Robert Silverberg Opowieść łaskawcy

— Klucz szesnasty, Osiedle Omikron Kappa, Alef zero jeden — powiedziałem do programu odźwiernego przy Bramie Alhambra w Murze Los Angeles.

Na ogół programy nie są podejrzliwe. Ten nie był nawet szczególnie zmyślny. Pracował na paru dużych biochipach — czułem, jak pulsują i wywijają hołubce, gdy przepływa przez nie strumień elektronów — ale oprogramowanie było głupie jak trep. Typowy bramkarz.

Stałem czekając, a pikosekundy upływały całymi milionami.

— Proszę podać nazwisko — odezwał się w końcu bramkarz.

— John Doe. Beta Pi Epsilon, sto cztery, trzysta dziewięćdziesiąt cztery, X.

Brama otworzyła się i wmaszerowałem do Los Angeles.

Tak łatwo jak Beta Pi.


Mur otaczający Los Angeles ma grubość trzydziestu, czterdziestu metrów. Bramy bardziej przypominają tunele. Jeśli weźmiecie pod uwagę, że mur biegnie wokół całej kotliny Los Angeles, od doliny San Gabriel do doliny San Fernando, a potem przez góry do wybrzeża i z powrotem przez całą Long Beach; że ma przynajmniej dwadzieścia metrów wysokości i tyle samo w głąb ziemi, łatwiej wam będzie zdać sobie sprawę z jego łącznej masy. I pomyślcie o niesłychanym zużyciu ludzkiej energii przeznaczonej na jego wybudowanie:…pot i muskuły, muskuły i pot. Sporo o tym rozmyślam.

Sądzę, że mury postawiono wokół naszych miast przede wszystkim jako symbole. Uwidaczniają różnicę między miastem a wsią, obywatelem i poddanym, ładem i chaosem, tak jak mury miejskie pięć tysięcy lat temu. Ale ich podstawowym zadaniem jest przypominanie nam, że dziś wszyscy jesteśmy niewolnikami. Nie można ignorować murów. Nie można udawać, że ich tu nie ma. Kazaliśmy wam nas zbudować, mówią nam one, i nigdy o tym nie zapominajcie. Mimo wszystko, Chicago nie ma muru wysokości dwudziestu i grubości czterdziestu metrów. Houston też. I Phoenix. Wystarczają im mniejsze. Ale Los Angeles to miasto główne. Myślę, że Mur Los Angeles oznajmia: Patrzcie, jaka ze mnie szycha. Jestem, Który Jestem.

Mury wzniesiono nie dlatego, że Istoty obawiają się ataku. One wiedzą, że są niedosiężne. My też o tym wiemy. Po prostu zechciały ozdobić swoją stolicę czymś wyjątkowym. Do cholery, to nie ich pot wsiąkł w budowlę muru. To nasz. Jasne, nie mój osobiście. Ale jednak nasz.

Ujrzałem parę Istot przechadzających się wewnątrz muru, zaprzątniętych, jak zwykle, nie wiadomo czym i nie zwracających uwagi na ludzkie osobniki w pobliżu. Istoty należały do podrzędnej kasty, tej z jarzącymi się pomarańczowymi kropkami po bokach. Obszedłem je z daleka. Czasami przychodził im do głowy pomysł, by poderwać w górę człowieka swoim długim, giętkim jęzorem — niczym żaba chwytająca muchę — i trzymać go dyndającego w powietrzu, przypatrując mu się badawczo wielkimi jak półmiski, żółtymi oczyma. Nie przepadam za tym. Nic złego ci się nie stanie, ale nie jest przyjemnie, gdy majta tobą w powietrzu coś, co przypomina pięciometrową purpurową kałamarnicę stojącą na czubkach macek. Dawno temu przytrafiło mi się to w St. Louis i nie śpieszę się do powtórki.

Znalazłszy się w Los Angeles zająłem się przede wszystkim zorganizowaniem samochodu. Dwie przecznice od muru, na Valley Boulevard ujrzałem Toshibę El Dorado z trzydziestego pierwszego roku, która przy padła mi do gustu; dostroiłem częstotliwość do zamka, wślizgnąłem się do środka i w ciągu dziewięćdziesięciu sekund przeprogramowałem układ sterowniczy dostosowując go do własnej charakterystyki metabolicznej. Poprzednia właścicielka musiała być gruba niczym hipopotam i prawdopodobnie chorowała na cukrzycę. Jej wskaźnik glikogenu był absurdalnie wysoki, a fosforowodorów — wprost wyuzdany.

Niezły samochód: nieco powolny na zakrętach, ale czegóż można się było spodziewać zważywszy, że ostatnie auta na tej planecie wyprodukowano w 2034 roku?

— Pershing Square — poleciłem mechanizmowi.

Miał przyzwoitą pojemność, jakieś sześćdziesiąt megabajtów. Skierował się prosto na południe, znalazł starą drogę przelotową i pojechał do śródmieścia. Zaplanowałem sobie, że otworzę kramik w samym centrum, zrobię dwie lub trzy łaski, żeby nie wyjść z wprawy, wezmę pokój w hotelu, zjem coś, może wynajmę kogoś do towarzystwa. Była zima, właściwy czas na pobyt w Los Angeles. Złociste słońce, ciepłe podmuchy wiatru napływające z kanionów.

Od lat nie byłem na Wybrzeżu. Pracowałem przede wszystkim na Florydzie, w Teksasie, niekiedy w Arizonie. Nie odwiedzałem Los Angeles od trzydziestego szóstego. Długo mnie tu nie było, ale może postępowałem tak rozmyślnie. Nie jestem pewien. Ostatnia podróż do L.A. pozostawiła niemiłe wspomnienia. O kobiecie, która chciała łaski, a ja podrzuciłem jej fałszywkę. Od czasu do czasu trzeba wcisnąć fałszywkę klientowi, bo inaczej zaczynasz sprawiać wrażenie, że działasz za dobrze, a to może być niebezpieczne. Ale ona była młoda, śliczna, przepełniona nadzieją, a ja mogłem wmulić kit komuś innemu, tylko że tego nie zrobiłem. Czasami rozmyślając o tym czuję się nieszczególnie. Może to właśnie trzymało mnie z dala od Los Angeles przez cały ten czas.

Parę kilometrów na wschód od dużego śródmiejskiego węzła drogowego sznur samochodów zaczął zawracać. Może zdarzył się tam wypadek drogowy, może zablokowano szosę. Poleciłem Toshibie, by zjechała z autostrady.

Prześlizgując się przez blokadę trzeba się nieźle napracować i można najeść się strachu. Wiedziałem, że prawdopodobnie zdołam wystrychnąć na dudka każde oprogramowanie blokady, a z pewnością każdego gliniarza-człowieka, ale po co zawracać sobie tym głowę, jeśli się nie musi?

Zapytałem samochód, gdzie się znajduję.

Zapalił się ekran. ALAMEDA PRZY BANNING — padła odpowiedź. Spory kawałek drogi piechotą do Pershing Square. Kazałem, by samochód podrzucił mnie na Spring Street.

— Zabierz mnie o szóstej trzydzieści — poleciłem. — Róg Szóstej i Hill. — Odjechał, by się zaparkować, a ja ruszyłem na plac rozprowadzić parę łask.


Dobremu łaskawcy nietrudno znaleźć nabywców. Mają to w oczach: zduszony gniew, tlącą się urazę. I coś jeszcze, coś nieuchwytnego, niejasne wrażenie, że pozostały w człowieku jakieś okruchy wewnętrznej prawości, które oznajmiają z miejsca: oto ktoś, kto gotów jest wiele zaryzykować, by odzyskać nieco wolności. Rozkręciłem interes w ciągu piętnastu minut.


Pierwszy trafił mi się podstarzały surfingowiec: wysoko sklepiona klatka piersiowa i cera spłowiała od słońca. Od dziesięciu, piętnastu lat Istoty nie pozwalały na surfing — rozciągnęły sieci do połowu planktonu na wodach przybrzeżnych od Santa Barbara do San Diego i łykały tam niezbędny im morski pokarm, a każdy plażowicz, który by próbował tam pohasać na fali, zostałby natychmiast przeżuty na miazgę. Jednak ten facet za swych dobrych dni musiał być pierwsza klasa. Widać było, jak kiedyś dawał sobie radę w wodzie, po jego kroku, gdy szedł przez park, balansując lekko, jakby chciał zrównoważyć nieregularne obroty Ziemi. Usiadł obok mnie i zaczął zajadać swój lunch. Grube przedramiona, sękate ręce. Robotnik przy murze. Mięśnie zawęźlily się na szczękach: kipiała w nim wściekłość wstrzymywana na moment przed wybuchem.

Po chwili wyciągnąłem go na słówka. Tak, surfingowiec. Nieprzytomne i zagubione spojrzenie. Wzdychając zaczął mi opowiadać o legendarnych plażach z falami jak dętki napompowane od końca do końca.

— Trestle Beach — wymruczał. — To na północ od San Onofre. Trzeba było prześlizgnąć się koło obozu w Pendleton. Czasami żołnierze piechoty morskiej otwierali ogień, takie strzały ostrzegawcze. Albo Holister Ranch. W górę, przy Santa Barbara. — Niebieskie oczy zamgliły się. — Huntington Beach. Oxnard. Człowieku, byłem tam wszędzie. — Zgiął grube palce. — A teraz te pieprzone platfusy mają plaże na własność. Uwierzysz w to? Na własność. A ja zapycham przy murze, już po raz drugi, siedem dni w tygodniu, przez następne dziesięć lat.

— Dziesięć? — powiedziałem. — Wpadłeś w gówno po uszy.

— Znasz kogoś, kto nie siedzi w gównie?

— Są tacy — oświadczyłem. — Wykupują się.

— Uhm.

— Da się to załatwić.

Ostrożne spojrzenie. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie jest borgmanem. Wszędzie kręcą się ci śmierdzący kolaboranci.

— Naprawdę?

— Trzeba tylko forsy — powiedziałem.

— I łaskawcy.

— Właśnie.

— Takiego, któremu można zaufać.

Wzruszyłem ramionami. — W tym interesie, chłopie, musisz uwierzyć na słowo.

— Taa — powiedział. I po chwili: — Słyszałem o jednym facecie; wykupił trzyletnią łaskę i gratis przepustkę za mur. Pojechał na północ, załapał się na trawler do połowu kryla, wylądował w Australii na Wielkiej Rafie Koralowej. Nikt go tam nie znajdzie. Jest poza systemem. Całkiem poza tym pierdolonym systemem. Jak myślisz, ile by to kosztowało?

— Jakieś dwadzieścia kawałków — powiedziałem.

— E, aleś to sobie wymyślił.

— Nie wymyśliłem.

— Aha? — Jeszcze jedno czujne spojrzenie. — Nie wyglądasz na miejscowego.

— Bo nie jestem. Przyjechałem z wizytą.

— Cena wciąż taka? Dwadzieścia kawałków?

— Nie dam rady załatwić ci kryl-trawlera. Gdy znajdziesz się za murem, możesz liczyć tylko na siebie.

— Dwadzieścia kawałków za przejście przez mur?

— I zwolnienie od pracy na siedem lat.

— Dostałem dziesięć — powiedział.

— Nie mogę zrobić ci dziesięciu. To nie pasuje do konfiguracji, kapujesz? Ale siedem wystarczy. Przez siedem lat zajedziesz tak daleko, że się im zgubisz. Cholera, mógłbyś sam dopłynąć do Australii. Przyczaisz się poniżej Sydney, nie ma tam sieci.

— Dużo wiesz.

— To moja praca — oświadczyłem. — Chcesz, żebym sprawdził twoje aktywa?

— Wart jestem siedemnaście pięćset. Tysiąc pięćset w gotówce, reszta w listach zastawnych. Co mogę dostać za siedemnaście pięćset?

— To co powiedziałem. Przejście przez mur i zwolnienie na siedem lat.

— Hej, udzielasz rabatu?

— Biorę tyle, ile mogę wziąć — powiedziałem. — Daj nadgarstek. I nie przejmuj się. Teraz tylko odczytam stan konta. Wymodulowałem jego wszczep informatyczny i podłączyłem do niego własny. Miał tysiąc pięćset w banku i listy zastawne wartości szesnastu patyków, dokładnie tak, jak twierdził. Obrzuciliśmy się ostrożnie wzrokiem. Jak już powiedziałem, nigdy nie wiadomo, kto jest borgmannem.

— Możesz to zrobić tak tutaj, w parku? — zapytał.

— Zgadłeś. Odchyl się do tyłu, zamknij oczy, jakbyś drzemał w słońcu. Umawiamy się, że teraz biorę tysiąc w gotówce, a ty przelewasz na mnie pięć tysięcy z zastawu, zwykła transakcja wymienna pracy na obligacje. Gdy przejdziesz przez mur, pobiorę resztę w gotówce plus pięć patyków jako zabezpieczenie kredytu. Resztę będziesz spłacał po trzy kawałki rocznie plus odsetki, niezależnie od tego, gdzie będziesz się znajdował. Przewidziałem kwartalne spłaty. Zaprogramuję to wszystko łącznie z brzęczykiem przypominającym o terminach płatności. Pamiętaj, że sprawa podróży zależy wyłącznie od ciebie. Mogę załatwić łaskę i przepustki, ale nie jestem jakimś cholernym agentem biura podróży. Pasuje?

Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.

— Zasuwaj — powiedział.

Tę robotę miałem w koniuszkach palców, zwykła emulacja obwodów, mój standardowy numer. Podjąłem jego wszystkie kody identyfikacyjne, przeniosłem je do centrali, odnalazłem zapisy. Wyglądały na autentyczne — było tak, jak powiedział. No i jasne, że przywalono mu bombowy podatek w naturze: dziesięć lat pracy przy murze. Wczytałem mu ułaskawienie ważne przez siedem pierwszych lat. Musiałem zostawić trzy z powodów czysto technicznych, ale wtedy komputery nie będą już mogły go odszukać. Dałem mu też przepustkę, co oznaczało wczytanie nowych kwalifikacji zawodowych: programisty trzeciej klasy. Nie myślał jak programista i nie wyglądał na programistę, ale oprogramowanie muru się w tym nie połapie. Uczyniłem go teraz członkiem ludzkiej elity, tej względnie nielicznej garstki, która może wjeżdżać i wyjeżdżać z naszych obwałowanych miast, gdy przyjdzie jej na to ochota. VL' zamian za te drobne przysługi przepisałem na swoje liczne konta jego oszczędności całego życia, płatne, jak ustaliliśmy, po części teraz, po części później. Nie miał już ani grosza, ale był wolnym człowiekiem. To nie taki zły interes.

Aha, ta łaska była ważna. Postanowiłem nie robić fałszywek podczas pobytu w Los Angeles. Powiedzmy, że to rodzaj sentymentalnej pokuty za to, co uczyniłem tej kobiecie tyle lat temu.

Rozumiecie: od czasu do czasu trzeba koniecznie podrzucić fałszywkę, aby nie wyglądało, że jesteś za dobry; aby nie dać Istotom powodu do zwołania obławy. Tak samo trzeba ograniczać liczbę wydawanych ułaskawień. Jasne, że w ogóle nie musiałem wypisywać łask. Mógłbym upoważnić system do wypłacania mi rokrocznie jakiejś kwoty — pięćdziesięciu, stu patyków — i pobierać je zawsze z łatwością. Ale nie byłoby w tym żadnego wyzwania.

Tak więc wypisuję łaski, ale nie więcej niż trzeba na pokrycie moich wydatków, i rozmyślnie niektóre z nich partaczę, żeby wyglądać na równie nieudolnego, co reszta, tak że Istoty nie mają powodu, by śledzić cechy identyfikacyjne mojej roboty. Sumienie mnie od tego za bardzo nie bolało. Poza wszystkim to kwestia przeżycia. A przecież wiecie, że większość pozostałych łaskawców to zwykli oszuści. Ze mną macie przynajmniej jakąś szansę, że dostaniecie to, za coście zapłacili.


Następna była drobna Japonka, klasyczny typ: gładka, krucha, jak laleczka. Szlochała nagłymi, potężnymi zrywami, które mogłyby przełamać ją na pół, a starszy siwy mężczyzna — zapewne jej dziadek — starał się ją pocieszyć. Płacz na widoku publicznym jest zawsze dobrym wskaźnikiem kłopotów z Istotami. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytałem, ale oboje byli tak oszołomieni, że nie przyszło im do głowy żadne podejrzenie.

Był jej teściem, nie dziadkiem. Męża zabili przed rokiem dwaj włamywacze. Miała dwoje małych dzieci. Właśnie otrzymała nowe skierowanie podatkowo-pracownicze. Obawiała się, że chcą ją posłać do pracy przy murze, co oczywiście było mało prawdopodobne: przydziałów dokonywano zupełnie przypadkowo, ale zazwyczaj nie bezmyślnie. Jaki pożytek byłby z kobiety o wadze czterdziestu kilo przy zwózce kamiennych bloków? Teść miał paru dobrze poinformowanych przyjaciół, którym udało się odcyfrować ukryty kod na jej skierowaniu. Nie, komputery nie posłały jej za mur. Wysłały do Regionu nr 5. I zaklasyfikowały na TND.

— Mur byłby lepszy — powiedział stary mężczyzna. — Od razu zobaczyliby, że nie ma sił do ciężkiej pracy i znaleźliby coś innego, coś, czemu by podołała. Ale Piątka? Czy ktoś kiedyś stamtąd powrócił?

— Wie pan, co to jest Piątka? — zapytałem.

— Ośrodek eksperymentów medycznych. A ten znak tutaj to TND. Wiem też, co to oznacza.

Znów zaczęła jęczeć. Nie mogłem jej za to winić. TND oznacza Test Na Destrukcję. Istoty chcą się dowiedzieć, jak ciężko możemy naprawdę pracować, a da się to wiarygodnie ustalić jedynie poddając nas testom wskazującym, gdzie leży bariera sił fizycznych.

— Umrę — zawodziła. — Moje maleństwa! Moje maleństwa!

— Wie pan, kto to jest łaskawca? — zapytałem jej teścia.

Nagły, podniecony odzew: gwałtowne zaczerpnięcie tchu, blask w oczach, porywcze skinienie głową. I równie szybko podniecenie opadło ustępując miejsca zobojętnieniu, beznadziei, rozpaczy.

— To wszystko oszuści — powiedział.

— Nie wszyscy.

— A skąd można wiedzieć? Zabierają pieniądze, nie dają nic w zamian.

— Wie pan, że to nieprawda. Każdy może opowiedzieć o łaskach, które zadziałały.

— Może. Może — powiedział stary mężczyzna. Kobieta łkała cicho. — Zna pan kogoś takiego?

— Za trzy tysiące dolarów — powiedziałem — mogę skasować TND na jej skierowaniu. Za dodatkowe pięć mogę wypisać jej zwolnienie od służby ważne do czasu, gdy dzieci znajdą się na uczelni.

Ale ze mnie sentymentalny facet. Pięćdziesięcioprocentowa zniżka i nawet nie sprawdziłem stanu konta. Na ile mogłem sądzić, jej teść był milionerem. Jednak nie. Gdyby tak było, nie siedziałby na Pershing Square, tylko latał załatwiając jej łaskę.

Obrzucił mnie długim, głębokim, szacującym spojrzeniem. Chłopska przebiegłość dawała znać o sobie.

Mogłem mu powiedzieć, że jestem królem w mym zawodzie, najlepszym ze wszystkich łaskawców, genialnym pajęczarzem obdarzonym magicznym wyczuciem; nie wymyślono jeszcze takiego komputera, do którego nie mógłbym się wślizgnąć i kazać mu tańczyć, jak zagram. A byłaby to sama prawda. Ale powiedziałem tylko, ze musi zadecydować, że nie mogę przedstawić żadnego zaświadczenia i żadnej gwarancji; że jeśli chce, może się do mnie zwrócić, a jeśli nie, to jest mi wszystko jedno, czy ta kobieta wybierze skierowanie z TND. Odeszli i naradzali się parę minut Gdy wrócili, w milczeniu podwinął rękaw i podsunął mi wszczep. Sprawdziłem saldo bankowe: całkiem nieźle, około trzydziestu patyków. Przeniosłem z tego osiem tysięcy na moje konta: połowę do Seattle, resztę do Los Angeles. Potem ująłem jej nadgarstek — był cienki jak moje dwa złożone palce — włączyłem się w jej wszczep i wczytałem ułaskawienie, które ocali jej życie. Na wszelki wypadek dwukrotnie sprawdziłem jego ważność. Zawsze istnieje możliwość, że nieumyślnie okantuje się klienta, choć mnie się to nigdy nie przydarzyło. Ale nie chciałem, żeby po raz pierwszy nastąpiło to przy tej sprawie.

— Idźcie — powiedziałem. — Do domu. Pani dzieciaki czekają na obiad.

Jej oczy rozjarzyły się. — Jeśli można jakoś się panu odwdzięczyć…

— Pobrałem już swoją należność. Jeśli kiedyś mnie pani jeszcze spotka, proszę się ze mną nie witać.

— To zadziała? — zapytał stary człowiek.

— Powiedział pan, że ma pan przyjaciół, którzy znają się na rzeczy. Proszę poczekać tydzień, potem zawiadomić bank danych, że ona zgubiła skierowanie. Gdy dostanie nowe, niech pan poprosi kumpli, by je odszyfrowali. Zobaczy pan. Wszystko będzie w porządku.

Nie sądzę, by mi uwierzył. Myślę, że był prawie pewien, iż go wykantowałem pozbawiając jednej czwartej oszczędności całego życia, i mogłem dostrzec w jego oczach nienawiść. Ale to jego sprawa. Za tydzień odkryje, że naprawdę ocaliłem życie jego synowej, i wtedy pośpieszy na plac, by mi powiedzieć, jak mu przykro, że żywił do mnie takie brzydkie uczucia. Tylko, że wtedy będę gdzie indziej, daleko stąd.

Powlekli się na wschodni kraniec parku zatrzymując się parę razy, by zerknąć na mnie przez ramię, jakby sądzili, że przemienię ich w słupy soli, gdy obrócą się do mnie plecami. Potem odeszli.

Zarobiłem tyle, że wystarczyło mi na tydzień pobytu zaplanowanego w L.A. Ale kręciłem się tu nadal mając nadzieję na trochę więcej. To był mój błąd.


Trafił mi się Pan Niewidzialny, typ człowieka, na którego nigdy nie zwraca się uwagi, szarość na tle szarości, rzedniejące włosy, przeciętny, słodki, ugrzeczniony uśmiech. Ale w jego oczach paliło się światło. Zapomniałem, czy to on pierwszy zaczął ze mną rozmawiać, czy ja z nim, ale wkrótce kołowaliśmy próbując dowiedzieć się czegoś o sobie. Powiedział mi, że mieszka w Silver Lake. Spojrzałem na niego obojętnie. Skąd do diabła mam znać miliony miasteczek sąsiadujących z L.A.? Powiedział, że przyjechał tutaj zobaczyć się z kimś w wielkiej siedzibie rządowej na Figueroa Street. W porządku: prawdopodobnie jakaś sprawa odwoławcza. Wyczułem klienta.

Potem chciał się dowiedzieć, skąd jestem. Santa Monica? Zachodnie L.A.? Coś w moim akcencie, tak przypuszczam. — Sporo podróżuję — powiedziałem. — Nie znoszę przebywania w jednym miejscu. — Też prawda. Muszę pajęczyć, bo zwariuję.

Gdybym pajęczył w jednym mieście, napraszałbym się dosłownie, by wcześniej lub później wpadli na mój trop, a to byłby koniec. Nic z tego mu nie powiedziałem. — Przyjechałem z Utah zeszłej nocy. Przedtem byłem w Wyoming. — Kłamstwo, jedno i drugie. — Może potem pojadę do Nowego Jorku. — Spojrzał na mnie, jakbym planował podróż na Księżyc. Tutejsi mieszkańcy nie jeżdżą często na Wschód. W dzisiejszych czasach większość ludzi nigdzie nie jeździ.

Teraz wiedział, że mam prawo przekraczania murów albo jakiś sposób, żeby je uzyskać, jeśli zechcę. W jednej chwili przeszliśmy do rzeczy.

Powiedział, że wyciągnął nowe skierowanie, sześć lat przy melioracji na słonych polach Mono Lake. Ludzie mrą tam jak jętki jednodniówki. Chciał, żeby go przenieść na jakieś dogodniejsze miejsce, na przykład Obsługa i Zaopatrzenie, i koniecznie wewnątrz murów, najlepiej w jednym z regionów położonych niedaleko oceanu, z czystym i chłodnym powietrzem. Wymieniłem cenę i zgodził się na nią bez mrugnięcia.

— Daj pan nadgarstek — powiedziałem.

Wyciągnął prawą rękę, wnętrzem dłoni do góry. Zamontowane w zwykłym miejscu wejście do wszczepu miało kształt bladożółtej tarczki, nieco bardziej zaokrąglonej niż zwykły typ i o trochę gładszej fakturze. Nie wydawało mi się to istotne. Tak jak czyniłem to już może tysiąc razy, położyłem ramię na jego ramieniu, nadgarstek przy nadgarstku, wejście przy wejściu. Nasze biokomputery nawiązały kontakt i natychmiast zorientowałem się, że wpadłem w kłopoty.

Od około czterdziestu lat czy coś koło tego — w każdym razie na długo przed inwazją Istot — ludzie żyją z wbudowanymi w ich ciała komputerami pracującymi na biochipach, ale dla większości z nich to coś zupełnie pospolitego, jak blizna po szczepieniu. Używają ich do spraw, do których je skonstruowano, i więcej o nich nie myślą. Biokomputery są dla nich zwykłym narzędziem jak widły czy łopata. Trzeba mieć mentalność pajęczarza, by chcieć uczynić z własnego biokomputera coś więcej. To dlatego, gdy Istoty się pojawiły, zapanowały nad nami i kazały nam budować mury wokół naszych miast, większość ludzi zareagowała jak owce pozwalając zgromadzić się w stadach w zagrodzie i potulnie tam pozostając. Tylko my, pajęczarze, możemy się teraz poruszać swobodnie, ponieważ wiemy, jak manipulować systemami, poprzez które rządzą nami Istoty. I nie ma nas wielu. Natychmiast stwierdziłem, że wpadłem na jednego z nich.

Z chwilą, w której nawiązaliśmy kontakt, ruszył na mnie jak burza.

Po sile jego sygnału poznałem, że natrafiłem na coś wyjątkowego i znajduję się pod gradem ciosów. W ogóle nie chciał kupić łaski. Dążył do pojedynku — macko skryty za słodkim uśmiechem, rad pokazać nowemu przybyszowi w mieście parę swoich sztuczek.

Żaden pajęczarz nigdy mnie nie pokonał, nie w sytuacji jeden na jednego. Nigdy. Żal mi go było, ale tylko trochę.

Wystrzelił do mnie wiązką śmiecia, szyfrem, ale łatwym, tylko po to, by wykryć moje parametry. Przejąłem ją, wprowadziłem do pamięci i założyłem mu przerwanie odbierając inicjatywę w dialogu. Moja kolej, by poddać go próbie. Chciałem, by zaczął się domyślać, na kogo się wpakował. Ale gdy tylko zacząłem wykonywać program, on założył mi przerwanie. Było to dla mnie nowe doświadczenie. Spojrzałem na niego z pewnym szacunkiem.

Zazwyczaj każdy pajęczarz, obojętnie w jakim miejscu, rozpozna mój sygnał już po trzydziestu sekundach i to wystarczy, by zakończyć wymianę. Wie, że nie ma co grać dalej. Ale ten gość albo nie umiał mnie zidentyfikować, albo go to po prostu nie obchodziło i oddał mi cios własnym przerwaniem. Zadziwiające. Zadziwiający był też towar, którym zaczął mnie zarzucać.

Zabrał się z miejsca do dzieła, naprawdę próbował rozbić moją strukturę. Stosy śmiecia napływały na mnie ciężkimi falami megabajtów.


JSPIKE.ABLTAG.DZCNT.


Odrzuciłem to ku niemu z podwójną siłą.


MAXFRG.MINPAU.SPKTOT.JSPIKE.


W ogóle się tym nie przejął.


MAXDZ.SKPTIM.FALTER.NSLICE.

FRQSLM.EBURST.

IBURST

PREBST

NOBRST


Typowy pat. Pajęczarz wciąż się uśmiechał. Na czole ani kropli potu. Było w nim coś niesamowitego, coś nowego i dziwnego. To jakiś pajęczarz-borgmann, uświadomiłem sobie nagle. Musi pracować dla Istot wałęsających się po ulicach, próbując napytać biedy wolnym strzelcom, takim jak ja. Niezależnie od tego, jak był dobry, a był naprawdę dobry — pogardzałem nim. Pajęczarz, który został borgmannem — to naprawdę obrzydliwe. Chciałem doprowadzić go do zwarcia. Chciałem go spalić. Nigdy w życiu nikogo tak nie nienawidziłem.

Nic nie mogłem mu zrobić.

Zbito mnie z pantayku. Byłem Królem Danych, Supermanem Megabajtów. Przez całe życie unosiłem się to tu, to tam, na powierzchni świata zakutego w kajdany, otwierając każdy zamek na swej drodze. A teraz ten Nikt wiązał mnie w supły. Parował każdy mój cios, a to, co od niego wracało, stawało się coraz dziwaczniejsze. Pracował według algorytmu, którego przedtem nigdy nie spotkałem, i miałem poważne problemy z jego rozwiązaniem. Po jakimś czasie nie mogłem nawet ocenić, co on ze mną wyprawia, nie mówiąc już o tym, co ja mam zrobić, by to skasować. Niemal nie byłem w stanie wykonać programu. Nieubłaganie wypłukiwał mnie do czysta.

— Kim jesteś? — zawyłem.

Roześmiał mi się prosto w twarz.

I wciąż mnie tym zalewał. Zagrażał integralności mego wszczepu, schodził na poziom mikrokosmiczny atakując nawet molekuły. Grzebał w powłokach elektronowych, odwracał ładunki, paskudził w wartościowościach, tkał mi coś w bramki elektronowe, rozwadniał obwody. Komputer. który wszczepiono mi w mózg, to tylko kupa chemii organicznej. Tak samo mózg. Jeśli będzie ciągnął to dalej, najpierw wysiądzie komputer, potem mózg i resztę życia spędzę w wariatkowie.

To nie była sportowa rywalizacja. To było morderstwo.

Sięgnąłem do rezerw wznosząc zarazem wszelkie ochronne blokady, jakie byłem w stanie wymyślić. Rzeczy, których nigdy w życiu nie musiałem używać, ale były na podorędziu, gdy ich potrzebowałem, i to go spowolniło. Przez chwilę mogłem powstrzymać jego miażdżący napór, a nawet go odepchnąć — i uzyskałem wolną przestrzeń, by zmontować parę własnych kombinacji ofensywnych. Ale nim zdążyłem puścić je w ruch, zamknął mnie ponownie i raz za razem zaczął mnie ciągnąć ku Zagładzie. Był niewiarygodny.

Zablokowałem go. Znów powrócił. Uderzyłem go mocno, a on odbił cios kierując go w inne kanały neuronowe, gdzie utknął jak w wacie.

Uderzyłem go jeszcze raz. I znów zablokował cios.

Potem on uderzył we mnie, a ja poleciałem chwiejąc się i zataczając; udało mi się zebrać w sobie, gdy znalazłem się o trzy nanosekundy od skraju przepaści.

Zacząłem układać norą kombinację. Ale robiąc to odczytywałem ton jego danych i docierało do mnie absolutne, zimne przeadczenie. Czekał na mnie. Był gotów na wszystko, co mogłem przeciw niemu skierować. Przekroczył nawet zwykłą ufność wznosząc się ku całkowitej pewności.

W końcu sprowadzało się to do tego: byłem w stanie powstrzymać go przed zniszczeniem mnie, ale tylko ostatkiem sił, i w ogóle nie mogłem się do niego dobrać. A wydawało się, że on może czerpać z nieograniczonych zasobów. Nie byłem dla niego problemem. Nic go nie mogło zmęczy. Wydawało się, że się w ogóle nie zużywa. Przejmował wszystko, co mogłem z siebie dać, i ciągle zarzucał mnie świeżym śmieciem, zachodząc z sześciu stron na raz.

Po raz pierwszy zrozumiałem teraz, co musieli odczuwać ci wszyscy pajęczarze, których pokonałem. Niektórzy z nich, zanim wpadli na mnie, czuli się bardzo pewni siebie. Porażka kosztuje więcej, gdy sądzisz, że jesteś dobry. Gdy wiesz, że jesteś dobry. Tacy ludzie, gdy przegrywają, muszą przeprogramować cały swój obraz związków z wszechświatem.

Miałem dwie drogi do wyboru. Mógłbym walczyć dalej, póki mnie nie stłamsi i nie złamie. Albo mogłem się zaraz poddać. W końcu wszystko sprowadza się do tak lub nie, idź lub stój, zero lub jeden. Prawda?

Odetchnąłem głęboko. Spoglądałem prosto w chaos.

— Dobra — powiedziałem. — Przegrałem. Wysiadam.

Uwolniłem szarpnięciem nadgarstek; chwiejąc się i dygocząc opadłem na ziemię.

Minutę później dorwało mnie pięciu gliniarzy, spętało jak prosiaka i wywlokło stamtąd; ramię, w którym umieszczony był wszczep, sterczało na zewnątrz kaftana, a omotane było zabezpieczającą opaską, jakby się obawiali, że zaraz zacznę pobierać informacje wprost z powietrza.


Zabrali mnie na Figueroa Street do dużego dziewięćdziesięciopiętrowego budynku z czarnego marmuru, w którym mieści się siedziba marionetkowego rządu miejskiego. Miałem to gdzieś. Byłem sparaliżowany. Mogli mnie wsadzić do ścieku i też bym v się tym nie przejął. Nie zostałem uszkodzony — automatyczna kontrolka obwodu wciąż funkcjonowała i świeciła się na zielono — ale uczucie upokorzenia było tak intensywne, że czułem się złamany. Czułem się zdruzgotany. Jednego tylko chciałem: poznać nazwisko pajęczarza, który mnie tak załatwił.

Wszędzie w budynku na Figueroa Street sufity umieszczone są na wysokości sześciu metrów, by mogły się tu poruszać Istoty. W szerokich, przestronnych pomieszczeniach głosy odbijały się echem jak w jaskini. Gliniarze usadzili mnie w sieni, wciąż obwiązanego do stóp do głów, i trzymali mnie tam przez dłuższy czas. Zamazane dźwięki przewalały się ciężko przez korytarz. Chciałem skryć się przed nimi. Czułem mózg jak otwartą ranę. Dostałem niezgorszy łomot.

Co i raz parę wyniosłych Istot przechodziło z łoskotem przez sień tuptając na czubkach macek w swój charakterystyczny, dziwaczny i wytworny sposób. Wraz z nimi przechodziło nieliczne ludzkie towarzystwo, na które oni, jak zwykle, zupełnie nie zwracali uwagi. Wiedzieli, że jesteśmy rozumnymi stworzeniami, ale po prostu nie chciało im się do nas odzywać. Wyręczali się komputerami działającymi poprzez złącze Borgmanna, oby jego sygnał rozkładał się przez wieki za to, że nas zdradził. Nie chodzi o to, że bez tego by nas nie podbili, ale Borgmann niezwykle im ułatwił przemienienie nas w bezwolne stado, pokazując, jak podłączyć nasze małe biokomputery do ich wielkich systemów informatycznych. Założę się, że był bardzo dumny z siebie: chciał po prostu zobaczyć, czy jego gadżet działa, i do diabła z tym, że zaprzedawał nas w wieczystą niewolę.

Nikt nigdy nie wpadł na to, dlaczego Istoty się tutaj pojawiły i czego od nas chcą. Po prostu przybyły, to wszystko. Zobaczyły. Zwyciężyły. Przeorganizowały nas. Zaprzęgnęły do pracy nad jakimiś pieprzonymi, niezgłębionymi zadaniami. Jak w koszmarnym śnie.

I nie było sposobu, by się przed nimi obronić. Na początku zapatrywaliśmy się na to inaczej — byliśmy zadufani w sobie, zamierzaliśmy prowadzić wojnę partyzancką i zlikwidować je ale szybko dotarło do nas, jak bardzo się mylimy i że mają nas na zawsze w ręku. Nie ma nikogo, kto mógłby cieszyć się choć pozorem wolności poza garstką pajęczarzy, takich jak ja. A wyjaśniłem już, że żaden z nas nie jest takim głupkiem, by próbował podjąć jakąś poważniejszą próbę kontrataku. Wystarczy nam, że możemy przemykać się z miasta do miasta bez przymusu występowania o pozwolenie.

Wyglądało na to, że teraz z tym wszystkim koniec dla mnie. Na razie guzik mnie to obchodziło. Wciąż starałem się przyswoić sobie to, że zostałem pokonany; zabrakło mi pojemności, by opracować program na nowe życie, które będę teraz prowadził.

— Jest tutaj ten łaskawca? — zapytał ktoś.

— Tak, tam siedzi.

— Ona chce go zobaczyć.

— Jak myślisz, może powinniśmy go najpierw nieco rozmiękczyć?

— Powiedziała, żeby zaraz.

Dłoń na ramieniu zakołysała mną łagodnie. — Wstawaj, koleś. Czas na rozmówkę. I nie rozrabiaj, bo dostaniesz po łbie.

Bez oporu z mej strony powlekli mnie przez sień i gigantyczne odrzwia do ogromnego gabinetu, w którym sufit umieszczono tak wysoko, że Istoty miały dosyć potrzebnej im przestrzeni. Nie było ich w pomieszczeniu, znajdowała się tam tylko kobieta w ciemnej sukni siedząca za szerokim biurkiem w odległym końcu pokoju. W tym olbrzymim miejscu wyglądało jak biurko dla lalek i kobieta też wyglądała jak lalka. Gliniarze zostawili nas samych. Spętany jak prosię nie byłem niebezpieczny.

— Nazywasz się John Doe? — zapytała.

Stałem w połowie pokoju wpatrując się w buty. — A jak pani myśli? — powiedziałem.

— Takie nazwisko podałeś przy wejściu do miasta.

— Posługuję się wieloma nazwiskami. John Smith, Richard Roe, Joe Blow. Nazwisko, jakie podaję, nie ma znaczenia dla programu przy bramie.

— Ponieważ przechytrzyłeś bramę? — Przerwała. — Muszę ci powiedzieć, że to oficjalne przesłuchanie.

— Wie pani już wszystko, co mógłbym powiedzieć. Wasz pajęczarz-borgmann przeleciał mi przez mózg.

— Posłuchaj — rzekła. — Pójdzie to łatwiej, jeśli będziesz współpracować. Oskarżony jesteś o nielegalne wejście, nielegalne przejęcie pojazdu, nielegalną działalność na złączach, a zwłaszcza o sprzedaż aktów łaski. Chcesz coś oświadczyć?

— Nie.

— Nie zaprzeczasz, że jesteś łaskawcą?

— Nie zaprzeczam, nie potwierdzam. Do cholery, jakie to ma znaczenie?

— Spójrz na mnie — powiedziała.

— To wymaga wysiłku.

— Spójrz — powtórzyła. W jej głosie zabrzmiała dziwna zjadliwość. — Nie o to chodzi, czy jesteś łaskawcą, czy nie. Wiemy, że jesteś. Ja wiem, że jesteś. — I zwróciła się do mnie nazwiskiem, którego już bardzo dawno nie używałem. Prawdę powiedziawszy od trzydziestego szóstego.

Spojrzałem na nią. Wpatrzyłem się. Trudno mi było uwierzyć, że widzę to, co widzę. Uczułem, jak napływa ku mnie stłoczona fala wspomnień. W myśli przekształcałem jej twarz, zacierając niektóre zmarszczki, tu usuwając nieco ciała, tam dodając. Odzierałem ją z upływu lat.

— Tak — powiedziała. — Jestem tą, o której myślisz.

Zatkało mnie. To było gorsze niż to, co zrobił mi pajęczarz. Ale nie miałem jak przed tym uciec.

— Pracujesz dla nich? — zapytałem.

— Łaska, którą mi sprzedałeś, była nic nie warta. Wiedziałeś o tym, prawda? Ktoś czekał nie mnie w San Diego, ale gdy próbowałam przejść przez mur, zatrzymali mnie po prostu i odciągnęli stamtąd wśród wrzasków. Chciałam cię zabić. Mogłam pojechać do San Diego, a potem spróbowalibyśmy dostać się na Hawaje w jego łodzi.

— Nie wiedziałem o tym facecie w San Diego — oświadczyłem.

— Dlaczego miałbyś wiedzieć? To nie był twój interes. Wziąłeś moje pieniądze i miałeś załatwić mi łaskę. Taka była umowa.

Oczy jej rozświetlały złote iskierki. Ciężko było mi w nie patrzeć.

— Wciąż chcesz mnie zabić? — zapytałem. — Zastanawiasz się, jak mnie zabić?

— Nie i jeszcze raz nie — znowu posłużyła się moim starym nazwiskiem. — Trudno mi opisać, jak bardzo się zdumiałam, kiedy cię tutaj przyprowadzono. Powiedzieli, że to John Doe, łaskawca. Łaskawcy to mój wydział. Przyprowadzają wszystkich do mnie, ale po jakimś czasie pomyślałam: nie, nie ma cienia szansy, on jest najpewniej miliony kilometrów stąd i nigdy tu nie powróci. A potem przyprowadzili tego Johna Doe i ujrzałam twoją twarz.

— Czy będziesz w stanie uwierzyć — powiedziałem — że przez cały ten czas czułem się winny za to, co tobie zrobiłem? Nie musisz w to wierzyć. Ale to prawda.

— Jestem pewna, że była to dla ciebie rozpacz bez końca.

— Naprawdę. Proszę. Tak, robię fałszywki wielu ludziom, czasami tego żałowałem, czasami nie, ale ciebie żałowałem. Ciebie żałowałem najbardziej. To absolutna prawda.

Zastanowiła się nad tym. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy uwierzyła w to choćby na ułamek sekundy, ale widziałem, że się zastanawia.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała po chwili.

— Wyrabiam ludziom fałszywki, bo nie chcę uchodzić za bezbłędnego — powiedziałem jej. — Dostarczasz ważną łaskę za każdym razem, rozchodzą się wiec ludzie zaczynają gadać, stajesz się powoli legendą. No i wszędzie jesteś znany, a prędzej czy później Istoty mają cię w ręku. To tyle. Tak więc zawsze wciskam dużo fałszywek. Mówię ludziom, że zrobi, wszystko, na co mnie stać, ale nie ma żadnych gwarancji i czasami to nie działa.

— Oszukałeś mnie rozmyślnie?

— Tak.

— Tak myślałam. Wyglądałeś na chłodnego profesjonalistę. Chodząca perfekcja. Byłam pewna, że łaska będzie ważna. Nie mogłam sobie wyobrazić, że coś będzie z tym nie tak. A potem dotarłam do muru i oni mnie capnęli. Więc pomyślałam sobie: ten sukinsyn mnie wydał. Jest za dobry, by po prostu spartaczyć robotę — mówiła spokojnym tonem, ale w oczach wciąż palił się gniew. — Nie mogłeś wyrobić fałszywki komuś innemu? Dlaczego to musiałam być ja? Patrzyłem na nią przez dłuższy czas.

— Bo cię kochałem — powiedziałem.

— Gówno — odparła. — Nawet mnie nie znałeś. Byłam obcym człowiekiem, który cię wynajął.

— No właśnie. Wtedy w jednej chwili przepełniły mnie wariackie marzenia o tobie; przez ciebie całe moje ładne, uporządkowane życie przewróciło się do góry nogami, a ty widziałaś tylko człowieka, którego wynajęłaś do roboty. Nie wiedziałem wtedy o tym facecie w San Diego. Myślałem tylko o tym, że cię widzę i że ciebie pragnę. Nie sądzisz, że to miłość? Dobra, nazwij to inaczej, jak sobie chcesz. Nigdy przedtem nie pozwalałem sobie na takie uczucie. Myślałem, że to nierozsądne: to krępuje, stawka staje się za wysoka. A potem ujrzałem ciebie, pogadałem trochę z tobą i pomyślałem, że coś mogłoby się wydarzyć między nami, zacząłem zmieniać się w środku i powiedziałem sobie: no, no, tym razem popłyń z prądem, niech się to stanie, wszystko będzie inaczej. A ty stałaś tam nie dostrzegając tego, nawet nie zaczęło to do ciebie docierać, paplałaś tylko, jak ważna jest dla ciebie ta łaska. Więc podrzuciłem ci fałszywkę. A później pomyślałem: Jezu, zniszczyłem tej dziewczynie życie i to tylko dlatego, że się do niej nagrzałem, postąpiłem jak kutas. Więc od tamtej pory zawsze tego żałowałem. Nie musisz temu wierzyć. Nie wiedziałem o San Diego. To przedstawia się teraz nawet gorzej dla mnie. — Nic nie mówiła przez cały ten czas, a cisza zaczęła ciążyć nieznośnie. Po chwili odezwałem się więc znowu: — Powiedz mi przynajmniej jedno. Kto to był ten facet, który rozwalił mnie na Pershing Square?

— To był nikt — odparła.

— Co to znaczy?

— To nie był ktoś. To było coś. Android, ruchoma jednostka antyłaskawcza podłączona wprost do wielkiego systemu komputerowego Istot w Culver City. Nowinka, którą puściliśmy na miasto.

— Aha — powiedziałem. — Aha.

— Zameldowano, że dałeś mu dobrze popalić przy tej robocie.

— On mi też. Prawie zrobił mi śmietanę z mózgu.

— Próbowałeś wypić morze przez słomkę. Przez chwilę wyglądało, że ci się to uda. Wiesz, że jesteś cholernie dobrym pajęczarzem?

— Dlaczego zaczęłaś dla nich pracować? — zapytałem. Wzruszyła ramionami. — Wszyscy dla nich pracują. Prócz takich jak ty. Zabrałeś wszystko, co posiadałam, i nie dałeś mi łaski. Cóż miałam zrobić?

— Rozumiem.

— To nie taka zła praca. Przynajmniej nie jestem tam, przy. murze. Nie posłano mnie też na TND.

— Nie — powiedziałem. — Pewnie nie jest to takie złe. Jeśli nie przeszkadza ci praca w pokoju z tak wysokim sufitem. To właśnie się ze mną stanie? Wysyłka na TND?

— Nie bądź głupi. Jesteś zbyt cenny.

— Dla kogo?

— System ciągle wymaga doskonalenia. Wiesz o tym najlepiej. Będziesz pracował dla nas.

— Myślisz, że zostanę borgmannem? — zdumiałem się.

— To lepsze niż TND — odparła.

Ponownie zapadłem w milczenie. Pomyślałem, że nie może mówić tego poważnie; zgłupieliby, gdyby powierzyli mi jakiekolwiek stanowisko, a wyszliby na kompletnych durniów, gdyby mi dali się zbliżyć do swego komputera.

— W porządku — powiedziałem. — Zrobię to. Pod jednym warunkiem.

— Twardziel z ciebie, nie?

— Pozwól mi na jeszcze jedno starcie z tym waszym androidem. Muszę coś sprawdzić. A potem możemy podyskutować, do jakiej pracy będę się tutaj najlepiej nadawał. Zgoda?

— Wiesz, że nie znajdujesz się w położeniu, w którym można stawiać warunki.

— Jasne. To co potrafię robić z komputerami, to sztuka jedyna w swoim rodzaju. Nie możecie mnie do tego zmusić wbrew woli. Do niczego nie możecie mnie zmusić.

Pomyślała nad tym. — Czemu ma służyć to powtórne starcie?

— Nikt przedtem mnie nie pokonał. Chcę spróbować jeszcze raz.

— Wiesz, że będzie gorzej niż za pierwszym razem?

— Niech się o tym sam dowiem.

— Ale po co?

— Daj tutaj swego androida, a pokażę ci po co powiedziałem.

Przełknęła to. Może to była ciekawość, może coś innego, ale podłączyła się do komputera i po krótkiej chwili przyprowadzono do pokoju androida, którego spotkałem w parku albo może jakiegoś innego z tą samą twarzą. Obrzucił mnie uprzejmym spojrzeniem bez śladu zainteresowania.

Zjawił się ktoś, zdjął mi z nadgarstka opaskę zabezpieczającą i wyszedł. Kobieta wydała androidowi polecenia, on wyciągnął w moją stronę nadgarstek i nawiązaliśmy kontakt. Rzuciłem się jednym skokiem.

Byłem obolały, sponiewierany, trząsłem się jak galareta, ale wiedziałem, co trzeba zrobić, i wiedziałem, że muszę to zrobić szybko. Rzecz polegała na całkowitym pominięciu androida — to była tylko końcówka, zespół w systemie komputerowym — i podążeniu dalej do tego, co stało za nim. Przeszedłem więc obok własnego programu androida; był pomysłowy, ale płytki. Od razu go wyminąłem, gdy układał swoje kombinacje, zanurkowałem pod powierzchnię i przeskoczyłem z poziomu końcówki na poziom głównego systemu komputerowego: serdecznie uścisnąłem sobie ręce z głównym komputerem w Culver City.

Jezu, ale to było uczucie!

Ta moc, te miliardy megabajtów, które tam przycupnęły, a ja podłączyłem się wprost do nich. Jasne, że czułem się jak mysz, która złapała się na jazdę na grzbiecie słonia. No i dobra. Mogłem być myszą, ale ta mysz wiozła się znakomicie. Trzymałem się kurczowo i wzbijałem w powietrze na huraganowych wichrach bijących od tej kolosalnej maszyny.

Bujając w górze wyrywałem z niej garściami całe bryły i ciskałem je w podmuchy wiatru.

Nie zauważył tego przez dobrą jedną dziesiątą sekundy. Taki był ogromny. A ja się tam znalazłem wyszarpując mu z wnętrzności całe bloki danych, drąc je radośnie i prując. On nie wiedział o tym, bo nawet najwspanialszy komputer, jaki kiedykolwiek zmontowano, ciągle jeszcze ograniczony jest w tempie swych operacji prędkością światła; jeśli najlepsze, na co cię stać, to te trzysta tysięcy kilometrów na sekundę, wędrówka sygnału alarmowego przez wszystkie kanały neuronowe zajmuje chwilę czasu. Ta maszynka była olbrzymia. Czyżbym się wyraził, że chodziło o muchę na grzbiecie słonia? Ameba wożąca się na barkach brontozaura byłaby odpowiedniejszym porównaniem.

Bóg jeden wie, ile szkód udało mi się wyrządzić. Ale oczywiście zespoły obwodów alarmowych w końcu weszły mi w paradę. Wewnętrzne bramki zatrzasnęły się i wszystkie czułe obszary zostały zaplombowane, a ja zostałem stamtąd strącony jednym ruchem, bez najmniejszego wysiłku. Nie było sensu tkwić tam dalej czekając, aż wpadnę w potrzask, więc wyszedłem ze zwarcia.

Odkryłem to, co chciałem wiedzieć. Gdzie kryją się systemy obronne, jak pracują. Tym razem komputer dał mi kopa, ale następnym mu się to nie uda. Mogę tam wleźć, kiedy tylko zechcę, i zniszczyć to, na co będę miał ochotę.

Android opadł na dywan. Teraz była to tylko pusta łupina. Na ścianie pokoju błyskały światła.

Patrzyła na mnie z trwogą.

— Co ty zrobiłeś?

— Pokonałem twojego androida — powiedziałem. — Nie było to takie trudne, gdy już się dowiedziałem, jakie klawisze nacisnąć.

— Uszkodziłeś główny komputer.

— Nie całkiem. Nie za bardzo. Dałem mu tylko mały prztyczek. Zdziwił się widząc, że do niego dotarłem, i to wszystko.

— Sądzę, że naprawdę go uszkodziłeś.


— Po co by mi to było?

— Właściwe pytanie brzmi: dlaczego tego jeszcze nie zrobiłeś. Dlaczego tam nie wlazłeś i nie spieprzyłeś na dobre ich programów.

— Myślisz, że mógłbym zrobić coś takiego?

Przypatrywała mi się badawczo. — Myślę, że mógłbyś.

— Cóż, może tak. A może nie. Ale wiesz, że nie jestem krzyżowcem. Podoba mi się życie, jakie prowadzę. Jeżdżę, gdzie chcę, robię, na co mam ochotę. To spokojne życie. Nie rozpoczynam rewolucji. Gdy trzeba wykiwać jakieś urządzenie, kiwam je, ale nie bardziej niż to konieczne. A Istoty nawet nie wiedzą, że istnieję. Jeśli wepchnę im palec między drzwi, przytrzasną mi go. A więc tego nie czynię.

— Ale teraz możesz.

Zacząłem czuć się nieswojo. — Nie rozumiem ciebie — powiedziałem, choć przychodziło mi na myśl coś przeciwnego.

— Nie lubisz ryzyka. Nie lubisz być na widoku. Ale jeśli pozbawimy cię wolności, jeśli uwiążemy cię tu, w L.A., i zmusimy do pracy, co będziesz miał do stracenia? Zaraz tam wleziesz. Wykiwasz maszynkę, raz a dobrze. — Milczała jakiś czas. — Naprawdę byś to zrobił. Widzę teraz, że masz po temu możliwości i można postawić się w takim położeniu, w którym zechcesz z nich skorzystać. I wtedy spieprzysz dla nas wszystko, prawda?

— Co?

— Załatwisz Istoty, to jasne. Tak narozrabiasz w ich komputerze, że będą musiały wyrzucić go na złom i zacząć wszystko od nowa. Czy nie tak?

No dobra, dopadła mnie.

— Ale nie dam ci tej szansy. Nie będzie tu żadnej rewolucji, ja nie zamierzam być jej bohaterką, a ty nie jesteś typem herosa. Rozumiem ciebie teraz. Niebezpiecznie z tobą igrać. Jeśli ktoś to zrobi, znajdziesz okazję do zemsty i nic cię nie obejdzie, co ściągniesz komuś na głowę. Mógłbyś zniszczyć ich komputer, ale wtedy oni wzięliby się za nas i byłoby dwa razy gorzej niż teraz, a ty miałbyś to gdzieś. Ucierpielibyśmy wszyscy, a ty miałbyś to w nosie. Nie. Moje życie nie jest takie okropne, nie chcę, żebyś je przewrócił do góry nogami. Już raz mi to zrobiłeś. Nie chcę, żeby się to powtórzyło.

Patrzyła na mnie z kamiennym spokojem; zdawało się, że uleciała z niej cała wściekłość i została tylko pogarda.

Po pewnej chwili powiedziała: — Czy możesz znowu tam się dostać i tak wszystko załatwić, by nie było śladu po twoim dzisiejszym aresztowaniu?

— Tak. Tak, mógłbym to zrobić.

— Więc zrób. A potem ruszaj. Wynoś się stąd jak najszybciej.

— Mówisz poważnie?

— Myślisz, że żartuję?

Potrząsnąłem głową. Zrozumiałem. Wiedziałem, że zwyciężyłem i przegrałem zarazem.

Skinęła ręką niecierpliwie, jakby przeganiała muchę. Pochyliłem głowę. Czułem się bardzo, bardzo mały.

— Chcę tylko powiedzieć, że cały ten kawałek o tym, że tak bardzo żałowałem tego, co zrobiłem ci wtedy — to była prawda. Każde słowo.

— Pewnie tak. — powiedziała. — Słuchaj, zrób swoją sztuczkę i wytnij się stamtąd, a potem chcę żebyś poszedł. Z tego budynku. Z tego miasta. Dobra? Zrób to jak najszybciej.

Szukałem, co by tu jeszcze powiedzieć, i nic nie mogłem znaleźć. Zjeżdżaj, póki możesz, pomyślałem. Podała mi swój nadgarstek i wszedłem na jej złącze. Gdy mój wszczep dotknął jej wszczepu, zadygotała lekko. Bardzo lekko, ale zauważyłem. No, odczułem to. Chyba będę czuł to za każdym razem, gdy zechcę komuś wyrobić fałszywkę. Za każdym razem, kiedy tylko pomyślę o tym.

Dostałem się tam i znalazłem dane o aresztowaniu Johna Doe, wykasowałem je, a potem przejrzałem jej akta personalne i awansowałem ją o dwa stopnie podwajając przy tym pensję. Niewielka pokuta, ale co do diabła mogłem zrobić. Następnie zatarłem za sobą ślady i wycofałem program.

— W porządku — powiedziałem. — Zrobione.

— Znakomicie — stwierdziła i wezwała gliny.

Przeprosili mnie za błędne ustalenie tożsamości, pozwolili wyjść z budynku i puścili wolno na Figueroa Street. Było późne popołudnie, na ulicy ciemniało, w powietrzu czuło się chłód. Zima to zima, nawet w Los Angeles, choć na tutejszy sposób. Podszedłem do ulicznego wejścia i przywołałem Toshibę z miejsca, gdzie się zaparkowała; nadjechała po pięciu czy dziesięciu minutach. Kazałem jej zabrać mnie na północ. Jechaliśmy wolno, ruch w godzinie szczytu, ale można było wytrzymać. Podszedłem do muru przy bramie Sylmar, jakieś sto kilometrów za miastem. Bramkarz zapytał mnie o nazwisko. — Richard Roe — powiedziałem. — Beta Pi Upsilon, sto cztery, trzysta dwadzieścia cztery, X. Punkt docelowy: San Francisco.

W San Francisco w zimie leje deszcz. A jednak to ładne miasto. O tej porze roku wolałbym Los Angeles, ale kij w oko. Życie to nie szklanka z miodem. Brama otworzyła się i Toshiba przejechała przez nią. Łatwo jak Beta Pi.

Загрузка...