Andrzej Sapkowski Żmija

Pamięci Jiřki Pilcha,

czeskiego wydawcy

i wielkiego przyjaciela polskich pisarzy

powieść tę poświęcam.

Andrzej Sapkowski

Etot słuczaj stał dawno legiendoj

Na czużoj afganskoj storonie

Żył odin sołdat s lubowju biednoj

Dowierjałsa on odnoj zmieje…

Wiktor Mazur

It was no dream; or say a dream it was,

Real are the dreams of Gods, and smoothly pass

Their pleasures in a long immortal dream.

John Keats, Lamia

Świt nad Hindukuszem jest jak eksplozja jasności. Nieprzebita czerń nocy blednie tylko na sekundy, potem od razu jasność podpala chmury, zapalają się i płoną oślepiającym ogniem śniegi na szczytach. Nagle ma się wrażenie, jakby gdzieś tam, daleko, za grzbietem górskim, kraterem otwarło się wnętrze ziemi, wzbierając i kipiąc płynną masą wrzącej lawy. Jakby gdzieś tam, daleko, za zębatą linią szczytów, rozpostarł ogniste skrzydła Żar Ptak, zrywający się do lotu w przestworza.

Żar Ptak wzlatuje, jasność ogarnia cały widnokrąg, wzbierający bąbel światła wypełnia niebo nad szczytami, blask z zawrotną szybkością płynie w dół, w dół po pobrużdżonych żlebami ścianach i zboczach. Ściany i zbocza podnóża Hindukuszu, za dnia niezmiennie szaro-buro-popielate, w chwilach świtu szlachetnieją oślepiającym złotem.

W krótkich chwilach świtu, tylko w tych krótkich chwilach, na krótką chwilę Afganistan staje się piękny.

O brzasku, gdy nad Hindukusz wzlatuje Żar Ptak, zbocza gór pokrywa złoto, a Afganistan pięknieje, jest zimno. Tak zimno, że metal akaemu pokrywa się warstewką szronu.

Szronu, który boleśnie klei się do palców.

* * *

– Nie spać – przestrzega Lewart, naciągając na zziębnięte uszy kołnierz buszłata, miłego sztucznego misia. – Nie spać tam! Wałun? Nie śpij! Rogozin? Śpisz?

– Czuwam!

– Karajew?

– Czuwam, praporszczyk. Nie śpię. Za zimno, blin[1]

Paweł Lewart odlepia palce od akaemu, przeciera pokrywę rękawem. Obok, z prawej, wierci się Wałun, dla podkomendnych sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow, rozciera ręce, burczy coś pod nosem. Z lewej ziewa Azim Karajew, ksywka Zima. Dalej, za Zimą, w ułożonej z kamieni jednoosobowej fortecy rozpiera się Miszka Rogozin, stuka i zgrzyta dwójnogiem swego RPK, pobrzękuje cynkiem z amunicją.

Robi się jaśniej. Zastawa budzi się do życia, ludzie ruszają się w blokpostach, stękają i klną w wyrytych w kamienistej ziemi okopach, w obłożonych głazami gniazdach posterunków. Skądś z bliska – w zimnym górskim powietrzu czuć wszystko – dolatuje dymkowy zapach, ktoś olał zakaz, nie wytrzymał bez papierosa. Wałun głośno smarcze, wyciera nos, dłubie w kąciku oka, wpatrzony w dół, w wylot wąwozu i jasną wstęgę wypływającej stamtąd, zwijającej się jak wąż strażacki drogi. Lewart wychyla się zza kamieni, patrzy w kierunku przydrożnego KPP, posterunku i bunkra obsadzonego przez „Zielonych”, askerów z rządowej armii afgańskiej. Nic się tam nie dzieje. Nic nawet nie drgnie.

– Śpią pewnie, Azjaci.

– Śpią – godzi się ospale Wałun, sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow.

– Nitki tylko patrzeć.

– Tylko patrzeć – ziewa Azim Karajew. – Dzień jak co dzień. Da zdrawstwujet Sowietskij Sojuz… Blin.

Z tyłu, z punktu dowodzenia, podniesione głosy Komwzwoda, dowódca plutonu, starszy lejtnant Kirylenko, ruga któregoś z sierżantów. Sierżant ruga żołnierzy. Zapewne tych, którzy zapalili. Albo zeszli z posterunku, by się odlać.

Lewart podnosi do oczu lornetkę, patrzy na zakręt drogi i wylot wąwozu.

„Nitki”, czyli kolumny, nie ma. Ale tylko jej patrzeć.

* * *

Konwój, jak wszystkie inne, idzie znad granicy, z bazy transportowo-przeładunkowej w Hajratonie. Najpierw ma do pokonania osiemdziesiąt kilometrów pustkowi do Mazar-i Szarif, stamtąd górskie serpentyny wiją się aż do Puli-Chumri, bite kilometrów dwieście. Wkrótce za Puli-Chumri zaczyna się przełęcz Salang i tak samo nazwany długi na prawie trzy kilometry tunel, dziurawiący serce Hindukuszu. O tej porze, Lewart spogląda na zegarek, konwój z pewnością przebył już Salang, jest już za południowym wylotem tunelu.

Z miejsca, gdzie zziębnięty Lewart patrzy na drogę, od wylotu wąwozu, który obserwuje, do południowego wylotu Salangu jest około piętnastu kilometrów. Będącą już za tunelem „nitkę” od Bagramu dzieli w tej chwili jeszcze jakieś sześćdziesiąt. Od Kabulu – ponad sto. Najniebezpieczniejszy odcinek trasy. Dlatego ubezpieczany zastawami. Takimi jak ta. Nosząca kodową nazwę: „Newa”.

– Słyszę silniki – ogłasza sierżant Charitonow, ksywka Wałun.

Z pogrążonej w cieniu paszczy wąwozu wyłania się kolumna, wjeżdża na pętlę drogi, prezentując prawe burty jak na defiladzie, maszyny są wyraźnie widoczne na tle osłonecznionego zbocza. Pierwszy jedzie BTR-70, lufa KPWT w wieżyczce maksymalnie podniesiona, zadarta czujnie, węsząca zagrożenie. Za beteerem dwunastokołowy ural, skrzynia ładunkowa zakryta plandeką, jakieś trzydzieści metrowy za nim następny, za nim jeszcze jeden. Dalej tęponosy dziesięciotonowy kamaz, za nim kolejne, dymiące spalinami, świszczące hydrauliką, potężne, dwustukonne, nie jakieś tam zwykłe ciężarówki, nie jakieś byle jakie cywilne gruzowiki, lecz budzące respekt machiny wojny, po brzegi i po granice wytrzymałości osi wyładowane tym, czym wojna się karmi, bez czego wojnie się nie obejść. Za nimi maz, cysterna z paliwem. I jeszcze jeden ural. Zakręcają po serpentynie, defilują, tym razem prezentując zastawie lewe burty, ubłocone mieszaniną pyłu pustyń i śniegów Hindukuszu. Prowadzący beteer jest już sto metrów od KPP i przypłaszczonego do skał posterunku Afgańczyków.

Jest zimno, ale Lewartowi nagle robi się jeszcze zimniej. W uszach czuje nagły ucisk, tętnienie, przechodzące w natrętny owadzi brzęk, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul. I nagle wie. Nagle ma pewność. Tak, jak wielokrotnie przedtem, gdy miał pewność.

– Duchy… – szepcze nagle. Wałun odwraca się.

– Że co? Pasza?

– Duchy. Duchy! Duuuuchyyyyyy! Zasadzka! Alaaaarm!

Na drodze nagły rozbłysk, dym, krzyki na zastawie głuszy rwąca uszy eksplozja. Rąbnięty fugasem BTR podskakuje i zlatuje z trasy jak kopnięta dziecięca zabawka. Huk, huk, zbocze za drogą rozkwita dymami, w dół, ku kolumnie, wlokąc smugi jak indiańskie strzały, lecą pociski z granatników. Pierwszy ural dostaje prosto w szoferkę, wybucha, podskakuje i osiada. Dwukrotnie trafiony kamaz momentalnie staje w ogniu, płonie jak pochodnia.

Zastawa budzi się z zaskoczenia, staje do walki. Ze stanowiska dowodzenia łomoce PKM, otwierają ogień kolejne posterunki. Lewart zagryza wargi, naciska spust, akaem szarpie się w dłoniach, kolba tępo łupie w ramię. Obok strzela Zima, łuski sypią się gradem. Strzela z RPK ukryty w swej dziurze Misza Rogozin, pruje długimi seriami. Strzela już cała zastawa, każdy blokpost, każde stanowisko, strzela każda lufa plutonu, strzela wszystko, co zdolne strzelać. Rwane kulami zbocze wąwozu za drogą rozkwita chmurami kurzu. Cel jest jasny i prosty. Przydusić ich do ziemi! Przydusić do ziemi duszmanów z RPG i bazookami, nie pozwolić im bezkarnie walić do kamazów konwoju.

– Ka-pe-pe! – wrzeszczy ostrzegawczo ktoś z tyłu, z położonego wyżej posterunku. – Ka-pe-pe!

Lewart widzi, o co chodzi, w ślad za innymi przenosi ogień na bunkier i posterunek afgańskich askerów. Bo stamtąd nagle też walą RPG i bazooki. Drugi kamaz zamienia się w ognistą kulę, trzeci, z odstrzelonymi kołami, osiada ciężko na podwoziu. Konwój broni się, ujada zamontowany na uralu władimirow, ostrzeliwuje się eskorta. Ostrzeliwuje się niemrawo. I krótko. Serie z afgańskiego posterunku roznoszą ją w strzępy.

Eksploduje maz, wybucha cysterna, płonąca ropa zalewa drogę, ogień dociera do trzeciego kamaza, ogarnia go momentalnie. Z szoferki wyskakuje człowiek, cały w ogniu, pada ścięty kulami. Czarny dym zasnuwa wszystko, smród dusi i dławi. W dymie błyski wystrzałów, eksplozje pocisków z RPG. Dym zasnuwa wszystko, niknie w nim droga, KPP i afgański bunkier, niknie konwój pod ostrzałem, dym kuta je i kryje. Lewart ociera łzawiące oczy. Nie strzela, nie widząc. Wałun klnie.

– Nie widzę! – wrzeszczy ze swej dziury Rogozin. – Nic nie widzę, bladź!

Z dołu, od płonącej ropy, płyną fale gorąca i nafcianego smrodu.

Z tyłu nagle krzyk, stuk i zgrzyt butów, rwący się, młodzieńczy, szczeniacki głos starleja Kirylenki. Starlej Kirylenko, wie nagle z mrożącą krew pewnością Lewart, za sekundę zrobi coś nieprawdopodobnie głupiego. Szczeniacko i morderczo głupiego.

– Plutoooon! Do booooojuuuu! Za mną!

Nie wierzę, pomyślał. Nie wierzę.

– Plutoooon! Za mną! Na pomoc naszym! Wpieriooood!

– Pojebało go… – stęknął ze złością i rozpaczą Wałun. – Myśli, że co tu, kurwa, jest, Łuk Kurski?

Żołnierze plutonu wyskoczyli, wyszli z ukryć. Wszyscy. No, może nie wszyscy. Pobiegli. Za starlejem.

– Siedź, Pasza – wydyszał Wałun, żelaznym chwytem osadzając i ściągając Lewarta do okopu. – Siedź! Kirylence odbiło, ale ty nie wariuj! Siedź! I ty też siedź, Michaił! Siedź tam na dupie! A ty, Zima, dokąd? Dokąd, twoju mać! Stуj! Stуj, mówię!

Zima nie posłuchał. Pluton, nawet jeśli niecały, wyszedł z ukryć. Za starlejem Kirylenką. Na rozkaz.

A duszmani, taka ich mać bladź, tylko na to czekali.

W zastawę rąbnęły seriami dwa DSzK, z grani i ze żlebu, zadudniły tępo, dah-dah-dah-dah-dah, pociski przeryły przedpole, mieszając ziemię, piasek i kamień. I ludzi.

Nim sierżant wciągnął go w ukrycie, Lewart widział kurzawę krwi, jak z syfonów sikającej z trafianych, widział, jak padają, cięci i siekani kulami, słyszał, jak krzyczą i wyją. Widział, jak trafiony w brzuch Azim Karajew łamie się jak scyzoryk, widział, jak tarza się po piasku, krwawiąc, a piasek wokół aż się gotuje. Widział, jak mundur na plecach starleja Kirylenki dymi i rozrywa się nagle, pęka krwawo, a sam starlej pada, twarzą w dół, w bury afgański piach.

Eksplozja, jedna, druga, ogłuszający huk, wizg odłamków, wokół aż czarno od poderwanego żwiru i latających kamieni. Moździerz, pomyślał Lewart, skurwiele mają i moździerz.

– Moździerz! – krzyknął. – Kryj się! W ukrycia! Wszyscy w ukryyyciaaa!

Zadławił się nagłym brakiem powietrza. Dah-dah-dah-dah-dah, nie ustawały de-sze-ka. Dah-dah-dah-dah-dah. Pociski rozbijały w pył nawet całkiem spore kamienie. Skulił się, wcisnął twarz w rękaw buszłata.

Syczące wycie, oślepiający błysk, rwący uszy huk, wstrząsająca gruntem detonacja, fala gorąca. RPG, skojarzył z miejsca, to RPG. Wypalony z bliska… Z bliska!

– Allah-u akbaaar!

– Duuuuuchyyyyy!

Krzyczeli już i inni, cała zastawa, wszyscy widzieli już wyrastające jak spod ziemi sylwetki w płaskich pakolach i turbanach. Mudżahedini szli do natarcia, wzywając Allaha, paląc ze wszystkiego, co mieli. Lewart słyszał wokół szybkie fit-fit-fit-fit lecących pocisków. De-sze-ka nie cichły, wciąż łupiły po stanowiskach plutonu.

– Na moją komendę! – ryczy ze stanowiska dowodzenia starszy praporszczyk Panin. – Pluton do boju! Ognia!

– Allah-u akbaaaaaar!

– Ognia! – ryczy Panin. – Strzelać, bliaaa! Strzeeelaaaać! Strze…

Eksplozja, po plecach wali grad żwiru i drobnych kamyków. Lewart nie musi się oglądać, wie, co się stało, wie, skąd te odłamki, co odebrało głos Paninowi, dlaczego umilkł nagle PKM ze stanowiska dowodzenia. Wie, że to bezpośrednie trafienie, granat z moździerza w sam środek blokpostu.

– Ognia! Ogniaaa, job twoju maaaaaać!

Chwała Bogu, żyje, oddycha z ulgą Lewart. Alosza Panin żyje i dowodzi… Chwała Bogu, że nie ja… Kolejny po starszeństwie…

Zaciska zęby i dusi spust akaemu, strzela. Strzela obok Wałun, strzela ze swojej dziury Rogozin, strzela cały pluton. Mimo gęstego i nieustannego ognia, stwierdza ze zgrozą Lewart, sylwetek w pakolach, turbanach i arafatkach wcale nie ubywa, jest ich coraz więcej. I są coraz bliżej. Tak blisko, że widać już każdy detal. Jak choćby ten, że dwóch spośród biegnących wprost na nich brodaczy niesie ręczne granatniki, jeden RPG-7, drugi stareńki RPG-2. Że obaj przyklękają, biorą broń na ramiona.

Ledwo zdążył skurczyć się na dnie okopu i zakryć głowę rękami.

Przynajmniej jeden pocisk kumulacyjny trafił w ich blokpost, prościutko w stanowisko Miszki Rogozina, w jego kamienne gniazdo. Na oczach ogłuszonego straszliwym hukiem Lewarta z gniazda, wraz z dymem, ogniem i odłamkami skały, wyleciało to, co z Miszki zostało: strzęp skrwawionej płaszcz-pałatki, coś przypominającego zwęglony arbuz i wielki kłąb karminowo-sinych flaków.

Skurczony obok Wałun trącił go czymś twardym w plecy, ogłuszony Lewart zobaczył, że sierżant w obu dłoniach dzierży granaty obronne F-1. Zębami wydarł obie zawleczki, rzucił granaty na przedpole, krótko, nie wychylając się. Lewart poszedł za jego przykładem, ciskając kolejno swoje własne limonki. Gdy poprawiał dwoma zaczepnymi RGN, F-1 zaczęły wybuchać, eksplozje i wycie odłamków zgłuszyły na moment dzikie ewokacje do Allaha. Podniósł z ziemi i rękawem przetarł swój kałasznikow. Wałun szarpnął go za ramię.

– Wiejmy stąd! Do tyłu! Nogi, Paszka, nogi! Inaczej nam chana!

Wyskoczyli z blokpostu, poderwali się wśród świstu kul, przebiegli, kicając jak zające, do następnego stanowiska, może dziesięć metrów, dziesięć metrów skalistej ziemi, dziesięć metrów wzbijanej pociskami kurzawy. Przeturlali się przez brustwerę, spadli wprost na ciała, na trupy, na wyjących rannych, na puste magazynki i cynki po nabojach. Jedyny zdolny do walki żołnierz, Lewart nie mógł poznać, kto to, ryczał przekleństwa, wrzeszczał przeciągle, z kolbą przy okopconym policzku bez przerwy strzelał z pekaemu, siał kulami po przedpolu.

– Allah-u akbaaaar!

– Yalla, yalla!

– Basmacze posrani! – darł się, strzelając, kaemista. – Sucze-nachuj-syny! No, chodźcie! Chodźcie!

Do okopu, odbiwszy się od brustwery, wpadły dwa granaty, RGD i kakaowe pakistańskie jajko. Śmierć, pomyślał Lewart, płaszcząc się jak flądra na usianej łuskami ziemi.

Wałun skoczył szczupakiem, chwycił i z leżącego wymachu odrzucił ergedeszkę, eksplodowała na przedpolu. Pakistański granat wturlał się między trupy i rannych, oni też wzięli na siebie większość odłamków po wybuchu. Lewarta rzuciło na wznak, znowu ogłuchł, od huku i od wycia pokaleczonych. Któryś ciskał się obok, wierzgał, zaczepił butem za pas akaemu i wyrwał go Lewartowi z rąk.

– Allah-u akbaaar!

Na brustwerę wskoczyło dwóch. Wielki brodacz z dzikim wzrokiem i śniady typ w arafatce, saudyjski ochotnik. Saudyjczyka natychmiast ściął serią kaemista z okopconą twarzą, sam zaraz potem ginąc od serii brodacza.

– Allah-u akbaaar!

Muszka zamknięta, odnotował irracjonalnie Lewart, patrząc na karabinek brodacza, gorączkowo macając wokół w poszukiwaniu broni. To chiński kałasznikow, chińska produkcja, przerzucona z Pakistanu…

Namacał, stęknął rozpaczliwie, uniósł, miał cholerne szczęście, tym bowiem, co namacał, był czyjś porzucony AKS, lżejszy od akaemu i dający się szybciej unieść. Trzymając krótką broń w wyciągniętych rękach, w geście odruchowo obronnym, nacisnął spust. Trafił ducha z chińskim kałasznikowem prosto w twarz. Krew, zęby i kłaki z brody poleciały we wszystkie strony.

– Tak jemu! – zaryczał dziko Wałun. – W świńską mordę! W ten ryj bisurmański!

Chwycił PKM zabitego strzelca, wskoczył na brustwerę, na równe nogi.

– Gaaaady! – darł się, waląc z biodra, wodząc lufą. – Suuuuukiii! Pokraaaaki! Kurwa mać wasza jebana!

Milukin, przypomniał sobie Lewart, ten zabity kaemista to był szeregowy Milukin. Nie mógł podnieść się z ziemi, nogi miał jak z waty, całe ciało, wydawało się, każde ścięgno, wszystko odmówiło posłuszeństwa. Zaciśnięta na chwycie akaesu dłoń za nic nie chciała się rozewrzeć, drgała w skurczach. Grunt pod nim zadygotał nagle od eksplozji, stanowisko wypełnił śmierdzący dym. Lewart zachłysnął się, rozkaszlał, załzawił w wymiotnym odruchu.

Wałun wystrzelał całą taśmę z pudła, cisnął PKM. Rzucił się na kolana obok Lewarta, chwycił go za ramię, szarpnął. Lewy rękaw miał poszarpany, gołe ramię pod nim we krwi.

– Nogi, Pasza! Dalej, żywo! Żywo, bratan!

Lewart przemуgł się, zerwał. Wyskoczyli z okopu, przebiegli następne dziesięć metrów, część trasy na nogach, część na czworakach, pod kulami, dopingowani wrzaskami duszmanów z tyłu i zachęcającymi krzykami towarzyszy z ziejącego ogniem blokpostu dowodzenia. Zbawczego blokpostu, który nagle otwarł się przed nimi niczym wrota raju, a oni wtoczyli się do środka, łapiąc ustami powietrze jak ryby w niewodzie. A starszy praporszczyk Panin, niczym święty Piotr, powitał ich iście rajską wiązanką.

– Żywi, kurwa? Cali? To czego, chuj z wami, leży jeden z drugim? Brać broń! Broń brać, mać waszą! I do boju! Do boju!!!

Broni nie brakowało, blokpost pełen był zabitych i niezdolnych do walki rannych. Porwali za akaemy, dołączyli do linii, do licząc na oko jakichś dziesięciu żołnierzy, ostrzeliwujących się ostro i gęsto. Na dnie, skurczony, siedział Kola Sinicyn, radzista, nieustannie powtarzając do mikrofonu mantrę wezwań pomocy.

– Ognia! – darł się Aleksiej Panin, święty Piotr, nawet podobny do świętego klucznika, gdyby świętego ogolić, ostrzyc na zapałkę, umazać mu gębę krwią i smarem i wcisnąć do rąk AK-74.

– Ognia! Ogień ciągły!

Blokpost strzelał. Obok Lewarta, przywarty do niego barkiem, prażył z pekaemu młodszy sierżant Kriuczkow, ksywka Kriuk. Za nim, biorąc zamachy jak posągowy grecki dyskobol, szeregowy Ługowoj ciskał na przedpole granaty ręczne. Na oczach Lewarta dostał kulę prosto w czoło, z potylicy krew buchnęła mu fontanną długą na metr.

– Allah-u akbar! Allah-u akbaaaaar!

– Ja „Newa”, ja „Newa”… – powtarzał rwącym się głosem Kola Sinicyn, kiwając się nad radiostacją jak Żyd nad Talmudem. – Zero-pierwszy, jak mnie słyszysz… Ja „Newa”…

– Allah-u akbaaaaar! Marg bar szurawi!

Kola Sinicyn przestał mówić, zaczął szlochać, kiwając się coraz szybciej i szybciej. Kriuk mocował się z zaciętym pekaemem. Wałun strzelał i wrzeszczał. Eksplodujący granat obsypał ich piaskiem i żwirem, wrzaski atakujących przybrały na sile. Alosza Panin oderwał zakrwawiony policzek od kolby, splunął soczyście.

– Chujowo, rebiata – podsumował zimno. – Jej Bogu, my w głubokoj żopie.

Faktycznie, wydawało się, że nie ocaleją. Ale ocaleli.

Ocalenia, o dziwo, nie przyniosły im „Krokodiły”, szturmowe śmigłowce Mi-24, te zjawiły się później, niewiele zresztą wyprzedzając czołgi i BMP idącej z odsieczą broniegrupy spod Czarikaru. Ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od konwoju. Od wydawałoby się do cna spalonej, ze szczętem rozbitej, unicestwionej już nitki. Zamykający kolumnę ural eskorty odstał na Salangu, na miejsce zasadzki dotarł z opóźnieniem. Ural na skrzyni wiózł zamontowaną zuszkę. Szybkostrzelne działko zenitowe ZU-23 o dwóch sprzężonych lufach. Dwudziestotrzymilimetrowe pociski z luf zuszki przeorały najpierw zbocze po prawej stronie drogi, szybko czyszcząc je z mudżahedinów z bazookami. Potem artylerzyści obrócili lufy na lewo, na duszmanów na przedpolu zastawy. I przemieszali ich ze żwirem. Przemieszali dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. A potem, wciąż w tempie dwóch tysięcy pocisków na minutę, prali po uciekających, prali aż do przegrzania luf. Ale nim przegrzali lufy, nad zastawą już warkotały Mi-24, a góry zatrzęsły się od eksplozji wystrzeliwanych przez nie nursów.

Lewartowi nie dane było widzieć ani przylotu śmigłowców, ani rakiet. Wybuch ostatniego wystrzelonego w blokpost pocisku z RPG, ten sam wybuch, który okaleczył młodszego sierżanta Kriuczkowa, Lewarta cisnął na kamienie z takim impetem, grzmotnął jego głową o głaz z taką siłą, że zapadł w bezwład i ciemność, utonął w niebycie i pogrążył się w nim. Kompletnie i nieodwołalnie.

Gdy przybyła odsiecz, z zastawy „Newa” zeszło na własnych nogach siedmiu żołnierzy, w tym starszy praporszczyk Panin i Wałun, sierżant Walentin Charitonow. Dziewięciu zniesiono na noszach, wśród nich radzistę Kolkę Sinicyna, całego, ale w ciężkim szoku. W traumie tak głębokiej i trwałej, że zapewniła mu dembel. Kriuka, ktуry stracił rękę po łokieć, naturalnie demobilizowano również. Lewart trafił do medsanbatu w Bagramie, gdzie zdiagnozowano wstrząśnienie mózgu. Wstrząśnienie mózgu dembelu nie zapewniało.

Ataku na zastawę, jak wkrótce donieśli konfidenci KHAD-u, dokonał ze swym oddziałem Tarik Sayid Qâdir, podległy współpracującemu z wywiadem pakistańskim ugrupowaniu Dżamiat-i Islami. Że zaś według jednego z konfidentów bazą wypadową Tarika Sayid Qâdira miała być wioska Chorandżarik, wioskę Chorandżarik ostrzelały i zbombardowały myśliwce szturmowe Su-25, nie zostawiając z niej kamienia na kamieniu. Trzy dni później KHAD oskarżył o atak na zastawę mudżahedinów mułły Abdurabullaha, jednego z podkomendnych Gulbuddina Hekmatiara z ugrupowania Hezb-i Islami. A że aktywnej pomocy mulle Abdurabullahowi miała udzielać wioska Szaran Karz, wioskę Szaran Karz poddano ostrzałowi rakietami odłamkowo-burzącymi z wyrzutni BM-21 Grad, nie zostawiając z niej nawet większego kawałka gliny. Niedługo później KHAD rozstrzelał swego konfidenta, okazało się bowiem, że oskarżał fałszywie, mając z mieszkańcami obu wiosek zatargi natury personalnej. Atak zaś na zastawę tak naprawdę był dziełem niezależnego chwilowo od nikogo pułkownika Munawara Rafi Hafiza, bazującego niekiedy w kiszłaku Szindzaraj. Ponieważ jednak tymczasem namnożyło się już całkiem nowych i świeżych ataków na posterunki i w kancelariach panował nieopisany bajzel, logistyka zawiodła i kiszłaku Szindzaraj zapomniano zbombardować. Zamiast tego szturmowce Su-17 zrzuciły bomby na będącą całkiem ni pri czom i pokojowo usposobioną wioskę Mirab Chel. I przemieszały ją z ziemią. Dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. Destrukcji uległy nawet okoliczne urwiska skalne i płaskorzeźby na nich, pamiętające Seleucydów.

Tymczasem Paweł Lewart wyszedł ze szpitala.

A mieszkańcy wiosek, jak zwykle, spędzili do kupy rozpierzchnięte barany. Jak zwykle, pogrzebali zabitych krewnych i znajomych. I – jak zwykle – wzięli się za odbudowę.

* * *

Od ryku turboodrzutowych silników zatrząsł się cały budynek. Z położonego nieopodal pasa startowego zrywał się właśnie i ostro szedł w górę „Gracz”, szturmowy myśliwiec bombardujący Su-25, z daleka rozpoznawalny po krótkich skrzydłach i eleganckiej sylwetce.

Lewart chrząknął. Podoficer dyżurny z pagonami sierżanta uniósł wzrok, odłożył czytane „Znanije-Siła”. Na biurku leżał jeszcze „Krugozor”, „Iskatiel” i „Rybołow sportsmen”. Lewart odczekał, aż ucichnie ryk silników.

– Praporszczyk Lewart, piąta kompania trzeciego batalionu sto osiemdziesiątego pułku…

– Kojarzę – przerwał dyżurny. Ziewnął, aż zatrzeszczała żuchwa, spojrzał na zegarek.

– Wcześnie jesteście – stwierdził. – To dobrze. Towarzysz major jest punktualny i od innych wymaga punktualności. Gdybyście się spóźnili, eskorta miałaby przesrane, a i wy… Zaraz, zaraz, a gdzie w ogóle jest wasza eskorta, praporszczyk? To oni powinni mi zameldować o dostawieniu, nie wy. Gdzie oni są? Sami przyszliście czy jak?

– Ci z eskorty – wzruszył ramionami Lewart – zaraz za szpitalem wyrzucili mnie z uaza. I odjechali, kazawszy stawić się tu samemu. Uprzedzili, że za spóźnienie lub, uchowaj Bóg, niestawiennictwo…

– Skopią dupę i wybiją zęby – dokończył sierżant, kiwając głową. – Ech, rozbezczelniło się towarzystwo, nic już im się nie chce, tylko lewizna, kurwy i wóda. Swoją drogą dobrze, żeś ich posłuchał, bratan. Oni na wiatr nie obiecują. Skopaliby ci dupę nieodwołalnie.

Lewart zlekceważył swobodne przejście na ty. Zawodowi sierżanci zwykle mieli się za ważniejszych od chorążych i z trudem dawali się zmuszać do respektowania rangi. Ten zaś sierżant był na dodatek podoficerem wydziału specjalnego, bawiącym się w dyskurs z kimś, kto, któż to wie, może za chwilę opuścić budynek jako aresztant.

– Dobry to zresztą znak – sierżant jakby czytał w jego myślach. – Dla ciebie, znaczy się. Byłyby na ciebie jakieś sieriozne haki, samopas by nie puścili, skuty byś tu przyjechał. A tak, zwyczajne przesłuchanie, nic więcej. Tak ty, bratan, nie denerwuj się. Siądź, o, tam na krześle. Pierwszy raz trafiłeś do osobistów?

Lewart zrobił dwuznaczny grymas. Osobistów, personel wydziałów specjalnych, otdiełow osobowo naznaczenija kontrwywiadu i KGB, przyszło mu już cierpieć, jak wszystkim w Afganistanie, głównie podczas rewizji, w żargonie zwanych „szmonami”, mających na celu wykrycie wojennych zdobyczy, cennych trofeów, przedmiotów pożądania, wymiany i handlu, niekiedy na zastraszająco wielką skalę. Szło głównie o walutę, o dolary, jak też heroinę i haszysz, ale także o przedmioty zachodniego luksusu, których posiadanie traktowane było przez służby specjalne nie tyle jako dowód uprawianego łupiestwa, ale – słusznie zresztą – jako mogące wstrząsnąć posadami socjalistyczno-internacjonalistycznej świadomości wojska.

Oficerowie liniowi zwykle wyłączani byli z upokarzającego procederu bebeszenia rzeczy personalnych, ale praporszczyków nie oszczędzano. Jemu samemu przyszło już kiedyś gęsto tłumaczyć się z długopisu Parker, własnego zresztą, przywiezionego z cywila. Prezentu od dziewczyny, pracującej w biurze „Inturistu” na Sadowej.

– Pierwszy raz – dyżurny zniżył głos – a od razu do majora, na sam szczyt dywizyjnego szczebla. Wysoko, bratan, wysoko. Słyszałeś, co o nim mówią? O Kulawym Sawieliewie?

Lewart potwierdził. Bo słyszał. Każdy słyszał. O Igorze Sawieliewie, Kulawym Majorze od osobistów, w dywizji krążyły legendy. Znał wszystkie. Albo prawie wszystkie.

Jedna plotka rodziła drugą, druga następną, jeszcze mniej prawdopodobną niż dwie poprzednie. Lewart po raz pierwszy usłyszał o majorze podczas szkolenia, na przedafgańskiej szkółce w Aszchabadzie. Obecny szef osobowo otdieła sto ósmej dywizji zmotoryzowanej, opowiedział kursantom któryś z dobrze poinformowanych podoficerów, był przedtem „kaskaderem”, służył w Kaskadzie, elitarnej jednostce specnazu, która w grudniu 1979 zdobyła pałac prezydencki Hafizullaha Amina w Kabulu, samego zaś Amina i całą jego gwardię rozwaliła granatami. To odłamek jednego z rzuconych wówczas granatów, upierał się sierżant, gdy wątpiono w prawdziwość jego enuncjacji, przyprawił majora o widoczne kalectwo. Cóż, jedni wierzyli, inni nie, a legenda, wzbogacana plotką o smakowite detale, trwała. I przetrwała do dnia, w którym została podważona przez inną, podobnie legendarną. Nową plotkę rozpuścili, o dziwo, nie ludzie radzieccy, lecz Afgańczycy z 12. dywizji armii DRA. Lewart miał już wtedy za sobą afgański chrzest bojowy, pod Gardezem sto ósma okrążała duszmanów we współdziałaniu z askerami z dwunastej. Poufałość i nazbyt zażyłe kontakty z Zielonymi nie były ani w modzie, ani dobrze widziane, ale od gadki nie uciekniesz, a plotki to plotki, mają to do siebie, że się rozchodzą. I rozeszło się, że Sawieliew, czekista i szkolony szpion, był w Afganistanie na długo, długo przed atakiem na pałac Amina i wkroczeniem 40. Armii. Że, konkretnie, był w Heracie w marcu 1979, kiedy to doszło tam do buntu afgańskiego garnizonu pod wodzą Ismail Chana. Że z dziewięcioma tylko towarzyszami zdołał wyrwać się i zbiec w góry, unikając okropnego losu trzystu trzydzieściorga dwojga radzieckich doradców wojskowych i specjalistów, oficerów i cywili, których podczas trwającej dziesięć dni masakry mieszkańcy Heratu linczowali, a rebelianci Ismail Chana torturowali na śmierć. Z uciekinierów przeżyło czterech, opowiadali askerzy, w tym Sawieliew, trwale okaleczony skutkiem odmrożeń. Major powrócił do Heratu po jego odbiciu. Wszedł do miasta, a raczej do tego, co z miasta zostało po karnych nalotach ciężkich bombowców Tu-16, na czele oddziału specnazu. I razem ze specnazem aktywnie odpłacał mieszkańcom Heratu za marzec 1979, dobre pół setki ludzi poszło podobno w ramach owej odpłaty pod ściankę. Ścigał też Sawieliew Ismail Chana, ale tu już rady nie dał, Ismail Chan dowodził wtedy całą armią mudżahedinów i był zbyt potężny. Za to ostatnie określenie opowiadający historię Zieloni dostali zresztą po mordach od przysłuchującej się bratwy ze sto trzeciej gwardyjskiej, w ich głosach desantnicy doszukali się bowiem nut podziwu. A że Zielonych, było nie było sojuszników, bić zakazane było pod karą, wyszła z tego niezła rozpierducha, ledwo się dało zatuszować.

Obu szeptanym legendom, „kaskaderskiej” i herackiej, niespodziewany cios zadała – symptomatycznie – kobieta. Płeć przepiękna. W osobie Zojki Prochorowej, lekarki z CWG, Centralnego Szpitala Wojskowego w Kabulu. Doktor Zojka całkiem niedwuznacznie sugerowała, że zdarzyło się jej dawać majorowi dupy, fakt ten miał mocno podnieść jej wiarygodność. Uwierzono więc w to, co od doktorki Zojki wyszło, a rozeszło się poprzez mocno rozgałęzioną sieć liniowej, sztabowej i medycznej kadry oficerskiej, której lekarce dawać dupy także się zdarzało. A wyszło i się rozeszło, że major nie był ani w Kaskadzie, ani w Heracie, do Afganistanu na pierwszą turę trafił w grudniu 1981 wprost po czekistowskiej szkółce w Ferganie, a utykał od czasów akademickich, z pijackiej fantazji wyskoczył był bowiem kiedyś z okna w obszczeżytii.

Cios zadany legendzie delikatną damską rączką był jednak, jak się okazało, bardziej dokuczliwy niż ciężki, długiego leczenia nie wymagał i trwałych skutków nie pozostawił. Wkrótce pojawiły się świadectwa z pierwszej ręki, demaskujące doktor Zojkę jako osobę często mijającą się z prawdą, inaczej mówiąc: kłamliwą sukę. Powszechny żołnierski konsensus rewelacje Zojki unieważnił zatem, a legenda Kulawego Sawieliewa popłynęła starym korytem – jedni mieli go za specnazowca i „kaskadera”, inni uparcie łączyli z masakrą w Heracie. Sam major, plotki bez ochyby świetnie znając, podsycał je, od czasu do czasu pojawiając się i kulejąc przed wojskiem nie w przepisowej formie, ale w krótkiej kurtce, specnazowskim berecie i ze stieczkinem w otwartej kaburze na biodrze.

– Dobra jest. – Podoficer dyżurny schował żurnały do szuflady biurka, wstał, obciągnął mundur. – Jedenasta nol-nol. Idziemy.

Z WPP startował kolejny turboodrzutowiec, suchoj albo mig. Narastający, toczący się niby grom łoskot wprawił budynek sztabowy najpierw w drżenie, potem w dygot. Idący naprzeciw korytarzem grubas zatoczył się, oparł o ścianę, zaklął. Twarz miał czerwoną i błyszczącą od potu, na rozpiętej kurtce mundurowej dwugwiazdkowe pagony podpułkownika.

– Honory – uprzedził półgłosem sierżant. Ostrzeżony Lewart zasalutował energicznie. Mijający ich grubas bełkotnął coś, co brzmiało jak: „nachuj bladź”, wysyłając im naprzeciw potężną falę alkoholowego odoru. Na chuch tej miary, ocenił Lewart, potrzebny był minimum litr.

– Oficerowie – mruknął pod nosem sierżant, nie oglądając się. Lewart nie skomentował. Dyżurny podszedł do drzwi, zapukał. Weszli.

– Towarzyszu majorze! Podoficer dyżurny sierżant Możejko melduje…

– Spocznij. Odmaszerować.

– Towarzyszu majorze! Praporszczyk Lewart…

– Spocznij, powiedziałem. Siadajcie.

Na ścianie nad głową majora wisiał – jakżeby inaczej – portret Dzierżyńskiego. Lewart napatrzył się już na Feliksa Edmundowicza przy różnych innych okazjach ze swego życiorysu, hiszpańską bródkę i szlachetne polskie rysy mógłby szkicować z pamięci i to nawet po ciemku. Nie poświęcił więc portretowi uwagi.

Major Igor Konstantinowicz Sawieliew był wysoki, nawet wtedy, gdy siedział. Włosy na skroniach miał bardziej niż siwawe, a na ciemieniu bardziej niż rzadkie. Choć szczupły, dłonie miał jak kołchoźnik – duże, czerwone i gruzłowate. Rysów był nie mniej szlachetnych niż jego patron, a jego oczy, zdumiewająco łagodne, były koloru zwiędłych chabrów. Ale to Lewart miał stwierdzić nieco później, gdy już major uznał za celowe unieść głowę i wzrok. Na razie nic nie wskazywało, by major miał uznać. Siedział za biurkiem, pochłonięty, zdawało się, bez reszty teczką z burej tektury, przewracając wpięte tam dokumenty czerwonymi łapskami kołchoźnika.

– Praporszczyk Lewart, Paweł Sławomirowicz – przemówił wreszcie, nadal z nosem w teczce, jakby nie mówił, ale na głos odczytywał którąś z teczkowych bumag. – Jak tam wasz wstrząśnięty mózg? Uleżał się? Jesteście w pełni władz umysłowych?

– Tak toczno, towariszcz major.

– Zdolni odpowiadać na pytania?

– Tak jest, towarzyszu majorze.

Sawieliew uniósł głowę. I zwiędłochabrowe oczy. Ujął ołówek, stuknął nim o blat.

– Kto – spytał, kontrapunktując stuknięciem – strzelał do waszego starleja? Starszego lejtnanta Kirylenki?

Lewart przełknął ślinę.

– Melduję, że nie wiem. Towarzyszu majorze.

– Nie wiecie.

– Nie wiem. Nie widziałem tego.

– A coście widzieli?

– Bój. Bo trwał bój.

– A wyście walczyli.

– Tak jest, towarzyszu majorze. Walczyłem.

– A za coście, ciekawość, walczyli, praporszczyk? W słusznej, po waszemu, walczyliście sprawie? Czy niesłusznej?

Lewart ponownie przełknął ślinę, zaskoczony. Sawieliew patrzył nań spod opuszczonych powiek.

– Mijają właśnie – powiedział, akcentując wagę niektórych wypowiadanych słów stuknięciem ołówka o blat – cztery lata i pięć miesięcy od posiedzenia Biura Politycznego, na którym nieodżałowanej pamięci towarzysz Leonid Iljicz Breżniew, wspomożony radą nieodżałowanej pamięci towarzyszy Andropowa i Gromyki, zadecydował, iż należy pomóc partii i proletariackim władzom Demokratycznej Republiki Afganistanu w stłumieniu szerzącej się kontrrewolucji. Podżeganej przez CIA, międzynarodowy kapitał i religijny fanatyzm. Już cztery lata i cztery miesiące Ograniczony Kontyngent naszej robotniczo-chłopskiej armii pod światłym kierownictwem partii wypełnia w DRA swój internacjonalistyczny dług i obowiązek. A w ramach Kontyngentu, w składzie trzeciego batalionu sto osiemdziesiątego pułku zmechanizowanego sto ósmej motostrzeleckiej dywizji także i wy, praporszczyk Lewart.

Słusznie uznając, że to nie było pytanie, Lewart zachował milczenie.

– Wojujesz więc – stwierdził fakt major. – Internacjonalistycznie wypełniasz co trzeba. Z zapałem, oddaniem i pełnym przekonaniem o słuszności tego, co robisz. Mam rację? Z pełnym? A może z niepełnym? Może masz inną ocenę radzieckiej obecności wojskowej w DRA? Inną ocenę decyzji Biura Politycznego? I jego nieodżałowanej pamięci członków?

Lewart oderwał wzrok od paskudnie obłażącego z tynku sufitu, spojrzał na Sawieliewa. Nie na jego twarz, lecz na dłoń i stukający o blat stołu ołówek. Major jakby to zauważył, bo ołówek zamarł.

– Interesującym – podjął – byłoby dowiedzieć się, jakżeż ty, przedstawiciel niższego szczebla dowodzenia, zapatrujesz się na tę kwestię. Co? Lewart! Otwórzże wreszcie gębę! Zadałem pytanie!

– Ja tam, towarzyszu majorze – Lewart odchrząknął – jedno wiem. Ojczyzna kazała.

Sawieliew milczał przez chwilę, obracając ołówek w palcach.

– No proszę – rzekł wreszcie, zmieniając ton z drwiącego na jakby zadumany. – Warte odnotowania. Miast frazesem, zapytany o polityczną świadomość przedstawiciel niższego szczebla dowodzenia odpowiada cytatem z Okudżawy. Myśląc pewnie, że pytający cytatu nie rozpozna.

– A cytat ów – major powrócił do zwykłego tonu – w twoim konkretnym przypadku na żart zakrawa. Nazwisko takie jakieś dziwne, oj, Rusią to ono nie pachnie, nie pachnie. A ruski duch? Utrwalił się aby przez pokolenia? Pradziad, polski buntownik, zmarł wszak i leży w mogile ciemnej, na domiar złego katolickiej, w Tarze, w byłej guberni tobolskiej. Dziad, też Polak… Chcecie coś powiedzieć? Mówcie.

– Mój dziad – rzekł spokojnie i cicho Lewart – nie wrócił do wolnej Polski, choć mógł. Po powrocie z Syberii został w Wołogdzie, u boku babki, z domu Mołczanowej. A jego najmłodszy syn, mój ojciec…

– Uczestnik Wielkiej Ojczyźnianej, odznaczony Orderem Sławy I klasy za boje o Półwysep Kurlandzki w marcu roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego – równie spokojnie nie pozwolił dokończyć major. – Najmłodszy chyba w historii kawaler tego orderu. Wszystko jest w aktach. Wszystko, Lewart, o tobie, o twojej rodzinie, o krewnych i znajomych. A że wielka jest siła papieru, wiele z tego da się wykorzystać… Gdy będzie trzeba. Dlatego jeszcze raz pytam: kto strzelił w plecy starszemu lejtnantowi Kirylence?

– Nie wiem. Nie widziałem. Trwał bój.

– Jeśli – ołówek ponownie zawisł w powietrzu – dowiem się od ciebie tego, co chcę wiedzieć, obiecuję, za tydzień będziesz w domu. W Pitrze. Tfu, chciałem powiedzieć: w Leningradzie. Wojnę będziesz oglądał w telewizji. Chodził na Fontankę na piwo z kumplami. Rwał panienki na medale i afgańską opaleniznę. No, niech tam, załatwię ci jeszcze wywiad w „Komsomolskiej Prawdzie”, a po czymś takim jak nic zaliczysz jakąś działaczkę, a sam wiesz, jakie to stwarza perspektywy… Załatwię ci to wszystko. Jeśli powiesz, kto strzelał.

– Nie powiem, bo nie wiem. Mam skłamać? Zmyślić? Zdemobilizujecie, jeśli zmyślę?

– Nie. Wprost, powiedziałbym, przeciwnie.

– Więc nie zmyślę.

Zamilkli, obaj, zmusił ich zresztą do tego ryk silników, dobiegający z zewnątrz, z góry. Kolejny szturmowiec zrywał się z pasa startowego. Budynek zadrżał, łyżka w szklance majora zadzwoniła dziko, demaskatorskie szklano-butelczane brzęczenie dobiegło też zza uchylonych drzwi żelaznej szafy na akta. Sam major patrzył na Lewarta zimno.

– Ostatnia szansa, pan Lewart – powiedział, gdy już ucichło. – Powiesz, kto strzelał, inaczej przywieszę ci współudział. Jest czas wojenny, dostaniesz dwadzieścia pięć bez mrugnięcia okiem. Powiedziałbym, że odnowisz rodzinną tradycję, ale byłaby to nieprawda. Sam wiesz, że w porównaniu z naszym radzieckim miejscem pracy i poprawy, na takiej, dajmy na to, Kołymie, tarska zsyłka twego buntowniczego pradziada to był czarnomorski kurort.

Lewart nie przejął się, od czasów szkolnych miał za sobą bezlik podobnych rozmów i gróźb. Nie, nie przyzwyczaił się, bo przyzwyczaić się do tego nie było sposobu. Nie przestał się bać, bo nie było można przestać. Zwyczajnie zobojętniał.

– Pomógłbym wam, towarzyszu majorze – skłamał gładko, standardowo i obojętnie – gdybym tylko mógł. Uwierzcie.

– Jasne. – Sawieliew gwałtownie zamknął akta. – Uwierzyłem. Spójrz na mnie. Widzisz, jaki jestem wierzący? Ech, zawlókłbym ja cię przed trybunał, Polaczku, choćby dla przykładu. Ech… Jesteście wolni, praporszczyk. Odmaszerować.

Lewart wstał energicznie, omal nie wywalając taboretu, przyjął postawę zasadniczą, złączył obcasy.

– Towarzyszu majorze! Chorąży Lewart…

– Paszoł won, powiedziałem.

* * *

– Dlaczego Sawieliew uczepił się właśnie mnie? A skąd mnie to wiedzieć? – odpowiedział pytaniem na zadane mu pytanie Lewart. – Powtarzam, widziałem, jak starlej Kirylenko dostał serię w plecy, stało się to na moich oczach, ale o tym przecie Sawieliew wiedzieć nie mógł. Ja nawet lubiłem starleja… Zdarzyła się kiedyś, nie skrywam, między nami scysja, bo czepiać potrafił się o byle co… Ale to bez świadków było… Tak przynajmniej myślałem. Bo chyba jednak o tym donieśli…

– Nawet na wojnie… – Wańka Żygunow, ten, który pytał, charknął przeciągle, splunął daleko przed siebie. – Nawet na wojnie nie masz wytchnienia od zasranych mentów. Jak tam, na grażdance, gdzie za każdym rogiem ment albo szpik, wszędzie, na ulicy, na podwórzu, na klatce schodowej i w kiblu. Wychodzi, w armii nie słodziej, czy to na kompanii, czy w okopie, czy w marszu, wszędzie za plecami masz menta albo kagiebistę. Zupełnie jak w domu. Dobrze mówię, Matiucha?

– Dobrze mówisz, Wań, nie zaprzeczyć – potwierdził starszy praporszczyk Matwiej Filimonowicz Czuryło, najstarszy w towarzystwie stopniem i afgańskim stażem, przez przyjaciół zdrobniale zwany Matiuchą. Był to wielki chłop o sympatycznej twarzy dziecka. Bardzo dużego, bardzo mordatego i bardzo krótko ostrzyżonego dziecka.

– Nie zaprzeczyć, Wań. Ale takie życie, czemuż to miałaby się różnić od grażdanki nasza armia robotniczo-chłopska? Czemu miałoby tu, za rzeczką, być inaczej niż na naszej Rusi? Takie życie. Co robić? Tylko zęby ścisnąć i ścierpieć.

Siedzieli przed modułem, służącym im tymczasowo za kwaterę, kryjąc się w cieniu przed afgańskim słońcem. Które zresztą tu, w Bagramie, było dużo mniej dokuczliwe niż tam, w górach i na przełęczach, nie paliło i nie wysuszało tak, jak na marszrutach, na pancerzach beteerów. Tu, w Bagramie, mniej gnębił kurz i wicher. A fakt, że nie groziła mina, fugas czy kula snajpera, też znacząco wpływał na błogie poczucie komfortu.

W zgromadzeniu, oprócz Lewarta i Wałuna, uczestniczyło jeszcze czterech podoficerów ze sto ósmej MSD. Wspomniany już Matwiej Czuryło, Sybirak spod Omska. Sierżant Iwan Żygunow, krajan Lewarta z Pitra, w cywilu obibok na utrzymaniu już to staruszki matki, już to organów ścigania. Starszyna Marat Rustamow ze Stiepanakertu, z czarnym wąsem á la Czapajew, modną ostatnio wśród podoficerów, a tolerowaną przez dowództwo ozdobą fizjonomii, sygnalizującą zarazem imponująco długi wojenny staż nosiciela. I młodszy sierżant Sania Gubar, wiekiem też najmłodszy, dwudziestodwuletni Białorusin z Orszy.

Wszystkich – oprócz ponadrocznego okresu służby „za rzeczką”, czyli za Amu-darią, w Afganistanie – łączyło obecnie jedno: wymuszone oczekiwanie na nowy przydział. Powody były różne, nikt ich nie dociekał, tym bardziej że raczej nie wychodziły poza standard. Zwykle były to konflikty podoficerów z oficerami. Konflikty o przeróżnym tle i zróżnicowanym natężeniu. Prawda, rzadko takie, za które groził disbat lub kryminał. I raczej rzadko kończące się tym, czym skończyły się dla starleja Kirylenki.

– A do mnie doszło – oznajmił Marat Rustamow, zapalając kolejnego papierosa – że Kulawy Sawieliew w największym podejrzeniu ma Aloszę Panina. Słuchy chodzą, że to właśnie Panin wtedy starleja zamoczył. Kropnął go, by bratanów ratować, bo ich starlej wiódł na zatracenie. Co wy na to, Charitonow, Lewart? Byliście na „Newie”…

– Byliśmy – uprzedził Lewarta Wałun. – I to wam powiemy: jeśli Sawieliew Panina podejrzewa, to dziwnie jakoś się ta rzecz objawia. Aleksiejowi Paninowi za tamten bój na zastawie Czerwoną Gwiazdę dali. I zostawili go w batalionie. On jeden na starym przydziale został, choć mu do dembela wcale nie dalej niźli mnie, dla przykładu.

– Ja – oświadczył Matiucha – nie wierzę, by to Alosza Panin do starleja strzelał. Znam go, on nie z takich. A co do podejrzeń, cóż, niezbadane są wyroki i nie od dzisiaj niepojęte są tajemne drogi czekistów.

– Amen – podsumował Żygunow. – Ale Sawieliew, baczcie moje słowa, nie odpuści. Jeśli zabójca Kirylenki tamten bój przeżył, Kulawy Major go dostanie. Nie daruje.

– Nie darują i chadowcy – dorzucił Sania Gubar. – Niesie wieść, że na głowach stają, by dorwać tych Zielonych z „Newy”, co zdradzili, tych z afgańskiego posterunku. Ale szanse to KHAD ma małe. Tamci są już w górach, u duchów, szukaj wiatru w polu.

– A ja zawsze mówiłem – przypomniał Rustamow – że dawanie Zielonym broni to ciężka głupota. Nie dość, że sprzęt marnotrawisz, to jeszcze sobie na szkodę robisz. Ty mu dziś z magazynu nowiuśki akaem wyfasujesz, a on jutro z tym akaemem w góry. A pojutrze pali z niego do ciebie z zasadzki. Zdrajcy wszystko, brudasy, utajone mudżahedy.

– Może nie wszyscy. – Wałun spojrzał nań z ukosa. – Może nie wszyscy oni tacy. Na posterunku, o którym mowa, tym przy naszej zastawie, było dwunastu, którzy nie zdradzili. Równo tylu potem naliczono.

– Słyszałem – Gubar wykrzywił się paskudnie – że wszystkich dwunastu załatwili fachowo. Wycior w ucho, na śpiku. Bo jak śpiącemu nożem rżniesz gardło, zdąży nieraz skrzeknąć, innych zaalarmować. A wyciorem przez ucho dźgniesz, ani piśnie.

– Regularne wojsko – przerwał Rustamow – na śpiku zaskoczyć się daje i jak świnie wykluć? Łajzy, nie wojsko. A wyciorami kłuli ich właśni koledzy, właśni koledzy basmaczy na posterunek wpuścili. Na moje więc i tak wychodzi: zdrajcy to są. Baczcie moje słowa. Ufać im naiwność, uzbrajać głupota.

– Tyle – rzekł w zadumie Matiucha – że to w końcu ich jest, kurwa, kraj. Afganistan, znaczy.

– Ano, ich – mruknął, rozejrzawszy się wpierw, Wałun. – Nie nasz. I czy się aby w tym właśnie miejscu wszystkie problemy nie schodzą?

– Tobie może się schodzą. – Gubar też się rozejrzał. – A może i nie tylko tobie. Ale zampolitowi naszemu na pewno nie. U niego internacjonalizm, internacjonalistyczny obowiązek, internacjonalistyczny dług. Raz my rachowali, ile razy on na godzinę tego słowa użyje. Po trzydziestu przestaliśmy liczyć… Ale czy ty mnie, Charitonow, nie podpuszczasz czasem? Dopiero co była o donosach mowa…

– Oj, bratan – przerwał Wałun, mrużąc oczy. – Widzi mi się, w mordę chcesz dostać.

– Dobra, dobra… – Białorusin uniósł ręce. – Nic nie mówiłem. Nie było razgowora.

– Był – zaprzeczył łagodnie Matiucha. – Ale cichy i w swoim gronie. Prawda, praporszczyk Lewart? Twojego zdania w omawianej kwestii jakoś nie usłyszeliśmy. A masz je niezawodnie.

– Ja jestem żołnierz – wzruszył ramionami Lewart. – Słucham rozkazów. Robię to, co rozkażą. Co ojczyzna kazała.

– Możeś nie zauważył – powiedział po chwili ciszy Rustamow – tedy przypomnę. Już nie jesteś na przesłuchaniu w KGB.

– Nie jestem. I nadal robię to, co każe mi robić ojczyzna.

Cisza, która zapadła, trwała jeszcze dłużej, niż poprzednio. Przerwał ją Wania Żygunow. Po żołniersku.

– Ech, chuj z tym gadaniem, bo sensu w tym ni chuja i na chuj nam cała ta filozofia – oświadczył. – Zdecydujmy, gospoda unteroficery, co czynić z tak ładnie zapowiadającym się popołudniem, być może ostatnim wolnym, być może już jutro pogonią nas znowu na wojnę, każdego w inny kraniec tej żyznej krainy, żeby ją cholera wzięła i zaraza zjadła. Koncepcje są otóż dwie. Alternatywne. Pić albo jebać.

– Nie pojmuję – zmarszczył brwi Sańka Gubar – dlaczego to musi być alternatywa.

– Z powodów ekonomicznych. Środków wystarczy albo na jedno, albo na drugie. Chyba że któryś dostał spadek, wygrał na loterii albo obrabował dukan. Nikt? No, to liczmy. Dogadałem się otóż z sierżantem z kwatermistrzostwa, mogę dostać litr wódki, prawdziwej stolicznej, trzydzieści czeków za półlitrową flaszkę, cena jak dla brata. Mogę też mieć samogon pierwak, jakość niepewna, dziesięć czeków za litr.

– A alternatywa?

– Wiem o dwóch kucharkach z kasyna. Chcą po dziesięć od klienta.

– Nie za dużo – ocenił szybko Gubar. – Jeśli po dziesięć z każdego z nas…

– Nie licząc prezentów – skorygował Marat Rustamow. – Przecież nie pójdziesz, jak byle cham, jebać bez prezentów. Choćby winogron, ale trzeba nakupić. A gdyby jednak zdecydować się na niezbędne naszej braci cztery litry bimbru, wyszłoby na głowę po sześć z groszami. A że z samogonu przyjemność nieporównywalnie dłuższa, a satysfakcja znacznie większa, nie ma się co, dżygity, zastanawiać.

– Zaraz, zaraz – wtrącił się Matiucha. – Rozważmy rzecz w spokoju. Jakie te kucharki? Oglądałeś je chociaż, Wań?

– Jak chcę sobie pooglądać, to idę do Ermitażu.

– Słusznie – poparł Żygunowa Sania Gubar. – Bo też niby jakie mogą to być kucharki? Coście to, mużyki, kucharek nie widywali?

– Widywali – pokiwał głową Matiucha. – Oj, widywali. Więc może jednak lepiej wódeczka?

– Zdecydowanie wódeczka – podkręcił kozackiego wąsa Rustamow. – Dawajcie zrzucać się, panowie internacjonaliści. Forsa do czapki.

– Raz się żyje. – Matiucha rozpiął kieszeń munduru. – Nie ma co skąpić, bo jutro może Kandahar albo gorsza rzeźnia… Weźmiemy, myślę, ten literek stolicznej, dla smaku i rozruchu. A na wtoroje bliudo trzy literki tego pierwaka po dziesięć. Razem piętnaście czeków na głowę ludności. Niecałe dwa miesięczne żołdy.

– Afoszkami można? – Sania Gubar wygrzebał z kieszeni garść pomiętych afgani. – Po kursie, siedemnaście za czek?

– Można. A ty, prapor, co?

– Przekalkulujcie składkę. – Lewart wstał. – Mnie nie licząc. Nie wezmę udziału.

– Znaczy – zarechotał Żygunow – wolisz jednak kucharkę? A może obie?

– Moja rzecz, co wolę. Mówiłem, nie uwzględniajcie mnie w rachunkach.

Żygunow szykował się do dalszych komentarzy, ale Matiucha utemperował go. Gestem, słowem i autorytetem.

– Zostaw. Chce być sam. Zrozum i uszanuj.

* * *

Wydawało mu się, że idzie bez celu, byle przed siebie, byle dalej. Lotnisko jego celem nie było bynajmniej. Ale nie zdziwił się, gdy się na lotnisku znalazł. Tak to już było w Bagramie – dokąd byś nie lazł, trafiałeś na lotnisko.

Na płycie kołował właśnie wielki czteromotorowy antonow An-12, brzuchaty, z zadartym ogonem. Po dość długo trwającej serii manewrów samolot podtoczył się pod hangar, pod samą rampę. Otwarto luk transportowy, dokoła zakręcili się ludzie w mundurach i kombinezonach. Na oczach Lewarta, który zdążył już podejść całkiem blisko, z rampy poczęto ładować podłużne drewniane skrzynie. Wiedział, co zawierają. Ładunek pod kodową nazwą „dwieście”.

– A ty czego tu, żołnierzu? Czytać nie umiesz? Wstęp zakazany! – wrzasnął na niego młodzik z oficerską rozetką na kepce. – Zabieraj się stąd, już!

– Dokumenty! – Obok natychmiast pojawił się drugi, niewiele starszy. – Dokumenty pokaż, do kogo mówię?

– Odstawić – skomenderował im szczupły kapitan, któremu wystarczył jeden rzut oka na ogorzałą i wysieczoną wichrami twarz Lewarta. – Zostawcie go w spokoju. I do zadań!

Na antonowa ładowano drewniane skrzynie, jedną za drugą. Lewart wiedział, że skrzynie kryły w sobie inne pojemniki, blaszane i zalutowane. Dopiero teraz dostrzegł emblemat na kadłubie samolotu, wymalowany czarną farbą kwiat. Znał, rzecz jasna, żargonową żołnierską nazwę tych ma szyn, ale nigdy nie sądził, by faktycznie latały z takim malunkiem. Ciekawe, pomyślał, czy to nazwa wzięła się od malunku, czy malunek od nazwy…

– Może być – spytał cicho kapitan – że twoich druhów gruzimy? Co?

– Może być.

– Masz prawo pożegnać.

Lewart zasalutował.

– Ja – rzekł po chwili kapitan, nie patrząc na niego – też lecę. Tam. Przyszła moja zmiana, dembel, jak to wy mówicie. Myślałem, że koniec, że proszczaj Afgan, że przeżyłem, że już po strachu… Dwadzieścia pięć miesięcy wojny… A dopiero teraz zacząłem się bać. Tego, co zastanę… tam. Co mnie tam czeka. Jak mnie tam przywitają. I czy zdołam przywyknąć… Rozumiesz?

Lewart nie odpowiedział.

– Przyjdzie pora, zrozumiesz – westchnął kapitan. – A teraz idź stąd. Faktycznie nie powinno cię tu być.

Odszedł, nie spiesząc się. Nie minęło pół godziny, jak usłyszał silniki. I zobaczył, jak „Czarny Tulipan” wzbija się w niebo. Obciążony ładunkiem, znanym jako „gruz 200”. Wioząc go z powrotem tam, skąd przybył.

Kto wie, pomyślał, może tam, w ładowni, w zalutowanych trumnach, faktycznie lecą Zima i Miszka Rogozin? Szeregowy Milukin? Starszy lejtnant Kirylenko?

Kto wie.

Kto wie, kto poleci następnym rejsem.

Idąc od bagramskiego lotniska, dokąd by się nie kierować, i tak zawsze trafiało się do „miasteczka”, centrum bazy, skupiska bloków i domów sztabowych, żołnierskich modułów mieszkalnych i namiotów, otoczonych afgańskimi dukanami i straganami oferującymi wszelki chłam i przerozmaite barachło. Lewart przyspieszył kroku. Było tu zbyt ludno i zbyt głośno, jak na jego gust. Przyspieszył, chcąc jak najszybciej opuścić ten rejon, wyjść na oddalony szpital polowy, gdzie było ciszej i spokojniej. Ale splątany labirynt wewnętrznych dróg trzymał go mocno i nie chciał wypuścić. Minotaur żądał ofiary. By skrzywdzić. Albo chociaż okrutnie z nią poigrać.

– Jak łazisz, piechota? Dekowniku jebany!

Ustąpił z drogi idącym szeroko spadochroniarzom ze sto trzeciej witebskiej, nie dość szybko, by uniknąć brutalnego potrącenia. Było ich czterech, wszyscy krępi, nabici w sobie, ogorzali, w spłowiałych panamach i pasiastych tielniaszkach widocznych spod demonstracyjnie rozchełstanych mundurów. Ustąpił drogi, minął ich, spuściwszy głowę. Z desanturą nie było żartów.

Moduły i kwatery, obwieszone suszącym się praniem, wyglądały jak krążowniki z Port Artur, podchodzące na redę w gali sygnałowych flaglinek. Równie malowniczych, choć w roli flag występowały onuce, skarpety, gacie i tielniaszki.

Zewsząd, z każdego okna, zza każdych drzwi, dobiegała muzyka. Wszędzie, wydawało się, w każdym pomieszczeniu znajduje się włączone radio. Wszędzie, wydawało się, mają tu magnetofony kasetowe, nabyte na kabulskim bazarze sharpy, sanyo i samsungi z kontrabandy, prześliczne miniaturki, wręcz ocierające się o science fiction plastikowe cuda japońskiej techniki. Załadowane japońskimi kasetami. Z radziecką muzyką.

Wsio mogut koroli, wsio mogut koroli,

I sud’by wsiej Zemli wierszat oni poroj.

No czto nie gowori – żenitsa po lubwi

Nie możet ni odin, ni odin korol!

Przyspieszył kroku. Ale labirynt więził, Minotaur groził, muzyka prześladowała. Wciąż radziecka.

Ra, Ra, Rasputin, lover of the Russian queen

There was a cat that really was gone

Ra, Ra, Rasputin, Russia’s greatest love machine

It was a shame how he carried on!

Rozległ się ostry ryk klaksonu, obok, wzniecając chmurę pyłu, przemknął łazik, na przednim siedzeniu dwóch desantczyków w błękitnych beretach, na tylnym dwie zanoszące się kwikliwym śmiechem młodziutkie panienki w cywilu. W łaziku też był magnetofon.

If you change your mind,

I’m the first in line

Honey I’m still free

Take a chance on me…

Jutro, pomyślał Lewart, przewidując z niezachwianą pewnością, jutro poślą mnie na linię. W kolejnej mijanej „beczce” chyba nie mieli magnetofonu. Albo preferowali rozwiązania tradycjonalne. Przed modułem siedziało kilku żołnierzy, jeden z gitarą.

Gdie twoi siemnadcat’ let?

Na Bolszom Karietnom!

Gdie twoi siemnadcat’ bied?

Na Bolszom. Karietnom!

Gdie twoj czornyj pistolet?

Na Bolszom Karietnom!

A gdie tiebia siegodnia niet?

Na Bolszom Karietnom!

Zaglądnę do szpitala, pomyślał. Tak, zdecydowanie tak. To lepsze niż Wałun, Matiucha i bimber, który jeszcze im został.

Minął kolejny barak, też z gitarzystą. Też tradycjonalistą.

Zdrawstwuj, moja Murka, Murka dorogaja,

Zdrawstwuj, moja Murka i proszczaj.

Ty zaszuchieriła wsiu naszu malinu,

a tiepier’ maslinu połuczaj!

Przed obwieszonym butlami soków i woreczkami suszonych owoców dukanem siedział chudy i wyschnięty jak ofiara dżumy staruszek w brudnej czałmie. W niemal kościotrupiej dłoni trzymał tasbih, muzułmański różaniec z paciorków. Patrząc martwo przed siebie, kołysał się śmiesznie, arytmicznie, jakby wstrząsany ostrym taktem Ałły Pugaczowej, natarczywą synkopą Abby i Boney M, ochrypłym barytonem Wysockiego i śpiewno-rzewną nutą bandyckiej „Murki”. Kiwał siwą brodą i marniał ustami, powtarzając coś nieustannie, jakieś słowa. Może skargi. Może modlitwy. Może złorzeczenia.

Lewart przyspieszył. Zostawiał za sobą Labirynt. Niosąc ze sobą jego część. Jego piętno.

Czut’ pomiedlennieje, koni, czut’ pomiedlennieje!

Umolaju was wskacz nie letiet’!

No czto-to koni mnie popalis priwieriedliwyje!

Kol dożyt’ nie uspieł, tak chotia by – dopiet’!

Ja koniej napoju, ja kuplet dopoju,

Chot’ niemnogo jeszczo postoju na kraju…

Niebo miało kolor ciemnego błękitu.

* * *

– Dobry wieczór, Taniu… To znaczy Tatiano Nikołajewna… Przepraszam… Ja… Chciałem… To znaczy… Bo jutro…

Oczy Tani, siostry Tatiany Nikołajewnej, zmiękły. Tak pięknie, jak pięknie mięknąć mogą tylko oczy Tatian. Upajająco pachnących eterem i jodoformem medsiestriczek Tatian, białoskrzydłych aniołów afgańskich medsanbatów.

– Taniu… Ja…

– Nic nie mów, chłopcze. Chodź.

* * *

Uzupełnienie liczyło sześć głów, nie licząc dowodzącego młodszego sierżanta. Uzupełnienie, nie licząc sierżanta, ewidentnie przyszło na świat w latach 1963-1965 i pewnie dlatego wyglądało na dzieci. Dzieci ustrojone w nowiutkie, pachnące magazynem cha-be i panamy, dzieci, którym dorosłości i bojowego wyglądu nijak nie chciały dodać ani akaemy na pasie, ani wypchane magazynkami parciane ładownice, w żołnierskim żargonie nazywane lifczikami, czyli biustonoszami.

– Rawniajs’! – skomenderował młodszy sierżant, zdecydowanie starszy od swych podkomendnych. – Smirno! Towarzyszu praporszczyk…

– Odstawić, spocznij. – Nieregulaminowo machnął ręką Lewart. – A wy… Ja was, widzi mi się, znam.

– A jakże – potwierdził z uśmiechem wcale nie taki młody młodszy sierżant. – Ty jesteś wszak Paweł Lewart. Poznaliśmy się w Aszchabadzie, na szkoleniu. Nie pamiętasz? Stanisławski, Oleg Jewgieniewicz…

– W Aszchabadzie, jasne. – Lewart niezręcznie ukrył zakłopotanie. – Nazywali cię… Mendelejew?

– Łomonosow – poprawił Oleg Jewgieniewicz Stanisławski, wciąż z uśmiechem. – To stąd, że ukończyłem MGU. Byłem pracownikiem naukowym w Instytucie Botaniki… Przez czas jakiś… Do czasu, gdy…

Lewart kiwnął głową. Wiedział, do jakiego czasu. Bo też i plotkowano o tym na aszchabadzkiej szkółce.

– No, no – westchnął. – A więc jednak trafiłeś za rzeczkę, Łomonosow.

– A dlaczego miałbym nie trafić?

Lewart nie odpowiedział. I miał dość bycia zakłopotanym.

– Na moją komendę! – wyprostował się, obrzucił surowym wzrokiem smarkate wojsko. – Brać rzeczy i w drogę. Ruszać się! Popędź no to towarzystwo, młodszy sierżancie.

– Nie zechcesz wprzód poznać żołnierzy?

– Później. Zdążę. Dalej, marsz, idziemy na punkt, stamtąd z kolumną jedziemy na pozycję.

– Daleko? Dokąd?

– Dokąd rozkazano.

– A… – Były botanik przełknął ślinę. – A droga? Będzie bezpiecznie?

– Tu jest Afganistan. Tu nigdzie nie jest bezpiecznie.

* * *

Na pełnym ludzi i maszyn punkcie czekał na nich Wania Żygunow. Dziwnym zaiste zbiegiem okoliczności przydzielony i posyłany tam, dokąd posyłano Lewarta i poddane jego komendzie świeżo przybyłe z Taszkientu uzupełnienie.

Z resztą bratwy przyszło się pożegnać, najprawdopodobniej na dłużej, jeśli nie na zawsze. Do dembelu wszystkim było bliżej niż dalej, a grażdanka wiadomo, rozrzuci ich po całym Sojuzie, choć wymienili cywilne adresy, szansa na spotkanie będzie nikła. Lewart rozstanie z Wałunem odczuł szczególnie boleśnie, boleśniej, niż się spodziewał. Do ostatniej chwili żywił bezsensowną nadzieję, że jednak zostaną razem. Z Wałunem zżył się, co tu gadać, prawdziwą wojenną przyjaźnią, twardą więzią złączył ich Afgan, tamten nocny bój pod Ghazni, wąwóz Larghawi, wredna zasadzka pod Dżabal-as Saraf, masakra w kiszłaku Deh Kala, ciała kolegów, wywożone na pancerzu spod Szehabadu. I zastawa „Newa” na piętnastym kilometrze za Salangiem, ta, na której starlej Kirylenko zarobił kulkę w plecy. W karze za co ich pododdział rozformowano, a ich rozdzielono. Teraz on jechał na wschód, w stronę Dżalalabadu, a Wałun na południe, diabli wiedzą dokąd.

– Niech to czart – powiedział głośno.

– Niech – zgodził się Wania Żygunow. – Sałaam, praporszczyk. Cześć, młodszy sierżant. Powitać, żołnierzyki! Świeżo po szkółce? No, to nazwa żołnierzy wam jeszcze nie przystoi. Jesteście „czyżyki”. Kruu-gom! Wskakiwać na pancerz, czyżyki, migiem! Gdzie? Jak? Hospodi, co za ofermy!

– Mamy jechać na pancerzu? – zdziwił się Łomonosow. – Dlaczego nie w środku?

– Dowiesz się – wykrzywił wargi Żygunow – jak kiedyś będziesz w środku, a beter najedzie na minę. Nie dyskutuj, bratku. Nie kombinuj, nie myśl, rób, co ci każą, i to szybko. Tu jest Afgan!

Wyglądało, jakby tylko na nich czekano, bo nie potrwało długo, a transportery – kolumna liczyła ich ponad dziesięć – ryknęły silnikami, zasmrodziły spalinami, zadygotały i ruszyły. Wańka Żygunow przeżegnał się ukradkiem. Łomonosow przyglądał się z dziwną miną. Lewart milczał. Był nieobecny. Myślał o Tani.

Jechali. Na zakręcie drogi dało się policzyć maszyny kolumny, było ich czternaście, jadąca na czele BRDM, dwie BMD, dwie BMP, jeden MT-LB i osiem beteerów. Wszystkie należały do razwiedroty 345. gwardyjskiego pułku powietrzno-desantowego z Bagramu, Lewart i jego grupa byli tu tylko na przyczepkę, zabierali się po drodze. Desantura wydzieliła im do transportu ostatni BTR w kolumnie, toteż teraz dławili się spalinami całego konwoju i zbierali cały kurz.

Jechali. Młokosy z uzupełnienia, początkowo bladzi, kurczowo uczepieni uchwytów i na każdym wyboju walący się wzajem po głowach muszkami akaemуw, stopniowo nabierali rezonu, nawet usiłowali dowcipkować i rugać się żołnierskim matem, dopóki ich Żygunow nie skarcił. Zamilkli więc, szeroko rozwartymi oczami chłonąc widoki – gliniane ściany mijanych duwałów, dukany, osiołki, niewiasty w parandżach, Tadżyków w tiubietiejkach, niskie gaiki zielonek, brudnobure zbocza gór pod szafirowym afgańskim niebem.

Jechali. Żygunow usnął. Lewart udawał, że śpi. By uniknąć pytań Łomonosowa i konieczności rozmowy z nim. Jakiejkolwiek poufałości.

Oleg Jewgieniewicz Stanisławski był pracownikiem naukowym Moskiewskiego Uniwersytetu imienia Łomonosowa, stąd brała się jego wojskowa ksywka. Na MGU Łomonosow robił karierę naukową. Jakiś czas. Dokładniej, do czasu, gdy coś wygłosił. A może podpisał. Coś, czego nie zalecało się publicznie wygłaszać ani tym bardziej podpisywać. Krótko po wygłoszeniu, czy też może podpisaniu, Łomonosow z MGU wyleciał. A zaraz potem dostał powiastkę z wojenkomatu i ani się obejrzał, jak jechał eszelonem do Turkiestanu. Trafiwszy do 40. Armii z łatką mąci wody i politycznego warchoła, łatwego życia nie miał, swoje tam podobno dostał. Na szkółce w Aszchabadzie odżył, bo tam mało gnojono, perspektywa Afganistanu temperowała sierżantów. Łomonosow zaś zupełnie nie chciał wpisać się w stereotyp dupka i akademickiej ofermy. Służył wzorowo, a że był niegłupi, rychło – ku ogólnemu zdumieniu – paradował z belką jefrejtora na pagonach. Na które teraz, jak się okazywało, drugą belkę mu dołożyli.

Lewart, najogólniej rzecz ujmując, nie przepadał za dysydentami, wichrzycielami, wolnomyślicielami, wszelkimi kontestantami socjalizmu i radzieckiego ustroju, krytykami przedstawicieli władzy i panujących w ZSRR porządków. Nie to, by akurat był ustroju ślepym wyznawcą, socjalizm przesadnie kochał, a ludzi władzy otaczał uwielbieniem, broń Boże, miał do wielu rzeczy i spraw w ojczyźnie stosunek nader krytyczny, a władzy radzieckiej i jej prominentnym reprezentantom zdarzało mu się niekiedy życzyć rzeczy nie najlepszych zgoła. Ale w duchu i po cichu. Ludzi, którzy robili to głośno i demonstracyjnie, Lewart nie poważał, miał ich za pomyleńców ze skłonnościami do samodestrukcji. Mniemać bowiem, że socjalizm można obalić, a Związkowi Radzieckiemu zaszkodzić poprzez publiczne wygłaszanie krytyk, chodzenie na demonstracje, podpisywanie protestów w sprawie Czechosłowacji, listów otwartych odnośnie Sołżenicyna oraz śpiewanie „We Shall Overcome” na mityngu z Angelą Davis mogli tylko fantaści i marzyciele, osobnicy naiwni i psychicznie niedojrzali. Sam miał w tym względzie doświadczenia bardziej niż smutne, sam z leningradzką uczelnią pożegnał się za niebaczny podpis pod petycją w czyjejś obronie. Nazwiska bronionego nie zapamiętał, w skuteczność obrony wątpił, a jeśli ktoś przez to wszystko uszczerbku doznał, to nie Związek Radziecki bynajmniej. Od tamtej pory postanowił trzymać się z dala od dysydentów maści wszelakiej. Postanowienie odnowił na przedafgańskiej szkółce. O dysydentów było tam raczej trudno, co nie znaczy, że nie było ich w ogóle. I należało pilnie wystrzegać się przyjaźni z nimi. Niedojrzałość psychiczna i skłonność do samozagłady, na grażdance u przyjaciela niebezpieczne, na wojnie mogły okazać się zabójcze. W Aszchabadzie Lewart konsekwentnie zmrażał więc wszystkie przyjacielskie inicjatywy Łomonosowa. Twardo postanowił trzymać się tego i teraz, gdy los znów ich zetknął. Koleżeństwo i braterstwo broni, owszem. Ale przyjaźń obowiązkowa nie jest.

Jechali.

– Czy wiesz, praporszczyk – odezwał się nagle Łomonosow – że ponad dwa tysiące trzysta lat temu tą właśnie drogą wiódł swoją armię Aleksander Macedoński? Tym właśnie szlakiem? Wiedzieliście o tym, chłopcy?

Chłopcy nie wiedzieli. Lewart wiedział, ale milczał.

– Latem roku trzysta trzydziestego przed naszą erą – wyłożył Łomonosow – pokonany pod Gaugamelą i zbiegły król perski Dariusz został zamordowany przez swego krewniaka Bessosa, który obwołał się nowym władcą Persji. Aleksander, który sam już się za władcę Persji uważał, natychmiast ruszył na Bessosa z wojskiem. Bojąc się starcia, Bessos uszedł do Baktrii…

– Do czego? – Żygunow, okazywało się, tylko udawał, że śpi. – Do paki?

– Do Baktrii. Czyli tu, do Afganistanu. Za czasów Aleksandra pasmo Hindukuszu, zwane wówczas Kaukazem Indyjskim, dzieliło obecny Afganistan na Baktrię, Drangianę, Arię, Arachozję i Paropamisadę. Stolica Baktrii była mniej więcej tam, gdzie dziś Mazar-i Szarif. Stolicą Arii był dzisiejszy Herat, Drangiana to dzisiejsza prowincja Helmand, Arachozja to Kandahar, Paropamisada to obecne okolice Kabulu i Bagramu. Ścigający Bessusa Aleksander nie zaatakował Baktrii wprost, lecz dokonał obejścia. Poprzez Arię i Drangianę dotarł aż do Paropamisady, gdzie założył miasto nazwane Aleksandrią Kaukaską, w miejscu dzisiejszego Czarikaru…

– Wokуł Czarikaru, pacany – Wasia Żygunow też zechciał popisać się wiedzą – są winnice. Najsłodsze winogrona w całym Afganie, o, takie, kurwa, wielkie kiście…

– Stamtąd właśnie – ciągnął Łomonosow – w roku trzysta dwudziestym dziewiątym Aleksander wyruszył drogą, którą teraz jedziemy, doliną rzeki Kabul. Potem skręcił na północ, w góry, do Drapsaki, dzisiejszego Kunduzu. Przeszedł przez przełęcze wiosną, gdy leżał tam jeszcze śnieg, czym kompletnie zaskoczył Bessosa, który bez walki umknął na północ, odgradzając się od Aleksandra rzeką Oksos, czyli Amu-darią. Ale rzeka nie zatrzymała Macedończyków. Wówczas w wojsku perskim upadło morale, a zbuntowani dowódcy, Spitamenes i Datames, pojmali Bessosa i wydali go Aleksandrowi. Interesujące, że wkrótce Spitamenes miał okazać się najgroźniejszym przeciwnikiem…

– Taki z ciebie mądrala, młodszy sierżant – skrzywił się Żygunow – że aż dziw, żeś w piechocie. A nie w KGB.

– Hełmy – przerwał ostro Lewart. – Wszyscy hełmy na łby, migiem.

Nie minęło pół minuty, jak ich transporter zahamował gwałtownie, tuż przed mostkiem nad wyschniętym arykiem. Mostek faktycznie mógł tu stać za czasów Aleksandra, wyglądał cholernie antycznie. Lewart odnotował to w pamięci, odruchowo, wciąż po raz nie wiadomo który zszokowany. Tym, że przewiduje. Że przeczuwa, co się za sekundę wydarzy. Poczuł na sobie wzrok Łomonosowa. Wiedział, że Łomonosow spostrzegł.

Od czoła kolumny rozległy się strzały. Długie serie. Z zatrzymanej przed nimi beemdeszki zeskakiwali żołnierze desantu, natychmiast zajmując pozycje wzdłuż drogi.

– Z wozu! – rozdarł się Żygunow. – Wszyscy z wozu!

Znowu rozległy się eksplozje. Lewart przełknął ślinę, by pozbyć się uporczywego brzęczenia w uszach. Dał znak Żygunowowi, by baczył na gospodarstwo, sam podszedł bliżej, przyklęknął za BMD.

– Co się dzieje? Zasadzka?

– W portki robisz, piechota? – Zagadnięty spadochroniarz splunął przez ramię. – Nie ma strachu. To tylko ostrzał. Stamtąd, spod kiszłaku. Dwóch duchów na motocyklu. Wygarnęli serię do prowadzącej beerdeemki. I zwiali.

– Tam może ich być więcej – dorzucił drugi. – Nasz rotny wezwał lotnictwo. Stoimy, by nie wpakować się pod własne bombki. A kiszłaczek tymczasem pokropimy z wasilioka.

Rozległa się seria eksplozji, ale nie bliskich, lecz z prawej, z kiszłaku na płaskim wzgórzu. Na oczach Lewarta kiszłak zagotował się od wybuchów i niemal zniknął w dymie. Na jadącym w środku kolumny MT-LB desantura wiozła zamontowany „Wasiliok”, automatyczny moździerz 82 mm. Gdy tylko chmura dymu nad dachami rozwiała się, wasiliok znowu zaniósł się łomotem i wrąbał w kiszłak następną serię granatów. BMP wymierzyły w wioskę lufy swych działek, ale nie strzelały. Lewart usłyszał podniesione głosy. Dowodzący kompanią kapitan z desantu wdał się chyba w sprzeczkę z dowódcą grupy saperów, rzecz była niecodzienna.

– Miejsce, z którego padły strzały – ostro i głośno zakończył kapitan – nie nazywa się u mnie obiektem cywilnym. Miejsce, skąd strzelano, nazywa się stanowiskiem ogniowym przeciwnika. Czy to jest jasne, młodszy lejtnancie Bierzin?

Odpowiedź młodszego lejtnanta Bierzina zgłuszył ryk turboodrzutowych silników. A za chwilę potężna eksplozja.

– Co oni robią! – wrzasnął kapitan. – Co oni robią, jołopy! Miało być na południe od drogi! Na południe… Ooo, job twoju mać!

Nad ich głowami przemknęły z rykiem dwa migi. Ziemia i droga zadygotały, góry jakby podskoczyły i opadły prosto, zdawało się, na nich. Na nogach ustało zaledwie kilku zaprawionych w bojach desantczyków, ale za sekundy ich też rozpłaszczył na gruncie straszliwy huk, a po nim seria szybko następujących po sobie eksplozji i świdrujący uszy świst stalowych kulek. Samoloty przemknęły i znikły. Niebo się zrosło, góry stały, jak stały. Został tylko dym, wolno opadający pył i duszący smród amatolu.

Lewart otworzył oczy. Leżący obok desantczók charknął, wypluł piasek. Kapitan z WDW wstał na czworaki. I zaczął bluźnić. Strasznie. Nawet jak na żołnierskie warunki.

– Najpierw faby, potem kasety – fachowo ocenił nalot spadochroniarz, zgrzytając w zębach tym, czego wypluć nie zdołał. – Mało, bladź, brakowało… O włosek nas chybiły nasze orły… Asy podniebne, żeby ich posrało… O mało co… Od własnej, bladź, awiacji…

Lewart wstał. I już wiedział. Zanim zobaczył twarze Żygunowa i Łomonosowa. Wiedział. Znowu wiedział.

Jeden z uzupełnienia. Chyba zdjął na chwilę hełm, ciążący w upale. Dostał stalową kulką w skroń. I leżał na wznak, z jedną ręką odrzuconą w bok. Z zastygłym na twarzy wyrazem zdumienia.

Łomonosow uklęknął nad trupem. Z rozpiętej kieszeni wyjął dokumenty. Listy.

Nadłamaną fotografię pucołowatej dziewczyny. Płaski krzyżyk na plecionym sznurku.

– Nieśmiertelników nam nie wydali – podniósł głowę, spojrzał na Lewarta. – Nie zdążyli. Ty też nie chciałeś go poznawać, twierdziłeś, że zdążysz. Dla twojej więc wiadomości: to był szeregowy Jakuszyn, Iwan Siergiejewicz. Z Pskowa. Rocznik sześćdziesiąt pięć.

– Lądowali w Bagramie wczoraj o dziewiątej rano – pokiwał głową Wania Żygunow. – Nawojował się, czyżyk. Dwadzieścia sześć godzin z minutami… A mówiłem pacanowi, hełm na łbie… A ty czego się mażesz, mały? Dokąd ciebie, myślałeś, posyłają? To jest wojna!

– Zasrana piechota! – rozdarł się blady kapitan z WDW. Nie spostrzegli, gdy podchodził.

– Rekruci zafajdani! Czyże! Mazgaje! Usmarkane gnojki z poboru! Piechota gówniana! Po chuj was tu przysyłają? Żeby was, kurwa, w trumnach wywozić? Poradzimy tu sobie sami, my, desant! Poradzimy sobie bez was! Balast jesteście tylko, cholerny przeklęty balast, kula u nogi!

– Wiemy – powiedział spokojnie i cicho Łomonosow. – Wiemy, towarzyszu kapitanie, że się boicie. I że odreagowujecie strach bezsensownym wściekłym gniewem.

Kapitan, choć wydawało się to niemożliwe, zbladł jeszcze bardziej. Usta zaczęły mu latać.

– Wiemy, komandir – cicho dodał, sam się sobie dziwiąc, Lewart – że wcale nie jesteś psychotyk. Jesteś po prostu zwykły człowiek na wojnie.

Kapitan przestał blednąć, zaczął czerwienieć, wyglądał jak czajnik, zdawało się, już-już zakipi. Ale nie zakipiał. Zupełnie ich zaskakując, odwrócił się i odszedł. Jeden z towarzyszących mu weteranów z desantury patrzył na nich jakiś czas, kręcąc z niedowierzaniem głową. Potem dołączył do odchodzących.

– Jeszcze raz… – Lewart odetchnął głęboko. – Jeszcze raz tak wyskoczysz, a nie doczekasz sądu polowego. Kropnę cię sam. Z własnej ręki. Pojąłeś, Stanisławski?

– Tym niemniej – uśmiechnął się Łomonosow – ładnie mi podśpiewałeś, praporszczyk. Niezły wyszedł nam duet.

– Zamknij się. A wy, wojsko, do mnie. Dawaj w szereg. I przedstawiać się. Droga wciąż daleka przed nami, mogę znowu nie zdążyć.

* * *

Pojazdy gwardyjskiej razwiedroty kolejno znikały za zakrętem drogi. Zamykający kolumnę BTR, dodając gazu, pożegnał ich sinawym obłokiem spalin. Warkot silników ścichł. Ustał szelest osuwającego się po zboczu żwiru. Wróciła cisza. Przenikliwa, górska, afgańska cisza.

Przydrożny KPP, taki sam jak wszystkie inne KPP Afganistanu, spoglądał na nich zaimprowizowanymi ambrazurami zaimprowizowanego, acz dość solidnie prezentującego się bunkra. Bunkier wydawał się martwy.

– Sałaam, szurawi! – rozdarł się Wania Żygunow. – Jest tam kto? Na kalitce? Ej! Mużyki! Bratwa! Jesteśmy z uzupełnienia!

– Ścieżką w górę! – odpowiedział znudzonym głosem bunkier.

– My też was serdecznie witamy! – Żygunow poprawił er-de i akaem na pasie, spojrzał na Lewarta. Lewart wzruszył ramionami.

– Ścieżką w górę. Znaczy, w górę. Ruszać się, czyże!

Lawirująca wśród fantastycznie ukształtowanych głazów ścieżynka wywiodła ich wprost na pozycję. Taką samą jak wszystkie inne pozycje Afganistanu. Tu również nie stali się sensacją, żołnierze na stanowiskach ledwie raczyli unieść głowy na ich widok, a na pozdrowienia odpowiadali wskazującymi kierunek machnięciami. Machnięcia kierowały na blokpost, zmyślnie ułożony z głazów dot i otoczone wiankiem worków z piaskiem stanowisko utiosa, wielkokalibrowego kaemu NSW. Zbliżyli się do blokpostu i zaraz wszystko się zmieniło.

– Uzupełnienie? Tutaj, do mnie!

Wołającym okazał się opalony brunet z lornetką na piersi. Rękawy swobodnie rozpiętego munduru miał podwinięte, przy pasie fiński nóż i pistolet w kaburze. Towarzyszyli mu trzej inni, podobnie umundurowani i wyposażeni. Lewart wyprostował się, by regulaminowo zameldować, ale brunet najwyraźniej nie był fanatykiem regulaminu. Podszedł, uścisnął rękę Lewarta, luzackim gestem pozdrowił pozostałych. Lewart, otrzaskany z takim obejściem, równie luzacko przedstawił siebie i resztę uzupełnienia. Brunet przyjrzał mu się krytycznie, marszcząc ciemne brwi.

– A oficer? – spytał. – Oficera nie przysłali? Meldowałem ze sto razy, żeby dali tu wreszcie na zastawę jakąś pagonną szarżę. A zamiast tego kolejny chorąży. No, ty nie obrażaj się, bratan. Rad ci jestem, tobie i twoim. Sałaam, witajcie. Posłużymy razem, na chwałę Związku Radzieckiego, że tak powiem. Komenderuję tutaj ja. Samojłow Władlen Askoldowicz. Starszy praporszczyk Samojłow. Dla druhów i równych stopniem Barmalej.

Lewarta zaciekawiło, skąd taka ksywka, starszy praporszczyk Samojłow, choć kawał chłopa, choć o rysach dość prostackich, to jednak zupełnie nie przypominał zbójcy z ilustracji do wierszowanej bajki Czukowskiego. Ale proweniencje wojackich ksywek bywały niejednokroć trudne do rozszyfrowania.

– Guszczyn – Barmalej skinął na jednego z towarzyszących mu sierżantów – zabierz pacanów. Dwóch przydziel na „Rusłana”, trzech daj na „Gorynycza”. I niech się tam za nich wezmą, a przyłożą się. Trzeba zrobić z nich żołnierzy bojowych, i to szybko.

– Bez obaw – dorzucił, widząc wyraz twarzy Lewarta. – Nie ma u nas diedowszczyny. Ale młodych mus przyuczyć. A trzeba, to i po szyi dać. Inaczej nie przeżyją tu tygodnia.

Sierżant popędził młodzików z uzupełnienia, nie żałując im wrzasków i sołdackiego matu. Barmalej znowu zauważył spojrzenie Lewarta, znowu pokręcił głową.

– Nie ma tu diedowszczyny – powtórzył. – I nie będzie, póki ja tu sprawiam paradę.

Diedowszczyna, jak nazywano terror i sadystyczne praktyki, uprawiane przez stare wojsko, czyli dziadów, wobec czyżyków, żołnierzy młodych, była plagą armii. I przekleństwem dla poborowych. W świetle niezliczonych i powszechnych wręcz wywołanych bestialstwem dziadów samobójstw i dezercji zdumiewało, że dowództwo diedowszczynę tolerowało, patrzyło na nią przez palce, a bywało, że nawet zachęcało do niej. Afganistan i wojenne warunki sytuacji nie zmieniły, w bojowych oddziałach diedowszczyna kwitła w najlepsze, czyże wciąż byli bici i poniżani. Sytuacja zmieniła się w 1982, po wypadku w Kunduzie, w jednym z batalionów 201. MSD. Doprowadzony do ostateczności młody żołnierz wturlał w nocy granat F-1 do namiotu, w którym spali jego dręczyciele. Zabijając na miejscu pięciu podoficerów. Od tamtej pory sytuacja się poprawiła. Nieco.

– Jeśli kadra dowódcza pozwoli – skinął na nich Barmalej – objaśnię, na czym tu siedzimy i czym służba obdarzyła. Pozwólcie na en-pe.

Widziany z punktu obserwacyjnego teren przywodził na myśl podkowę, od północy i wschodu ograniczoną stromym i skalistym zboczem gór, od południa otwartą na wijącą się serpentynami drogę. Między drogą a górami biegł ciąg płaskich garbów. Na jednym z nich, najbliższym drogi, niższym od pozostałych i bardziej płaskim, lokowała się zastawa.

– Ta droga – wskazał Barmalej – jest dla naszych ważna, albowiem łączy Kabul i Bagram z Dżalalabadem. I z Asadabadem w prowincji Kunar. A w tym kraju tak się składa, że to, co ważne dla naszych, jest ważne dla mudżahedów. Z tych samych powodów, tyle że odwrotnych. Dlatego wzdłuż drogi umieszczono KPP i zastawy, w tym i naszą. Noszącą kodową nazwę „Sołowiej”.

– Tu, gdzie się znajdujemy, jest „Muromiec”, punkt dowodzenia zastawy. Skrzydło prawe, po wschodniej stronie, najbliżej drogi i ka-pe-pe, to blokpost „Rusłan”, placówką dowodzi obecny tu starszyna Jakor. Poznajcie się.

– Awierbach, Jakow Lwowicz. – Uniesioną do daszka kepki dłonią pozdrowił Lewarta niewysoki i ogorzały starszyna. Wyglądał zupełnie jak Ludwig van Beethoven, gdyby kompozytora ostrzyc na jeża i odziać w spłowiałą pieszczankę.

– Zachodni blokpost – wskazał Barmalej – ten najbliżej urwiska, na wprost wylotu wąwozu, to „Gorynycz”. Gospodarstwo Szypa, praporszczyka Nikity Szypaczowa. Gdzie jest Nikita, Zacharycz?

– Pijany w srań – zamrugał podkrążonymi oczami zagadnięty sierżant. – Od wczoraj. Przecie dembel.

– No jasne – kiwnął głową Barmalej. – Zapomniałem. Szyp z trzema innymi idzie do cywila. Taka rzeczy kolej. Wy przybywacie, oni odchodzą. A że zmiany spodziewali się już przedwczoraj, od trzech dni piją. Tak ty, prapor Lewart, przyjrzyj się blokpostowi „Gorynycz”. Bo jako że tam stanowisko dowódcy już w praktyce wakuje, od zaraz ty tam będziesz gospodarzył. Z pomocą sierżanta Żygunowa. Obaj jesteście zaprawieni bojowcy, widać na pierwszy rzut oka, nawet pytać nie warto. Dacie więc sobie radę śpiewająco. A młodszy sierżant… Jak godność?

– Stanisławski, Oleg Jewgieniewicz.

– Młodszy i całkiem zielony sierżant Stanisławski zostaje z wami. Nie będę was rozdzielał, bo niezwykle malowniczo komponujecie się jako komplet. Pozwólcie, jeśli łaska, do kajutkompanii. Zacharycz, została u dembeli jakaś wódka?

– Najwyżej kiszmiszówka – wzruszył ramionami sierżant. – Albo braha.

– Panowie pozwolą. – Łomonosow zdjął er-de, sięgnął doń. – Mam tu coś. Suwenir z Aszchabadu.

Na widok pół litra moskowskoj oczy Barmaleja i Jakora rozbłysły, a Zacharycz oblizał się. Szybko znalazły się kubki. Nalano, wypito, powąchano skórkę chleba, westchnięto. A Lewart uznał, że czas na pytanie o znaczeniu egzystencjalnym.

– Powiedzcie – uniósł wzrok – jak tu jest?

Barmalej parsknął.

– Jak tu jest, pytasz? Powiedz mu, Jakor, jak tu jest.

– Z lewa chujnia – wyjaśnił Jakow Lwowicz Awierbach. – Z prawa chujnia. A pośrodku pizdiec.

* * *

Jak w porządnym scenariuszu filmowym, już pierwsza noc na „Sołowieju” dostarczyła atrakcji i dowiodła, że zastawa jest potrzebna, że ulokowano ją faktycznie tam, gdzie się ją ulokować powinno, słowem, że ma pełną i zasłużoną raison d’etre.

Parę minut po północy od strony położonego za drogą wąwozu błysnęło, huknęło, zagrzmiało, a noc wypełnił upiorny chichot stalowych prefabrykowanych odłamków z min OZM, z powodu tego chichotu właśnie nazywanych „wiedźmami”. Z „Muromca” zaszczekał PKM, fastrygując ciemność świetlistym ściegiem bezeteszek. W wytyczony przez bezeteszki cel wgryzł się z łomotem utios, a czarne niebo zapłonęło flarami.

– Nie strzelać. – Lewart ściągnął cugle podnieconym nowicjuszom. – Spokojnie. To nie na naszym dozorze. Wprost patrzeć, nie w bok. I czekać rozkazu.

Utios znowu zachłysnął się łomotem długiej serii. A potem zapadła cisza. Flary opadały, sypiąc iskrami. Lewart rzucił okiem na stojącego najbliżej szczeniaka z uzupełnienia, kurczowo ściskającego AKM i podrygującego dziwnie. Uważniejsze spojrzenie ujawniło powód: pod młodzikiem trzęsły się i spazmatycznie dygotały kolana. Nim flara zgasła, Lewart zobaczył łzy na jego twarzy. Płakał ze wstydu, nie będąc w stanie opanować dygotu.

– To nic – powiedział cicho. – To zaraz przejdzie.

Zdarzenie w sposób najlepszy z możliwych zilustrowało wskazówki, których Barmalej udzielił mu z wieczoru. Gdy już przeszedł z nim na ty.

– Widzisz, Paszka, ten wąwóz za drogą? Nazywa się Zarghun. I ten drugi, po tej stronie drogi, na wprost twego blokpostu? To Dawri Dżar. Z wąwozu do wąwozu biegnie duszmańska ścieżka, szlak, którym ci z kiszłaku Deh-e Szahab chodzą do kiszłaku Sara Kot. Nieraz wcale nie po to, by na nas uderzyć, zwyczajnie wędrują z kiszłaku do kiszłaku, bywa, że w celach zupełnie niewojennych. Ale bywa i inaczej. Bywa, że to transporty broni, idące z Pakistanu przez Przełęcz Chajberską i Kunar, przeznaczone dla silnych band w Dawlat-Szah i dalej, w Nuristanie i Dolinie Pandższiru. Oba wyloty wąwozów są zaminowane, mamy tam raztiażki, „wiedźmy” i pe-em-enki. Duchy o tym wiedzą, więc zwykle pędzą przed sobą barany, a jak barany wylecą na raztiażkach, usiłują przedrzeć się z wąwozu do wąwozu. A my ich wtedy ździebko kropimy. Ot, tak, żeby z wprawy nie wyjść. W sumie nie ma się czym przejmować.

W sumie racja, pomyślał Lewart, patrząc na opadające flary. Nie ma się czym przejmować. Do świtu pięć godzin.

– Idź spać, Łomonosow. Ja zostanę na stanowisku.

Łomonosow ani myślał odchodzić. Stał i patrzył na niego dziwnie.

– Wiedziałeś – stwierdził wreszcie. – Tam, wtedy, w kolumnie.

– Co w kolumnie?

– Wiedziałeś o zasadzce. Przeczułeś ją. Intuicyjnie.

– Doświadczenie – odparł zimno, odwracając głowę. – Po paru miesiącach w Afganie czuje się przez skórę…

– Nie sądzę. – Łomonosow nie dał się zbyć. – Sądzę, że to coś więcej. Sądzę, że miałeś ten dar już w cywilu. Więcej, że masz go od urodzenia. Że odkryłeś go w sobie już jako dziecko.

– Niby co?

– Zdolności paranormalne.

Lewart milczał przez chwilę, zapatrzony na kolejną opadającą flarę.

– W Związku Radzieckim – odrzekł wreszcie, wolno wypowiadając słowa – nie ma żadnych zdolności paranormalnych. Nie istnieją. U nas wszystko jest normalne. Medycyna stoi na wysokim poziomie. I interweniuje natychmiast, gdy tylko dostrzeże coś paranormalnego. U dziecka, dajmy na to. Medycyna wkracza wówczas i leczy. Są specjalne instytucje medyczne, w których z paranormalnych robi się normalnych. Proces bywa długotrwały i żmudny, ale zasadniczo zawsze daje efekty. Stąd normalność, tak powszechnie i zewsząd bijąca w oczy w naszym socjalistycznym kraju.

– Wiem, co chciałeś przez to powiedzieć.

– Wiem, że wiesz.

– Dziś już nie te czasy. Zdolności intuicji, prekognicji i postrzegania pozazmysłowego uznaje i akceptuje nauka. Najnowsze badania…

– Stanisławski?

– Tak?

– Odpierdol ty się ode mnie.

Wystrzeliwane flary opadały powoli, z godnością, jak strącone z niebios zbuntowane serafiny.

* * *

Jefrejtor Biełych, zwany Walerą i sam chcący być tak nazywany, pochodził z Moskwy. Lewart wiedział o tym, zanim jeszcze Walera się przedstawił. Ten bowiem model produkowała wyłącznie stolica. Niewysoki, chudy i chudogęby, mimo młodego wieku rzadkowłosy i z brakami w uzębieniu, z wiecznie przymrużonymi oczyma, Walerij Siemionycz Biełych był nieodrodnym synem ciemnych moskiewskich zaułków, bram i podjazdów, typem, którego lepiej było nie spotykać po zmroku w parku Gorkiego czy na Sokolnikach. Lewart był zdania, że stołecznych typów pokroju Walery nie powinno się spotykać nigdzie poza Workutą, ale ze zdaniem zwykle krył się, nie chcąc, by uznawano je za przejaw trywialnych animozji między Moskwą a Pitrem. W Afganie zdążył już napatrzeć się na takich jak Walera, mocnych zresztą tylko w gębie albo w grupie podobnych sobie. Wiedział, jak z takimi postępować.

– Posłuchaj ty, gawniuk – wycedził, odciągnąwszy Walerę na bok. – Nie zgrywaj mi tu szpanera i starego afgańca. Nie na głupszego trafiłeś, nie na szczawia-praporka wprost ze szkółki, którego myślałeś wokół palca sobie okręcić. Ja trzynaście miesięcy jestem za rzeczką. Bywałem w bojach, o których ci się ani śniło, a podobnych tobie pęczkami na pancerzu zwoziłem do baz. Dogadamy się, będziesz znał swoje miejsce, minie nam służba jak wieczorynka w domu kultury A będziesz mi się stawiał i bruździł, to ci dni do dembela tak obrzydzę, że sinym zapłaczesz, a czerwonym się posrasz. Pojąłeś mnie?

Walera kiwnął lekko głową, ale zmrużonych oczu nie spuścił. Lewart chwycił go za przód munduru, krótkim ruchem głowy wskazał na nowicjusza z rozkwaszonym nosem.

– W szczegуlności – syknął – jeszcze raz młodego uderzysz, to, kurwa, pożałujesz. Jasne? Jefrejtor Biełych! Baczność! Rozkaz zrozumiał? Wykonać!

– Jest wykonać, towariszcz praporszczyk!

Blokpost „Gorynycz”, zespół jednego dotu i dwóch dużych połączonych ze sobą stanowisk ogniowych liczył dwunastu żołnierzy obsady, samych szeregowców pod chwilową komendą jefrejtora Biełycha. Podstawowym środkiem ogniowym był na każdym stanowisku PKM, wspomożony dwoma rucznikami i jednym RPG-16. Teraz, po uzupełnieniu, po tym, jak Lewart przywołał do porządku jefrejtora, załoga „Gorynycza” urosła do siedemnastu. Jedno stanowisko Lewart przydzielił Wasi Żygunowowi, dając mu pod komendę Walerę, nad drugim objął dowództwo sam, zostawiając przy sobie Łomonosowa.

Blokpost, jak go zastali, przedstawiał sobą obraz nędzy, rozpaczy i degrengolady. Śmierdział już z odległości kilkunastu kroków. Z takiej samej odległości lśnił, niczym Las Vegas, dziesiątkami błyszczących puszek po konserwach, które wojsko, miast uprzątać i zakopywać, beztrosko wywalało na przedpole. Wszędzie poniewierały się brudne szmaty, papiery i wdeptane w grunt sztuki odzieży. Wszędzie walały się też cynki, czyli puste blaszanki po nabojach, uważane przez żołnierzy za rzecz ogromnie przydatną i mającą rozliczne zastosowania. W taki cynk można było, będąc na pozycji i nie mogąc jej opuścić, wysikać się lub nawet wypróżnić. Można było w cynku zaparzyć herbatę lub ugotować zupę, zadbawszy, by nie był to cynk używany wcześniej do innych celów. Dało się w cynku mieszać i fermentować kiszmiszówkę, tu było obojętne, do czego cynk wcześniej posłużył, smaku kiszmiszówki, obrzydliwej brahy z suszonych owoców, i tak nie można było już niczym pogorszyć. Służył też cynk hazardowi, jako blaszana mikronamiastka Koloseum: wrzuciwszy weń dwa skorpiony, dwie solfugi lub po sztuce z każdego gatunku można było bawić się obstawianiem wyniku walki.

Lewartowi obojętne były gry i zabawy, na bajzel patrzeć po prostu nie mógł, wkrótce cała szeregowa załoga posterunku, Walerę wliczając, sprzątała teren w tempie iście stachanowskim. Przechodzący akurat Barmalej z uznaniem pokiwał głową, przysiadł nawet na chwilę, by popatrzeć. Była okazja pogadać.

– Co stało się z waszym oficerem? Bo wszak mieliście kiedyś takowego?

– Zamoczyliśmy go – parsknął Barmalej. – Kulką w plecy. Jak wy waszego starleja na „Newie”.

– Szybko, nie ma co, plotki się rozchodzą.

– Pewnie. Na Kartera możesz liczyć w tej kwestii. To szoferak z awtobatu, zagląda tu z zaopatrzeniem. Zajechał po dembeli, przy okazji przywiózł ploteczki. A tak poważnie, to nasz lejtnancik przepadł bez wieści.

– W boju?

– Nie. Po prostu, z wieczora był, rano znikł. Szukaliśmy my, szukał specnaz, szmonali po kiszłakach, przeryli wszystkie wąwozy, zajrzeli do każdej dziury. I ani śladu. Mija trzy tygodnie, znaczy, skreślić już nam trzeba lejtnanta Bogdaszkina z ewidencji. I czekać, aż innego przyślą. Oby rychło. Póki co, robię tu za komandira, ale, szczerze, ciut za wielkie dla mnie te buty. Odpowiedzialność, rozumiesz?

Lewart rozumiał. Był jednak przekonany, że Barmalej, chcąc nie chcąc, będzie musiał dorosnąć do butów i że z odpowiedzialności nikt go nie zluzuje. Licząca obecnie pięćdziesiąt sześć głów załoga zastawy, niepełna kompania, była już jego kompanią. W warunkach afgańskich nie było to niczym niecodziennym. O awansie przesądzało doświadczenie, w górę drabiny stanowisk szedł ten, kto przeżył i pozwolił przeżyć podkomendnym, kompaniami dowodzili chorążowie i sierżanci, po prawie pięciu latach wojny nikogo to już w Afganie nie dziwiło. Dziwiło natomiast co innego: nieobecność zastępcy do spraw politycznych.

– Nasz zampolit? – Zagadnięty o to Barmalej jakby zdziwił się pytaniu. – Nasz Łazuria? W Kabulu, jak zwykle. Chory, jak zwykle. Bodajże na żełtuchę tym razem. Chorowity, biedniaga, u niego, jak to mówią, jak nie sraczka, to zołzy. W Afganie niecały rok, a na wszystko już chorował, na tyfus, na malarię, na amebę, na wszystko, powiadam. Toteż i ochrzciliśmy go odpowiednio: nasz Łazarz kochany. Zdrobniale: Łazuria. Może poznasz go, gdy wróci do nas w przerwie między chorobami.

– Nie dziwię się – skomentował Łomonosow, później, gdy Lewart relacjonował mu treść rozmowy. – Chorobotwórczo, wybacz szczerość, mi tu wygląda. Śpisz tam, gdzie jesz, jesz tam, gdzie wydalasz. A jesz to. Zobacz.

– Skumbria w tomatnóm sosie – odczytał Lewart z podanej mu puszki. – Zakład Produkcji Konserw Rybnych „Konrybproizwod”, Biełgorod. Termin przydatności do spożycia rok i sześć miesięcy. Rok produkcji… 1959. Ty jakiś defetysta jesteś, Łomonosow. Jem te czerwone rybki już rok i nic mi nie jest. Nawet polubiłem ten smak. Ty też polubisz.

– Tego się właśnie najbardziej obawiam.

* * *

Barmalej, Jakor i pozostali weterani „Sołowieja” zapewniali, że nocne alarmy i kanonady to rzecz wcale nie tak częsta i nigdy nie zdarzająca się dwie noce pod rząd. Wbrew zapewnieniom drugą noc na zastawie, podobnie jak pierwszą, zakłуciły eksplozje min, tym razem z wąwozu Dawri Dżar, tego bliższego „Gorynycza”, na dozorze Lewarta. Lewart wydarzenie przeczuł. Już z wieczora rozkazał Wasi Żygunowowi siąść za PKM, gdy się zaczęło, Wasia był zwarty i gotowy, rąbnął po eksplozjach długimi seriami, traserami wskazując cel reszcie. Tym razem mudżahedini odpowiedzieli ogniem, kule zaśpiewały koło uszu, a błyski w ciemności zdradziły strzelcуw, niektуrych dużo bliżej pozycji, niż należałoby oczekiwać. Lewart wydał więc rozkaz i w blasku opadających flar blokpost „Gorynycz” zaprażył ze wszystkich luf. „Gorynycza” wspomуgł seriami utios z „Muromca”, reszta zastawy w bуj nie wstąpiła.

– Przerwij ogień!

– Jest przerwij! – wyskandował najbliższy żołnierz. Lewart spostrzegł, że to ten, ktуry wczoraj trząsł się ze strachu i płakał ze wstydu. Dziś już wstydzić się nie musiał.

Flary opadały, zalewając przedpole upiornym trupim blaskiem. Śmierdziało kordytem.

* * *

Walera, patrząc na Lewarta, przestąpił z nogi na nogę. Miast w regulaminowe kierzowe sapogi obuty był w sportowe podróbki adidasów wytwarzane w mieście Kimry, w obwodzie twerskim. W warunkach afgańskich kimry sprawdzały się nadzwyczajnie i cieszyły ogromnym popytem.

– Że co? – przystawił dłoń do ucha, niby że nie dosłyszy. – Iść? Dokąd niby?

– Na przedpole – powtórzył cierpliwie Lewart, miast z miejsca obrzucić jefrejtora matem. Poranek był wyjątkowo piękny, słoneczny, nie chciał kazić go awanturą.

– A na jakiego… kija? – nie rezygnował Walera. – Znaczy, tak powiedzieć, po jaką cholerę? Po co tam łazić? Towarzyszu praporszczyk?

– Za pięć minut – Lewart leniwym ruchem uniósł przegub z zegarkiem – gotowość. Nie będę powtarzał.

Walera, kalkulując, że lepiej wyjdzie na udawaniu posłusznego, przybrał pokornie niewinną minę. Wypisz wymaluj kot, który nasrał za telewizorem.

– Jest za pięć minut!

I stawił się punktualnie, w lifcziku na piersi i z kałasznikowem. Razem z żołnierzem uzbrojonym w dragunowa.

– Kozlewicz – wyjaśnił, uśmiechając się knajacko i pociągając nosem – jest dobry z eswedeszki. Jak już tam iść, to lepiej ze snajperem. E? Praporszczyk?

– Słusznie. – Lewart kiwnął krótko, wziął na pas swój świeżo wyfasowany krótki AKS-74U kalibru 5,45, przez wojsko pieszczotliwie zwany ksiuszą. – Idziemy. Ruszaj przodem, jefrejtor. Łomonosow, nie wyrywaj się. Trzymaj się blisko mnie.

Przeszli przez zalegające przedpole głazowisko. Walera wyprzedził ich, w swoich kimrach lekki i skoczny jak kozica. Zaczekał, wskazał przed siebie, na lewo i na prawo.

– Uważać – ostrzegł. – Putanki. Tam i tam. Musimy przejść pomiędzy.

Szli, ostrożnie stawiając nogi. MZP, zapory mało widoczne, materace ze sprężynujących stalowych drutów, nazywane przez wojsko putankami, były faktycznie diablo trudne do zauważenia, przypominały dywany jakichś mchów czy porostów. Wdepnąć w em-ze-pe oznaczało wplątać się i ugrzęznąć na amen, bez pomocy kolegów, nożyc do drutu i kombinerek wyswobodzić się z tego cholerstwa nie dało. W putance grzęzło wszystko: ludzie, zwierzęta, pojazdy, nawet czołgi.

– A nu, Kozlewicz… – Walera zatrzymał się, przyklęknął. – Kuknij no w ten twój teleskop.

Kozlewicz przyłożył kolbę SWD do ramienia, zbliżył oko do celownika optycznego, wymierzył w stronę wąwozu Dawri Dżar, potem za drogę, w stronę wąwozu Zarghun. Lewart wiedział, że snajper pochodził z Wilna, mieszkał w Moskwie, nazywał się Edwardas Kozlauskas, a ksywkę zawdzięczał jednemu z bohaterów książki Ilfa i Pietrowa.

– Nic – oznajmił. – Ni widu, ni słychu, ni duchu.

– I bardzo dobrze – ocenił Walera. – Możemy iść. Uwaga! Pod nogi patrzeć!

– Miny? – spytał zdyszany już nieco Łomonosow. – Tak blisko? Myślałem, że pole jest dalej…

– W tym kraju – uciął Walera – miny wędrują. Taki mają paskudny zwyczaj. Raz są tu, raz są tam. A najczęściej tam, gdzie się ich nie spodziewasz. No i jak, komandir? Wystarczy spaceru?

– Powiem, kiedy wystarczy. Prowadź, jefrejtor.

Szli. Kozlewicz co jakiś czas lornetował wąwóz i zbocza. Walera rozglądał się, wypatrywał czegoś. Węszył.

– Jedzie trotylem, czujecie?

Skręcił między głazy, po chwili wrócił.

– Jednego brudasa mniej – zarechotał, demonstrując im znaleziony sandał. – Bandzior wyleciał na wdowie.

– To tylko sandał – zauważył Łomonosow. – Może ktoś go zgubił?

– Stopa też tam była, urwana wyżej kostki. Nie przyniosłem, bo obrzydliwy jestem. I krwi sporo na kamieniach widziałem. Mógł być więcej niż jeden, ciężko zgadnąć. Duchy swoich zabitych zabierają… A tam… Widzicie? Krew, strzęp czałmy albo czapana! Ha, mówiłem, czarna wdowa!

Czarnymi wdowami, jak wiedział Lewart, żołnierze nazywali miny PMN. Kontakt z miną PMN miewał bowiem skutek równie fatalny, co kontakt z osławionym pająkiem.

– Psiakrew! – wrzasnął nagle Walera. – Wykopali! Suki pogańskie, cholera na nich!

– Co jest?

– Wybrali miny – wskazał Walera, czerwony ze złości. – O, tu, tam i tam, widzicie dołki? To nie po wybuchu. Wykopali. Wygrzebali jak ziemniaki, ile zdołali, nim któraś wybuchła. Po to wczoraj nocą tu przyleźli. Wybrali i teraz ustawią gdzie indziej, swołocze. Na naszych, ma się rozumieć. Wracajmy, komandir.

– Wrócimy, gdy wydam rozkaz. Co tam jest?

– Tam? – Walera odsunął panamę na tył głowy. – Żleb. Parów, tak powiedzieć. Wąski, długi, ale ślepy. Prowadząca donikąd dziura w skale. Duchy tamtędy nie chodzą. Nikt tam nie chodzi.

– A my jednak zajrzymy. – Lewart zimnym spojrzeniem zdusił opozycję w zarodku. – Sprawdzimy ten parów.

– Lejtecha Bogdaszkin – zmrużył oczy Walera, nie myśląc rezygnować – też łaził, gdzie nie trzeba. Sprawdzał, tak powiedzieć, czego nie trzeba. I źle skończył. Ciekawe, praporszczyk, jaka tobie dola pisana.

– Ruszaj przodem, Biełych.

– Takie łażenie – Walera ruszył, ale ględzić nie przestał – kijowo się może skończyć. Kulkę dostać, rzecz żołnierska. Ale mina, ta nogę urywa i jajca… Bez nogi kijowo, a bez jaj… Tfu, tfu.

Lewart nie podjął dyskusji, demonstracyjnie olewał ględzenie. Walera widział to.

– A żywcem dać się duchom złapać, Hospodi… Bandziory kindżałami odkroją z ciebie wszystko, co miękkie, co się da odkroić. Kroją po trochu, bydlaki, powolutku, co odkroją, to do wiadra wrzucają. Ty, prapor, w Afganie od dawna, toś pewnie nieraz po kiszłakach takie wiadra widywał. I nie drejfisz? No, no… A oto i parów.

Jar w samej rzeczy był dość wąski, w ciasnym przesmyku między skałami z trudem mieściło się dwóch ramię w ramię. Pionowe ściany zdawały się schodzić w górze, rozdzielone cieniutką jasną kreską nieba. Dalej uskok łagodniał nieco, błękit robił się widoczniejszy, było jaśniej. Dno zalegał piarg, usypisko głazów, zwietrzałych kamieni i chrzęszczącego pod butami żwiru.

Łomonosow spostrzegł coś w usypisku, zrobił krok, pochylił się. I natychmiast odskoczył, przerażony.

– Wąż!

– Kobra! – wrzasnął Walera. – Uwaga! Kobra!

Lewart faktycznie dostrzegł ruch wśród kamieni. Coś się tam zażółciło, zazłociło. I wężowo zwinęło, oddalając się od nich szybko.

– Cofnąć się! – Walera wyszarpnął z kieszeni lifczika zaczepny RGN. – Cofnąć się i kryć!

Chwycił za zawleczkę granatu, ale nie zdążył jej wyciągnąć. Lewart capnął go za pięść. W tym samym momencie, w którym Łomonosow ostrzegawczo uniósł rękę.

– To nie jest kobra – powiedział. – To wąż z pewnością niejadowity. Niegroźny.

– Żmija jest żmija! – Walera mocował się z Lewartem. – Nienawidzę żmij! Pierdolnę ją, zanim ucieknie! Puść, prapor!

– Schowaj granat.

Wąż nie uciekł. Oddaliwszy się od nich jakieś dziesięć kroków zatrzymał się. Zwinął. I uniósł głowę.

Lewart westchnął mimowolnie, widząc płaski łeb, segmentowane podgardle, szybko wysuwający się rozwidlony język. I oczy. Złote. Z czarną pionową źrenicą.

Postąpił krok. Żmija wyżej uniosła przednią część ciała, syknęła przeszywająco. Złotawożółte łuski zalśniły w słońcu.

– Łomonosow?

– Tak?

– Jesteś pewien, że to nie kobra? Ani nic jadowitego? Ty przecież jesteś botanik. Nie herpetolog.

– Wiem o wężach dostatecznie dużo. To nie jest kobra.

– Co to więc jest?

– Nie wiem. Chyba połoz… Z rodziny połozowatych.

Połoz z rodziny połozowatych nadal nie myślał uciekać. Kołysał się lekko, wpatrzony w Lewarta nieruchomym spojrzeniem złotych ślepi. Lewart wzdrygnął się. Potem, nie odrywając wzroku od oczu węża, zrobił krok do tyłu. Potknął się. Łomonosow podtrzymał go. Zadygotał, jakby oblano go wodą. Potrząsnął głową, by uwolnić się od natrętnego brzęku w uszach.

– Idziemy – wykrztusił. – Wracamy na pozycję.

– Zostawiając żmiję przy życiu – skomentował z przekąsem Walera, poprawiając akaem na pasie. – Jeśli ty, prapor, taki dla szkodników i robactwa litościwy, tak co ty w Afganie robisz?

Lewart nie odpowiedział. Głos Walery nie docierał do niego. Zagłuszany przez myśli.

* * *

Noc minęła spokojnie. Ale nie dla Lewarta, który oka nie zmrużył do zorzy. Nie mógł zasnąć. Prześladował go obraz złotej żmii, martwe spojrzenie jej złotych oczu. Rano poszedł do żlebu. Sam.

* * *

Był więcej niż pewien, że jej nie zobaczy, wciąż było zimno, słońce wisiało nisko nad górami, przyćmione mętną poranną mgłą. Gady, zapewniał sam siebie, są zimnokrwiste, nie znoszą chłodu, chłód ogranicza ich aktywność, kryją się przed nim. Żmija – nie mógł przestać nazywać tak węża w myślach – z pewnością gdzieś się ukryła. Może nawet w ogóle uciekła z wąwozu?

Żmija nie ukryła się ani nie uciekła. Wręcz przeciwnie, wyglądało, jakby na niego czekała. Zwinięta w kłębek na płaskim głazie powitała go uniesieniem głowy i sykiem. I spojrzeniem, które przyprawiło go o dreszcz.

Żmija patrzyła na niego, zastygła w bezruchu. Jej złotawe łuski połyskiwały w słońcu.

Lewart też patrzył.

W uszach słyszał natrętne brzęczenie, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul.

* * *

Połoz zachowuje się nienaturalnie, zgodził się Łomonosow. Słuchając opowieści o samotnej eskapadzie do parowu, botanik przyglądał się Lewartowi dziwnie i znacząco, ale nie komentował. Wypowiedział się dopiero zapytany wprost o opinię. Gad, zaryzykował hipotezę, może być chory. Albo bardzo głodny. Albo i jedno, i drugie, bo choroba może uniemożliwiać polowanie na zdobycz. A w okolicy, zauważył, nie ma nic żywego. Ani jaszczurki nie uświadczy, ani suslika, ani myszy nawet. Wąż, uznał, musi być wygłodzony.

– Może go dokarmić? – zainteresował się Lewart. – Dać mu coś? Zanieść i rzucić?

Łomonosow spojrzał mu w oczy. Minę miał dziwną.

– Ty poważnie?

– Bo co?

– Wpływ wojny, ani chybi wpływ wojny. Długa izolacja od normalności, od normalnego życia. Podświadome poszukiwanie surogatu… – Co ty pieprzysz? – Nic. Chodź, załatwimy aprowizację dla twego węża.

* * *

Kierowca Karter, choć typowy brat łata, nie powiadał się nikomu ani z nazwiska, ani z imienia i otczestwa. Pochodził jakoby skądś spod Woroneża. Posługiwał się wyjątkowo plugawym słownictwem. Nie uznawał wojskowej dyscypliny. Zawsze nosił ciemne okulary, szkaradne plastiki w kolorze lila róż, import z Polski. Dwa przednie zęby miał złote, miałby więcej, ale wybił je o kierownicę, gdy jego GAZ-66 najechał na minę pod Baraki Barak. Na „Sołowieju” bywał zwykle raz w tygodniu, czasami częściej, po drodze, gdy wypadł mu kurs do Dżalalabadu. Dostarczał amunicję i zaopatrzenie. Dostarczał też wszystko, co u niego zamówiono. Miał dojścia po składach celnych i magazynach Wojentorgu, miał kontakty z przemytnikami; wespół ze zgraną paczką kilku innych szoferaków monopolizował spekulacyjny biznes w dolinie rzeki Kabul, w prowincjach Laghman i Nangarhar. Czego tylko byś zapragnął – japońskiego śpiwora, papieru toaletowego, ciepłych skarpet, „Playboya”, talii kart z gołymi babami, papierosów „Zołotoje runo”, szwajcarskiego scyzoryka, sardynek, czekolady, wódki czy heroiny – Karter był gotów dostarczyć. Za zbójecką cenę, ma się rozumieć.

Lewart i Łomonosow odwiedzili Kartera, gdy ów po rozdystrybuowaniu dóbr wśród klientów sposobił się do odjazdu, dokonując przeglądu stanu opon swej poobijanej „szyszygi”. Na ich widok uśmiechnął się, śląc we wsze strony rozbłyski złotych zębów. Cel wizyty odgadł z miejsca.

– Czego trzeba? Czegoż to panowie kadra zapragnęli? Mówcie, dostarczę. Dogadamy się…

– Potrzebny mi szczur – uciął Lewart.

Uśmiech Kartera znikł. W okamgnieniu. Tak, jak znika banknot studolarowy położony na biurku urzędnika w biurze paszportowym.

– Żartujecie?

– Nie. Potrzebny mi szczur.

– Jaki, nachuj, szczur?

– Szczur – wtrącił się spokojnie Łomonosow. – Rattus norvegicus. Z pewnością świetnie ci znany. Jeśli nie z naukowej nazwy, to z postaci. Gdy budzisz się rano, w twoich rodzinnych stronach, to jest pierwsze, co widzisz, gdy tylko przetrzesz oczy. Siedzi na kuchennym stole obok pustej flaszki i resztek kolacji, rusza wąsami, pociera łapkami uszy, szczerzy ząbki i wybałusza małe czarne ślepka. To jest właśnie szczur.

Karter wybałuszył ślepka. Potem poczerwieniał silnie.

– Czegooo? – rozdarł się. – Czegooooo? Jaaaak? Ty mnie… Ty do mnie… Aaa, inteligent jebany! Aaa, znalazł się! A paszoł ty w pizdu nachuj! Razem z twoim szczurem! Walcie się! Poszli nachuj! Obydwaj! Żopojeby!

– Spokojnie, pomału. – Lewart powstrzymał Łomonosowa. – Powściągnij no się, towarzyszu kierowco. Dostarczasz na zamówienie, sam mówiłeś, wszystko, czego panowie kadra zapragną. Pan kadra zapragnął szczura. Towar jest towar. Rzuć no okiem. Ładna sztuczka, co? I markowa.

Na widok lotniczych okularów przeciwsłonecznych o szkłach w kolorze ciemnego bursztynu Karter oblizał wargi i odruchowo zacisnął dłonie.

– Oryginały? Nie podróby?

– Napisane jest: Polaroid. Czytać umiesz?

– I dostanę je za szczura?

– Chybaś, bracie, jeszcze nie wytrzeźwiał – znowu wtrącił się Łomonosow. – Dostarczysz dziesięć szczurów. Po dwa tygodniowo. Okularki otrzymasz po zrealizowaniu pierwszych dwóch dostaw. Pasuje?

– Przymierzyć można?

– Można.

Karter włożył polaroidy na nos, długo przyglądał się swemu odbiciu w bocznym lusterku ciężarówki. Pod rożnymi kątami. A uśmiech, zrazu ostrożnie krzywawy, zagościł wreszcie na jego licach na dobre i na całego. Pełnym szczerbatym złotem.

– Te szczury – spytał – to jakiej mają być maści?

* * *

Karter udowodnił i potwierdził swą reputację; pierwszego szczura, burą paskudę, dostarczył już po dwóch dniach i zapewnił, że ma dojście do następnych. Ale jeśli szofer spekulant wykazał się i nie zawiódł, to żmija zaskoczyła i – co tu dużo gadać – rozczarowała Lewarta. Gdy zjawił się w parowie z niesionym za ogon szczurem, w ogóle się nie pokazała, choć czekał dobrą godzinę. Położywszy gryzonia na płaskim kamieniu, odszedł, usiłując sam siebie przekonać, że to normalne i naturalne, że wąż z parowu to nie hodowlany eksponat z terrarium i że nie ma co oczekiwać, że będzie po pożywienie wypełzał i jadł z ręki. Że w ogóle nie wiadomo, czy zechce choćby tknąć przesyconą ludzkim zapachem padlinę. Przekonywanie udało mu się, ale na długo go nie wystarczyło. Po południu nie wytrzymał i poszedł, by sprawdzić. I – co tu ukrywać – widok gryzonia nieruszonego, leżącego tam, gdzie go zostawił, napełnił go rozgoryczeniem i zupełnie irracjonalną złością.

Opanował się szybko. Postanowił zabrać szczura z płaskiego głazu i wnieść głębiej do parowu, do samego jego końca, do miejsca, gdzie ten stawał się już tak wąski i ciasny, że dostępny chyba wyłącznie dla żmij. Zbliżył się i wyciągnął rękę.

Żmija wystrzeliła nie wiedzieć skąd, nie do szczura, lecz do Lewarta, wprost do jego oczu. Przerażony rzucił się w tył, potknął, siadł z impetem, AKS zsunął mu się z ramienia. Wycofał się w panice, szorując spodniami o żwir, gad sunął za nim, uniesiony, szybko wysuwany rozwidlony język niemal dotykał mu twarzy. Sparaliżowany ze strachu spojrzał w oczy żmii. I zupełnie zdrętwiał. Skamieniał. Jedynym, co w nim żyło, zdawało się być serce, łomocące w piersi jak parowy tłok.

Żmija uniosła się jeszcze wyżej, teraz, gdy siedział, odchylony, górowała nad nim, patrzyła nań z góry, kołysząc się hipnotyzująco. Nagle syknęła przeszywająco, wygięła się w S i zaatakowała. Ruchem tak szybkim, że umykającym wzrokowi, tak błyskawicznym, że Lewart nie miał czasu się przestraszyć. Rozpędzoną w ataku głowę zatrzymała tuż przed jego twarzą. Otwarła paszczę, a Lewart zobaczył zęby jadowe. Małe, ale ponad wszelką wątpliwość jadowe.

W głowie zabrzęczało mu i zaszumiało, w oczach pociemniało, a potem rozbłysło, zamigotało nagle tysiącem szybko przelatujących, bezładnych, rozsypujących się jak w kalejdoskopie obrazów. Żmija kołysała się, wolno i łagodnie, wręcz uspokajająco. Wodził wzrokiem za jej oczami, czując w ustach suchość, suchość okropną i dobrze znaną, tak wysychało mu w ustach w najstraszniejszych momentach boju. Kiedy śmierć była tak blisko, że między nią a siebie kopiejki byś nie wcisnął.

Gad odwrócił nagle głowę i czar prysł, więź pękła, czuł, że mógłby się znowu poruszać. Ale nie poruszał się.

Żmija z gracją przewinęła się po kamieniach, chrobotnęła łuską, wpełzła na upuszczony AKS, zwinęła się na kolbie i magazynku. Zasyczała groźnie, zakołysała łbem. Lewart przełknął ślinę.

– Nie… – wydusił z siebie. – Nie strzeliłbym… Do ciebie. Nigdy.

Żmija uniosła się, zupełnie, jakby słuchała. Znowu zakołysała się, bardzo płynnie, z gracją. Spełzła z akaesu, wycofała do płaskiego głazu, błyskawicznym ruchem porwała szczura. Uniosła się z gryzoniem zwisającym z paszczy, spojrzała na Lewarta. I szybko się oddaliła. Znikła.

Lewart wstał nieco później.

* * *

Nocne wymiany ognia po jakimś czasie ustały, dało się wreszcie spokojnie dosypiać do świtu. Zastawa faktycznie okazała się dość spokojnym miejscem służby, przyznał to na koniec sam Barmalej.

– Żyć tu można – zapewnił. – A w sumie wolę taką służbę od ganiania po górach wokół Bagramu i wypluwania płuc na stromiznach pod Tiopłym Stanem. Ja swoją dolę już wybiegałem, zasłużyłem na spokój i odpoczynek. Ciesz się i ty spokojem, Pasza, póki go mamy.

Fakt, w parę dni na zastawie zrobiło się tak spokojnie, że aż nudno. Byłoby całkiem nudno, gdyby nie patrole.

* * *

Zrezygnował wreszcie z lornetowania grani nad wąwozem Zarghun. Nie dostrzegł na niej nic, żadnej sylwetki, najmniejszego poruszenia. W istocie nigdy tam niczego nie dostrzegł, ani razu, na żadnym z patroli, od dwunastu dni służby na zastawie. Obserwacja grani zaczynała nudzić rutyną. Lewart pilnie jednak wystrzegał się rutyny, wiedział, czym rutyna i zobojętnienie grożą, Afganistan zdążył mu już w tym względzie udzielić kilku nader bolesnych lekcji. Wąwóz Zarghun, wiedział o tym i czuł to, był zagrożeniem. Wąwozu Zarghun należało się strzec.

Kierowany nie dającym się zdusić impulsem, magnetycznym iście przyciąganiem, obrócił się, wycelował lornetkę w stronę urwiska i parowu. Nim złowił wylot jaru w pole widzenia, już wyrzucał sobie to, co robi, rozumiejąc bezsens. Rzecz jasna, żmii nie dostrzegł, nie mógł dostrzec. Nie przeszkadzało mu to wpatrywać się w gardziel jaru przez dobrą minutę. I być rozczarowanym i złym. Na to, czego nie zobaczył.

– No i jak? – zaciekawił się klęczący obok za głazem Łomonosow. – Zobaczyłeś coś?

– Powiedziałbym, gdybym zobaczył. – Lewart opuścił lornetkę, wyprostował się. – Koniec wycieczki, każ Walerze zebrać ludzi. Wracamy na blokpost.

Patrol w rzędzie opuścił wzgórze. Szeleściły osuwające się po zboczu kamyki.

– Stanisławski?

– Słucham?

– Co według ciebie żmija robi w tym jarze? Dlaczego tam stale jest?

Łomonosow poprawił pas akaemu, spojrzał na Lewarta, patrzył długo.

– Pytasz, jak rozumiem, zupełnie poważnie?

– Najzupełniej.

Łomonosow zrobił krok w bok, pochylił się, podniósł coś z piargu, chyba mały kamień. Lewart z gniewem pokręcił głową. Znudziło mu się już ostrzegać botanika przed minami. Ale wciąż złościła go jego niefrasobliwość.

– Twój wąż – powiedział Łomonosow, oglądając znalezisko – jest strażnikiem wąwozu. Strzeże go przed profanami. Przed barbarzyńcami.

– Słucham?

– Zgodnie z klasycznym imago mundi – rozpoczął wykład były naukowiec – wąż jest stróżem skarbu, strażnikiem tajemnicy, wartownikiem u wejścia do krainy umarłych. Jak nasz ruski Gorynycz, Żmijem wszak zwany, patron naszego blokpostu. Całą zastawę zresztą, jak zauważyłeś, jak i jej elementy, kodowymi oznaczeniami obdarzył jakiś miłośnik ruskich bylin i rosyjskiej literatury romantycznej. Wracając do Żmija Gorynycza, strzeże on…

– Kalinowego mostu nad ognistą przepaścią, wiodącego do Trzydziesiątego Carstwa leżącego za trzydziewięcioma ziemiami – dokończył Lewart. – Też czytałem to i owo, od bylin po rosyjskich romantyków. Pytając, liczyłem, przyznam, nie na baśnie, lecz na sensowną odpowiedź…

– Była równie sensowna jak pytanie – nie dał zbić się z tropu botanik. – Twój wąż jest strażnikiem.

– Czego? Kamieni?

– Owszem, z dużym prawdopodobieństwem. – Łomonosow zademonstrował mu swe znalezisko, czarny kamyk z ładnym pasiastym wzorem. – To, dla przykładu, jest onyks. Kamień ozdobny, półszlachetny. Posiada wartość. Leży sobie, a my po nim depczemy. A czy wiesz, co Hindukusz skrywa pod ziemią? Co wywozili stąd najeźdźcy od niepamiętnych czasów? Szmaragdy, rubiny, lazuryty, agaty, beryle, że wymienię tylko kilka. Twój wąż, Pawle, strzeże złóż i skarbów. By nie dorwali się do nich i nie dostali ich w swe łapy kolejni barbarzyńcy i rabusie, najeżdżający ten kraj. Wciąż z tymi samymi hasłami na ustach. Postęp, rozwój, internacjonalizm, bratnia pomoc, wolność, demokracja. A przecie wszystkim idzie o te szmaragdy właśnie. O rubiny i lapis-lazuli. O złoto, o miedź, o uran, o rudę żelaza, o gaz, o cynk, o lit, o boksyt, o baryt, o wszystko, z czego chcą tę krainę okraść i ograbić, co chcą tej ziemi wydrzeć. Przed nimi strzeże skarbów twoja żmija. Albowiem…

– Albowiem patrz pod nogi, bladź! Tu są miny! Ile razy mam powtarzać!

* * *

Rankiem, gdy słońce jest już nad szczytami, Hindukusz, jak wykluwający się z poczwarki motyl, demonstruje wszystkie swoje barwy i odcienie. Chełpi się nimi.

W dole, u podstawy stoków, góry są jak zmięty pakowy papier. Brudnobure, szare, pradawnie popielne. Jak jasny popiół ze stosów ofiarnych. Jak popiół z wyrocznianych kadzideł. Jak popiół z urn.

Wyżej, ponad tą popielną szarością, ciągnie się pasmo cienistego mroku, czerni wręcz, czerni przygnębiającej i żałobnej. To też popiół, ale to czarny popiół zgliszcz, czerń zwęglonych domostw, czerń zlanych deszczem, zbrylonych pozostałości po auto-da-fé. A nad tym wszystkim, na tle olśniewającego szafiru nieba, wznosi się jak miraż, jak widziadło, prawdziwy Hindukusz – błękitny, skrzący się lodowo, ulotnie transparentny, widmowo nierealny, niczym zjawa dostępny jedynie oczom. I wyobraźni.

Błękitny Feniks, powstały z popiołów.

* * *

Żmija leżała na płaskim głazie, zwinięta w regularny kłębek. Na widok Lewarta uniosła głowę. Wyglądało, jakby czekała na niego. Wyglądało, jakby go witała. Wpatrzona weń swym złotym, martwym, złowróżbnym spojrzeniem.

Spojrzał jej prosto w oczy. Bez lęku i chętnie.

W głowie zaszumiało mu i zadzwoniło, zabrzęczało tysiącem gniewnych pszczół. W oczach, zmroczonych na moment, rozbłysło i zamigotało nagle miriadem bezładnych, kalejdoskopowych obrazów, gwałtownie przechodzących w kolorową szklaną miazgę, po to, by zaraz znowu zmienić się w obraz. Zupełnie inny.

A przez każdy obraz, przez każdą wizję, przez każdy majak przebijały się, jak wodny znak, bezustannie wpatrzone w niego złe i wszystkowiedzące oczy żmii. Widział je nawet wtedy, gdy zamykał oczy.

Słyszał pulsujące w uszach uderzenia bębna, urwane akordy dalekiej muzyki. Nagle był w Egipcie, u Teb, słyszał odwieczną skargę kolosa Memnona, słyszał, jak statua dźwięczy i śpiewa swym pękającym pod promieniami wschodzącego słońca jestestwem. Słyszał vox coelestis organów katedry Notre Dame na paryskiej ile de la Cité. Słyszał, jak zrywający się wiatr trąca struny anemochordów, harf eolskich, każąc im rozbrzmiewać w subtelnym, idealnie harmonicznym chórze.

Nim przestał się dziwić, skąd u diabła ten Egipt i skąd ten Paryż, chór harf zakłócił nagle ostry dźwięk trąbki. Jakby wzywającej do apelu, a może grającej capstrzyk. Nim zastanowił się nad tym, trąbka gwałtownie zmieniła ton, przechodząc w sygnał kawaleryjski, komendę do kłusa.

Come fill up my cup, come fill up my can,

Come saddle my horses and call up my men;

And to the West Port, and let us be free,

And some wear the bonnets of Bonny Dundee!

Wokół zadudniły kopyta, zamigotały pęciny, aksamitne boki, ogony. Jeden z tych koni jest mój, pomyślał, mój tesalski karosz, czarny jak noc, a pod względem piękna i siły ustępujący chyba tylko królewskiemu Boukefalosowi. Mój rumak, który zwie się Zefios, Wiatr Zachodni. Za którego zapłaciłem na targu w Larisie siedemset drachm, sumę, za którą można było tam wtedy kupić pięciu niewolników. Koń, który niósł mnie do szarży pod Issos. Który uratował mi życie pod Gaugamelą. Zefios, kary ogier, którego wodze trzymam w dłoni…

Lewart patrzy i ze zdumieniem stwierdza, że w dłoni niczego nie trzyma. Że przedramię, zamiast, jak przed momentem, długiej skórzanej opaski i bransolety z brązu, opina mu rękaw munduru w kolorze khaki, z galonem i mosiężnymi guzikami na mankiecie. Że kłusujący obok jeźdźcy noszą korkowe kaski, krótkie szamerowane kurtki i spodnie z lampasami. Bateria E, Royal Horse Artillery, artyleria konna, eskortująca swoje dziewięciofuntówki.

There are hills beyond Pentland, and lands beyond Forth,

If there’s Lords in Lowlands, there’s Chief’s in the North;

There are wild Duniewassals three thousand times three,

Will cry „Hoigh!” for the bonnets of Bonny Dundee!

– Drummond, old fellow! Poderwij żołnierzy! Marsz! By Jove! W tym tempie nie dotrzemy do Kwetty przed nocą!

– Marsz, wojsko, marsz! Ruszać się, Sześćdziesiąty Szósty!

Pszczele brzęczenie osiągnęło apogeum w wysokim crescendo. A złuda pękła nagle, rozsypała się w kalejdoskopowy wzór.

Był znowu pusty żleb, kamienisty piarg. Niemal schodzące się wysoko ściany i błękitna linia nieba między nimi.

I płaski kamień, na którym jeszcze niedawno leżała żmija.

* * *

– Stanisławski?

– Tak?

– Czy wąż… Czy ma zdolności… Czy nauka zna przypadki… Czy jest możliwe, by wąż zahipnotyzował? Wzrokiem?

– Mam rozumieć, że twój połoz zahipnotyzował cię?

– Odpowiedz na pytanie.

– Hmm… – Łomonosow odłożył na szmatę czyszczone suwadło akaemu. – Wąż, Pawle Sławomirowiczu, to istota wielce tajemnicza. Od zarania dziejów był dla ludzi zagadką, wszystko było w nim niepojęte i nieodgadnione. Wygląd, zachowanie, reakcje, tryb życia, metody ataku, rozmnażanie, wzbudzana przezeń trwoga… wszystko w wężu było niepojęte i dawało asumpt do najfantastyczniejszych legend.

– Mimo atawistycznej, instynktownej grozy i odrazy, jaką widok węża budzi w człowieku, jego wizerunek od praczasów związany jest z medycyną, jest atrybutem uzdrawiaczy. Jad żmii to zabójcza trucizna, ale o niezwykłych właściwościach regenerujących; to dzięki jej jadowi, uważano, skóra żmii odradza się co jakiś czas. Wąż jest symbolem regeneracji i odrodzenia.

– W Kabale wąż pnie się po Drzewie Życia, zdolny dotykać wszystkich sefirotów jednocześnie. Gnostycy, czerpiąc zresztą od alchemików, zwrócili uwagę na dość częste w ikonografii przedstawienie węża, a właściwie dwóch węży, splecionych i obróconych ku sobie głowami, jak na kaduceuszu Merkurego, będącego wszak bóstwem obojnaczym. I uczynili z węża symbol równowagi sił Dobra i Zła. Manichejska dychotomia, jednym słowem. Wąż to jednocześnie przyjazny i dobry Agathodajmon, opiekun zbóż i winnic, i zarazem zły Kakodajmon, wróg rodzaju ludzkiego. To dobry Ormuzd i zły Aryman. To Horus i Set… Pozwolisz, że cię o coś spytam?

– Ty mnie? A o co niby?

– Od jak dawna nie byłeś z kobietą? Od cywila, prawda?

– Nieprawda. Ale to nie twój interes. Trzymaj się tematu.

– Ależ trzymam się. Całkiem mocno. Staram się dociec podtekstu twojej fascynacji połozem i zastanawiam, co tu bardziej pasuje: latet anguis in herba czy cherchez la femme. Wąż to symbol falliczny, związany z seksem. Pierwotny wąż ukąsił pierwotną kobietę w jej płeć, zaszczepiając ją żmijową przewrotnością w sprawach miłosnych. I jeśli zakopać w ziemi włosy menstruującej kobiety, ulęgną się z nich węże. Wąż obezwładniający ofiarę swymi sploty to symbol uwiedzenia, spętania, opętania: Jazona przez Medeę, Heraklesa przez Omfalę, Samsona przez Dalilę, Adama przez Lilith. Stąd moje pytanie o twoje stosunki z kobietami czy raczej ich brak. Znaleźlibyśmy może klucz do wytłumaczenia twojej żmijowej obsesji…

– Nie odstawiaj Freuda, Stanisławski. Nie szukaj klucza. Odpowiedz na pytanie. Czy żmija może zahipnotyzować?

– Ambrose Bierce, „Człowiek i wąż”. Czytałeś?

– Nie.

– Żałuj. Gdybyś czytał, nie pytałbyś mnie o węża i jego zdolności hipnotyczne. Znałbyś odpowiedź. Literacką, ale jakże prawdziwą, podkreślającą siłę autosugestii. To nie wąż, mój drogi. Nie ma węża. Jest autosugestia.

– Jasne. Autosugestia. I literatura. Ty kto jesteś, literaturoznawca? Czy przyrodnik? Do tego niegdysiejszy?

– Jako niegdysiejszy przyrodnik – Łomonosow nie przejął się drwiną – mogę ci odpowiedzieć tylko w jeden sposób: nauka nie potwierdza żadnych zdolności hipnotycznych u węży. To legenda, u źródła której legł zarówno mit o Meduzie, jak i zapewne zaobserwowany fakt zamierania ofiary węża w bezruchu. A to nie żadna hipnoza, lecz mechanizm obronny. Zagrożone zwierzę nieruchomieje, bo instynkt uczy je, że drapieżnik reaguje na ruch, atakuje poruszające się obiekty. W przypadku węża instynkt zresztą ofiarę zawodzi, bo u węży narząd Jacobsona…

– Dziękuję. Wystarczy.

– Ja otóż myślę…

– Wystarczy, powiedziałem.

* * *

Żmija leżała na płaskim głazie, dokładnie tam, gdzie się jej spodziewał. Na jego widok uniosła głowę. Wyglądało to tak, jak gdyby czekała na niego. By go powitać, jak tylko wkroczy do jaru. I teraz witała go, wpatrzona weń swym złotym zamarłym spojrzeniem.

Ostrożnie położył AKS na żwirze. Podszedł. Uklęknął. Spojrzał żmii prosto w oczy, czyniąc to bez lęku, chętnie wręcz. Wiedział, czego oczekiwać, co go spotka, wiedział to, zanim jeszcze zatętniło mu w uszach, zanim rozbrzmiał w nich szum i brzęczenie tysiąca pszczół. Zanim w oczach, zmroczonych na moment, rozbłysły fajerwerki wizji, zanim zaskrzyły się miriadem kalejdoskopowych, bezładnych migawek.

Wiedział, co go czeka. I nie lękał się.

Bo czyż hipnotyczne majaki, złudy i widziadła mogły przestraszyć radzieckiego chorążego? I to takiego, do którego już od ósmego roku życia przemawiały ożywające ilustracje z książek? Który już jako dziewięciolatek przeczuwał i przewidywał? Wieszczył? Prorokował i wyprorokowywał zdarzenia? Różne zdarzenia? Od zabawnych i trywialnych po brzemienne w skutki i tragiczne?

* * *

Paweł Lewart pamiętał dzień i chwilę swej pierwszej prekognicyjnej wizji. Był w pełni świadom, że nigdy, do końca życia, nie zapomni ani dnia, ani chwili tego zdarzenia. Ani towarzyszących mu okoliczności.

Przeglądał książkę, którą dostał w prezencie na ósme urodziny. Książka była duża; by dać sobie radę z jej stronami, musiał siedzieć na podłodze. Uwielbiał tę książkę, mógł godzinami oglądać ilustracje, przedstawiające kadetów, malców niewiele starszych od niego, w eleganckich paradnych mundurach wyglądających jak prawdziwi mali oficerowie. Zwłaszcza na jeden obrazek mógł patrzeć bez końca. Przedstawiał trębacza, grającego sygnał do apelu. Narysowany był tak pięknie, że niemal słyszało się trąbkę. W rzeczywistości mały Pasza kilka razy słyszał tę trąbkę, ale myślał, że to z ulicy.

O szybę okienną, brzęcząc gniewnie, postukiwała pszczoła, z kuchni dobiegały głosy, niekiedy podniesione. Mama rozmawiała z sąsiadką, ciocią Lizą. Mama użalała się na tatę, który właśnie bardzo spóźniał się z powrotem z pracy, a to niechybnie dlatego, że znowu polazł na wódkę z kolegami. Choć obiecywał, że skończy z piciem. Ciocia Liza, mąż której był kolejarzem i pił na okrągło, uspokajała mamę. Wytrzeźwieje i wróci, twierdziła, oni zawsze wracają, bo gdzie im będzie tak dobrze. Ale przecież obiecywał, podnosiła głos mama. Oni zawsze obiecują, uspokajała ciocia Liza.

I wtedy w uszach Paszy zatętniło, zabrzęczało i zaszumiało. A kadet w książeczce odjął trąbkę od ust. Spojrzał na Paszę Lewarta. Zamrugał, jakby zdziwiony tym, co widzi.

Twój ojciec nie wróci, Paszeńka, powiedział. Kilka godzin temu pod monopolowym przyłączył się do dwóch nieznajomych, szukających trzeciego, zasobnego w pięć lub sześć rubli, których im brakowało do sensownych zakupów. Nabywszy, co i ile trzeba, udali się celem spożycia na Ostrów Dekabrystów, do parku nad Smolenką. Tam nieznajomi, zauważywszy u ojca jeszcze pięć rubli, skórzaną teczkę i zegarek poljot, właśnie teraz, w tej minucie, zabili go. Uderzeniem cegły w skroń. A ciało za niedługą chwilę zaciągną w krzaki nad rzeczką Smolenką. Tam za chwilę znajdzie się twój ojciec, Paszeńka. W krzakach nad Smolenką, tuż przy Smoleńskim Moście.

Pasza gwałtownie zamknął książkę o kadetach. I rozpłakał się. Pobiegł do kuchni, by o wszystkim powiedzieć mamie i cioci Lizie. Kobiety najpierw skrzyczały go strasznie, zagroziły karą za wymysły i fantazje. Ale gdy nie ustawał w płaczu, pobiegły na milicję.

I wszystko, co powiedział kadet trębacz, okazało się prawdą.

Nadmierna pobudliwość, orzekł lekarz, do którego zaprowadzono Paszeńkę po tym, jak przewidział, że starszy brat złamie rękę na obozie pionierskim. Czy zdarzały się w rodzinie przypadki kiły i czy malec pije, chciał wiedzieć drugi, po tym, jak Paszeńka wyprorokował mężowi cioci Lizy, kolejarzowi, że pójdzie siedzieć za kradzież oleju napędowego. Histeria, zdiagnozował trzeci, po kolejnych wizjach Paszeńki, już w klinice Oddziału Psychiatrii Dziecięcej Państwowego Instytutu Psychoneurologii imienia Bechterewa. Schizofrenia paranoidalna, był zdania czwarty, z tego samego Instytutu. Klasyczna parafrenia, zdyskredytował obu poprzedników piąty, z tytułem profesorskim. Ja to wyleczę, obiecał.

Paszeńka wyszedł z kliniki po półrocznym pobycie, w samą porę, by kompletnie nie ogłupieć od psychotropów. Uznano go za wyleczonego, bo zdołał zadowolić profesora, Wikientija Abramowicza Szyłkina, każącego nazywać się wujkiem Kieszą.

Wujek Kiesza był łysy jak kolano, naszał grube okulary, brudnawy biały fartuch i wyświecony krawat w grochy, iście jak Lenin na większości portretów. Po Instytucie, pamiętał Lewart, krążyły złośliwe plotki, datujące krawat wujka Kieszy na czasy NEP-u, rok mniej więcej 1925. W plotki nie uwierzono. Krawat musiał być starszy. Nawet za NEP-u nie produkowano w ZSRR tak dobrych jakościowo i trwałych krawatów.

Pasza zadowolił wujka Kieszę. Nauczył się nie przyznawać do wizji i zaprzeczać, że jakiekolwiek miał. A wszystkie testy wujka Kieszy zdał, bo jakiś głos podpowiadał mu właściwe odpowiedzi i reakcje. Precyzyjnie takie, jakich wujek Kiesza oczekiwał.

W przeddzień wypisania z kliniki miał wizję. W wizji wujek Kiesza umierał na rozległy zawał. Wśród tłumu, podczas świętowania okrągłej rocznicy Dnia Zwycięstwa, dziewiątego maja 1965. Za cztery dni.

Pasza Lewart, wychodząc, nie powiedział mu tego. Nie mógł.

Był przecież wyleczony.

* * *

Kuracja, jakiej Pawła Lewarta poddano w Instytucie Bechterewa, była skuteczna w jednym, ale za to podstawowym aspekcie: dziesięcioletni Paweł gotów był na wszystko, na absolutnie wszystko, byle tylko nie trafić tam ponownie. Udawanie, wypieranie się wizji i przeczuć, jak i kłamstwa odnośnie ich występowania chłopiec uznał za niewystarczające – w końcu na kłamstwach mógł zostać przyłapany, mógł zdradzić się niechcący, mógł poplątać się w zeznaniach na tyle, by wzbudzić podejrzenia. Paweł Lewart zdecydował się sięgnąć do sedna problemu. Postanowił tłumić prekognicyjne wizje na etapie powstawania, zduszać je podczas wypączkowywania i nie pozwalać im się rozwinąć. Wizje anonsowały swoje pojawianie się. Tuż przed tym, nim coś się dziać miało, Paweł czuł krótkotrwały ucisk w uszach, przechodzący w natrętne owadzie brzęczenie, szybko narastające, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul. Na tym etapie, wypraktykował chłopiec, prekognicję można było zatrzymać. Poprzez zadanie sobie bólu. Skutkowało silne uszczypnięcie, a jeszcze lepiej ukłucie, mocne, do krwi. Paweł nauczył się zawsze mieć wpięte w ubrania szpilki lub agrafki, a po kieszeniach regularnie nosił pinezki, które w razie zagrożenia wciskał sobie w opuszek palca. Pomagało. Pszczele brzęczenie ustawało, płoszone bólem wizje ulatywały. By pojawiać się coraz rzadziej i rzadziej. Paweł Lewart przestał widzieć przyszłość, odbierał tylko niejasne alarmy, sygnały o tym, że coś się wydarzy. A i te sygnały stawały się coraz rzadsze i rzadsze.

Z czasem ustały niemal zupełnie.

Wróciły dopiero w Afganistanie.

* * *

Żmija spełzła z głazu, rozwijając się jak wstęga, pełznąc esowato, zbliżyła się do klęczącego Lewarta. Wolno uniosła głowę i nieco więcej niż ćwierć długości korpusu. To wystarczyło, by mogła spojrzeć mu w oczy.

Tym razem szum i brzęk w uszach poprzedziły tętniące w oczach świetliste koncentryczne koła, pojawiające się i gasnące jak kręgi na wodzie. Lewart poczuł, jak ziębną i drętwieją mu palce u rąk. Powietrze, do tej pory tu, w jarze, nieruchome, gorące i stęchłe, pochłodniało nagle i ożyło. Poczuł wiatr, na twarzy i we włosach. Emanujące z oczu żmii kręgi eksplodowały we wzorzystą mozaikę, w migocący i zmieniający się kalejdoskopowo wzór. Z wzoru wyłoniła się skalista pustynia. Zalane oślepiającym słońcem pustkowie.

Wiatr, rozwiewający włosy w pędzie. Wicher, podrywający piasek, ukłucia ziarenek na twarzy. Pod kopytami chrup żwiru i kamieni. W lewym ręku mokry od potu rzemień wodzy, w prawym krótka kawaleryjska sarissa. U lewego kolana kopis, krzywy jednosieczny miecz.

Kary koń odwraca głowę, łypie okiem. Nazywa się Zefios, Wiatr Zachodni. Jeździec z prawej to Bryzos, Trak. Ten z lewej to Stafilos, Frygijczyk. I inni, najemni jeźdźcy z Tracji, Pajonii, Ilirii, z innych stron. Prodromoi, lekka jazda zwiadowcza armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Licząca pięćdziesiąt koni tetrarchia w składzie trzeciej ile. Mój oddział. Jestem tetrarcha Herpander, syn Pyrrusa. Wiodę oddział doliną rzeki Arachotus, zmierzamy do Gauzaki, a stamtąd do Paropamisady, do garnizonu w Ortospanie, mieście leżącym trzysta trzydzieści stadiów na południe od nowo założonej Aleksandrii Kaukaskiej.

Albowiem sięgające nieba, skrzące się oślepiająco góry na północy zwą się Kaukazem Indyjskim lub Paropamisos. W języku górskich plemion Hindu Kusza.

Obraz pękł jak szkło, wizja znikła. Ale z oczu żmii niemal natychmiast wyemanowała następna.

Wąwóz górski, skały o fantastycznych kształtach, tworzące coś na kształt bramy, wiodącej wprost na przestwór zalanej słońcem pustyni. Bramą przechodzi wojsko. Przodem idzie stępa kawaleria, lansjerzy w turbanach, z trzepoczącymi na wietrze chorągiewkami na lancach. Za nimi artyleria konna, armatki, zaprzęgi, jeźdźcy w szamerowanych kurtkach. Za nimi długa kolumna piechoty w szaroburych mundurach i korkowych kaskach. Piechurzy śpiewają, ich pieśń niesie się raźnie i bojowo.

Our hearts so stout have got us fame

For soon ‘tis known from whence we came

Where’er we go they fear the name

Of Garryowen in glory!

Błyski kołyszących się nad głowami piechurów bagnetów oślepiły go na chwilę, Lewart zamknął oczy. Gdy je otworzył, wojska już nie było.

Był czarny dym, snujący się dnem skalistego wąwozu. Był dymiący wrak beteera. Transporter musiał najechać na minę lewym przednim kołem, było ono bowiem całkowicie urwane, po prostu znikło. Lewe koło z drugiej pary, z rozwaloną w strzępy oponą, opierało się na ziemi felgą. Pancerz burtowy za kołem był rozszarpany i pogięty. Całkowicie niemal wyrwane i groteskowo zniekształcone były obie czołowe płyty pancerza, górna i dolna. Lewart widywał już w podobny sposób zniszczone pojazdy, wiedział, co się stało. BTR najechał na dwie włoskie miny TC-6, ustawione jedna nad drugą, dodatkowo wspomożone zakopanym pod nimi dziesięciokilowym ładunkiem trotylu. Wiedział, że kierowca i dowódca tak rozbitego transportera nie mieli najmniejszych szans na przeżycie, z załogi zaś i desantu śmierć poniosła co najmniej połowa żołnierzy.

Na ziemi, w kłębach wysnuwającego się z wraka dymu, ktoś siedział. Był to żołnierz, poszarpana pieszczanka na jego przygarbionych plecach nie miała już jednak barwy piasku, była smoliście czarna. I dymiła. Lewart zbliżył się, podszedł tak, by zajść żołnierza od frontu, by zobaczyć jego twarz. Okazało się to niemożliwe. Było tak, jak gdyby ziemia wirowała, jakby obracała się jak karuzela. Z której strony by nie zachodził, wciąż widział tylko okopcone plecy, zgarbione ramiona, po których pełzał dym. Osmalone włosy na potylicy.

Krwawe, podeszłe osoczem oparzeliny i bąble na karku. Twarzy żołnierza zobaczyć nie mógł. Mimo to wiedział, że tym żołnierzem jest Wałun. Sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow.

– Nie było cię z nami – powiedział odwrócony Wałun. – Nie było cię z nami, Pasza.

– Walentin? Co się stało? Co z tobą?

– Nie było cię z nami w tym beteerze. Gdybyś był, może byś przeczuł. Może byś przeczuł tę italiankę. Ale nie było cię.

Dym z transportera zasłonił widok, wgryzł się w oczy, napełnił je łzami.

Widziadło znikło. A Lewart wzdrygnął się, zadygotał, niespodziewanie czując na policzku dotyk ręki. Kobiecej ręki.

– Wika?

* * *

Spotykając się z Wiką na mieście, do pewnych rzeczy należało przywyknąć. Głównie do spojrzeń, jakimi – w zależności od okoliczności – Wikę darzono lub obrzucano.

Oczywiście, Wika, Wiktoria Fiodorowna Kriażewa, przyciągała spojrzenia, bo była ładną dziewczyną. A wszystko, co w niej nie było ładne, było sympatyczne – czyli wychodziło na to samo. Na domiar Wika, pracownica Inturistu, ubierała się modnie i zachodnio. Lewart nigdy nie był pewien, czy gapiący się na Wikę podziwiają jej nogi, czy włoskie pantofelki. Czy wściekle zazdroszczą jej figury, czy krótkiej kurteczki od Levi Straussa. Czy też wszystko naraz. Przywykł już i nie dbał o to.

– Nie powinieneś – powtórzyła Wika, odstawiając filiżankę. – Nie powinieneś jechać na tę wojnę. Powiem więcej: nie wolno ci jechać na tę wojnę.

– To znaczy – uśmiechnął się krzywo – że mam odmówić wykonania rozkazu? A może zdezerterować? Tego chciałabyś? Do tego mnie namawiasz?

– To jest zła wojna. Wojna nierozumnie i głupio zaczęta, a która zakończy się tragicznie. Dla nas wszystkich.

– Nie tak głośno, Wika, proszę cię.

– Wojna – Wika uniosła głowę – tak krępująco brudna, że wstydzisz się mówić o niej głośno. Wojna tak zła i niepopularna, że mówiącym o niej głośno zamyka się usta groźbami konsekwencji.

– To nie tak. Powinnaś zrozumieć. Istnieje coś takiego jak internacjonalistyczny obowiązek. Jak dług wobec sojusznika…

– Mówisz jak ostatni hipokryta – przerwała, śmiesznie zmarszczyła piegowaty nos, co weszło w lekki konflikt z wygłaszanymi przez nią poważnymi tezami. – Niegdyś, sama słyszałam, nie bałeś się krytykować roku sześćdziesiątego ósmego, wkroczenia wojsk do Czechosłowacji. Jak to wtedy mówiłeś? Dajmy każdemu krajowi możliwość swobodnego decydowania? Nie można przymuszać do socjalizmu czołgami? I czy to nie ty przypadkiem ubolewałeś nad tym, jak fatalny wpływ miał rok sześćdziesiąty ósmy na naszą opinię w świecie? A teraz nie boli cię, że nazwano nas Imperium Zła?

– A ty mówisz tekstami z zachodnich gazet. Tych przeczytanych i zmiętych, które dostajesz z drugiej ręki, od twoich zagranicznych turystów. Uległaś Reaganowskiej propagandzie.

– Nie mów mi o uleganiu propagandzie, dobrze? Ty z twoim internacjonalistycznym obowiązkiem.

Ludzie w kafejce gapili się na nich.

– Jestem żołnierzem – powiedział cicho. – Na dobre i na złe, tak chciał los. Armia to moja ostatnia przystań, nigdzie indziej nie zagrzałem miejsca, nigdzie się nie sprawdziłem, zewsząd mnie wyrzucano. Armia to miejsce, w którym czuję się dobrze, do którego przystaję i pasuję. Teraz jestem chorążym, ale po służbie… tam… Mam szansę na promocję na oficera… Ale nie to jest ważne. Ja muszę tam jechać, Wika. Czuję, że muszę. Wiem, że muszę.

Wzruszyła ramionami, uciekła z wzrokiem. By zaraz spojrzeć mu prosto w oczy.

– Powiedz mi to – zażądała. – Głośno, z podniesioną głową. Oświadcz jasno i jednoznacznie: tak, wierzę i wiem, jestem absolutnie pewien, że wojna, którą mój kraj prowadzi od dwóch lat, nie jest agresją, nie jest wojną niesprawiedliwą, nie jest wojną doktrynerów, wojną ludzi, którzy mój kraj i jego obywateli mają za nic. Oświadcz, patrząc mi w oczy: wierzę, że zamiast przeciw tej wojnie protestować, powinienem jechać tam i wziąć w niej udział.

Starsza para przy stoliku obok przyglądała im się z otwartymi w zdumieniu ustami. Para od stolika dalej w pośpiechu regulowała rachunek i opuszczała lokal. Przez otwarte na moment drzwi kafejki do środka wdarł się ruchliwy i głośny Prospekt Newski.

– I oto znowu przyszło żyć w kraju – powiedziała Wika, wciąż patrząc Lewartowi w oczy – w którym ludzie boją się nie tylko mówić, ale nawet słuchać. W popłochu opuszczają kawiarnię, byle tylko nie słyszeć, nie wiedzieć. Ignorancja to siła, jak u Orwella. Uważasz, że to dobre i normalne, dobrze czujący się w armii żołnierzu? Cóż, wychodzi, że tak właśnie uważasz. Inaczej walczyłbyś z tym. A ty chcesz walczyć za to.

– Ja – powiedział – muszę tam jechać. Do Afganistanu.

Milczała, patrząc w okno. Potrwało długo, nim odwróciła głowę.

– Szkoda, Pawle – powiedziała.

– Pozazdrościć naszym pradziadom – odrzekł nie od razu. – Idących na wojnę żegnano łzą, ikoną i słowem pociechy.

– Co było, nie wróci – odpowiedziała niemal od razu. – Ani czasy pradziadów, ani restauracja „Jar”, ani Aleksander Siergiejewicz Puszkin. A przecież mi żal. Bardzo mi żal, Pawle. Jak słowo pociechy nie zabrzmiało to bynajmniej, wiem. Ale w miejsce łzy i ikony musi ci wystarczyć.

* * *

Rzucił się we śnie i rozbudził. Leżał, mrugając, nie do końca pewny, czy to aby wciąż nie sen. Świat, który go otaczał, nie wyglądał zbyt realnie. Mało realny wydał mu się też dobiegający go gwar uliczny.

Bardzo mi żal, powiedziała, wtedy, na Newskim, w kafejce „Fiałka”, przypomniał sobie przez sen w śnie.

Bardzo mi żal.

Mnie też.

* * *

– Kocham cię, Wika.

* * *

Sen w śnie rozpękł się nagle, rozsypał w kalejdoskopowy wzór. I złożył ponownie. Inaczej.

* * *

– Ja też pana kocham, Edwardzie.

– Kocham pana – powtórzyła Charlotte Effingham. – I nie chcę pana stracić. Tam, w tej okropnej barbarzyńskiej Azji… Spoczęły tam kości mojego dziadka… I leżą tam do dziś, gdzieś wśród dzikich gór i pustkowi. W Abberton, na rodzinnym cmentarzu, jest tylko nagrobek. Płyta, która niczego nie skrywa…

To prawda, pomyślał podporucznik Edward Drummond. To prawda, jej dziad, Reginald Effingham, poległ w Afganistanie. W styczniu 1842, w rzezi pod Gandamakiem, na drodze do Dżalalabadu, podczas owego koszmarnego odwrotu z Kabulu. Major Reginald Effingham z 44. Pieszego Regimentu z Essex.

– A teraz pan… – Charlotte Effingham szeroko otwarła załzawione oczy. – Nie chcę, boję się nawet myśleć o tym… Że może pan również… Proszę, Edwardzie, niech pan nie jedzie.

– Jestem żołnierzem, Miss Effingham. Mam obowiązki. Wobec królowej i ojczyzny.

Milczała, patrząc w okno, na zatłoczoną i ruchliwą Oxford Street. Potrwało długo, nim odwróciła głowę.

– Od dnia zaręczyn ma pan obowiązki również wobec mnie, poruczniku Drummond.

– Pani nie rozumie. Ja muszę.

– Rozumiem – odpowiedziała. – I bardzo mi żal.

* * *

Rzucił się we śnie i rozbudził. Leżał, nie do końca pewny, czy to aby wciąż nie sen. Świat, który go otaczał, nie wyglądał na zanadto realny. Ale był realny. Realny jak buszłat i jego sztucznofutrzany kołnierz, jak sztywny drelich maskchałata. Jak zimny AKS pod dłonią. Jak chrapanie żołnierzy w dotach i ziemiankach.

Jak afgański księżyc na gwiaździstym niebie, dziwacznie i nienaturalnie poziomy sierp, wąski i ostry jak klinga jataganu.

Jak wpatrzone w niego złote oczy z pionową źrenicą.

– Szkoda, Pawle. Bardzo mi żal.

– Kocham cię.

Zasnął.

* * *

Rano znowu poszedł do jaru. Do żmii.

* * *

Było południe, gdy wstał, całkiem otumaniony od wizji. Leżąca na skale żmija też chyba była zmęczona, zwinięta w ciasny kłębek wydawała się spać. Lewart podniósł AKS, broń ciążyła nieznośnie, ledwo dawała oderwać się od ziemi. Zatoczył się, chwiejnie ruszył w stronę wylotu parowu. Zdołał postąpić nie więcej niż cztery kroki.

Na ramieniu poczuł rękę. Kobiecą rękę. To nie koniec, pomyślał trzeźwo. Wciąż jestem w jej hipnozie, w transie. Wizja trwa.

– Wika?

To nie była Wika.

Dłoń nie należała do Wiki. Wika nigdy nie nosiła tak długich paznokci, nigdy nie malowała ich na złoto, tak by wyglądały jak galwanizowane, pokryte warstewką szlachetnego metalu. Skóra dłoni też miała lekko złotawą barwę, a pokrywał ją filigranowy, ledwie zauważalny wzór. Przypominający łuski.

– Nie wychodź.

Głos, który usłyszał zza pleców, był dziwny. Symfoniczny i polifoniczny zarazem. Bo nie był to jeden, lecz wyraźnie dwa głosy. Jeden, Lewart gotów był przysiąc, był głosem Wałuna, jego charakterystycznym basem. A na głos Wałuna nakładał się i współbrzmiał z nim inny, delikatniejszy, sopran czy alt, lekko syczący, natrętnie brzękliwy, cichuteńki, acz doskonale słyszalny, niby dalekie bubiencziki pędzącej trojki.

Nie wychodź. Tam śmierć. A ja cię nie oddam. Już nie. Wybrałam cię i jesteś mój.

Poczuł, jak coś owija się wokół jego kostek. Stał jak sparaliżowany. Dłoń przesunęła się po naramienniku, złociste paznokcie dotknęły szyi, pieszczotliwie musnęły policzek.

Czuł, że znowu pogrąża się w trans. Nagle rozbrzmiało crescendo harf eolskich, dobiegające skądś z góry dzikie śpiewy i inkantacje, zupełnie się z harfami nie komponujące. I dalekie tuby, których nie powstydziłby się Wagner.

Teraz idź, głos przebił się przez kakofonię. Już możesz. Śmierć odeszła.

Z zewnątrz, zza wylotu parowu, gruchnął strzał. A zaraz po tym rozhuczała się wściekła kanonada. Z Lewarta momentalnie opadły czar i odrętwienie. Przeładował AKS, ruszył do wylotu. Przedtem obejrzał się.

Żmija leżała na płaskim głazie. Zdawała się spać.

* * *

– Szczęście to ty masz, komandir – pokiwał głową Wańka Żygunow. – Duże szczęście. Albo nad wyraz sumiennego anioła stróża.

Walera i inni wyciągnęli trupa z rozpadliny. Chudy mudżahedin nosił wojskową amerykańską kurtkę wdzianą na pirantumbon, długą do kolan afgańską koszulę. Gdy trafiony kulami wpadał między skały, turban zjechał mu z głowy i teraz krył zakrwawioną twarz. Gęsto poprzetykana siwizną broda świadczyła jednak o tym, że to nie młodzik bynajmniej.

– Podkradł się i zasadził na wprost wylotu jaru – kontynuował wolno Żygunow. – Musiał widzieć, jak tam wchodzisz. Czekał, aż wyjdziesz.

– Czekał z tym – Walera zademonstrował podniesiony karabin. – Uch, nie uszedłbyś ty, prapor, z życiem.

Karabinem był angielski Lee Enfield Mark I, przez żołnierzy nazywany burem. Częsta u duszmanów, choć starożytna, bo wyprodukowana we wczesnych latach trzydziestych broń była niezawodna, zadziwiająco dalekonośna i absolutnie mordercza.

– W zasadzce stary dziadźka przysnął pewnie – wyjaśnił Żygunow. – Sobie na zgubę. Coś go musiało znienacka zbudzić, a on…

– Zerwał się z ukrycia – powiedział Łomonosow, patrząc na Lewarta dziwnym wzrokiem. – Nie widzieć dlaczego, przez co zbudzony i czym przerażony, zerwał się i na ślepo wypalił. Prosto w skałę. Wystrzałem się zdradził, a wtedy…

– A wtedy ja go zamoczyłem! – pochwalił się Walera. – Z mojej ręki padł, towarzyszu chorąży, od mojej kuli, z mojego wiernego kałaszka…

– Przestałbyś, jefrejtor – skrzywił się Żygunow.

– Ty Boga się bój, gdy tak łżesz. Cały nasz blokpost walił do tego ducha. A trafił i tak najpewniej Kozlewicz. Tak ty skromniejszy bądź i nie pchaj nam się tu z twoim wiernym kałaszkiem. A my zabierajmy się stąd lepiej. Stoimy jak tarcze na strzelnicy, a tam gdzie może drugi siedzi z takim samym burem…

– My zaś – powiedział Łomonosow, nadal nie spuszczając z Lewarta oka – możemy nie mieć takiego szczęścia, jak nasz dowódca. Żaden anioł stróż nie osłoni nas przed kulą, nie ustrzegą nas przed nią żadne tajemne moce. Na coś takiego mogą liczyć tylko uprzywilejowani.

– Wiedziałem – mruknął Żygunow. – Amulet, prawda? Nosisz szczęśliwy amulet, prapor? Z tych, co je Cyganki sprzedawały w Taszkiencie? Cholera, a ja nie kupiłem…

– Amulet – rzekł z lekkim przekąsem Łomonosow. – Szczęśliwy talizman. Apotropeion. Nosisz taki, prawda? Pawle Sławomirowiczu?

Nie odpowiedział.

* * *

Barmalej incydentem raczej niewiele się przejął, choć za oddalanie się z posterunku Lewarta ochrzanił, choć minę srogą przy tym przybrał, gniew udawał raczej. Poważnie natomiast i z troską ostrzegł przed minami. Przypomniał o smutnej doli zaginionego lejtnanta Bogdaszkina. Wyraził, można powiedzieć, ogólną, acz nie nachalną dezaprobatę.

Lewart wysłuchał z ogólną, acz nienachalnie udawaną uwagą. Wiedząc, że nic, nawet ostrzejsza reprymenda i jednoznaczny zakaz nie powstrzymałyby go przed chodzeniem do parowu. Zwyczajnie musiał chodzić do żmii. Koniecznie chciał dowiedzieć się czegoś więcej o dosiadającym karego konia prodromosie Herpandrze, synu Pyrrusa. Przemożnie pragnął poznać losy podporucznika Edwarda Drummonda i Miss Charlotte Effingham. Chciał zobaczyć, choćby jako zjawy, Wikę i Wałuna.

Pragnął choć raz jeszcze zobaczyć dłoń o złotych paznokciach.

* * *

Dwudziestego maja, w niedzielę, zerwał się wiatr. Nie był to osławiony „afganiec”, daleko mu było do „afgańca”, strasznego wichru, który podrywał i miotał nie tylko piasek, ale i gruby żwir, a nawet mniejsze kamyki. Który obalał silnych mężczyzn na graniach i sprawiał, że niebo stawało się ciemniejsze od ziemi. Ale i ten słabszy wiatr dokuczał, męczył i dusił aktywność. I wnet sprawił, że na „Sołowieju” i w okolicy zamarło życie i wszelkie jego wojenne przejawy Nie działo się nic. Zapanowała nuda, nieróbstwo i dolce far niente, słowem to, co w armii przyjęło się określać żargonowym słowem: kejf.

Kejfowi oddawała się cała załoga zastawy, wyjąwszy srodze niezadowolonych z losu dyżurnych i wartowników. Sposoby na kejf były różne. Jedni spali; cały czas, bez przerwy niemal, pogrążali się we śnie podobnym zimowemu, podobnie jak w zimowym kumulując energię na przyszłość. Inni pili. Lub palili hasz i czars.

Alkohol na pozycji był luksusem, jak każdy luksus rzadkim i trudno dostępnym. Szofer Karter, i owszem, był mocen dowieźć samogon, ba, nawet monopolową wódkę lub spirt, ale żądał za to gratyfikacji znacznie przekraczających możliwości zarabiającego osiem czeków miesięcznie żołnierza. Pędzić brahę w warunkach polowych było trudno. Pozostawała kiszmiszówka, kupowany od tubylców rozlewany w polietylenowe woreczki bimber z suszonych owoców, głównie rodzynek. Trunek był ohydny, smakował jak rozbełtane w skisłym kompocie gówno z domieszką szamponu do włosów, amoniaku i elektrolitu z akumulatora. Nie każdy zdołał toto przełknąć. A z tych, co zdołali, wielu później żałowało srodze, cierpiąc męki w kompanijnej latrynie. Ale byli i amatorzy, którzy kiszmiszówkę cenili, pili, ilekroć była okazja, i przyrzekali, że będą ją pędzić nawet w cywilu.

Haszysz, czyli hasz, i marihuana, czyli anasza albo czars, były powszechnie dostępne i tanie. Każdy dorosły mieszkaniec Afganistanu uprawiał tę aromatyczną roślinność i przerabiał ją, każdy nieletni mieszkaniec Afganistanu nią handlował. Haracz, jaki wartownicy z KPP ściągali z kontrolowanych afgańskich autobusów, był płacony głównie w haszu i czarsie. Paliła większość wojska, gdy cichł wicher, konopiany dym spowijał blokposty i snuł się po transzejach.

Nudę kejfu zabijały też konwersacje. W różnych grupach, na różne tematy. Na „Gorynyczu” regularnie spotykała się grupa fanatyków sportu, konkretnie hokeja na lodzie. Wszyscy, co do jednego, z Moskwy, a zatem standardowo podzieleni na rywalizujące frakcje kibiców CSKA, Dynamo i Spartaka. Trwały kłótnie o to, kto jest lepszy. Nikt, wydzierał się Walera Biełych, fan i orędownik CSKA, nikt nigdy nie dorówna takim zawodnikom jak Ragulin, Fetisow, bladź, Łarionow, Kasatonow czy nieodżałowanej pamięci Charłamow. Ale, ale, protestowali Edwardas Kozlauskas i Fiedia Smietannikow, nowy z uzupełnienia, obaj zajadli zwolennicy Dynamo. Najlepsi są Golikow i Malcew, kto mniema inaczej, ten błądzi. Akurat, wpadał z kontrą sierżant Guszczyn, kibic Spartaka, nie ma lepszych napastników niż Jakuszew, Tiumieniew i Kapustin, a Spartak, wspomnicie, bladź, moje słowa, jeszcze zdobędzie mistrzostwo ZSRR. Kaktus mi wyrośnie, wrzeszczał Walera, dokładnie określając i demonstrując, gdzie ów mu wyrośnie. Spory trwały zwykle od godziny do półtorej, po czym fanatycy klubów godzili się i jednali we wspólnym wniosku. Że najlepsza, mistrzowska i niepokonana jest reprezentacja ZSRR, jednocząca element najwartościowszy, samo najlepsze z przeróżnych klubów. Reprezentacja, zapowiadano zgodnie i burzliwie, spuści wpierdol każdemu przeciwnikowi, obojętne, czy to będą zasrani Szwedzi, czy kanadyjscy bandyci z ligi zawodowej NHL, kto stanie naszym na drodze, ten, job jego mać, będzie zbierał zęby z lodu. Przekonają się o tym wkrótce zdradzieccy Czesi, odgrażali się Walera i Guszczyn, pieprzonym Czechom dubczekowcom należy się najtęższy wpierdol, już oni wiedzą, za co.

Twarze wojaków jaśniały wonczas i promieniały, oczy zapalały się natchnionym blaskiem, pałały jak u świętych na cerkiewnych ikonach. Stawały się oczami zwycięzców, oczami ludzi niepokonanych. Bo gdyby, ach, gdyby wszystko na tym świecie dawało się rozstrzygać na lodowiskach, w trzech tercjach, kijem i krążkiem, to nie tylko wszak kanadyjskim zawodowcom z NHL, nie tylko wiarołomnym antysocjalistycznym Czechom, ale całemu światu, ba, nawet i duszmanom z Pandższiru, Heratu i Kandaharu spuściłaby tęgi a druzgocący wpierdol hokejowa reprezentacja ZSRR, a w jej składzie Ragulin, Fetisow, Kasatonow oraz, bladź, Kapustin, Golikow i Malcew.

Z dobrodziejstw kejfu korzystali nie tylko żołnierze. W ka-en-pe na „Muromcu”, w blokhauzie zwanym kajutkompanią, ukonstytuował się swego rodzaju klub dyskusyjny. W dyskusjach uczestniczyło ścisłe dowództwo, czyli Barmalej, Jakor oraz Lewart, jeśli akurat nie był w żlebie u żmii. Do tego grona dokooptowany został również Łomonosow, który, lubo zaledwie młodszy sierżant, zyskał uznanie z tytułu wykształcenia, którym nad resztą zdecydowanie górował.

Początkowo Lewart jak ognia unikał jakichkolwiek tekstów czy aluzji, mogących zdradzić jego światopogląd. W końcu byli w OKSW, OKSW był częścią Armii Czerwonej, a Armia Czerwona była zbrojnym ramieniem Związku Radzieckiego, co zazwyczaj oznaczało, że treść każdej rozmowy wnet wiadoma będzie KGB, albowiem wnet będzie doniesione. Sytuację zmieniła wypowiedź, na którą pozwolił sobie pewnego razu Barmalej. Wiatr był tego dnia szczególnie uciążliwy, zmiatał ze zboczy nawałnice kurzu, ciął piaskiem po twarzach. Barmalej burczał, burczał, aż wreszcie nie wytrzymał.

– Piasek mam za kołnierzem – oświadczył gniewnie. – Piasek mam w uszach. Piasek mam w zębach i miałem go w żarciu. Piasek mam w gaciach. Piasek mam w dupie nawet. Parszywy kraj, parszywa zasrana wojna. Nie ma co, wjebał nas w te piachy Leonid Iljicz, niech mu ziemia będzie puchem.

– Podzięka – Łomonosow nie zwlekał długo z komentarzem – należy się raczej Jurijowi Władimirowiczowi. Bo to Andropow, nie Breżniew, zadecydował o wkroczeniu wojsk. Andropow, a z nim Ustinow i Gromyko. By im ziemia była lekką, życzyło im sporo ludzi, z pozytywnym widać skutkiem, bo cały triumwirat już na tamtym świecie. Co naszej sytuacji raczej jednak nie zmieni. Mówiąc: „naszej” myślę o nas czterech, o zastawie, o pułku i o całym Ograniczonym Kontyngencie.

– A o jakie zmiany niby chodzi? – włączył się Jakor, Jakow Lwowicz Awierbach. – Co chciałbyś zmieniać? Weszliśmy do Afganistanu w określonym celu, wyjdziemy, gdy ten cel osiągniemy.

– Właśnie ten cel niepokoi mnie najbardziej – odrzekł spokojnie Łomonosow. – Czy aby osiągalny? A jeżeli, to jakim kosztem?

– Teksty o internacjonalistycznym obowiązku, jak widzę, niezbyt cię przekonują?

– Niezbyt – przyznał się były botanik. – Wolę te bliższe prawdy i stanu faktycznego. O układach geopolitycznych. O sferach wpływów i interesów.

– Na to samo wychodzi. Przecież nie toczymy tu wojny z brudnymi mudżahedami, nie z jakimś Massudem, Hekmatiarem czy Haqqanim. Naszym przeciwnikiem jest CIA, która przygotowuje aneksję Afganistanu przez Pakistan i wykorzystanie tego terenu pod bazy rakiet. Zainstalowane tu amerykańskie pershingi będą wycelowane i zagrożą wielu ważnym ośrodkom w ZSRR, w tym i kosmodromowi w Bajkonurze. Jeśli my stąd wyjdziemy, afgańskie złoża uranu posłużą Pakistanowi i Iranowi do produkcji broni nuklearnej. Wreszcie rozpanoszony i dążący do dominacji islam skorzysta z przyczółka afgańskiego, by dokonać ekspansji na południowe republiki ZSRR, a to w ramach tworzenia nowego Imperium Otomańskiego…

– Jasne – skomentował drwiąco Łomonosow. – Jesteśmy zagrożeni. Zagrażają nam agresywna Eurazja i barbarzyńska Wschódazja.

– Zagrożenie istnieje i jest realne – uparł się Jakor. – A bronić się jest naszym świętym prawem. Otoczyć się obronnym kordonem państw satelickich jest świętym prawem Świętej Rusi. Każdy wielki naród wierzy i wierzyć powinien, że w nim właśnie, i tylko w nim, tkwi zbawienie świata, że po to żyje, by stać na czele narodów, przyłączyć je do siebie, wchłonąć i prowadzić harmonijnie do ostatecznie przeznaczonego im celu. Dostojewski, Fiodor Michałycz.

– Ludzie ograniczeni, a przy tym fanatycy – zrewanżował się natychmiast Łomonosow – stanowią plagę ludzkości. Biada państwu, w którym tacy ludzie mają władzę. Gogol, Mikołaj Wasiliewicz.

– Wojna to pokój – nagle uznał za celowe wtrącić się Lewart. – Wolność to niewola, ignorancja to siła. George Orwell. Już dziś cytowany.

– Nie znam i nie słyszałem – wyznał bez wstydu Barmalej, dobywając ze skrzyni po granatach flaszkę i kubki. – I nie ze wszystkim też kumam, co niby wynikać ma z tych wszystkich cytatów. No to jak, mużyki? Po pięćdziesiąt?

– A choćby i po sto.

– Ja dziękuję – pokręcił głową Łomonosow. – Ten wasz wonny likwor nie służy mi ostatnio.

– Wojna to pokój – Barmalej wypił z rozmachem, chuchnął, powąchał chleb. – Tak to któryś z was powiedział? To jakby głupio ciutek.

– Tylko pozornie – uśmiechnął się Łomonosow. – Drogą do pokoju bożego jest wojna święta. I to nie my tak twierdzimy, lecz święci i filozofowie.

– Drogą do pokoju bożego – Lewart otarł łzy, które wydusił mu z oczu bimber – są zatem napalm, bomby kasetowe i rozsiewane ze śmigłowców miny. KHAD i więzienie Pul-e Czarhi. Drogą do pokoju bożego jest jefrejtor Biełych, który podczas służby na KPP rabuje terroryzowanych bronią pasażerów autobusów.

– Pojmujesz rzecz opacznie – odparł Łomonosow. – Co innego środki, co innego cel. Wojna, panowie, jest jedną z dróg postępu, postępu wiodącego do zmian. Także ta wojna i nasz w niej udział.

– Niby jak?

– Ta wojna zmieni wszystko. Będzie bodźcem, zaczynem, początkiem odmiany. A niczego nie potrzeba nam tak, jak odmiany. Nam, jednostkom, a zarówno i krajowi, w którym przyszło nam żyć. A który zatrzymał się, zamarzł, stanął jak skuty lodem. Ta wojna skruszy lód. I zapoczątkuje odwilż. Tego, jak mi się zdaje, Andropow i Gromyko nie przewidzieli. Całkiem nie o to im szło, gdy rozkazywali wojskom wejść do Afganistanu.

– Zmiany to rzecz dobra – pokiwał głową Barmalej. – Zwłaszcza, jeśli na lepsze. Ale ja trochę się ich boję. W naszym kraju, na naszej Świętej Rusi, podczas zmian zwykle krew płynie rzeką, głowy lecą i panuje straszny burdel. Po którym następuje długotrwały okres smuty. Napijmy się.

– Przyszłość – Jakor wypił i ciężko odetchnął – to rzecz odległa. A na razie wojnę mamy dookoła. A na wojnie się ginie, Bóg jeden wie, czy przeżyjemy. I co zrobić, by przeżyć.

– Przeżyć – dodał zapatrzony przed siebie Łomonosow – i pozostać człowiekiem. Zachować człowieczeństwo.

– Nie da się – wyrzekł wolno Lewart. – Nie da się zachować człowieczeństwa na wojnie.

– Wojna plugawi. Każdy przelew krwi pociąga za sobą nieczystość i zbrukanie. Każdy, kto bierze udział w wojnie, zostaje wojną skażony i wykoślawiony. Wojna wyzwala w nim najgorsze instynkty. Zdziczenie i zezwierzęcenie stają się czymś nie tylko zwykłym i powszednim, ale wręcz banalnym. Łudzi się próżno jednak ten, kto wierzy, że aby ocalić swe człowieczeństwo, wystarczy nie zdziczeć, nie zwyrodnieć i nie być bydlęciem. Że Ład prawa międzynarodowego i Harmonia ius in bello zdolne są powstrzymać i lub choćby zrównoważyć Chaos wojny. Człowieczeństwo na wojnie to ułuda, to majak, to mrzonka. Nie można pozostać człowiekiem na wojnie, nie da się, biorąc udział w wojnie, zachować i ocalić swego człowieczeństwa. Bo wojna i człowieczeństwo to pojęcia wzajem się wykluczające.

Barmalej, Jakor i Łomonosow patrzyli na niego z zagadkowymi wyrazami twarzy. Jakby czekali, aż dokończy. Lewart pojął nagle, że faktycznie czekają. Ale nie na to, by dokończył, lecz by coś powiedział. Bo nie mówił, myślał tylko. Zrobił głęboki wdech, jak przed zanurkowaniem. Przed pogrążeniem się w odmęt ostatecznej konkluzji. Też uczynionej wyłącznie w myśli.

– I dlatego niechaj żyje nam wojna, panowie. Wojna, która nas odmienia i na zawsze odmieni. I ocali nas przed człowieczeństwem. Tym człowieczeństwem, które nie da nam nic poza zamkniętym kręgiem życia, poza gnuśną nudą i mdlącym banałem codzienności, poza bólem niespełnionych marzeń, poza rozpaczą świadomości własnej lichości i braku znaczenia. Wojna zbawi nas od człowieczeństwa, za które spotkać nas może jedynie wiarołomstwo żon, przeniewierstwo przyjaciół, wroga pogarda rządzących, obojętność bliźnich. Wojna uchroni nas przed człowieczeństwem i niesionym przezeń rakiem płuc, nerwicą, wrzodami żołądka, marskością wątroby, przerostem gruczołu krokowego, kamicą nerkową i zawałem, skutkiem których resztek człowieczeństwa pozbawią nas szpitalne łóżka, a resztkę godności odbiorą nam przytułki i hospicja. Wojna ocali nas przed zamkniętym kręgiem wódki i heroiny, które prędzej czy później odczłowieczą nas dokumentnie i nieodwracalnie. Tak, że w końcu nie pozostanie nic. Żadnej alternatywy. Żadnego wyjścia. Poza tym z hotelu Angleterre.

– Wypijmy za wojnę.

Długą ciszę przerwał Barmalej, Władlen Askoldowicz Samojłow, chrząknąwszy i podniósłszy kubek.

– Tak dawaj po pięćdziesiąt. Za wojnę.

– Za wojnę – dołączył się Jakor. – Za wojnę, mużyki. Póki jeszcześmy ludzie.

– Za nas – uniósł pusty kubek Łomonosow. – Za wojnę i za nas. Zanim utracimy człowieczeństwo. Na co, wygląda, jesteśmy skazani. Co nam pozostaje? Pawle?

– To, co wszystkim skazanym. Pokuta.

– I jeszcze po pięćdziesiąt – podsumował Barmalej.

* * *

Po sześciu dniach wiatr ustał, ale kejf trwał, bo nadal nic się nie działo, po duchach ślad zaginął, znikli, jakby wywiani z okolicy tym złym wiatrem właśnie. I, paradoksalnie, przedłużający się spokój jął niepokoić. Wśród wojska zaczęła krążyć szeptana wieść, że wojna się skończyła, ale tu, na odległe pustkowie, wieść o tym po prostu jeszcze nie dotarła i Bóg jeden wie, kiedy dotrze. Tu, na zastawie, wciąż mus naszej braci tkwić w okopach i kurz łykać na posterunkach, a tam, kto wie, może większość wojska już w domu, w cywilu? Bo jak inaczej wyjaśnić tę ciszę i spokój?

Nikt z kadry dowódczej, rzecz jasna, podobnej bzdurze wiary nie dał, a plotkarzom zdrowo się dostało. Zasiane ziarno wzeszło jednak, jak to zwykle bywa, nader bujnie. Kto wie, drapał się w ciemię Jakor, może jednak ogłoszono zawieszenie broni? Kto wie, zastanawiał się Łomonosow, może w Genewie George Shultz dogadał się wreszcie z Szewardnadze? Barmalej mrzonki wyśmiał i miał rację. Bo wojna wróciła nagle i to ze zdwojoną siłą. Szlak dżalalabadzki zaroił się konwojami, transport szedł za transportem, nad górami fale śmigłowców szturmowych młóciły niebo łopatami wirników. Od czasu do czasu drogą pomykały alarmowe broniegrupy, a z dala dobiegał huk dział czołgowych. Przelatywały pary myśliwców. A któregoś dnia całą zastawę poderwał ryk czterech Su-25, lecących w szyku bojowym na wysokości nie wyższej niż sześćset metrów. A krótko potem ziemia zadygotała od niedalekich eksplozji.

– Nalot był – wyjaśnił wszystkowiedzący Karter, który zjawił się nazajutrz. – Na kiszłak Baba Ziarat. Mieli tam, jak wykryła razwiedka, sztab ichniego islamskiego komitetu, a w tamtejszej wiejskiej szkole robili jakąś agitację, czy coś tam. No to nasze „Gawrony” zrzuciły na tę całą Babę dwie termobaryczne półtonówki i trochę burzących. I nie ma tam już ani komitetu, ani szkoły, ani agitacji. Niczego już tam nie ma. Jeśli nie liczyć wielkiego dołu.

– I żadnych innych nowin? Z ONZ? Z Genewy? Shultz nie dogadał się z Szewardnadze? Żadnych wieści o rozejmie?

– Chybaście – parsknął Karter – ochujeli w tej głuszy. Wojna idzie na całego, w całym Afganie odchodzi taka napierdalanka, że proszę siadać. Siedemdziesiąta brygada gwardyjska i desantura w nieustannych bojach pod Kandaharem i na pustyni Regestan. Trwa ofensywa pod Heratem, głównie siłami piątej em-es-de. Jednostkom dwunastej afgańskiej dywizji piechoty zdrowo dostało się w Paktii, pod Gardezem, musiała im na pomoc iść nasza pięćdziesiąta szósta wydzielona de-sze-be, inaczej by tam chyba całkiem Zielonych rozdołbili. Dwieście pierwsza związała się w bojach pod Kunduzem, w Taszkurganie i Iszkameszu. Wasza własna, sto ósma, bierze udział w ofensywie w dolinie Logar i na równinie Szomali, mówią, że pod Mohammad Agha ciężkie straty poniósł sześćset osiemdziesiąty drugi pułk. Na północnym wschodzie osiemset sześćdziesiąty o-em-pe bije się pod Fajzabadem. W dolinie Kunar oblężony i odcięty jest garnizon w Barikot. Na granicy pakistańskiej specnaz poluje na karawany, a nasze niezwyciężone we-we-es łupią bombami kiszłaki, że aż pierze leci. A wy mnie pytacie o rozejmy. Jakie też, nachuj, rozejmy?

* * *

Dla tych, którzy faktyczne łudzili się nadzieją na rychły koniec wojny i powrót do domu, przywiezione przez Kartera wieści okazały się ciosem. Zadziwiało, że choć nadzieja złudną była wszak bardzo i z pozoru mało kto nią żył, gdy prysła, zabolało, a skutki można było obserwować wszędzie i na każdym kroku. Morale wojska spadło. Ze słyszalnym hukiem. Żołnierze zrobili się nerwowi, źli, opryskliwi, dochodziło do swarów, kłótni, przepychanek, a wreszcie i bójek. Barmalej zareagował natychmiast. Znalazł wojsku zajęcie. Podzieloną na robocze brygady kompanię zagoniono do roboty tyleż ciężkiej, co głupiej – do kopania wielkiego dołu nieopodal lądowiska śmigłowców. Dół, nazwany przez Barmaleja „Bastionem”, w rzeczywistości niczemu nie służył i potrzebny był jak kozie katarynka, ale machanie kilofami i szpadlami wychodziło wojsku na zdrowie. Tym bardziej że Barmalej kazał sierżantom ustalić ostre normy, a dekownikom zagroził disbatem.

Lewart przysiadł się kiedyś do sierżanta Guszczyna, nadzorującego wykopaliska. Nie pogadali, Guszczyn był małomówny i wyraźnie przybity.

– Melduję, że miesiąc jakiś mi do dembela został – wydusił z siebie wreszcie, zapytany wprost i poczęstowany dżointem. – Dni liczę. A im tych dni ubywa, tym strach dziwnie większy… Chciałoby się, praporszczyk, wrócić żywym. Niechby i na inwalidzkim wózku, na kółkach… Ale żywym. Wybaczcie. Rozgadałem się.

– Nie szkodzi, sierżancie. Nie szkodzi.

* * *

Szóstego czerwca odwiedziła zastawę silna broniegrupa. Pięć BMP i pięć czołgów T-62, szarych od pokrywającego je kurzu, złowrogich i płaskich jak skorpiony. Pojazdy z marszu zajęły pozycję na drodze, przy kalitce. I stały, jak martwe, a pancerniacy ignorowali usiłujących zagadywać żołnierzy z „Sołowieja”. Nawet Barmalej, choć waleniem w pancerz udało mu się wywabić z czołgu kapitana w hełmofonie, nie dowiedział się niczego, kapitan zbył go krótko i zamknął właz.

Krótko potem zahuczały wirniki, a zza grani, jak sępy, wychynęły trzy szturmowe Mi-24. W ślad za nimi wyleciał mały Mi-9, a za nim dwie „Pczołki”, śmigłowce Mi-8. Wszystkie siadły, wzbijając tumany pyłu, na lądowisku, dwieście metrów od „Muromca”. Z pokładów zeskoczyli żołnierze w plamiastych kombinezonach.

– Specnaz – odgadł bez trudu Barmalej.

– A z nimi Sawieliew – nie pomylił się Jakor. – Ten cholerny kulawiec. Ależ on znajomości musi mieć, że go jeszcze z tym szpotawym kulasem z armii w odstawkę nie pogonili. Drugą turę, przedstawcie sobie, w Afganie kusztyka. A teraz tu, do nas, czort go przyniósł. Ciekawe, po co? Domyśla się któryś?

Lewart domyślał się. Ale nie zdradził się z tym.

* * *

Major niczym nie wyróżniał się spomiędzy specnazowców, jak oni wszyscy odziany w zwany kombezem kombinezon maskujący i beret nazywany „bałachonem”. Jak zwykle w polu, nosił swój po kowbojsku dyndający u pasa stieczkin i nocną lornetkę BN-2.

– Odwiedziłem cię specjalnie – zaczął bez wstępów, gdy tylko przyprowadzono Lewarta przed jego oblicze. – Mam dla ciebie dwie wiadomości, dobrą i złą. Od której zacząć?

Lewart wzruszył lekko ramionami. Nie spieszył się z odpowiedzią, nazbyt dobrze znał kagebistów i ich żarty. Sawieliew przyglądał mu się bacznie.

– Nie możesz się zdecydować – rzekł ze zrozumieniem. – Boisz się tej złej? Czy też w ogóle nie jesteś ciekaw wieści? Przedkładając wygodę i komfort ignorancji? W to ostatnie trudno mi będzie uwierzyć.

– Dlaczego? – znowu wzruszył ramionami Lewart. – Ignorancja to siła.

– Wolność to niewola, a wojna to pokój – dokończył po chwili milczenia major. – Lubisz cytaty, stwierdzam z uznaniem. Doboru źródeł jednak nie pochwalam. Czytania George’a Orwella w naszym kraju nie zaleca się, choć obecnie za myślozbrodnię to już w zasadzie nie uchodzi. Ale o tym dość, nie mam czasu na dyskusje o literaturze. Skoro się wzdragasz, ja sam wybiorę kolejność wiadomości. Zacznę od złej. Twój druh, ten sierżant, Charitonow, Walentin bodajże Trofimowicz, poległ w boju. Pod Mohammad Agha. Niecałe dwa tygodnie temu.

– Jak? – spytał po chwili milczenia Lewart.

– A mnie skąd to wiedzieć? Poległ i tyle. Śmiercią walecznych, ma się rozumieć. No, a teraz dobra wieść. Odnośnie sprawy zabójstwa starleja Kirylenki. Jesteś czysty i w suchym. Śledztwo wykazało, że strzelał szeregowy Iwan Milukin. Poległy szeregowy Milukin. Sprawa zamknięta. Ciebie, za męstwo przejawione podczas boju na zastawie „Newa”, odznaczono medalem „Za bojewyje zasługi”. Przypną ci, jak tylko kancelaria upora się z robotą papierkową. Opić z kolegami możesz już dziś.

– Na zastawie „Newa” – odchrząknął Lewart – nie przejawiłem niczego, męstwa w szczególności. I niczym się tam nie zasłużyłem.

– Jakaż skromność. Na szczęście nie ty decydujesz. Odznaczenia przyznaje dowództwo, a dowództwo jest nieomylne. Za męstwo nagradza mężnych, za zasługi zasłużonych. I vice versa. Bywaj, mężny i zasłużony Polaczku. Spieszę się, wraz z broniegrupą lecimy na akcję. Jeszcze tylko jedno.

Choć wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne, ba, graniczące z cudem, Igor Konstantinowicz Sawieliew, Kulawy Major, w sposób widoczny wahał się. Nie wiedząc, jak zacząć.

– Doniesiono mi… – rzekł wreszcie, unosząc na Lewarta oczy koloru zwiędłych chabrów. – Doniesiono mi, że ze żmijami się tu zabawiasz. Prawda to?

Lewart nie odpowiedział.

– Cóż – major nadal wyglądał na niezdecydowanego – regulaminy nie zabraniają, partia nie potępia… Ta żmija… Jest może złotawej barwy? Ma złote oczy? Nie musisz odpowiadać. Jeśli nie chcesz.

Lewart nie odpowiedział. Nie chciał.

Sawieliew odwrócił się na pięcie. A Lewart jednak się zdecydował.

– Czyżbyście – spytał cicho – widzieli kiedyś taką żmiję?

Major zatrzymał się.

– Nie – odrzekł przez ramię. – Nie widziałem. Nie mogłem. Bo takich żmij nie ma. Nie istnieją. I nie powinny istnieć. Naprawdę nie powinny.

– Ale tu jest Afganistan – dorzucił po chwili. – Tu wszystko jest możliwe.

* * *

– Ech, ależ eleganckie masz okularki, Karter! Nastojaszczij pizdiec! Po prostu Paryż! Wódkę przywiozłeś? Dawaj. Jest jak raz okazja. Praporszczyka Lewarta odznaczyli „Za be­ze”, medal mus oblać. Zacharycz, zorganizuj jakąś zakąskę. I poślij kogoś na „Gorynycza” po obu, Lewarta i Łomonosowa.

– Praporszczyka Lewarta nie ma na blokpoście. Akurat polazł do tej jego żmii.

* * *

Cztery dni później, rankiem, gdy Lewart sposobił się już do wyprawy do parowu, przybiegł zdyszany goniec. Starszy praporszczyk Samojłow, wysapał, pilnie wzywa do siebie praporszczyka Lewarta i dowództwo blokpostu „Gorynycz”. Pilnie to pilnie, Lewart, Żygunow i Łomonosow w dziesięć minut stawili się na „Muromcu”. Czekali tam już Jakor i Guszczyn z „Rusłana”. Jak również Zacharycz, sierżant Leonid Zacharycz Swiergun, wzrostem, prawda, niezbyt słuszny, ale przystojny jak, nie przymierzając, Wiaczesław Tichonow.

– Mamy spotkanie – zaczął bez wstępów Barmalej. – Dyplomacja wojenna. Na rozmowę zaprasza Salman Amir Jusufzaj, główny okoliczny duch i najbliższy wróg, ogłaszając na czas rozmów rozejm. Trzeba iść, odmowa oznaczałaby despekt i utratę twarzy. Idę ja, idzie Zacharycz, idziesz i ty, praporszczyk Pasza. Jesteś tu dowódcą nowym, wypada cię przedstawić. Pójdzie też Stanisławski, albowiem jest wykształcony i ma głupawą inteligencką gębę, znaczy, chciałem rzec, wejrzenie ma uczciwe. Na „Gorynyczu” wachtę obejmuje sierżant Żygunow, na „Rusłanie” Guszczyn. Głównodowodzącym na czas mojej nieobecności jest starszyna Awierbach. Pytania są? Nie ma. Bardzo dobrze. Wyruszamy natychmiast. Co jest, Łomonosow?

– Idziemy z bronią, jak rozumiem?

– W tym kraju, profesorku – Barmalej spojrzał na niego chłodno – mężczyzna bez broni to jak mężczyzna bez jaj. Jest jedynie mężczyzną tytularnym. Takim, powiedziałbym, członkiem korespondentem. Sam może się mężczyzną mniemać, ale dla innych mężczyzn partnerem do rozmowy nie jest. Mimo obiecanego rozejmu i danego słowa Salman Amir będzie obwieszony żelaziwem po zęby. Niech wie, że i my nie łykiem szyci.

Ilustrując wywody, Barmalej przeładował, zabezpieczył makarowa i wsunął go z tyłu za pasek od spodni, po czym wziął na pas AK-74. Przystojny jak Stirlitz Zacharycz uzbroił się podobnie, dodatkowo wpuścił jeszcze F-1 do kieszeni.

– Gdyby przyszło co do czego – wyjaśnił, widząc spojrzenie Lewarta – to wyszarpnie się kółko. Wolę własną efkę od ich kindżałów i obcęgów. Obóz jeniecki w Pakistanie też mi się wcale nie uśmiecha.

Zacharycz nie mógł wiedzieć, że niewola już mu nie grozi. Obóz Badabera pod Peszawarem był przepełniony, wciąż dochodziło w nim do buntów maltretowanych jeńców wojennych. Na mocy rozkazu wydanego przez Gulbuddina Hekmatiara mudżahedini jeńców brać więc przestali. Pojmanych mordowali na miejscu. Lub trochę później.

– Tak z ciekawości – upewnił się Lewart, sprawdzając swój AKS. – Ufacie temu waszemu Salmanowi Amirowi? I jego słowu? Bo w odróżnieniu od Łomonosowa ja trochę doświadczenia w tym względzie mam. Wiem, że duchy dotrzymują słowa i przysięgi na Allaha. Ale tylko wtedy, gdy im wygodnie. Allah im to podobno wybacza, bo dżihad to dżihad…

– Bóg z Allahem – przerwał Barmalej, wkładając panamę. – I z dżihadem. Spotykałem się już z Salmanem, Zacharycz też. I żyjemy, jak widzisz. Ale ostrożność nigdy nie zawadzi i gotowym warto być na wszystko. Jeśli drejfisz, możesz zostać na gospodarstwie, z nami pójdzie Jakor…

– Idę z wami.

– Tak właśnie sądziłem, że odpowiesz. – Barmalej trzepnął go w ramię. – Straszyć to my, nie nas. Prawda, Paszka?

– Prawda.

– No. – Barmalej poprawił pas AK-74. – Komu w drogę. S Bogom!

– Chrani was Gospod’ – pożegnał ich Guszczyn.

Wyruszyli. Po mniej więcej dwustu metrach marszu skrajem drogi skręcili na ścieżkę, wijącą się wśród skał. Było dość stromo. Nie minął kwadrans, a Łomonosow zaczął sapać. Barmalej spostrzegł to, zwolnił nieco.

– Salman Amir Jusufzaj, trzeba ci wiedzieć – odezwał się do Lewarta – to nie byle bandyta. Nim poszedł do duchów, był nauczycielem. Mówią nawet, że komunistą. Ale przeszło mu, gdyśmy wkroczyli, i nie kocha nas teraz zanadto. Gdy z nim poprzednio gadałem, czułem, że czyta mi w myślach. Nie dałby się okłamać ani zwieść, pewien jestem. Trzeba z nim ostrożnie. Zaczekajcie, muszę się odlać.

– Zwykle – kontynuował przez ramię – towarzyszy mu Hadżi Hatib Rahiqullah. To mułła, w bandzie drugi po wodzu, znaczy się taki więcej politruk. Wcale bym się nie zmartwił, gdyby dziś był nieobecny. To kawał starego skurwysyna, zajadły fanatyk, nas, niewiernych, rżnąłby żywcem na kawałki i solą posypywał. Powiadają zresztą, że już to robił. Rżnął, znaczy. Nosi długaśną brodę i naprawdę wygląda jak stary czarownik, więc specnazowcy, którzy na niego polowali, przezwali go Czarnomorem.

– Czarownik straszny i wszechmocny… – zacytował, sapiąc, Łomonosow. – Czarnomor, władca gór północnych…

– Jakbyś był przy tym. – Barmalej zapiął spodnie. – Profesorku. Idziemy.

Szli, wciąż pod górę, wśród skalnych ścian. Łomonosow sapał. Zacharycz zatrzymał się nagle, uniósł rękę.

– Muzyka – wskazał przed siebie. – Muzyka jakby. Dolatuje.

– W samej rzeczy. – Barmalej odsunął panamę na tył głowy, nadstawił ucha. – Muzyka jakby i dolatuje jakby. Do tego znana jakby.

– Festiwal w Sopocie – Zacharycz wysmarkał się w palce – wszędzie cię dogoni. Nawet pod Hindukuszem.

Zza skały, niewidoczny za zakrętem ścieżki, niegłośno grał magnetofon. Byli już na tyle blisko, by móc rozpoznać melodię i głos.


Małgośka, mówią mi,

On nie wart jednej łzy,

On nie jest wart jednej łzy!

Oj, głupia!

Małgośka, wróżą z kart,

On nie jest grosza wart,

A weź go czart, weź go czart!

Małgośka…


Wyłączony magnetofon zamilkł raptownie. Usłyszeli odgłos kroków, zgrzyt żwiru. Barmalej zatrzymał się.

– Stój, kto idzie? – zawołał, unosząc AK-74. – Dost ya duszman? Przyjaciel czy wróg?

– Wróg! – odpowiedział mu zza skał dźwięczny głos. – Nie macie w tej okolicy żadnych przyjaciół, szurawi.

Za zakrętem, gdzie ścieżka poszerzała się, stały trzy motocykle, w tym jeden z przyczepką, obok czekało sześciu mężczyzn. Długowłosy mudżahedin, który wyszedł naprzeciw, w panterce maskującej, z chińskim kałasznikowem, gestem zaprosił, by szli za nim. Na chlebaku miał wyszablonowane: US ARMY.

– Sałaam – powitał oczekujących Barmalej. – Sałaam alejkum, Salman Amir.

– Wa alejkum as-salaam. Witaj, Samojłow. Witajcie, Sowieci.

Tym, który ich powitał, był niezawodnie ów Salman Amir Jusufzaj, szczupły aż do chudości Pasztun odziany w pakistankę, wojskową pakistańską kurtkę na podpince ze sztucznego futra, z nowiutkim belgijskim FN FAL na ramieniu, kindżałem u pasa i lornetką firmy Nikon na piersi. Towarzyszył mu nie kto inny, a osławiony Czarnomor, Hadżi Hatib Rahiqullah, spoglądający wrogo, z zapadniętymi policzkami i haczykowatym nosem nad śnieżnobiałą, sięgającą pasa brodą, w wielkim turbanie i czarnej kamizeli wdzianej na długą koszulę, uzbrojony w AKMS, kałach ze składaną metalową kolbą. Też miał u pasa kindżał, broń pięknie zdobioną, niezawodnie zabytkową i niezawodnie wielkiej wartości. Pozostali, wszyscy co do jednego Pasztuni, wyglądali jak bracia bliźniacy, w pakolach, chałatach, szerokich luźnych portasach i sandałach, nawet uzbrojeni byli jednakowo, w chińskie karabinki typ 56, podróbki kałasznikowa.

Do rozmów siedli w kręgu. Barmalej przedstawił Lewarta i Łomonosowa. Salman Amir Jusufzaj patrzył w milczeniu. Jego czarne oczy były żywe, bystre, złowróżbne jak u drapieżnego ptaka. Mówił po rosyjsku bez najmniejszego akcentu ani jakiejkolwiek naleciałości.

– Nowy praporszczyk – przewiercił Lewarta wzrokiem. – Nowy komandir na zachodnim blokpoście. Ten, który kazał blokpost wysprzątać, usunąć blaszanki po konserwach, połyskujące tam w słońcu od miesięcy. Ha, niby mała rzecz, a ileż mówi o człowieku.

Lewart podziękował skinieniem głowy. Salman Amir przez chwilę wpatrywał się w Łomonosowa. Potem przeniósł wzrok na Barmaleja. A na dany przez niego znak mudżahedin z US ARMY na chlebaku wytaszczył z przyczepki motocykla dwa wypchane woreczki.

– Prezent dla was – wskazał Salman Amir. – Oprawiony baranek, kukurydziane placki, inne rozmaitości. Żadne delikatesy, jadło proste, ale zdrowe. Bo tym, co jecie na zastawie, ja bym i psa nie nakarmił.

– Taszakor – podziękował Barmalej. – Trzeba ci przyznać, Salman, potrafisz zaimponować wielkodusznością. Nawet wrogowi.

– Wróg – odrzekł bez uśmiechu Pasztun – winien umierać w walce. Wtedy jest to honor i zasługa w obliczu Allaha. Pozbawicie mnie honoru i zasługi, jeśli tam na zastawie pomrzecie od zatruć pokarmowych.

– Tak czy inaczej, taszakor, dzięki wielkie za podarek. Za wielkoduszność i rycerskość.

– Tak mnie wychowano. – Salman Amir wlepił w niego swe drapieżne oczy. – W moim rodzie tradycje rycerskiego wojowania sięgają setek lat wstecz. Tylko żałować, że wam tego nie wpojono. Rycerskości w was za grosz. Nie ma nic rycerskiego w rozsiewaniu min na drogi i przełęcze. Wasze miny zabijają nasze dzieci.

– Trwa wojna – odparł beznamiętnie Barmalej. – W czasie wojny dzieci winny siedzieć w domu. W czasie wojny dzieci należy strzec, a nie posyłać je na przełęcze z paczkami opium i haszyszu. Ale chyba nie po to się spotykamy, co, Salman? Bo co się tyczy min, to nie nasz z tobą szczebel i nie nasze kompetencje. To jakoś tak bardziej ONZ.

Czarnomor słyszalnie zgrzytnął zębami i zawarczał, w gardle zagrało mu jak rozwścieczonemu psu.

– Względem zaś toczonej wojny – Barmalej w ogóle nie zwrócił nań uwagi – rozstrzygnięcia przynieść mogą trójstronne rozmowy zainteresowanych. Tymi zaś są Czernienko, Reagan i Zia ul-Haq. A my? My jesteśmy maluczcy. Rozmawiajmy o problemach maluczkich.

– Rozmawiajmy o problemach – zaakcentował Salman Amir Jusufzaj. – O waszych problemach, komandir Samojłow. Bo to wy macie problem, wy, wasza zastawa. Z Kunaru nadciąga tu Razâk Ali Zahid. Z silnym oddziałem. Oprócz naszych także pakistański specnaz, Saudyjczycy, Jemeńczycy, podobno nawet jacyś kitajcy z Malezji. Słyszałeś o Razâku Alim, nieprawdaż?

– Ty mnie straszysz? Czy ostrzegasz? I o co tak naprawdę idzie, a?

– Jeśli twoja zastawa będzie uciążliwą zawadą, Razâk Ali z całą pewnością będzie chciał tę zawadę usunąć. Takim czy innym sposobem, prędzej czy później, ale będzie chciał was wykurzyć.

– A ty z twoimi się do niego przyłączysz.

Salman Amir Jusufzaj wzruszył ramionami. Rzucił okiem na Czarnomora.

– W odróżnieniu od Razâka Alego Zahida – powiedział – ja tu mieszkam. Mieszkają tu moi krewni. Jeśli was wybijemy, co mi z tego przyjdzie? Wasze lotnictwo zbombarduje kiszłaki, zrówna okolicę z ziemią, spopieli wszystko napalmem jak w Baba Ziarat, Deh-e Gada i Sara Kot. Myślę, że lepiej wyjdę, jeśli przekonam Razâka Alego, że wasza zastawa zawadą nie jest.

Barmalej uniósł brwi. Salman Amir Jusufzaj uśmiechnął się. Uśmiechem kupca z bazaru w Bagdadzie, żywcem z ilustracji do Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy.

– Powiem – oświadczył – Razâkowi Alemu tak: posłuchaj, Ali, zostaw ty szurawich Samojłowa w spokoju, bo to są porządni szurawi. My, powiem mu, mamy tu po kiszłakach od cholery gotowego opium, czarsu i haszu, trzeba ten towar brać na osiołki i transportować go do odbiorców, cały wszak świat czeka w utęsknieniu na nasz afgański hasz i czars, doczekać się nie może. A szlak transportu wiedzie przez wąwóz Zarghun, tuż obok zastawy szurawich. Ale szurawi komandira Samojłowa nam nie przeszkadzają, bo tak się z nimi umówiliśmy. Szurawi nie zaminowali wylotu wąwozu Zarghun, bo taka była umowa. Tak, nie inaczej, rzeknę Razâkowi Alemu Zahidowi.

– A Razâk Ali – parsknął Barmalej – usłucha?

– Insz’ Allah.

Barmalej pokiwał głową, podrapał się, pociągnął nosem, possał powietrze, słowem, myślał.

– Nie będę ci ciemnoty wciskał, Salman – rzekł wreszcie. – Nie ja decyduję względem minowania. Decyzje zapadają wyżej, rozkazy wydaje się tylko ciut niżej, wiertuszki lecą, gdzie kazano, sieją miny tam, gdzie kazano. Albo mniej więcej tam, gdzie kazano. Tobie co się wydaje? Że Kabul wzywa mnie radiem, by zapytać? Jak, drogi Władlenie Askoldowiczu, zapatrujecie się na minowanie? Czy nie będziecie mieli nam za złe, jeśli zrzucimy nieopodal jakiś tysiączek min pe-ef-em?

Salman Amir Jusufzaj popatrzył mu w oczy.

– Chytrzysz, drogi Władlenie Askoldowiczu. Ty wiesz i ja wiem, że nikt wyżej nie wpadnie na pomysł minowania, jeśli ty nie zameldujesz, że jest taka potrzeba. I to właśnie ma być przedmiotem naszej umowy.

– Znaczy?

– Nie melduj. Jeśli wąwozem Zarghun przebiegnie, dajmy na to, kilka stad dzikich kóz albo gazeli, detonując posiane tam miny, po prostu nie zameldujesz o tym fakcie. Wstrzymasz się z tym kilka dni.

– Ja się wstrzymam – zmrużył powieki Barmaej – a oczyszczonym z min wąwozem przejdzie oddział, który wystrzela mi ludzi. Bo wszak może się to zdarzyć?

– Insz’ Allah – wzruszył ramionami Salman Amir. – Nasza umowa nie zabrania ci być czujnym.

– Jaką mam gwarancję, że wąwozem pójdą transporty opium i czarsu? A nie broni?

– Moje słowo.

Barmalej milczał chwilę.

– Względem konopi i maku – znacząco uniósł brwi. – Udała się chociaż uprawa?

Salman Amir Jusufzaj, rozbawiony, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Na dany przezeń znak długowłosy mudżahedin z US ARMY wyciągnął z przyczepki motocykla kolejny pakunek.

– Ocenisz sam. Jak dla mnie, towar pierwyj sort.

– Wręczasz mi bakszysz?

– A co? Wzgardzisz?

Barmalej skinął na Zacharycza, ten wziął pakunek. Czarnomor znowu zawarczał, niezawodnie życząc im, by się podarkiem udławili. Salman Amir Jusufzaj wstał.

– Umowa stoi?

– Stoi – Barmalej wstał również. – Dzikie gazele zdetonują miny w wąwozie Zarghun. A ja przez pięć dni o tym nie zamelduję.

– Dziesięć dni.

– Tydzień.

– Zgoda.

– W tym czasie… – Barmalej powiódł wzrokiem od Salmana do Czarnomora i z powrotem. – W tym czasie na moją zastawę nikt nie przypuści ataku. Nikt. Ani twoi, ani Razâk, ani żadna z niezależnych działających tu grupek. Salman? Chcę usłyszeć twoje zapewnienie, nie żadne inszallach. Zapewniasz?

– Zapewniam.

– Więc umowa stoi.

– Stoi. Bywaj, Samojłow. Idźcie już.

– Jeśli można… – odezwał się Lewart, niespodziewanie nawet dla siebie. – Jeśli można, chciałbym o coś spytać.

Najmniej zaskoczonym, o dziwo, okazał się Salman Amir Jusufzaj. On w każdym razie pierwszy odzyskał oddech. I pierwszy zareagował.

– Kto pyta, nie błądzi – powiedział zimno. – Pytaj, dowódco zachodniego blokpostu.

– Żmija o złotawym kolorze łusek. O złotych oczach… Co to za gatunek? Znany jest wam taki gad?

Salman Amir Jusufzaj, wydawało się przez moment, otworzy ze zdumienia usta. Nie otworzył. Być może, nie zdążył. Bo w reakcji ubiegł go Czarnomor. Hadżi Hatib Rahiqullah.

– Al-szaitan! – wrzasnął, zrywając się. – Sahir! Aluqah! Banu hayya! A’udu billaahi minasz’szaitaanir-radżiim!

Wrzeszcząc i opluwając sobie brodę, złapał za rękojeść kindżału, wyglądało, że rzuci się na Lewarta. Zacharycz porwał za AKM, Barmalej powstrzymał go szybko, Jusufzaj okrzykiem i gestem powstrzymał mudżahedinów, chwycił Czarnomora za rękaw, zagadał prędko w dari. Czarnomor uspokoił się.

– La ilaha il-Allah! – zakończył. Obdarzył Lewarta jeszcze jednym nienawistnym spojrzeniem. Po czym odwrócił się plecami.

– Wybaczcie naszemu mulle – przerwał milczenie Salman Amir Jusufzaj. – Usprawiedliwiają go głęboka wiara, zaawansowany wiek i ciężkie czasy. Niekoniecznie w tej kolejności. Tobie zaś, dowódco wysprzątanego blokpostu, trzeba przyznać: w osłupienie potrafisz wprawić pytaniem. Ale ponieważ żadne pytanie nie powinno zostać bez odpowiedzi, odpowiem. Żmije, jakie opisałeś, nie istnieją. W każdym razie istnieć nie powinny. Bardzo niebezpiecznie jest się nimi zajmować. A już pod żadnym pozorem…

Umilkł na chwilę, pokręcił głową, jak gdyby zdumiony tym, co mówi.

– Pod żadnym pozorem – dokończył szybko – nie wolno iść tam, dokąd prowadzą. Bywajcie, szurawi. Idźcie. Allah z wami.

* * *

Następnej nocy wybuchy nie dały spać, dzikie zwierzęta co i rusz wylatywały w powietrze na minach w wąwozie Zarghun.

Rankiem, ledwo słońce trochę ogrzało piaski, Lewart poszedł do parowu.

* * *

Żmii nie było. Nie pokazała się.

W parowie wszystko było inaczej. Ciasnota dusiła, dusił smród, ohydny cuch zgnilizny, wiercący w nosie odór menażerii. Lewart widział to, czego dotąd nie dostrzegał: brudne zacieki na kamieniach, wyglądające jak zaschłe wymiociny. Gadzie ekskrementy, rozkładające się trupki szczurów, bzyczące nad nimi zielone, opasłe, ohydne muchy. Chore, przypominające paskudny liszaj porosty na skalnych ścianach.

Powinien, absolutnie powinien zrozumieć, powinien umieć rozszyfrować i odczytać sygnał, pojąć, że to przestroga. Ostrzeżenie przed pasmem mających nastąpić tragicznych wydarzeń.

Zapoczątkowanych śmiercią Wańki Żygunowa.

* * *

Wańka Żygunow zginął, można powiedzieć, na własną prośbę.

– Posłuchaj, prapor – zagadnął Lewarta. – Daj ty mnie teraz dzionek albo drugi podyżurować na ka-pe-pe. Tu, na blokpoście, nuda, bieszą się już rebiata. Wziąłbym na kalitkę też tych naszych trzech młodych, podszkolił ich, pokazał, jak wartę trzymać, nauczył czujności. Na zdrowie im wyjdzie…

– Ech, Iwan, Iwan – pokręcił głową Lewart. – Durnia ze mnie próbujesz robić, że aż słuchać nieprzyjemnie. Żołnierzy podszkolisz, czujności nauczysz? Ty zwyczajnie zawidzisz Walerze, że się bogaci, łupiąc afgańskie autobusy, zapragnąłeś sam grabieży popróbować. Walera jest okazowy maruder i szabrownik, prędzej czy później ktoś go sypnie i trafi pod trybunał. Myślałem, sierżancie, żeś mądrzejszy.

– Przesadzasz, prapor – skrzywił się Żygunow. – Z Walery w samej rzeczy jest złodziejuga i urkagan, pisana mu zona stuprocentowo. Ale gdyby wszystkich naszych braci, którzy na kalitkach Azjatуw obdzierają, po trybunałach ciągać, toby trybunałów nie starczyło. Przymknij oko. Po starej znajomości. Nie kręć, nie kręć głową, bo wiem, czemu odmawiasz. Chcesz, bym ci to w oczy rzekł? Wysyłasz Walerę na ka-pe-pe, choć wiesz, że kradnie tam i rabuje, bo cię mierzi obok siebie go widzieć, wolisz mnie mieć u boku. Nie należy mi się za to nic? Daj mnie iść na wartę, Pawle Sławomirowiczu.

– A idź.

* * *

O tym, że do KPP zbliża się jakiś transport, powiadomiła radiem toczka, wysunięty posterunek z „Muromca”. Żygunow wstał, chwycił AKM.

– No, dzieci – wezwał żołnierzy. – Do roboty. Tak, jak uczyłem. A ty co, Smietannikow, na rybki się wybierasz? Czy na imieniny u cioci? Bronik włożyć! Wszyscy broniki włożyć, a porządnie! Kożemiakin, Tkacz, ze mną na drogę. Jefimczenko, do kaemu. Ruszać się!

Zza zakrętu drogi, lawirując wśród spadłych ze zboczy głazów, nie wyłoniła się jednak oczekiwana burbachajka, czyli czubato wyładowany pasażerami i bagażem tubylczy autobus, źródło oczekiwanego łupu i korzyści. Tym, co się wyłoniło, był poobijany i okropnie odrapany biały pikap.

– Za kierownicą dziadyga w czałmie – zameldował zza lornetki Smietannikow. – Obok jakieś babsko. Na kipie dwie… Nie, trzy baby w parandżach. Żadnych dużych bagaży.

– Niefart – splunął Żygunow. – Nie będzie z nich korzyści nijakiej. Nie będą mieli niczego, co wziąć warto.

– Tedy jak? – spytał Tkacz, wiercąc się pod ciężarem kamizelki. – Puścimy ich?

– Po kontroli. Mamy tu kontrolować, zapomnieliście? Osłaniaj nas, Jefimczenko. Hej, tam! Stać! Kontrola!

Pikap, który do tej pory ledwie się wlókł, wyrwał nagle do przodu w obłoku spalin, kierujący starzec z brodą jak u kozła zgarbił się nad kierownicą. Siedząca obok kobieta wystawiła przez okno lufę kałasznikowa i serią wygarnęła po wartownikach. Tkacz zawył i upadł. Żygunow i Kożemiakin zanurkowali za worki z piaskiem.

– Wal w nich, Wowa! – zaryczał Żygunow. – Wal! Ognia!

Jefimczenko nie zdążył. Nie miał wprawy, ręce mu dygotały, palce dwukrotnie omsknęły się na pekaemie. Baby na pace pikapa miały więcej wprawy. Bo wcale nie były babami, lecz przebranymi w parandże duchami. Jeden miał bazookę, amerykańską M-72, drugi RPG-7, obaj wypalili w bunkier kalitki. Trzeci rzucił trzy związane drutem granaty. Kobieta wystrzelała cały magazynek. Po czym pikap uciekł, rwąc pełnym gazem. Kożemiakin, wyskoczywszy z ukrycia, ścigał go ogniem z RPK, ale umknął między głazy, gdy mudżahedini sypnęli z paki gradem pożegnalnych kul.

Odsiecz nadbiegła, ale zbyt późno, by móc choć zobaczyć wielkie litery: TOYOTA na tyle pikapa. Nadbiegł Jakor, Guszczyn i żołnierze z „Rusłana”, nadbiegli z „Muromca” Barmalej i Zacharycz. Nadbiegli Lewart i Łomonosow.

Miron Tkacz, ranny w obie nogi, tarzał się i wył na drodze. Boria Kożemiakin, ten, który z początku na zastawie płakał, udzielał mu pierwszej pomocy. A wewnątrz rozwalonego bunkra KPP, wśród tlących się szmat i skrzyń, siedział z błędnym wzrokiem Wołodia Jefimczenko, niańcząc swój PKM. Obok, pokrwawiony i osmalony, poraniony, ale raczej niezbyt poważnie, kurczył się, szlochając, Fiedia Smietannikow. Jego lewe ucho, urwane i rozszarpane, zwisało, skręcone jak obierzyna jabłka, sięgając pagonu. Ale Smietannikow nie interesował się stanem swego ucha. Zapatrzony był w leżącego dwa metry dalej sierżanta Żygunowa.

– Sanitariusz! – wrzasnął Barmalej. – Sanitaaariuusz!

Żygunow żył. Dzięki kamizelce kuloodpornej nie zginął na miejscu. Miał jednak mocno poparzoną i zniekształconą twarz, obie nogi, od ud w dół, popalone i poszarpane. Ale najbardziej dostało się lewej ręce. Odłamki posiekały ramię i wydarły całe kawały bicepsu, w wielu miejscach odsłaniając kość.

– Trzymaj się, Wasia – wykrztusił, klękając obok, Lewart. – Radi Boga, trzymaj się… Bratan…

Wyrwał z rąk sanitariusza strzykawkę z promedolem, syntetyczną morfiną, sam zrobił zastrzyk, zaraz potem ręce zaczęły mu się trząść. Barmalej odciągnął go. Sanitariusz wstrzyknął Żygunowowi jeszcze jeden promedol, po czym zaczął opatrywać rękę sierżanta, bandażując ją wraz z nadpalonymi strzępami rękawa. Żygunow wyprężył się i zakrzyczał. Spomiędzy jego nóg zatętniła nagle ciemnoczerwona krew.

– Chcę do… do… mu… – wydusił z siebie poprzez pękające na wargach bańki.

I umarł.

Wszyscy stali nieruchomo. Tkacza zabrano na noszach, jego też ocalił bronik, rany postrzałowe nóg były mniej poważne, niż wskazywałyby na to jego paniczne wrzaski.

– Meldują z toczki – przerwał nagle ciszę Jakor. – Jedzie kolejny samochód. Duży.

Barmalej delikatnie wyjął z objęć Jefimczenki PKM, zważył w dłoniach, przeładował.

Gdy szedł na drogę, dołączyli doń Jakor i Lewart z akaesami. I blady jak śmierć Kożemiakin z RPK.

Lewart wiedział, co tym razem wychynie zza zakrętu drogi, na podjeździe sapiąc, smrodząc, rzężąc i kołysząc się na wybojach. Jeszcze nim pojazd się pojawił, Lewart miał już przed oczami afgańską burbachajkę, będący lokalnym środkiem lokomocji wysoki autobus, fantastycznie wymalowany w różnokolorowe graffiti i jaskrawe esy-floresy arabskiego pisma, będące, jak sądzono, cytatami z Koranu, magicznymi zaklęciami i życzeniami szczęśliwej podróży. Nim autobus się pokazał, Lewart widział już dekorujące go sznurkowe girlandy, słyszał miękkie pobrzękiwanie dzwoneczków, którymi obwieszona była szoferka.

Barmalej wyszedł na środek drogi.

Burbachajka wyjechała zza zakrętu. Dokładnie taka, jaką wcześniej widział Lewart. Nawet chyba jeszcze bardziej udekorowana i barwna niż ta z jego wizji. Rozkołysana, ociężała pod upiętrzoną na dachu piramidą tobołów, waliz i innych bagaży. Kierował młody chłopak w pakolu, Lewart widział, jak na widok Barmaleja szczerzy w uśmiechu białe zęby zza pomazanej i nadpękniętej szyby przedniej. Widział stłoczonych wewnątrz pasażerów, głównie niewiasty. Widział dzieci w haftowanych tiubietiejkach, przyklejone do okien, widział rozpłaszczone na szybach wielkookie twarzyczki.

Syknęły otwierane drzwi, kierowca wyszczerzył zęby. Barmalej uniósł PKM.

– As-salaamu alajk…

Barmalej rozwalił go serią. Krew zbryzgała szybę szoferki.

Jako drugi otworzył ogień Kożemiakin, prosto w okna autobusu. Po nim zaczęli strzelać Jakor i Lewart. Potem reszta.

Autobus dygotał. Autobus dymił. Autobus krzyczał.

Z hukiem i świstem uszło powietrze z podziurawionych opon, burbachajka ciężko osiadła na osiach. Szklaną kaszą sypały się okna, tłoczyli się w nich wrzeszczący ludzie. Jakor i Kożemiakin siekli ich ciągłym huraganowym ogniem. Usiłującą wydostać się przez drzwi ciżbę kosił z pekaemu Barmalej, wylewające się trupy w okamgnieniu zatarasowały wyjście. Zacharycz i inni pruli kulami burty, dziurawili je jak sito. Pasażerowie wyskakiwali przez wypchnięte okna po drugiej stronie, po to, by wpadać pod kule Guszczyna i chłopaków z „Rusłana”.

– Ludzie! – zakrzyczał nagle Łomonosow, zakrzyczał tak, że przekrzyczał kanonadę. – Ludzie! Opamiętajcie się! Opamiętajcie się!

Barmalej przestał strzelać. Ale nie na wezwanie botanika, po prostu wystrzelał całą taśmę ze skrzynki amunicyjnej. Po nim, bez komendy, przerwali ogień pozostali. Lewart spojrzał na trzymany w ręku pusty magazynek. Zdziwiło go, że to już trzeci.

Autobus dymił. Z burt, z przestrzelin, jak z podziurawionych beczek z paliwem, strumieniami sikała krew. Wewnątrz ktoś jęczał, zachłystując się. Ktoś płakał.

– Zacharycz – wychrypiał Barmalej. – Daj mi „Muchę”.

Chwycił podany mu RPG-18, szybkim ruchem rozłożył tubę granatnika. Obejrzał się, napotkał wzrok Łomonosowa. Zacisnął zęby.

– To jest wojna – powiedział, może do botanika, może do siebie. Może do pozostałych.

– Cofnąć się.

Mierzył krótko, w bak autobusu, tam, skąd ciekła ropa.

Huknęło. Autobus eksplodował w kuli ognia.

Szkielet, który po nim został, dopalał się długo.

* * *

Incydent nie pociągnął za sobą konsekwencji. Najmniejszych.

Na użytek wydziału specjalnego Barmalej sporządził raport. Krótki a treściwy. W dniu trzynastego czerwca bieżącego roku, bla, bla, bla, na zastawę „Sołowiej” dokonano zamachu. Zamachowcy, szahidzi samobójcy, ukryci wśród ludności miejscowej podróżującej cywilnym środkiem transportu, wyposażeni w duże ilości materiału wybuchowego, usiłowali zniszczyć kontrolno-propusknoj punkt zastawy Prymitywny ładunek, bla, bla, bla, eksplodował przedwcześnie, w wyniku eksplozji cywilny środek transportu uległ całkowitemu zniszczeniu. Zamachowcy ponieśli śmierć, podobnie jak nieokreślona liczba osób cywilnych. Straty na zastawie: jeden zabity, dwóch rannych. Podpisał pełniący obowiązki dowódcy zastawy starszy praporszczyk Samojłow W. A.

Miron Tkacz i Fiodor Smietannikow polecieli śmigłowcem Mi-4 do medsanbatu. Jako „ładunek trzysta”. Smietannikow wrócił już nazajutrz, obandażowany, ale zdolny do służby.

Dla Borysa Kożemiakina wydarzenie na KPP oznaczało awans. W hierarchii żołnierskiej.

– Ot, bratwa – opowiadał załodze jefrejtor Walera. – Pokazał Boria, że znaj naszych! Myślałem, że to czyżyk-oferma, w podobie ciul i cipa. A on parień bojowy! Dżygit jak się patrzy! Drapieżnik, tak powiedzieć! Nastojaszczij korszun!

Korszun.

Klikucha zżyła się i zrosła z Borią Kożemiakinem.

Została z nim do końca życia.

To znaczy, na czternaście lat i sześć miesięcy. Bo tyle mu do końca życia zostało.

* * *

Barmalej, dało się to bez trudu miarkować, długo szykował się do rozmowy i długo się wahał. Lewart postanowił ułatwić mu zadanie i dać sposobność. Znaleźli miejsce, gdzie można było pogadać w cztery oczy. Latrynę.

Usiedli. Barmalej odchrząknął pytająco, wyciągnął w stronę Lewarta dobyte z kieszeni munduru dwie strzykawki. Lewart przecząco pokręcił głową. Heroina, w żołnierskim żargonie „ruin”, nie była na zastawie sensacją, w kanał zwykł dawać sobie nie jeden i nie dwóch spośród żołnierzy. Na „Gorynyczu”, nim kazał go wysprzątać, co i rusz wdeptywał na jednorazowe strzykawki, wszędzie walały się opakowania po kłujkach i zmajstrowane z kapsli od butelek podgrzewaczki. Na innych blokpostach było podobnie.

Lewart heroiny nie tykał. Nie brał nigdy, ani centa, choć okazji miał bez liku. Zaraz po incydencie z autobusem był o krok od igły, a hera była pod ręką, w pakunku podarowanym przez Salmana Jusufzaja. Załadowali sobie wówczas Barmalej i Guszczyn, a także Jakor, którego Lewart dawno już podejrzewał o branie regularne. Sam, mimo pokusy, zdołał się powstrzymać.

– Jasne – kiwnął Barmalej, chowając ekwipunek. – Jasne, bratan, rozumiem. A względem skręta? Wyjaramy?

– Możemy.

Barmalej zaciągnął się, podał blanta Lewartowi, ostrożnie, by nie wysypała się anasza.

– Mnie, bratan – przeszedł do rzeczy – wyraz oblicza naszego profesora nie podoba się. Ten autobus… Inteligencik przeżywa tak jakby. Nu, tak i ja przeżywam, radi Boga, nie skłamię. Poniosło mnie… I ninie ciąży grzech na duszy, ciąży… Ale trwa wojna. Wojna! Nas zabijają, my zabijamy… A krew woła krwi. I wot i wsio, na tym koniec. Ja to wiem, Jakor to wie, ty to wiesz. Wszyscy zgrzeszyliśmy… Ale nasz Łomonosow mnie martwi. Nie doniesie aby? By sumieniu ulżyć, ból duszy ukoić? Ha? Pasza? Ty jego lepiej znasz…

– Wcale go nie znam. – Lewart zaciągnął się skrętem, wolno wypuścił dym. – Że przeżywa, widzę. Ale on nie doniesie.

– Pewność skąd?

– To dysydent. Znaczy, niezadowolony z ustroju. Właśnie za to go z uczelni do armii… Za sprawą donosu, jasna rzecz.

– I to – uniósł brwi Barmalej – ma być dowód? Że nie doniesie, bo sam przez donos ucierpiał? Niezbyt mnie to przekonuje. Ani to, że jeśli dysydent, to od razu święty i na wskroś prawy. Krańcowo przeciwne przypadki widzieć się zdarzało. Nie, Pasza. Porozmawiaj ty z nim. Szczerze, od duszy. Trzeba wiedzieć, co i jak, bo… Sam pojmujesz. Za ten autobus byłby trybunał. I wyrok raczej nie z tych krótkich. W najlepszym wypadku, bo mogliby, sam wiesz… W rozchód puścić krótkim protokołem. A ja w Obnińsku żonę mam, córeczkę trzyletnią. Mam ją, kurwa mać, osierocić, bo czyjeś sumienie delikatne? A i tobie, Paszka, tak dumam, też przed sąd wojenny nie pilno.

– Porozmawiam ze Stanisławskim. – Lewart spojrzał mu w oczy. – Wybadam go. Ty zaś, starszy praporszczyku Samojłow, nie rób, proszę, niczego pochopnie. Zwłaszcza czegoś, czego się cofnąć nie da. Rozumiesz mnie?

Barmalej rozumiał. Jego spojrzenie wątpliwości w tym względzie nie zostawiało.

* * *

By mogli być sami, wyprowadził Łomonosowa pod lądowisko śmigłowców, za Bastion, dziurę w ziemi, wygrzebaną tam wspólnym i idiotycznym żołnierskim trudem. Obyło się bez kłopotliwych wstępów i uwertur. Łomonosow w mig zorientował się, w czym rzecz i o czym ma być rozmowa.

– Chodzi o autobus, tak? O to, bym zapomniał? Nie za dużo wymagasz ode mnie, drogi Pawle Sławomirowiczu? Mam zapomnieć o zbrodni, której byłem świadkiem?

– Powinieneś.

– Widziałem ciała ludzi posiekane kulami i naszpikowane szkłem z okien. Widziałem krew, lejącą się strumieniami z podziurawionej karoserii. I widziałem tam ciebie z akaesem w ręku.

– Trwa wojna. Nas zabijają, my zabijamy…

– Nie karm mnie banałami.

– Za banał masz dziesiątki drewnianych skrzyń, odlatujących z Bagramu i Kabulu w ładowniach „Czarnych Tulipanów”? Pomyśl o rodzicach, którym tam, w Sojuzie, każą te skrzynie odbierać i na stojąco kwitować odbiór. Wojna to wojna, panie Stanisławski. Nie jesteś tu obserwatorem ani rozjemcą, przyjechałeś do Afganu, by wojować. Wojujesz, musisz więc przyjąć wojnę z pełnym programem. Narzekałeś na nasz kraj, że w zastoju, że zamarł jak skuty lodem. Chciałeś odmiany, tęskniłeś do odwilży, którą ta wojna ma zapoczątkować. Pragnąłeś postępu, którego ta wojna ma być bodźcem i zaczynem. Zaakceptuj więc tę wojnę. Przyjmij ją taką, jaka jest, z dobrodziejstwem inwentarza. Inna nie będzie. Bo żadna wojna nie jest inna. Pogódź się z tym. Dobrze radzę.

– Twojej rady – Łomonosow zaciął usta – nie posłucham. Bo byłby to pierwszy krok ku temu, by stać się takim jak ty. A ja nie chcę być taki jak ty. Ty się godzisz, ty przywykłeś, ty robisz, co ci każą. Dopasowujesz się i płyniesz z prądem, recytując odwieczne credo konformistów: „Po co się wychylać? Przecież i tak niczego nie zmienię”. To tobie podobni, Pawle, są wszystkiemu winni. Nie Andropow, nie Ustinow i Gromyko, nie Breżniew, nie Stalin, nie Jeżow i nie Beria. To tobie podobni, ci, którzy wykonują rozkazy. Którzy wykonają każdy rozkaz, obojętni, pasywni, indyferentni i nieczuli. To tobie, to takim jak ty zawdzięczamy to, co mamy. Kraj, w którym panuje patologiczna apatia, marazm i chorobliwy zastój, jakże wygodny dla rządzących. To tobie i tobie podobnym zawdzięczamy trawiącą nasz kraj zarazę obojętności. Bo choć zmian niby pragną wszyscy, tak mocno, że niemal wyją, nic się nie zmienia, bo większości jest to obojętne, większość robi, co się jej każe. I nie wychyla się. Jak ty, kornie opuszcza głowę i przyjmuje wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Jak ty, patrzy na dziejące się wokół okropności i nie reaguje. Bo wszak nie ma sensu reagować. Bo wszak i tak nic się nie zmieni. Powiem ci, że łatwiej mi zrozumieć Samojłowa, strzelającego do cywilów w odruchu wściekłości, z chęci zemsty. Łatwiej mi zrozumieć jego, niż ciebie, bez emocji wykonującego rozkazy. Lewart milczał.

– Będę się starał o przeniesienie – oświadczył po chwili Łomonosow. – Nie chcę z wami służyć. Ale nie obawiaj się. Nie złożę meldunku, nie doniosę, nie wydam was. Powtórz to Samojłowowi i Awierbachowi. Nie muszą się boczyć i łypać wilkiem. A jeśli nie uwierzą… Cóż, niech robią, co uznają za konieczne. Zacharycz chodzi za mną od dwóch dni, chodzi i spogląda na moje plecy. Jakby już wymalowano tam tarczę strzelecką. Z tym akurat się pogodzę. Albowiem, jak pisał pewien oficjalnie nieistniejący człowiek pióra, jest wiele rzeczy, których człowiek nie powinien widzieć ani oglądać, a jeśli je widział, lepiej, żeby umarł.

– Chyba… – Lewart zająknął się. – Chyba nie myślisz… Chyba nie sądzisz, że pozwoliłbym im…

– Nie wiem, co sądzić – przerwał botanik, odwróciwszy głowę. – Nie wiem, co uznasz za dobrodziejstwo inwentarza, za rozkaz wyższej instancji, nie podlegający dyskusji i zwalniający od wszelkiej odpowiedzialności. Nie wiem, co zdolne byłoby przełamać twój indyferentyzm. Bo ty prawdziwe emocje przejawiasz wszak tylko w kontaktach ze żmiją.

* * *

Barmalej, gdy nazajutrz rano Lewart zdał mu relację, długo kiwał głową i przygryzał wargi.

– Jak to, kurwa, jest? – spytał wreszcie, zbaczając nieco od zasadniczego tematu. – Powiedz, Pasza. Stanisławskiego, że niby nieprawomyślny, wcielili do woja. Za karę. Innym dysydentom podobnym sposobem kary wymierzają. Czym więc jest nasza w pełni świadoma proletariacka i internacjonalistyczna armia? Jako co się ją traktuje? Jako łagier? Kolonię karną? A jeśli tak, to my, żołnierze, my, którzy służymy, to kto? Katorżnicy?

– Z drugiej strony – dodał po chwili, uspokojony jakby – zsyłka, jak by na to nie patrzeć, rzecz w historii Rusi naszej niebłaha. Kuźnia talentów, można rzec. Z iskry rozgorzeje płomień i tak dalej. Jak niegdyś, tak może i teraz zsyłki wyłonią jakąś wielką postać, bohatera naszych czasów. Pojawi nam się nowy Lenin albo nowy Trocki…

A może jednak lepiej nowy Hercen, pomyślał Lewart. Albo nowy Radiszczew.

– Co ty na to, Pasza?

Lewart nie odpowiedział. Nawet gdyby chciał, nie zdołałby. Nisko nad ich głowami zahuczały wirniki, nad zastawą przeleciały falą cztery śmigłowce Mi-8. Wszystkie, okazało się natychmiast, leciały nad wylot wąwozu Zarghun i jego okolice. Lewart bez trudu pojął, w jakim celu. Gdy zobaczył pod śmigłowcami roje wyrzucanych z pojemników przedmiotów.

– Miny – stwierdził fakt, nie zapytał. – Lotnicy stawiają miny. W wąwozie Zarghun.

– Minują wąwóz – potwierdził zimno Barmalej. – Minami PFM-1.

– Zgłosiłeś…

– Że jest taka pilna konieczność.

– A Salman Jusufzaj? Daliśmy słowo…

– Oni pierwsi naruszyli układ – uciął Samojłow. – Salman złamał zasady rozejmu. Wierzysz w to, że ataku na ka-pe-pe dokonano bez jego wiedzy? Bo ja nie. Gdy więc teraz paru bisurmanów okulawimy, zrozumie aluzję. Niech wie, że nie pozwolimy, by nam w gębę pluto. Odpłacimy za Żygunowa.

– Za co z kolei Salman będzie chciał odwetu.

– To jest wojna. – Barmalej zaciął zęby. A zaraz potem rozejrzał się, zniżył głos.

– Bimbać nam na duszmański odwet – powiedział tak, by tylko Lewart słyszał. – Gdy rozmawiałem z Kabulem względem min, poplotkowałem trochę… Krótko: luzują nas, Pasza. W związku z planami jakiejś ofensywy zastawę ma przejąć desantura z Dżalalabadu, silna kompania z czterdziestego ósmego wydzielonego batalionu desantowo-szturmowego. Nim Salman pomyśli o odwecie, dawno nas już tu nie będzie. A jeśli uderzy na desant, połamie sobie zęby.

* * *

Huk pierwszej wybuchającej miny dobiegł z wąwozu Zarghun wieczorem, nim się ściemniło. Potem huknęło jeszcze kilka razy. Tylko kilka. I nie za głośno, mina PFM-1 wiele hałasu nie czyni.

Żaden ewenement, żadna sensacja. Nikt na zastawie się nie przejął.

Nazajutrz wstał nowy dzień. Siedemnasty dzień czerwca. Już od samego ranka upalny, gorący jak nigdy, nietypowy nawet jak na tę porę roku.

O zamiarze pójścia do parowu Lewart nie powiadomił nikogo, nawet Łomonosowa. Nie powiadomił też Barmaleja. Nie miał chęci wysłuchiwać lekcji o minach PFM, o tym, jak często ich bure, płaskie, lekkie, przypominające motylki korpusy lecą daleko, daleko od właściwego rejonu minowania, jak łatwo słabe nawet porywy wiatru niosą je w rożne strony świata. I przysypują piaskiem, przez co stają się zupełnie niewidoczne. A wystarczy lekko nawet nadepnąć stopą na miękki polietylenowy korpus, by stopę stracić – czterdziestogramowy ładunek wybuchowy poszarpie i okaleczy ją tak, że musi to skończyć się amputacją.

Nie potrzebował pouczeń, był świadom niebezpieczeństwa. Dzielący go od parowu kamienisty teren, dobrze już wszak schodzony i poznany, dziś budził grozę, wywoływał dreszcz. Każdy głaz, dobry już wszak znajomy, dziś zdawał się syczeć jak grzechotnik i jak grzechotnik grzechotać.

Ale Lewart poszedł. Po raz pierwszy od incydentu z autobusem. Wcześniej nie mógł. Nie chciał. Coś go powstrzymywało.

Dziś czuł i wiedział, że pójść musi. Ostatni raz, zanim ich przeniosą, nim zluzuje ich desantura. Zanim nieodgadnione i niepojęte plany dowództwa rzucą ich w inny zakątek Afganistanu. Tam, skąd można nie wrócić.

Może miał po prostu szczęście, może lotnicy, miast jak zwykle siać szeroko i na oślep, minowali precyzyjnie. Nie wdepnął na żadną z min. Żadnej nawet nie zobaczył.

W parowie nic się nie zmieniło. Zielone muchy kłębiły się nad padliną i ekskrementami, skalne ściany wyglądały tak, jakby ktoś je niedawno obrzygał. Lewartowi to nie przeszkadzało. Sam czuł się tak, jakby ktoś go niedawno obrzygał.

Żmii nie było. Nie leżała na kamieniu, gdy wchodził do jaru, nie pokazała się, gdy wszedł głębiej. Nie czuł żalu ani rozczarowania, w głębi duszy podejrzewał coś takiego. Podejrzewał, że wszystko się skończyło, że incydent na KPP, śmierć Żygunowa i zmasakrowany autobus zamknęły pewien rozdział. Że były cezurą. Barierą, oddzielającą tajemne i baśniowe od tego, co powszednie. To znaczy przyziemne, brudne, brzydkie i przerażające.

Odłożył AKS. Usiadł na płaskim kamieniu, tym samym, na którym zwykle zwijała się w kłębek żmija.

Wyciągnął z kieszeni strzykawkę i igłę. Rzemyk ze sprzączką, urwany od noszy. Cynową ogólnowojskową łyżkę. Zapalniczkę.

I foliowy pakuneczek z heroiną.

Kiedyś trzeba zacząć, pomyślał. A moment jest sprzyjający. Tak, że bardziej być nie może.

Odwinął lewy rękaw. Zapiął powyżej łokcia rzemyk, zacisnął, pomagając sobie zębami. Powtórzył wielokrotnie obserwowany u innych rytuał aplikowania: podgrzewanie zapalniczką na łyżce, nabieranie do strzykawki, zaciskanie pięści, wkłuwanie się w żyłę, wciąganie do strzykawki krwi. I strzał.

Efekt był niemal natychmiastowy.

Ściany parowu zbiegły się niczym Symplegady, jakby już-już miały się zamknąć, zewrzeć, a jego, uwięzionego pomiędzy, zmiażdżyć i rozmaślić. Nie zląkł się, nie drgnął nawet, czując ogarniającą go euforię. Gestem istoty wszechmocnej rozpostarł ręce, posłuszne jego woli kamienne ściany rozwarły się, rozstąpiły, oddaliły. Swą wszechmocą odepchnął je jeszcze dalej, jeszcze dalej, aż znikły całkiem, gdzieś za jasnym, płonącym horyzontem, daleko, w bezkresie oślepiająco jasnej, rozpalonej słońcem równiny.

Euforia unosiła go, wciąż wyżej i wyżej. Czuł, jak zaczerpywane we wdechu gorące powietrze rozdyma mu pierś. Niebo zmieniało kolory, tętniło feerią barw.

Żmija wypełzła tymczasem z głębi jaru. I ona zdawała się zmieniać barwy, rozbłyskiwać w kolorach i zanikać w nich. Przypełzła całkiem blisko, zwinęła się w kłębek i znieruchomiała. Leżała…

Nagle zapragnął określić sposób, w jaki leżała. Ale zabrakło mu słów. Znalazł je jednak szybko. I zupełnie niespodziewanie. „Cirque-couchant”.


…bright and cirque-couchant in a dusky brake.

A gordian shape of dazzling hue,

Vermilion-spotted, golden, green, and blue…


Żmija powoli, bardzo powoli uniosła głowę.


Ten kształt gordyjski, co pysznie się mienił

Barwą cynobru, błękitu, zieleni,

W cętki jak lampart i w pasy jak zebra,

W szkarłatne pręgi, w pawie oka,

w srebra Krągłych księżyców, które gasły, nikły,

Gdy wzdychał, bądź też siały blask niezwykły,

Bądź matowiały, wzór ciemniejszy plotąc.

Ten wąż tęczowy, znękany zgryzotą,

Rusałką mógł być w postaci zmienionej,

Demona lubą, a nawet demonem[2].


Z oczu żmii wyemanowały tętniące kolorami kręgi. W uszach Lewarta zahuczało, jakby tuż nad głową startował mu odrzutowiec. Mig albo suchoj.

* * *

Some demor’s mistress, or the demon’s self…

* * *

Ptaki, tysiące ptaków, szum lotek, łopot skrzydeł. Czuł na twarzy muśnięcia piór.

Z oczu żmii wypłynęła jasność. I oto znowu była kamienista, wyżarzona słońcem równina. Kurz i pył, niesione gorącym wichrem. Ptaki znikły, ale wciąż słyszał łopot ich skrzydeł.

Trochę potrwało, zanim zorientował się, że to łopoce źle umocowana płachta namiotu, byle jak przyciśnięta skrzynką amunicji. Nad równiną, daleko, siniał łańcuch górski. Afganistan, pomyślał Lewart. Nawet w majaczeniach, w heroinowym odlocie, zawsze w końcu jest Afganistan.

– More tea, Drummond, old boy?

– Yes, please.

Odpowiedział, choć nie nazywa się Drummond. Nie zna słowa po angielsku. I pojęcia nie ma, dlaczego ma na sobie mundur w kolorze khaki z oficerskimi galonami na rękawach.

* * *

Podporucznik Arthur Honeywood skinął na hinduskiego ordynansa, dając mu znak, by nalał herbaty wszystkim chętnym.

– Wojna – rzekł z przekonaniem – jest zakończona. Osiągnęliśmy to, co mieliśmy osiągnąć, umocnienie mianowicie brytyjskich wpływów w Afganistanie. Divide et impera, my dear gentlemen. Kabul w naszych rękach, emir obalony, Afganistan podzielony na prowincje, władcy prowincji to nasze marionetki. Możemy, powiadam, sposobić się do powrotu.

– Sposobiąc się do powrotu – powiedział Edward Drummond – trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Po tej wojnie niektóre z pułków posiądą miejsce w historii Imperium Brytyjskiego, względnie miejsce to umocnią nowymi zasługami i chwałą. Siedemnasty z Leicestershire i Pięćdziesiąty Pierwszy z Yorkshire za Ali Masdżed, Ósmy Liverpoolski i Highlanderzy Seafortha za Peiwar Kotal, laury, musicie przyznać, w pełni zasłużone. Z tym większą przykrością stwierdzić przychodzi, iż nasz Sześćdziesiąty Szósty nie odznaczył się niczym podobnie chwalebnym.

– Po pierwsze, nie jest to prawdą – zmarszczył jasne brwi Henry James Barr. – By George! Odegraliśmy w tej wojnie swą rolę, stoczyliśmy dość walk. Los poskąpił nam może batalii i zwycięstw na miarę Ali Masdżed, Peiwar Kotal czy Futehabadu, ale wstydzić się nie musimy. Po drugie, walczymy tam, gdzie nas poślą, i tak, jak rozkażą. Za nasz kraj, za królową i ojczyznę. Nie dla chwały ani zaszczytów, ni marmurowych tablic. Nie zależy mi na tablicach. Wystarczy mi świadomość, że spełniłem swój żołnierski obowiązek.

– Zwycięstwo – rzekł z przekonaniem Walter Rice Olivey – jest żołnierzowi niezbędne. Siłą żołnierza są żołnierskie tradycje, a tradycje powstają i tworzą się ze zwycięstw. Zwycięstwo czyni żołnierza. Tym lepszego, im jest większe i nad godniejszym przeciwnikiem odniesione. A że nasi żołnierze są najlepsi w świecie, tedy w samej rzeczy zasłużyli na przeciwnika bardziej godnego niźli tutejsi tubylcy.

Rice Olivey, Honeywood i Barr byli kolegami Drummonda z jednego rocznika, razem, całą czwórką, ukończyli Sandhurst, razem dostali awanse na podporuczników i przydziały w HM 66th Foot, Sześćdziesiątym Szóstym Pułku Piechoty Jej Królewskiej Mości. Było to niemal równo rok temu. Tu, na biwaku pod Kandaharem, na polowej herbatce, towarzyszył im jeszcze jeden absolwent uczelni, o rok starszy porucznik Thomas Willoughby z Queen’s Own, Trzeciego Pułku Kawalerii Bombaju, odziany, równie malowniczo jak jego hinduscy podkomendni, w szamerowany alkalak przepasany szkarłatnym kamarbandem.

Drummond w zamyśleniu bawił się uszkiem filiżanki.

– Sierżant Apthorpe z drugiej kompanii – powiedział wreszcie – użalił się mi wczoraj. Mój ojciec, sir, mówił, walczył z Ruskimi pod Inkermanem, a potem z buntownikami pod Maharajpoor. Z dumą nosi The Crimea War Medal i The Gwalior Star. I do dziś, kiedy wchodzi do „Cittie of Yorke” na High Holborn, to kłaniają mu się wszyscy przy barze. A czym ja się pochwalę po powrocie do Londynu, sir? Żem strzelał do czarnuchów, półgołych dzikusów w turbanach, uzbrojonych w zardzewiałe noże, łuki i stare pukawki? Też mi wojaczka, sir. Jeden wstyd, sir. Co my tu robimy, sir?

– Mam nadzieję – Barr napuszył się w charakterystyczny dla siebie sposób. – Mam nadzieję, że potraktowałeś go tak, jak na to zasłużył. By Jove, na psy schodzi ta armia, skoro byle sierżancina ośmiela się komentować rozkazy dowództwa. I podważać ich sens…

– Armia opiera się na sierżantach – uniósł głowę Rice Olivey. – A nie jest to armia pruska, lecz brytyjska. Brytyjski sierżant ma prawo zwrócić się z wątpliwościami do brytyjskiego oficera. A obowiązkiem oficera jest te wątpliwości rozwiać. Tak, nie inaczej, umacnia się jedność i morale wojska.

– Nie mogłeś rozwiać wątpliwości twego sierżanta, Teddy, old fellow? – zaśmiał się Honeywood. – Wyjaśnić mu sens tej wojny i Wielkiej Gry? Mając do tego gotowy tekst? Ten sam, którym stary Stewart uraczył nas w Pendżabie, w Multani? Przecież pamiętasz?

– Pamiętam.

* * *

– Panowie oficerowie!

Generał porucznik sir Donald Martin Stewart, C.B., Szkot, weteran walk w Afganistanie, Abisynii i Indiach podczas Wielkiego Buntu, przesunął cheroot z jednego kącika ust w drugi. Wreszcie, by jednak być lepiej słyszanym przez spore zgromadzenie, wyjął cygaro z zębów. Z widocznym żalem.

– Krajem, do którego rozkażę panom oficerom wkroczyć i poprowadzić wojsko – zaczął gromko, wodząc wzrokiem po otaczających go twarzach – jest Afganistan! A naszymi przeciwnikami, ludźmi, z którymi wstąpimy w bój, będą mieszkańcy Afganistanu: Pasztuni, Afridi i Ghilzai. Naszym przeciwnikiem jest Szer Ali, emir Afganistanu. Ale w rzeczywistości, panowie oficerowie, naszym wrogiem jest Rosja. Świat za mały widać jest dla dwóch imperiów, dla Albionu i Rosji, tedy konflikt między nami, zaczęty na Krymie, pod Almą, Inkermanem i Bałakławą, trwa nadal i trwać będzie. W kampanii, którą rozpoczynamy, nie przyjdzie wam, panowie oficerowie, krzyżować szabel z Kozakami. Ale walczyć, nie zapominajcie o tym nawet przez chwilę, będziecie przeciwko Rosji! Przeciwko Rosji, agresywnemu i zaborczemu mocarstwu, żądnemu władzy nad światem. My nie dokonujemy inwazji na Afganistan. My stajemy do boju, by własną piersią zasłonić i obronić przed ruskim najeźdźcą Indie! Klejnot korony brytyjskiej, drogi kamień, który parszywy Moskal chce z tej korony wydrzeć!

Generał zaciągnął się, wypuścił kłąb dymu. Potem wyjął cheroot z ust i soczyście napluł na podłogę.

– Zaczęło się – zagrzmiał, ocierając bokobrody rękawiczką – w roku 1813, po wojnie rosyjsko-perskiej i zawartym w Gulistanie traktacie pokojowym, ustępującym Rosji perskie prowincje Azerbejdżanu, Dagestanu i Gruzji. Popatrzcie sobie na mapę, panowie oficerowie. Ale mało tego było moskiewskiemu niedźwiedziowi! Parł dalej ku Indiom, zagarniając w pazury wszystko, co na drodze. Chanaty Taszkientu, Chiwy, Buchary i Samarkandy stały się częścią ruskiego imperium, teraz już granicą sięgającego Amu-darii.

– To jest The Great Game, panowie oficerowie, Wielka Gra. I oto w tej Grze nowe posunięcie ruskiego satrapy! Car Alex, ten stary pierdoła, ten kat Polski, ani myśli cicho siedzieć za Amu-darią, ostrzy zęby na Indie! A wpierw na leżący na drodze Afganistan! Car Alex zmusił emira Afganistanu do przyjęcia w Kabulu rosyjskiej misji dyplomatycznej, a wiemy, co oznaczają misje dyplomatyczne Petersburga i komu torują drogę. Zaś kiedy wicekról Indii zażądał, by emir Szer Ali przyjął również misję brytyjską, emir odmówił. Nauczymy więc afgańskiego dzikusa, co to znaczy odmawiać Brytanii. Nauczymy go, że gdy Brytania żąda, jej żądania wykonuje się w podskokach! Dwadzieścia tysięcy generała Browne’a rusza z Campbellpore i Peszawaru na fort Dżamrud i Przełęcz Chajberską, z zadaniem zajęcia Dakki i Dżalalabadu. Kolumna generała majora Robertsa zmierza z Kohatu przez Thal wprost w Dolinę Khurram, a tamtędy jak strzelił na Kabul! My zaś zabezpieczymy południe, lewą flankę armii, pomaszerujemy stąd, z Multani, przez przełęcz Bolan, zajmiemy Kwettę i Kandahar! We’ll teach the damn niggers a lesson! Damy im poczuć, jak smakuje brytyjski bagnet!

Generał porucznik sir Donald Martin Stewart, C.B., wsadził cheroota do ust, rytuał puszczania dymu i plucia powtórzył się.

– Tak jest! – Generał wytarł bokobrody. – Oto nasza odpowiedź na ruski gambit w Wielkiej Grze, panowie oficerowie! I pierwszy krok do tego, by wyczyścić z Moskali Azję Środkową, by zepchnąć ich nad Morze Kaspijskie i w morzu tym utopić! Boże zachowaj Królową!

– Pytania są? Nie ma? Dobrze. Dziękuję panom oficerom! Dismissed! Proszę do zadań odmaszerować!

* * *

– A więc zwyciężyliśmy – podsumował Honeywood. – Pod Kandaharem, Peiwar Kotal i Kabulem upokorzyliśmy Rosjan i ich cara. Nauczyliśmy moresu afgańskich tubylców. Wielkopańskim gestem wyznaczywszy im w Wielkiej Grze rolę karty. Choć to w zasadzie ich kraj, ten cały Afganistan.

– Na świecie nie liczą się kraje ani ludy – zaprzeczył zimno Rice Olivey. – Liczą się imperia i ich woła. One rządzą i dyktują prawa. Brytania jest takim imperium. Wedle swej woli rządzi i włada poddanymi. W tym i Afganistanem.

– Fakt – zaśmiał się Barr. – Ty zaś, Artie, powściągnij się w zapędach. Gotóweś jeszcze Zulusom z Natalu przyznać niepodległość i samorządność. Albo Irlandczykom.

Willoughby wstał nagle, spojrzał, przysłaniając oczy dłonią.

– Przyjdzie zakończyć tę dyskusję, panowie oficerowie – powiedział zimno. – Dopijajcie herbatę co rychlej. Nadjeżdża ku nam, i to cwałem, Charlie Bligh, sztabowy galloper. Zapewne z rozkazem pilnego wymarszu. Wątpię bowiem, by brygadier George Burrows, nasz czcigodny wódz, pragnął tą właśnie drogą przekazać nam życzenia miłego dnia.

* * *

Wiatr powiał silniej, gwałtownym porywem, drobinki piasku i żwiru zabębniły po korkowym hełmie. Edward Drummond poprawił zakrywający nos i usta błękitny kaszmirowy szal, zakupiony na bazarze jeszcze w Kwetcie. Słońce, choć mętne za kurzawą, paliło żarem, otaczający wioskę gliniany mur grzał dłoń jak kaflowy piec.

Wojna jest zakończona. Ali Masdżed, Peiwar Kotal, Futehabad, Szerpur, przez rok i osiem miesięcy wygrywamy bitwy, odnosimy zwycięstwo za zwycięstwem. Czemu się zresztą dziwić, górujemy techniką, wyszkoleniem, morale, górujemy naszą europejskością. Co ci nieszczęśni tubylcy mogli nam przeciwstawić? Włócznie i skałkowe dżezaile? Wypędzony z Kabulu emir Szer Ali zmarł na wygnaniu w Mazar-i Szarif, nie doczekawszy się rosyjskiej pomocy, o którą błagał. Jego syn i następca Jakub Chan abdykował. Drugi syn, Ajub Chan, przepędzony na zachód, do odległego Heratu. Dziel i rządź, jak mówił Honeywood, divide et impera. Rozebraliśmy Afganistan na prowincje, gubernatorami czyniąc ludzi nam oddanych, takich, którymi da się manipulować. A teraz, kiedy generał Roberts rozgromił Mohammada Dżana pod Kabulem, a Stewart zdziesiątkował dzikie plemiona pod Ahmed Chel, nikt w Afganistanie nie stawi już oporu. Wracamy do domu. Stąd, spod Chuszk-i Nahud, napiszę do Charlotty ostatni wojenny list. Ha, czas najwyższy. Nie pisałem do niej od tak dawna…

Coś poruszyło się wśród kamieni, tam, gdzie mur rozpadał się, zmieniał w spiętrzone gruzowisko. Coś zwinęło się i błysnęło złotem. Żmija, pomyślał, sięgając do kabury. Rozpiął, dotknął kolby adamsa, coś powstrzymało go jednak przed wydobyciem rewolweru. Powiał znowu wiatr, sypnął piasek, Drummond zamrugał łzawiącymi oczami. Gdy je ponownie otworzył, po gadzie nie było ani śladu, skrył się wśród sterty pokruszonych glinianych cegieł. Powodowany impulsem chciał pójść w tamtą stronę, coś znowu go powstrzymało, jakiś głos, jakieś przeczucie, jakiś nagły alarm, ostry jak sygnał trwogi.

Złota żmija, pomyślał, co za bzdura. Nie ma takich żmij. To tylko odblask, skrzący refleks kwarcu w piasku, wciąż widzi się takie w tym drgającym od gorąca powietrzu. Tylko złoty odblask. Złudzenie. Fool’s gold.

Przetarł twarz. Na rękawiczce miał piasek.

– Drummond!

– Barr?

– Do oddziału, prędko! Wróciły podjazdy! Wymarsz, dear boy, wymarsz! Ajub Chan z całą armią nadciąga z Heratu! Maszeruje na Ghazni, grozi nam odcięciem od Kabulu! Jego forpoczty widziano już pod Sang Bur i Maiwandem! Wysłane naprzeciw tubylcze wojsko zbuntowało się i przyłączyło do rebelii! Burrows dał rozkaz wymarszu, idziemy pod Maiwand siłą brygady, kawaleria i piechota! Czeka nas bitwa, Teddy, bitwa! Może największa w tej wojnie! Hip, hip, hoorray! Naprzód, Sześćdziesiąty Szósty! Garryowen! Garryowen in glory!

– Harry?

– What?

– Shut up, will you?

* * *

– Chodź. Powiodę cię.

Znał ten głos. Śpiewnie sykliwy, polifoniczny, cichy, lecz dźwięczny i wyraźny.

– Chodź za mną – powtórzyła żmija. – Będę cię wiodła.

Ściana wąwozu pękła. Tam, gdzie jar się kończył, w miejscu, gdzie był już jedynie szczeliną w skale. Teraz ta szczelina rozwarła się ze zgrzytem. To się nie dzieje naprawdę, pomyślał Lewart. To heroina. Zły trip. Bardzo, bardzo zły trip.

Prowadziła go, pełznąc szybko. Szedł jej śladem. Szczelina była wąska, a miejscami zwężała tak, że musiał ustawiać się bokiem.

Ściany były chropawe, ostre jak papier ścierny, poznaczone rozwidlonymi deseniami, przypominającymi nerwację liścia. Względnie układ żył i tętnic.

Coś zabłysło na żwirze. Moneta. Schylił się, podniósł. Na awersie widniała głowa słonia. Rewers nosił napis: BASILEOS DEMETRIOU i przedstawiał kaduceusz opleciony przez dwa zwrócone ku sobie głowami węże. Merkury, bóstwo obojnacze, przypomniał sobie Lewart. Manichejska równowaga sił Dobra i Zła. Agathodajmon i Kakodajmon, Ormuzd i Aryman…

Kalka kroków dalej, częściowo przysypana piaskiem, leżała czapka z oficerską rozetką, obok lornetka i parciana raportówka.

Lewart domyślał się, do kogo należały. Ale w ogóle się nie przejął. Wciąż był w euforii.

Szczelina zwężała się, w końcu formując portal, wejście do jaskini. Żmija wpełzła w ciemność. Wszedł za nią.

W uszach rozbrzmiały mu nagle gwar, wrzawa, okrzyki, brzęk naczyń, śmiech i piski kobiet.

* * *

Mag przyplątał się do wojska zaraz po założeniu garnizonu w Ortospanie. Nowej nadanej przez zdobywców nazwy nie akceptował zresztą, miejsce po staremu i uparcie nazywał Kaburą. Równie uparcie twierdził, że jest Chaldejczykiem i że nosi imię Astrajos. Deklarowanej wiedzy tajemnej i znajomości arkanów magicznych udowodnić nie chciał albo nie potrafił. Na leczeniu, trzeba mu było przyznać, znał się jednak nieźle, czy to czyrak od końskiego grzbietu, czy to ukruszony w ranie grot strzały, czy choroba złapana od baktryjskiej prostytutki, nie jednemu z żołnierzy mag pomógł w niedoli. Do tego potrafił ciekawie opowiadać, o okolicznych ziemiach i ludach wiedział wiele, jeśli nie wszystko, wywiad wojskowy sporo od niego skorzystał. Nie wzdragał się użyczać wiedzy i zwykłym wojakom, gdy takowa była im potrzebna.

Jak teraz Herpandrowi, synowi Pyrrusa, dowódcy pierwszej tetrarchii trzeciej ile.

– Złota żmija, tetrarcho? – Astrajos podrapał się w rzadką kręconą brodę. – Tutaj takich żmij nie ma, tegom pewien… Ha, jeśli człek czegoś może być pewien… Ułomniśmy, wiedzy o świecie ledwie uszczknąć zdołaliśmy… Ale o złotych żmijach nie słyszałem nawet. W ziemi Etiopów żyją węże skrzydlate, żywiące się balsamem. Żmije z doliny lorda jedzą biały pieprz, a z głów wyrastają im szlachetne kamienie. Ale żeby złote były, tom nie słyszał. Może są takie w Kataju, tam ponoć mają w estymie węże i smoki, bogato u nich gadów rozmaitych… W Indii wężów, zwanych tam nagami, takoż jakoby cała masa, więc pewnie w każdym kolorze coś się znajdzie. A na wyspie Lanka…

– Złotą żmiję – przerwał sucho Herpander – widziałem na patrolu pod Gauzaką. W wąwozie. Ani w Indiach, ani na żadnej wyspie.

– Hmm… – Mag znowu się podrapał, tym razem w ucho. – Pod Gauzaką, tetrarcho? Ciekawe. Bo wśród tamtejszych właśnie plemion krążą legendy… Podania, korzeniem swym niechybnie sięgające…

Herpander nie dosłyszał, czego sięgające, słowa Astrajosa zginęły wśród wrzawy. Ucztującym eparchom zachciało się wznosić toasty i ochlapywać stoły winem ulewanym w libacjach.

– Niech żyje – wrzeszczał, unosząc ryton, Chares, dowódca łuczników konnych. – Niech żyje bogom równy Aleksandros ho Tritos ho Makedon! Król Macedonii i hegemon Związku Greckiego! Niechaj żyje jak najdłużej i jak najdłużej panuje nam, wojennikom! Jemu służyć, z nim żyć i umierać!

Eparchowie wyrazili aprobatę, rycząc tak, że aż drżały podpierające strop kolumny. Półnagie baktryjskie nierządnice dołączyły z piskiem i śmiechem. Herpander wziął Astrajosa pod ramię, poprowadził go do odleglejszej części sali, tam, gdzie hałas mniej docierał i jeden mógł słyszeć drugiego. Była tam nisza, w niej dostrzegł misterny stoliczek ze słoniowej kości, na nim zaś srebrny posążek, nie większy niż przedramię mężczyzny. Jakiś bożek, pomyślał. Nic dziwnego, miejsce to kiedyś było świątynią. Nieco zrujnowaną, ale świątynią.

Posążek przedstawiał uskrzydloną kobietę, ufryzowaną modą perską, ustrojoną w czworokątne nausznice, gwiezdny diadem i płaszcz, wspartą przez dwoje zwierząt, zdających się wspinać na jej uda.

– Anahita. – Astrajos, widząc jego zainteresowanie, pospieszył z wyjaśnieniem. – Ardvi Sura Anahita, Niepokalana Władczyni Wód. Ta, która zapładnia źródła wodami gwiazd, która włada męskim nasieniem i mlekiem matek. Pani Chmur, Wiatru, Deszczu i Gradu, Opiekunka Zwierząt i bogini Świętego Tańca. Jej skrzydła to symbol potęgi i wszechobecności. Wspierają ją jej święte zwierzęta, byk i lew…

– Anahita… – powtórzył w zamyśleniu Herpander. – To imię, pod którym Artemidę czczą Medowie i ludy zza Oksosu…

– A może to wy, Grecy – parsknął mag – czcicie Anahitę pod imieniem Artemidy? Nieważne zresztą. Bogowie przywykli już do tego, pobłażają ludziom, którym trudno nie tylko pojąć, ale nawet nazwać ich boskość. Bogom wystarczy, że ich boskość się czci. Pod rozlicznymi imionami i w różnorakim obrzędzie.

– W całkiem różnorakim – zgodził się Herpander. – A mówić miałeś o złotej żmii. I o tutejszych legendach. Słucham tedy w skupieniu.

– Na początku – Astrajos zaczerpnął powietrza – był Zurwan, który nie miał ani końca, ani początku. Nie było ni Słońca, ni Księżyca ani gwiazd, nie było nieba ani ziemi, trwały mrok i bezczas. Aż zrodzili się z ofiary Zurwana dwaj: Dobry i Przemądry Pan Ahura-Mazda oraz mroczny, zły i zionący nienawiścią Angra Mainyu. I tworzył dobry Ahura-Mazda światy i krainy, a co stworzył, to obrzydły Angra Mainyu natychmiast skaził, zepsuł i zohydził.

– I stworzył Dobry Pan Ahura-Mazda krainę Airyana Vaeja, ziemię Ariów, nad rzeką Vanguhi Daitya, którą wy, Grecy, zwiecie Arakses. Zaś Angra Mainyu, który jest śmiercią, zepsuł dzieło, każąc zalęgnąć się w rzece masie węży. Stworzył Dobry Ahura-Mazda równinę Sugudów, którą wy nazywacie Sogdianą. Zaś Angra Mainyu, który jest śmiercią, zesłał zabójczą szarańczę. Stworzył Ahura-Mazda świętą krainę Mouru, Margianę. Zaś Angra Mainyu…

Przy stole znowu wybuchła wrzawa. Aryjskie wino tryskało na stoły, dokonywano libacji na cześć bogów i bogiń. Jak zwykle, najpierw tych, od których, jak sądzono, najbardziej zależał los żołnierza. Których wola lub kaprys decydowały o jego losie.

– Pozdrowiona bądź, o Tyche! – ryczał Hippasos zwany Gerionem, lochagos hoplitów, podnosząc puchar i potrząsając pelekysem, toporem o podwójnym ostrzu, z którym nie rozstawał się nawet na sympozjonach. – Córo Zeusowa, pani dobrego losu i szczęśliwego trafu! Tyche, ślepa przeznaczeń szafarko! Pozdrowiona bądź i nam łaskawa!

– …stworzył Dobry Pan Ahura-Mazda urokliwą Bakhdhi, czyli Baktrię. Zaś Angra Mainyu…

Wino z Arii lało się na stoły, na piętrzące się na paterach winogrona, na misy z baraniną, na której zakrzepł już ostygły tłuszcz. Zaśpiewały flety jedna z kobiet wskoczyła na stół, odziana wyłącznie w złoty diademik i skąpą siatkową przepaskę na biodrach rozpoczęła groteskowy taniec, przewracając naczynia. Eparchowie wrzeszczeli i klaskali w dłonie. Krios z Tymfai, dowódca sarissoforoi, oburącz wzniósł pełny dwuuchy kyliks, ulane wino zbryzgało go jak krew.

– Pozdrowiona bądź, o Alalo, córo Polemosa! Zwiastunko śmiertelnych zapasów, ty, która stąpasz przed ostrzami włóczni! Ty, której wojownicy składają swą śmierć jako najświętszą ofiarę! Pozdrowiona bądź i nam łaskawa!

– Alale alalaaa! Alale alalaaa!

– Siódmą ze stworzonych przez Ahura-Mazdę krain – Astrajos ani na moment nie przestawał recytować – była Vaekereta, Kabura, gdzie się właśnie znajdujemy. Zaś Angra Mainyu, który jest śmiercią, zawezwał pairiki, demonice z przeklętej rasy drudż… Trzeba ci wiedzieć, tetrarcho, że pairiki…

– Alale alalaaa! Alale alalaaa!

– Pairiki, jak wszystkie drudże, były niegdyś demonami niebios, jak złowróżbne gwiazdy wisiały na wieczornym nieboskłonie. Nienawidziły plemienia ludzkiego, im zaś bardziej rozkwitały wśród ludzi cnota i pobożność, tym większa była złość drudż i ich pragnienie zemsty. Pragnieniem tym posłużył się Angra Mainyu, oddając pairiki pod rozkazy swych dewów. A ludzie wydani zostali na ich łup. Pairiki bowiem torują drogę demonom, wykorzystując ludzką słabość. Tumanią, kuszą do grzechu, zachęcają do występku i zbrodni, nęcą do zboczeń i zwyrodnień, wabią do bałwochwalstwa. Zarażają czarostwem i czarnoksięstwem, bluźnierczą i wyklętą religią Yatuk Dinoih…

Od stołu dobiegały śpiewy, ryki i kobiece piski. Herpander westchnął, patrząc na posążek Anahity.

– …władzę zaś nad wszystkimi pairikami ma straszna Az, wyuzdana demonica pożądliwości, kazicielka stworzenia, Pani Krwawego Księżyca, Która Budzi do Życia Umarłych, Ta, Która Kryje Się Po Parowach…

– Jesteśmy armią Wielkiego Aleksandra! – zagrzmiał od stołu taxiarcha Polidokles, najwyższy rangą oficer w zgromadzeniu. – Świat jest nasz! Klęczy przed nami!

– Rzuciliśmy na kolana Syrię i Egipt! W pył i proch rozbiliśmy Persów! Wzięliśmy szturmem Sardes i Gordion, w gruzy obróciliśmy zdobyte Milet, Tyr i Halikarnas! Zniewalaliśmy kobiety na ulicach Suzy! Spaliliśmy Persepolis z jego pałacami. Złupiliśmy Ekbatanę i stubramne Hekatompylos!

– Padła przed nami na kolana Media, Aria i Drangiana, w kolejce czekają Sogdiana i Chorezm! A potem do Indii, nad rzeki Indus i Hydaspes! Przed nami Taxila i Gandhara, Maghada i Pattala, przed nami legendarna Ayodhya! Dotrzemy tam, dokąd nie dotarł Kambyzes! Daleko poza granice znanej oikouméne ! Nic nie zatrzyma nas w marszu!

– Ale pokona w końcu Dobry Ahura-Mazda wszystko zło, wytępi nieprawość, unicestwi dewy, wypleni yatu czarowników, jako węże zdepcze Az i jej pairiki. Zapanują rządy prawych i pobożnych. Świat się odrodzi…

– To nie jest żadna legenda – przerwał znudzony już nieco Herpander. – To są perskie wierzenia, religia Persa Zoroastresa. A ty, Astrajosie, zdajesz się próbować mnie na nią przekabacić. Nie próbuj. Ja i owszem, czczę bogów i ich boskość. Pod bardzo licznymi imionami, w obrzędzie zaś tak różnorakim, że zdumiałaby cię zaiste jego różnorakość. Wiara w jednego boga, prócz tego, że całkiem głupia i bezsensowna, jest na domiar nudna. W sam raz dla Persa czy Masagety. Ja zaś, raz jeszcze przypominam, pytałem o żmiję. O złotą żmiję, którą zdarzyło mi się widzieć w górskim wąwozie pod Gauzaką. Możesz zaspokoić moją ciekawość? Jeśli nie, oddal się, ja zaś wrócę na ucztę. Noc młoda, zdążę się jeszcze upić.

– Legendy Paropamisadów – wyrzucił z siebie mag – mówią o pairikach właśnie. Pokonane przez Ahura-Mazdę i jego emanacje, amszapandów, pairiki, niegdyś istoty niebiańskie, wczołgały się w nory i jamy, skryły w ciemnościach ziemi. Jeśli wypełzają na świat, to pod postacią żmij. Pozbawione jednak dawnych sił, nie mając ku pomocy ani dewów, ani yatu, pairiki wabią i nęcą ku sobie śmiertelników. Najchętniej wojowników, mężów dzielnych, lecz odmienionych kontaktem z wojną, krwią i śmiercią… Odmienionych i skażonych na zawsze… Czy to stąd twoje zainteresowanie żmiją, tetrarcho? Przyznaj, czułeś jej magnetyzm? Jeśli tak, dobrze, żeś nie uległ. Biada bowiem wojownikowi, jeśli da się zwabić, jeśli podąży za pairiką. Snadniej byłoby mu polec w boju…

– A po cóż to, według ciebie – wydął wargi Herpander – wabi skażonych wojną wojowników owa pairika? W jakimż celu to czyni?

– Może po to – Astrajos pogłaskał brodę i uśmiechnął się zagadkowo – by przerwać udrękę samotności? Pairika, jak każda istota płci żeńskiej, spragniona jest męskiego towarzystwa, tak w dzień, jak i w nocy… Nie śmiej się, tetrarcho. Dzielę się z tobą wiedzą zawartą w pradawnych księgach, zwojach i papirusach. Przynajmniej niektórych z nich. Inne albowiem…

– Inne albowiem co?

– Inne… – mag zawahał się na moment. – Inne wyjaśniają rzecz inaczej. Pairiki, jakem wspominał, nienawidzą rodzaju ludzkiego, opętane wręcz są żądzą, by szkodzić ludziom, by ich krzywdzić, by siać zwątpienie i rozpacz. Pragną wyrządzać i krzewić zło ze wszystkich sił, im okropniejsze zło, tym większa radość demonicy. A że moc ma ograniczoną, potrzebuje pomocnika. Wspólnika w dziele czynienia zła. A w tej dziedzinie nikt i nic nie dorówna człowiekowi. Nikt i nic nie wykaże w okrucieństwie równego zapału, pasji i inwencji. Żaden demon ani żaden potwór…

– Straszne – przerwał Herpander. – I przygnębiające. Zwłaszcza na czczo. Na szczęście to tylko wymysł. Wymyślony, jak mi się zdaje, na poczekaniu. Co? Chaldejczyku?

– To nie wymysł, lecz legenda.

– A jakaż to, na łeb Gorgony, różnica?

– Legendy – uśmiechnął się Astrajos – choć wymyślane, źródło mają w pragnieniach bądź lękach, dwóch siłach, które rządzą światem. Nie zrozumie się legendy, nie rozumiejąc własnych pragnień i lęków. Czy pewien jesteś swych pragnień, tetrarcho? Czy wiesz, czego się lękasz?

Herpander nie słyszał ostatnich słów maga. Jego uwagę przykuło coś innego. Do ucztujących zbliżył się szybkim krokiem nie kto inny, a hyparcha Seleukos. Z miny i postawy znać było snadnie, że nie zjawił się bynajmniej po to, by ucztować. Skinieniem głowy skwitował pełne szacunku powitania, stanowczym gestem odsunął podawany mu kyliks, nie mniej stanowczym i ostrym wezwał do siebie ilarchę Teodorosa, bezpośredniego przełożonego Herpandra, odciągnął go na bok. Teodoros słuchał, a oczami już biegał po sali. Herpander domyślił się, kogo wypatruje. Zdawkowo pożegnał Astrajosa, szybko ruszył w stronę dowódców. Bezceremonialnie usunął z drogi zaczepiającą go półnagą dziewczynę o uczernionych kohlem oczach i ukarminowanych sutkach.

Hyparcha opuścił tymczasem salę, a Teodoros wyszedł Herpandrowi naprzeciw.

– Trzeźwy jesteś? Dobrze. Zbieraj się, marsz do oddziału. Tylko po cichu i bez sensacji, nie chcemy przedwczesnego alarmu. Ale przed świtem macie być na koniach, ty i twoja tetrarchia.

– Stało się coś?

– Bunt – wyjaśnił sucho Teodoros. – Może nawet powstanie, na dużą skalę. W Sogdianie. Satrapa Spitamenes, ten sam, który dopiero co wydał nam Bessosa, zabójcę króla Dariusza. I masz, teraz ten Spitamenes zbuntował się, poderwał przeciw nam Sogdyjczyków, Dahów i Parnów, plemiona z Arii i Baktrii. Artakoana w ogniu, Marakandzie grozi oblężenie. Jest obawa, że powstanie może objąć całą Margianę i Arię. Generalnie, jest źle.

– Jak to, źle? – Herpander dał upust zdumieniu. – A król? A wodzowie? Perdikkas, Kassander, Ptolemeusz? A królewska Agema? Hetaireia? Hypaspiści? Cała armia Jaksartesu? Żeby jakiś tam Spitamenes…

– Król – uciął ilarcha – jest teraz w Aleksandrii Kresowej. Wyruszył przeciw buntownikom, ale na jego tyły uderzyli sprzymierzeni ze Spitamenesem Sakowie. Dahowie prą na Baktrę, powstrzymać ich usiłują Kojnos i Artabazus. Mamy rozkaz wyruszyć i zabezpieczyć im tyły. Niewykluczone bowiem, że do powstania przyłączą się ludy z tej strony gór, z Paropamisady. My, prodromoi, nasza ile, pójdziemy w straży przedniej. W południe musimy być w Aleksandrii Kaukaskiej.

Złota żmija, pomyślał Herpander. Pairika. Ta, która wabi. Legenda? Phluaros, wymysł i bzdura! Skażenie wojną, krwią i śmiercią? Akurat! Nie jestem ani skażony, ani odmieniony. Gdy wojny się wreszcie skończą, zrzucę je z siebie jak znoszony chiton. I zapomnę o wszystkim, co widziałem, o tym, co robiłem. Zapomnę na zawsze. Zdołam. Na pewno.

– Czy ty mnie słuchasz, Herpandrze?

– Wybacz, ilarcho. Zamyśliłem się.

– Ten Spitamenes… – Teodoros zgrzytnął zębami, zacisnął pięść. – Morał z tego dla mnie jeden płynie: nigdy nie zostawiaj za sobą nie dobitego Azjaty. Do oddziału, tetrarcho. – Na rozkaz.

* * *

Żmija pełzła, zwijając się esowato. Lewart podążał za nią.

Głęboki mrok panujący przy wejściu do jaskini ustąpił światłu. Sklepienie pocięte było mozaiką szczelin i otworów, przez które do wnętrza wpadała jasność, wielkie, jakby rzucane przez reflektory słupy światłości. W świetle Lewart zobaczył, po czym stąpa. I westchnął.

Podłoże jaskini tonęło w złocie i srebrze.

Monety przepełniały skrzynie i szkatuły ozdobione szesnastopromiennym słońcem Macedonii, wyciekały z rozbitych amfor.

Wypychały worki, których płótno zbutwiało już przed wiekami, a wyzwolony drogocenny metal zalał jaskinię jak pustynny piasek.

Lewart widział, choć niekoniecznie rozpoznawał, złote darejki króla Dariusza, walutę Achemenidów. Srebrne ateńskie tetradrachmy z Ateną na awersie i jej sową na rewersie. Srebrne dekadrachmy Aleksandra Macedońskiego, przedstawiające go wierzchem na Bucefale. Inne, wyobrażającego go jako Dwurogiego, z rogami boga Amona. Inne, z głową Aleksandra ustrojoną w skalp słonia, symbol podboju Indii. Srebrne drachmy następcy Aleksandra, jednookiego Antygona Cyklopa. Srebrne oktodrachmy Ptolemeuszów. Tetradrachmy króla Baktrii Eutydemosa. Monety Demetriusza, syna Eutydemosa, identyczne jak ta, którą znalazł przy wejściu. Inne monety Demetriusza, przedstawionego jako Aniketos, niezwyciężony. Tegoż króla maleńkie, ale pięknie wybite srebrne obole. Dziwne czworokątne monety Agatoklesa, samozwańczego króla Paropamisady. Monety bite przez Antymacha Theosa. I największe złote monety świata helleńskiego, statery Eukratydesa, wielkie jak szkła lornetki.

Lśniły w szkatułach i zgrzytały pod butami srebrne monety z podobizną opasłego króla Helioklesa, wyobrażonego jako Gromowładny, z berłem i piorunem. Złote monety Menandra Sotera Zbawcy. Srebrne drachmy z podobizną jego małżonki, królowej Agatoklei Theotropy, Bogom Podobnej. Ciężkie złote monety kuszańskiego króla Kaniszki, z jego własną całofigurową podobizną. Srebrne kuszańskie tetradrachmy króla Herajosa.

Tego wszystkiego nie ma, pomyślał, to złudzenie. W istocie, udały się uprawy Salmanowi Amirowi Jusufzajowi i chłopcom z okolicznych kiszlaków. Sakramencko mocna wyszła im ta hera.

Żmija pełzła. Podążał jej śladem.

Mijał kufry i szkatuły, w których skrzyły się, oddzielnie lub przemieszane, drogie kamienie. Wielkie jak ziarna ciecierzycy diamenty z Golkondy, birmańskie rubiny z legendarnej doliny Mogok, gwiaździste szafiry cejlońskie, karbunkuły syjamskie, akwamaryny z Kaszmiru, ametysty z Dekanu, nefryty i turkusy z Chorezmu, perły z wybrzeży Lanki i Celebesu, korale, jaspisy, jadeity, karneole, onyksy, kocie oczka. I skarby Hindukuszu – olbrzymie złote samorodki z Wachduru i Zarkaszanu, ogromne szmaragdy z Doliny Pandższiru, krwawe rubiny i spinele z Dżegdalek, lazuryty i lapis-lazuli z Badachszanu. Wielkie topazy, agaty, beryle i almandyny.

U ścian jaskini, tam, dokąd nie docierało światło, w cieniu i mroku, niczym zastygła w wiekach armia, majaczyły posągi i posążki, statuetki, popiersia, figurki i figurynki. Złote, srebrne lub brązowe stwory mityczne: ptaki Simurgi z głowami psów, smoki, rozpościerające turkusowe skrzydła, trytony, ichtiocentaury, ketosy, hippokampy, gryfy i monocerosy. Pulchne baktryjskie Afrodyty ze sterczącymi piersiami, Kybele, wiodąca zaprzęg lwów, czasem większy lub mniejszy posążek boga lub bogini – tu Atena, ówdzie Artemida, ówdzie Posejdon z trójzębem, Atlas czy Boreasz. Surya na swym słonecznym rydwanie, Waju wierzchem na gazeli. Złote filigranowe figurki apsar, boskich tancerek i kochanek, w rozmaitych, najczęściej uwodzicielskich pozach.

Błyszczały tam złote blachy, zdobione kutymi reliefami, obwieszone girlandami klejnotów świeczniki i kandelabry, złocone zbroje i hełmy, ozdobne miecze, bułaty, kindżały i sztylety. Piętrzyły się w stosy tarcze. W bezładnych stertach leżały jadeitowe puchary, złote rytony, zdobione kantarosy i kyliksy, kratery, psyktery i wazy.

Był to nie tylko skarbiec, ale i nekropolia. Cmentarzysko. Lewart widział sterczące spod klejnotów gnaty i piszczele. Tu i ówdzie błyskał pierścień na kościotrupiej dłoni, bielały zza inkrustowanych pancerzy żebra i miednice, wyzierały spod złota tonące w monetach czerepy. Łypnęła czasem oczodołami czaszka spod okapu bogatego hełmu, zamajaczyły trupie zęby pod kolczą misiurką czy nosalem szyszaka. Były miejsca, gdzie splątane kupy kościotrupów wręcz przesłaniały całkiem to, na czym leżały.

Żmija pełzła, Lewart szedł za nią. Zetlałe kości kruszyły się i rozsypywały pod podeszwami butów.

Jaskinia skarbiec zwężała się, przechodziła w początkowo kręty, potem prosty korytarz. Szedł teraz w szpalerze posągów, statui, kariatyd i kanefor. Mających postać kobiet o urzekających kształtach. I budzących zgrozę obliczach. Przerażająco wykrzywionych, demonicznych, szyderczo wyszczerzonych maskach strzyg, chimer, empuz i lamii.

Szpaler kariatyd wwodził do kolejnej kawerny, mniejszej i okrągłej. W miejscu, gdzie wpadający przez dziurawe sklepienie promień dawał światła najwięcej, wypiętrzały się, niczym menhiry, cztery oślepiająco błękitne bloki lazurytu, każdy wyższy od człowieka. Piąty blok, płaski, przypominający katafalk, leżał pomiędzy. Za nim Lewart zobaczył posąg. Przedstawiający uskrzydloną kobietę, ufryzowaną modą perską, ustrojoną w czworokątne nausznice, gwiezdny diadem i płaszcz, wspartą przez dwoje zwierząt, zdających się wspinać na jej uda.

Żmija wpełzła na lazurytowy katafalk. Zwinęła się, wysoko uniosła głowę, znieruchomiała jak figura ureusza. Lewart czuł w uszach tętnienie i narastający brzęk. Podszedł bliżej. Na tyle blisko, by zobaczyć, że posąg ufryzowanej po persku kobiety stoi pośród sterty ludzkich czaszek. I rozsypanych rubinów, czerwonych jak krople krwi.

Żmija zawirowała w szybkim tanecznym obrocie. Przy czym obrotu dokonała tylko tylną częścią korpusu, tą spoczywającą na lazurytowym katafalku. Głowa i przednia część korpusu nie poruszyły się, nie zmieniły ureuszowej pozycji. Brzęczenie w uszach Lewarta narastało. Zamieniało się w szepty, w słowa. Syczące, dźwiękliwe, utkane z wielu głosów, splecionych i zharmonizowanych.

Padający na lazuryt słup światła mocniej rozświetlił centrum kawerny, mrok poza światłem jeszcze bardziej zaś pomroczniał. Z mroku ktoś wyszedł.

– Nie jesteś godzien, by tu być. Nie jesteś godzien jej łask. Ani tego, co ci ofiarowuje.

Lejtnant Bogdaszkin, odgadł Lewart. Zaginiony lejtnant Bogdaszkin. W podartym i wybrudzonym mundurze. Z pokrwawioną, posiniaczoną, miejscami do żywego mięsa otartą ze skóry twarzą.

– Uzurpujesz sobie mnie należne miejsce, mnie należne dary i przywileje. Przyszedłeś kraść. Jesteś złodziejem, praporszczyk.

– To ona wybrała – powiedział Wałun, sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow. W nadpalonej, poplamionej ropą i krwią pieszczance. Wyłonił się z ciemności, ale jego twarz wciąż była niewidoczna, skryta w mroku.

– To ona wybrała – powtórzył. – On został wybrany. Obdarzony łaską wyboru. Nie odrzuci wszak tej łaski…

To nie jest Wałun, Lewart w miarę przytomnie stwierdził oczywiste, Wałun nie żyje, zginął w płonącym beteerze w wąwozie pod Mohammad Agha. To, co widzę, to fantom. Zjawa. Eidôlon.

– Nie odrzucisz łaski, prawda, Pasza? Nie okażesz nierozwagi? Nie wzgardzisz tym, co ona chce ci dać? Wielkich, zaprawdę wielkich rzeczy dokonacie razem, ty i ona. Wielkich i pięknych.

Lejtnant Bogdaszkin zbliżył się, poruszając niezgrabnie i z trudem. Lewart spostrzegł, że z prawego przedramienia, wykrzywionego pod nienaturalnym kątem, sterczy mu ułamana kość.

– Powtarzała mi: bądź wierny – powiedział lejtnant. – Bądź wierny aż do śmierci, a dam ci wieniec życia. Obiecywała mi wieczność. Sługą jej, rabem jej godziłem się być, wszystko gotów byłem dla niej poświęcić. I poświęciłem. Zasłużyłem na nią, zasłużyłem stokroć bardziej, niźli ty. A ona jednak wybrała ciebie. Ale czy okażesz się godny? Czy dorosłeś do zaszczytu? Wyczuwam twoje wahanie. Wahaj się, a mój los będzie i twoim. Upadniesz jak ja. Upadniesz z wysoka. Na samo dno bezdennej przepaści.

– On się nie zawaha – powiedział Wałun, nadal z twarzą w cieniu. – To wojownik. Został wybrany i podejmie właściwą decyzję. Albowiem wie i rozumie, że wracać nie ma już dokąd.

Nie ma pokoju dla wojownika, jego wojna nie kończy się nigdy. Pokój to ułuda; ci, którzy mówią o kończącym wojnę pokoju, zwodzą i mamią. Jest tylko wojna, wieczna wojna. Nie ma nic oprócz niej.

Żmija na lazurytowym katafalku wirowała coraz szybciej i szybciej, jej ruchy umykały oczom.

– Nie podejmie decyzji – mówi, wyłaniając się z cienia, profesor Wikientij Abramowicz Szyłkin, wujek Kiesza. Ma na sobie biały fartuch i leninowski krawat w grochy. – Nie jest zdolny do decydowania.

– Tak, tak, Paszeńka, nie ma co się oszukiwać. Jesteś chory, wymagasz leczenia. To, na co cierpisz, to klasyczna trauma wojenna, wywołana przez sytuacje stresogenne, przez epizody psychotyczne, zarówno te przeżyte, jak i te imaginowane… Podręcznikowy zespół stresu pourazowego… Słowem, dekompensacja nerwicowa. Załamanie się mechanizmów adaptacyjnych. Omamy, zaburzenia paniczne, zespoły lękowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne… Wszystko to jeszcze pogłębione przez używki… Narkotyki są złe i szkodliwe, Paszeńka, czyżbyś nie wiedział? Wiodą do psychoz, do postaw aspołecznych, do introwersji… W kapitalizmie, i owszem, brak perspektyw i niemożność egzystencji w gnijącym ustroju zmusza ludzi do sięgania po środki odurzające… Ale w społeczeństwie socjalistycznym…

– Nie, nie przerywaj. Masz urojenia depresyjne, podejrzewałbym nawet zespół Cotarda. Stwierdzam też u ciebie zaawansowany zespół amnestyczny Korsakowa, cóż, alkoholizm genetycznie uwarunkowany… Ale poradzimy sobie z tym, Paszeńka, poradzimy. Zastosujemy psychoterapię, tak, tak, i farmakoterapię… Tak, tak… Głównie farmakoterapię. Kilka lat w zamkniętym zakładzie, kilka, nie więcej niż pięć, sześć…

Zły heroinowy trip, pomyślał Lewart. Koszmarna narkotykowa halucynacja.

Za Wałunem, lejtnantem i profesorem w mroku krył się jeszcze ktoś. Kolejne eidôla, widziadła. Lewartowi wydawało się, że rozpoznaje mundur khaki i korkowy kask, skórzany kubrak, okrągły hełm, sięgające łokci nabite mosiężnymi guzami rękawice.

– Decyduj, Pasza. – Wałun robił się wyraźnie niecierpliwy. – Przyjmij to, co ona ci daje. Wybrała cię i już jesteś częścią jej uniwersum, tamten świat, poza jaskinią, już nie jest twoim światem, nie ma już w nim dla ciebie miejsca. Nie ma powrotu. Bo też i do czego miałbyś wracać? Kto tam na ciebie czeka? Wika? Nie łudź się, bratan, fałszywą nadzieją. Wikę już utraciłeś. Wojna odbiera kobiety, to odwieczna reguła, nie ma od niej wyjątków.

– Nie… – przemówił Lewart, wbrew sobie, twardo bowiem postanowił nie wdawać się w rozhowory z widmami i majakami. – Nie. Wika będzie czekała.

– A choćby i czekała – replikuje natychmiast Wałun. – Choćby i zechciała być z tobą po Afganie, już ją straciłeś. Będziesz nocami budził się z krzykiem, mokry od potu, i nadejdzie chwila, gdy będziesz musiał wyrzucić z siebie to, co dławi ci duszę. Łudzisz się, że na zawsze wymazałeś to z pamięci, ale to wróci. Opowiesz jej o wszystkim. O autobusie. O kiszłaku Szorandżal. O tym, co stało się w Darwaz Dagh. O jeńcach w śmigłowcu, którzy nigdy nie dolecieli do Kabulu. O wiosce Chan-e Dżanub i tamtej dziewczynie…

– Nie. O tym jej nie opowiem.

– Opowiesz. Wyznasz wszystko. Będziesz musiał, inaczej nie zaznasz spokoju. A gdy jej to wyznasz, ona odejdzie. Bez słowa, oniemiona przez zgrozę.

– Upadniesz – wtrąca się lejtnant Bogdaszkin – na samo dno przepaści.

– Jesteś chory, Paszeńka – wpada w credo wujek Kiesza. – Majaczysz. To skutek nadużycia narkotyków.

A to akurat prawda, pomyślał Lewart. I chyba tylko to.

Żmija raptownie przestała wirować. Wszystkie simulacra znikły, zgasły, jakby ktoś wyłączył projektor.

Niebezpieczeństwo, pojął nagle Lewart, oburącz chwytając się za tętniącą brzęczeniem głowę. Bliskie. Coś. Lub ktoś. Zagraża. Niesie zagrożenie.

Brzęczenie zamieniło się w świszczącą kakofonię, kulminującą w przenikliwym, wysokim dźwięku, będącym świstem, sykiem i wrzaskiem zarazem. Iachema, pomyślał, syk wężów Gorgony.

Muszę iść. Muszę bronić. Ona tego żąda.

* * *

Tuż przy wyjściu ze skarbca, na hałdzie monet, wśród kufrów, szkatuł i kościotrupów stało coś w rodzaju tronu, jakby masywny fotel z wielkimi podłokietnikami lub może mocowane na grzbiecie słonia howdah. Lewart zauważył tron już wcześniej, gdy wchodził, jego uwagę przyciągnął nie tyle mebel, ile zasiadający w nim w malowniczej pozie kościotrup w resztkach kolczugi i strzępach złotogłowiu. Teraz kościotrupa nie było. Na tronie zastąpił go ktoś inny. Uśmiechnięty okrutnie białobrody starzec w turbanie, długiej koszuli i czarnej kamizeli. Mułła Hadżi Hatib Rahiqullah. Czarnomor.

Mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund zaledwie. Oczy Czarnomora zapłonęły nagle jak u wilkołaka, a wykrzywione w uśmiechu wargi wyprostowały się i ścisnęły. Na Lewarta zaś spojrzał otwór lufy jego własnego akaesu. Akaesu, który zostawił w parowie, na kamieniach. Zwyczajnie o nim zapomniał. Zgrzeszył najcięższym grzechem żołnierza. I teraz ten grzech miał się zemścić.

Klik.

Zamiast ogłuszającej serii, ostre metaliczne szczęknięcie iglicy.

Czarnomor szarpnął rączkę suwadła, nacisnął spust.

Klik.

Nie załadowałem go, zapomniałem, pomyślał Lewart, rzucając się do skoku. Po masakrze autobusu. W ogóle nie pomyślałem o załadowaniu.

Czarnomor zdołał zerwać się z tronu, odskoczyć nie zdążył. Lewart spadł na niego jak jastrząb, obalił impetem, obaj z brzękiem i zgrzytem runęli na stertę monet i kosztowności. Tarzając się obalili i w złomy potłukli alabastrową figurę słoniogłowego Ganeszy, pogruchotali trochę scytyjskiej i turkmeńskiej ceramiki. Czarnomor dobył kindżału, Lewart ułapił go za nadgarstek, drugą ręką capnął za brodę, wkręcił pięść w kłaki, szarpnął z całej siły. Czarnomor, wijąc się i trzepocząc jak wyrzucony na brzeg łosoś, popełzł, wlokąc Lewarta za sobą.

Staruch zadziwiał siłą i zwinnością, ale nie mógł uwolnić z chwytu ani brody, ani prawej ręki. Chwycił więc lewą pierwszy namacany przedmiot i potężnie zdzielił nim Lewarta w głowę. Lewart miał szczęście, bo przedmiotem była terakotowa statuetka cycatej i brzuchatej Wielkiej Matki, która pękła i rozsypała się przy uderzeniu. Zamroczony, puścił brodę mułły. Namacał coś, brązową figurkę, był to stojący Budda, Budda Shakyamuni, dość masywny i ciężki. Turban zamortyzował uderzenie, ale i tak walnięty Czarnomor aż się skurczył. Walnięty po raz drugi wypuścił kindżał, zasłaniając głowę. Lewart walnął go raz jeszcze, ale wtedy Budda wyśliznął mu się z palców, a Czarnomor dziabnął go rozstawionymi palcami w oczy. Oślepiony na moment Lewart wczepił mu w brodę palce obu dłoni. I trzymał, wleczony i bity pięściami. Puścił i odskoczył dopiero wtedy, gdy Czarnomor zamierzył się nań kolejnym posążkiem. Tym razem była to Nike. Uskrzydlona, mająca praktyczny kształt kilofa, niezastąpiony przy rozłupywaniu czaszek. Lewart puścił brodę Czarnomora, odturlał się prędko i zerwał.

Czarnomor zerwał się również, lekko jak kot, odrzucił nieporęczną Nike, rozejrzał się, sięgnął w stertę kości, szybkim ruchem wydobył stamtąd krzywą szablę, perski szamszir ze złoconym jelcem i pięknym deseniem damastu na głowni. Zawinął bronią, aż zawyło powietrze. Dopadł, ciął, Lewarta ocalił rzut w tył, ale i tak klinga z sykiem przecięła pieszczankę na piersi, rozcięła bawełnę gładko jak żyletka. Odskoczył, gorączkowo rozglądając się za czymś mogącym posłużyć za oręż. Porwał za okuty złotą blachą trzonek jakiejś broni drzewcowej, rodzaju glewi czy japońskiej naginaty, ale było to za ciężkie; nim zdołał unieść, Czarnomor już siedział mu na karku, a ostrze szamszira ze świstem rozchlastało rękaw munduru. I skórę ramienia. Psiakrew, pomyślał, odskakując i rozglądając się w popłochu, na wojnie radarów i noktowizorów, ponaddźwiękowych myśliwców i szturmowych śmigłowców, na wojnie napalmu, bomb kasetowych, pocisków kierowanych i min sejsmicznych mnie przyjdzie zginąć zaszlachtowanemu szablą. Bronią liczącą sobie dobre pięćset lat. Eksponatem muzealnym.

I wtedy zobaczył.

Wciśnięty między wysadzane mosiężnymi guzami kulbaki, częściowo nakryty szylkretowym puklerzem, leżał miecz. Nie hinduski talwar, nie radżputańska khanda. Prosty, skromny, niezbyt długi europejski miecz. Gdy go podnosił, zobaczył wytrawione na głowni: DEUS LE VOLT.

Czarnomor zaatakował jak lampart, tnąc od ucha, Lewart sparował odruchowo i – ku swemu zdumieniu – odpowiedział kontratakiem, szybkim wypadem i cięciem. Czarnomor uniknął ciosu, cofnął się, Lewart nie dał mu otrząsnąć się z zaskoczenia, zaatakował. Mułła spróbował finty i cięcia w dłoń. Nadgarstek Lewarta sam, zdawało się, wykonał niewielki obrót, brzeszczot szczęknął o brzeszczot, a odbity szamszir omal nie wyfrunął z ręki Czarnomora. Mułła cofnął się, szczerząc zęby znad białej brody. W jego płonących oczach zamigotało coś dziwnego, jakby cień zwątpienia. Praporszczyk, którego, pewien był, bez trudu posieka na dzwonka, niespodzianie okazał się wytrawnym szermierzem. Walczył nie jak byle szurawi, ale jak ktoś szkolony w Sandhurst w fechtunku wojskową szablą wzoru 1853, produkowaną przez firmę Robert Mole & Son. Nie jak sowiecki piechociniec, ale ktoś od dziecka niemal ćwiczony w walce kopisem i machairą. Ktoś, kto pierwszego człowieka zabił białą bronią w wieku lat piętnastu, w bitwie pod Elateią, podczas kampanii w Focydzie.

Czarnomor – do tej chwili – nie wydał najmniejszego dźwięku. Teraz zawył, zawył dziko i wściekle, niczym szakal. I na oślep rzucił się na Lewarta, wymachując szamszirem jak oszalały. Lewart wymanewrował go zwodem i krokiem w bok, uderzył barkiem, kopnął w goleń. Czarnomor zachwiał się, pochylił, a Lewart poderwał się i uderzył z góry, z wysoka. Wbił mulle miecz nad obojczyk, pionowo, wraził do połowy klingi. I zostawił tak, odskakując.

Czarnomor upadł na kolana. Szamszira z dłoni nie wypuścił, ale jasnym było, że unieść go już nie zdoła. Mógł tylko patrzeć na Lewarta, palić go wzrokiem kipiącym nienawiścią.

Lewart podszedł. Oburącz uchwycił rękojeść miecza, mocno naparł na głowicę. Klinga stawiała opór tylko przez moment, potem weszła jak w masło, aż po jelec. Czarnomor zatrząsł się i zadygotał, zadygotał konwulsyjnie, okropnie. Nie wydał najmniejszego dźwięku. Zaciskał usta, ale krew i tak wydarła się zza nich, wybluzgnęła gwałtowną falą. Mułła Hadżi Hatib Rahiqullah zakołysał się. A potem upadł na twarz.

Lewart patrzył na niego obojętnie. Potem odszedł. Podniósł swój AKS, wyjął i odrzucił pusty magazynek.

Przy samym wyjściu z jaskini skarbca zobaczył brezentowe worki. Były przepełnione, widział więc, co zawierały. Trotyl w opakowanych w bury parafinowany papier czterystugramowych kostkach, rozmiarów dziesięć na pięć na pięć centymetrów.

Za torbami leżało sześć metalowych, zielono lakierowanych talerzy. Miny przeciwczołgowe TM-46. Po sześć kilo materiału wybuchowego w każdej.

Czarnomor, pomyślał. Opętany nienawiścią białobrody Czarnomor. Nie spoczął, aż wytropił. I zamierzał unicestwić pomiot szajtana, niewiernego i żmiję, sahira czarownika i demonicę aluqah, wrogów plemienia ludzkiego. Razem z jaskinią, ich kryjówką i barłogiem. Zgodnie z nakazem Koranu zamierzał zgotować im kamienowanie i ogień piekielny zarazem. Nowocześnie, za pomocą trotylu i min przeciwczołgowych. Wyprodukowanych w ZSRR.

W jedną z kostek trotylu wetknięty był zapalnik elektryczny z przewodem. Lewart poszedł śladem przewodu.

Raportówka lejtnanta Bogdaszkina była na miejscu, w szczelinie, leżała tam, gdzie poprzednio, obok czapki i lornetki. Znalazł w niej przybory toaletowe. Mapy okolicy w skali 1:25000. Ściągnięte sparciałą recepturką listy. Fotografie dwóch dziewczynek, bliźniaczek, na oko sześcioletnich. Złożony na czworo, poprzecierany na krawędziach złożeń arkusz papieru, rysunek, jak się okazało. Przedstawiający bohaterów kreskówki, Wilka i Zająca, niezbyt udatnie nabazgranych kredkami. Koślawy napis pod obrazkiem głosił: DLA TATY. A na samym dnie, owinięty w szmatkę, magazynek. Pełny.

Lewart uzbroił nim AKS. Szczęknięcie zatrzasku, jak zwykle, przyniosło sekundową euforię. Szczęk ryglowanego zamka euforię o sekundę dłuższą.

Jaskinia skończyła się, w górze rozbłysło błękitem niebo.

Usłyszał głosy.

Jeden mudżahedin stał przy ścianie parowu i sikał na nią, gadając przy tym bez przerwy. Drugi, z papierosem w zębach, gmerał przy przewodach, schylony nad górniczą zapalarką strzałową. Usłyszał kroki Lewarta, podniósł głowę. Papieros wypadł mu z ust.

Lewart nacisnął język spustowy. Trafiony krótką serią duch runął, wierzgając i plącząc się we własny pirantumbon. Ten sikający odwrócił się, skoczył, sięgnął po karabin, oparty o skałę lee enfield. Nie zdążył. Seria trafiła go w brzuch. Osunął się, znacząc ścianę jaru rozmazaną smugą krwi. Głowa opadła mu na pierś. Siedział tak, wstrząsany drgawkami.

Ten od zapalarki rozdygotaną ręką wyciągnął spod zakrwawionej koszuli pistolet, TT, ale nie zdołał go nawet unieść. Otworzył usta w bezgłośnym krzyku, jego rozwarte czarne oczy patrzyły na Lewarta błagalnie. Lewart nacisnął spust i wywalił w niego resztę magazynka.

Niebo pociemniało, poczerniało wręcz.

* * *

Z głębi słyszał syk-wrzask żmii, jej okropną iachemę.

Muszę wrócić, pomyślał. Muszę wrócić do niej.

Wszedł w ciemność jaskini.

* * *

Kamienne figury w szpalerze ożyły. Pełne piersi kariatyd zdawały się prężyć, krągłe biodra kanefor tanecznie kołysać. Drapieżne oczy lamii zdawały się śledzić każdy jego krok, wykrzywione usta empuz zdawały się szeptać. Grozić. Albo ostrzegać.

Okrągła kawerna była pusta. Lśniły błękitem lazurytowe menhiry, rozpościerał skrzydła posąg ufryzowanej po persku bogini w gwiezdnym diademie, stojący pośród czaszek i rubinów. Ale na katafalku nie było żmii.

Dostrzegł ruch, a z mroku wyłoniła się postać. Postać kobiety. Zbliżyła się do jednego z lazurytowych bloków, oparła o niego, lekko przeginając wiotką talię.

Kolejna zjawa, pomyślał. Kolejny eidôlon. Kolejne simulacrum. Czyje? Czyżby Wiki? Czyżby to była Wika?

To nie była Wika.

Postąpił krok, krok uczyniła również kobieta. Czarnowłosa, obnażona do bioder. Od bioder w dół odziana w powłóczystą, przetykaną złotem szatę.

Pamiętał. Widział ją już. Przed trzema laty. W Paryżu, na wernisażu w Salon de Paris. Na płótnie Charlesa Augusta Mengina. Jako półnagą Safonę o niepokojącym spojrzeniu.

Pamiętał. Widział ją już. W Arkadii, niedaleko granicy z Messenią. W okolicach Figalei. W świątyni, w cyprysowym gaju. Jako marmurową statuę.

Zbliżył się. Pozdrowił. Obce słowa w nieznanym języku nieprzyjemnie drażniły wargi.

– O, Eurynome, krągłobiodra Bogini Wszechrzeczy, ty, któraś w początku istnienia olśniewająco naga wyłoniła się z Chaosu, by oddzielić wody od niebios…

Mówił, ona zaś zbliżała się, powoli, z każdym jego słowem była coraz bliżej. Widział jej złote oczy. Jej złotawą skórę i pokrywający ją filigranowy deseń.

– O, pięknooka Eurynome, ty, któraś tańczyła na falach, tańcem twym przywabiając Prawęża Ofiona, by móc spleść się z nim w miłosnym uścisku, w rozkoszy poczynając Jajo Świata, z którego wykluło się wszystko, co istnieje: Słońce, Księżyc, planety, gwiazdy, Ziemia z jej górami, rzeki, drzewa, zioła i wszelkie żywe stworzenie…

– Wybrałam cię – powiedziała złotooka kobieta. – Jesteś mój. Mój obrońco.

– Dam ci wszystko, czego zapragniesz. Czego kiedykolwiek pragnąłeś. Spełnię pragnienia, o których dziś jeszcze nie wiesz.

– Zawiodę cię do Gulshan-i Quds, Najwyższego Nieba. Wskażę i podaruję bogactwa, przy których zbledną skarbce Lampaki i Firuz Kuh. Napoję cię miodem, mlekiem i olimpijską ambrozją. Dam zakosztować białej somy, jakiej nie kosztował Indra, uraczę bhangi godną samego Sziwy. Napoję cię srebrzystą haomą magów, napoję zrodzoną z kropel krwi amritą, sokiem z nieznanej Teofrastowi mandragory. Upoję cię moim jadem, w którym zawarta jest Wieczność.

– Nie będzie niebytu ani bytu, końca ani początku. Nie będzie Słońca, nie będzie Księżyca ni gwiazd, nie będzie Ziemi, nie będzie przestworzy, nie będzie rozłamu pomiędzy dniem a nocą, nie będzie istniała Śmierć. Będzie Bezruch. Będzie Bezczas. Spokój i głęboki sen, jeśli snu zapragniesz zaznać. Potęga i wszechobecność, jeśli ich zechcesz. Wojna, przemoc i krew, jeśli ich zapragniesz. Wieczna wojna. Po wieczność.

– Dam ci jedyny pokój, jakiego może zaznać wojownik.

Palce, które dotknęły jego policzka, miały długie paznokcie, lśniące złotem, jakby pokryte warstewką szlachetnego metalu. Ramię, które otoczyło mu szyję, zdobił delikatny, przypominający łuski wzór. Z ust, które czuł przy uchu, wydobywał się syk, syk cichy i melodyjny.

Był dla niej wężem, Prawężem Ofionem, przybyłym na jej zew wraz z wiatrem północnym. Prawężem Orionem, zdolnym owinąć ją, spowić, otoczyć zwojami, spleść się z nią w uścisku. Ona, spleciona z nim w miłosny węzeł, była dlań jak Eurynome, olśniewająco naga Eurynome, Bogini Wszechrzeczy. Była dlań jak Asztarte, jak Ereszkigal, jak Inanna. Jak Anahita, bogini Świętego Tańca, u stóp posągu której spełniali ofiarę. Ardvi Sura Anahita, Wilgotna Jaśniejąca Nietykalna, ta, która zapładnia źródła wodami gwiazd. Ta, która włada męskim nasieniem.

Spleceni i splątani tańczyli na falach, w spazmach rozkoszy poczynając Niebo i Ziemię, Słońce, Księżyc, planety, gwiazdy, rzeki, drzewa, zioła i wszelkie stworzenie.

* * *

Jaskinia zatrzęsła się od niedalekich eksplozji. Ze ścian sypnęły się, szeleszcząc, drobne kamyki, ze stropu spadł pył, osiadając na lazurytach jak trąd. Wszczęła się i dobiegła uszu Lewarta dzika kanonada, serie z broni maszynowej, wybuchy granatów.

– To nic – powiedziała Żmija. – To tylko śmierć.

– Zastawa… – Uwolnił się z jej objęć, przytomniejąc nagle i boleśnie. – To atak na zastawę! Tam trwa walka!

– To dzieje się w innych światach. W innych czasach. I ciebie już nie dotyczy.

– Moi koledzy… – Szarpnął się. – Ja muszę…

Pokryte złotawym deseniem ramię owinęło mu szyję. I zacisnęło się, zacisnęło mocno i okrutnie, jak garota, jak arkan, jak stryczek. W oczach pociemniało mu, w skroniach zatętniło. Był bliski utraty przytomności.

– Inne światy… – Poczuł, jak coś wężowo oplata mu i paraliżuje nogi. – Inne czasy. Nie twoje już. Ty jesteś mój.

Na zewnątrz huczała kanonada. Ze stropu kawerny sypał się kurz.

* * *

Baterie artylerii Ajub Chana strzelały od strony gór i drogi prowadzącej do Maiwandu. Wstrzelały się szybko, teraz prażyły gęsto i celnie, rażąc środek brytyjskich pozycji skoncentrowanym ogniem. Jeden z pocisków rozerwał się niebezpiecznie blisko, nie dalej niż sto jardów od stanowisk zajmowanych przez Sześćdziesiąty Szósty. Henry James Barr zaklął paskudnie.

– To są, bigod, angielskie działa! Gwintowane dwunastofuntówki Armstronga! Lepsze od naszych!

– Lepsze – zgodził się porucznik Richard Trevor Chute, nie opuszczając lornetki. – I jest ich więcej. Wali w nas chyba pięć baterii, ze dwadzieścia dział polowych. Do tego kilka haubic, zapewne od Kruppa. A podobno, niech Bóg ma w opiece nasz wywiad, mieli mieć tylko stare odprzodówki…

Kolejny pocisk eksplodował, tym razem znacznie bliżej, poczuli podmuch, usłyszeli świst szrapneli. Drummond odruchowo wciągnął głowę w ramiona. Dzięki Bogu, pomyślał, nas tu chroni pozycja w kotlince, mniej widocznych nie biorą nas na cel. Ale innym tęgo się obrywa. Kawalerzystom jest gorąco, tracą ludzi i konie, wśród sipajów na lewym skrzydle i w centrum szrapnele też zbierają krwawe żniwo…

– Jeśli Burrows… – Chute jakby go słyszał. – Jeśli Burrows zaraz nie rzuci konnicy do szarży, niedługo nie będzie miał czego rzucać! Na co on czeka, chciałbym wiedzieć? Bloody hell…

– Do kompanii, panowie oficerowie! – przerwał im donośny rozkaz majora Blackwooda. – Gotuj się! Będzie atak! Ruszą na nas!

Major mógł mieć rację. Naprzeciw stojącego na lewym skrzydle 1. Pułku Grenadierуw Bombajskich Ajub Chan ześrodkował oddziały z Heratu, regimenty kabulskie i nieregularną afgańską jazdę, co najmniej osiem tysięcy ludzi, ci wciąż jednak trwali na pozycjach. Ajub musiał widzieć, jak skutecznie gnębi Brytyjczyków jego artyleria, i z frontalnym atakiem się nie spieszył. Inaczej rzecz się miała na skrzydle prawym, na wprost Sześćdziesiątego Szóstego. Tu, oddzielona od linii brytyjskich wąwozami i rozgałęzionym korytem wyschłej rzeczki stała pod zielonymi sztandarami piesza horda ghazich, ciągnących za Ajubem fanatyków religijnych. Horda wyła bez ustanku, potrząsała nożami, szablami, mieczami i włóczniami. Wielu nosiło białe szaty, ci, jak wiedział Drummond, przysięgli iść i bić się na śmierć, oddać życie w walce z niewiernymi. Nieliczni, widział to w lornetce, mieli dżezaile, jak również muszkiety Brown Bess i stare enfieldy, zdobyte pewnie jeszcze podczas pierwszej wojny, w czterdziestym drugim. Częstsze były jednak prymitywne dzidy zrobione z przytwierdzonych do tyk angielskich bagnetów. I teraz, gdy słońce stanęło w zenicie, horda z dzikim wyciem rzuciła się do ataku.

– Good Lord – westchnął Barr. – Ich tam jest z dziesięć tysięcy…

Może być więcej, pomyślał Drummond, sięgając do kabury po adamsa. Nie zgadnąć, ilu kryją tamte głębokie jary i koryta strumieni.

Zobaczył, jak dowódca pułku, podpułkownik James Galbraith, dobywa szabli z pochwy.

– Gotuj się!

– Ładuj! Cel!

Pierwszy szereg celował z pozycji leżącej, drugi przyklęknął. Horda, pokonawszy wyschłe koryto rzeczki, gnała na nich, wyjąc dziko. Pułkownik wyjął z kieszeni chusteczkę, złożył ją, wytarł wąsy i czubek nosa.

– Steady, lads! Steady!

Atakujący ghazi zbliżyli się na siedemset jardów.

– Now! – krzyknął Galbraith. – A volley!

– Ognia!

Kompanie Sześćdziesiątego Szóstego dały salwę jak jeden mąż, jak na pułkowej strzelnicy, jakby jedna ognista iskra przeskoczyła po linii. Grad kul położył pokotem pierwsze szeregi ghazich, zwyczajnie ich zmiótł. Ale dalsi parli naprzód, tratując zabitych i rannych, wyjąc, rycząc i wywijając bronią.

– Allaaahu akbaaar!

– Fire!

Znowu salwa, tym razem z czterystu jardów, z podobnie morderczym efektem. Ale i tym razem nie zatrzymało to ghazich. Drummond rzucił okiem na ładujących broń żołnierzy. Ale wciąż był spokojny. W rękach wyćwiczonego strzelca karabin Martini-Henry mógł na minutę wystrzelić piętnaście do dwudziestu kul.

– Ognia!

Tym razem wyraźnie widział karminowe rozbryzgi, widział, jak białe całuny fanatyków momentalnie rudzieją od krwi. Słyszał wrzaski ranionych. I dziki ryk reszty, której wciąż nie dawało się zatrzymać. Ruchy ładujących broń stawały się coraz bardziej nerwowe.

– Allaaahu akbaaaar!

– A volley! – ryczał Galbraith. – Give’m another volley, damn them!

Salwa, z dwustu jardów. Następna, ze stu.

– Fix bayonets! – wrzasnął Barr.

Drummond uniósł rewolwer, wycelował. Ale nie wystrzelił. Thank God, pomyślał, widząc łamiące się szeregi ghazich. Nareszcie, wytarł czoło rękawiczką. Cofają się. Bagnety chwilowo nie będą potrzebne. Zatrzymaliśmy ich, odstępują. Będzie chwila odpoczynku… Afgańska artyleria też jakby ucichła… Dziękować Bogu… I karabinom Martini-Henry…

Z lewego skrzydła wciąż rozbrzmiewała kanonada, pochłonięty bojem Drummond nie zauważył nawet, że bataliony z Heratu i nieregularna afgańska jazda rozpoczęły szturm i tam; to był powód, dla którego umilkły nieprzyjacielskie działa. Również jednak i ten atak nie miał, jak wyglądało, powodzenia. Bateria Royal Horse Artillery skutecznie, zdawało się, raziła nacierających szrapnelami ze swych dziewięciofuntówek. Twardo stali na pozycjach sipaje z pułków bombajskich, 1. Grenadierski i 30. Pieszy, zwany Strzelcami Jacoba. Sipaje wiedli stały ogień, odpierając kolejne fale ataków. Sami, jak spostrzegł Drummond, też jednak ponosili straty, kule z afgańskich muszkietów i dżezaili mocno przerzedzały ich szeregi. Stali jednak nieugięcie. A w głębi brytyjskiego ugrupowania formowała się w szwadrony Native Cavalry, bombajskie pułki Queen’s Own i Scinde Horse. Burrows zaraz wyda rozkaz, pomyślał Drummond, za moment lansjerzy pójdą do szarży. Z flanki uderzą na wojsko Ajuba, rozproszą je, nieregularni i ghazi pierzchną pierwsi. Bitwa jest wygrana. Thank God…

Dziękował, jak się okazało, za wcześnie. Wspomożone silnymi rezerwami regimenty z Heratu nagle ze zdwojoną siłą runęły na skrzydło lewe, na grenadierów i na baterię RHA. W tym samym momencie, skrycie przemieściwszy się kotlinami, następna fala ghazich rzuciła się z wrzaskiem wprost na Strzelców Jacoba.

Po kilku minutach rozpaczliwego oporu grenadierzy zachwiali się i poszli w rozsypkę. Zagrożona artyleria konna też zaczęła uciekać, przez co załamało się całe skrzydło lewe. Burrows – dopiero teraz – rzucił na odsiecz jazdę, ale było za późno, oskrzydleni kawalerzyści dostali się pod silny ogień i pierzchnęli. W obliczu pędzących na nich ghazich Strzelcy Jacoba też nie zdzierżyli. Na oczach oniemiałego Drummonda pękł środek, ghazi wdarli się w ugrupowanie. Strzelcy w panicznej ucieczce wpadli na umykających grenadierów, powstał chaos. Nagle, jak w złym śnie, Drummond zobaczył, jak linia łamie się i pęka, a cała brygada, wliczając w to kawalerię i odwód, rzuca się do ucieczki na południe, w kierunku Mahmudabadu.

– To jest… – zachłysnął się. – To jest niemożliwe…

– Formuj się! – zakrzyczał z konia Galbraith. – Sześćdziesiąty Szуsty, formuj…

Drummond przestał go słyszeć, wszystko zagłuszyła wrzawa, jeden wielki ryk, dziki wrzask. Na ich pułk wpadły, przewracając się nawzajem, niedobitki grenadierów zmieszanych ze Strzelcami Jacoba i spieszonymi lansjerami z NC, w to wszystko wbiły się, roztrącając i tratując, konie, zaprzęgi i armatki pierzchającej baterii RHA. Karne do niedawna szeregi zmieniły się w bezładne kłębowisko, na które zwalili się, siekąc i kłując, Heratczycy i ghazi. Ciżba uniosła Drummonda niczym rwąca rzeka, nie zdołał się oprzeć. Ochrypł od wykrzykiwanych rozkazów, których w tym piekle i tak nikt nie był w stanie usłyszeć.

Sześćdziesiąty Szósty oparł się dopiero o pierwsze zabudowania kiszłaku Khig, o gliniane mury i ściany chałup. Galbraith i kilku oficerów cudem jakimś zdołało opanować panikę i skupić wokół siebie resztki pułku. I nagle wśród otaczającego pandemonium rozbrzmiały spokojne angielskie komendy i przenikliwy trzask salwowego ognia martinich.

Drummond nie zdążył dołączyć do szyku, porwała go i powlekła ze sobą fala uciekających sipajów. Wyrwał się, ale przewrócili go, omal nie zadeptując. Podnieść się nie zdołał. Rżnący zbiegów ghazi wpadli wprost na niego. Nie zdążył nawet wyciągnąć adamsa z kabury, gdy w oczach zabłysły mu ostrza dzid i chajberskich noży. Nagle zawisł nad nim olbrzym w białej szacie, z brodą okrwawioną tak, jakby przed chwilą kogoś zagryzł. Rycząc, wielkolud wzniósł szeroką zakrzywioną korę. I padł, trafiony prosto między oczy.

– Sir! – Karabin wypalił tuż nad głową Drummonda, ogłuszając go. – Proszę wstać, sir!

– Na nogi! – Z drugiej strony wypalił colt. – Na nogi, Teddy! Wstawaj, God dammit!

Z lewej poderwał go Harry Barr, z prawej sierżant Apthorpe. Uciekli, przeskakując trupy, w stronę niskich murków wioski, zza których broniła się resztka Sześćdziesiątego Szóstego i niedobitki z innych oddziałów. Uciekli, ścigani wyciem hordy i świstem kul. Barr stęknął nagle, zacharczał, padł na kolana i na twarz, pociągając za sobą Drummonda. Drummond, na kolanach, obrócił się ku ścigającym, uniósł rewolwer. Wielki kaliber adamsa robił swoje, kule zwalały z nóg pędzących na niego ghazich, podrywały ich tak, że wylatywali w górę jak baile z uderzonych piłką wicketów. Obok strzelał Apthorpe, potem dołączył jeszcze jeden karabin, snider któregoś z bombajskich grenadierów, brodacza w przekrzywionym pagri i zakrwawionej kurcie.

Podporucznik Henry James Barr przekręcił się na plecy, wpijając palce w tryskającą krwią ranę pod mostkiem. Potem wyprężył się, zacharczał jeszcze raz i umarł.

– Szybciej, sahib! Jildi jao! Do wioski!

To, że dotarli do wsi i do swoich, to był prawdziwy cud. A przed samym murkiem, tuż niemal pod lufami strzelających zza murku kolegów, sierżant Apthorpe dostał kulę w plecy, pod łopatkę. Drummond i brodaty sipaj wciągnęli go za murek. Sierżant otworzył oczy.

– Jakże to tak… – Wypluł krew. – Jakże tak… Sir…

Zadławił się. Drummond zacisnął zęby.

– Jesteśmy… najlepszą armią świata… – wykrztusił sierżant Apthorpe. – Pan sam mówił… Że niepokonani… Imperium… A dziś nas… God Almighty… Dziś nas… Załatwiły dzikusy z dzidami…

Głowa bezwładnie opadła mu na ramię. Drummond odwrócił wzrok.

– Sahib. – Sipaj podał mu martiniego. – Bierz.

– Tyś kto?

– Naik Dżehangir Singh, sahib. Pierwszy Grenadierski…

Palba i wrzask atakujących zagłuszyły resztę.

Z Sześćdziesiątego Szóstego zostało jakichś stu ludzi. Bronili się w zwartym szyku, zza murków lub oparci plecami o gliniane ściany kiszłaku Khig.

– Ognia! – komenderował podpułkownik Galbraith. – Ognia, chłop…

Na oczach Drummonda kula z dżezaila trafiła go w skroń, rozwalając korkowy kask i głowę. Zagryzł wargi, wciskając kolejny nabój do komory.

– Motherfucking niggers! – Strzelający obok Walter Rice Olivey zupełnie zapomniał o flegmie, nienagannych zwykle manierach i wyszukanym sposobie mówienia. – Dirty cocksuckers!

Przerzedzeni ghazi stracili na chwilę impet, nacisk zelżał. Ale strzelcy z regularnych herackich batalionów nie przestawali zasypywać ich gradem kul. Biły w nich dżezaile i muszkiety, biły dopiero co zdobyte, wydarte martwym snidery. I teraz to oni, chłopcy w khaki, byli wicketami, jeden po drugim walili się na piasek, padali jak kukiełki. Padł trafiony w brzuch Honeywood, walczący obok niego artylerzysta z RHA dostał w czoło. Majorowi Blackwoodowi kula rozerwała gardło.

Zostało ich może pięćdziesięciu, gdy od lewej wpadła na nich nieregularna afgańska jazda, a od frontu i od prawej ghazi i strzelcy z Heratu. Zostało może dwudziestu, gdy odparli atak ogniem z rozpalonych już niemal do czerwoności martinich. Zostało szesnastu, gdy cofnęli się, wyparci, do ogrodu, pod studnię.

Zostało jedenastu, gdy wycofali się za Khig, na zalaną oślepiającym słońcem pustynię.

Jedenastu. Trzech oficerów. Sierżant i kapral. Pięciu żołnierzy z Sześćdziesiątego Szóstego. I jeden naik z bombajskich grenadierów.

Stanęli, mokre ramię do ramienia, skrwawiony łokieć do łokcia, spocone plecy do pleców. Twarzami w stronę szykującej się do ataku hordy.

Porucznik Richard Trevor Chute załadował podniesiony żołnierski karabin. Poprawił bandaż na czole. Popatrzył po nich. Zanosiło się, że powie coś wzniosie nadętego i patriotycznie patetycznego.

– Fuck – powiedział porucznik Richard Trevor Chute.

Podporucznik Walter Rice Olivey skończył ładować colta, zakręcił bębenkiem. Starszy sierżant Cuphage nasadził bagnet na lufę martiniego, podobnie uzbroił swego snidera naik Dżehangir Singh. Kapral Travers, poważnie ranny, uklęknął, a potem usiadł. Obok przyklęknął jeden z żołnierzy, Drummond znał go, wiedział, że jest z Birmingham i że nazywa się Townsend.

Wrzask i wycie ghazich zaświdrowały w uszach. Spod kopyt szarżującej konnicy wzbił się kurz. Edward Drummond uniósł karabin. Żegnaj, Charlotte, pomyślał.

Słońce prażyło z nieba.

– Gotowi? – upewnił się porucznik Richard Trevor Chute.

– Gotowi, sahib – odpowiedział za wszystkich naik Dżehangir Singh.

Chute spojrzał na niego.

– Nie nazywaj mnie sahibem – powiedział zimno. – Dziś, tutaj, wszyscy jesteśmy równi. Niniejszym mianuję cię białym.

– Na czas bitwy?

– Nie. – Porucznik wciągnął powietrze, patrząc na pędzących na nich ghazich, na ich włócznie i noże. – Dożywotnio.

* * *

Było wpół do godziny trzeciej po południu, 27 lipca 1880, czterdziesty trzeci rok panowania Wiktorii, królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, pierwszej cesarzowej Indii.

* * *

Ściany kawerny trzęsły się od wybuchów. Seriami waliły de-sze-ka, zanosił się ciągłym ogniem utios, biły pekaemy. Eksplodowały granaty.

Żmija zluzowała nieco uścisk na jego szyi, Lewart zachłysnął się oddechem. Nie stawiał już oporu.

– Tam – powiedziała Żmija – jest tylko śmierć. Twoje miejsce jest tu. Bo ja ciebie wybrałam.

Poczuł na piersi jej wargi. A potem ukłucie i paraliżujący ból. – Upoję cię moim jadem, w którym zawarta jest Wieczność. Efekt był natychmiastowy. I stokroć silniejszy niż po heroinie.

* * *

Nagle był tam, gdzie na ołtarzach tańczył ogień, oślepiająco biały w swej prześwietności, a odblaski migotały na freskach naściennych. Był tam, gdzie w uświęconym obrzędzie śpiewano dla Dobrej Bogini, gdzie tańczono dla niej, tanecznymi ruchami naśladując ruch płomienia, a freski naścienne też zdawały się tańczyć. Był tam, gdzie uświęcano Boginię pitą dla niej Błogosławioną Haomą, a pod wpływem haomy dusze wychodziły z ciał i wzlatywały ku boskości, by wreszcie pojąć ją, zrozumieć i nazwać. Dusze opuszczały ciała, haoma krążyła w żyłach, płonął ogień ubóstwienia. Wznosił się śpiew.

Haoma ogniem krążyła w żyłach.

Ogień płonął na ołtarzu, palił się dla Wielkiej i Dobrej Bogini Wszechrzeczy.

* * *

Do Aleksandrii Kaukaskiej zostawało im nie więcej niż pięćdziesiąt stadiów. Tetrarcha Herpander, od chwili wyruszenia niespokojny, odprężył się nieco. I uznał, że można nareszcie dać wytchnąć nieco koniom. Wstrzymał ogiera, odwrócił się do podkomendnych. Ale rozkazu wydać nie zdążył.

Poczuł silne drganie gruntu, a ostro zarysowana na tle nieba grań zamazała się nagle w oczach. A potem cały wąwóz, zdało się, zwalił się nich.

Toczące się z urwisk głazy spadły na czołówkę oddziału, obalając konie wraz z jeźdźcami. Tych, których głazy ominęły, nakrył i zwalał z koni grad mniejszych kamieni, rwanych lawiną ze zboczy. Konie rżały dziko, prodromoi wrzeszczeli i klęli. A w ślad za gradem kamieni sypnął się na nich grad strzał.

Na oczach Herpandra przeleciał przez zad konia trafiony w gardło Frygijczyk Stafilos, obok spadł jeździec ugodzony w oko. Inny, zgięty na końską szyję, mocował się ze strzałą utkwioną w barku.

Zafurczały rzucane z urwiska dziryty, w ślad, niemal natychmiast, z pochyłości rzucili się na nich uzbrojeni ludzie.

– Bij! – wrzasnął Herpander, podrywając Zefiosa. – Bij ich! Alale alalaaaa!

– Alaleee alalaaaaaa!

Kary ogier po raz kolejny ratował życie swemu panu. Przesadzał głazy jak antylopa, lawirował między nimi jak gazela, napastników obalał impetem jak bojowy słoń. I robił to tak szybko, że wyprzedził całą tetrarchię i nie wiedzieć kiedy wniósł Herpandra wprost między wrogów. Nagle znalazł się wśród nich, w samym środku, czując ze wszystkich stron smród skór i futer, w które byli odziani, bardziej przez to przypominając półbestie niż ludzi.

Ale Zefios i jego jeździec nie po raz pierwszy byli otoczeni zewsząd wrogami, ludzi, półbestie i bestie wliczając. Herpander dwóch uśmiercił natychmiast, dwoma krótkimi pchnięciami kawaleryjskiej sarissy w gardła. Zefios wierzgnięciem kopyta zmiażdżył głowę trzeciego. Czwarty dostał sztych w twarz, pod kryjącą czoło i oczy wilczą czapę z paszczą i kłami. Piąty, taki sam wilkołak, krzywym jak sierp nożem usiłował zranić Zefiosa w brzuch. Herpander obalił go uderzeniem drzewca i przygwoździł do ziemi.

– Alaleee alalaaaaaaa!

Jednak rację miał Astrajos, chaldejski mag, pomyślał, wyrywając ostrze. Jestem skażony wojną. Jedyne, co umiem, to zabijać.

Reszta tetrarchii przebijała się ku niemu, wiedziona przez krwawiącego z rany na czole Bryzosa. Rozpalony bojem Herpander nie czekał, ponownie spiął Zefiosa i samotnie runął na Paropamisadów, których coraz to więcej i więcej zsuwało się po zboczach. Wielu docierało na drogę już martwych, trafianych ciskanymi przez prodromoi sarissami, ksystonami i scytyjskimi paltonami. Widząc więc, że drzewcowej broni mu nie zbraknie, Herpander ścisnął boki ogiera udami, wzniósł się i z mocą miotnął własną sarissą, na wylot przeszywając wielkiego brodacza w czapie z bawolimi rogami, najwyraźniej przywódcę, bo po jego upadku część górali poszła w rozsypkę. Tetrarcha porwał za kopis i rzucił się na tych, co wytrwali. Jednemu ściął głowę wraz z kosmatym kołpakiem. Drugiemu, zbrojnemu w krzemieniastą maczugę, odrąbał rękę powyżej łokcia.

I wtedy Zefios, Wiatr Zachodni, zarżał dziko, targnął się, stanął dęba. I runął na kamienie. Herpander w ostatnim momencie zeskoczył, unikając przygniecenia. Upadł, zerwał się, zaklął, widząc strzałę, pogrążoną w szyi ogiera do pół brzechwy. Na nic więcej nie miał czasu. Pędziło na niego trzech, wszyscy uzbrojeni w noże wielkie jak kosy. Potwór w kryjącej głowę i ramiona skórze kozła, razem z rogatą i zębatą głową. Drugi, szaman chyba, bo cały obwieszony klekocącymi kośćmi. I trzeci, w portkach włosem na wierzch, istny satyr.

Nim dobiegli, koźlogłowa i szamana zwaliły z nóg celnie ciśnięte paltony. Satyr uciekł. A do Herpandra dołączył nagle Bryzos i kilku prodromoi, łącznie pięć wierzchowców.

Oko Zefiosa zmętniało. Głowa bezwładnie opadła mu na kamienie.

– Konia! – ryknął Herpander. – Podajcie mi ko…

Strzała trafiła go pod prawy obojczyk, gładko przebijając skórzany kubrak. Chwycił za brzechwę, w tym momencie drugi grot ugodził go w twarz, przeszywając lewy policzek i wychodząc karkiem. Herpander upadł na kolana. Czuł, jak Bryzos usiłuje go podnieść. Ale był już bezwładny i leciał przez ręce. Wyrzygał krew, zadławił się, zacharczał, w oczach pociemniało mu nagle, kończyny zmroziło zimno.

– Alaleeee alalaaaa!

Z mocą rozbrzmiał macedoński okrzyk bojowy, zadudniły kopyta, świsnęły i poleciały gradem strzały, dziesiątkując zmykających Paropamisadów. Od strony gardzieli wąwozu przybywała odsiecz. Hippotoxotai, łucznicy konni, w skórzanych hełmach i przeszywanych kabadionach.

Herpander nie widział już tego. Zapadał w czarną noc i nicość.

Jestem Herpander, syn Pyrrusa, zdążył jeszcze pomyśleć. Prodromos, dowódca pierwszej tetrarchii trzeciej ile w niezwyciężonej armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Króla, pod którego wodzą rzuciliśmy na kolana Syrię, Egipt i Persję, zdobyliśmy Efez, Tyr, Babilon i Persepolis. Świat jest nasz, klęczy przed nami. Ale ja, Herpander, podboju Indii już nie zobaczę. Bo topię się w zalewającej mi płuca własnej krwi. Tu, w zapomnianym przez bogów wąwozie zapomnianej przez bogów krainy. Ginę od topornie wykonanych strzał przyodzianych w skóry dzikusów, istnych górskich półbestii.

Zaiste, igraszką Tyche jest życie…

* * *

Było późne lato, siódmy rok panowania Wielkiego Króla Aleksandra.

* * *

Sierżant Guszczyn odrzucił PKM, nie mógł już strzelać, kula rozorała mu prawą dłoń i oderwała dwa palce. Porwał za granat, wyszarpnął zębami zawleczkę, cisnął na oślep.

– Proszczaj, prapor! – krzyknął łamiącym się głosem.

Strzelający z utiosa Barmalej nie odwrócił głowy. Mógł nie usłyszeć, krwawił z obydwu uszu. A wystrzały i wybuchy i tak głuszyły wszystko.

Guszczyn sięgnął po następny granat. Ostatni.

* * *

Była niedziela, siedemnasty dzień czerwca 1984 roku. Czwartego roku wojny w Afganistanie.

* * *

Otkrowienije Swiatogo Apostoła Ioanna Bogosłowa: Togda otdało morie miortwych, bywszych w niom, i smiert’ i ad otdali miortwych, kotoryje byli w nich; i sudim był każdyj podiełam swoim. I smiert’ i ad powierżeny w oziero ogniennoje. Eto smiert’ wtoraja.

* * *

Ziemia zadrżała od wybuchów, zadygotała od eksplozji tak silnych i gwałtownych, że ze ścian jaskini oderwały się i roztrzaskały z hukiem wielkie bloki skalne. Runął jeden z lazurytowych menhirów, zarysował się i z trzaskiem pękł katafalk. Zachwiał się i upadł na stos czaszek posąg skrzydlatej, perską modą ufryzowanej kobiety.

* * *

Wybrałam cię. Ale tobie pozostawię wolność wyboru. Wyboru świata, w którym chcesz być i istnieć.

Wybierz. Ale wybierz rozważnie.

Albowiem kto zbacza z drogi rozwagi, odpocznie w towarzystwie cieni.

Lewart oprzytomniał. I stwierdził, że jest sam.

Zupełnie sam.

* * *

Obejrzał się za siebie tylko raz. Gdy wychodził z parowu. Nie zobaczył nikogo.

* * *

Tam, gdzie jeszcze rankiem była zastawa „Sołowiej”, gdzie były blokposty „Rusłan”, „Muromiec” i „Gorynycz”, gdzie były doty, bunkry, posterunki, transzeje i rowy łączące, teraz nie było już nic. Nic prócz zrytej, przeoranej pociskami, podziurawionej lejami ziemi, na czarno wypalonej, pokrytej żużlem i smołą. Napalm wciąż jeszcze tlił się i dymił w rozpadlinach, nad wszystkim wisiał ciężki, przenikliwie penetrujący smród nafty.

I swąd spalonych ludzkich ciał.

Nad pobojowiskiem i okolicą krążyły, hucząc, śmigłowce szturmowe.

Lewart zamrugał odwykłymi od jaskrawego światła oczami, drżącą dłonią przetarł czoło i powieki. I zobaczył przed sobą Sawieliewa. Igora Konstantinowicza Sawieliewa. Kulawego Majora od osobistów.

Chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z siebie nic oprócz ochrypłego skrzeku. Odruchowo sięgnął rękoma do obolałego gardła. Sawieliew podążył wzrokiem za gestem. I zobaczył sińce, które zostawiła żmija. Zobaczył zakrwawiony rękaw munduru, draśnięty szamszirem Czarnomora. Zobaczył zapewne i więcej, jego chabrowym oczom rzadko coś uchodziło.

– Żyjesz – stwierdził fakt, a w jego głosie zabrzmiało coś na kształt zdziwienia. – Przeżyłeś.

– Przeżyłem.

– Chodź.

Na lądowisku stały cztery helikoptery sanitarne, Mi-4 z czerwonymi krzyżami na kadłubach. Do dwóch sanitariusze i spadochroniarze wpychali nosze z ciężej rannymi i nieprzytomnymi. Do dwóch pozostałych ładowano tych, którzy byli w stanie iść lub choćby utrzymać się na nogach. Lewart nie mógł rozpoznać nikogo. Odległość była zbyt duża.

– Trzechsetnych trzydziestu dwóch – odpowiedział na nie zadane pytanie Sawieliew. – Dwusetnych i zaginionych dopiero się doliczamy.

Podeszli na skraj, w miejsce, gdzie był kiedyś blokpost „Gorynycz”, nazwany imieniem baśniowego smoka, strzegącego Kalinowego Mostu, drogi do krainy umarłych. W przerytej i okopconej ziemi Lewart rozpoznawał tu i ówdzie jakieś przedmioty – pogięty cynk, brązowy magazynek, hełm, strzęp pieszczanki, RD, manierkę. Wszędzie, niczym zasiew, niczym ziarno w wyoranych bruzdach czarnoziemu, lśniły łuski. Te mosiężne, z taśm pekaemów. I te kryte farbą, z nabojów do kałasznikowów.

Czuł ogarniającą go pustkę.

Nie wiedział, ale domyślał się, że pierwszy impet natarcia wziął na siebie „Rusłan”, blokpost dowodzony przez Jakora, starszynę Jakowa Lwowicza Awierbacha. Że Jakor dostał kulę już w pierwszych minutach boju, że rannego z blokpostu zabrali ocaleli żołnierze, wycofując się na „Muromca”. Że na „Muromcu” Jakor został ranny po raz drugi, tym razem odłamkami granatu.

Nie wiedział, że w blokpost „Gorynycz” mudżahedini uderzyli huraganową nawałą ognia z moździerzy, dział bezodrzutowych i oerlikonów, że pod ogniem tym zginął, wśród wielu innych, Fiedia Smietannikow, jeden z młodych z uzupełnienia. Że Łomonosow, młodszy sierżant Oleg Jewgieniewicz Stanisławski, widząc upadek „Rusłana” i zacięty bój na „Muromcu”, spanikował. Że zamiast bronić umocnionej pozycji, usiłował wyprowadzić ocalałych żołnierzy do Bastionu, okopu przy lądowisku. Podczas bezładnego odwrotu dostał kulę w skroń i zginął na miejscu. Do Bastionu doprowadził niedobitków Walera, jefrejtor Walerij Siemionycz Biełych.

Lewart nie wiedział, ale domyślał się, że najcięższy bój wywiązał się na „Muromcu”, blokpoście dowodzenia. Że po nawale tak ciężkiej, że w zasadzie żywa dusza nie powinna zostać na placówce, mudżahedini atakowali cztery razy. I cztery razy odstępowali, odparci, usławszy przedpole trupami. Że gdy rozszarpany wybuchem pocisku z RPG zginął Zacharycz, sierżant Leonid Zacharycz Swiergun, za trójnogiem utiosa zastąpił go czterokrotnie już raniony Barmalej. Że na jego rozkaz żołnierze zabrali rannych i wycofali się do dołu przy lądowisku, Bastionu ostatniej szansy, gdzie mieli nadzieję doczekać odsieczy. Że wówczas na „Muromcu” zostało tylko dwóch obrońców, mających osłonić odwrót.

Barmalej, starszy praporszczyk Władlen Askoldowicz Samojłow, i sierżant Dimitrij Ippolitowicz Guszczyn. Że ogniem z utiosa i pekaemu, a potem granatami odparli jeszcze jeden atak, po którym już jednak walczyć nie byli w stanie. Gdy mudżahedini obleźli bezbronny już blokpost i dobyli noży, nadeszła wreszcie odsiecz. Poprzedzona szybkim i gwałtownym nalotem klucza Su-17. Bomby kasetowe, napalm i nursy pokryły całe przedpole i dwa ze zdobytych przez duszmanów blokpostów, „Rusłana” i „Muromca”. Zamieniając oba w czarne pogorzelisko.

Lewart nie wiedział, że Barmalej jeszcze wtedy żył.

– Śmierć druga… – wyszeptał z wysiłkiem. – Jezioro ognia…

Major spojrzał na niego z ukosa. Potem wziął pod ramię, poprowadził w stronę Bastionu, dalej od myszkujących po pobojowisku sanitariuszy i spadochroniarzy z przybyłej z odsieczą broniegrupy. Lewart sztywno stawiał kroki, wciąż półprzytomny, wciąż otępiały i nieczuły. Mimo otępienia dał się zaskoczyć. I zadziwić.

Albowiem Sawieliew, ku zdumieniu Lewarta, uklęknął. Kląkł. Padł na kolana. Skłonił się głęboko skrwawionej ziemi i rozsypanym na niej łuskom. Trwał tak przez chwilę. Potem uniósł głowę i przeżegnał się szeroko.

– Pomjani, Gospodi Boże nasz – zaczął – skonczawszichsa rabow Twoich, bratjew naszych, jako Błag i Czełowiekolubiec, otpuszczajaj griechi i potriebliajaj nieprawdy, osłabi, ostawi i prosti wsia wolnaja ich sogrieszenija i niewolnaja, izbawi ich wiecznyja muki i ognia giejenskago, daruj im priczastije i nasłażdienije wiecznych Twoich błagich, ugotowannych ljubiaszczim Tja.

Przeżegnał się jeszcze raz, jeszcze raz nisko pokłonił.

– Tiemże miłostiw im budi i so swjatymi Twoimi jako Szczedr upokoj: niest’ bo czełowieka, iże pożywiot i nie sogrieszit. No Ty Jedin jesi kromie wsiakago griecha, i prawda Twoja prawda na wieki, i Ty jesi Jedin Bog miłostiej i szczedrot, i czełowiekolubija, i Tiebie sławu wozsyłajem, Otcu i Synu i Swjatomu Duchu, nynie i prisno i wo wieki wieków. Amiń.

Lewart odruchowo też się przeżegnał. W milczeniu.

Jeśli tamto, w jaskini, pomyślał, było czymś więcej niż halucynacją i heroinowym odjazdem, to muszę wrócić. Do niej. W tym świecie nie znajdę już miejsca. I wcale nie chcę szukać. Dokonałem wyboru. To już nie jest mój świat. Muszę wrócić.

Sawieliew wstał z wyraźnym trudem, na klęczkach jego kalectwo mocno widać dało się we znaki. Masując kolano, zwrócił wzrok na Lewarta. Jakby na coś czekał.

– Towarzyszu majorze.

– Tak?

– Wyście się modlili.

– Doprawdy? – Sawieliew uśmiechnął się lekko. – Wierzyć się nie chce. To straszne, co ta wojna robi z człowieka.

– Mógłbym – poprawił na sobie kombez – wyjaśnić rzecz w sposób wzniosły i emfatyczny. Wygłosić coś o tym, jak to koszmar wojny sprawia, że nawet bezbożnicy odnajdują w swych zatwardziałych sercach drogę do Boga i przypominają sobie słowa modlitwy. Ale ja nie przepadam za górnolotnością, a wyjaśnienie jest dużo prostsze. Pochodzę z religijnej rodziny, z modlitwami stykałem się od dziecka niemal. Nawet w czasach, gdy groziło to surowymi konsekwencjami, w domu dziadków modlono się. Cichutko, jak sam rozumiesz. Ale się modlono. Cóż, czasy się zmieniły, konsekwencje złagodniały… Ale raczej nie mów, proszę, o tej modlitwie nikomu w szpitalu.

– W jakim szpitalu?

Kulawy Major szybkim ruchem wydobył stieczkina z kabury i strzelił mu w bark. Lewart runął na kolana. Chwycił się za ramię, otwarł usta do krzyku. Ale tylko zaskrzeczał.

– Sanitaaariuuuusz! Tutaaaj! – Major schował pistolet, rzucił przed Lewarta indpakiet, indywidualny pakiet opatrunkowy. – Masz, przyciśnij to do rany. Jako kadra, z tej zastawy musisz zejść jako trzechsetny, inaczej będą pytania, zrodzą się podejrzenia i możesz mieć ogrom kłopotów. Nie mdlej. Albo mdlej, co za różnica, i tak zaraz zabiorą cię łapiduchy, już tu biegną. Bywaj.

– Pewnie zastanawia cię – Sawieliew, wbrew zapowiedzi, wcale nie sposobił się do odejścia – z jakiego to powodu tracę czas i amunicję na wybawianie cię od kłopotów. Wiedz więc, że i ja widziałem kiedyś złotą żmiję. Poszedłem za nią, ale w odróżnieniu od ciebie w porę się cofnąłem. Ale ciebie rozumiem.

– Nadto – dorzucił, tym razem naprawdę odchodząc – godzi się wybawić z opresji krewniaka. A tyś mi powinowatym, Polaczku. Wszystko jest w aktach, wszystko, a wielka, przemożnie wielka jest siła papieru. Moja babka, Jelizawieta Pietrowna z domu Mołczanowa, ta ortodoksyjnie religijna, z licznego rodu kupców Mołczanowych, podobnie jak twoja pochodziła z Wołogdy. A zatem, jak to mówią, krew nie woda, geny nie fistaszki. Bywaj, krewniaku. Pomogłem, jak mogłem, teraz radź już sobie sam.

* * *

Sanitarne Mi-4 z rannymi już odleciały, opatrzonego, półprzytomnego i bladego jak śmierć Lewarta położono więc po bojowemu na pancerz jednego z beteerów powracającej broniegrupy. Za towarzyszy podroży miał, oprócz łapiduchów, spadochroniarzy ze Sto Trzeciej, młodych, ogorzałych, w pasiastych tielniaszkach pod rozchełstanymi pieszczankami. Ryknęły silniki, buchnęły spaliny, wzbił się tumanami kurz, czołgi i transportery ruszyły na kabulski szlak. Nad głowami zaterkotały „Krokodiły”, szturmowe Mi-24.

Warczały motory, dusiły spaliny, pył wdzierał się w oczy i w nosy. Ale krążące na niebie „Krokodiły” dawały poczucie bezpieczeństwa, podnosiły morale i nastroje. Chciało się żyć. Chciało się śpiewać. Nie dziwota więc, że z serc, dusz i spadochroniarskich gardeł wyrwała się pieśń. Rozparci na pancerzach chłopcy ze 103. Witebskiej Gwardyjskiej Dywizji Powietrznodesantowej ryczeli, ile sił w płucach.


Nastupajet minuta proszczanija,

Ty gliadisz mnie triewożno w głaza,

I łowlju ja rodnoje dychanije,

A wdali uże dyszyt groza!

Proszczaj, otczij kraj,

Ty nas wspominaj,

Proszczaj, miłyj wzgliad,

Prosti-proszczaj, prosti-proszczaj…


– Ej, piechota! Czego nie śpiewasz? Umarłeś? Że co? Że ranny? Też mi rana! Rana to jest wtedy, kiedy flaki wyłażą z brzucha! Coś taki blady? Ożywić cię trza? A nu daj jemu sóję w bok, Fonar! Ohohoo! Patrzcie! Będzie rzygał! Będzie rzygał!

Ryczały silniki beteerów, sypał się i snuł się płowy pył. Desantura śpiewała, aż echo niosło po zboczach.


Les da stiep’, da w stiepi połustanki,

Swiet wiecziernij i nowoj zari

Nie zabud’ że proszczanije Sławianki,

Sokrowienno w dusze powtori!

Proszczaaaaj, otczij kraaaaj!

Ty naaaas wspominaaaaj!

Proszczaaaaj, miłyj wzgliaaaad!

Prosti-proszczaaaaj, prosti-proszczaaaaaj!


Góry odpowiadały echem. Słońce kłoniło się ku zachodowi. Na szczytach Hindukuszu płonęły śniegi.

* * *

I tu następuje koniec opowieści.

* * *

Zasadniczo.

* * *

Major Igor Konstantinowicz Sawieliew nie przeżył Afganu. Po odsłużeniu drugiej tury wrócił na trzecią. Ale nie doczekał awansu na podpułkownika, który podobno miał już w kieszeni. Śmierć poniósł w Dżalalabadzie, 25 września 1986 roku, we czwartek, o godzinie piętnastej dwadzieścia. Można by spierać się, kto – lub co – spowodowało śmierć majora, pośrednio lub bezpośrednio. Kogo należało winić za to, że to, co z majora zostało, zmieściło się w dwa wiadra i dwa cynki po nabojach? Czy był to alkohol, wódka, która zgubiła wszak tylu dobrych żołnierzy spod najrozmaitszych znaków i sztandarów? Czy była to CIA, Centralna Agencja Wywiadowcza z siedzibą w Langley, w stanie Wirginia? Czy może był to wyliniały wielbłąd o imieniu Mustafa? Czy był to może wreszcie Abdul Ghaffar, inżynier mechanik, absolwent Politechniki Moskiewskiej rocznik 1972? Problem był złożony. Latem bowiem roku 1986 Centralna Agencja Wywiadowcza dostarczyła do Pakistanu ręczne wyrzutnie naprowadzanych na podczerwień pocisków kierowanych ziemia-powietrze typu FIM-92, noszące kodową nazwę stinger. Pierwszą partię stingerów przerzucono do Afganistanu z bazy Miram Szah we wrześniu, przez granicę przeniósł je w jukach wielbłąd o imieniu Mustafa, imienia poganiacza kroniki nie odnotowały. 25 września 1986 roku major Sawieliew przyleciał do Dżalalabadu śmigłowcem Mi-8, by wziąć udział w pożegnalnej popijawie organizowanej przez grupę demobilizowanych oficerów stacjonującej tu brygady specnazu. W górach opodal lotniska zaczaili się mudżahedini wyposażeni w wyrzutnię stinger, nowiutką, wciąż jeszcze mile pachnącą farbą, luksusem i American way of life. Był wśród mudżahedinów inżynier Abdul Ghaffar, jedyny zdolny rozpoznać, którym końcem stinger strzela i na co trzeba nacisnąć, by wystrzelił. Abdul Ghaffar wymierzył i nacisnął, zaś pocisk ze stingera – pierwszy z wielu wystrzelonych później w Afganistanie – nieomylnie odnalazł podczerwień emitowaną przez podchodzący do lądowania Mi-8 z dwoma pilotami i sześcioma pasażerami na pokładzie. Trafiony śmigłowiec – pierwszy z wielu później w Afganistanie – runął na płytę lotniska i eksplodował.

Jeszcze kilku spośród mniej lub bardziej szczegółowo opisanych w tej historii żołnierzy powróciło z Afganistanu tak, jak Kulawy Major: jako gruz dwiesti, ładunek dwieście. W szczątkach niekiedy nawet jeszcze mniej rozpoznawalnych niż szczątki majora. W zalutowanych trumnach, na pokładach transportowców An-12, złowrogich „Czarnych Tulipanów”. Zanim ostatni BTR z desantem na pancerzu wyjechał z Afganistanu przez most w Hajratonie, śmierć, Koślawa Starucha, zabrała jeszcze wielu. Wśród nich Aloszę Panina, dosłownie w przeddzień dembelu posieczonego odłamkami wybuchającego fugasa. Miron Tkacz, którego pobyt w szpitalu ocalił przed masakrą na „Sołowieju”, poległ w Dolinie Pandższiru niecałe dwa miesiące później.

Nie doczekał wyprowadzenia wojsk z Afganistanu również chorowity zampolit, młodszy lejtnant Andriej Prianikow, Łazarz-Łazuria. Zmarł w CWG w Kabulu na amebowe zapalenie opon mózgowych. Chorując, Łazuria pogorszył i tak już szkaradną statystykę. Żółtaczka i tyfus, malaria, pełzakowica, wirusowe zapalenie wątroby i meningitis podczas wojny afgańskiej zabiły lub powaliły łącznie blisko pół miliona żołnierzy z niecałych siedmiuset tysięcy służących w OKSW. Inaczej mogłaby wyglądać ta wojna, jej przebieg i wynik, gdyby żołnierzom OKSW wydawano więcej mydła. I usilniej nakłaniano do używania go.

Śmierć w boju, od ran i od chorób poniosło łącznie 13 833 żołnierzy. Bardzo skromna liczba. Jak na dziewięć lat, jeden miesiąc i dwadzieścia dni wojny. Średnio jakieś cztery ofiary dziennie. Znacznie więcej osób cywilnych zginęło w tym czasie w wypadkach drogowych.

Ci, którzy przeżyli Afgan, powrócili do domów.

Powrócili do domów, domów niegościnnych i zimnych, domów cuchnących obcością, oszustwem i wiarołomstwem. Wrócili do żon, obcych kobiet o obrażonych oczach i zaciśniętych ustach, kobiet wymownie milczących lub równie wymownie napastliwych. Do żon, które nie były już żonami, których dawno by już nie było, ale są, bo czekają na pretekst. By odejść z podniesioną głową, usprawiedliwione, rozgrzeszone i w poczuciu słuszności dawno już podjętej decyzji.

Społeczeństwo, do którego żołnierze powrócili, zachowało się, rzecz ciekawa, niemal identycznie jak żony. Społeczeństwo, tak jak żony, wyniośle i dumnie wyparło się własnego kurewstwa. Społeczeństwo z wdziękiem papugi powtórzyło za żonami slogan: „nigdy-bym-cię-nie-zdradziła-gdybyś”. Społeczeństwo głęboko uwierzyło, że to ono jest pokrzywdzone. Społeczeństwo obraziło się. Obraziło śmiertelnie.

Nagle okazało się, że wszystkiemu, absolutnie wszystkiemu winni są ci dziwni, opaleni na brąz chłopcy o oczach starców, noszący na piersi ordery Czerwonego Sztandaru i Czerwonej Gwiazdy, medale Za Odwagę i Za Bojowe Zasługi. Chłopcy oszpeceni, chłopcy niewidomi, chłopcy bez rąk, chłopcy o kulach, chłopcy na wózkach. To oni są wszystkiemu winni i dobrze im tak. Powinni przeprosić. Powinni się pokajać. Powinni przysiąc, że już nigdy więcej. A my, społeczeństwo, odrzucimy te ich przeprosiny i kajania, my nie wybaczymy. My skażemy. Najpierw na pręgierz. Potem na zapomnienie.

Na tych, co przeżyli i przetrzymali, czekał inny świat. Znikła, jak sen jaki złoty, czerwona gwiazda. W godle państwowym i na wojskowych oznaczeniach zastąpił ją czarny dwugłowy orzeł, a na nocnym niebie nad Moskwą wielki napis: SONY. Otwarł się Róg Amaltei, niegdyś luksusowe i niedostępne, nierealne jak marzenia towary sypnęły się na sklepowe półki z impetem i poświstem sybirskiej wiugi, obfitość dóbr przyprawiała o łzawienie oczu, drżenie rąk i trzepotanie zastawek. Nastała jedna wielka Kraina Cudów, oniryczna federacyjna Limono-Apielsinia, widmowe uniwersum reklam telewizyjnych, świat, gdzie piwo bałtika leje się jak Niagara, kobiety menstruują na niebiesko, batoniki „Snickers” sycą głód u mężczyzn, kinder-siurprizy u dzieci, whiskas u kotów, a szampon Head & Shoulders likwiduje łupież u nich wszystkich razem wziętych. Kto dożył, tego oczy widziały to wszystko.

o niektórych z tych, co przeżyli Afgan, upomniała się wojna. Według jednych, nowa wojna. Według innych: wciąż ta sama.

I tym, co przeżyli Afgan, w finalnym rozrachunku przyszło jednak polec w boju.

Komu wypadło, poległ w boju za własny kraj i dom. Jak starszyna Marat Rustamow, zabity kulą snajpera pod Sumgaitem w lutym 1988. Inni polegli za nowy, całkiem świeżo nabyty kraj i dom. Jak Jakow Lwowicz Awierbach, ksywka Jakor, niegdyś starszyna, później rav samál mitkadém, zabity w Strefie Gazy w czerwcu 1990.

Jeszcze innym pisane było zginąć daleko od domu, w walce już to za idee, już to za dolary. Jak Edwardas Kozlauskas, niegdyś Kozlewicz, później Abu Ed, w Groznym, w grudniu 1994, pod gruzami zbombardowanego budynku. Jak niegdysiejszy młodszy sierżant Aleksander Gubar, w lipcu 1997 zmarły z ran w szpitalu w Fernando Po.

Przeżył Afgan także Walera, Walerij Siemionycz Biełych. A sześć lat później skończył tak, jak mu prorokowano, jak prawdziwy urka: zadźgany dłutem przez zeka współwięźnia w zonie, w którymś z łagrów Mordwy.

Z pięciu młodych z uzupełnienia w boju na zastawie „Sołowiej” oprócz Fiedii Smietannikowa poległo dwóch, tych z blokpostu „Rusłan”. Przeżył Władimir Jefimczenko, pod sam koniec swej tury awansowany już do stopnia jefrejtora i obdarzony kliczką Fima. Po Afganie Fima w cywilu nie widział już dla siebie przyszłości, został w wojsku, dosłużył się sierżanta i jako sierżant 4 października 1993 bronił Białego Domu pod ostrzałem szturmujących Dom kolegów z 2. Tamańskiej Dywizji Gwardyjskiej. Niewłaściwie wybrana strona zakończyła jego karierę, tym bardziej, że w Białym Domu dostał odłamkiem w rzepkę kolanową. Przez kilka następnych lat kusztykał o lasce po swym rodzinnym Dniepropietrowsku, po parkach i podwórkach grał w domino i chlał wódkę z emerytami i miejscową żulią. Podpiwszy, wpadał w sztuczną euforię, pokazywał medale i blizny, wrzeszczał o zdradzie, o politykach skurwysynach, o inteligentach bez jaj, o tym, że wojna w Afganistanie byłaby wygrana, wystarczyłoby rozstrzelać Gorbaczowa i zrzucić po kilka bomb termobarycznych na Islamabad, Karaczi i Rawalpindi. Potem wznosił i pił trietij tost, trzeci toast, żądając od wszystkich, by wstawali. Potem płakał. I zasypiał pijackim snem. Wiosną 1997 roku zasnął i już się nie obudził.

Przeżył Afgan także ostatni z piątki młodych, Borys Kożemiakin, ksywa Korszun. Ten związał się z wojną. Trwałym, nierozplątywalnym węzłem. Zespolił się z wojaczką stalowo-granitowym spoiwem. Z Afganistanu wyszedł jako sierżant. Już maj 1991 widzi go w Górskim Karabachu, w walkach pod Sumgaitem i Agdamem. Tam zastaje go koniec ZSRR. Zszokowany występuje z armii. Ale wojna ma go już w pazurach i nie wypuści. W 1992 jako ochotnik trafia na Zadniestrze, gdzie latem bierze udział w ciężkich bojach o Bendery. Rok później wojna, bez której Korszun nie może już żyć, rzuca go na Bałkany. Walczy w rosyjskich formacjach ochotniczych. Wiosną roku 1993 dołącza do oddziału Saszy Muchariewa, słynnego Asa, wraz z nim bierze udział w morderczej bitwie o wzgórze Zaglavak. Jako jeden z nielicznych wychodzi z piekła Zaglavaku nawet bez draśnięcia, zarabiając u Serbów na swą drugą ksywkę: „Lucky Bastard”.

Wraca do kraju, do regularnej armii, do której przyjmują go dopiero po detoksie i odwyku. W listopadzie 1994 awansowany do stopnia młodszego lejtnanta, w grudniu jest w Czeczenii. Podczas walk o Gudermes zostaje ciężko ranny, kolegom cudem udaje się wyciągnąć go z płonącego beteera. Spędzi w szpitalu ponad cztery miesiące, wyjdzie potwornie oszpecony. Odrzuca ofertę demobilizacji i emerytury – bo i co też to za emerytura. Zostaje w wojsku. W 1998 jest już kapitanem.

Jedenastego grudnia 1999 kończy trzydzieści cztery lata. A wojna ma go już dość. Nazajutrz, dwunastego, ginie podczas szturmu Groznego.

* * *

Przeżył Afgan także starszy praporszczyk Matwiej Filimonowicz Czuryło, zwany Matiuchą, olbrzym o dziecięcej twarzy. Dembelnąwszy się, wrócił na Syberię, pod Omsk, do rodzinnego Tiukalińska. Został jegrem, czyli leśniczym i łowczym. Organizował polowania dla zagraniczników i nadzianych moskiewskich nuworyszy. Ale głównie łaził po tajdze, pogwizdywał, rozmawiał z wiewiórkami, gapił się na niebo nad koronami drzew, wpadał do posiołków napić się wódki z kłusownikami, wracał do tajgi. O ile mi wiadomo, przebywa tam do dziś i ma się świetnie.

* * *

Wika, Wiktoria Fiodorowna Kriażewa, dziś nazywa się Vicky Myers. Mieszka z mężem w Dearborn, w stanie Michigan.

* * *

Nie, nie zapomniałem. O Pawle Sławomirowiczu Lewarcie, praporszczyku ze sto osiemdziesiątego pułku zmechanizowanego sto ósmej MSD. Znam swoje obowiązki, wiem, że mus opowiedzieć, co się z nim stało. Choć tak do końca to tego nie wiadomo.

Postrzelony przez Sawieliewa trafił do medsanbatu w Puli-Chumri. Nie do Bagramu albo Czarikaru, jak wszyscy inni ranni z „Sołowieja”, ale do Puli-Chumri właśnie. Spędził tam dziesięć dni, a natychmiast po wypisaniu czekał go dembel. Wcześniejszy, niż należałoby oczekiwać, po niecałych piętnastu miesiącach w Afganie. Przetransportowany do Bagramu odwiedził szpital, widziano go w towarzystwie pielęgniarki, siostry Tatiany Nikołajewny Ostrogorodskiej. Nic szczególnego, w towarzystwie Tatiany Ostrogorodskiej widywano wielu. A siódmego lipca 1984, w sobotę, gdy przyszła nań kolej stawić się na bagramskim we-pe-pe i wsiadać na pokład lecącego do Taszkientu Iła-76, okazało się, że Lewarta nie ma. Że znikł. Po prostu znikł. Bez śladu.

W wyniku wdrożonego śledztwa po rekordowo krótkim czasie aresztowano Anatolija Pochliebina, kierowcę z 863. awtobatu, znanego pod ksywką Karter. Aresztowany niemal natychmiast przyznał się, że piątego lipca na prośbę praporszczyka Pawła Lewarta zabrał go, zawiózł i wysadził na sto dziewięćdziesiątym trzecim kilometrze drogi Kabul-Dżalalabad, trzydzieści kilometrów za Sorobi, w miejscu, gdzie siedemnastego czerwca zmasakrowano załogę zastawy „Sołowiej”. Tam praporszczyk pożegnał się i więcej już go Karter nie widział.

Wożenie praporszczyków bez rozkazu, choć sprzeczne z regulaminem, ciężkim przestępstwem nie było i Karter byłby się z afery wykaraskał, gdyby nie fakt, że wydział specjalny odkrył jego schowki i dziuple, a w nich, wśród zwykłych fantów i zwyczajowej kontrabandy, rzecz zgoła niezwykłą – szczerozłoty ryton, naczynie do wina, ozdobione reliefem z wizerunkiem rogatej głowy gazeli, przedmiot ewidentnie starożytny, zabytek, jak orzekli biegli, pochodzenia perskiego, z czasów achemenidzkich, okaz niezwykle rzadki i wprost bezcenny.

Przyciśnięty Karter wyznał, że zabytkowym naczyniem przekupił go praporszczyk Lewart właśnie. Rzecz, oświadczył, pochodziła z położonego opodal zastawy ślepego jaru, w którym praporszczyk kumał się z tresowaną żmiją. Wszyscy na zastawie wiedzieli, że obłaskawił gada, że karmił go szczurami i wytresował. Do szukania skarbów, ani chybi.

Wydział specjalny dokonał wizji lokalnej na zastawie „Sołowiej”. Całą okolicę dokładnie przeszukano. We wskazanym miejscu nie znaleziono żadnego jaru, żadnego parowu, żadnej rozpadliny. Nie znaleziono niczego. Była tam tylko lita, goła, stroma ściana górskiego zbocza. Penetrowano teren bardzo dokładnie i długo, aż wreszcie jeden z osobistów wdepnął na minę PFM i stracił stopę. Wówczas poszukiwań zaprzestano, praporszczyka Lewarta uznano za zaginionego bez wieści, a Karterowi postawiono poważne zarzuty. Towarzysze afgańscy już od dawna skarżyli się, że spełniający internacjonalistyczny obowiązek czerwonoarmiści nazbyt często kradną i rabują skarby kultury narodowej, więc na Karterze się skrupiło. Dostał dwanaście w zaostrzonym rygorze. Ale nie siedział nawet dnia. Podczas transportu znikł, a wraz z nim trzyosobowa eskorta i uaz, którym go wieziono. Krążyły po Kabulu plotki, że w spekulacyjny biznes Kartera wplątane były wysokie szarże i figury, które odwdzięczyły się za to, że nie sypnął ich w śledztwie.

Ktoś potem widział ponoć Kartera w Pakistanie, w Peszawarze. Inni podobno widzieli go w dagestańskiej Machaczkale. Nie wiadomo, czy to prawda.

Ale jeśli nawet, to jest to już całkiem inna historia.

* * *

Mimo osiemdziesięciu dwóch ciążących na karku lat Muhammad Hamid wzrok wciąż miał sokoli. Z miejsca, gdzie siedział w kucki pod duwałem, rozpościerał się widok na dolinę i drogę, widok piękny i daleki. Starzec szybko dostrzegł zbliżającą się w chmurze pyłu kolumnę. Sześć humvee i cztery transportery opancerzone, w ostrym tempie jadące w kierunku Ghazni. Spostrzegł też, że na przekór jego nadziejom kolumna zwalnia, by wreszcie zatrzymać się tuż poniżej kiszłaka. Zobaczył też to, czego się lękał. Wysiadających żołnierzy.

Na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat kiszłak Badguzar był bombardowany i palony do gruntu okrągłe pięć razy.

Muhammad Hamid obrócił się w stronę domostwa.

– Dżamila! – wrzasnął do kręcącej się po podwórzu wnuczki. – Radio!

Mieszkańcy kiszłaku Badguzar i innych wiosek mieli już za sobą sporo smutnych doświadczeń, a nauka w las nie poszła. Amerykanie i żołnierze z NATO wiedzieli, że talibowie zakazali oglądania telewizji i słuchania radia. Kiszłak, z którego dobiegała głośna muzyka sygnalizował więc, że nie jest protalibański. Jako taki w zasadzie nie powinien zostać ostrzelany z moździerzy i wukaemów. W zasadzie. Bo bywało rożnie.

Muhammad Hamid miał nadzieję, że tym razem nie będzie. Dlatego gotów był ścierpieć radio Dżamili i dobywające się z aparatu demoniczne i drażniące uszy dźwięki. Stary Pasztun nie wiedział, że dźwięki noszą tytuł: „Girls” a wydaje je z siebie trio Sugababes. Dla niego nie była to muzyka, lecz dzieło szajtana.

Z pojazdów kolumny wyleźli żołnierze. Wyleźli, stwierdził Muhammad Hamid, było właściwym słowem. Obwieszeni nie przypominającą broni bronią i dziwacznymi instrumentami, poprzepasywani w dziwnych miejscach dziwnymi uprzężami żołnierze wyglądali jak stwory z innej planety. Nosili ogromne gogle, upodobniające ich do wielkich owadów, poruszali się też jak owady, jak żuki, niezgrabnie i niezbornie. Muhammad, który widywał wojsko szurawich, ich specnaz i pasiastych spadochroniarzy, parsknął pogardliwie, widząc, jak patrol gramoli się na zbocze. Iście jak żuki toczące kulki gnoju, pomyślał i splunął. Albo jak baby w ciąży. Nie dziwota, że włóczą się tu, w pobliżu głównej drogi, niedaleko baz, w okolicy, gdzie tak naprawdę mało co im zagraża. Chciałoby się ich widzieć tam, gdzie faktycznie są i działają Czarne Turbany: w Oruzganie, Helmandzie czy Kandaharze.

Żołnierze szli w stronę wylotu wąwozu Mughab, na kiszłak baczniejszej uwagi nie zwracając. To chyba nie Amerykanie, ocenił starzec, obeznany już z różnymi wzorami kamuflażu mundurów. Nie Niemcy, nie Anglicy… Inni więc jacyś niewierni, których szajtan tu przygnał, zesłał jak szarańczę na nasz kraj. Oby Allah wygubił ich wszystkich co rychlej, rękami wiernych lub choćby zarazą jaką… La ilaha ill-Allah…

* * *

Żwir chrzęścił pod butami. Patrol pierwszej kompanii 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej ostrożnie zagłębił się w gardziel wąwozu. Na czele, czujnie wysuwając przed siebie lufy beryli, szli szperacze. Kapral Puś, ksywka Diablo. I starszy szeregowy Książkiewicz, ksywka Kermit.

Diablo spostrzegł nagle coś w usypisku, zrobił krok, pochylił się. I natychmiast odskoczył, przerażony.

– O, w piździet! – wrzasnął. – Żmija, ja cię sunę!

– Żmija! – zawtórował Kermit. – Ja pierdziu! Kobra!

– Serią po niej, ziomuś! Zajeb gada!

– Stać, wróć! – usadził szperaczy chorąży Rawik. – Masz, ochujeli jak pingwiny w lato! Terminatorzy się znaleźli! Co się rusza, to zabić, tak? Chłop żywemu nie przepuści? Jezu, jak z was ta wiocha wyłazi!

– Ja z Warszawy, kurwa, jestem – zaburczał Diablo.

– Bo to wąż, panie chorąży… – wyjaśnił głośniej. – Znaczy…

– Widzę, że wąż. I wiem, co to znaczy. Wrzuć na luz, kapralu. Uspokój mosznę.

Chorąży postąpił dwa kroki, wyszedł przed żołnierzy. Wąż zwinął się wśród kamieni, jego łuski zabłysły złotem. Rawik zbliżył się.

Podeszła reszta patrolu.

– Co jest? – spytał z cicha starszy szeregowy Wroński, ksywka Kizior. – Hę? Ziomale? O co ta sraka?

– Żmija – wyjaśnił półgębkiem Diablo. – Braliśmy się rozkutasić… Rawik nie dał.

– Ekolog jechany – splunął Kermit. – Kij mu w Rospudę…

Rawik podszedł jeszcze bliżej. Wąż uniósł jedną trzecią korpusu, lekko kołysał głową, wpatrzony w chorążego nieruchomym spojrzeniem złotych ślepi. Rawik wzdrygnął się, zrobił krok do tyłu. W uszach szumiało mu i tętniło.

Żmija nie spuszczała z niego oczu. Złotych oczu z czarną pionową źrenicą.

W kiszłaku Badguzar ujadały psy. Dżamila, nucąc, zamiatała podwórko. Stary Muhammad Hamid przebierał paciorki różańca.

Al hamdu lillaahi rabbil ‘alameen, Ar-Rahman ar-Raheem… Chwała Bogu, Panu Światów, Miłosiernemu, Litościwemu… Oto Ciebie czcimy i Ciebie prosimy o pomoc. Prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami, nie zaś tych, na których jesteś zagniewany.

I nie tych, którzy błądzą.

Chorąży Rawik patrzył w oczy żmii.

Żmija patrzyła w oczy chorążego Rawika.

A Hindukusz, jak zawsze, wznosił się i oślepiająco górował nad nimi wszystkimi.

* * *

To, co stało się później, to już zupełnie inna historia.

Pozostawiam ją innym, niechaj inni ją opowiedzą.

Forse altri cantera con miglior plettro.


Загрузка...