William Tenn Najemcy

Gdy panna Kerstenberg, sekretarka Sydneya Blake’a poinformowała go przez biurofon, że przyszło dwóch panów, którzy wyrazili pragnienie wynajęcia pomieszczeń w ich budynku, jego: „No, cóż, wprowadź ich, Esther, wprowadź ich zaraz” było tak uprzejme, że mogło odkręcić słoik wazeliny. Minęły dopiero dwa dni, od kiedy Wellington Jimm i Synowie, Handel Nieruchomościami, mianowali go stałym agentem w biurowcu McGowan i perspektywa pozbycia się paru pomieszczeń w tym „Starym Niewynajmo-walnym” już na początku pracy była dla niego nadzwyczaj miła.

Jednakże, gdy tylko ujrzał przyszłych najemców, stracił nieco pewności siebie. Powodem było praktycznie wszystko.

Obydwaj byli dokładnie identyczni pod każdym względem, z wyjątkiem rozmiarów. Pierwszy był wysoki, bardzo, bardzo wysoki — ponad dwa metry, ocenił Blake, gdy wstał, aby ich powitać. Jego postać był wygięta w dwóch miejscach: do przodu na wysokości bioder i do tyłu na wysokości ramion, co robiło wrażenie, jakby zamiast stawów miał zawiasy. Za nim toczył się mężczyzna — pączek, karzeł nad karzełki, ale poza tym bliźniak tego wyższego. Obydwaj byli ubrani w nakrochmalone białe koszule i czarne kapelusze, czarne płaszcze, czarne krawaty, czarne garnitury, czarne skarpety i buty tak nieprawdopodobnie czarne, że w ogóle nie odbijały promieni światła, które zabłądziły w ich stronę.

Zajęli miejsca i uśmiechnęli się do Blake’a — unisono.

— Mhm, panno Kerstenberg — zwrócił się do sekretarki, która jeszcze stała w drzwiach.

— Tak, panie Blake? — odpowiedziała natychmiast.

— Mhm, nic, panno Kerstenberg. Zupełnie nic.

Patrzył z żalem, jak zamyka drzwi i usłyszał skrzyp krzesła obrotowego, gdy zabierała się do pracy przy swoim biurku. Co za nieszczęście, że nie będąc telepatką, nie mogła odebrać jego błagalnej myśli, aby została i wsparła go na duchu.

No, cóż. Trudno oczekiwać, żeby najlepsza firma w mieście, Dun i Bradstreet, wynajmowała biura w McGowanie. Usiadł i poczęstował gości papierosami i nowiutkiej papierośnicy. Odmówili.

— Chcielibyśmy — odezwał się ten wyższy głosem złożonym z wielu ciężkich wdechów i wydechów — wynająć piętro w pańskim budynku.

— Trzynaste piętro — dodał ten mały dokładnie takim samym głosem.

Sydney Blake zapalił papierosa i mocno się zaciągnął. Całe piętro! Faktycznie, nie można ludzi sądzić po wyglądzie.

— Przykro mi — zaczął. — Nie mogę panowie wynająć trzynastego piętra, ale…

— Dlaczego nie? — sapnął ten wysoki. Był wyraźnie podenerwowany.

— Głównie dlatego, że nie ma trzynastego piętra. Mnóstwo budynków go nie ma. Ponieważ najemcy uważają to za zły omen, więc piętro ponad dwunastym na numer czternaście. Jeśli spojrzą panowie na listę naszych najemców, zauważycie, że nie ma biur, których numer zaczynałby się od 13. Jednakże, jeśli panowie są zainteresowani aż taką przestrzenią, sądzę, że możemy panów umieścić na szóstym…

— Zdaje mi się — powiedział wysoki klient bardzo ponurym tonem — że jeśli ktoś chce wynająć konkretne piętro, to zadaniem agenta jest wynająć mu je.

— I obowiązkiem — zawtórował mu maty. — Zwłaszcza, że nie zadaje mu się żadnych skomplikowanych pytań o liczby.

Blake opanował się z najwyższą trudnością i zamiast wybuchnąć, uśmiechnął się przyjacielsko.

— Byłbym szczęśliwy, mogąc wynająć panom trzynaste piętro — gdybyśmy takie mieli. Ale nie mogę tak po prostu wynająć czegoś, co nie istnieje, prawda? — Wyciągnął przed siebie dłonie i uśmiechnął się do niech w sposób, który mówił: „Przecież jest tu trzech inteligentnych dżentelmenów o zbliżonych poglądach.” — Na szczęście dla nas piętra dwunaste i czternaste mają bardzo mało wolnych pomieszczeń. Ale jestem pewien, że inna część budynku McGowana bardzo się panom spodoba. — Nagle przypomniał sobie, że omal nie złamał protokołu. — Nazywam się — rzekł dotykając wymanikiurowanym palcem tabliczki z nazwiskiem — Sydney Blake. A z kim, jeśli wolno…

— Tohu i Bohu — rzucił ten wysoki.

— Słucham?

— Powiedziałem Tohu i Bohu. Ja jestem Tohu. — Wskazał na swego miniaturowego bliźniaka. — To jest Bohu. Albo może w tym wypadku odwrotnie.

Sydney Blake rozważał to, dopóki nie spadł popiół z jego papierosa i nie obsypał jego nienagannych kantów u spodni. Obcokrajowcy. Powinien to od razu poznać po oliwkowej skórze i lekkim, nieznanym akcencie. Nie, żeby robiło to jakąś różnicę w McGowanie. Czy w jakimkolwiek budynku zarządzanym przez Wellingtona i Synów, Handel Nieruchomościami. Ale nie mógł się oprzeć zdziwieniu, gdzie u licha ludzie mają takie nazwiska i tak niewspółmierne rozmiary.

— Doskonale, panie Tohu. I… mhm… panie Bohu. Więc problem według mnie…

— W rzeczywistości nie ma żadnego problemu — wysoki powiedział to wolno, dobitnie, z przekonaniem — z wyjątkiem drobiazgu, którym niepotrzebnie się podniecasz, młody człowieku. Macie budynek z piętrami od pierwszego od dwudziestego czwartego. My chcemy wynająć trzynaste, które jest, jak wiadomo, puste. Więc gdyby bardziej się pan zajął robieniem interesów, co należy do pańskich obowiązków, i wynajął nam to piętro bez dalszych dyskusji…

— I rozdzielania włosa na czworo — wtrąci mały.

— … wówczas może będziemy zadowoleni, pańscy pracodawcy na pewno będą zadowoleni, a i pan powinien być zadowolony. Jest to naprawdę bardzo prosta transakcja i ktoś będący na pańskim miejscu, powinien z łatwością ją przeprowadzić.

— Ale jak mam, do cholery… — Blake zaczął krzyczeć, ale przypomniał sobie słowa profesora Scogginsa z drugiego Seminarium Handlu Nieruchomościami: „Pamiętajcie, panowie, utrata cierpliwości oznacza utratę klienta. Jeśli w sklepie klient ma zawsze rację, to w handlu nieruchomościami klient nigdy nie jest w błędzie. W jakiś sposób musicie znaleźć lekarstwo na ich handlowe słabostki, choćby były nie wiem jak wydumane. Agent musi się postawić w jednym rzędzie z lekarzem, dentystą i farmaceutą, a ich motto musi i jemu przyświecać: służba bezinteresowna, zawsze dostępna i niezawodna.” Blake pochylił głowę, żeby skupić się na zawodowej odpowiedzialności, zanim znów zacznie.

— No, dobrze — rzekł w końcu z uśmiechem, który, miał nadzieję, był ujmujący. — Postaram się ująć to tak, jak pan przed chwilą. Panowie, dla sobie tylko znanych powodów, chcecie wynająć trzynaste piętro. Ten budynek, z powodów znanych jedynie jego architektom — którzy moim zdaniem są zwariowanymi ekscentrykami, a których żaden z nas nigdy nie zrozumie — ten budynek nie ma trzynastego piętra. I dlatego nie mogę go panom wynająć. Patrząc na to powierzchownie, przyznaję, że to może wyglądać na trudność, jakoby panowie nie mogli dostać tego, czego chcą tutaj, u McGowana. Ale jeśli dokładnie rozpatrzymy tę sytuację? Przede wszystkim zauważymy, że jest kilka innych wspaniałych pięter…

Przerwał, bo uświadomił sobie, że jest sam. Jego goście jednym, nieprawdopodobnie szybkim ruchem powstali i wyszli z biura.

— Wielka szkoda — usłyszał jeszcze głos tego wysokiego, gdy szli przez sekretariat. — Usytuowanie byłoby doskonałe. Tak daleko od centrum spraw.

— Nie wspominając — dodał mały — o wyglądzie budynku, lak mało reprezentacyjny. Niedobrze.

Popędził za nimi i dogonił ich w korytarzu przy wejściu do holu. Dwie rzeczy sprawiły, że stanął jak wryły. Jedną było silne poczucie, że to poniżej godności świeżo mianowanego stałego agenta zaciągać przyszłych klientów z powrotem do biura, które dopiero co nagle opuścili. W końcu to nie był jakiś tam sklepik z używaną odzieżą, tylko budynek McGowana.

Drugą był nagła świadomość, że wysoki mężczyzna jest sam. Nie było śladu tego małego. Z wyjątkiem — może — wyraźnego wybrzuszenia na płaszczu wysokiego na wysokości prawej kieszeni.

— Para dziwaków — wytłumaczył sobie, zakręcił się na pięcie i pomaszerował do biura. — W żadnym razie porządni klienci.

Zmusił pannę Kerstenberg do wysłuchania całej historii mimo surowych zaleceń profesora Scogginsa, żeby nie przesadzać z okazywaniem przyjaźni niższemu personelowi urzędniczemu. Kręciła głową i pogwizdywała, wpatrując się w niego przez okulary w grubych oprawkach.

— Dziwacy, prawda, panno Kerstenberg? — spytał ją, kończąc rozmowę. — Żadni porządni klienci, co?

— Nie wiem, panie Blake — odpowiedziała ze swoją zwykłą skromnością. Wciągnęła arkusz papieru listowego do maszyny. — Czy życzy pan sobie, żeby poczta do Hop-kinsona została wysłana jeszcze dziś?

— Co? A, chyba tak. To znaczy, oczywiście tak. Za wszelką cenę dzisiaj, panno Kerstenberg. I proszę dać do sprawdzenia, zanim pani to wyśle.

Poszedł do swego gabinetu i usiadł za biurkiem. Cała sprawa bardzo go zdenerwowała. Pierwsza wielka szansa na wynajęcie. I ten mały — jak on się nazywał, Bohu? — i ta wybrzuszona kieszeń…

Dopiero późnym popołudniem udało mu się skoncentrować na swojej pracy. I właśnie wtedy zadzwonił telefon.

— Blake? — zatrzeszczał głos w słuchawce. — Mówi Gladstone Jimm.

— lak, panie Jimm — Blake wyprostował się na krześle. Gladstone był najstarszym spośród Synów.

— Blake, podobno odmówiłeś wynajęcia pomieszczeń?

— Ja co? Przepraszam, panie Jimm, ale ja…

— Blake, dwóch dżentelmenów właśnie weszło do biura głównego. Nazywają się Tuli i Buli. Mówią, że bezskutecznie próbowali wynająć od ciebie trzynaste piętro w budynku McGowana. Mówią, że przyznałeś, iż nikt go nie zajmuje, ale uparcie odmawiałeś im pozwolenia na wynajęcie. O co tu chodzi, Blake? Myślisz, że na co firma mianowała cię stałym agentem, Blake, żebyś odstraszał potencjalnych klientów? Ja też mogę cię postraszyć, że tu w biurze głównym absolutnie nam się to nie podoba, Blake. — Byłbym szczęśliwy, mogąc im wynająć trzynaste piętro — wił się Blake. — tylko kłopot w tym, proszę pana, widzi pan, tu…

— O jakim kłopocie mówisz, Blake? No, wykrztuś to, chłopie, wykrztuś to!

— Nie ma trzynastego piętra, Jimm!

— Co?

— Budynek McGowana jest jednym z tych, które nie mają trzynastego piętra. — Mozolnie i dokładnie opisał wszystko jeszcze raz. Mówiąc narysował nawet plan budynku na blacie biurka.

— Hm — zafrasował się Gladstone Jimm, gdy Blake skończył.

— Powiem im to, Blake. Przynajmniej to wyjaśnienie mnie satysfakcjonuje. — I odłożył słuchawkę. Blake cały dygotał.

— Co za dziwaki — wymamrotał wściekle. — Dziwaki, zdecydowanie. Na pewno nie porządni najemcy.


Gdy następnego dnia przyszedł do biura, okazało się, że panowie Tohu i Bohu już na niego czekają. Wysoki podał mu klucz.

— Zgodnie z warunkami umowy, panie Blake, klucz do naszego biura musi być w posiadaniu stałego agenta urzędującego w tym budynku. Właśnie nasz ślusarz dorobił ten klucz. Ufam, że to pana zadowala?

Sydney Blake oparł się o ścianą i odczekał chwilę, chcąc ochłonąć.

— Umowy? — wyszeptał. — Biuro główne podpisało z wami umowę?

— Tak — powiedział wysoki. — Bez kłopotu udało nam się osiągnąć… jak wy to nazywacie?

— Porozumienie — mały wtrącił z okolic kolan swego towarzysza. — Święto rozumu. Serce na dłoni. W waszym głównym biurze nie ma pedantów od subtelności matematycznych, młody człowieku.

— Czy mógłbym zobaczyć tę umowę? — Blake’owi udało się oderwać od ściany.

Wysoki sięgnął do prawej kieszeni płaszcza i wyciągnął złożoną kartkę o znajomym wyglądzie.

To była umowa najmu. Trzynastego piętra w budynku McGowana. Ale była jedna mała różnica.

Gladstone Jimm dołączył klauzulę: „… właściciel wynajmuje piętro, o którym zarówno najemca, jak i właściciel wiedzą, iż nie istnieje, ale którego tytuł własności ma dla najemcy szczególne znaczenie, które to znaczenie równe jest wysokości czynszu, jaki zapłaci…”

Blake odetchnął.

— A, to co innego. Dlaczego panowie mi nie powiedzieli, że chcą jedynie tytułu własności tego piętra? Odniosłem wrażenie, że panowie mają zamiar zająć tę nieruchomość.

— Istotnie chcemy zająć tę nieruchomość — Wysoki schował umowę do kieszeni. — Zapłaciliśmy za nią czynsz za miesiąc z góry…

— Oraz — uzupełnił mały — miesięczne ubezpieczenie.

— A także — zakończył wysoki — dodatkowy miesięczny czynsz jako procent dla agenta. Jak najbardziej chcemy zająć tę nieruchomość.

— Ale jak… — Blake zachichotał nieco histerycznie — … macie zamiar zajmować nieruchomość, której nawet…

— Do widzenia, młody człowieku — przerwali mu unisono i skierowali w stronę windy. Widział, jak wchodzą do niej.

— Proszę na trzynaste — polecili windziarzowi. Drzwi zamknęły się. Panna Kerstenberg przeszła obok niego, szczebiocząc obowiązkowe „Dzień dobry, panie Blake” i weszła do biura. Blake ledwie skinął jej głową. Wpatrywał się w drzwi windy. Po chwili otwarły się, mały gruby windziarz wyszedł z niej i zaczął rozmawiać z portierem.

Blake nie wytrzymał. Pobiegł w stronę windy, zajrzał do środka. Była pusta.

— Słuchaj — zawołał, łapiąc grubego windziarza za rękaw przybrudzonego uniformu. — Ci dwaj, których przed chwilą zabrałeś, na którym piętrze wysiedli?

— Tam, gdzie prosili. Na trzynastym. A bo co?

— Na jakim trzynastym piętrze? Tu nie ma żadnego trzynastego piętra!

— Panie Blake — gruby windziarz wzruszył ramionami. — Ja robię, co mi każą. Jak ktoś mówi „trzynaste”, to go biorę na trzynaste. Jak mówi „na dwudzieste pierwsze”, to go biorę…

Blake wszedł do windy.

— Zawieź mnie tam — rozkazał.

— Na dwudzieste pierwsze? Już się robi.

— Nie, ty… ty… — Blake zauważył, że portier z windziarzem wymieniają porozumiewawcze uśmiechy. — Nie na dwudzieste pierwsze — ciągnął już spokojniej. — Zawieź mnie na trzynaste piętro.

Windziarz przesunął dźwignię i drzwi zasunęły się z jękiem. Pojechali do góry. Wszystkie windy u McGowana były bardzo wolne i Blake bez trudności odczytywał numery pięter przez okienko w drzwiach windy.

…dziesiąte…jedenaste…dwunaste…czternaste…piętnaste…szesnaste…

Zatrzymali się. Windziarz podrapał się w głowę, nie zdejmując czapki z daszkiem. Blake spojrzał na niego triumfująco. Pojechali w dół…

…piętnaste…czternaste…dwunaste…jedenaste…dziesiąte…dziewiąte…

— No i co? — zapytał go Blake. Windziarz wzruszył ramionami.

— Wygląda na to, że teraz go nie ma.

— Teraz? Co za teraz? Nigdy go nie było! Więc gdzie zawiozłeś tamtych dwóch?

— A, tamtych. Powiedziałem panu. Na trzynaste.

— Ale przed chwilą udowodniłem ci, że nie ma trzynastego piętra!!!

— To co? To pan skończył szkołę, panie Blake, nie ja. Ja mam taką pracę. Jak się panu nie podoba, to trudno, ale taką mam pracę. Jak ktoś wchodzi do windy i mówi „na trzynaste”, to go…

— Wiem! To bierzesz go na trzynaste piętro. Ale nie ma żadnego trzynastego piętra, ty idioto! Mogę ci pokazać plany tego budynku i spróbuj, tylko spróbuj, pokazać mi trzynaste piętro. Jeśli pokażesz mi trzynaste piętro…

Urwał, bo spostrzegł, że znów są na dole, a wokół nich zebrał się spory tłumek.

— Panie Blake — wystąpił windziarz z propozycją — jeżeli pan nie jest zadowolony, to może zadzwonię po przedstawiciela związku i sobie pogadacie. Co pan na to?

Blake machnął bezradnie ręką i powlókł się do swego biura. Za plecami słyszał, jak portier pyta windziarza:

— O co on się wściekał, Barney?

— Aaa, ten facet? — odkrzyknął mu windziarz. — Mówił, że coś sknociłem z planami budynku. Po mojemu, to za długo się w szkole uczył. Niby co ja miałem wspólnego z planami?

— Nie mam pojęcia. — westchnął portier. — Diabli go tam wiedzą.

— A ja cię o coś jeszcze spytam — ciągnął windziarz z większą pewnością siebie, uwierzywszy w swój talent oratorski. — A co ja mam wspólnego z jakimiś planami budynku?

Blake zamknął drzwi od biura i oparł się o nie. Przejechał ręką po swoich rzedniejących włosach.

— Panno Kerstenberg — powiedział wreszcie zmienionym głosem. — No, i co pani powie? Tym dziwakom, którzy tu wczoraj byli — tym dwóm starym dziwakom — biuro głównie wynajęło trzynaste piętro!

— Tak? — spojrzała na niego sponad maszyny.

— I może mi pani wierzyć albo nie, ale oni właśnie pojechali na górę i objęli swoje biuro w posiadanie. Panna Kerstenberg uśmiechnęła się do niego.

— Jak to miło — rzuciła. I wróciła do pisania.

Następnego dnia Blake zobaczywszy wszystko, co się dzieje w holu, rzucił się w pośpiechu do telefonu. Wykręcił numer biura głównego.

— Z panem Gladstonem Jimmem — poprosił resztką tchu. — Panie Jimm, niech pan posłucha. Mówi Sydney Blake z McGowana. Panie Jimm, sytuacja robi się poważna! Wnoszą dzisiaj meble! Meble biurowe! A przed chwilą widziałem, jak paru ludzi wjechało na górę, żeby założyć telefony! Panie Jimm, oni naprawdę się wprowadzają!

Gladstone Jimm natychmiast spoważniał. Poświęcił tej sprawie całą swoją uwagę.

— Kto się wprowadza, mój chłopcze? Korporacja Tanzen Realty? Czy to znowu bracia Blair? Właśnie mówiłem w ubiegłym tygodniu, że ostatnio za spokojnie było w handlu nieruchomościami. Czułem przez skórę, że ten ubiegłoroczny Kodeks Dobrych Manier długo nie wytrzyma. Chcą zająć naszą własność, co? — Prychnął głośno i wojowniczo. — Nasza firma ma jeszcze parę sposobów w zanadrzu. Po pierwsze, upewnij się, czy wszystkie ważne papiery — listy lokatorów, dowody wpłat, nie przeocz niczego, synu — są w sejfie. Wyślemy tam trzech prawników i nakaz sądowy w ciągu pół godziny. A na razie staraj się…

— Pan mnie nie zrozumiał. To ci nowi najemcy. Ci, którym pan wynajął trzynaste piętro.

Gladstone Jimm wyhamował momentalnie i rozważył sprawę. Aha. Zrozumiał, zaczął starannie odmierzać słowa.

— Masz na myśli… tych tam… hm, Tumbi i Buli?

— Zgadza się, proszę pana. Na górę jadą biurka, krzesła i szafy na dokumenty. Przyjechali ludzie z firm telefonicznych i elektrowni. I wszyscy jadą na trzynaste piętro! Tylko że, panie Jimm, trzynastego piętra nie ma!!!

Cisza. A potem:

— Czy inni dzierżawcy w budynku się skarżyli, Blake?

— Nie, panie Jimm, ale…

— Czy ci Tut i Bub komuś się naprzykrzają?

— Nie, zupełnie nie. Tylko że…

— Tylko że za mało uwagi poświęcasz interesom! Blake, lubię cię, ale uważam to za swój obowiązek ostrzec cię, że sprawiasz nam niemiły zawód. Jesteś stałym agentem w McGowanie już prawie tydzień i jak dotąd jedyny poważny interes dotyczący nieruchomości musiał być załatwiony przez biuro główne. Nie będzie to dobrze wyglądać w twoich aktach, Blake. To w ogóle nie będzie dobrze wyglądać. W dalszym ciągu masz te pustostany na trzecim, szesnastym i dziewiętnastym?

— Tak, panie Jimm. Planowałem…

— Nie wystarczy planować, Blake. Planowanie to dopiero pierwszy stopień. Potem musi nastąpić działanie! Działanie, Blake: D-Z-I-A-Ł-A-N-I-E. Może wypróbuj ten stary numer: wypisz sobie słowo „działanie” na tabliczce dużymi, czerwonymi literami i powieś sobie naprzeciw biurka tak, żebyś spoglądał na nie, gdy tylko podnosisz wzrok. Potem na odwrotnej stronie zrób listę wszystkich pustostanów w budynku. Za każdym razem, gdy spojrzysz na tę tabliczkę, zapytaj się, ile pustych pomieszczeń wciąż jest wypisanych na odwrocie. A potem, Blake, działaj!

— Tak, proszę pana — wyjąkał słabo Blake.

— A tymczasem koniec z bzdurami na temat przestrzegających prawa i płacących czynsz lokatorów. Jak ci dają spokój, zostaw ich i ty w spokoju. To rozkaz, Blake.

— Rozumiem, panie Jimm.

Długi czas siedział, spoglądając na odłożoną słuchawkę. Potem wstał, podszedł do holu i wszedł do windy. Czuł się w dziwny i niezwyczajny sposób żwawy i beztroski, co było cechą człowieka, który rozumyślnie łamie rozkaz zarządcy firmy Wellington i Synowie, Handel Nieruchomościami.

Dwie godziny później wlókł się z powrotem, przygarbiony i bliski płaczu z powodu porażki.

Gdy Blake jechał windą pełną monterów telefonów i mebli zmierzających na trzynaste piętro, żadnego trzynastego piętra nie było. Ale gdy tylko, nieco zniecierpliwieni, zmienili windę zostawiając go samego, docierali do swego celu. Sprawa była prosta. Dla niego nie było trzynastego piętra. I prawdopodobnie nigdy nie będzie.

O piątej po południu, wciąż jeszcze rozmyślał nad tą niesprawiedliwością, gdy rozpoczynające dyżur sprzątaczki wpadły do sekretariatu, żeby odbić karty na zegarze.

— Która z was — spytał nagle natchniony pewną myślą, — która z was zajmuje się trzynastym piętrem?

— Ja.

Zaprowadził kobietę w jasnozielonym szalu do swojego gabinetu.

— Kiedy zaczęła pani sprzątać trzynaste piętro, pani Ritter?

— No, jak tylko wprowadzili się ci nowi najemcy.

— Ale wcześniej… — urwał, wpatrując się niecierpliwie w jej twarz.

Uśmiechnęła się i kilka zmarszczek pojawiło się na jej twarzy.

— Wcześniej, chwalić Boga, nikt go nie wynajmował. Tego trzynastego.

— Więc? — podsunął jej.

— Więc nie trzeba było sprzątać. Blake wzruszył ramionami i poddał się. Sprzątaczka chciała odejść. Położył jej rękę na ramieniu i zatrzymał ją.

— Jakie — spytał patrząc na nią z zazdrością — jest to… trzynaste piętro?

— Takie jak dwunaste. I dziesiąte. Jak każde inne.

— I każdy — mruknął sam do siebie — może się tam dostać.

Każdy, tylko nie ja.

Uświadomił sobie z irytacją, że mówił za głośno. I że stara kobieta patrzy na niego ze współczuciem.

— Może dlatego — pocieszyła go — że pan nie ma powodu, żeby być na trzynastym piętrze.

Stał jeszcze i dojrzewała w nim ta myśl, gdy ona i jej koleżanki tupały, hałasując na schodach miotłami, ścierkami i wiaderkami.

Czyjeś kaszlniecie odbiło się echem za jego plecami. Odwrócił się. Panowie Tohu i Bohu ukłonili się. Wyglądało to tak, jakby się składali i rozkładali.

— Dla informacji w holu — rzekł ten wysoki podając, Blake’owi białą wizytówkę. — laki napis należy tam umieścić.


G. TOHU i K. BOHU

Specjaliści od Rzeczy Niepojętych

Biuro Handlowe


Blake walczył przez chwilę z ciekawością, oblizał wargi, przełamał się i zaraz przegrał.

— Jakich rzeczy niepojętych?

Wysoki spojrzał na małego. Mały wzruszył ramionami.

— Tych mniej niepojętych — wyjaśnił.

Wyszli z budynku.

Blake był prawie pewien, że widział, jak ten wysoki podnosi małego, zanim wyszli na ulicę. Ale nie zauważył, co z nim zrobił. A potem ten wysoki szedł ulicą już sam.

Od tego dnia Sydney Blake znalazł sobie hobby. Próbował znaleźć sobie powód, dla którego mógłby odwiedzić trzynaste piętro.

Niestety, po prostu nie było wystarczającego powodu, jak długo najemcy nie sprawiali nikomu kłopotów i płacili czynsz regularnie.

Mijały miesiące, a najemcy płacili regularnie czynsz. I nie sprawiali nikomu kłopotów. Robotnicy jeździli na górę myć okna. Malarze, tynkarze i cieśle jeździli, żeby urządzić biura na trzynastym piętrze. Nawet ludzie wyglądający na klientów jeździli na trzynaste piętro. Byli to ludzie nie mający żadnych wspólnych cech. Od biedaków w łachmanach do nienagannie ubranych bukmacherów. Czasami grupa dżentelmenów w ciemnych garniturach, dyskutując przyciszonym głosem, wskazującym na dobre wychowanie, o stopach procentowych i nowych obligacjach, pytała windziarza o Tohu i Bohu. Wielu, wielu ludzi jechało na trzynaste piętro.

Sydney Blake zaczął podejrzewać, że jeżdżą tam wszyscy prócz niego. Próbował wśliznąć się na trzynaste piętro schodami. Zawsze, kompletnie skołowany, wchodził na czternaste albo na dwunaste. Raz czy drugi próbował zabrać się na gapę windą z samymi G. Tohu i L Bohu. Ale winda nie mogła odnaleźć ich piętra, dopóki on był w środku. A obydwaj zwracali się w jego stronę z uśmiechem, gdy próbował ukryć się w tłumie, tak że, czerwony ze wstydu, wysiadał na pierwszym lepszym piętrze.

Raz próbował nawet — na próżno — przebrać się za inspektora ze straży pożarnej i zrobić kontrolę…

Wszystko na nic. Po prostu nie miał nic do załatwienia na trzynastym piętrze.

Ale pewnego dnia panna Kerstenberg podniosła wzrok znad swojej maszyny.

— Jak się pisze te ich nazwiska? — zdziwiła się. T-O-H-U i B-O-H-U? Śmieszne.

— Co w tym śmiesznego? — naskoczył na nią.

— Te nazwiska pochodzą z języka hebrajskeigo. Wiem, bo — zarumieniła się aż po dekolt sukienki — uczę w szkole hebrajskiej we wtorki, środy i czwartki. A moja rodzina jest bardzo religijna, no i otrzymałam prawdziwe, ortodoksyjne wychowanie. Uważam, że religia to dobra rzecz, zwłaszcza dla dziewczyny…

— No i co z tymi nazwiskami? — prawie tańczył wokół niej.

— No więc w Biblii hebrajskiej zanim Bóg stworzył Ziemię, Ziemia była „tohu wabohu”. To „wa” znaczy „i”. A „tohu” i „bohu” — o rany, ciężko to przetłumaczyć.

— Niech pani spróbuje — nalegał. — Proszę.

— No więc, na przykład zazwyczaj „tohu wabohu” tłumaczy się na współczesne języki jako „bezład i pustkowie”. Ale „bohu” tak naprawdę znaczy „brak” i to w wielu…

— Obcokrajowcy — zaśmiał się nieprzyjemnie. — Wiedziałem, że to obcy. I że przyjechali w złych zamiarach. Z takimi nazwiskami.

— Nie zgodzę się z panem, panie Blake — powiedziała bardzo chłodno. — Wcale się z panem nie zgadzam, że mają złe zamiary. Skoro ich nazwiska pochodzą z hebrajskiego.

I odtąd nigdy już nie okazała mu ciepłych uczuć.

Dwa tygodnie później Blake otrzymał z biura głównego firmy Wellington Jimm i Synowie, Handel Nieruchomościami, wiadomość, która omal nie zrzuciła jego rozumu z brzeżka tego śliskiego tronu, jaki jeszcze zajmował. Tohu i Bohu przysłali im wiadomość. Wyprowadzali się z nieruchomości pod koniec miesiąca.

Przez dzień czy dwa chodził po budynku, rozmawiając sam ze sobą. Windziarze twierdzili, że mówił coś w rodzaju: „Już chyba bardziej obcy być nie mogą… Nawet nie należą do Świata fizycznego!” Sprzątaczki trzęsły się ze strachu w swoim pokoiku, opowiadając sobie nawzajem o szalonym błysku, jaki pojawił się w jego oczach, gdy mamrotał, wymachując rękami: „No jasne — trzynaste piętro. A myślisz, że gdzie mieli się zatrzymać ci nie istniejący tacy i owacy? Ha!” A panna Kerstenberg, gdy złapała raz go, jak wpatrując się strumień wody, mówił: „Założę się, że chcą odwrócić zegar o parę miliardów lat i zacząć wszystko od początku. Cholerna piąta kolumna!”, pomyślała drżąc, czy by nie zawiadomić FBI, ale zdecydowała, że lepiej nie. W końcu, tak rozumowała: jak raz policja zacznie węszyć w jakimś miejscu, nigdy nie wiadomo, kogo poślą do więzienia.

A poza tym po pewnym czasie Sydney Blake znormalniał. Znów zaczął przychodzić ogolony, a żałoba zniknęła zza jego paznokci Ale zdecydowanie nie był już tym młodym, rzutkim agentem, co dawniej. Niemal cały czas czuło się wokół niego jakąś dziwną atmosferę triumfu.

Nadszedł ostatni dzień miesiąca. Od rana znoszono na dół meble, ładowano na ciężarówki i odwożono. Gdy kilka ostatnich paczek zjechało na dół, Sydney Blake ze świeżym kwiatkiem w butonierce wszedł do windy najbliższej jego biura.

— Poproszę na trzynaste piętro — rzekł czysto i dźwięczenie.

Drzwi zasunęły się. Winda uniosła się. Zatrzymała się na trzynastym piętrze.

— O, pan Blake — zdziwił się ten wysoki. — Co za niespodzianka. Cóż możemy dla pana zrobić?

— Jak się pan miewa, panie Tohu? — rzekł Blake. — Czy też może Bohu? — Odwrócił się do jego towarzysza. I pan, panie Bohu — czy raczej, bo i to możliwe, Tohu — ufam, że wszystko w porządku? To dobrze.

Przez chwilę chodził po pustym, wielkim biurze i po prostu patrzył. Nawet przepierzenia zwieziono na dół. Byli sami tylko we trzech, na trzynastym piętrze.

— Czy ma pan do nas jakiś interes? — zagaił wysoki.

— Jasne, że ma do nas interes — przerwał mu mały ze złością. — Musi mieć do nas jakiś interes. Tylko wolałbym, żeby się pospieszył i zaczął mówić, o co mu chodzi.

Blake skłonił się.

— Paragraf dziesiąty, punkt trzeci waszej umowy: „… najemca zgadza się następnie, że po przekazaniu w porę takiej wiadomości właścicielowi, jego uprawniony przedstawiciel, na przykład urzędujący w budynku agent, będzie miał przywilej obejrzenia nieruchomości przed jej opuszczeniem przez najemcę w celu upewnienia się, że została pozostawiona w porządku i dobrym stanie…”

— A więc taki ma pan interes — rzekł wysoki ze zrozumieniem.

— To musiało być coś w tym rodzaju — odetchnął mały. — A więc, młody człowieku, gdyby mógł się pan z tym pospieszyć. Sydney Blake przechadzał się powoli. Mimo iż był nadzwyczaj podekscytowany, musiał przyznać, że nie było widocznej różnicy między trzynastym piętrem, a jakimkolwiek innym. Może poza… Tak, poza…

Podbiegł do okna i wyjrzał przez nie. Policzył w dół. Dwanaście pięter. Więc razem z piętrem, na którym był, dwadzieścia pięć pięter. Ale McGowan był budynkiem dwudziestoczteropiętrowym. Skąd się wzięło dodatkowe piętro? I jak budynek wyglądał od zewnątrz dokładnie w tym momencie, gdy jego głowa wystawała z okna na trzynastym piętrze?

Zawrócił, patrząc spode łba na G. Tohu i K. Bohu. Oni wiedzieli.

Stali przy otwartych drzwiach windy. Windziarz, niemal równie niecierpliwy jak dwaj ubrani na czarno mężczyźni, pytał:

— Na dół? Na dół?

— No i jak, panie Blake? — zwrócił się do niego ten wysoki.

— Czy nieruchomość jest w dobrym stanie, czy też nie?

— O, jak najbardziej w dobrym — przytaknął Blake. — Ale nie w tym rzecz.

— Tyle że nas nie obchodzi, w czym rzecz — mały pociągnął wysokiego. — Wynośmy się stąd.

— Już — odrzekł wysoki. Zgiął się i podniósł swego towarzysza. Złożył go w dwóch miejscach. Potem zwinął go dokładnie i wsunął do prawej kieszeni płaszcza. Wszedł do windy. — Jedzie pan, panie Blake?

— Nie, dziękuję — uśmiechnął się Blake. — Spędziłem zbyt dużo czasu, próbując się tu dostać, żeby tak szybko stąd wychodzić.

— Jak pan sobie życzy — kiwnął głową wysoki. — Na dół — polecił windziarzowi. Gdy został sam na trzynastym piętrze, Sydney Blake odetchnął głęboko. Tyle czasu to zajęło! Podszedł do drzwi na schody, których tyle razy szukał i pociągnął je. Nie puszczały. Dziwne. Pochylił się i przyjrzał dokładnie zamkowi. Nie były zamknięte. Musiały się zatrzasnąć. Trzeba przysłać ślusarza, żeby się tym zajął. No i proszę. Może odtąd będzie miał dodatkowe piętro do wynajmu w starym McGowanie. Trzeba je uporządkować.

Ale jak wyglądał budynek od zewnątrz? Znajdował się przy następnym oknie, więc spróbował wyjrzeć. Coś go zatrzymało. Okno było otwarte, ale nie mógł przełożyć przez nie głowy. Wrócił do okna, przez które wtedy wyglądał. To samo.

I nagle zrozumiał.

Pobiegł do windy i rąbnął pięścią w guzik. Przyciskał go, oddychając coraz szybciej i szybciej. Przez okienka w drzwiach widział, jak windy jadą do góry i na dół. Ale żadna nie stawała na trzynastym piętrze.

Bo już nie było trzynastego piętra. Tak naprawdę, to nigdy go nie było. Kto kiedy słyszał o trzynastym piętrze w budynku McGowaha?

Загрузка...