Robert Sheckley Mnemon

Dzień, w którym przyszedł Mnemon, był wielkim dniem dla naszej wioski. Z początku nie połapaliśmy się, kim jest, gdyż ukrywał przed nami swoją tożsamość. Przedstawiał się jako Edgar Smith, specjalista od napraw mebli. Oba oświadczenia przyjęliśmy bez zastrzeżeń, tak jak w ogóle przyjmowaliśmy wszelkie oświadczenia. Nigdy przedtem nie znaliśmy nikogo, kto miałby cokolwiek do ukrycia.

Przyszedł do wioski pieszo, z plecakiem i obszarpaną walizką. Rozejrzał się po sklepach i domach. Podszedł do mnie i zapytał:

— Gdzie komenda policji?

— U nas nie ma — odparłem.

— Naprawdę? W takim razie miejscowy szef policji albo szeryf?

— Posterunkowym był u nas Luke Johnson, przez dziewiętnaście lat — wyjaśniłem. — Tylko że dwa lata temu Luke umarł. Zgodnie z przepisami powiadomiliśmy o tym władze okręgu. Ale jakoś nikogo nie przysyłają na jego miejsce.

— To co, sami się pilnujecie?

— U nas ludzie żyją spokojnie. Nikt w wiosce nie łamie prawa. A czemu Pan pyta?

— Bo chcę wiedzieć — odparł Smith, niewiele tym wyjaśniając. — Odrobina wiedzy jest mniej szkodliwa niż wielka niewiedza, mam rację? Nic już, nic, mój pustooki przyjacielu. Podoba mi się tu u was. Podobają mi się drewniane domy i te potężne wiązy. Podoba mi się…

— Potężne — co?

— Wiązy — powtórzył wskazując rosłe drzewa wzdłuż głównej ulicy. Nie wiesz, że tak się nazywają?

— Nazwa poszła w zapomnienie — odparłem z pewnym zażenowaniem.

— Nie szkodzi. Wiele rzeczy przepadło, niektóre ukryto. Ale przecież nazwa drzewa to nic zdrożnego. A może tak?

— Nie, na pewno nie — uspokoiłem go. — Wiązy.

— Nie mów nikomu — mrugnął do mnie. — To tylko okruch wiedzy, ale nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. Zostanę u was w wiosce przez jakiś czas.

— Serdecznie zapraszamy. Szczególnie teraz, w żniwa.

Smith spojrzał na mnie karcąco.

— Ja z tym nie mam nic wspólnego. Nie bierzesz mnie chyba za byle obrywacza jabłek?

— W ogóle za nic pana nie biorę. A co pan chce tu robić?

— Naprawiam meble — powiedział Smith.

— W takiej małej wiosce nie będzie pan miał wielkiego powodzenia.

— No to może zajmę się czymś innym. — Znienacka odsłonił zęby w uśmiechu. — Na początek potrzebna mi kwatera.

Zaprowadziłem go do wdowy Marsini, u której wynajął duży pokój z werandą i oddzielnym wejściem. Załatwił też sobie, że będzie jadał na miejscu.


Jego przybycie otwarło tamę plotkom i domysłom. Pani Marsini twierdziła, że skoro Smith pyta o policję, to najlepszy dowód; że sam jest policjantem.

— Oni właśnie tak działają — mówiła. — Znaczy, działali, kiedyś. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu co trzecia osoba była jakoś tam powiązana z policją. Czasami własne dzieci pracowały dla policji i jak przyszło co do czego, zamykały rodziców tak sarno łatwo jak obcych. Albo i łatwiej!

Inni jednak dowodzili, że wszystko, o czym mówi pani Marsini, należy do przeszłości, że teraz panuje spokój i że policjantów widuje się niezwykle rzadko, chociaż krążą pogłoski, że oni nadal istnieją.

Tylko po co ten Smith do nas przyszedł? Jedni uważali, że po to, żeby nam coś zabrać. „Po co innego obcy przychodziłby do takiej małej wioski?” A drudzy twierdzili, że przyszedł nam coś dać i na poparcie cytowali ten sam argument.

Tak naprawdę to nikt nie wiedział. Pozostawało nam czekać, aż Smith sam zechce ujawnić prawdę o sobie.


Żył wśród nas jak zwyczajny człowiek. Sporo wiedział o świecie; uznaliśmy, że musiał wiele podróżować. Wreszcie, pomału, zaczął nam sygnalizować swoją prawdziwą tożsamość.

Któregoś dnia zaprowadziłem go na wzgórze, skąd widać całą naszą dolinę. Jesień była już w pełni, piękna pora. Smith rozejrzał się z góry i pochwalił widok.

— Ten widok przywodzi mi na myśl słynny aforyzm Williama Jamesa — powiedział. — Jak to szło? „Krajobraz odciska się w ludzkiej świadomości trwalej niż jakikolwiek inny element życia”. Celnie sformułowane, prawda?

— A kto to jest czy był William James?

Smith puścił do mnie oko.

— Wymieniłem takie nazwisko? Przejęzyczenie, mój chłopcze.

Nie było to bynajmniej ostatnie „przejęzyczenie”. W kilka dni później pokazałem Smithowi nieładne zbocze porośnięte skarlałą sośniną, kołtunem niskich krzaków i chwastami.

— Tu się paliło pięć lat temu wyjaśniłem. — Z tego kawałka nie ma już żadnego pożytku.

— Ach tak — powiedział Smith. A jednak, jak nas poucza Montaigne, w przyrodzie nic nie jest bezużyteczne, nawet sama bezużyteczność.

A jeszcze później, idąc przez wioskę, zatrzymał się z podziwem przed późno kwitnącymi peoniami pani Vogel.

— Kwiaty istotnie mają spojrzenia dzieci, a usta starców… Dokładnie tak, jak to zauważył Chazal.


Pod koniec tygodnia zebraliśmy się w kilku na zapleczu sklepu Edmondsa, żeby pogadać o panu Edgarze Smith. Wspomniałem, co Smith mi mówił. Bill Edmonds przypomniał sobie, że Smith cytował faceta nazwiskiem Emerson; chodziło o to, że życie w samotności jest nie do osiągnięcia, a życie w społeczeństwie prowadzi do zguby. Billy Foreclough powiedział nam, że Smith cytował mu Iona z Chios: że Przypadek i Sztuka to dwie zasadniczo różne rzeczy, a jednak ich owoce są często takie same. Ale z najlepszym wystąpiła pani Gordon; zdanie, które Smith jej powiedział, pochodziło od wielkiego Leonarda da Vinci: obietnice zaczynają się tam, gdzie umiera nadzieja.

Spojrzeliśmy po sobie i nikt nic nie mówił. Dla wszystkich było jasne, że pan Edgar Smith — czy jak tam się naprawdę nazywał — nie był takim sobie zwykłym naprawiaczem mebli.

Wreszcie ująłem w słowa to, co wszystkim nam chodziło po głowie:

— Koledzy — oświadczyłem. — Wszystko wskazuje na to, że ten człowiek jest Mnemonem.

Mnemoni jako klasa społeczna wypłynęli w ostatnim roku Wojny, Która Położyła Kres Wszystkim Wojnom. Ich jedyną funkcją społeczną było zapamiętywanie dzieł literackich, którym groziło zagubienie, zniszczenie lub zakaz czytania.

Z początku rząd przyklasnął ich wysiłkom, zachęcał do dalszych działań, przyznawał nawet zaliczki i stypendia. Kiedy jednak wojna się skończyła, a do władzy doszli Prezydenci Policyjni, polityka rządu uległa zmianie. Postanowiono raz na zawsze wziąć rozbrat z nieszczęsną przeszłością i zbudować nowy świat, w teraźniejszości i tylko z jej elementów. Wszelkie próby sabotażu miały być bezlitośnie tępione.

Prawomyślni byli zgodni co do tego, że przeważająca część literatury jest w najlepszym razie przegadana, w najgorszym zaś razie — wywrotowa. W końcu, czy warto przechowywać wypociny takiego złodzieja jak Villon albo pedała jak Genet, czy też schizofrenika jak Kafka? Czy warto trzymać tysiące sprzecznych opinii tylko po to, żeby potem wyjaśniać, czemu są niesłuszne? Czy można oczekiwać od ludzi, aby zachowywali się właściwie i zgodnie z zaleceniami pod tak potężnym gradem różnorakich wpływów? Jak ich w takich warunkach zmusić do posłuchu?

Rząd wiedział, że wszystko zależy od utrzymania posłuszeństwa.

Aby jednak osiągnąć ten błogosławiony stan, należało wyeliminować elementy różnorodności i dwuznaczności. Największym siedliskiem sprzeczności były teksty historyczne i literackie. Historię zatem należało przepisać, a literaturę uregulować, oczyścić, oswoić, uporządkować albo całkiem odrzucić.

Mnemonom kazano raz na zawsze odczepić się od przeszłości. Naturalnie gwałtownie się temu sprzeciwili. Negocjacje ciągnęły się i ciągnęły, aż wreszcie rząd stracił cierpliwość. Wydano ostateczne rozporządzenie, przewidujące surowe kary dla tych, którzy się nie podporządkują.

Większość Mnemonów zaprzestała działalności. Garstka jednak tylko udawała, że przestaje. Ta garstka stała się nieuchwytną, prześladowaną mniejszością wędrownych nauczycieli, ciągle zmieniających miejsce pobytu, sprzedających swoją wiedzę gdzie i kiedy się da.


Przepytaliśmy człowieka, który podawał się za Edgara Smitha; przyznał się, że jest Mnemonem. Przekazał naszej wiosce hojne dary:

Dwa sonety Williama Shakespeare’a.

Lament Hioba.

Cały jeden akt sztuki Arystofanesa.

Co uczyniwszy, otworzył interes, oferując swój towar mieszkańcom wioski.

Z panem Ogdenem dobił trudnej transakcji, wymuszając całego świniaka za dwie linijki Symonidesa.

Pan Bellington, stary samotnik, dał złoty zegarek za aforyzm Heraklita. Twierdził, że zrobił dobry interes.

Staruszka, pani Heath, wymieniła funt pierza gęsiego za trzy zwrotki poematu pod tytułem „Atalanta w Kaledonii” autorstwa niejakiego Swinburne’a.

Pan Mervin, właściciel restauracji, kupił kompletną krótką odę Katullusa, charakterystykę Cycerona pióra Tacyta i dziesięć wersów z Katalogu Okrętów Homera. Dał za to wszystkie swoje oszczędności.

Ja sam niewiele miałem, jeśli idzie o pieniądze i dobra materialne. Lecz za wyświadczone mu usługi Smith ofiarował mi jeden akapit z Montaigne’a, powiedzonko przypisywane Sokratesowi i dziesięć wyrwanych z kontekstu wersetów Anakreonta.


Całkiem nieoczekiwanym klientem był pan Lind, który pewnego mroźnego zimowego poranka wkroczył do kantorka Mnemona. Pan Lind był krępy, czerwony na twarzy i porywczy: najlepszy gospodarz w okolicy, który nie cierpiał bzdur i wierzył jedynie w to, co sam zobaczył albo czego dotknął. Był ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o chęć zakupienia towarów Mnemona. Już prędzej posądziłbym o to policjanta.

— Tak… tego… — odezwał się Lind, energicznie zacierając ręce — Słyszałem o panu i pańskich — niewidzialnych towarach.

— Ja słyszałem o panu — rzekł Mnemon z lekką przyganą w głosie. — Ma pan do mnie jakiś interes?

— Mam, jak Boga kocham! — krzyknął Lind. — Chcę od pana kupić trochę tych pięknych starych słówek.

— Jestem szczerze zdziwiony powiedział Mnemon. — Kto by przypuszczał, że taki prawomyślny obywatel jak pan przyjdzie kupować dobra, które nie dość, że są niewidzialne, to jeszcze nielegalne!

— To nie mój pomysł — wyjaśnił Lind. — Przychodzę tylko po to, żeby sprawić przyjemność żonie, która ostatnio marnie się czuję.

— Marnie? Nic dziwnego — rzekł Mnemon. — Wół roboczy by padł od tej harówki, do której pan ją zmusza.

— Nie twoja sprawa, człowieku! — zaperzył się Lind.

— Owszem, moja — zaprzeczył Mnemon. — W moim fachu nie rozdaje się słów jak popadło. Dopasowujemy tekst do odbiorcy. Czasami nie potrafimy znaleźć nic odpowiedniego i wtedy niczego nie sprzedajemy.

— Myślałem, że sprzedajecie swój towar każdemu, kto chce kupić.

— To źle pan myślał. Znam pewną odę Pindara, której bym panu nie sprzedał za żadne pieniądze.

— Nie masz prawa tak do mnie mówić, człowieku!

— Mówię, jak mi się podoba. Niech pan sobie handluje z kim innym. — Pan Lind purpurowiał, wydymał wargi, stroił miny, ale nie miał wyjścia. Wreszcie powiedział:

— Przepraszam, że się uniosłem. Sprzeda mi pan coś dla żony? W ubiegłym tygodniu były jej urodziny, a ja zapomniałem i dopiero teraz mi się przypomniało.

— Fajny z pana gość — powiedział Mnemon. — Wrażliwy jak nutria, a troskliwy prawie jak rekin! Dlaczego właśnie do mnie pan przychodzi po prezent dla żony? Nie lepiej kupić pożywną maślaną chałkę?

— Nie, nie o to chodzi — rzekł Lind tonem ściszonym i uległym. — Ona od miesiąca leży w łóżku i prawie nic nie je. Wydaje mi się, że niedługo umrze.

— I prosiła o moje słowa?

— Prosiła, żebym jej przyniósł coś ładnego.

Mnemon pokiwał głową.

— Umiera! No cóż, nie będę składał kondolencji człowiekowi, który ją doprowadził do tego błogosławionego stanu, a i dla kobiety, która sobie wybrała takiego męża jak pan, nie mam wielkiego współczucia. Ale mam coś, co jej się spodoba, coś podniosłego, co jej ułatwi odejście. Wyniesie to dla pana głupie tysiąc dolarów.

— Boże miłosierny, człowieku! Nie ma pan nic tańszego?

— Oczywiście, że mam — odrzekł Mnemon. — Mam całkiem przyzwoity komiczny wierszyk w dialekcie szkockim, bez środka — należy do pana za dwieście dolarów. Mam też jedną zwrotkę ody pochwalnej do Generała Kitchenera, która mogę panu odstąpić za dziesięć dolarów.

— I nic poza tym?

— Dla pana nic.

— No to… wezmę ten kawałek za tysiąc — zdecydował się Lind. — Tak, wezmę, jak mi Bóg miły! Sara jest tego warta, co do centa!

— Pięknie powiedziane, choć nieco późno. Teraz proszę uważać. Powiem wiersz.

Mnemon oparł się wygodnie, przymknął oczy i zaczął recytować. Lind słuchał z twarzą napięta, w skupieniu. I ja też słuchałem, przeklinając niewprawną pamięć i modląc się, żeby mi nie kazano wyjść z pokoju.

Wiersz był długi i bardzo dziwny i piękny. Do dziś mam go w całości. Ale najczęściej przypominają mi się te oto wersy:

Zaklęte wnęki, okna w groźnych wirach morza,

Wśród piany, tam — gdzie kraje baśni zatracone.{John Keats „Oda do słowika”, tłum. Jerzy Pietrkiewicz}

Jesteśmy ludźmi: dziwacznymi istotami o dziwacznych gustach. Kto by nas podejrzewał o głód tego co niewysłowione? Co to był za głód, że kazał człowiekowi oddać trzy buszle ziarna za jeden aforyzm Gnostyków? Widocznie człowiek musi żywić ducha ale my? Kto by pomyślał? Komu by przyszło do głowy, że cierpimy z niedożywienia, bo brak nam Platona? Czy człowiek może się rozchorować z braku Plutarcha albo umrzeć na niedobór Arystotelesa?

Ja wiem, że tak. Sam widziałem efekty gwałtownego odstawienia Strindberga strindbergomanowi.

Nasza wspólna przeszłość jest nieodzowną częścią każdego z nas, a odebrać nam tę część, znaczy nieuleczalnie nas okaleczyć. Znam kogoś, kto nabrał odwagi dopiero, gdy mu opowiedziano o Epaminondasie, znam też kobietę, która stała się piękna, kiedy usłyszała o Afrodycie.

Zapamiętałym wrogiem Mnemona był nauczyciel z naszej szkoły, pan Vich, który wszystkiego nauczał w wersjach autoryzowanych. Drugim wrogiem Mnemona był Ojciec Dulces, który troszczył się o nasze duchowe potrzeby z ramienia Uniwersalnego Patriotycznego Kościoła Ameryki.

Mnemon godził w oba te autorytety. Mówił nam, że wiele ich nauk to kłamstwa albo fałszywe wersje słynnych powiedzeń, tak przeformułowane, żeby głosiły coś wręcz przeciwnego do intencji autora. A już godzeniem w same podstawy naszej cywilizacji było podważenie przez Mnemona wiarygodności następujących aforyzmów:

Większość ludzi ma niemałe aspiracje.

Najcenniejsze jest życie niezbadane.

Poznaj siebie w dopuszczalnych granicach.

Słuchaliśmy Mnemona i rozmyślaliśmy nad tym, co nam mówił. Powoli, z trudem zaczynaliśmy na nowo myśleć, rozumować, badać świat na własną rękę. A kiedy już do tego doszło, zaczęliśmy też żywić nadzieję.


Neoklasyczny rozkwit naszej wioski był okresem krótkotrwałym, gwałtownym, nieoczekiwanym i dla wszystkich radosnym. Jedno tylko ostrzegło mnie, że kres może być bliski. Pewnego dnia, wczesną wiosną, pomagałem w lekcjach jednemu z dzieci sąsiadów. Dziecko miało nowe wydanie „Historii powszechnej” Dunstera, więc skorzystałem z okazji i przekartkowałem rozdział dotyczący Srebrnego Wieku w Rzymie. Dopiero po kilku minutach połapałem się, że opuszczono Cycerona. Nie było go nawet w indeksie, chociaż figurowały tam nazwiska o wiele mniej znacznych poetów i mówców. Ciekaw byłem, za jakie to zbrodnie został w ten sposób wstecznie osądzony.


I nagle pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, przyszedł koniec. Do wioski przybyło trzech ludzi. Ubrani byli w szare mundury z mosiężnymi insygniami. Twarze mieli szerokie bez wyrazu, maszerowali sztywno w ciężkich, czarnych butach. Wszędzie chodzili razem i zawsze stawali jeden bardzo blisko drugiego. Nie zadawali pytań. Z nikim nie rozmawiali. Wiedzieli dokładnie, gdzie mieszka Mnemon: popatrzyli na mapę i bez wahania ruszyli pod właściwy adres.

W pokoju Smitha spędzili może z dziesięć minut.

Potem trzej policjanci znów ukazali się na ulicy, maszerując razem, jak jeden mąż. Strzelali oczami w prawo i w lewo; wyglądało na to, że się boją. Szybko opuścili wioskę.

Pochowaliśmy Smitha na wzgórzu, skąd jest widok na całą dolinę, tuż koło miejsca, gdzie po raz pierwszy zacytował Williama Jamesa, pośród późnych, jesiennych kwiatów, które miały spojrzenia dzieci i usta starców.

Pani Blake, wbrew powszechnie przyjętym obyczajom, nazwała swego najmłodszego syna Cycero. Pan Lind o swoim jabłkowym sadzie mawia: Xanadu. Ja sam stałem się zagorzałym Zoroastrianinem, od początku do końca na wiarę, gdyż nie wiem o tej religii nic ponad to, że zaleca mówić prawdę i posyłać strzałę prosto przed siebie.

Ale to wszystko bezowocne gesty. Prawda jest taka, że bezpowrotnie utraciliśmy i Xanadu, i Cycerona, i Zoroastro. Co jeszcze straciliśmy? W jakich wielkich bitwach braliśmy udział, jakie budowaliśmy miasta, jakie zdobywaliśmy dżungle? O czym śpiewało się pieśni, o czym śniło się sny? Dzisiaj — zbyt późno — zrozumieliśmy; że nasza inteligencja jest rośliną, która musi tkwić korzeniami w żyznej glebie przeszłości.

Inaczej mówiąc, odebrano nam pamięć zbiorową, najważniejszą część istnienia. Jesteśmy nędzarzami. W zamian za pałace wyobraźni ci, którzy nami rządzą, podarowali nam namacalne gliniane lepianki. Źle wyszliśmy na tej zamianie.

Mocą oficjalnego zarządzenia Mnemona w ogóle nigdy nie było. Specjalnym dekretem zaliczono go do niewyjaśnionych fantazji czy też złudzeń — jak Cycerona. A ja, który to piszę, również wkrótce przestanę istnieć. Będę zakazany, tak jak Cycero i jak Mnemon.

Nic mi już nie pomoże: prawda jest nazbyt krucha, zbyt łatwo rozpada się w żelaznych rękach naszych władców. Nikt mnie nie pomści. Nikt nie będzie o mnie pamiętał. Jeżeli bowiem nawet wielkiego Zoroastra pamiętał w końcu tylko jeden człowiek, a i tego zabito, to jaka może być dla mnie nadzieja?

Pokolenie krów! Owiec! Świń! Nie mamy w sobie nawet tyle ducha co koza! Jeżeli człowiekiem był Epaminondas, jeżeli człowiekiem był Achilles, jeżeli człowiekiem był Sokrates — to czy i my jesteśmy ludźmi?

Загрузка...