzie dobrego serca, musieli wpierw napełnić żołądki, by móc zająć się zmarłymi. Porcjowane jedzenie łatwo dawało się podzielić, To dla ciebie, to dla mnie, to dla ciebie, to dla mnie, aż do opróżnienia kartonów. Jednak niecierpliwość i głód paru mniej rozgarniętych ludzi, którzy pomni wydarzeń sprzed kilku godzin, przerazili się, że nie starczy dla nich jedzenia, skomplikowały tę prostą czynność, choć na ich usprawiedliwienie należy dodać, że w zaistniałych okolicznościach trudno było zachować rozsądek. Łatwo sobie wyobrazić, jak ciężko jest policzyć ludzi i rozdać żywność, jeśli się ich nie widzi. W dodatku niektórzy mieszkańcy drugiej sali, gwałcąc wszelkie zasady uczciwości, próbowali wmówić reszcie, że jest ich więcej niż w rzeczywistości. Żona lekarza szybko wykryła oszustwo, lecz uznała, że lepiej to przemilczeć. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wyszło na jaw, że nie jest ślepa, w najlepszym razie stałaby się służącą wszystkich, w najgorszym niewolnicą kilku. Propozycja wyboru przewodniczącego sali, wysunięta na początku przez dziewczynę w ciemnych okularach, być może pomogłaby rozwiązać kilka mniej lub bardziej ważkich problemów, jednak tylko pod warunkiem, że nikt nie podważyłby autorytetu wybranej osoby, który w istniejących okolicznościach i tak był kruchy, i wciąż kwestionowany. Miałoby to sens jedynie wówczas, gdyby wszyscy podporządkowali się jego decyzjom, kierując się wspólnym dobrem. Jeśli nie uda nam się zachować spokoju, pomyślała żona lekarza, wkrótce się pozabijamy. Przyrzekła sobie porozmawiać z mężem o tych trudnych sprawach i dalej rozdawała jedzenie.

Czy to z lenistwa, czy z powodu delikatnych żołądków, nikt nie kwapił się do podjęcia niewdzięcznej pracy grabarza. Z racji swojej profesji lekarz czuł się zobowiązany przypomnieć o czekającym ich zadaniu, Chodźmy zakopać ciała, powiedział bez przekonania, ale nikt się nie ruszył. Wyciągnięci na swych łóżkach ludzie potrzebowali chwili spokoju, by strawić obiad, niektórzy posiliwszy się od razu zasnęli. Nic dziwnego, po tylu przeżyciach i stresach, mimo że nie udało im się całkowicie zaspokoić głodu, ciało poddało się lenistwu, co jest naturalną reakcją na procesy chemiczne zachodzące w żołądku. Późnym popołudniem, gdy zaczął zapadać zmierzch, a światło lamp nadal było tak słabe, że aż trudno uwierzyć, by kiedykolwiek mogło do czegoś służyć, lekarz i jego żona zdołali namówić dwóch mężczyzn, by pomogli im pogrzebać zwłoki w ogrodzie. Ociągali się wprawdzie, ale bez ich pomocy nie dałoby się porozdzielać sztywnych ciał. Dotknięci białą chorobą ludzie mieli nad autentycznymi ślepcami przewagę, którą można by określić jako iluzję światła. Dzień czy noc, świt czy zmierzch, cichy poranek czy gwarne południe, wciąż otaczała ich świetlista biel zamglonego słońca. Nie byli to zwykli niewidomi pogrążeni w ciemnościach, lecz ludzie zatopieni w blasku światła. Kiedy lekarz wspomniał, że trzeba będzie rozdzielić ciała, jeden ze ślepych, którzy zgodzili się mu pomóc, zapytał, jak rozpoznają tożsamość zabitych, pytanie całkiem logiczne dla osoby niewidomej. Lekarz zmieszał się, a jego żona nie przyszła mu z pomocą, w obawie że zdradzi swój sekret. Lekarz jednak szybko odzyskał pewność siebie, Słuchajcie, powiedział, uśmiechając się na dźwięk swego stanowczego głosu, ludzie przyzwyczajają się do używania oczu i nawet gdy już przestali widzieć, przetwarzają wszystko na obrazy, Wiemy przecież, że leży tu czterech naszych ludzi, taksówkarz, dwaj policjanci i jeszcze jeden człowiek, który z nami mieszkał, tak więc weźmiemy pierwsze z brzegu ciała, zakopiemy je jak trzeba i w ten sposób spełnimy nasz obowiązek. Obaj pomocnicy zgodzili się z lekarzem i na zmianę zaczęli kopać groby. Jednak żaden z tych ślepych pomocników nie domyślił się, że zakopują dokładnie te ciała, które należało pogrzebać. Nie trzeba wyjaśniać, czyja ręka, niby przypadkiem, kierowała dłonią lekarza, chwytała nogę lub ramię trupa, a on tylko mówił, Ten, tamten. Kiedy zakopali dwóch zabitych, z budynku wyszło trzech następnych mężczyzn gotowych do pomocy. Gdyby ktoś powiedział im, że jest już ciemna noc, pewnie żaden by się tu nie pojawił. Wiadomo bowiem, że z psychologicznego punktu widzenia, nawet dla ślepca istnieje różnica pomiędzy grzebaniem zmarłych za dnia i wtedy gdy słońce dawno znikło za horyzontem. Kiedy spoceni i zabrudzeni ślepcy wrócili do sali, wciąż czuli w nozdrzach zapach rozkładających się ciał. Tuż po ich powrocie do sali odezwał się głos z głośnika, powtarzając znane wszystkim instrukcje. Nie było żadnej wzmianki o wydarzeniach minionego dnia, o strzałach i stosie trupów, padały tylko ostrzeżenia w stylu, Opuszczenie budynku bez zezwolenia grozi natychmiastowym rozstrzelaniem albo internowani mają obowiązek grzebać ciała zmarłych bez zbędnych formalności. Jednak tym razem z racji nabytych doświadczeń, a wiadomo, że doświadczenie stoi u podstaw wszelkich nauk, słowa te nabrały szczególnej wymowy. Jedynie informacja o dostarczaniu trzech posiłków dziennie zabrzmiała groteskowo, jako że podszyta była trudną do przełknięcia ironią. Kiedy głos zamilkł, lekarz, który zdążył już poznać rozkład budynku, udał się sam do drugiej sali i poinformował, Nasi są już pochowani, W takim razie możecie pochować i resztę, odezwał się męski głos, Ustaliliśmy, że mieszkańcy każdej sali grzebią swoich, zabraliśmy cztery ciała, Dobra, dobra, jutro zajmiemy się naszymi, odezwał się inny mężczyzna, po czym zmienionym głosem zapytał, Przynieśli już jedzenie, Nie, odparł lekarz, Ale przecież przed chwilą zakomunikowali, że będą przywozić trzy posiłki dziennie, Wątpię, żeby dotrzymali słowa, Musimy więc dzielić tę żywność, która przychodzi, wtrącił kobiecy głos, Dobrze, porozmawiamy o tym jutro, odparł lekarz, Niech i tak będzie, zgodziła się kobieta. Wychodząc z sali lekarz usłyszał głos pierwszego mężczyzny, Nareszcie wiemy, kto tu rządzi. Zatrzymał się, czekając na reakcję pozostałych. Odezwała się ta sama kobieta, Jeśli się nie zorganizujemy, zaczną nami rządzić strach i głód, i tak już powinniśmy się wstydzić, że nie pomogliśmy im pochować zabitych, Jak pani taka mądra, to niech pani sama tam idzie, Sama nie dam rady, ale chętnie pomogę, Nie warto się kłócić, wtrącił drugi mężczyzna, Zrobimy to jutro rano. Lekarz westchnął, zdając sobie sprawę, że za chwilę wspólne życie stanie się coraz trudniejsze. Wyszedł na korytarz i poczuł nagłą potrzebę wypróżnienia. Wiedział, że w pobliżu nie ma żadnej łazienki, zaryzykował jednak i poszedł dalej. Miał nadzieję, że ktoś pamiętał, by zanieść do ubikacji papier toaletowy, który dostarczano wraz z żywnością i środkami czystości. Dwa razy pomylił drogę, ogarniało go coraz większe zdenerwowanie, gdyż czuł, że dłużej nie wytrzyma, w ostatniej chwili wszedł do prymitywnej ubikacji z dziurą w podłodze, i w pośpiechu zaczął rozpinać spodnie. Smród był tu nie do wytrzymania. Poczuł, że wdepnął w coś miękkiego, odchody kogoś, kto nie trafił w otwór lub przestał przejmować się zasadami higieny. Zastanawiał się, jak naprawdę wygląda to miejsce, otaczała go przecież lśniąca biel, jak wyglądają ściany, podłoga, której nie widzi, i nagle doszedł do absurdalnego wniosku, że świetlista biel w ubikacji śmierdzi. Co za koszmar, wkrótce wszyscy zwariujemy z tego nieszczęścia, pomyślał. Chciał się podetrzeć, ale nie znalazł papieru. Obmacał ścianę za sobą, Gdzieś tu powinien znajdować się uchwyt do papieru lub przynajmniej jakiś haczyk, na którym ktoś może zostawił strzępy podartej gazety. Niczego nie znalazł. Stojąc tak z rozstawionymi nogami i opuszczonymi spodniami dotykającymi brudnej podłogi, poczuł się nieszczęśliwy i upokorzony do granic wytrzymałości, Ślepy, ślepy, ślepy powtarzał z rozpaczą i nie mogąc się opanować, zaczął bezgłośnie szlochać. Zrobił kilka kroków do przodu i uderzył w ścianę. Wyciągnął przed siebie jedną rękę, potem drugą i w końcu znalazł wyjście. Usłyszał jakieś szuranie, ktoś inny też szukał ubikacji i potykając się, przeklinał pod nosem, Cholera, gdzie te łazienki, ale jego głos brzmiał obojętnie, jakby tak naprawdę było mu w istocie wszystko jedno. Przeszedł tuż obok lekarza, nieświadom bliskości drugiej osoby, ale czy miało to teraz jakieś znaczenie. Sytuacja była krępująca, a właściwie byłaby krępująca w innych okolicznościach, mimo to na wpół rozebrany lekarz w ostatniej chwili zdołał podciągnąć spodnie. Potem, gdy miał już pewność, że znów jest sam, opuścił je z powrotem, ale za późno, poczuł, że zabrudził się jak nigdy w życiu. Tyle jest sposobów, by zmienić się w zwierzę, pomyślał, To dopiero pierwszy krok. Wiedział jednak, że nie ma prawa narzekać, bo jest jeszcze ktoś, kto bez obrzydzenia go umyje.

Leżący na łóżkach ślepcy czekali, aż sen zlituje się i ukoi ich smutek. Ostrożnie, jakby ktoś mógł podejrzeć tę żenującą scenę, żona lekarza pomogła mężowi wyczyścić spodnie. W sali panowała nabrzmiała bólem cisza jak w szpitalu, gdzie pacjenci cierpią we śnie. Żona lekarza siedziała na łóżku i czujnie wpatrywała się w zbolałe ciała śpiących, czyjąś trupio bladą twarz, czyjeś ramię poruszające się we śnie. Zastanawiała się, czy kiedyś też oślepnie, i wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego nadal widzi. Zmęczonym ruchem podniosła rękę, by odgarnąć włosy z czoła, i pomyślała, Niedługo wszyscy zaczniemy śmierdzieć. W tym momencie usłyszała czyjeś westchnienia, szepty, najpierw cichy, potem głośny płacz, dźwięki, które brzmiały jak słowa i zapewne były słowami, ale ich sens gubił się w narastającym krzyku, bełkocie i jękach. Z głębi sali dał się słyszeć głos pełen oburzenia, Świntuchy, zachowują się jak zwierzęta. A przecież byli to tylko ślepi ludzie, ślepa kobieta i ślepy mężczyzna, którzy nie dowiedzą się o sobie niczego więcej poza tym, że są ślepi.


* * *

Kto próbuje oszukać żołądek, wstaje o świcie. Niektórzy ślepcy wiercili się w łóżkach już w nocy, lecz nie dlatego, że dokuczał im głód, a dlatego że rozregulowało się w nich to, co nazywamy zegarem biologicznym, i uważali, że jest już dzień. Budzili się z myślą, że zaspali, ale po chwili chrapanie sąsiadów wyprowadzało ich z błędu. Zjawisko to, opisywane w książkach, jakże często zdarza się również w życiu. Ludzie, którzy budzą się o świcie z własnej woli lub z przyczyn od nich niezależnych, z przykrością znoszą beztroskie chrapanie innych. Jest to szczególnie trudne w opisywanym przypadku. Co innego być ślepym i spać, a co innego budzić się, otwierając bezużyteczne oczy. W obliczu straszliwej katastrofy, którą staramy się tu opisać, obserwacje natury psychologicznej można by snuć w nieskończoność, lecz poczynione wyżej uwagi mają jedynie wyjaśnić przyczynę tak wczesnego przebudzenia się większości ślepców. Jak już wspomnieliśmy, jednych wyrwały ze snu skurcze żołądka, innych nerwowe oczekiwanie dnia, lecz mimo narastającej niecierpliwości nikt nie hałasował bardziej niż pozwalały na to miejsce i okoliczności. W sali znajdowali się nie tylko ludzie dobrze wychowani, ale i prymitywni, którzy nie zważając na innych, po przebudzeniu pluli i puszczali gazy, co zresztą robili również w ciągu dnia. Panował tu straszliwy zaduch, ale nie dało się temu zapobiec, gdyż okna znajdowały się zbyt wysoko, by je otworzyć, a na korytarzu śmierdziało jeszcze bardziej.

Lekarz i jego żona leżeli przytuleni do siebie nie tylko z uwagi na wąskie łóżko, ale z wewnętrznej potrzeby, i jedynie siłą woli powstrzymali się, by nie zrobić tego, co w środku nocy uczynili ich sąsiedzi, kobieta i mężczyzna, nazwani przez kogoś świntuchami. Żona lekarza spojrzała na zegarek. Dwadzieścia trzy minuty po drugiej. Spojrzała jeszcze raz, sekundnik stał w miejscu. Zapomniała nakręcić ten przeklęty zegarek, nie potrafiła dopilnować nawet najprostszych czynności, i to zaledwie po trzech dniach odosobnienia. Z jej ust wyrwał się stłumiony szloch, jakby przytrafiło jej się najgorsze nieszczęście. Lekarz pomyślał, że jego żona oślepła, że nastąpiło to, czego tak bardzo się obawiali. Już chciał zapytać, czy widzi tylko biel, ale w tej samej chwili usłyszał, Nie, nie, to nie to, a po chwili szept tłumiony przez kołdrę zakrywającą ich twarze, Ale ze mnie idiotka, nie nakręciłam zegarka, i niepocieszona rozpłakała się jak dziecko. Jej szlochanie obudziło dziewczynę w ciemnych okularach, która wstała i z wyciągniętymi rękami zbliżyła się do miejsca, skąd dochodził płacz, Co się stało, czy mogę pani pomóc, spytała dotykając przykrytych kołdrą ciał. W tym momencie wrodzone poczucie taktu nakazało jej szybko odejść, ale nie cofnęła rąk, uniosła je tylko lekko, tak że zaledwie dotykały chropowatej i wilgotnej powierzchni grubego koca, Czy mogę pani pomóc, powtórzyła pytanie i dopiero wtedy cofnęła ręce, gubiąc je w sterylnej bieli. Żona lekarza, wciąż łkając, wstała z łóżka i przytuliła się do dziewczyny, Nie, nic się nie stało, nagle zrobiło mi się smutno, Jeśli taka silna osoba jak pani traci nadzieję, to znaczy, że nie ma dla nas ratunku, zasmuciła się dziewczyna. Żona lekarza uspokoiła się nieco i z bliska przyjrzała dziewczynie. Zapalenie spojówek prawie zniknęło, szkoda że nie mogła jej tego powiedzieć, na pewno by się ucieszyła, chociaż w tej sytuacji było to niedorzeczne, nie dlatego że dziewczyna oślepła, lecz dlatego że wszyscy wokół byli ślepi, bo po co komu takie przejrzyste, piękne oczy, jeśli nie ma kogoś, kto mógłby w nie spojrzeć. Każdy ma chwilę słabości, powiedziała żona lekarza, Ważne, że jeszcze potrafimy płakać, łzy są czasem prawdziwym zbawieniem, umarlibyśmy, gdybyśmy od czasu do czasu nie mogli sobie popłakać, Dla nas nie ma zbawienia, szepnęła dziewczyna, Kto wie, ta choroba nie przypomina zwykłej ślepoty, może zniknąć równie nagle, jak się pojawiła, Za późno dla tych, którzy już umarli, Wszyscy kiedyś umrzemy, Ale nie musimy ginąć, a ja zabiłam człowieka, Proszę się nie obwiniać, to był fatalny splot okoliczności, wszyscy jesteśmy w równym stopniu winni i niewinni, nieczyste sumienie powinni mieć tylko żołnierze, którzy nas pilnują, ale i oni mogą usprawiedliwić się strachem, Cóż z tego, że ten biedak mnie obmacywał, nadal by żył, a mnie nie ubyłoby ciała, Niech pani przestanie o tym myśleć, proszę odpocząć, zasnąć. Odprowadziła ją do łóżka, Proszę się położyć, Pani jest taka dobra, powiedziała dziewczyna i dodała ściszonym głosem, Nie wiem, co robić, będę miała okres, a nie zabrałam podpasek, Proszę się nie martwić, ja coś znajdę. Dziewczyna w ciemnych okularach wyciągnęła ręce, bezradnie szukając kobiety, a żona lekarza delikatnie ujęła jej dłonie błądzące w powietrzu, Proszę odpocząć, powtórzyła. Dziewczyna zamknęła oczy i pewnie by zasnęła, gdyby nie nagły hałas. Ktoś wracając z łazienki pomylił łóżka i położył się na pryczy sąsiada, który również wyszedł za potrzebą, ale żaden z nich nie wszczął awantury, nie krzyknął, Następnym razem niech pan uważa. Żona lekarza stała i przyglądała się rozmawiającym mężczyznom. Zauważyła, że prawie nie gestykulują, a ich ciała są nieruchome. Zrozumieli, że zdani są jedynie na swój głos i słuch. Na pewno brakowało im rąk, których mogliby użyć podczas kłótni lub walki, ale zrozumieli, że nie warto kłócić się o łóżko, tak jak nie warto sprzeczać się o wiele innych rzeczy, wystarczyło po prostu się dogadać. Łóżko numer dwa jest moje, trzecie należy do pana, jasne, Gdybyśmy nie byli ślepi, nic by się nie stało, Właśnie, sęk w tym, że jesteśmy ślepi. Żona lekarza szepnęła do męża, Mamy tu cały świat jak na dłoni.

Niestety, niecały. Jedzenie wciąż się spóźniało. Ludzie powychodzili z sal, zebrali się w holu, nasłuchując, czy z głośnika nie padnie rozkaz, odebrać jedzenie. Niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę. Wiedzieli, że będą musieli wyjść na dziedziniec, by odebrać żywność, którą zgodnie z wcześniejszym komunikatem żołnierze mieli zostawić na chodniku między bramą a głównym wejściem. Bali się, że to jakieś oszustwo, zasadzka. Kto wie, czy, tak jak to było ostatnio, nie zaczną do nas strzelać, Oni są zdolni do wszystkiego, Nie można im ufać, Ja tam nie wyjdę, Ja też, Ktoś musi, jeśli chcemy jeść, Kto wie, może lepiej zginąć od jednego strzału niż powoli zdychać z głodu, Ja idę, Ja też, Nie możemy wyjść wszyscy, żołnierzom to się nie spodoba, Jeszcze się przestraszą, pomyślą, że zamierzamy uciec, dlatego zabili tamtego rannego, Musimy się zdecydować, Trzeba być bardzo ostrożnym, pamiętacie, co się stało wczoraj, dziewięciu zabitych, nie do wiary, Boją się nas, Ja też się ich boję, Ciekawe, czy oni też ślepną, Kto, Żołnierze, Uważam, że powinni oślepnąć pierwsi. Wszyscy się z tym zgodzili, a ktoś nawet dodał to, o czym każdy po cichu myślał, Przynajmniej nie mogliby do nas strzelać. Czas mijał, a z głośnika nie wydobył się żaden dźwięk. Aby skrócić czas oczekiwania, ślepy z pierwszej sali zapytał, Pogrzebaliście już swoich, Jeszcze nie, Zaczynają śmierdzieć, niedługo wszystkich zarażą, Mogą sobie cuchnąć i zarażać, ale jeśli o mnie chodzi, nie ruszę palcem, póki czegoś nie zjem, przecież wczoraj mówiliśmy, najpierw żarcie, potem robota, Nieprawda, najpierw chowa się zmarłych, a potem idzie na stypę, Ze mną jest odwrotnie. Po krótkiej ciszy znów ktoś się odezwał, Zastanawiam się, Nad czym, Jak podzielimy jedzenie, Tak jak przedtem, przecież wiemy, ilu nas jest, rozdamy porcje, każdy dostanie swoją część, tak jest najprościej, Ale ten sposób się nie sprawdził, byli tacy, co oszukiwali i wzięli podwójne porcje, To znaczy, że źle dzielono jedzenie, I tak będzie nadal, jeśli nie wprowadzimy dyscypliny, och, gdyby był wśród nas ktoś, kto chociaż trochę widzi, Natychmiast wymyśliłby jakiś fortel, by zagrabić jak najwięcej dla siebie. Ktoś powiedział, że w krainie ślepców nawet jednooki jest królem, Dajcie spokój, To nie to samo, Tu nawet jednooki by sobie nie poradził, Najlepiej podzielić jedzenie na równe części i zanieść do swojej sali, potem każdy rozda według potrzeb to, co przyniósł, Kto to powiedział, Ja, Kto ja, Ja, Z której jest pan sali, Z drugiej, Od razu się domyśliłem, znalazł się cwaniak, u was jest mniej ludzi, a żądacie więcej żarcia niż ci, co mają pełne sale, Myślałem, że tak będzie prościej, Już gdzieś to słyszałem, że kto rządzi, ten dzieli, a jeśli nie umie dzielić, to albo jest głupi, albo nie zna się na dzieleniu, Do diabła, przestańcie wreszcie, dość mam tych ludowych mądrości. Powinniśmy zanieść kartony do jadalni, każda sala wybierze do podziału żywności trzech ludzi, co trzy głowy to nie jedna, dopilnują porządku i sprawiedliwego podziału. A jak sprawdzić, że w sali jest tyle osób, ile deklarują przedstawiciele, Mamy chyba do czynienia z uczciwymi ludźmi, Czy to znowu ten cwaniaczek z dwójki, Nie, to ja, Znalazł się rycerz, prawda jest taka, że wszystkim kiszki grają marsza.

Jakby w odpowiedzi na magiczne hasło, sezamie otwórz się, z głośników padła komenda, Uwaga, uwaga, internowanym zezwala się wyjść i odebrać żywność, Jeśli ktoś zbliży się do bramy, otrzyma słowne ostrzeżenie, a gdy to nie poskutkuje, zostanie zastrzelony. Ślepcy powoli zaczęli przesuwać się w stronę wyjścia, niektórzy skręcili w prawo przekonani, że tam są drzwi, inni, nie ufając ograniczonemu zmysłowi orientacji, dreptali wzdłuż ściany, by wykluczyć możliwość pomyłki. Należało iść do końca korytarza, gdzie ściana załamywała się pod kątem prostym, i dalej w stronę wyjścia. Zniecierpliwiony głos powtórzył komendę. Nagła zmiana tonu wystraszyła nawet najbardziej ufnych ślepców. Ktoś powiedział, Ja stąd nie wyjdę, chcą nas wywabić i potem wszystkich pozabijać. Ja też nie idę, Ani ja, odezwał się stanowczo trzeci głos. Stanęli, nie wiedząc, co robić. Parę osób było gotowych wyjść na zewnątrz, ale wkrótce ich także sparaliżował strach. Znów usłyszeli głos z megafonu, Jeśli w ciągu trzech minut nikt nie wyjdzie, zabieramy jedzenie. Groźba zepchnęła strach w najdalsze zakamarki świadomości. Uczucie to było jak zwierzę, które zmuszone do odwrotu czai się, czekając na dogodną chwilę, by znów zaatakować. Przerażeni ślepcy wyszli na dziedziniec, chowając się jeden za drugim. Nie wiedzieli, że wbrew ich oczekiwaniom żołnierze nie postawili kartonów w pobliżu schodów, ponieważ obawiali się zarazić od liny, której chwytali się ślepcy. Kartony ułożone jedne na drugich stały tam, gdzie wcześniej żona lekarza znalazła motykę, Naprzód, naprzód, rozkazał sierżant. Bezradni ślepcy próbowali ustawić się wzdłuż liny, ale sierżant krzyknął, Zostawcie sznur, puśćcie sznur, jedzenie jest po prawej stronie, po waszej prawej, idioci, nie trzeba mieć oczu, żeby wiedzieć, gdzie jest prawa ręka. Sprostowanie przyszło w samą porę, gdyż co bardziej zdyscyplinowani chorzy byli przekonani, że jeśli sierżant mówi w prawo, to znaczy, że jest to jego prawa strona, dlatego przeszli pod sznurem i próbowali szukać kartonów Bóg wie gdzie. W innych okolicznościach ta groteskowa scena rozśmieszyłaby żołnierzy do łez. Niektórzy ślepcy szli na czworakach, z twarzą przy ziemi niczym świnie, wymachując bezradnie wyciągniętą przed siebie ręką, inni, obawiając się, że w otwartej przestrzeni pochłonie ich świetlista biel, stali, kurczowo trzymając się liny, czekając na okrzyk radości towarzyszy, którzy natkną się na stertę kartonów. Żołnierze z trudem powstrzymywali się, by nie wypalić z wycelowanej w ślepców broni, precyzyjnie, na zimno wykończyć tych półgłówków, którzy pełzali jak oślizgłe kraby, próbując odnaleźć zaplątane kończyny. Słyszeli, jak komendant obozu mówił rano, że jedynym rozwiązaniem byłaby likwidacja wszystkich internowanych, ślepych i tych, którzy mają oślepnąć, bez fałszywej czułostkowości, to jego własne słowa. Mówił, że tak samo amputuje się nogę zżartą przez gangrenę, by w ten sposób ocalić ciało. Wściekłego psa też należy odstrzelić, powiedział, używając obrazowego porównania. Mniej wyczuleni na piękno figur stylistycznych żołnierze zachodzili w głowę, co ma wścieklizna do ślepoty, lecz słowa dowódcy, pozwólmy sobie na kolejne porównanie, są jak słowa wyroczni, jakże inaczej mógłby on zajść tak wysoko w hierarchii wojskowej, gdyby nie był przekonany o słuszności tego, co myśli, robi i mówi. W końcu któryś ze ślepców potknął się o kartony z jedzeniem, objął je i zaczął krzyczeć z radości, Tutaj, są tutaj. Jeśli kiedyś człowiek ten odzyska wzrok, w ten sam sposób obwieści światu dobrą nowinę. W kilka sekund dołączyli do niego pozostali, potykając się o piramidę kartonów, przepychając i gubiąc w plątaninie rąk i nóg, przekrzykując nawzajem, Kto weźmie pierwszą paczkę, Ja, Nie, ja, Zostaw. Ślepcy, którzy odważyli się puścić sznur, teraz przestraszyli się, że ukarze się ich za opieszałość oraz tchórzostwo i zostaną pominięci przy podziale jedzenia. A, to wy, powiedzą, Nie chcieliście czołgać się z wypiętym tyłkiem, narażając się na strzały, to nie będziecie jedli, kto nie ryzykuje, ten przegrywa. Przerażony tą perspektywą jeden z wahających się ślepców puścił linę i z podniesionymi do góry rękami ruszył w stronę, skąd dobiegały krzyki. Nie dam się tak łatwo oszukać, pomyślał. Jednak głosy nagle umilkły, słychać było tylko szmer przesuwających się ciał, zdławione okrzyki, kakofonię niezidentyfikowanych dźwięków dobiegających jednocześnie ze wszystkich stron i znikąd. Ślepiec stanął niezdecydowany, chciał zawrócić i chwycić się liny, ale stracił orientację, gdyż nie widać gwiazd na białym niebie. Wtem usłyszał głos sierżanta nakazujący, by ludzie, którzy znaleźli kartony, cofnęli się do schodów. Tamci to co innego, dla nich instrukcje sierżanta były jasne, mieli jakiś punkt odniesienia, on nie wiedział nawet, gdzie jest. Nikt już nie trzymał się liny, ale oni przynajmniej mogli zawrócić, idąc tą samą drogą, tyle że w odwrotnym kierunku. I rzeczywiście, jako pierwsi znaleźli się przy wejściu i tam czekali na pozostałych. Zagubiony ślepiec stał w miejscu, bojąc się ruszyć. Zrozpaczony zawołał, Proszę, niech mi ktoś pomoże. Nie wiedział, że żołnierze wycelowali w niego broń w oczekiwaniu, aż przekroczy niewidzialną linię między życiem a śmiercią. Długo jeszcze będziesz tam stał, ślepaku, krzyknął sierżant. W jego głosie wyczuwało się narastające napięcie, gdyż tak naprawdę nie podzielał opinii komendanta. Kto wie, może jutro i mnie dopadnie ta zaraza, myślał, Zwykli żołnierze to co innego, na rozkaz zabijają, na rozkaz giną, Strzelać tylko wtedy, kiedy dam znak, przypomniał podwładnym. Dopiero teraz ślepiec zdał sobie sprawę, w jakim znalazł się niebezpieczeństwie. Z płaczem rzucił się na kolana, Błagam, pomóżcie mi, powiedzcie, jak mam iść, Podejdź bliżej, ślepoto, no, podejdź, odezwał się nazbyt przyjacielsko jeden z żołnierzy. Ślepiec podniósł się, zrobił trzy kroki do przodu, ale po chwili zatrzymał się, gdyż nagle słowa strażnika wydały mu się podejrzane. Podejść to nie to samo co iść, podejść znaczy zbliżyć się do mówiącego, iść w jego kierunku, tam, skąd go wołają, na spotkanie kuli, która jasność zamieni w ciemność. Jednak sierżant szybko zareagował na podłą prowokację żołnierza, Stać, w tył zwrot, krzyknął, po czym kilkoma surowymi słowami przywołał podwładnego do porządku. Jak widać nie każdemu można dać broń do ręki. Zachęceni przychylną postawą sierżanta ślepcy stojący przy wejściu zaczęli krzyczeć z całych sił, jakby ich krzyki mogły przyciągnąć zagubionego towarzysza niczym pole magnetyczne. Ruszył pewnie w stronę, skąd dobiegały głosy, Głośniej, nie przerywajcie, głośniej, wołał, podczas gdy ślepcy krzyczeli jak opętani, jakby kibicowali wyczerpanemu zawodnikowi, który zbliża się do mety. Wreszcie padł im w ramiona, nic dziwnego, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie nie tylko, gdy puka ona do drzwi, ale również gdy pojawi się na horyzoncie.

Jednak serdeczna atmosfera nie trwała długo. Korzystając z zamieszania kilku internowanych chwyciło kartony, które udało im się przydźwigać, i pędem pobiegli do swych sal, wykazując nielojalność wobec pozostałych, być może w obawie przed niesprawiedliwym podziałem żywności. Bardziej naiwni, a tacy zawsze znajdą się w grupie, oburzeni zaczęli protestować. Tak nie można, jeśli przestaniemy sobie ufać, to co się z nami stanie, pytali, nie oczekując odpowiedzi. Inni, trzeźwo patrzący na życie, wyrażali się o wiele dosadniej, Te sukinsyny aż się proszą o cięgi. Oczywiście, nikt się nie napraszał, lecz wszyscy wiedzieli, o co chodzi. I tak było to określenie o wiele łagodniejsze od tych, które nasuwały się na myśl wszystkim obecnym. Po krótkiej naradzie w korytarzu ślepcy uznali, że najlepszym wyjściem z tej niezręcznej sytuacji będzie rozdzielenie pozostałych kartonów między przedstawicieli sal. Na szczęście została parzysta liczba paczek. Postanowiono wyłonić komisję, dla przeprowadzenia śledztwa w sprawie brakujących, a właściwie skradzionych kartonów. Jak zwykle dyskusja zaczęła się przeciągać. Nie wiadomo było, czy najpierw należy odzyskać paczki, czy zabrać się do jedzenia tego, co zostało. Przeważyły jednak głosy tych, którzy twierdzili, że biorąc pod uwagę długi post, do którego zostali zmuszeni, lepiej będzie najpierw napełnić żołądki, a potem prowadzić śledztwo. Pamiętajcie, że musicie jeszcze pochować swoich ludzi, powiedział człowiek z pierwszej sali, Jeszcze nie zabiliśmy tych skurczybyków, a już mamy ich pochować, zażartował ktoś z drugiej sali. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Wkrótce jednak okazało się, że złodzieje zniknęli. W drzwiach obu sal stały grupki wygłodniałych ludzi, którzy donieśli, że przed chwilą słyszeli czyjeś kroki w korytarzu, jakby ktoś niósł bardzo ciężkie rzeczy, lecz na pewno nikt nie wszedł do sali, bo nie było tam żadnego jedzenia. Padła propozycja, by zidentyfikować złodziei według numerów łóżek, które zajmowali. Te łóżka, które są wolne, z pewnością należą do poszukiwanych, trzeba więc poczekać, aż wyjdą ze swej kryjówki, oblizując się po posiłku, i zaatakować ich z zaskoczenia, by raz na zawsze zapamiętali, że wspólna własność jest święta. Choć był to dość szczególny sposób wymierzania sprawiedliwości, wszyscy z chęcią nań przystali. Powstał jednak pewien problem, ponieważ oznaczało to, że znów przesunie się czas upragnionego posiłku, a śniadanie i tak było już zimne. Najpierw zjedzmy, zaproponował jeden ze ślepców, a wszyscy chórem go poparli, choć tak niewiele zostało do podziału po niechlubnym postępku kilku współtowarzyszy. W tym czasie, gdzieś poza murami zniszczonego i zaniedbanego budynku, złodzieje wpychali pewnie w siebie po kilka porcji naraz. Uczciwi obywatele tymczasem musieli zadowolić się jedną trzecią tego, co im przysługiwało. Tym razem posiłek był nieco lepszy, składał się z kawy z mlekiem, herbatników i chleba z margaryną. Kiedy w melancholijnym nastroju skubali swą przysłowiową suchą kromkę chleba, z głośników odezwał się głos wzywający zarażonych internowanych, by odebrali swoje racje żywności. Mając na uwadze nadużycie, którego dopuścili się ślepi współmieszkańcy, jeden z pokrzywdzonych pod wpływem emocji zaproponował, by zaczekać w holu i we właściwej chwili odebrać jedzenie widzącym. Zobaczycie, że gdy tylko nas zobaczą, uciekną w popłochu i zostawią kilka paczek. Jednak lekarz potępił ten pomysł, To niesprawiedliwe karać niewinnych. Kiedy wszyscy skończyli jeść, żona lekarza i dziewczyna w ciemnych okularach wyniosły do ogrodu puste kartony, pojemniki po mleku i kawie, plastikowe kubki oraz to wszystko, czego nie dało się zjeść. Musimy spalić śmieci, zauważyła żona lekarza, Tyle tu much, trzeba z tym skończyć.

Tymczasem inni usadowili się na swoich łóżkach i czekali na powrót czarnych owiec. Barany, odezwał się czyjś szorstki głos, jakby w odpowiedzi na to łagodne określenie, którym posłużyliśmy się, nie mogąc znaleźć bardziej odpowiednich słów. Ale złodzieje nie pojawili się, może przeczuwali, że niejeden miałby ochotę spuścić im tęgie lanie. Czas mijał, ktoś zasnął, inni wyciągnęli się na łóżkach. Tak, panowie, papu i spać. Mimo wszystko nie jest tak źle, chyba że brakuje żarcia, bez tego człowiek nie wyżyje. Właściwie to mamy tu jak w hotelu. Co innego jakiś zagubiony ślepiec tam w mieście, to dopiero katorga, prawdziwe nieszczęście. Błądzić po omacku po ulicach, wszyscy uciekają, rodzina przerażona, każdy boi się podejść, kochająca matka, ukochane dziecko, aż strach pomyśleć. Pewnie zrobiliby to samo co tu, zamknęliby nieszczęśnika na klucz i stawiali jedzenie pod drzwiami. Tak, między Bogiem a prawdą, bez rozczulania się nad sobą, trzeba przyznać, że rząd podjął słuszną decyzję, izolując wszystkich ślepców. Równi z równymi to najlepszy sposób, postąpiono jak z trędowatymi. Nie ma wątpliwości, że ten lekarz z głębi sali ma rację, Musimy się zorganizować, bo w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi, to znaczy, najpierw żarcie, potem organizacja, jedno i drugie jest niezbędne do życia, wystarczy wybrać kilku zdyscyplinowanych ludzi umiejących pilnować porządku, ustalić zasady współżycia, podstawowe obowiązki, zamiatanie, sprzątanie, mycie, nie ma co narzekać, przysłali nam nawet mydło i detergenty, trzeba tylko dbać o łóżko, a najważniejsze to nie stracić szacunku do samego siebie, nie wchodzić w drogę żołnierzom, którzy tylko wykonują rozkazy i muszą nas pilnować, nie potrzebujemy więcej zabitych, wieczorem można poprosić kogoś, by opowiedział jakąś ciekawą historię, kilka anegdot, wszystko jedno co, choć najlepiej, żeby ktoś znał na pamięć Biblię, powtórzylibyśmy sobie wszystko od wygnania Adama i Ewy z raju, bo najważniejsze to słuchać i mówić, szkoda, że nie ma radia, jak wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje, słuchalibyśmy sobie wiadomości, kto wie, może wynajdą lekarstwo na naszą chorobę, ależ byłaby radość.

Wkrótce stało się to, czego wszyscy się obawiali. Z dworu dobiegły strzały. Ktoś krzyknął, Idą nas zabić, Spokojnie, przerwał lekarz, To niemożliwe, gdyby chcieli nas zamordować, weszliby do środka, a nie strzelali na dziedzińcu. Miał rację, strzałów nie oddał żołnierz, który nagle oślepł i przez pomyłkę nacisnął na spust. To sierżant kazał strzelić w powietrze, gdyż był to jedyny sposób, aby zapanować nad gromadą ślepców, którzy potykając się wychodzili z autokarów. Ministerstwo Zdrowia zawiadomiło wojsko, Przysyłamy cztery autokary z nowymi chorymi, Ilu ludzi, Około dwustu, Gdzie ich umieścimy, o ile nam wiadomo, ślepi zajmują jedynie trzy sale w prawym skrzydle szpitala, gdzie jest tylko sto dwadzieścia łóżek, a już mieszka tam sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób, nie licząc tych kilkunastu, których musieliśmy zastrzelić, Jedyna rada to zająć pozostałe sale, Ale w ten sposób zarażeni będą mieli bezpośredni kontakt ze ślepymi, Prędzej czy później oni też oślepną, a poza tym, prawdę mówiąc, wszyscy jesteśmy już zarażeni, każdy przynajmniej raz miał kontakt wzrokowy ze ślepcem, Ale przecież ślepi nie widzą, jak więc można się od nich zarazić, Nic prostszego, panie generale, po prostu niewidzące oko przekazuje chorobę zdrowemu oku, Mamy tu pułkownika, który twierdzi, że najprościej byłoby likwidować kolejne transporty ślepych, Martwi czy żywi, to nie ma znaczenia, Ale żywy ślepiec to nie to samo co martwy ślepiec, Owszem, ale za to wszyscy martwi są ślepi, Dobrze, czyli będzie dwustu ludzi, Tak, Co z kierowcami autokarów, Ich też zamknijcie. Tego samego dnia po południu Ministerstwo Obrony Narodowej ponownie skontaktowało się z Ministerstwem Zdrowia, Panie ministrze, mam wiadomość, ten pułkownik, o którym mówiłem, właśnie oślepł, Ciekawe, czy zmienił zdanie, Owszem, strzelił sobie w łeb, Szlachetna postawa, Wojsko zawsze służy przykładem, panie ministrze.

Brama została otwarta na oścież. Nawykły do porządku sierżant próbował ustawić ludzi w pięciu szeregach, ale ślepcy nie potrafili się policzyć, raz było ich za dużo, raz za mało. W końcu przepychając się wszyscy naraz ruszyli do wejścia, jak to cywile, bez składu i ładu, nawet nie pamiętali, by przodem puścić kobiety i dzieci, co czynią rozbitkowie. Należy dodać, że nie wszystkie strzały oddano w powietrze. Jeden z kierowców nie chciał dołączyć do ślepców, twierdził, że wszystko widzi, toteż wkrótce, zaledwie po trzech sekundach, posłużył jako przykład do słów ministra zdrowia, gdyż jako martwy był ślepy. Sierżant wydał znane nam już polecenie, Idźcie przed siebie, dojdziecie do schodów, uwaga, jest sześć stopni, wchodźcie powoli, lepiej nie myśleć, co stanie się, jeśli któryś się potknie. Nie wspomniał o linie, gdyż wiedział, że wówczas wchodziliby do wieczora. Uwaga, uwaga, odezwał się znów sierżant, tym razem spokojnym tonem, gdyż wszyscy znajdowali się już na terenie szpitala, Trzy sale są po prawej stronie i trzy po lewej, w każdej znajduje się czterdzieści łóżek, rodziny powinny trzymać się razem, nie gubić się, policzyć wszystkich przed wejściem, poproście ludzi, którzy tam już mieszkają, żeby wam pomogli, wszystko będzie dobrze, uspokójcie się, bez paniki, żywność dostarczymy później.

Ludzie tłoczyli się przy wejściu, lecz mimo równie smutnych okoliczności nie przypominali idących na rzeź łeb w łeb owiec, które tłoczą się i dyszą, ocierając się o siebie jak przez całe swe bezmyślne życie. Tu każdy reagował inaczej, jedni płakali, inni krzyczeli ze strachu lub wściekłości, jeszcze inni przeklinali, jakiś człowiek zaczął straszliwie wygrażać nie wiadomo komu, Jeśli was kiedyś dopadnę, chodziło mu zapewne o żołnierzy, wydrapię wam oczy. Pierwsi ślepcy dobrnęli do schodów i zatrzymali się na chwilę, by dokładnie wyczuć wysokość i szerokość stopnia. Jednak fala napierających ludzi zwaliła ich z nóg. Na szczęście skończyło się na kilku siniakach. Uwaga sierżanta okazała się zbawienna. Część chorych znajdowała się już w głównym holu, lecz trudno było dwustu osobom naraz odszukać salę i łóżko tak sprawnie, jak to miało miejsce w przypadku pierwszych internowanych. Dla ślepych, bezradnych ludzi, którzy nagle znaleźli się w starym, niefunkcjonalnym budynku, prosta informacja spełniającego swą powinność sierżanta, że są trzy sale w prawym i trzy sale w lewym skrzydle, okazała się bezużyteczna. Drzwi były wąskie jak otwór butelki, korytarze wiły się szalonym labiryntem, jakby dostosowując do stanu umysłu poprzednich lokatorów. Nie wiadomo, gdzie się zaczynały, gdzie kończyły, dlaczego biegły tak a nie inaczej. Pierwsza grupa nowych ślepców instynktownie podzieliła się na dwa rzędy i sunęła wzdłuż przeciwległych ścian, szukając drzwi do sal. Był to bez wątpienia najlepszy sposób, by się nie zgubić, pod warunkiem, że na drodze nie stoją jakieś meble. Należało tylko mieć nadzieję, że prędzej czy później, dzięki cierpliwości i staraniom, nowi mieszkańcy szpitala znajdą wreszcie swoje miejsce. Mogło to jednak nastąpić pod warunkiem, że rozwiąże się konflikt powstały między czołem kolumny a zarażonymi internowanymi, którzy uważali, że mają prawo wymagać, by przestrzegano ustalonego przez Ministerstwo Zdrowia regulaminu, który gwarantował widzącym oddzielne skrzydło w szpitalu. Mimo że prędzej czy później wszyscy tracili wzrok, to zgodnie z logiką nie można było uznać za ślepych tych, którzy jeszcze widzieli. Czuli się tak jak człowiek, który siedzi sobie spokojnie w domu, przekonany, że mimo niepokojących przykładów z życia jemu nic nie grozi, i nagle, jak w najgorszym śnie, dostrzega bandę łobuzów forsującą drzwi jego mieszkania. Najpierw zarażeni myśleli, że to kolejny, liczniejszy transport zarażonych, ale widok idących po omacku ludzi szybko wyprowadził ich z błędu. Nie macie prawa tu wchodzić, to nasze skrzydło, musicie iść w drugą stronę, zaczęli krzyczeć dwaj zarazem broniący wejścia do swojego skrzydła, ślepcy idący na czele chcieli zawrócić i poszukać innej sali, lecz napierająca fala napływających wciąż ludzi wpychała ich do środka. Zarazem internowani próbowali rękami i nogami zablokować drzwi, podczas gdy z drugiej strony popychani i miażdżeni ślepcy starali się złamać ich opór. Hol nie był w stanie pomieścić dwustu osób, toteż tłum próbował wydostać się przez szerokie drzwi do ogrodu. Wkrótce jednak nie dało się ruszyć ani w przód, ani w tył, jakby ktoś wybudował niewidzialny mur. Ludzie w samym środku tłumu, ściskani i tratowani, próbowali się bronić wszelkimi sposobami, byle tylko nie dać się udusić. Rozdawali kuksańce na prawo i lewo, z całych sił rozpychali się łokciami. Zewsząd rozlegały się krzyki, płacz ślepych dzieci, ślepe kobiety mdlały, a czekający na dworze ludzie próbowali wepchnąć się do środka ponaglani krzykiem żołnierzy nie rozumiejących, co się dzieje, dlaczego ci idioci ciągle stoją przed budynkiem. Wkrótce nastąpiła straszliwa chwila, gdy ludzie próbujący uciec przed tratującym ich tłumem wybiegli na zewnątrz. Zaskoczeni żołnierze ujrzawszy wypadających na podwórze ślepców, którzy już dawno powinni byli wejść, pomyśleli o najgorszym, że chorzy chcą wrócić do bramy, a wiadomo, że groziło to kolejną rzezią. Na szczęście sierżant po raz kolejny stanął na wysokości zadania i aby uciszyć tłum, wystrzelił w powietrze, po czym krzyknął przez megafon, Spokój, wycofać się na schody, nie pchać się, nie przepychać, pomóżcie słabszym. Było to jednak niemożliwe, gdyż w tym czasie w środku trwała walka na śmierć i życie, ale po chwili w holu zrobiło się luźniej, gdyż większość ludzi weszła wreszcie do prawego skrzydła. Tam czekali na nich ślepcy, którzy nie musieli już obawiać się choroby, i chętnie zaprowadzili ich do trzeciej, wolnej sali. Resztę ulokowano na wolnych łóżkach w drugiej sali. Tymczasem w głównym holu nadal toczyła się walka. Początkowo wydawało się, że zarażeni zdobywają przewagę, nie dlatego że byli silniejsi i widzieli, ale ponieważ część ślepców zorientowała się, iż w prawym skrzydle nikt nie zagradza im drzwi i ruszyli w tamtą stronę. Jakby powiedział sierżant wykładający podstawy strategii i taktyki, nastąpiło zerwanie bezpośredniego kontaktu z nieprzyjacielem. Jednak radość obrońców nie trwała długo. Z głębi korytarza ktoś krzyknął, że po drugiej stronie nie ma już miejsc. Znów pojawił się tłum ślepców, i to akurat w chwili, gdy po przejściu pierwszej nawałnicy wypchnięci na zewnątrz ludzie zaczęli ponownie wchodzić do środka. Wielu ślepców, którzy nie znaleźli dla siebie schronienia w budynku, a nie mieli siły walczyć, postanowiło zostać na podwórzu, nie zwracając uwagi na wrzaski żołnierzy. W wyniku tych dwóch równoczesnych migracji przed wejściem do lewego skrzydła ponownie doszło do przepychanek, wrzasków, a co gorsza, grupka ślepców, która w panice wyważyła drzwi do ogrodu i wybiegła w popłochu, natknęła się na stos martwych ciał. Łatwo sobie wyobrazić, jaki strach padł na nowo przybyłych. Tu są zabici, tu są zabici, krzyczeli przerażeni, jakby za chwilę sami mieli zginąć od niewidzialnej kuli. Hol po raz kolejny zapełnił się tłumem rozhisteryzowanych ludzi, po czym nagle bezwolna ciżba przesunęła się w stronę lewego skrzydła, unosząc ze sobą wszystko, co napotkała po drodze, i łamiąc opór zarażonych internowanych, z których część natychmiast oślepła. Reszta uciekała w popłochu przed białą zarazą, lecz na próżno, tracili wzrok jeden po drugim, jakby ich oczy zalała niespodziewana, wielka fala białego przypływu, zagarniając korytarze, sale, wszystko, co napotykała na swej drodze. Przy głównym wejściu i w ogrodzie zgromadziły się grupki rannych i pobitych ślepców. Byli to głównie ludzie starzy, kobiety, dzieci, słowem ci, którzy nie potrafili się bronić. Aż dziw, że nie dołączyli do swych martwych poprzedników. Na ziemi leżały zgubione w tłoku buty, torby, walizki, kosze, zapakowane naprędce i na zawsze utracone bogactwa. Na pewno zaraz znajdzie się paru chętnych, którzy z ochotą zaopiekują się zgubą.

Загрузка...