Katarzyna Grochola
Osobowość Ćmy

Magdzie i Adamowi bynajmniej nie z braku szacunku.


Oto Krzysztof.

Krzysztof ma już swoje lata.

Krzysztof ma już swoje lata, zresztą zaznacza, że nigdy nie miał cudzych, tak jak każdy z nich. Do tych jego lat dołączona jest końcówka – cztery miesiące i dwa dni.

Tyle czasu minęło od jego urodzin.

Krzysztof ma niesforne ciemne włosy, ostatnio obcina je tuż przy skórze, ale nawet tak krótkie próbują się wić, w związku z tym Krzysztof ma z tyłu czaszki trzy, a czasami cztery kręgi, co wygląda trochę jak łysienie plackowate. Jednym słowem jego włosy układają się jak tajemnicze kręgi w łanie zboża, z tym że Krzysztof nie zwykł przejmować się tyłem swojej czaszki. Przejmuje się za to wszystkim innym.

Krzysztof porządkuje świat.

Ma władzę.

Jest dyrektorem dużej firmy.

Dwa lata temu kupił volvo 40 S, ze skórzaną białą tapicerką, lekko używane, prosto z wystawy sklepu na ulicy Długiej dwadzieścia łamane przez dwadzieścia sześć. Buba nie mogła zrozumieć, jak je wpakowali na tę wystawę, Basia i Róża również. Ale ani Piotr, ani Krzysztof, ani Roman ani przez sekundę nie zastanawiali się nad tym. Rozważali tylko, jakie przyspieszenie osiągnie na śliskiej nawierzchni. Dla Piotra był jeszcze ważny moment obrotowy silnika, ale kiedy mężczyźni wybrali się na niedzielę do Zakopanego, okazało się, że volvo potrzebuje tyle samo czasu, ile stary opel corsa Piotra i Basi, albowiem na Zakopiance jak zwykle był korek. Jednak Krzysztof nie wydawał się rozczarowany.

– Zawsze lepiej czekać w korku w dobrym aucie – powiedział, i być może miał nieco racji.

Jest wyjątkowy.

Za gotówkę! Kogo na to stać?!


*

Oto Basia.

Narzeka, że ma krótkie nogi, ale to nieprawda. Po prostu Basia jest niewysoka, w związku z tym jej nogi też są niewysokie. Nosi długie spódnice i cierpi, kiedy jedzie na wycieczkę rowerową. Wtedy musi włożyć szorty. Chyba że nie ma upałów.

Basia jest taka delikatna.

Basia obraża się, bo uważa, że wszystko, co powie, może być wykorzystane przeciwko niej. Na pytanie „która godzina” podnosi się i zbiera do wyjścia. Kiedy jej mąż, Piotrek, patrzy na nią zdziwiony, szepcze:

– Nie widzisz, że za długo siedzimy? Już zapytali o godzinę.

Basia jest przewrażliwiona i dlatego Basi jest w życiu nie lekko.

Ale i specjalnie ciężko też nie. Tylko skąd ona ma o tym wiedzieć?


*

Oto Piotr.

Piotr ożenił się z Basią dwa lata temu, ponieważ – to zabrzmi dziwnie, ale dzieją się na ziemi i na niebie różne rzeczy, o których się filozofom nie śniło – ponieważ ją kochał, a ona za nim szalała. Przekonał ją ostatecznie o swoim uczuciu, wsiadając na karuzelę łańcuchową, która rozpięła swoje ramiona na Błoniach pewnego czerwcowego popołudnia, ku uciesze wszystkich dzieci.

Jest taki odważny!

Czy jeśli mnie kochasz, to zrobisz dla mnie wszystko?

Ale na przykład co? Na przykład wsiądziesz na tę karuzelę? Krzesełka śmigały prosto w niebo upstrzone białymi barankami. Więc Piotr jest odważny, bo dla Basi wsiadł na krzesełko i poleciał do samego nieba, a nienawidził karuzel, poza tym w tym wieku! Basia tymczasem mdlała ze strachu o niego oraz o inne dzieci i rozwydrzoną młodzież, która, zamiast spokojnie sobie dawać w żyłę i nie przeszkadzać nikomu, sczepiała łańcuchami po dwa krzesełka i szybowała wysoko, wrzeszcząc niemiłosiernie.


*

Oto Róża.

Róża wszystko w życiu może osiągnąć!

Róża ćwiczy. Step, aerobik, aquaaerobik, callanetics.

Róża może wszystko i dlatego wie, że sześćdziesiąt cztery w pasie to tylko kwestia ćwiczeń i silnej woli.

Róża ma własną firmę, co pozwala jej dobrze zarabiać i dobrze wydawać pieniądze.

Kto nie zadba o siebie, nie będzie umiał zadbać o innych.

Więc Róża, która ma dobre serce, wkłada to serce w kanapki, z których słynie. Jej catering jest mocno wysmakowany, zimny bufet nie ma sobie równych, ale Róża zna swoje ograniczenia. Obsługuje tylko małe przyjęcia, do pięćdziesięciu osób, ponieważ życia nie można strwonić na zarabianiu pieniędzy i zarzynaniu się dla nich.

Więc Róża chadza do teatru i do kina, a także na siłownię i na basen, bo człowiek powinien dbać o siebie. A w środy i piątki spotyka się z Sebastianem.

Kiedy ty w końcu wyjdziesz za mąż, córuchno?

Czy ty już myślisz poważnie o życiu?

Tak, tak, Róży się wspaniale układa, naprawdę wspaniale. Na razie nie myśli o zamążpójściu.

No, żeby czegoś nie przegapiła.


*

Oto Sebastian.

Ależ z niego facet!

Duży. Silny. W ramionach ma metr dwadzieścia pięć.

Sebastian skończył AWF, ponieważ nie chciał, żeby koledzy spuszczali mu manto. Do czternastego roku życia był niewielkim pryszczatym chłopcem, za grubym i za małym, żeby nie pozwalać sobie w kaszę dmuchać. W kaszę mu wobec tego dmuchano chętnie i często, aż pewnego dnia, po kolejnych wakacjach, w czasie których chcąc nie chcąc strzelił w górę, strzelił absolutnie chcący kolegę z siódmej C, który go zaczepił. Kolega potraktował rzecz całą odpowiednio – uznał, że należało mu się za krótkowzroczność – Sebastian bowiem miał już blisko metr osiemdziesiąt, silne ręce i niezwykły refleks.

Od tego czasu nikt już Sebastiana nie bił, a ksiądz Jędrzej, który był świadkiem całego zdarzenia i refleks Sebastiana wzbudził jego nielichy podziw, zgarnął chłopaka na treningi judo. Dla Sebastiana zaczęło się nowe życie i nikt mu już nigdy nie podskoczył.

Bezmózgowiec, ale jaki tyłek! Sebastian ćwiczył swoje dziesięć najważniejszych mięśni pośladkowych oraz inne mięśnie na siłowni we wtorki i czwartki od godziny siedemnastej do dziewiętnastej.

W czwartek, pewnej wiosny, spotkał tam Różę.


*

Oto Julia.

Właściwie jeszcze jej nie ma. Jeszcze siedzi na lotnisku Heathrow i płacze. Ma na koncie sześć tysięcy funtów i złamane serce. Serce zostało złamane przez pewnego Davida, Anglika, którego Julia poznała w Krakowie, dwa lata wcześniej. David Childhood nie przypominał Anglików z powieści, nie był chłodnym angielskim draniem, był gorącym angielskim draniem. Po dwutygodniowym romantycznym związku w okolicach Jagiellońskiej, David wyjechał urzeczony Julią, a Julia pozostała w Krakowie, urzeczona angielskim kochankiem. Po następnych dwóch miesiącach gorącej wymiany e-mailowej Julia wylądowała wraz z samolotem Boeing 737 na Heathrow i padła w ramiona Davida. Nieco później okazało się, że David ma dwuletnią córeczkę, a jeszcze później okazało się, że do córeczki Davida dołączona jest jej mama, Mandy, prawowita małżonka, która nie słyszała nic o rozwodzie ze swoim mężem Davidem Childhoodem.

Dla Julii rozmowa w języku angielskim z żoną Davida.

Mandy, była niezmiernie ważna nie tylko dlatego, że okazało się, że angielski Julii jest zupełnie OK, ale z zupełnie innych przyczyn, których skutkiem jest to, że Julia właśnie siedzi na lotnisku i płacze, choć jeszcze wczoraj strasznie klęła i krzyczała. Również niezłym angielskim.


*

Oto Roman.

Właśnie zbiega po schodach. Jest tych schodów dużo, bo Roman wynajmuje mieszkanie na strychu. Lub wynajmuje podrasowany strych na mieszkanie. Płaci niedużo, ale za to musi wysłuchiwać wszystkiego, co pan Jan, z drugiego mieszkania na strychu, ma do powiedzenia na temat świata, pieniędzy, Żydów, rządów oraz seriali telewizyjnych. Pan Jan bowiem jest właścicielem strychu i człowiekiem, który lubi kontakt z ludźmi, ale nie lubi rządu, Żydów oraz seriali telewizyjnych. A wie o nich wszystko, ponieważ wroga trzeba poznać, panie Romanie. Pan Jan jest rencistą.

Roman jest malarzem.

Przepraszam bardzo, a co pan maluje?

Przepraszam, a co to jest?

Od czasu do czasu udaje mu się sprzedać jakiś obraz, ale ponieważ nie może się całkiem odzwyczaić od jedzenia, zarabia na życie, pomagając przy remontach. Umie kłaść kafelki, klepkę podłogową, malować ściany i kłaść gładź gipsową. Robi to częściowo w tajemnicy przed przyjaciółmi, bo trochę się wstydzi.

Mam niezłe zlecenie.

Teraz dłubię jakiś projekt dla FORKERS.

Aaa… takie zamówienie… Niewielkie, ale zawsze…

Poza tym, że maluje ściany i płótna, Roman leczy obolałą duszę.

Dusza Romana ucierpiała bardzo, kiedy pewna kobieta, której imienia Roman nie wymienia, pewnego dnia wyprowadziła się z jego strychopracowni i powiedziała, że musi wszystko przemyśleć na spokojnie, skoro mają być razem.

Myślała intensywnie w towarzystwie innego pana.

Roman natknął się na nich w okolicach Piwnicy pod Baranami. Byli tak zajęci sobą, że nie zwrócili na niego uwagi. A towarzysz pani, której imienia od tego czasu Roman nigdy nie wymówił, nie wyglądał na faceta, który próbuje jej pomóc w myśleniu nad związkiem z Romanem. W związku z czym Roman stracił serce i zaufanie do kobiet.

Bywa i tak.


*

Oto Buba.

Buba ma dwadzieścia dwa lata, niewyparzony ozór i włosy albo czarne, albo blond, albo rude, albo jasnorude, albo marchewkowe, albo złoty blond, albo kasztan, albo itd.

Buba, co ty robisz, włosy ci wypadną od tego farbowania.

Zobaczysz, jak będziesz wyglądać za dziesięć lat!

Wrzuć luz, kochana.

Buba nosi buty ciężkie, wiązane do kolan, mimo że już nie są modne. Buba nazywa rzeczy po imieniu. Buba klnie. Buba wiesza w oknach kryształki, bo Buba lubi tęczę. Ma dzwonki rurowe, bo one odpędzają złą energię.

Jej drzwi są pomalowane na zielono, ponieważ to dobre z punktu widzenia feng-shui.

Róża lubi koty, a Piotr, Roman. Sebastian i Róża lubią Bubę. Traktują ją trochę jak maskotkę, po trosze czują się za nią odpowiedzialni. Buba długo mieszkała z ciotką i była trudnym dzieckiem, czasem ciotka ją gdzieś ekspediowała, ale nie wiadomo gdzie i dlaczego. Potem Buba pojawiała się znowu, a potem została sama, bo ciotka umarła, zostawiając Bubie w spadku dwupokojowe mieszkanie, na końcu korytarza, po lewej stronie.

Buba pojawiała się i znikała w najmniej oczekiwanych momentach. Nigdy nie mówiła o swojej rodzinie, zupełnie jakby była dzieckiem znalezionym przez ciotkę w kapuście. Zresztą bardzo długo myślała, że tak było naprawdę. Ciotka jej opowiadała, jak rozchylała liść po liściu i nagle ze środka wyskoczyła Buba. Kiedy Buba skończyła dziewięć lat, zobaczyła pole niezebranej kapusty. Był luty, stopniał śnieg, spod śniegu wyjrzały rozmiękczone, gnijące i meduzowate placki. Chwyciła ciotkę za rękę i krzyknęła:

– Przecież ja się urodziłam w styczniu, a w styczniu nie ma kapusty!

Basia wprowadzała Bubę w świat dorosłych kobiet, co na ogół sprowadzało się do banalnych opowieści, najpierw jacy wredni są chłopcy, a z czasem – jacy wredni są mężczyźni, wszyscy oprócz Piotra.

Różnica wieku między nimi zacierała się jak późny świt.

Buba wydawała się starsza, niż była, a Basia młodsza. Za ile lat będą w tym samym wieku?

Julia uczyła Bubę francuskiego, ale pewnego dnia francuski przestał Bubę interesować. Właściwie jej znajomość języka skończyła się na odmianie czasowników mieć i być, avoir i etre, które to czasowniki były niezbędne do tworzenia czasów, których francuski ma nieskończoną ilość. Bubę to mocno zirytowało i zapisała się na hiszpański. Wkrótce okazało się, że nauczyciel hiszpańskiego wrócił do Kostaryki, z której, ku zdziwieniu kursantów, pochodził, a Buba postanowiła zapisać się na kursy japońskiego. Po dwóch tygodniach zrezygnowała z nauki języka, za to ze znajomą poznaną na kursie zapisała się na kurs origami. Dzisiaj uczy się rosyjskiego, żeby być oryginalna. I angielskiego. Jeszcze nie wie, że angielski ma dużo więcej skomplikowanych czasów niż francuski, a może i hiszpański.

Teraz Buba jest blondynką. Idzie ruchliwą ulicą w kierunku plebanii i lekko się chwieje.

Może nie powinna tyle pić?


*

Entliczek pentliczek czerwony stoliczek Miłość i śmierć na kogo wypadnie entliczek pentliczek na tego bęc.

W tym mieście mieszkają, w tej starej kamienicy, i jeszcze w tamtej, i na strychu, i w wynajętym mieszkaniu, i w okropnym bloku, te nowe bloki są takie nieprzyjazne.


*

Najlepiej ma Basia z Piotrem, bo odziedziczyli mieszkanie po jego rodzicach.

No, ale Piotr nie ma już rodziców, co nie jest najlepsze.

Za to ma żonę, i żyją szczęśliwie, a o to przecież niełatwo. I nie musi sobie sam gotować.

Najgorzej ma Basia, bo nigdy jako mężatka nie była u siebie, zawsze u Piotra.

No, ale Basią ma się kto opiekować, mąż ją kocha, a to znowu nie takie powszednie, prawda?

Za to Basia nie znosi swojej pracy. Cóż jest przyjemnego w byciu bibliotekarką, gdy bibliotekę wkrótce zlikwidują?

Najlepiej ma Krzysztof. Wynajmuje mieszkanie i firma za to płaci, a niech mnie!

No, ale żyć tak bez własnego kąta…

Najlepiej ma Julia. Jest w Anglii, a każdy by chciał być w Anglii, nie w tym syfie, który coraz bardziej nas otacza. Jeśli tylko człowiek czyta gazety i ogląda telewizję, rzecz jasna. Bo jeśli nie korzysta ze środków masowego przekazu, nie jest tak źle. Środki masowego przekazu są i tak lepsze od środków masowego rażenia.

Julia ma najgorzej, bo jest daleko od domu i od nich wszystkich, sama, na obczyźnie, człowiek kategorii drugiej, szczególnie w Anglii Anglicy są władcami świata, cała reszta jest kategorii drugiej.

Najlepiej ma Róża. Jest niezależna, wolna, robi, co chce, nieźle zarabia, ma własną firmę i, jakby tego było nie dosyć, figurę modelki.

Ale logicznie rzecz ujmując, Róża ma najgorzej. Wraca do pustego domu, w którym nikt na nią nie czeka. Co z tego, że spotyka się z Sebastianem? Po prostu taki układ.

Najlepiej ma Sebastian. Bez zobowiązań i przydziałów, spija śmietankę z tego życia, nie musi się z nikim liczyć, Róża idzie na taki układ, ale to ich sprawa. A bo to on jeden ma podwójne życie?

Z drugiej strony… Sebastian jeździ na rowerze i jest nauczycielem wychowania fizycznego. Obyś cudze dzieci… No owszem, spotyka się z Różą, ale zawsze u niej. W ogóle niewiele wiadomo o Sebastianie, pewno nie ma się czym pochwalić, a do domu, ze względów oczywistych, zaprosić ich nie może. Jakie to względy?

Nie pytali, bo nie należy włazić z buciorami w cudze życie.

Najlepiej ma Roman – jest twórcą. Co prawda chwilowo niezbyt liczącym się. Ta chwila trwa już ładnych parę lat, ale Roman robi to, co bardzo lubi robić, i mieszka na cudownym, odlotowym strychu, z poprzecznymi belkami i oknami z widokiem na dachy.

Jak jaki Toulouse-Lautrec.

Z tym, że szczęśliwie nie gnębią go choroby wielkiego malarza.

W zasadzie jednak Roman ma najgorzej. Mieszka na strychu, w zimie jest u niego mniej niż piętnaście stopni, przez okna wieje. I dorabia malowaniem mieszkań. Jego obrazów nikt nie kupuje. To straszne – robić coś, czego nikt nie docenia.

Najlepiej chyba ma Buba. Jej stara ciotka Gabriela umarła prawie cztery lata temu i pewnie zostawiła jej majątek, bo Buba nie musi pracować i nigdy nie martwi się o pieniądze. Robi, co chce, i jest taka młodziutka.

No, ale wszyscy współczują Bubie, że ma najgorzej. Nie dość, że nie miała nigdy prawdziwego rodzinnego domu, to po śmierci ciotki została sama jak palec.

Za to życie przed nią, bo jest najmłodsza z nich wszystkich.


*

A więc – Piotr, Basia, Buba, Krzysiek, Roman, Róża i Sebastian i nieobecna chwilowo Julia. Są zaprzyjaźnieni.

I najważniejsze, że wszystko o sobie wiedzą.

Na przykład Basia wie, że Róża jest pedantką. To wiele tłumaczy. Nawet jej higieniczny i regularny związek z Sebastianem. Piotrek wie, że Sebastian nie lubi mówić o tym, co robi. I nic dziwnego. Co można mówić o kolejnych czterdziestu pięciu minutach spędzanych z kupą bachorów?

Julia wiedziała, że Basia kocha się w Piotrku, dużo wcześniej, niż Piotr się dowiedział, że kocha Basie. Julia pierwsza się dowiedziała, kiedy Basia straciła cnotę. Buba wie, jakich perfum używa Roman i że używa ich rzadko. Właściwie to woda po goleniu, ale za to luksusowa. Nie jest to wiedza magiczna – wodę dostał Roman od Buby na imieniny półtora roku temu i nie zużył wiele, bo ostatnio, kiedy byli u niego, widziała w łazience prawie pół butelki.

Sebastian wie, że Krzysiek lubi tylko pilznera, a na przykład żywca nie tknie, nie wiadomo dlaczego.

Wszyscy wiedzą, że Krzysiek studiował w Niemczech i wrócił przed pracą dyplomową, bo… bo coś tam.

Krzysiek za to wie, że Piotrek ciągle szuka roboty.

Owszem, robi piękne zdjęcia, ale co z tego? Roczny PIT Piotrka to miesięczne zarobki Krzysztofa. No, może to przesada.

Róża wie, że romans Julii skończył się tragicznie. Basia wie, że romans Julii skończył się najlepiej jak mógł, to znaczy, że nie będzie z tym chłystkiem, który jej, Basi, nigdy się nie podobał. Basia wie, że Róża spłakała się na filmie „To tylko miłość”.

Ciekawe dlaczego, skoro to była komedia?


*

Ot, proszę bardzo, Piotr wychodzi. Nie na rękę mu przerywanie pracy w środku dnia, ma jeszcze zdjęcia, ale ksiądz Jędrzej prosił, żeby wpadli na chwilę, po trzeciej, no to trudno, pojedzie teraz do redakcji oddać zdjęcia.

Wychodzi cicho, bo sąsiadka z naprzeciwka zawsze, ale to zawsze, ilekroć słyszy ruch na klatce schodowej, uchyla drzwi.

– Panie Piotrusiu, to pan? – pyta zaciekawiona, co niezmiennie doprowadza Piotra do szewskiej pasji. – Co tam słychać?

Dresik różowy albo niebieski, ciałko opięte tym dresikiem, fałdy tłuszczu widoczne jak na dłoni, tfu, ohyda, jak się można tak ubierać w tym wieku! „Tam” – to znaczy gdzie? U nich? W mieście? Na świecie? I co to za pytanie!

– Dzień dobry pani – mówi wobec tego za każdym razem Piotr, najuprzejmiej jak potrafi. – Dziękuję. – I zbiega ze schodów, nie czekając na windę.

– Panie Piotrusiu! – Czasem Różowy Dresik znacznie wcześniej otwiera drzwi, zanim Piotr dopadnie schodów.

– Jakby pan był uprzejmy…

No i Piotr jest uprzejmy, jeśli nie jest szybki.

Masełko. Albo włoszczyzna. Albo sok pomarańczowy, ale tylko z czerwonych. Lub grejpfrutowy, ale tylko z czerwonych. Albo dwadzieścia deka sera żółtego, ale tylko krojonego. Dwadzieścia pięć deka szynkowej, ale tylko pokrojonej. Albo troszkę obsuszanej krakowskiej, ale niech zdejmą przed krojeniem ten nieprzyjemny sztuczny flak! I bardzo cienko pokrojonej.

A marchewka tylko jeśli będzie średnia, nie za duża, nie za mała. Włoszczyzna najlepiej nie w siatce, osobno wszystkie warzywka. Jakie? No, por, jak będzie ładny, to może być dwa, seler, dwie, trzy pietruszki, trochę kapusty kiszonej, byleby nie była za kwaśna.

Pan zapisze, ile panu jestem winna, to jak przyjdzie córka, w sobotę albo w niedzielę, to się rozliczy.

Bardzo proszę, sąsiadom trzeba pomagać.

Nawet wtedy, kiedy się wyrzuca śmieci, nawet bez skarpet, nawet bez kurtki w listopadzie. Bo:

– Panie Piotrusiu, jeśli pan taki uprzejmy…

– A nie sprawię kłopotu, jeśli recepta? – Ależ skąd, żaden kłopot.

I Piotr się cofa, wkłada kurtkę albo skarpety, albo buty, i zamiast trzyminutowego wyjścia z kubłem, pół godziny zmarnowane.

Tylko Buba umie umknąć przed wścibskimi oczami Różowego Dresika. Czasem Niebieskiego.

Nigdy nie widział tej kobiety inaczej ubranej.

Tym razem udało się. Drzwi się otwierają, kiedy Piotr już jest piętro niżej.

Miał szczęście.


*

Bałam się, że to będzie wenflon i parogodzinny wlew do żyły. Pamiętałam z przeszłości kroplówkę i niejasne wspomnienie męczenia się na łóżku szpitalnym – tak bardzo chciało mi się siusiać, a nie mogłam przecież się ruszyć i w końcu powzięłam decyzję, że jednak zdejmę tę butelkę i razem z nią pójdę do łazienki. Nikt mi nie powiedział, że mogę przycisnąć plastikowy zawór i wtedy kroplówka przestanie kapać, lub że mogę po prostu zadzwonić po pielęgniarkę, poprosić o odłączenie kroplówki i iść spokojnie do łazienki. Wtedy wymknęłam się chyłkiem, niosąc wysoko nad sobą odczepiony przezroczysty woreczek z płynem w środku, a w łazience położyłam woreczek na podłodze i z ulgą się wysikałam i wtedy zobaczyłam, że krew z żyły wpływa do woreczka i bezbarwny płyn czerwienieje.

Przestraszyłam się, że umrę od tej krwi, co ze mnie ucieka, podbiegłam korytarzem do dyżurki, z workiem znowu uniesionym wysoko nad głową. Pielęgniarka zaczęła się śmiać, a potem mi wyjaśniła, że po pierwsze, od paru kropli krwi nikt nie umarł, a po drugie, żebym dzwoniła i mówiła, że chcę siusiu.

Ale tym razem to nie była kroplówka, tylko zastrzyk.

Owszem, bolało, zrobiło mi się mdło, czułam jak to coś, co mi wstrzyknięto, rozchodzi się po całym ciele.

Gdybym mogła, tobym krzyknęła NIE! temu zastrzykowi, ale przecież miał mi przynieść życie, więc cierpiałam w milczeniu.

Ach, że też muszą dzisiaj iść do księdza Jędrzeja!


*

Ale tak rzadko się u niego spotykają, że właściwie…

Całe szczęście, że nie nawraca zagubionych owieczek.

No cóż, dorośli są. I ostatecznie ksiądz Jędrzej jest wujkiem Basi. Śmieszne, że ksiądz jest czyimś wujkiem.

Księży się powinno znajdować w kapuście. Kiedy Basia przyznała się, że Jędrzej jest bratem jej mamy, nie wierzyli. Ksiądz przecież nie jest synem ani bratem, ani wujkiem, ani siostrzeńcem, tylko księdzem. Ale wtedy byli mali i w wiele rzeczy nie wierzyli. Na przykład Basia bardzo długo nie mogła uwierzyć, że jej rodzice robią te rzeczy. Prawdę powiedziawszy, nie wierzy w to do dziś.

A na przykład Piotr nie wierzył, że ksiądz Jędrzej chodzi w spodniach i przeżył szok, kiedy pierwszy raz zobaczył Jędrzeja bez sutanny. I to nie tylko bez sutanny, ale w krótkich portkach, bo ksiądz Jędrzej postanowił katechizować swoje dzieci w sposób szczególny: grać z nimi w piłkę, zabierać je w góry, przyjaźnić się z nimi i przede wszystkim – najważniejsze – być z nimi na ty.

Z dziećmi!

Kto to widział!

Jakby od tego można było uwierzyć w Boga!

Niekoniecznie wierzą.

Ale wierzą w księdza Jędrzeja.

Ksiądz Jędrzej zaś głęboko wierzy w Boga i nie wierzy w lekarzy. Uważa, że lepiej się od nich trzymać z daleka.

Wtedy człowiek jest zdrowy. A jak już raz do nich trafisz, proszę ja ciebie, to wtedy już cię, człowieka przecież zdrowego, nie wypuszczą ze swoich szponów.

Wie coś o tym, bo ksiądz proboszcz od świętego Józefa Robotnika robił badanie krwi, niewinne badanie krwi! I nagle się okazało, że ma cukrzycę. Wielkie nieba, gdyby nie poszedł na badania, to by cukrzycy nie miał!

Dlatego Jędrzej nie idzie do okulisty – w końcu to też lekarz – chociaż coraz gorzej widzi, bo jeszcze się, nie daj Boże, odpukać, okaże, że ma jakąś chorobę oczu. Kupił w aptece okulary za dwanaście złotych i jest lepiej.

Choć nie bardzo.

Z lekarzami czasem musi gadać.

Ale nie w swoich sprawach.


*

Siedzą wszyscy u księdza Jędrzeja, wezwał ich bardzo pilnie, butelka koniaku na stole, Jędrzej przeciera oczy.

– A skąd koniak taki dobry? – Piotr ogląda butelkę.

– A czyja pamiętam, Piotrusiu, czasem mnie jak adwokata jakiego traktują, choć w kopercie nic nie dają, niestety… – Jędrzej uśmiecha się z zakłopotaniem. – Pijcie, dzieci, na zdrowie, znaczy, kto prowadzi, niech nie pije, ale jak chcecie, to spróbujcie, bo dobry.

– To mamy pić czy nie pić? – szepcze Róża, bo komunikat jest niejasny.

– Pić – odszeptuje Basia. – Nie słyszałaś?

– Słuchajcie, mam wielką prośbę – ksiądz zawiesza głos, bo w pokoju robi się cicho.

– Znowu? – Krzysztof podnosi się z fotela. – Znowu…

– Tym razem sytuacja jest tragiczna. Tylko przeszczep i absolutnie nie u nas, wszystkie fundacje już mi się podłączyły, ale brakuje…

– Jesteś specjalistą od tragicznych sytuacji. – Sebastian uśmiecha się. – Zawsze tak mówisz.

– Nie mów przy mnie o chorobach. Róża robi się blada, nie znosi, organicznie nie znosi rozmów O śmierci, kalectwie, chorobach. Powiedziała to nawet Sebastianowi, ale on, oczywiście, musi drążyć temat.

– My mamy remont – mówi Basia szybko i patrzy pytająco na Piotra.

Gęsto się robi w pokoju księdza Jędrzeja, mimo że sami przyjaciele tu siedzą, od lat zaprzyjaźnieni, choć on ksiądz, a oni z Kościołem trochę na bakier. Niby w kwestionariuszu wizowym do Kanady wstawiliby w miejscu wyznanie: „rzym.-kat.” (wszyscy z wyjątkiem Buby, bo Buba ostatnio prowokuje religijnie i zastanawia się, co zrobić, żeby przejść na mahometanizm), lecz przecież nie wybierają się do Kanady, więc nie muszą się określać. Ale ten cholerny Jędrzej jest dla nich jak starszy brat, niejedną noc spędzili przy ognisku kiedyś, a czasem i przy bridżu. I nawracać ich nie ma zamiaru.

Jędrzej uważa, że i tak Pan Bóg zsyła łaskę wiary, a nie on, ale kiedy rzuca się w kolejne wyzwanie, tu, na ziemi, zawsze ich pierwszych prosi o pomoc, bo uważa, że zna ich na wylot, i w gruncie rzeczy może na nich liczyć.

Czasami.

Ale teraz zapada cisza. No cóż, czasy są nielekkie, każdy musi dbać o siebie, przyjemne popołudnie z fiest french brandy raynal XQ diabli wzięli, bo jak się zachować, żeby w zgodzie ze sobą nie stracić twarzy?

– Wiesz, Jędruś, ja zarabiam… – Róża czerwienieje, bo przykro jej się robi, nie to chciała powiedzieć, chce jak najszybciej zmienić temat. Oczywiście w miarę możliwości pomoże i zaraz pomyśli o czymś innym, nie o jakiejś osobie, która tam gdzieś jest ciężko chora lub może nawet bardzo ciężko, ale to nie jej sprawa. – Po prostu trzeba szukać…

– O to was proszę… – Jędrzej w głębi duszy wie, że postępuje słusznie. Przyzwyczaił się zamieniać to uczucie skrępowania przy jakichkolwiek prośbach w akt ofiarowania się Bogu.

– Niezły – mówi o koniaku Piotr i przygląda się płynowi w kieliszku. Jest jasnobrązowy jak miód pitny, zostawia gorzkawy smak w ustach, rozgrzewa przełyk, a potem wraca przyjemną falą od brzucha w górę. – Wiesz, że planujemy remont…

I to niezręczne milczenie przerywa Buba, jakoś tak spokojnie, jak nie ona.

– Jak się te pieniądze mają znaleźć, to się znajdą…

– Jezu, jak ja mam dosyć twoich złotych myśli! – Krzysztof stara się nie złościć nigdy, ale Bubie zawsze udaje się wyprowadzić go z równowagi. – Ty i te twoje zaklęciowe myślątka! Nic nie spada z nieba!

– No, no – Jędrzej jednak reaguje – to nie tak, Krzysiu.

Pukajcie, a będzie wam otworzone.

– Nie o to mi chodzi. Po prostu Buba myśli, że zmusi ludzi do robienia czegoś, czego nie chcą robić!

A tu każdemu nielekko! Świat nie jest taki, jak byś chciała!

– Nie zmuszę? – Buba uśmiecha się wyzywająco.

– Proszę was tylko, żebyście pomyśleli… Tym razem potrzeba prawie…

– Ile?

– Do miliona brakuje sporo, prawie dwieście tysięcy.

– O matko przenajświętsza! – Sebastian zauważył wzniesione w górę oczy księdza Jędrzeja i zastrzega się natychmiast: – O swojej mówię! – i dodaje: – Nie mam. – Sięga po butelkę i nalewa sobie odrobinę.

– Każdy milion to tylko trochę złotówek. – Buba podnosi głowę. – To złotówki. Jedna, dwie, trzy…

– W liczbie miliona. – Krzysztof się krzywi.

– Ale jak zaczniesz liczyć, to od jednego, prawda? – Buba nie daje za wygraną.

– A kto to tym razem?

– Czy to ważne? – Ksiądz Jędrzej też wyciąga swój kieliszek w stronę Sebastiana. Potrzebująca istota. Idźcie, popytajcie, czas goni, życie ludzkie jest bezcenne. Może twoja firma, Krzysiu…

– To żadna reklama. – Krzysztof wzrusza ramionami i zaraz dodaje: – Nie moja wina, tak to się przelicza…

– Poza tym w życiu najważniejsza jest pieprzona miłość, prawda, Krzysiu? – syczy jadowicie Buba i nawet ksiądz Jędrzej się krzywi lekko, naprawdę prawie niezauważalnie.

– Przepraszam, ale naprawdę… tak już jest. – Krzysztof pociera dłonią czoło, nie chce wdawać się w dyskusje z Bubą, ale jakoś chce wytłumaczyć poprzednie niezdarne zdanie. – Chodzi o to, że gdyby to była jakaś duża akcja, jakieś wykupienie serca pokazywaliby w telewizji, wtedy jakoś bym to włączył w koszty, przekonał, rozumiesz, że to równowartość zapłaty za czas antenowy. Jakoś bym wytłumaczył, oczywiście nie taką sumę, ale choćby trochę, część jakąś, wszyscy tak robią, znaczy nie reklamę, ale jakby reklamę niebezpośrednią… Zawsze to jakieś wyjście, a tak… – Wie, że się zaplątał, i milknie.

– Wszyscy, zawsze, nikt. To u ciebie, Krzysiu, cholernie lubię, konkretny jesteś, niemniej w pracy cię chwalą, prawda? – Buba patrzy na Krzyśka, on kręci głową i zagryza wargi. Przecież nie będą się kłócić u Jędrzeja, ale kiedyś jej powie, co o niej myśli, naprawdę jej powie. – Jak się chce, to wszystko można – dodaje Buba.

A Krzysztof wie, że tak nie jest, bardzo chciał ratować kiedyś jedno życie, ale nic już nie zmieni tego, co się stało, myśli o tym rzadko, bo i po co, dlatego nie znosi Buby i nie chce słuchać jej błahych, dziecinnych teoryjek, teorii wprowadzających chaos w jego poukładane życie, nieprawdziwych teoryjek. Choć oddałby bardzo dużo, bardzo, żeby choć jedna się sprawdziła.

– No cóż – ksiądz Jędrzej podnosi się – pomyślcie, dzieciaki.

– Świata nie zmienisz, Buba. – Róża już się podniosła i obciągnęła na nieskazitelnie płaskim brzuchu sweterek koloru malinowego.

– To ci się tylko tak wydaje. – Buba zgarnęła z talerza ostatnie słone orzeszki, zresztą obsypane cukrem przez nieuwagę i Piotra.

Dzieciaki – też mi coś!


*

Krzysztof patrzył za odchodzącym Piotrem. Jak ładnie pożegnał się z Baśką, którą przecież ma rano i wieczorem i nie musiał się z nią żegnać. Róża pomachała im i pobiegła w drugą stronę. Sebastian rozmawia jeszcze z Jędrzejem, a niby obaj się tak spieszyli. Niestety, on, Krzysztof, wraca do pracy. Przez Rynek będzie najbliżej, potem skręci w Szewską i jest prawie na miejscu.

No proszę, Buba siedzi przy pomniku z jakimś facetem.

Pierwsza wyrwała od Jędrzeja, jakby się paliło. I za rączkę go trzyma. A facet pijany w trupa. Jaki tam facet!

Pizdryk jakiś, chuchro jakieś marne, chłopaczyna, nie mężczyzna. To w czymś takim gustuje Buba? Bardzo to do niej podobne.

Trzysta tysięcy dolarów operacja. I tyle tysięcy złotych brakuje. Ładny pieniądz, nie ma co. Ciekawe, skoro Bóg daje to, czego ludzie potrzebują, dlaczego nie dał tych paru groszy Jędrzejowi?


*

Piotr odetchnął z ulgą. Zamknięte na dolny zamek, to znaczy, że Baśka jeszcze nie wróciła. Przestraszył się, bo kiedyś lubił wracać do domu, a teraz lubi trochę mniej.

Woli wracać do pustego mieszkania, kto by pomyślał.

Różowy Dresik nie wyśledził go, pewnie przyłapie Baśkę.

Piotr odstawia torbę na stołek w przedpokoju. W torbie ma aparat Nikon, lampę, obiektyw, którym można robić makrofotografie oraz obiektyw AF 80-200, którym makrofotografii robić nie można, bo jest długoogniskowy. Oba zostały wzięte na kredyt.

Oprócz aparatu i obiektywów w torbie Piotra spokojnie drzemie sobie maleńka gruszka, która służy innym ludziom do czyszczenia niemowlęcego noska, a Piotrowi służy do czyszczenia matrycy aparatu. Nie jest to łatwe, trzeba delikatnie podnieść lusterko, delikatnie włożyć czubek gruszki pod lustro i delikatnie dmuchnąć parę razy gruszką. Zawartość dziecięcego noska nie jest usuwana tak pieczołowicie jak okruchy życia z aparatu Piotra. Zważywszy na to, że każda zmiana obiektywu powoduje przyklejanie się cząsteczek brudu, kurzu i tego wszystkiego, co lata w powietrzu, gruszka jest niezbędna prawie tak bardzo, jak pędzelek do nakładania pudru za złote, który podprowadził Basi i którym czyści obiektyw.

Oprócz aparatu, obiektywów, gruszki oraz pędzelka Piotr nosi ze sobą duży notes.

Jeszcze do niedawna wpisy w kalendarzu Piotra wyglądały następująco: Adam Gładysz – wtorek lub Bernadetta Izdebska – plener, Newsweek lub modelka Handa prosi o kontakt.

Teraz wyglądają bardziej tajemniczo: Na przykład tak: Jotem – sp, format 30140, środa 17.

Lub Makalin Cezary – odebrać piątek.

Jotem to Jola Markowska, sp. – sesja prywatna, format 30 na 40, oddać na CD. Makalin to skrót od Magdy i Kaliny, które zażądały portfolio, ale teraz nie chcą płacić. Piotrek nie może się zdecydować, czy im oddać zdjęcia i uwierzyć, że zapłacą przy okazji, czy czekać, aż zapłacą, i potem oddać, przy okazji. Zdjęcia Kaliny i Magdy nie zachwyciłyby Basi, ponieważ obie panny są rozebrane, a jedna z nich ma kolczyk w pępku, co Piotr, trzeba mu przyznać uczciwie, zauważył, likwidując niewielkie znamię na udzie za pomocą fotoshopa.

Cezary został do Makalinu dopisany dla niepoznaki.

Niepoznaka musiała się pojawić, ponieważ Basia nabrała niemiłego zwyczaju oglądania kalendarza Piotra i zadawania kłopotliwych pytań. Na przykład: Czy ty musisz spotykać się z tymi wszystkimi kobietami?

Piotr nie bardzo umie odpowiadać na takie pytania.

Kiedyś spróbował wyjaśnić Basi, że trudno jest zrobić zdjęcie obiektu, nie widząc obiektu, ale Basia się obraziła, że ją lekceważy.

Piotr nie chciał awantur.

W związku z tym jego kalendarz wyglądał coraz bardziej tajemniczo. Przed wejściem do domu kasował wykaz rozmów, bo miał wrażenie, że Basia zagląda w komórkę i sprawdza.

Przestał podawać domowy numer telefonu.

Żeby jej nie denerwować.

Im bardziej się starał, tym bardziej czuł się jak intruz.

– Jak zdjęcia?

– W porządku – odpowiadał. Bo co mógł powiedzieć?

– Fatalnie wyglądały, chude, z celulitem – spróbował kiedyś po sesji mody.

– Nie wierzę ci, tylko tak mówisz.

– Cudowna kobieta, jak ona rzeźbi, koniecznie musisz się ze mną tam wybrać następnym razem, robi fajne tkaniny, powiedziała, że odstąpi po kosztach – mówił.

– Musiałeś być uroczy – mówiła Baśka i chłodła z minuty na minutę – a poza tym nienawidzę tkanin.

Więc milczał coraz częściej.

Od czasu kiedy Piotr został zatrudniony w CHOMĄCIE, pojawiły się nie tylko stałe zlecenia na premiera i prezydenta, najlepiej z głupimi minami (ach, żeby premier przy mnie kiedyś pośliznął się na skórce banana i wylądował twarzą w wiadrze keczupu, które właśnie upuścił przewracający się na stos kurczaków prezydent), ale i mnóstwo prywatnych zleceń.

A to od dziewczyn, które przeczytały ogłoszenia w prasie (młoda, zgrabna, bezpruderyjna znajdzie pracę, oferty wyłącznie ze zdjęciem), a to od początkujących modelek (pani jest zdecydowanie niesamowita, moja agencja poszukuje takich właśnie kobiet, portfolio koniecznie i tysiąc złotych wpisowego, ale to się zwróci w ciągu dwóch dni), a to od zakochanych panienek, które z pewną nieśmiałością dzwoniły i prosiły o zdjęcia (takie no wie pan, żeby chłopak w wojsku o mnie nie zapomniał, i czy można płacić na raty?).

Mieszkanie Basi i Piotra mieści się na trzecim piętrze w starej kamienicy przy Ziołowej 32. Mieszkali w nim rodzice Piotra, a przedtem rodzice jego matki. Babcię Piotrek pamięta jak przez mgłę. Siedziała w dużym pokoju, tym z balkonem z kutego żelaza, i przyglądała się figurkom z miśnieńskiej porcelany i zdjęciom swoich bliskich, ponieważ niedługo miała stracić wzrok. Piotr pamięta za to jej mocny głos, który zakazywał wstępu do pokoju – Czy nikt w tym domu nie rozumie, że muszę się skupić. Tracę wzrok!

Rodzice Piotra chodzili na palcach, delikatne pukanie do drzwi wywoływało babcię na wspólne posiłki, od których czasami wymawiała się migreną. Po śmierci babci odkryli mahoniowe pudełko wypełnione fotografiami, lekko nadwerężonymi na brzegach, babcia musiała je oglądać w ostatnim czasie przez lupę. Piotr, wówczas jeszcze chłopiec, nie był w stanie zrozumieć, dlaczego babcia wolała oglądać zdjęcia niż żywych ludzi. W ten oto podstępny sposób, studiując zachowanie babci, zakochał się w fotografii, i to była jego pierwsza odwzajemniona miłość, ponieważ zdjęcie, które wysłał na konkurs, zdobyło nagrodę.

Nagrodzone zdjęcie przestawiało pracownika kostnicy, który wlewa prosto do gardła wodę ognistą z butelki Polmosu na tle malowniczego trupa, pozostawionego na trochę bez opieki, ponieważ trup może poczekać, a wódka, jak wiadomo, nie.

Piotrek zrobił to zdjęcie zenithem, wykorzystując chwilowe zainteresowanie pracownika kostnicy szybkim zaspokojeniem pragnienia i odwracając od siebie uwagę rodziców, o co zresztą było nietrudno, ponieważ rodzice zainteresowani byli załatwianiem z innym pracownikiem przygotowań do pogrzebu babci.

Zdjęcia zatytułował OTO ŻYCIE i posłał na międzynarodowy konkurs w Paryżu, nie licząc się z kosztami. Miał wtedy dwanaście lat. Kiedy z Paryża przyszło zawiadomienie o nagrodzie i zaproszenie do jej odebrania, w domu rozpętało się piekło.

Tak więc Piotr wiedział, kim będzie, właściwie od zawsze, i choć zmieniały się aparaty, po zenicie przyszedł czas practiki, po niej yashika, a potem canon, aż wreszcie nastąpił czas nikona, miłość Piotra była wieczna jak trawa.

Rodzice pogodzili się z tym, że Piotr nie zostanie adwokatem, lekarzem, inżynierem, architektem ani nawet międzynarodowym specjalistą od politologii lub marketingu i zarządzania, tylko będzie się obijał, bo czymże innym jest zawód fotoreportera lub fotografa, jak nie próbą obijania się przez całe życie.

– Nie dostaniesz nawet kredytu! – bolała matka Piotra, która nie mogła zrozumieć, że wolny zawód to też zawód.

– A co z ubezpieczeniem, przecież ty nawet etatu nie masz. – Ojciec Piotra od czasu do czasu przypominał sobie, że brak etatu grozi śmiercią lub kalectwem. – Co z emeryturą? Przestałbyś się bawić i wziąłbyś się do jakiejś roboty!

Rodzice umarli jedno po drugim w zeszłym roku i wcale nie nacieszyli się emeryturą i ubezpieczeniem. A Piotr zaczął przywiązywać większą wagę do teraźniejszości niż do przyszłości.

Basia doceniała pasję Piotrka, dopóki to była doktor N, oskarżona o handel skórami. Lub premier, nieprzewrócony, niestety, na stos hot dogów. A nawet prezydent. Lub zwierzaczek jakiś złapany w locie, niekoniecznie latający, jak kot Buby, który malowniczo zsunął się kiedyś z parapetu prosto w obiektyw Piotra. Z trzeciego piętra! I przeżył.

Ale od kiedy poddawał komputerowej obróbce inne panie (pokaz bielizny na targach w Poznaniu), była coraz mniej zadowolona.

A przecież walczył o to, żeby mieć coraz więcej zleceń i pomału to się udawało już imiennie. Był akredytowany przy gali gwiazd, miał zamówienia na sesje z paru dobrych miesięczników – tylko się cieszyć!

Tyle że Basia się właśnie cieszyć przestała.

– A to gdzie robiłeś, nie pokazywałeś mi – mówiła, stając za plecami Piotra.

– Chyba ci mówiłem, to na…

– Nie mówiłeś, zresztą mnie to wcale nie obchodzi. – Pretensja Basi przeradzała się w smutek, choć wcale nie chciał jej zasmucać. Miała wystarczająco smutne dzieciństwo, wiedział przecież.

Więc, cholera, coś zaczynało poważnie szwankować w ich małżeństwie i Piotr nie miał pojęcia dlaczego.

Założył łańcuch, to zostało mu jeszcze z dzieciństwa, kiedy rodzice wykazywali nieprzyjemne oznaki niezadowolenia, że zapominał o łańcuchu, i poszedł prosto do kuchni. Sięgnął po butelkę mineralnej gazowanej i nacisnął przycisk automatycznej sekretarki.

No new message – zawiadomił go aparat Panasonic i Piotra to wcale nie zdziwiło. Podniósł się i przeszedł do dużego pokoju, zwanego przez Basie w przypływie energii salonem, i zobaczył, że na balkonie znowu uwijają się gołębie. Otworzył drzwi i klasnął w dłonie, jeden gołąb odfrunął, a drugi spojrzał na niego z pretensją i nie ruszył się ani o krok.

Basia brzydziła się wszystkiego, co lata, od komarów, os, pszczół, nawet motyli, przez mniejsze i większe ptaki aż do samolotów. Wyjątkowo brzydziła się gołębi, które z upodobaniem upatrywały sobie ich balkon na miejsce schadzek. A ten gołąb trzymał w dziobie jakiś zeschły patyk i patrzył na Piotra wyczekująco. Odejdzie ten człowiek czy nie odejdzie? Piotr nie odszedł, wprost przeciwnie, ruszył ku niemu, gołąb podniósł się i przeskoczył na sąsiedni balkon. Piotr westchnął, wiedział, jak to się skończy. Niepostrzeżenie dla nich balkon znowu stanie się gołębim gniazdem, a jeśli tylko Basia zobaczy jaja, wpadnie w rozpacz, bo gołębie roznoszą: różne świństwa, zarazki, choroby, a nawet pluskwy pod skrzydłami, ale przecież nie wolno niszczyć życia.

Bo Basia jest bardzo wrażliwa na cudzą krzywdę.

Na myśl o dylemacie związanym z jajami Piotr poczuł, jak mu się zimno robi pod szarym swetrem, i nie tylko pod swetrem.

Nie chciał jaj na balkonie, nie chciał niszczyć życia i nie chciał widzieć łez w oczach Basi, bo – niezależnie od tego, co zrobi – albo będzie płakała, że on nie ma serca dla niej, i te pluskwy, robale, zarazki przejdą i zarażą ją, albo będzie płakała, bo on nie wykaże ani krzty czułości dla gołębi.

Zamknął drzwi balkonowe, włączył komputer i zaczął przegrywać zdjęcia. Właściwie miał za sobą dość udany dzień. Rzeźbiarka, której robił zdjęcia do CHOMĄTA, okazała się miłą dziewczyną, podrzucił ją nawet na Mateczny, kiedy skończyli sesję.

Zdjęcia wydały mu się dość dobre, choć światło w jej pracowni pozostawiało wiele do życzenia. Zdążył w drodze powrotnej zahaczyć o duży sklep z glazurą i zamówić taką, jaką chciała Basia do łazienki – brązową z elementami złota, trochę przybrudzoną lekką kawą z mlekiem. On co prawda, marzył o żółtych, słonecznych, radosnych, ciepłych. Ale kolor żółty był dla niego kolorem straconym z powodu słów pewnej wróżki, do której udała się Basia tuż przed ślubem, tylko dla zabawy.

Otóż wróżka ta za jedyne osiemdziesiąt złotych powiedziała Basi mnóstwo rzeczy, o których Basia natychmiast zapomniała, i jedną, która wbiła się w jej pamięć trwale i na zawsze.

Proszę się strzec żółtego koloru.


*

– Zenek, Zenek, co ty robisz, co ty wziąłeś? – Buba trzymała za rękę wysokiego narkomana, który tym razem zdecydowanie przesadził.

Zenek kołysał się w prawo i w lewo, zastanawiając się, dlaczego Buba tak wolno mówi i zabawnie się marszczy.

Przecież wszystko jest takie piękne i takie kolorowe.

Spać mu się chce, a ona go trąca.

Po co go trąca, skoro tu tak cieplutko, tak milutko, położy się tylko i prześpi? Po co go szarpie, głupia jakaś, niech też się położy, popatrzą w niebo, niebo jest czyste, anioły schodzą prosto na bruk, tęczowe skrzydła mają, po co ona go szarpie?

– Zenek, wstań, odprowadzę cię, nie możesz tu zostać.

A on może, on tak, ona niech idzie, on ma puchowe łoże, serafiny spływają prosto do niego, jak otworzy szeroko usta, wejdą w jego środek i on sam popłynie, lekki jak piórko, tylko się prześpi trochę, ma tu poduchy puchowe, a ona nie pozwala mu się położyć, bez sensu, całkiem bez sensu.

Buba była zupełnie bezradna. Było jej zimno, chciała już do domu, ale Zenek kiwał się coraz bliżej płyt chodnika i nie wiedziała, co zrobić. Jednak pamiętała, że w środę, kiedy jej było tak strasznie niedobrze, trzymał jej głowę nad koszem i nie pozwolił, żeby upadła, kiedy wymiotowała na ulicy. Co prawda wtedy nie był na prochach.

A co ją obchodzą ludzie, gapią się, jakby nie byli ludźmi, wstrętnie patrzą, obrzydliwie, tak żeby tylko nie zahaczyć wzrokiem, żeby nie pomóc. Przecież Zenek jest chory, nie wie, co robi, a jak go tutaj zostawić, to przemarznie, początek marca był zimny, niechby ktoś jej pomógł.

– Zenek, ty potrzebujesz lekarza – przekonywała Buba, a wtedy Zenek spojrzał na nią i wstał. Chwiejnie, ale wstał.

Skoro chce, żeby poszedł, to pójdzie, zostawi puchowe poduszki, życie jest takie piękne.

– Zostaw mnie – powiedział i pomachał Matce Boskiej.

Oto stała przed nim wysoka, jaśniejąca, dawała mu znaki, czy Buba tego nie widzi? Odsunie ją delikatnie i pójdzie w stronę jasności.

Odtrącił Bubę, aż przysiadła. Zbliżył się do mimki ubranej na biało, która groźnie tupnęła na niego nogą.

Ktoś się roześmiał, a Zenek odpłynął za kościół, przecież dała mu znak, gdzie iść.


*

Basia siedziała w kawiarni i przyglądała się ludziom.

Owszem, skończyła na dzisiaj i należała jej się nagroda.

Jeden mały dżin z tonikiem i już wraca do domu.

Będą ślicznie mieszkali – za chwilę. Ale na żółtą glazurę nigdy się nie zgodzi. Pamiętała, jaka była zła na siebie za te osiemdziesiąt straconych złotych, kiedy wyszła z mieszkania wróżki na piątym piętrze i zbiegła schodami na dół, nie czekając na windę. Wybiegła na ulicę i skierowała się do swojego niebieskiego małego fiata, który stał nieprawidłowo zaparkowany na sąsiedniej ulicy. Nie ma teraz tego samochodu, niestety. Samochód daje wolność, a ona już nie miała własnego samochodu, tylko wspólny z Piotrkiem. Też stary. A Piotrek lubił prowadzić. I jemu jest bardziej potrzebny. I dlatego ona musi poruszać się środkami komunikacji. Kto je lubi?

I pamięta ten sklep z artykułami myśliwskimi, tuż obok bramy wróżki, i pamięta, że weszła, choć w życiu nie miała zamiaru nie tylko sama polować, ale nawet wychodzić za człowieka, który poluje. Po prostu zajrzała tam w nadziei, że znajdzie jakieś wyjątkowo ciepłe ubranie dla Piotra. Bo Piotrek wtedy jeździł z myśliwymi i fotografował zwierzęta, które jeszcze żyły. Niektóre potem nie żyły, i to było przykre.

Stosownych ubrań nie było, zresztą wypchana głowa dzika skutecznie odstręczyła Basie od rozglądania się po sklepie, ale spędzone tam trzy minuty okazały się najważniejsze w życiu Basi. W tym czasie, kiedy patrząc w porcelanowe oczy dzika, rzucała w duszy przekleństwa na całą ludzkość, która niszczy nie tylko dziki, o nie, ale co minutę wypala w amazońskiej puszczy powierzchnię równą jednemu stadionowi piłkarskiemu, bezpowrotnie niszcząc niepoznane jeszcze gatunki zwierząt i roślin – więc właśnie w tym czasie, kiedy Basia zajmowała się płucami ziemi, patrząc na martwe zwierzę, w jej niebieskiego małego fiata, zaparkowanego nieprawidłowo, wjechała furgonetka z napisem Telekomunikacja Polska z nami bliżej, po raz pierwszy zresztą nie zadając kłamu napisowi reklamowemu – już nie można było bliżej.

Huk giętej blachy rozległ się donośnym echem, a Basia nawet na wspomnienie tego drżała. Dobrze, że dżin z tonikiem nie jest żółty. W ogóle chyba nie ma żółtych drinków. Oprócz ajerkoniaku, ale za to ajerkoniak jest dobry.

No i kiedy przybiegła do samochodu, który nadawał się wyłącznie do kasacji, nogi ugięły się pod nią z przerażenia. Furgonetka z napisem Telekomunikacja Polska z nami bliżej była jaskrawożółta.

Wtedy przed oczyma Basi przewinęły się obrazy: oto ona już w swoim małym fiacie, jeszcze nie odpaliła samochodu, kiedy żółty furgon wjeżdża na nią od strony kierowcy i pomięta blacha wbija się w jej serce, krew tryska na przednią szybę, a ona, Basia, opada na kierownicę, rozdarta na pół, albo właśnie podchodzi do samochodu, kiedy nagle żółta furgonetka przyciska ją do drzwi i gniecie jej wątłe ciało, prasując biodra i piersi na miazgę, albo właśnie usiadła za kierownicą i już-już prawie odjeżdża, kiedy żółty furgon trafia w bok jej samochodu, a ona, pchnięta siłą rozpędu, wylatuje przez szybę na bruk ze zmasakrowaną twarzą.

Basia osunęła się na chodnik i po prostu zemdlała, unikając w ten sposób dalszej gry wyobraźni i mandatu, który groził jej za nieprawidłowe parkowanie.

Kierowca żółtej furgonetki miał 7,34 promila alkoholu we krwi i nie powinien w ogóle żyć od jakichś 4 promili, ale statystyka wykazuje dalece idącą niedoskonałość, bo kierowca żółtej furgonetki dziarsko z niej wyskoczył i zabrał się do ratowania Basi tak nieszczęśliwie, że rozkwasił sobie twarz, potykając się o własne nogi i obryzgując krwią z rozbitego łuku brwiowego Basie, jej białą bluzkę i koszyk koloru słomy.

W każdym razie wróżba wróżki okazała się dla Basi najważniejszą prawdą życiową i nie pomogły tłumaczenia Piotra, że uderzenie w tył jej małego fiata nie było takie straszne, że kasacja samochodu była raczej konieczna ze względu na koszty naprawy przekraczające wartość samochodu, bo samochód Basi był wart wtedy niewiele ponad tysiąc złotych i cud, że jeszcze jeździł. Basia jednak wiedziała swoje: to znaczyło, że żółty przyniesie jej tylko nieszczęście.

Rozpłakała się, kiedy Piotr przyniósł jej kaczeńce, nie lubiła oglądać Polsatu, tak drażniło ją żółte słoneczko w rogu ekranu i przestała jeść jajka. Chyba że w postaci ajerkoniaku. Ale to rzadko. Bardzo nawet. Było tyle innych fajniejszych rzeczy do picia.

I oddała Bubie swoje dwa żółte podkoszulki. Nie zapomni nigdy pierwszego spotkania z Bubą – siedziało toto ubrane na czarno, w martensach siwych, na schodach na półpiętrze. Winda była zepsuta, gdyby nie ta winda, nie natknęliby się na Bubę. A to czarno ubrane siedziało i płakało. Ale jak!

Oczywiście Piotr był pierwszy przy tej kupce nieszczęścia, wzięli ją do domu, Basia nakarmiła i położyła w małym pokoju. Buba zgubiła klucze do mieszkania, sama wracała z pogrzebu ciotki, pani Gabrieli, ich sąsiadki, nawet nie wiedzieli, że umarła, i nie mieli pojęcia, że mieszka u niej bratanica. Owszem, parę razy widzieli jakąś dziewczynę, potem miesiącami pani Gabriela na pewno mieszkała sama, a tu nagle masz babo placek!

Nazajutrz Piotr załatwił ślusarza i wymianę zamków, a Basi spędzała sen z powiek świadomość, że naprzeciwko mieszka samotnie prawie dziecko.

Tak nie mieć absolutnie nikogo?

Basia postanowiła, że Buba będzie miała ją, Basie. I Julkę, i Różę, i Piotra. Tylko Krzysiek był przeciwny matkowaniu małolacie. Ale małolata dorastała, wyprawili jej huczną osiemnastkę, zdała pod ich okiem maturę, a potem pokazała rogi. Zaczęła mieć własne zdanie na każdy temat. Nawet na temat małżeństwa Basi.

I jakim prawem Buba zwraca jej uwagę na picie? Na pewno sama ma z tym problem.


*

Piotr uśmiechnął się do siebie – była zabawna z tą swoją fobią na punkcie żółcieni, ale jakie to ma w końcu znaczenie? Ważne, że kafelki zamówił i zadatkował – będą za cztery tygodnie – i że w końcu zaczną remont swojego – z akcentem na „swojego” – mieszkania.

Znikną duchy przeszłości, przemalują, odremontują, ze starego pokoju babci zrobią dwa mniejsze, kto wie, może Basia z czasem zdecyduje się na dziecko? W końcu dorośli ludzie mogą brać pod uwagę taką ewentualność.

Jak zrobią remont, wszystko będzie inaczej niż dotąd, a Basia nawet nie wie, że w tym miesiącu CHOMĄTO zapłaci mu całkiem niezłe pieniądze.

A poza tym może zamiast zastanawiać się nad przyszłością, należy w końcu wziąć się za obróbkę zdjęć, ma jeszcze godzinę do wyjścia. Na dokładkę prośba Jędrzeja ciąży mu i czuje niewygodny ucisk, taki jakby miał za ciasne spodnie. Naprawdę, świat jest pełen potrzebujących, ale czy to jego wina? Wszystkich się nie zbawi. Nikogo się nie zbawi. Remont jest nieodzowny, wyczekany i słusznie im się należy. A za ciasne gacie są przyczyną spadku liczby plemników o jakieś 10-20 milionów w centymetrze sześciennym. Podobno najwięcej żywotnych plemników mają Finowie. Nie wiadomo, dlaczego tak jest. Ci kochankowie z południa to wymysł południowców. A naukowcy już się przygotowują do środka antykoncepcyjnego, który polegałby na podgrzewaniu jąder. Ciekawe, jak to zrobią?

Piotr zdecydowanie wolał myśleć o plemnikach, niż o czymkolwiek niewygodnym.

Byleby do jutra.

Jutro, jak zawsze, w co drugi piątek, wszyscy spotkają się u Róży.

Jedyne, co im zostało z młodości, to te spotkania.

Dziesięć lat temu, w co drugi piątek jeździli razem z Jędrzejem na biwaki. Potem uczyli się do matury, w każdy piątek u kogo innego. Całe noce śmiechu i zabawy, ukradkowego picia piwa pod okiem nic niepodejrzewających rodziców. Potem studia, co prawda Basia nie skończyła, no i Krzysiek odpadł, wyjechał do Niemiec. Wrócił po czterech latach, zmieniony, ale cóż, każdy dorośleje. Oprócz Buby, rzecz jasna. Wszyscy się zmieniają.

Coś jednak ocalili z tamtych czasów. Te piątki, bez względu na wszystko.


*

Czarny kot siedział przy drzwiach wyjściowych, jak zwykle, kiedy Buba szykowała się do wyjścia. Miał nadzieję śmignąć jej między nogami i wybrać się w daleką podróż schodami w górę lub w dół. Dół był mniej pociągający, ponieważ kończył się oszklonymi drzwiami i strasznym hałasem zza szkła. To mocno niepokoiło uszy, aż musiał je kłaść po sobie i był wtedy podobny do skradającego się rysia, tylko oczywiście dużo mniejszy.

Góra była bardziej nęcąca, raz udało mu się wymknąć na strych, tam ładnie pachniało, jakimiś potencjalnymi przyjaciółmi, a nawet przyjaciółką, był pewien. Niestety, Buba miała o tym inne zdanie, bo po pierwsze, nieraz słyszał, jak mówiła, że na strychu śmierdzi, a po drugie, nie była zadowolona, że się zgubił.

Zgubił! Też mi coś! Jak można się zgubić w tej kamienicy? Po prostu wyszedł na trochę i byłby przyszedł sam, załatwiwszy swoje sprawy. Co to, węchu nie ma, czy co? Ale Buba miała czerwone oczy już po dwóch godzinach. Kobiety są bardzo niekonsekwentne, sama wychodzi na całe dnie, on musi być sam, i wtedy Buba nie płacze z żalu nad nim. Ale wystarczyły dwie małe godzinki na strychu, żeby się stęskniła. Nigdy nie zrozumie kobiet. Nigdy nie zrozumie ludzi. Poza tym nie widzi nic złego w małej przechadzce, mogłaby sama wleźć z nim na ten strych. Bardzo proszę, nie ma nic przeciwko temu. Ale od czasu zwiedzania strychu Buba zrobiła się ostrożna i nie bardzo jest jak wyjść. Czy to nie świństwo, że ludzie nie liczą się z potrzebami zwierząt?

Buba wkładała sznurowane do kolan martensy koloru zniszczonej blachy. Kupiła je parę lat temu na wyprzedaży i pokochała miłością pierwszą. Nosiła je od wczesnej wiosny do pierwszych mrozów, a bywało, że dopóki gruba skarpeta wchodziła w but bez szwanku, to i w czasie pierwszych śniegów. Dopiero kiedy dotkliwe zimno przepełzało przez skórę, odkładała je na samo dno szafy, wyczekując wiosny. Wiosna mniej kojarzyła się Bubie z kwiatkami, pąkami bzów i wszelkimi duperelami, którymi zachwycała się Basia, a bardziej z możliwością włożenia – nareszcie! – ukochanych martensów.

Dla Buby święte piątki świętej piątki były niezwykle ważne.

Bo najpierw było ich pięcioro: Basia, Julka, Róża, Krzysiek i Piotr.

Zawsze mogli na siebie liczyć. Umówili się przed laty, że bez względu na to, jak potoczą się ich losy, będą się spotykać, przynajmniej raz na dwa tygodnie. Żeby nie zapomnieć, co jest ważne, że ważna jest przyjaźń, niezależnie od tego, co będą robić, jak i z kim będą żyć i ile będą zarabiać. Takie ble, ble, ble. Julka kiedyś powiedziała:

– Teraz trzymamy się razem, ale zobaczycie, jak znam życie, pojawią się faceci, praca, wyścig szczurów, i to będzie koniec. Będziemy się spotykać z ludźmi, którzy coś mogą załatwić, i zapomnimy szybko o głupich obietnicach.

Ach, jak się wszyscy oburzyli! No i co? Krzysiek wrócił po latach już jako ważna persona, Julia niedawno poznała Davida i wyjechała, dokooptowali ją – Bubę, i Romka.

Fajnie, że ją przyjęli. Miała drugą rodzinę. Choć nie miała pierwszej. No i jeszcze później Róża z rumieńcami na policzkach przedstawiła Sebastiana.

Romana to ona, Buba, przyprowadziła na święty piątek, który zresztą tego dnia był obchodzony w sobotę, właściwie przypadkiem. Była na jego wernisażu, na którym wszyscy zachwycali się obrazami i nikt nie zamówił ani jednego. Głupi, myśleli, że to jej facet.

Kiedy stanęła w drzwiach z Romanem, wszystkich zatkało. Buba nie lubiła mężczyzn, czemu dawała wyraz bardzo otwarcie – a potem zatkało Bubę, kiedy sztywny Krzysztof rzucił się na Romana i objął go serdecznie. I Roman rozpromienił się jak dziecko i długo klepał Krzyśka po plecach.

– Buba, kochana – wyrwało się Krzyśkowi – skąd ty wytrzasnęłaś Romka? Tyle lat! Romek, to chyba palec boży!

– Pedały, cholera – powiedziała wtedy Buba i znowu jej to uszło na sucho.

Święty piątek po raz pierwszy wtedy był suto oblany.

Krzysztof po pierwszej półlitrówce z błyszczącymi oczami opowiadał o ich, jak się okazało, przyjaźni, jeszcze z czasów studiów. Ale dlaczego studiów, skoro Krzysiek studiował zarządzanie i marketing, a Roman psychologię? I jeden w Niemczech, a drugi w Warszawie?

Krzysztof nigdy nikomu słowem nie wspomniał o Romanie. Ale trzeba uczciwie przyznać, że w ogóle niewiele o sobie mówił. Taki typ. A kiedy i Róża, i Basia chciały dowiedzieć się czegoś więcej, obaj zamilkli, wzięli następną butelczynę i zamknęli się w kuchni.

Buba kochała ich wszystkich na swój sposób. Sposobem Buby na miłość było wyrażanie swojego zdania w sposób autorytatywny i bezwzględny. Nigdy nie kłamała, nigdy nie próbowała się przypodobać, ale to jej Basia zaufała, kiedy Buba, trzy lata temu, na widok jej wypożyczonej ślubnej sukni jęknęła rozdzierająco:

– Całkowite bezguście, pomieszanie „Jeziora łabędziego” z ”Pajacami”!

Choć w pierwszej chwili Basi łzy zakręciły się w oczach z przykrości, w drugiej zdołała powstrzymać się od łez, a dwa dni później wystąpiła w kremowej prostej sukience, która zdobyła uznanie Buby, Piotra i jego rodziców oraz wszystkich gości weselnych.

Buba uważała, że wszystko jej wolno i, o dziwo, starsi przyjaciele jakoś zaakceptowali jej gruboskórność, jej niezbyt rozważne komentarze, niewyparzony język.

Wszyscy oprócz Krzysztofa. Miał o Bubie swoje zdanie, którym się nie dzielił, ale uważał, że Buba przesadza. I że się wtrąca. I że jest nieuważna. W najlepszym wypadku.

Znosił ją, oczywiście, zasady świętej piątki, rozrośniętej do siódemki, były jasne. Proporcje między światem zewnętrznym i tym, co mogli zobaczyć w dziennikach telewizyjnych, a tęsknotą duszy do szczerości i zrozumienia były zachowane.

Te sześć osób (wliczy jednak Bubę) traktowało go szczerze i przyjaźnie, nie ze względu na stanowisko i samochód, jakim jeździł, tylko na niego samego.

Buba zdecydowanie cieszyła się na dzisiejszy wieczór, mimo że świat wokół niej lekko się kołysał. Dowiedziała się o powrocie Julii i w jej rudej ostatnio głowie powstawał misterny plan połączenia dwóch samotnych i zranionych serc, czyli porzuconego Romcia i zrobionej w konia Julci. Sznurując buty, zastanawiała się, co zrobić i w jaki sposób wpłynąć na rzeczywistość, żeby rzeczywistość tym razem poddała się jak modelina jej planom. Wiadomo było, że spotkają się w święty piątek, ale to nie wystarczało Bubie. Mogli się przegapić, mogli się od razu zaprzyjaźnić, czyli potraktować się niewłaściwie.

Najlepszym rozwiązaniem wydawał się grom z jasnego nieba, nagłe porozumienie dusz i ciał, te cholerne połówki, co są dopasowane od razu, energia uzupełniająca, szum skrzydeł anielskich, spojrzenie, co wszystko wyjaśnia, najlepiej pierwsze itd. Sęk w tym, że Buba wiedziała, że takie rzeczy się nie zdarzają. Losowi trzeba pomóc.

Na razie nie miała pojęcia, co zrobi w tej sprawie, oprócz oczywiście podzielenia się pomysłem z Różą i Basią.

Niech one wszystkie popracują nad Julią, która – jak domyślała się Buba – będzie szczątkiem tej Julii, którą dwa lata temu żegnały na lotnisku w Balicach.


*

– Niestety, ta choroba rozwija się przez wiele lat bezobjawowo. Na nieszczęście jest pani młoda – muszę to powiedzieć: na nieszczęście – ponieważ u młodych ludzi rozwija się szybciej, inna biologia… W Niemczech na przykład ocenia się stopień zaawansowania choroby po ilości guzów poniżej czterech i pół centymetra, u pani guz był prawie dwunastocentymetrowy. No cóż, diagnostyka u nas jest jeszcze w powijakach. Wiem, że pani nie bolało, on rośnie w dużej jamie ciała, nieunerwionej, dolegliwości nie ma, to on sobie spokojnie rósł.

Na początek na ogół wywalamy nerkę, bo to poprawia rokowania, to jest jednak radykalne zmniejszenie guza, bo przecież z niego cały czas migrują komórki przerzutowe. Owszem, można go było embolizować, to znaczy zatkać tętnicę nerkową. Zakłada się sprężynę, która się rozpręża i zamyka światło. Nerka obumiera i sobie siedzi w organizmie, ale w pani przypadku zrobiono nefrektomię, blizna jest ładnie zagojona, nie ma czego żałować, bo jak wspomniałem, to znacznie poprawia rokowania.

Zaproponowałbym pani antracyklinę i zobaczymy. I zobaczymy. I zobaczymy, i zobaczymy… i zoba…czy…my…

Dlaczego mam o tym pamiętać?

Dzisiaj nie chcę o tym pamiętać.

Po co mi się to przypomniało?

Przecież to już było.


*

Pani Maria, matka Julii, siedziała w fotelu naprzeciwko włączonego telewizora, sztywna jakby połknęła kij. Nie uchroniła swojej córki przed niczym, co było jej udziałem, a myślała, że wychowają na silną osobę, na kobietę, która tak łatwo nie da ponieść się uczuciom i która w życiu będzie się kierować bardziej rozumem niż emocjami. Nie udało się. Porażka Julii jest bez wątpienia jej porażką. Oczywiście, świat się nie kończy, ale z przerażeniem myślała o powrocie córki. Posunęła się nawet do tego, że zamówiła panią Helenkę na dwa dni sprzątania, a nie jak zwykle tylko na piątkowe popołudnie. Pani Helenka od lat opiekowała się jej mieszkaniem, ktoś musiał myć okna i ogarniać wieczny kurz.

Pani Helenka, z nadwagą znacznie przewyższającą średnią krajową, była osobą obdarzoną przez los siłą, uczciwością, sumiennością i zwinnością, o którą nikt by jej nie posądzał. Swoje sto dwadzieścia jeden kilo nosiła godnie, nie marnując czasu na zbędne ruchy. Do tych stu dwudziestu jeden kilo Pan Bóg dał jej głos piękny i dziewczęcy. Tym prawie koloraturowym sopranem wspomagała chór przykościelny w niedziele, a w piątki wieczorem, myjąc okna i czyszcząc muszlę klozetową mamie Julii, cieszyła uszy sąsiadów. Uważała, że każda minuta bez śpiewu i tańca jest czasem straconym.

Pracowała tak, jakby tańczyła, lekko przemieszczała swoje wielkie ciało, w rytm okrągłych ruchów ścierką kołysały się jej rozłożyste biodra i piersi, kiedy przygotowywała pokój na powrót panienki Julii.

Matkę Julii trapił jeszcze jeden problem. Sama przed sobą nie śmiała się do tego przyznać, ale była przerażona powrotem Julii. Nie tylko dlatego, że, niestety, miała rację, z tej miłości nie mogło wyniknąć nic dobrego, lecz również dlatego, że nie wyobrażała sobie mieszkania z Julią. Przyzwyczaiła się do samotności, do spokoju, do ciemnego mieszkania i ze strachem myślała o zajętej łazience, o nieszczęśliwej córce, która będzie czekać na nią wieczorami, albo o nieszczęśliwej córce, która wieczorami będzie wychodzić i na którą trzeba będzie czekać, udając, że się od dawna śpi i że się nie ma zamiaru wtrącać w jej życie. Matka Julii nie umiała, niestety, przestać się martwić, choć przeczuwała od początku, że związek Julii z Davidem jest skazany na niepowodzenie. Inna kultura, inny sposób patrzenia na świat, owszem, mogło się udać. Ale okazało się, że to romans z żonatym mężczyzną! Jej córka? Którą zawsze wychowywała w poszanowaniu cudzych mężów, cudzych związków?

Poza tym, kto to widział, żeby rzucać się w romans z takim impetem? To musiało się źle skończyć. To się zawsze źle kończy. Stan zakochania trwa chwilę, siedem, osiem miesięcy, potem przechodzi, w najlepszym wypadku zamienia się w przyjaźń, a później w zobojętnienie. I zawsze, ale to zawsze, niedobrze jest, jeśli kobieta kocha bardziej. Ona, matka, wie to z własnego doświadczenia i przed tym starała się Julię ochronić. Nie udało się, nic jej się w życiu nie udało. A teraz boli bardziej niż wtedy, kiedy odchodził ojciec Julii, po szesnastu latach małżeństwa, po osiemnastu latach znajomości, mężczyzna jej życia, dla którego zrobiłaby wszystko. W końcu doszła do siebie, wiedziała, że już najgorsze za nią, że nic bardziej bolesnego jej nie spotka. A tu wczorajszy telefon Julii!

Ból własnego dziecka boli bardziej niż własny.

Matka Julii otarła oczy i wyprostowała się. Wzięła pilot do ręki i ściszyła telewizor – właśnie informował ją zupełnie nieodpowiedzialnie i bez krzty wdzięku, jaka będzie jutro pogoda. Jakby ktoś mógł to przewidzieć! I tak nie słuchała, a poza tym najwyższy czas wziąć się w garść. Trzeba tylko ustalić, jak mają żyć pod jednym dachem, musi być silna, bo Julka będzie jej potrzebować.


*

Roman się niecierpliwił. Chciał jeszcze wpaść do Galerii Niewielkiej, gdzie obiecano mu wstawienie dwóch płócien w oknie wystawowym pod warunkiem, że je oprawi. Ale w tym miesiącu nie miał już ani grosza, zresztą był głęboko przekonany, że jeśli już ktoś zechce kupić jego obraz, to na pewno zmieni ramy, żeby mu pasowały do okien lub zasłon, lub koloru mebli, lub jakiejkolwiek rzeczy, którą kupujący, w co Roman nie wątpił, uzna za bardziej wartościową niż jego płótna. Nie miał zbyt wygórowanych ambicji, ale też był zdania, że niewiele osób zna się na sztuce, a ci, co się znają, lokują pieniądze w nazwiskach, i to przeważnie sprzed wojen.

W głębi duszy co prawda pieścił myśl, że pewnego dnia okaże się, że jest genialny, ale wątpił, czy to się zdarzy w przyszłym tygodniu i dzięki oprawieniu obrazów. Miał jednak nadzieję, że uda mu się przekonać właścicieli Galerii Niewielkiej, iż oprawa jest nieistotna.

Tymczasem stał na schodach i słuchał podnieconego głosu właściciela swojego strychu. Pan Jan przechylał się przez poręcz, starą, drewnianą, na dole zakończoną prostą, wypolerowaną przez czas rzeźbką końskiej głowy, i pokazywał resztki swojego uzębienia w szerokim uśmiechu.

– Niech pan mnie dobrze zrozumie, słucha mnie pan?

Przecież ten rząd w ogóle nie wie, co robi, pan mnie rozumie, prawda?

– O tamtym też pan tak mówił, panie Janie. – Coś pan, dziecko, panie Roman? – Pan Jan spojrzał w górę, jakby chciał schody wziąć na świadka. – Przecież tamten rząd też nie wiedział, co robi! Zgadzasz się pan ze mną?

Roman westchnął i pokiwał głową. Właściwie zgadzał się z panem Janem, tylko nie chciał przedłużać rozmowy.

– A patrz pan, co z pogodą zrobili, dzisiaj ciśnienie 880, toż to się żyć nie da, rozumiesz mnie pan?

– Rozumiem – powiedział Roman i zbiegł po schodach na dół, rzucając przepraszające spojrzenie. – Ale na pewno się podniesie!

– Coś pan taki optymista – zarechotało z góry. – Mnie się już nie podniesie, za stary jestem, ale wy, młodzi…

Roman postawił kołnierz od kurtki, wiało, powietrze było wilgotne, już nie zdąży do galerii. Całe szczęście, że ma przyjaciół, którym nie musi udowadniać, że jest coś wart, i nie musi się wstydzić braku pieniędzy, braku ciuchów, braku samochodu, braku kobiety u boku, i – co było niezmiernie ważne – którzy nigdy nie dręczyli go pytaniami i mądrościami w rodzaju: To dlaczego, mój drogi, tak pochopnie zrezygnowałeś z psychologii? Zaczepiłbyś się w jakiejś poradni, a malował w czasie wolnym. Kafka, kochany, pracował na etacie całe życie, a mimo to miał czas, żeby pisać.

Każdemu się wydaje, że jest genialny, ale w tym świecie się nie przebijesz.

Jeśli chcesz zmarnować życie na takie fanaberie, to bardzo proszę, tylko na mnie nie licz.

Aaa, pan artysta… czy to prawda, że wszyscy artyści to homoseksualiści? Bez urazy, tak tylko pytam…

Czy ty nie masz co na siebie włożyć? Jak ty wyglądasz?

Dzisiaj to nawet twórcy chodzą w garniturach. Jak cię widzą, tak cię piszą.

Postanowił ruszyć od razu do Róży, nie czekać na autobus, ostatecznie to pół godziny drogi piechotą.


*

Krzysztof otworzył tylne drzwi swojego wypieszczonego volva i rzucił na siedzenie dwa czteropaki piwa i butelkę wina. Cieszył się na spotkanie z przyjaciółmi, choć na myśl o zaczepkach Buby czuł w głowie nieprzyjemny ucisk. Ale był zadowolony, że przynajmniej raz na dwa tygodnie może wyskoczyć z garnituru i nie zastanawiać się nad prognozami WIG 20 przynajmniej przez parę godzin.

Panie dyrektorze, jak pan sądzi, czy alokacja aktywów pomiędzy dłużne i udziałowe papiery wartościowe…

Sytuacja makroekonomiczna gospodarek wskazuje, że analiza fundamentalna spółki…

Płynność funduszy i minimalizacja ryzyka utraty wartości jednostek uczestnictwa…

Papiery wartościowe municypalne 3,05%…

Raz na dwa tygodnie, nieobserwowany przez podwładnych i zwierzchników, mógł robić to, co chciał. To znaczy pić – gdyby chciał. Nie pił, bo lubił jeździć własnym samochodem. Nie pił także nigdy na bankietach, bo: To szef zespołu Brinmaren, mamy z nimi do załatwienia sprawę zaległego…

Minister przekształceń własnościowych, musi pan z nim…

Dobrze by było, gdyby pan, panie Krzysztofie…

Panie dyrektorze, prezes zarządu fundacji Echosond chciałby z nami…

Z prezesem Udziału trzeba być bardzo ostrożnym…

Naczelny lubi wypić, potem się na wszystko zgodzi, więc, panie Krzysiu, taka uprzejma prośba…

A tu nie, tu nie musiał być ostrożny ani uważać na to, co ktoś powie, ani pilnować interesów, ani zadawać się.

Mógł nie wiedzieć, nie przewidywać, nie zdradzać prognoz, nie mieć pomysłów.

W piątek mógł się trochę powygłupiać, nie za bardzo, żeby nie narażać się Bubie, zagrać w bridża z chłopakami, i potańczyć. Róża tańczyła znakomicie. I nie chciała go uwieść ani u niego pracować, ani dostać podwyżki, ani załatwić coś dla kogoś.

A ponadto cieszył się, że Roman, jedyny świadek jego przeszłości, okazał się dobrym kumplem i nie puścił dotychczas pary z gęby, bo to znaczyło, że jest jeszcze ktoś na świecie, komu można było zaufać.


*

Sebastian wracał z zajęć na rowerze. Wiatr dmuchał mu prosto w twarz, ręce marzły, zapomniał rękawiczek, a wiosna wcale nie miała ochoty nadejść. Nie miał pojęcia, co jeszcze może zaproponować swoim podopiecznym.

Całe szczęście, że Róża nie wiedziała, co robił przez ostatnie dwie godziny.

Wpadnie tylko do domu, przebierze się i pojedzie do Róży taksówką. Przynajmniej tyle tego dobrego, że zostanie na noc. Co za cholerna pogoda, myślał, wszystko przez tę pogodę. Ale może się wyrwać z kieratu. Uciec z domu. Zapomnieć, do czego wraca dzień po dniu.

Sebastianku, jeśli nie masz nic do roboty, czy mógłbyś…

Nie chciałabym cię kłopotać, ale…

Przepraszam, myślałam, że mogę…

Nie przejmuj się mną, poradzę sobie…

Nie musisz doprawdy tego robić…

Nie, nie, dlaczego tak myślisz?…

Nie, oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu, żebyś wyszedł…

Znowu wychodzisz?…

Dzisiaj ma święto.

Nie musi myśleć o niczym, co jest związane z bólem, cierpieniem, obowiązkiem, czynnościami powtarzanymi tyle razy dziennie, dzień po dniu, a każdy dzień podzielony na minuty czasem jest za krótki, żeby zadzwonić do Róży.

Piątek zdejmuje z niego wszelkie obowiązki. Co za ulga!

Nikt jej nie uprzedził, że tak się może stać. Siedziała w wannie, zamoczyła głowę, rozprowadziła szampon, potem zanurzyła się, tylko piersi sterczały, zamknęła oczy i chwilę leżała pod wodą. Lubiła tak leżeć, bo wanna i woda odbijały przedziwne dźwięki znikąd, spod ziemi, albo z rur, odbijały echem jej ruchy, pod wodą była rybą i delfinem, słyszała niesłyszalne. Nabierała powietrza i znowu leżała, a czasami leżała tylko z uszami pod wodą, żeby czuć te dźwięki i wywoływać je, czasem stukała lekko paznokciami po dnie wanny, piętą zatykała spływ wody i usuwała szybko piętę z otworu, pod wodą miała własną kąpielową symfonię. Ale teraz podniosła głowę, bo chciała jeszcze nałożyć odżywkę, odkręciła prysznic i spłukiwała włosy, odżywka była konieczna.

Na wymyte włosy nakłada się cienką warstwę, która dba o strukturę włosa, więc trzeba spłukać szampon dokładnie silnym strumieniem prysznica. Nagle coś przykleiło się do jej szyi i piersi, oczy miała zamknięte, bo resztki szamponu spływały również po czole i oczach, więc w pierwszej chwili tylko przeciągnęła ręką po ciele i ogarnął ją wstręt. Była oblepiona czymś obrzydliwym, jakimś brudem nie wiadomo skąd i nawet już a wtedy kiedy spojrzała, nie mogła przyjąć do wiadomości, że to są włosy, jej włosy, które spłynęły z głowy, jakby nigdy tam nie były przymocowane. Nikt jej nie uprzedził.


*

Basia przyszła do Róży wcześniej, zanim dotarli inni.

Nie o wszystkim można było mówić. Są rzeczy, których może słuchać tylko jedna osoba.

Basia siedziała blada na kanapie i ogrzewała dłonie o duży parujący kubek herbaty. Róża obejmowała ją ramieniem.

– Dzwoniłaś do Piotra?

– Tak, powiedziałam, że muszę zostać dłużej w pracy i przyjadę od razu do ciebie.

– A może ty po prostu robisz z igły widły?

– Róża, przecież nie jestem idiotką! Mówię ci, on ma kogoś… Ja to czuję… po prostu czuję… Już nie jest tak jak kiedyś… Nawet… – Basia przełknęła ślinę, bo niezbyt łatwo było zdobyć się na tak odważne wyznanie – nawet nie sypiamy z sobą często. Wychodzi i nie mówi, kiedy wraca. Jak go pytam, zbywa mnie głupimi tekstami. – Teraz wyrzucała z siebie słowa gorączkowo. – Ja tak nie mogę żyć, nie pyta mnie o nic, nie rozmawiamy, nie ma go, ciągle go nie ma, a jak już jest, to jakby go nie było, tylko gapi się w ten głupi komputer, a dzisiaj…

– A ja cię pytam – Róża podniosła się i dolała sobie herbaty – czy twoja wyobraźnia przypadkiem cię nie ponosi? To był samochód Piotra czy tylko podobny do samochodu Piotra?

– Nie chodzi o samochód, tylko o kobietę, nie rozumiesz?

– Nie możesz go normalnie spytać?

– Przecież jeśli coś go łączy z tą zdzirowatą pindą, to i tak zaprzeczy!

– A jeśli powie, że podwoził koleżankę, to i tak nie uwierzysz. Nie kijem go, to pałką, kochanie. Koleżankę? Której ja nie znam? W życiu jej nie widziałam, a poza tym co on robił na Matecznym, gdy miał zdjęcia w Nowej Hucie?

Basia otarła oczy i zaczynała się wściekać, co Róża z ulgą odnotowała. Róża w ogóle nie wiedziała, jak się zachować, kiedy ktoś się mazał, ponieważ Róża była racjonalistką.

– Niech on ci wytłumaczy. Ty jesteś specjalistką od wymyślania różnych rzeczy, które nigdy się nie zdarzają, Baśka, pamiętaj o tym, bo w chwilach trzeźwości umysłu sama sobie z tego zdajesz sprawę.

– Tak sądzisz? – Basia spojrzała na nią z nadzieją. – Naprawdę sądzisz, że ja to wszystko wymyślam?

– Nie, nie wszystko, ale wszystkiemu dorabiasz dalszy ciąg i zaczynasz wierzyć, że to prawda. Po prostu go zapytaj o tę babkę, i tyle. I przyjmij, że odpowie prawdę. Tylko się na tę prawdę nie obrażaj. Baśka, zazdrość zniszczy każdy związek.

– Głupia trochę jestem, tak? – Baśka pociągnęła nosem i uśmiechnęła się do Róży.

Jakie to szczęście, że jest otoczona życzliwymi ludźmi i nie musi sama borykać się ze swoimi problemami. I oczywiście zapyta go, co robił na Matecznym z tą znakomicie ubraną rudą dziewczyną, bo przecież to mógł być przypadek. Najważniejsze, żeby sobie nie kłamać.

– Różyczka, to otwórzmy wino, zanim przyjdą, tak się dobrze z tobą rozmawia!

Basia uśmiecha się do Róży, a Róża do niej. Róża wkręca zgrabnie korkociąg w korek butelki, nalewa do dwóch, z siedmiu przygotowanych kieliszków, już jest wszystko w porządku, ona, Basia, już nie musi być sama ze swoim podejrzeniem, już napięcie zelżało, a Róża się uśmiecha do niej, nie jest sama na świecie, nie będzie Piotra o nic pytać, jeszcze by pomyślał, że go śledzi, po prostu przyjmie do wiadomości, że wszystko jest w porządku. Basia wypija kieliszek wina jednym haustem, przyjemnie się robi na myśl, że ma prawdziwych przyjaciół. I zapomina, że od jakiegoś czasu nie wierzy w przypadki.

W piątek nikt od nikogo nic nie chciał. Pełny luz.

Krzysztof pedałował co sił w nogach. Po plecach spływały mu cieniutkie strużki potu, czuł to wyraźnie, ale wcale go to nie peszyło.

– Dawaj, dawaj stary! – Roman, skupiony, patrzył na licznik. – Dawaj, jesteś już przy Rycerskiej!

– Zapaliłbym – jęknął Krzysztof i przyspieszył. Licznik wskazywał czterdzieści sześć kilometrów na godzinę.

– Przy Rycerskiej jest otwarty o tej porze sklep powiedziała Buba – wysiądź i kup sobie fajki.

– Tętno sto pięćdziesiąt! – ogłosił Sebastian i pociągnął łyk piwa.

– Tego się nie robi w naszym wieku – jęknęła Basia.

– Czego się nie robi? – Piotr stanął za Romanem i śledził pasjonujący wyścig z czasem. – Masz jeszcze trzy minuty i dwa kilometry do mnie.

– Jak to czego? Nie jeździ się stąd na Rycerską. W marcu.

– W nocy na dodatek – dodała Róża.

– Szczególnie na stacjonarnym rowerze treningowym – powiedziała Buba. – Jesteście chorzy umysłowo.

– Wiesz co, Buba? – Krzysztof zwlókł się z roweru i otarł pot z czoła. Serce waliło mu jak oszalałe, ale czuł przyjemny przypływ energii. Może to nie takie głupie od czasu do czasu coś poćwiczyć? – Ty mi przypominasz Idolomantis diabolica.

– Indolentną diablicę?

– Chciałabyś – mruknął Piotr pod nosem i natychmiast zamilkł, pochwyciwszy karcące spojrzenie Basi.

– Rodzina Empusidae. Żyje w Afryce i dość trudno ją dostrzec wśród liści, bo barwą i kształtem ciała przypomina kwiat.

– Krzysiu, tyś chyba za dużo wypił, skoro przypominam ci kwiat – powiedziała Buba zgryźliwie i zdjęła nogi ze stoliczka.

– Na taki kwiat chętnie siadają motyle…

– Ale tobie do motyla daleko, Krzysiu…

– …i padają ofiarą drapieżcy, bo Idolomantis diabolica to modliszka.

– Jeden zero dla Krzyśka, Buba! – krzyknął Roman.

– A teraz do stołu, proszę państwa. – Róża spojrzała na pokój, w którym bezskutecznie usiłowała utrzymać jaki taki porządek. Ale tym razem ubrania mężczyzn leżały w nieładzie na kanapie, a jej rower treningowy otoczony był puszkami po piwie. – Sprzątać mi to i do stołu!

– Modliszka zżera partnera post coitum – powiedział Sebastian i sięgnął po puste puszki.

– No to, Krzysiu, śpij spokojnie, bo na partnera się nie nadajesz. – Buba odrzuciła rudawe włosy do tyłu i uśmiechnęła się niewinnie.

– Jeden jeden, ale artyleria trochę za ciężka – skwitował Piotr.

– Modliszki są niegłupie – Róża położyła na stole zielone serwetki w białe aniołki – kobiety też powinny pożerać partnera post coitum…

– Ale tylko interruptum – mruknął Piotr.

– Nie możecie rozmawiać o czymś przyjemnym? Na przykład o… – Sebastian omiótł spojrzeniem wszystkiej panie – o czymś najważniejszym dla kobiet…

– Czyli?… – Róża stanęła naprzeciwko niego wojowniczo.

– No wiesz…

– Czyli?… – Róża nie ustępowała ani na krok. – Diecie, czy czymś podobnym… – Sebastian objął Różę i pocałował w policzek.

– Idiota. – Róża wywinęła się z rąk Sebastiana i usiadła przy stole.

– Ależ kochanie, od tygodni słyszę o nowej cudownej diecie…

– Jakiej? – Basia nie zauważyła kpiny na twarzy swoich męskich przyjaciół. – Jakiej nowej diecie?

– Niełączenia. Jedzcie i niech wam pójdzie w szare komórki. – Róża podsunęła pachnący prodiż w stronę Sebastiana. – Przy takim niedoborze nie możesz mówić do rzeczy.

– Niełączenia? – Basia próbowała się dowiedzieć czegoś więcej. – Niełączenia czego z czym?

– Niełączenia śniadania z obiadem, a obiadu z kolacją. – Krzysztof uśmiechnął się i sięgnął w stronę prodiża.

Niedostrzegalnie dla innych skrzywił się i podał prodiż Piotrowi.

– Rozpoznaję bazylię, czosnek, ziemniaki. – Piotr wąchał zawartość. – Nie rozpoznaję tego czerwonego i zielonego.

– Czerwone są krasnoludki. – Buba podsunęła swój talerz.

– Nie jedz, jak nie lubisz.

– A zielone?

– Ufoludki – parsknęła Róża.

– Różyczka, czego nie łączysz? – Basia patrzyła na nią prosząco. – Powiedz.

– Najogólniej rzecz biorąc, ta dieta polega na tym, żeby do dwunastej jeść owoce…

– Dlaczego akurat owoce?

Krzysztof starannie wybrał paprykę i cebulę, bakłażany i pomidory.

Ziemniaków nienawidził. Róża wyśmienicie gotowała.

Niestety, następny święty piątek wypadał u niego, a on potrafił ugotować co najwyżej wodę na herbatę, i to w czajniku elektrycznym, bo zapominał, że coś postawił na gazie.

– O rany, Krzysiu, dla ciebie mam makaron, zapomniałam przynieść. – Róża ruszyła do kuchni i wróciła z małym naczyniem i puszką wątróbek dorszowych. – Masz, lubisz. – Postawiła naczynie obok Krzysztofa. – A niełączenie polega na tym, że jesz najpierw tylko owoce, a dopiero potem resztę, i nie kwaśnieje ci w żołądku – wyjaśniła Róża mgliście.

– Jezu, nie przy jedzeniu – jęknął Sebastian.

Basia z uwagą spojrzała na Różę.

– Do której jem owoce? – Do dwunastej.

– O rany, aż do dwunastej? – Buba wyciągnęła rękę po wino, Piotr się zerwał i z miną znawcy nalewał do wszystkich kieliszków. – No, ale jeśli wstaniesz wcześniej, to dwunastą masz już o dziesiątej.

Piotrowi zadrżała ręka.

– No, chyba że tak. – Basia podstawiła swój kieliszek. – Wezmę od ciebie tę dietę, najwyżej będę wstawać o szóstej. – Co tak na mnie patrzysz? Nalej!

Otóż Piotr nie rozumiał, że o dziesiątej może być dwunasta dla kogoś, kto zwykle zaczynał dzień o ósmej, a przy diecie o szóstej. Nie mógł tego pojąć.

Wiedział, że elektryczny przepływ zapewniał stałą pracę jego synapsom, ale czasem miał wrażenie, że Basia misternie niszczy odebrane wykształcenie i inteligencję.

Był bezbronny wobec kobiecej logiki i nie rozumiał, że południe może nastąpić przed południem, a wieczór rano, w zależności od tego, kiedy się człowiek położy.

Kątem oka zauważył, że nie tylko on ma problem z druzgocącą logiką Basi, bowiem Krzysztof, Roman i Sebastian również zamarli nad swoimi talerzami, a potem spojrzeli po sobie, jakby szukając potwierdzenia, że wszystko z nimi w porządku.

Sebastian mrugnął lekko, Piotr opuścił butelkę i udało mu się wylać parę kropli na obrus.

– Co się tak gapicie? – Basia podniosła wzrok i popatrzyła na mężczyzn. – Co oni tak się gapią, dziewczyny?

– Może nie potrafią nic innego – zaszczebiotała Buba. – Ryby też się gapią. A propos gapienia się… Romek co z twoimi obrazami? W końcu powinieneś uwierzyć, że ktoś się na tobie pozna.

– Mam nadzieję, że nie post mortem.

– Co to znaczy? – Basia nachyliła się do Piotra.

– Pośmiertnie – wyjaśnił Piotr.

Buba skrzywiła się.

– Jeśli w coś głęboko wierzysz, to dostajesz to. Naprawdę.

– Jakieś przykłady? – Krzysztof spojrzał na Bubę i starał się, żeby w jego głosie nie było słychać kpiny.

– Ja dam wam przykład. – Sebastian się podniósł i zastukał widelcem w kieliszek. – Otóż wierzę, że jak ktoś ma mnie kopnąć w tyłek, to na pewno kopnie. Innej możliwości nie ma. Przerabiałem to tysiące razy na własnej skórze i z całą odpowiedzialnością twierdzę, że tak jest.

– Jesteście niepoważni, a ty, Buba, myślisz magicznie, i to często. Otóż na świecie nie jest tak, jak chcesz, żeby było, tylko tak jak jest. I to wszystko. Należy się pogodzić z rzeczywistością.

– Nie mam zamiaru się godzić z takimi rzeczami.

– Bo nie chcesz być dorosła.

– Bo nie chcę być zmurszałym trupem za życia. – I całą swoją energię pakujesz w odmienianie się. Lepiej ci było w blond włosach. Buba, nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak będziesz cierpieć, kiedy ci wylezą.

– Teraz są świetne farby, naprawdę nie niszczą włosów.

– Masz skarb na głowie i niszczysz go. Wiesz, ile osób oddałoby dużo, żeby mieć tak piękne włosy?

– Mogę sprzedać – Buba potrząsnęła swoją rudą czupryną – komuś potrzebującemu.

– Chwila moment, panowie i panie – Piotr postanowił wziąć dyskusję w swoje ręce – chwila. Są rzeczy, które od nas nie zależą. Pamiętacie Jamesa? Otóż on przeżył huragan Andrew. Opowiadał mi, jak siedzieli trzynaście godzin w wannie razem z żoną i synem, przykryci kocami, nie wiedzieli co robić, bo nic nie było do zrobienia, i wierz mi, Buba, bardzo chcieli, żeby to się skończyło, a z nimi tego samego chciało tysiące innych osób w pogodnej Kalifornii, o której marzymy. Otóż w tym raju huragany i trzęsienia ziemi są na porządku dziennym, a my narzekamy na nasz cudowny klimat, choć nam się nic nie trzęsie, najbliższy wulkan we Włoszech, wiatry umiarkowane, jadowite węże, słownie jeden gatunek, i to pod ochroną…

– Ad rem, Piotruś!

– Nic. Po prostu chcę powiedzieć, że na niektóre rzeczy nie mamy wpływu, tak jak James nie miał. A jak już wyleźli z tej wanny, to w salonie zobaczyli traka, razem z częścią olbrzymiej naczepy… No i tyle. Ale przeżyli, w przeciwieństwie do innych, którzy nie przeżyli.

Piotr zamilkł.

– A dlaczego w wannie? – spytała Róża.

– Nie mam pojęcia. Bo najbezpieczniej. Chyba dlatego. A huragan podchodził do nich i huk był nie do wytrzymania, potem wszystko umilkło i to znaczyło, że są w oku huraganu, a potem znowu…To jest skrajne przeżycie. Jamesowi światopogląd od tego czasu się całkiem zmienił, wierzcie mi.

Milczenie, które zapadło, przerwała Basia.

– A skąd wiedział, kiedy wyjść z tej wanny?

– Bo woda wystygła – Buba weszła jej w słowo i roześmiała się serdecznie.

– Masz dość dziwny sposób traktowania rzeczy poważnych. – Krzysztof spojrzał Bubie prosto w oczy. – Może powinnaś zapisać się do jakiejś partii politycznej?

– …lewej albo prawej, pieprzą jednakowo i z przekonaniem.

– O nie, tylko nie polityka, ja bardzo przepraszam. – Róża zgarnęła ze stołu resztki jedzenia. – Kawa, herbata, paltocik? Tak nie rozmawiajcie. Naprawdę nic się ważnego nie wydarzyło? Baśka, co z waszym mieszkaniem?

Basia spojrzała na Piotra i lekko skrzywiła usta. – Nic.

– O bardzo przepraszam, moja żono, powiem to przy świadkach, nie nic, tylko bardzo, bardzo dużo…

– Chwilowo jesteśmy na etapie kłócenia się o kolor kafelków, na które i tak nie ma pieniędzy. Piotruś chce żółte, a ja nienawidzę żółtych, po prostu nie-na-widzę.

Krzysztof podniósł się od stołu i podszedł do okna.

Padało. Cały dzień zanosiło się na deszcz i w końcu zaczął padać. Kocie łby błyszczały jak nasmarowane oliwą. Najładniejsza ulica w ich mieście. Żółty kolor był najpiękniejszym kolorem świata dla Krzysztofa, ale nie będzie nikogo przekonywał.

– Żółte są ła… – Róża ugryzła się w język. – No tak, ale ty…

– Nie zapominaj, że ja coś wiem na temat żółtego. – Basia wydęła usta. – I mam podstawy, żeby wierzyć temu, co usłyszałam kiedyś. Mało brakowało, a by mnie tu nie było. Proszę mi jeszcze nalać!

– Basieńka, daj spokój.

– Dlaczego ma dać spokój? Jeśli człowiek się czegoś boi, racjonalnie czy nie, to nie wolno go przekonywać, że czuje inaczej. Dobry związek polega też na tym, że szanuje się strachy partnera. – Buba wytarła usta serwetką i zmrużyła oczy.

– O, znawczyni związków! Mam nadzieję, że w tym kraju w końcu dopuszczą kobiety do ambon i zostaniesz kaznodzieją. Szanuję jej strach, ale nie szanuję przesądów. Basia, a tobie chcę powiedzieć, że zamówiłem ci dzisiaj terakotę i glazurę, i zapłaciłem, i wszystko będzie za trzy, cztery tygodnie.

Basia, trochę już zawiana, podskoczyła z radości i podbiegła do Piotra. Objęła go ramionami i tak wykręciła głowę, że Piotr zacharczał.

– To nie jest powód, żeby zrobić z siebie wdowę!

– Piotrusiu, ale jakie? Jakie?

– Baśka, a jakie mogłem wziąć, jak myślisz? – Piotrek niezręcznie uchylał się od uścisków.

– Dajcie znać, kiedy będę potrzebny – mruknął Roman – przynajmniej dwie godziny wcześniej, żebym mógł zaplanować wolny czas…

Bubie zrobiło się przykro. Wiedziała, że Roman będzie kładł kafelki razem z Piotrem, bo tylko z takich robót żył, i w tym zdaniu, które miało być dowcipne, rozpoznała swój własny smutek.

– Nie martw się, Romulus, nie od razu Rzym zbudowano… – powiedziała wobec tego szorstko i wszyscy przenieśli się na kanapę.

– To co sobie coś dzisiaj obejrzymy? Masz coś nowego, Róża?

Do tradycji należało kończenie każdego wieczoru u Róży jakimś filmem. Miała wspaniałe kino domowe i świetny sprzęt grający, czasem słuchali jazzu.

Basia przytuliła się do Piotra, Piotr spojrzał na nią, położył jej rękę na czole:

– Czy ty masz gorączkę?

Basia opuściła mu rękę na ramię i stuknęła się w czoło, Buba podciągnęła nogi pod siebie, martensy leżały obok fotela, Róża podeszła do półki i zaczęła przeglądać tytuły równiutko poukładanych filmów. Musi się trzymać, jeszcze przez chwilę, jest po prostu zmęczona, ale zaraz usiądzie i odpocznie.

– Horror poproszę. – Sebastian stanął za Różą i objął ją w pasie, Boże, jaką ta dziewczyna ma figurę!

– Melodramat! Dzisiaj my wybieramy, tylko melodramat!

– Sensację, dziewczyny, nie bądźcie takie!

– „To właśnie miłość”, „Człowiek w ogniu”, „Nie oglądaj się teraz” – Róża odczytywała głośno tytuły, a głośne NIE i TAK mieszały się ze sobą.

Roman przysiadł na oparciu fotela Buby – Mogę?

– Ty zawsze – powiedziała Buba i przesunęła się, robiąc mu miejsce.

– Uważaj, bo ją zgnieciesz, Buba jest jak motylek, jak już wspomniał Krzysio.

– Raczej ćma, leci do ognia i nawet nie zauważy, że spłonie.

– Krzysiu, wystarczająco daleko od ciebie siedzę, żeby się nie poparzyć twoim jadkiem.

– A ja tylko przypominam, że zanim z poczwarki wykluje się motyl, mija parę lat. Gąsienice są najgroźniejszymi szkodnikami, potrafią zeżreć tysiące hektarów lasu.

– Hej, hej, przestańcie, „Oszukani”, „Niewinni”, „Córka prezydenta”, „Miłość w Białym Domu”. – Róża była niezmordowana.

– „Ojciec chrzestny” jeden…

– Tak! Tak! – krzyknęli wszyscy naraz.

Róża włożyła krążek i wróciła na kanapę. Sebastian usiadł koło Krzysztofa i stuknął go w ramię. – I jest sensacja, wyszło na nasze – szepnął. Róża nachyliła się do ucha Basi.

– Widzisz, sami wybrali melodramat, trzeba im tylko pozwolić wybrać to, co same przedtem wybrałyśmy. To najładniejszy film o miłości, jaki widziałam.

Kiedy Al Pacino stanął jak rażony gromem na widok Sycylijki, Buba lekko dotknęła kolana Romka.

– Ty byś tak właśnie chciał, prawda?

Roman pomyślał, że Buba ma niezwykły dar odgadywania, co komu w duszy gra, albowiem właśnie zrobiło mu się żal, że jego nigdy nie spotka nic tak magicznego, taka wiedza prosto ze wszechświata, absolutne przekonanie, że tak właśnie ma być, jakie pewnego słonecznego południa spadło na Ala Pacino, kiedy wyszedł na spacer w małej sycylijskiej wiosce.

Kiwnął głową potakująco, bo akurat do Buby miał całkowite zaufanie. Ona nigdy nie wykorzysta przeciwko niemu żadnej śmiesznej rzeczy, która jego jest.

Ani tego wieczoru, ani następnego Basia nie zapytała Piotra, co to była za kobieta, którą widziała wysiadającą z ich wspólnego samochodu. Bo po prostu o tym zapomniała. Kiedy nieco podchmieleni wrócili do domu, miała siłę tylko na to, żeby byle jak się umyć i zasnęła kamiennym snem, nie czekając, aż otulają miękkie dłonie Piotra.

Poruszam się cicho i cicho zamykam windę. Sąsiadka na moim piętrze kiedy tylko słyszy ruch na klatce, na pewno staje za wizjerem. Ma przenikliwe oczy, musi mieć takie, bo jest zawsze w ciemnych okularach, jak generał, czuję na plecach ten jej wzrok, kiedy zamykam swoje drzwi i kiedy je otwieram, a robię to najciszej jak potrafię. Mam wrażenie, że jej wzrok przenika przez podwójną płytę jej metalowych drzwi i przez moje, drewniane, ciężkie.

Czuję ten wzrok, wychodząc z windy, więc delikatnieją zamykam, tak żeby nie słyszała, żebym mogła pobyć sama, ale ktoś ściąga windę i metalowa klata rusza z tym swoim głośnym tarciem żelaza w dół.

No i mam rację, ledwie udało mi się zamknąć moje, słyszę, jak tamte się uchylają. Sąsiadka, grubiutka pani w niebieskawym dresie, okrągłe pośladki w tym dresie, to pani sześćdziesięcio- albo siedemdziesięcioletnia, wyobrażam sobie, jak głaszcze swoje ciałko przed lustrem, bo o ciałko trzeba dbać…

Nie chcę mieć sześćdziesięciu lat i głaskać się sama, uchylając drzwi, kto też idzie, zawsze uchyla drzwi, jakby drzemała przy tym wizjerze, więc dlatego wychodzę cichutko i wchodzę cichutko, i nikt mnie nie przyłapuje, a ona tam przy tym szklanym oku patrzy, kto to i do kogo, bo do niej nikt, i drzwi ta sąsiadka tak uchyla, a ja tak nie uchylam, bo przecież nie przyjdziesz do mnie.


*

A więc za trzy godziny będzie w domu. Po dwóch latach.

Niewygodne są siedzenia w samolocie. Ale to tylko dwie godziny z hakiem.

– Pani Julio, odebrałam list polecony, listonosz dał, o proszę. – Koperta w dłoni, wyciągam rękę, to już dwa lata?

– O, z Londynu ten list. – Ramię w granatowym swetrze nie wyciągało się w moją stronę, a jej oczy lizały twoją kopertę bezprawnie.

– Dziękuję – mówiłam i wyrywałam jej twoją obecność, uśmiechałam się i wchodziłam do mieszkania, w którym czekałeś na mnie w białej kopercie z Londynu.

Jeszcze nie, jeszcze nie teraz, za chwilę, za moment, pomiędzy przyjściem listu a zdjęciem pieczęci z pośpiechem…

Forgive me, please, I’m so sorry…

Ty sobie sprawy nie zdajesz, moje dziecko, że z tej mąki chleba nie będzie!

– Przepraszam, napije się pani czegoś?

– Dziękuję, nie.

Stewardesa odchodzi do innych pasażerów, z tym samym ciepłym uśmiechem nachyla się przy następnym rzędzie.

– I will never let you go away – szeptał i wiedziałam, że to prawda, „nigdy” istnieje bardziej niepodważalnie niż cokolwiek, czułam, że to prawda, i nie spełniałam się w oczekiwaniu na najgorsze, tylko byłam ptakiem w jego dłoniach, – Dorit be afraid – mówił i nie bałam się niczego, ani ziemi, ani nieba, ani ognia, ani wody, ani powietrza – tego wszystkiego co jest nim, przecież się nie bałam, bo poza nim nie było świata, ani wody, ani ognia, ani powietrza.

– I love you – mówił i czułam, jak jego dłonie opuszczały moje ramiona, przechodziły na plecy, bluzka spadała do góry, a palce wolno wchodziły pod stanik, moje piersi są ciężkie, lekko opadają, a jego dłonie przechylały się w ich stronę i łagodnie obejmowały moją chłodną nagość…

– Przepraszam, kurczak czy wołowina? Mogą być same warzywa. Kawa czy herbata? – Dziękuję, nie będę jadła.

– I will be back about 8 p.m. – szeptał i całował mnie rano, głowę mam zawsze w poduszce, całował mnie w plecy, usta miał chłodne, łapałam niedbale, nie otwierając oczu, połę jego płaszcza, kiedy się odwracał, szarpałam…

– I have to – powtarzał, ale nie puszczam.

– Naprawdę muszę.

Obejmowałam jego ubrane ciało, jego szorstką marynarkę, jego niebieską koszulę i cienki jasny płaszcz, obejmowałam nagimi ramionami i piersi przytulałam do szorstkości, nachylał się nade mną, całował…

– Muszę iść – szeptał – wrócę koło ósmej – szeptał, a moje piersi czekały przez cały dzień na wspomnienie tego głosu…

Owijałam się ręcznikiem kolorowym, w pasy, słyszałam, jak zjeżdża winda, ktoś się dosiada na niższym piętrze, stałam przy drzwiach i słuchałam, i biegłam do okna, stawałam za firanką, niech nie myśli, że patrzę na niego, ale patrzyłam, oto idzie mój mężczyzna, idzie szybkim krokiem, nie patrzy do góry, nie wie, że stoję w oknie i czekam na niego od tej chwili do ósmej lub do koło ósmej. Jest siódma dziesięć rano, a ja już zaczęłam czekanie, widzę, jak idzie, jak podchodzi do samochodu, wyjmuje zza wycieraczek jakieś papierki z domów publicznych, jakieś rozebrane zdjęcia kobiet przez całą dobę, trzecia godzina gratis, jak podnosi wycieraczki i wyrzuca te folderki z trzecią godziną gratis i nagimi piersiami, otwiera drzwi samochodu, siada i po chwili odjeżdża.

I tak mogłoby zostać. Po co leciałam do niego?

I wczoraj, to było wczoraj, te miliony lat świetlnych były wczoraj:

– Nie odjeżdżaj, wszystko się zmieniło, nie pozwolę ci odejść, teraz będzie inaczej…

Jego głos po tak długim czasie, jego głos, który obiecywał kochać, jego głos…

– Proszę pani, proszę zapiąć pasy!

Nie do wiary, że jednak zasnęła w samolocie, przecież tak się bała latać. Posłusznie spięła metalową klamrę i odchyliła głowę do tyłu. Próbowała rozprostować nogi, miała napuchnięte kostki, ale się nie dało, siedzenie przed nią było postawione do pionu, a miejsca pod nim akurat tyle, żeby wsunąć stopy, kolana prawie dotykały oparcia. Musi poczekać, aż będzie w domu.

O Boże, nie chcę wracać do tamtego mieszkania!

– Ależ kochanie, przecież ty nie masz gdzie wrócić! Czyś ty wymówiła tym ludziom? Nie pomyślałaś, no cóż… jakoś sobie poradzimy, mówiłam: nie stawiaj wszystkiego na jedną kartę, możesz postawić na siebie, ale nie na mężczyznę!

Buba z Romkiem stali w bramie. Romek lubił to miejsce, takich miejsc w tym mieście już nie było. Ładnie mieszkają, Piotr i Basia, a obok, za winklem na tym samym piętrze Buba, brama półokrągła, ręcznie kuta, z końca dziewiętnastego wieku, otwierała świat, o którym marzył – stałości, powrotów do domu, niedzielnych obiadów, świata, w którym ludzie się nie rozstawali, mężczyźni kochali kobiety, kobiety nie odchodziły do innych, nie musiały się zastanawiać nad związkiem, świat starych dobrych zasad, jasno określonych powinności, granic, między tym, co można i czego robić nigdy nie należy. Ceglany, świecący od starości mur nie był ozdobiony graffiti, żadnych napisów w rodzaju – ZIEMNIAKI DO ZIEMI, A KSIĘŻA NA KSIĘŻYC, czy RÓB ZE ŚWIATEM TO, CO ON Z TOBĄ, PIERDOL GO.

– Wejdziesz? – spytała Buba.

Roman spojrzał na zegarek, dochodziła pierwsza. Za późno na wizyty, a za wcześnie, żeby móc zasnąć spokojnie.

– Chętnie – powiedział wobec tego.

Wyszli wcześniej niż reszta, on pierwszy, Buba pojawiła się tuż za nim na ulicy, nawet nie wiedział, że też pójdzie, ale to miłe, odprowadził ją, a teraz…

Buba nie jest kobietą dla niego, więc nie musi się denerwować, unikać, czuć się podrywany. Skinął głową potakująco i skierował się za nią do zielono malowanych dębowych drzwi, podwójnych, z okienkiem na górze.

Zawsze go ciekawiło, ile mogą ważyć takie stare drzwi, z podłużnym otworem na listy i mosiężną klamką. Musiały mieć z metr sześćdziesiąt szerokości. Zamykał je za sobą ostrożnie, dziwiąc się lekkości jednego otwartego skrzydła.

Buba schyliła się do kota i pogłaskała obrażony grzbiet.

– Tylko mu dam jeść.

– Masz coś do picia? – Roman uchylił lodówkę i ledwie zdążył cofnąć rękę, tak gwałtownie Buba zatrzasnęła z powrotem drzwiczki. Spojrzał na nią w osłupieniu.

– Zwariowałaś?

– Ręce precz od mojej lodówki. Wolę cię sama obsłużyć.

– A syjoniści do Syjamu, jak podobno mawiał Gomułka.

– Coś w tym rodzaju, sorry, Romuś, ale wiesz, jaka jestem.

– Widzę… – Roman odsunął się – i czuję. – Wsadził palec do ust, bo jednak drzwi lodówki lekko go ścisnęły. – Co ty tam trupy chowasz?

– Ale tylko kochanków. – Buba wyjęła puszkę piwa i rzuciła w Romka. – Masz. I do sypialni też nie wchodź, tylko idź do dużego pokoju albo pogadamy w kuchni.

Czarny kot pochylił się nad miską i z zadowoleniem podwinął łapki, różowy język zaczął lizać kompletną karmę.


*

Krzysztof zaparkował swoje volvo na strzeżonym parkingu, skąd miał tylko siedem minut szybkiego marszu do wynajętej kawalerki. Z przyzwyczajenia sprawdził, czy wziął wszystko z samochodu. Nigdy nie zostawiał w nim nawet torby z bułkami, żeby nie kusić potencjalnych złodziei, jakby to, że płacił sporo co miesiąc za jedno z lepszych miejsc na tym parkingu, tuż w pobliżu budki strażnika, nie liczyło się. A do pieniędzy co miesiąc dokładał butelkę zacnego trunku, tak na wszelki wypadek, żeby strażnik miał poczucie wdzięczności. No i miał.

Krzysztof delikatnie zamknął drzwi, nacisnął pilot, samochód pożegnał się z nim cichym podwójnym „pimpim” i trzaśnięciem centralnego zamka. Strażnik w budce podniósł głowę i na moment na jego twarzy zagościło coś na kształt uśmiechu, a potem znów głowa znikła w okienku. Pewno miał tam mały przenośny telewizor, czyli wszystko, co takiemu człowiekowi jest potrzebne do szczęścia, pomyślał Krzysztof i przyspieszył kroku, choć nie miał się do czego spieszyć. O ile pamiętał, nawet nie schował rano pościeli. I bardzo dobrze, nie trzeba będzie teraz ścielić łóżka. Mógł żyć, jak chce, i robić to, co chce, nikt mu się do niczego nie wtrąca.

Całe szczęście, że nie mieszka z kobietą. Wszedł do mieszkania, rozebrał się i położył.


*

Immunochemioterapia. Połączenie leczenia cytokinami, które mają wzmocnić układ odpornościowy, a jednocześnie, oprócz zdolności pobudzania układu odpornościowego do reakcji przeciwko komórkom nowotworu, mogą być jeszcze dla nich bezpośrednio toksyczne.

To są zastrzyki dożylne. Będzie pani dostawała zastrzyki dożylne.

Interleufina w warunkach szpitalnych.

Objawy? No cóż, my to nazywamy objawami rzekomo grypowymi. Bóle mięśni, bóle stawów, gorączka do trzydziestu ośmiu, dziewięciu stopni, uczucie ogólnego rozbicia, typowa ciężka grypa. Mogą się pojawić nudności, wymioty, obrzęki kończyn.


*

Basia obudziła się rano z niejasnym poczuciem, że czegoś nie dopilnowała. Nie dzisiaj, Boże broń, tylko w ogóle. Niepokój nie opuszczał jej od jakiegoś czasu. Tak, od momentu, kiedy przestraszyła się tego, co ją czeka.

Tego dnia Piotr zadzwonił, że wróci dzień później, potem miał wyłączoną komórkę, a potem wrócił do domu i zachowywał się tak, jakby się nic nie stało. Bardzo wyraźnie to poczuła, bo właściwie wszystko było jak zwykle: jak zwykle ją pocałował, jak zwykle pierwsze kroki skierował do lodówki, jak zwykle wyjął kawałek czegoś i pogryzał, stojąc przy zlewie, choć milion razy powtarzała, że od jedzenia na stojąco się tyje i organizm tego odpowiednio nie przetwarza, ale pod tymi normalnymi zdarzeniami coś się kryło. Coś, co przypominało jej ojca, który też udawał, że nic się nie stało. Im bardziej wszystko było tak jak zwykle, tym większą mogła mieć pewność, że pił. W okresach kiedy nie pił, był nieprzyjemny, napięty jak struna, agresywny. Opowiadał krótkimi zdaniami, warcząco, aż chciała, żeby się napił i był znowu jej kochanym tatusiem, który bierze ją na kolana i udaje, że wszystko jest w porządku.

Co się takiego stało? Co ją tak bardzo dotknęło w zachowaniu Piotra? Podobieństwo do tej sytuacji sprzed lat? Czy niejasne poczucie, że jednak nie jest jedyną kobietą w życiu Piotra? Czy Piotr zakochał się w innej? I nie miał odwagi jej o tym powiedzieć? To dlaczego kochał się z nią wtedy tak namiętnie, jak na początku znajomości? To było wspaniałe, ale dlaczego miała wrażenie, że coś chciał jej wynagrodzić?

Od tych „dlaczego” robiło jej się słabo. Poruszała się od tego czasu między dwoma lękami – lękiem, że jednak coś się wtedy wydarzyło, że nie myli jej kobieca intuicja, i lękiem, że przestaje odróżniać rzeczywistość od wymyślonego. Bo jeśli wtedy nic się nie stało, jeśli z przyzwyczajenia fantazjuje, to dlaczego te fantazje zawsze kończą się katastrofą i dlaczego, mimo że tego nie chce, zaczyna szukać potwierdzenia katastrofy?

Często nie chciała się przyznać przed samą sobą do tych upokarzających czynności. Do przeszukiwania ubrania Piotra, sprawdzania billingów, podsłuchiwania rozmów.

To się działo poza jej udziałem, po prostu było silniejsze niż jej kolejne postanowienia, że nigdy więcej. Na dodatek kalendarz Piotra, którego nigdy nie ukrywał, zaczął wyglądać dziwnie, pojawiały się nieznajome nazwy, a ona przecież nie mogła zapytać wprost, bo to by znaczyło, że nie darzy go zaufaniem.

Poprosiła, żeby skończył z rozebranymi modelkami.

Przecież są inni fotografowie na świecie.

Przez tydzień panowały między nimi ciche dni. Piotr myślał, że to z powodu fotografii nagich dziewczyn, a ona strasznie wstydziła się swojej prośby, która obnażyła jej wszystkie słabości! Na myśl o tym jeszcze dzisiaj robiło jej się niedobrze.

Wiedziała, że daleko jej do tych pięknych szczupłych dziewczyn, z nogami do samego nieba, i była przekonana, oglądając zazdrośnie zdjęcia wtedy, kiedy Piotra nie było w domu, że w nocy on siedzi przed komputerem i porównuje ją, krótkonogą Basie, z tamtymi kobietami.

Czasem nie mogła się pozbyć wrażenia, że Piotr ożenił się z nią niechcący, przez pomyłkę, że teraz jest mu głupio się wycofać, że nie przypuszczał, że małżeństwo jest takie trudne. Robiła wszystko, żeby mu się przypodobać, a on obiecał, że nigdy jej nie zrani. I rzeczywiście, każda zapowiedź kłótni była duszona w zarodku, nigdy na nią nie podniósł głosu, i wystarczyło, żeby w jej oczach błysnęły łzy, a Piotr natychmiast przypominał sobie o danym przyrzeczeniu. Naprawdę miała poczucie, że ją kocha, kiedy trzymał ją w ramionach i mówił, jakim jest nieczułym palantem.

Jak zresztą może porównywać Piotra do swojego ojca, cóż to za pomysł! Jej ojciec był… po prostu inny. Mogła mu siadać na kolanach, jak był w dobrym humorze, ciągnąć za uszy, prosić, żeby na coś pozwolił, a im ona była milsza, tym on był bardziej speszony i łatwiej jej było coś od niego wydębić.

Uśmiechnęła się na wspomnienie ojca, który wchodził do domu wieczorem, rozbierał się w przedpokoju, słyszała ściszony syczący głos matki: „Nie budź jej, jesteś pijany!”. I roześmiany męski głos ojca: „Gdzie moja mała córuchna?”. A potem silne ramiona, które ją podnosiły do samego sufitu i kręciły w kółko, a ona trzymała się mocno lekko drapiącej twarzy – „Tatusiu jeszcze, jeszcze”, i ostre słowa matki: „Zostaw ją w tej chwili”, i cichy głos ojca pachnący alkoholem: „Teraz będziesz grzecznie spać, a jutro tatuś ci kupi wszystko co zechcesz! Mamusia jest zazdrosna!”.

Ach, jak bardzo się czuła związana z tym silnym mężczyzną, i jak bardzo w takich chwilach nie lubiła matki, choć nigdy, nigdy by się do tego nie przyznała.

Matka jest zazdrosna – to tłumaczyło wszystko, to znaczyło, że dla taty ona jest najważniejsza, ważniejsza niż mama. I to było takie podniecające.

Chciała być również najważniejszą kobietą dla Piotra, ale wiedziała, że jakoś go traci. Z wesołego, fajnego chłopaka, który dla niej wsiadł na łańcuchową karuzelę, który śmiał się, wynosił ją przerzuconą przez ramię od Krzysztofa, kiedy bardzo nie chciała wyjść, a już wypiła trzy piwa, z roześmianego bliskiego mężczyzny wykluwał się jakiś obcy, spoważniony twór, dostatecznie daleki, żeby nie mogła go dotknąć. Przecież nie prosi się o miłość, to jedyna rzecz, o którą nie można prosić, można się tylko modlić, żeby trwała, a ona straciła pewność, że Piotr ją kocha.

Wczorajsza kobieta w jego samochodzie to nie przypadek, widziała ją, widziała, jak wysiadła Jeszcze trzymała otwarte drzwiczki, jeszcze się pochylała do niego, może umawiali się na następny raz? Łatwo Róży powiedzieć: zapytaj go. I to publiczne ogłoszenie wszem lecz i wobec bzdurnej przecież i wyłącznie ich dotyczącej sprawy kafelków, o które nie mogła się doprosić! Jakby potrzebował audytorium dla swojej wspaniałomyślności.

A ona, idiotka, ucieszyła się! Taka była zadowolona!

Kiedy mężczyzna bez powodu kupuje kobiecie kwiaty?

Kiedy ma powód, żeby ją przeprosić, tylko się do tego nie przyznaje. Ojciec też jej robił niespodzianki, przyjemne – zamiast czegoś. Obiecał jej, że wyjadą tylko we dwoje i zapuszczą się w Mylną, nie tylko oznaczonym szlakiem, ale pójdą korytarzami, w które turyści nie mają wstępu. I kiedy przyszedł do domu w piątek przed planowanym wyjazdem z olbrzymią i drogą lalką z Peweksu, z lalką, która płakała jak małe dziecko i wyglądała jak trzymiesięczny niemowlak, wiedziała, że to zamiast Mylnej, zanim ojciec powiedział słowo. Nigdy nie polubiła tej lalki i nigdy nie poszła z ojcem do Mylnej.

Stojąc pod prysznicem pod ciepłym strumieniem wody, nabierała pewności, że to, co brała za szczerość Piotra, było tylko sprytnym kamuflażem. I że jeśli sama nie dowie się prawdy, nikt jej nie pomoże. A kiedy spojrzała w lekko zaparowane lustro i zobaczyła niezgrabną, krótkonogą bladą kobietę, o zbyt rozłożystych biodrach, okrągłej twarzy i mysich włosach, pomyślała, że ma za swoje, skoro mogła pomyśleć, że taką pokrakę jak ona można kochać.


*

Roman był pod wrażeniem wczorajszego wieczoru u Buby. Gadali do późna. Buba była fajnym rozmówcą, nie czuł się skrępowany, nie chciał jej poderwać, a ona nie wydawała się z tego powodu obrażona, a przecież często słyszał, że kobieta czuje się urażona wtedy, kiedy jej nie szanujesz, czyli chcesz ją natychmiast zaciągnąć do łóżka, i wtedy, kiedy ją szanujesz, to znaczy nie chcesz jej zaciągnąć do łóżka.

Z Bubą sprawa była prosta – wystarczyło słowo, żeby się porozumieć bez tych okropnych podtekstów, bez domyślania się, co miała na myśli lub czego nie miała na myśli.

Śmieszne było to, że wypatrzyła go przed rokiem na tej nieszczęsnej wystawie, na której rozpylano zapach „Nocny kowboj” (bo przecież, panie Romanie, ktoś musi to sponsorować) i większe zainteresowanie budziła firma kosmetyczna i próbki rozdawane przy wejściu, a on – autor! autor! – stał w tym tłumie ludzi i nie wiedział, co ze sobą zrobić.

No cóż.

Śmieszna Buba.

Maluj, Romek, maluj, cokolwiek! Nie możesz przestać malować! Jak otwieram oczy, to tak się cieszę!

Dziecinna Buba, dał jej kiedyś szkic, niezupełnie udany, a ona oprawiła go i powiesiła naprzeciwko łóżka.

Julia, Julia wraca z Londynu!

No i co z tego?

Nie znał Julii, prawdę mówiąc, nie chciał jej tak poznawać, z taką intencją, jak życzyła sobie tego Buba.

Nie czuł się gotowy do jakiegokolwiek zaangażowania, a próba zainteresowania go nieznajomą wydała mu się niemądra. A poza tym wydawało mu się śmieszne, że Buba prezentuje zalety Julii i wierzy, że można polubić osobę, bo tak się postanowi. Oczywiście, Julia wracała do świętej piątki, więc na pewno się z nią zaprzyjaźni, ale Roman, choć skrzętnie to ukrywał, nie wierzył, że się zakocha. Próbował Bubie wyjaśnić, że za wiele zainwestował rok temu, że tamtej dziewczynie udzielił zbyt wielkiego kredytu, który roztrwoniła, zupełnie się z nim nie licząc, ale Buba spojrzała na niego dość nieprzyjemnie.

– Ty posłuchaj, jaką frazą ty do mnie przemawiasz: inwestycja, kredyt, spadek zaufania. Nie rozmawiasz z Krzyśkiem o akcjach, na miłość boską! Gadasz jak buchalter!

Nie odpowiedział, ale to go ubodło i zaraz mu przyszła na myśl następna rzecz, z której już się nie zwierzył. W dzisiejszym świecie należało mieć coś więcej poza wynajętym strychem, dwoma koszulami, jedną w czerwoną kratę, a drugą czarną, niepewnymi zarobkami i – ciągle miał nadzieję – talentem.

– Pasowalibyście do siebie. – Buba zawsze była pewna, że wystarczy powiedzieć słowo, a słowo ciałem się stanie.

Lubił Bubę, zawsze wydawała mu się krucha. Pod pancerzem żółwi z Galapagos też jest kruche, bezbronne mięso. Buba przypominała mu żółwia, który w każdej chwili może przewrócić się na grzbiet i wtedy trzeba mu będzie pomóc znów stanąć na nogi. Albo dobić. Ale jest naiwna, sądząc, że wystarczy sobie wymyślić osobę do kochania i taka osoba, czary-mary, hokus-pokus – pojawia się na świecie.

A poza tym zauważył coś niepokojącego. Buba miała problem z alkoholem albo z prochami, albo z jednym i drugim. Nie chciał być nielojalny wobec niej, ale widział ją w środę na Rynku w bardzo nieciekawym towarzystwie dilera Zenka, który zresztą, jak mówiono, powoli wypadał z interesu, ponieważ zaczął brać. Buba również wyglądała, jakby była na haju. Śmiała się głośno, za głośno, a Zenek obejmował ją tak, jakby nie tylko ćpanie ich łączyło. Ale Roman nie chciał się wtrącać; w przeciwieństwie do Buby szanował prawo do stanowienia o sobie. Buba była dorosła, robiła, co chciała.

Wzruszająca była jej wiara w to, że on i nieznana mu Julia są dla siebie stworzeni. On już został stworzony dla jednej kobiety. Która wybrała innego. Niech to szlag trafi. Nie narazi swojego serca powtórnie, tego był pewien.

W pracowni było zimno, wciągnął na siebie sweter i na stopy grube wełniane skarpety. Na sztalugach czekało płótno, nagie, przyzywające, płótno wyrzut sumienia, blejtram, na który nie mógł patrzeć – ponieważ już od paru miesięcy nie miał nic do namalowania.


*

Ksiądz Jędrzej przetarł grube szkła. Coraz mniej przez nie widział, ale mimo swojej głębokiej wiary nie chciał wierzyć, że Pan Bóg obdaruje go jeszcze jedną łaską – łaską ślepoty. Miał jeszcze tyle do załatwienia na świecie i do tego potrzebne mu były oczy.

– Zrozum mnie, Boże – szeptał czasami, zapominając o niewłaściwości takiej konstrukcji, wiedział, że Pan Bóg rozumie wszystko, tylko on, Jędrzej, nie wszystko przyjmuje do wiadomości. – Jeszcze trochę, proszę o jeszcze trochę czasu…

A potem przypominał sobie kobietę, która kiedy się dowiedziała, że jej syn zginął w wypadku w wieku dwudziestu dwóch lat, uklękła i powiedziała:

– Dzięki Ci, Panie, że pozwoliłeś mi się dwadzieścia dwa lata cieszyć jego obecnością na tej ziemi.

I chylił głowę z pokorą, modląc się o łaskę akceptacji wyroków Bożych. A potem podnosił się z kolan i biegł w miasto załatwiać wszelkie niecierpiące zwłoki sprawy, takie jak pieniądze na kolejne ludzkie biedy, bo choć wychodził z założenia, że świat jest najlepiej urządzonym miejscem we wszechświecie, to serce go bolało, że nie dla wszystkich.

A poza tym miał słabość. Słabość ta poległa na wierze, że oczy można zmusić do widzenia lepiej, pod warunkiem, że się ich sztucznie nie wspomaga. Ksiądz Jędrzej natrafił na broszurę, w której niemiecki instytut polecał ćwiczenia wzroku – zabawę piłką na gumce i śledzenie wzrokiem tej piłki, gimnastykę gałek ocznych, patrzenie do góry i na dół bez podnoszenia i schylania głowy. Jednym słowem, ćwiczenie mięśni oczu. Miało to przynieść efekty i ksiądz Jędrzej używał okularów ukradkiem, kiedy nikt nie patrzył, nie przyznając się do postępującej ślepoty.

No cóż, nikt nie jest doskonały. Teraz jednak wzrok nie może odmawiać mu posłuszeństwa, przynajmniej dopóki nie załatwi tych cholernych pieniędzy.

Usłyszał kroki gospodyni, pani Marty, i natychmiast schował okulary do kieszeni.

– O, dzień dobry, pani Marto!

– Niech będzie pochwalony… Mówiłam, żeby ksiądz poszedł do okulisty!

– A po co?

Marta wzruszyła ramionami. Schyliła się do lodówki i wyjęła garnek. Postawiła na palniku, zapaliła gaz. Ksiądz przysunął gazetę do oczu.

Pani Marta trzaskała naczyniami, co było zawsze oznaką niezadowolenia i oczywiście chęci zwrócenia na siebie uwagi. Ale ksiądz Jędrzej nie podnosił głowy.

Postawiła przed nim kubek, z którego rano zwykł pijać kawę, talerz, sztućce, niemiłosiernie przy tym dzwoniąc, szeleszcząc i dźwięcząc. Z dzbanuszka na stole wyjęła trzy zwiędłe różyczki i podstawiając swoją białą dłoń o serdelkowatych palcach pod kapiące łodygi, podreptała się do kosza na śmieci. Ksiądz Jędrzej wykorzystał okazję i podszedł do kuchenki. Podniósł pokrywkę garnka.

– Jajeczka! – ucieszył się.

Pani Marta patrzyła w osłupieniu, jak ksiądz pochylił głowę nad garnkiem i uśmiechnął się:

– Pachną jak mięsko…

– Niech ksiądz siada nareszcie! Jajeczka! – prychnęła pani Marta i zestawiła garnek z połciem ładnej wieprzowiny z ognia. – To na obiad.

– Ale ja tylko kawę wypiję, spieszę się – powiedział szybko ksiądz Jędrzej. – Przegryzłem co nieco po rannej mszy.

Pani Marta obróciła się tyłem, nalała kawy do dzbanka i ze stuknięciem postawiła na stole. Ksiądz Jędrzej nalał sobie do kubka wody z dzbanka po kwiatkach, spróbował, skrzywił się, spojrzał przepraszająco na Martę, upił odrobinę, wziął gazetę do ręki i macając po stole, dolał do kubka z wodą po różach świeżo zaparzonej kawy.

– Bardzo dobra – powiedział, wypił jednym haustem i już go nie było. Pani Marta stała w kuchni znieruchomiała niby żona Lota. Pokręciła głową, jakby chciała strząsnąć z siebie ten obraz, zajrzała do dwóch dzbanków, skrzywiła się i rzuciła w stronę drzwi:

– Żeby mi się ksiądz nie spóźnił na obiad więcej jak półtorej godziny! Nie tak jak ostatnim razem!

Zza drzwi dobiegło:

– Przecież ostatnim razem w ogóle nie wróciłem na obiad!

– No właśnie!

Pani Marta zgarnęła talerz, kubek i dwa dzbanki ze stołu i z takim impetem wrzuciła naczynia do zlewu, że mało się nie potłukły. W oddali trzasnęły drzwi.

Też coś! Niby ksiądz, powinien być poważny, a lata jak kot z pęcherzem. Poza tym są pewne rzeczy na ziemi, którym nie można się przeciwstawić, i trzeba je przyjąć do wiadomości. Taką rzeczą – w to pani Marta nie wątpiła – jest śmierć. Dlatego dopóki nie nadejdzie, można jeszcze coś zrobić – pani Marta zakręciła wodę i wyjęła z kieszeni kupony – może tym razem się poszczęści? Zakreślała kolejne cyferki z wyraźnym zadowoleniem – w końcu jej strategia przyniesie rezultaty, była tego pewna.


*

– I wypełniła pani formularz E-112? Bo zgodę wydaje tylko prezes NFZ. – Głos lekarza był łagodny, obojętny.

– Tak. Mówiłam panu, że otrzymałam odmowę.

– No cóż… No tak… Oni nie mają pieniędzy na wszystko, a ta operacja jest obciążona za dużym ryzykiem. – W białym fartuchu zabrzmiała melodia, biały fartuch podniósł się przepraszająco, odwrócił od niej, cicho coś powiedział do telefonu, znowu usiadł naprzeciwko niej. – Przepraszam. – Nieskazitelnie białe zęby wyszły jej naprzeciw. – Podejmiemy próbę leczenia u nas…

Antracyklina była niepotrzebna, no cóż, tak się czasami zdarza, że lekarze chwytają się ostatniej deski ratunku, ale poza tym, że pani straciła włosy… Jest pewna metoda, ale nie daje żadnej pewności. Dotychczas mamy sześć udokumentowanych przypadków całkowitego wyleczenia, ale pieniądze na operację musi zebrać pani sama.

Po powrocie do domu zwinęła się w kłębek na kanapie.

To niemożliwe, to po prostu niemożliwe, to się nie dzieje naprawdę, niemożliwe, że to koniec życia, to tylko sen, obudzi się i wszystko będzie w porządku… Ogarniał ją paraliżujący strach i wszystkie komórki nagle zaczęły w panice wyczyniać coś, czemu nie mogła się przeciwstawić, panika rozpełzała się do nóg i rąk, i głowy, serce biło szybko i poczuła się tak, jakby leciała w przepaść, a razem z nią cały świat. I nic, czego się można chwycić. W głowie jej wirowało i osuwało się, podnosiło i przesuwało, okno, które widziała spod zmrużonych powiek, zmieniało kształt, malało i rosło, robiło się owalne, a potem ten owal jak mgła rozsuwał się i widziała już tylko jasność, w którą powoli zaczęły spadać ciemne małe kulki znikąd, było ich coraz więcej i więcej, robiło się ciemniej, wiedziała, że musi wstać, zanim zemdleje, że to tylko jej strach, a nie choroba, choroba jeszcze się czai, dlatego taka wredna, dlatego ją zaskoczyła i zabija, to nie choroba sprawia, że traci wzrok, a świat wokół niej rozpada się na czarne kulki, tylko panika, więc zmusi się do wstania, weźmie prysznic, pooddycha głęboko przeponą, weźmie prysznic i wszystko minie.

Pomyśli później, nie będzie się bać, przecież jeszcze nie zaznała nawet miłości, jeszcze nic za nią i ma już być nic przed nią? Przecież powiedział, że będziemy leczyć, tylko inaczej. To inny lekarz, może mądrzejszy, może tamten nie wiedział, co robi, a ten będzie wiedział.

Więc wstać, wstać powoli, żeby świat przestał kołować, i iść do łazienki.


*

Róża wycierała się niebieskim ręcznikiem i z zadowoleniem tarła swoje ciało po zimnym prysznicu aż do zaczerwienienia. Krew zaczęła szybciej krążyć, Róża sięgnęła po balsam do ciała i konsekwentnie nakładała cieniutkie warstwy, najpierw na łydki i uda, i ruchami od dołu do góry masowała nogi. Była z nich zadowolona, szczupłe, ale silne, ćwiczenia trzy razy w tygodniu pozwalały jej zachować świetną sylwetkę. Potem brzuch, w prawą stronę wokół pępka, zgodnie z ustawieniem esicy i okrężnicy, potem pośladki, kształtne i silne: gluteus maximus, ghiteus medius, ghiteus minimus, potem ramiona i przedramiona. Na bliznę nakładała specjalny krem na blizny. Działał. Teraz Róża wyjęła tubkę kremu do piersi, roztarła na dłoni przezroczysty żel i lekkimi okrężnymi ruchami namaściła najpierw lewą, a potem prawą pierś. Żałowała, że nie może zgodnie z zasadami sztuki wysmarować mięśnia kapturowego, ale nawet przy jej giętkości musiałaby zawinąć i wykręcić ręce na plecach w sposób dostępny chyba tylko małpom.

Zakręciła tubkę z żelem i sięgnęła po krem do oczu. Nie naciągając skóry, wklepywała koniuszkami palców białawą masę, dopóki nie pozostał żaden ślad. Potem zamoczyła palce w okrągłym słoiczku, którego napis donosił, że zawartość odmłodzi, udrożni, utleni, zaowocuje, i rozprowadziła krem zygomaticus maior, zygomaticus minor i risorius.

Róża okropnie bała się małpiego pyszczka, a wiedziała, że te właśnie mięśnie wyciągają się nieprzyjemnie i są odpowiedzialne za starcze zmarszczki wokół ust.

Wreszcie zaczesała ciemne włosy do tyłu i związała w koński ogon grubą frotką, która nie powinna uszkodzić struktury włosa. Spojrzała w lustro z zadowoleniem. Była zgrabna. Co prawda, różnica między talią a biodrami nie wynosiła wymarzonych trzydziestu centymetrów, tylko dwadzieścia sześć i pół, ale i tak wyglądała bardzo nęcąco.

Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze – zabieliły się równe zęby, o które dbała tak jak o całą resztę. Udawała, że nie widzi koloru swojej cery, w końcu jak jest podmalowana, to naprawdę nie widać, żeby coś było nie w porządku.

Narzuciła szlafrok i weszła do kuchni. W szafce nad zlewem równo poukładane naczynia czekały na wezwanie. Wyjęła czerwony kubek – dzisiaj potrzebuje energii, odruchowo poprawiła szklanki, jedna z nich wysunęła się poza równy szereg, i nastawiła kaszę jaglaną, którą jadła zawsze na śniadanie. Kasza była zdrowa, nie miała zbyt wielu kalorii, natomiast bardzo dobrze wpływała na trawienie i czyszczenie jelita cienkiego lub grubego. Róża włożyła do szklanki pół łyżeczki miodu, oczywiście scukrzonego, i zalała go ciepłą wodą. To wypije przed śniadaniem, żeby wzmocnić serce. Teraz ma czas, żeby się ubrać i zrobić makijaż.

Kasza cichutko pyrkała na ogniu, kiedy Róża ostatnim pociągnięciem tuszu, przy lekko zmrużonych powiekach, kończyła się malować. Spojrzała jeszcze raz na siebie z satysfakcją. Sebastian lubi zadbane kobiety – tyle razy jej to powtarzał. I tak pięknie zachwyca się jej ciałem. No cóż, trzeba cierpieć, żeby się podobać. Żeby jeszcze udało jej się zmniejszyć obwód pasa do sześćdziesięciu dwóch centymetrów…

Usunęła lusterko ze stołu, podniosła się i otworzyła szafkę koło okna. Na najwyższej półce ustawione według wzrostu siedziały dzbanki i salaterki, półmiski i miseczki.

Na drugiej od góry duże talerze, talerzyki, głębokie talerze i dwa półmiski na rybę w kształcie ryby. Na dolnej w przezroczystych pojemnikach, od prawej, stała mąka pszenna poznańska, kasza jaglana, kasza gryczana, ryż długoziarnisty, rodzynki sułtańskie, sól kamienna, cukier brązowy, ziarna słoneczników, ryż biały. Na pierwszej półce Róża ma siebie, na drugiej również siebie, co jest na trzeciej, nie widać. Może jakieś przyprawy?

Na której półce Róża przechowuje miłość?


*

Piotra nie opuszczało poczucie, że coś się bezpowrotnie w jego życiu zmienia, i to zmienia na gorsze. Właśnie teraz, kiedy powinno być lepiej, kiedy już nie muszą walczyć o każdy grosz, kiedy stać ich na więcej, kiedy mieszkają sami (a pierwsze lata małżeństwa mieszkali kątem u rodziców Piotra). Starał się jak mógł, ustępował Basi we wszystkim, chciał, żeby była szczęśliwa i zadowolona, a ona szczęśliwa nie była. Chwilami czuł, że się dusi w domu, że wokół niego zaciska się jakaś pętla. I lepiej mu było poza domem; to spostrzeżenie sprawiało mu wyraźną przykrość.

Kochał swoją żonę, wtedy kiedy nie była blisko niego.

Starał się teraz mówić jej o wszystkim, ale rozmowy jakoś nie szły. Mówił, o której wraca i gdzie robił zdjęcia, kiedy się ukażą i jaki korek był na placu Wolności. Mówił, kogo spotkał i o czym rozmawiali, ale Basia, tak dociekliwa kiedyś, teraz słuchała tego wszystkiego bez zainteresowania i podejrzewał, że i tak myśli swoje.

Miał wrażenie, że słowa zaczynają służyć do tego, żeby coś ukryć. Miał wrażenie, że zaczęła go traktować, o nie, nie jak powietrze, bez powietrza nie można żyć, ale że był obok, wepchnięty wbrew sobie do innego wymiaru.

Basia była za szybą, mógł jej dotknąć, ale nie mógł jej poczuć.

Kiedyś zapytał wprost:

– Czy ty mi wierzysz?

Basia uśmiechnęła się wtedy do niego i powiedziała zdawkowo:

– Wierzę, wierzę.

Ale miał dziwne poczucie, że przestał ją obchodzić. A jednocześnie… to grzebanie po kieszeniach, otwarte koperty (myślałam, że to rachunek), otwarty kalendarz.

Przecież niczego nie ukrywał.

A jeśli ukrywał, to w trosce o nią i rzeczy nieistotne. Dla niego nieistotne.

Może małżeństwo właśnie w taki sposób ewoluuje?

Brakowało mu tamtej Basi, wesołej i ufnej.

Siedział przy komputerze i przeglądał stare płyty, porządkował i wyrzucał niepotrzebne zdjęcia. Z ekranu patrzyła na niego Basia, przyłapana oczywiście przez aparat. Basia nie znosiła, kiedy kierował w nią zoom, nienawidziła, kiedy ją fotografował, zdjęcia, które miał przed sobą, robił ukradkiem, kiedy nie widziała, i to były najlepsze jego zdjęcia. Których oczywiście nie mógł jej pokazać, bo obiecał, że nie będzie jej fotografował bez jej zgody. Nie dotrzymał słowa i lubił je przeglądać.

Może w ten sposób ludzie dojrzewają do dziecka? Jest czas na bycie tylko we dwójkę, a potem czas na scementowanie związku, na inne problemy?

Ale przecież oni nie mieli żadnych problemów.

Zamknął plik pod tytułem Fabryka Trzciny, Basia zniknęła i zmieniła się w drobne litery na desktopie.

Wyjął płytę i schował do ochraniacza. Otworzył fotoshopa i następny plik i zabrał się do obrabiania zdjęć.

Do siedemnastej musi je wysłać do redakcji, a potem przyjdzie Konrad, któremu obiecał pomóc.

Konrad stracił cały twardy dysk, a przecież pomaga się koledze po fachu, udostępni mu swój komputer.


*

Śniło jej się, że jedzie autobusem. Ludzie drzemią z opuszczonymi głowami, jest noc, choć w świetle księżyca widać krajobraz. Jest coraz bardziej zaniepokojona, bo autobus wyraźnie zboczył z drogi, nie widać żadnych pasów, żadnego asfaltu, wokół jest pustka, nie może dostrzec, co się dzieje i gdzie są, choć przytula twarz do szyby. Podnosi się z fotela, coraz bardziej przerażona, i potrząsa za ramię drzemiącą najbliżej kobietę. Kobieta podnosi głowę, jej włosy rozsypują się na boki, i wtedy widzi, że kobieta nie ma twarzy, tylko plastikową bezkształtną maskę, bez oczu, ust, jak niedoskonały manekin. Odsuwa się z przerażeniem, jej nagły ruch budzi mężczyznę tuż za kobietą, mężczyzna podnosi twarz i znowu ma przed sobą maskę, więc w panice biegnie do przodu, potrącając kolejne osoby, wszystkie z maskami zamiast twarzy, podbiega do kierowcy, jest oddzielony pleksiglasową szybą i serce jej martwieje z przerażenia, ponieważ w długich światłach autobusu widzi bagno, zielonkawe błoto, na spleśniałą powierzchnię wydostają się spod ziemi bąble pękające w zwolnionym tempie.

A więc to tak, to kwestia czasu, za chwilę koła autobusu ugrzęzną tu na zawsze i wszyscy powoli zostaną wciągnięci pod zjełczałą, chorą ziemię, autobus zapadnie się, zrobi się ciemno, błotnista breja pozalewa najpierw szyby, potem przez nieszczelności dostanie się do środka i wypełni pogrzebany autobus po brzegi. Nikt się nigdy nie dowie, gdzie i jak zginęli.

Waliła mocno w pleksiglasową szybę, bo kierowca zdawał się nie widzieć, że się zgubił, pojechał za daleko, nie rozumiała, jakim sposobem nadal utrzymują się na powierzchni bagna, waliła i waliła w szybę oddzielającą ją od kierowcy, a ludzie podnieśli maski i utkwili w niej swój bezwzrok i kierowca się odwrócił.

W plastikowej twarzy miał puste szpary w miejscu oczu.

Odwrócił się jak manekin znowu w stronę bagna.

Byli straceni.

Obudziła się z charczeniem, gwałtownie uniosła się na pościeli, żeby złapać oddech, dopiero po chwili dotarło do niej, że to tylko sen, tylko niedobry sen.

Inwentaryzacja i kontrola w jednym. Przed likwidacją! I jeszcze jak jej się przyglądają! Mogłaby, flądra jedna, ciszej wygłaszać komentarze!

– Popatrz na tę kobietę! – Jedna z tych pań mówi o niej niby szeptem, ale scenicznym.

Wie bardzo dobrze, jak wygląda.

Poza tym nie jest tu potrzebna, pójdzie w głąb, między półki, ma listę książek, które powinny tu być, ale nie ma ich na miejscu, poszuka, nie będzie słuchać komentarzy obcych kobiet.


*

– Co komu po urodzie – usłyszała Basia pewnego wieczoru.

Już od ósmej leżała w łóżku, w jej domu panowały niezmienne zwyczaje, dziecko musiało być w łóżku po ósmej, najdalej wpół do dziewiątej, i chociaż Basia miała już dwanaście lat, grzecznie mówiła dobranoc i szła do swojego pokoju. Światło musiało być zgaszone, potem mama przychodziła sprawdzić, czy Basia śpi, czasem wchodził ojciec, jeśli akurat był w domu.

Tej nocy Basia do późna pod kołdrą przy latarce czytała „Hrabiego Monte Christo”. Kiedy odłożyła książkę, w ogóle nie chciało jej się spać.

Zastanawiała się, czy miałaby dość siły, żeby latami szukać ludzi, którzy ją skrzywdzili, czy wytrzymałaby pobyt w twierdzy If i co by zrobiła z fortuną, oczywiście, gdyby była na miejscu hrabiego.

Na pewno kupiłaby od razu piękny czerwony samochód i wszyscy w klasie by jej zazdrościli i miałaby kierowcę, który by ją woził.

I wtedy zza ściany, usłyszała:

– Co komu po urodzie, no powiedz?

To był głos cioci Ireny i Basi aż ścisnęło się serce. Jak ona tak może mówić o jej mamie? Mama na pewno była ładniejsza od cioci Ireny. Była prawie tak ładna jak aktorki w filmach, tylko miała pomarszczone czoło, między oczami trzy albo cztery zmarszczki, które nadawały jej twarzy ostry wyraz. Ale jakie prawo miała ciocia Irena, żeby tak mówić? Z tym swoim kartoflanym nosem i wąskimi ustami i grubymi paluchami u dłoni, jakby pożyczonymi od innego człowieka?

I dopiero kiedy mama odpowiedziała. Basia zrozumiała, że to nie o urodę mamy chodzi.

– No wiesz – powiedziała mianowicie mama Basi – z brzydkiego kaczątka czasem wyrasta piękny ptak, a Basia ma jeszcze czas.

– Ja mówię, że to dobrze właśnie! – Ciocia Irena podniosła głos. – Ładne to głupie, a lepiej, żeby dziewczyna miała w głowie dobrze poukładane! Tylko żeby ona sobie kogo znalazła…

– To przecież jeszcze dziecko – powiedziała mama, a Basia wtuliła nos w poduszkę i starała się nie oddychać.

Naciągnęła na głowę kołdrę i żałowała, że nie śpi.

Hrabia Monte Christo nic nie jadł i nie pił, kiedy był z wizytą w domu prokuratora, ponieważ nie je się i nie pije w domu wroga. Czy gdyby ona przestała jeść i pić, rodzice zorientowaliby się, co o nich myśli?

Zastanowiliby się przez chwilę? Czy zmuszaliby ją do jedzenia? Pomyśleliby, że się odchudza. A przecież od odchudzania nie jest się ładniejszym.

Pomyśleliby, że ma muchy w nosie.

– Znowu masz muchy w nosie? – prawie usłyszała pod kołdrą głos matki.

– Panno Mary kapryśnico, rozchmurz zagniewane lico – powiedziałby ojciec, gdyby był w dobrym humorze. Bo tak mówił zawsze, jak Basia się nie uśmiechała, a on był w dobrym humorze. Czyli nieczęsto.

Jak wyjrzały – zobaczyły i nie chciały dalej spać, kaprysiły, grymasiły, żeby im po jednej dać, przypomniała jej się piosenka z dzieciństwa, którą nuciła do snu babcia.

– Grymasisz – mówiła babcia.

– Mygrasisz – powtarzała mała Basia. – Powiedz: lokomotywa. – Tata trzymał ją na kolanach i tarmosił za warkocz.

– Lomokotywa – powtarzała mała Basia.

– Moje kaczątko! – zachwycał się wtedy tatuś.

A nie zachwycał się.

Po prostu była jak kaczka. I tyle lat myślała, że to zachwyt, uwielbienie, ukochanie.

– Byleby miała poukładane w głowie.

Bybyle łamią upołakdane w wiegło.

Dotychczas Basi nie przyszło do głowy, że może być nieładna, że może się różnić, że jest inna, a najbardziej nie przyszło jej do głowy, że ciocia Irena może o tym wiedzieć.

Ale od tego wieczoru wszystko się zmieniło.

Jak duszno było pod tą kołdrą!

Kiedy mama zamykała drzwi za ciocią Ireną, Basia przewróciła się na brzuch, objęła rękami poduszkę i zacisnęła oczy. Mama mogła jeszcze wejść i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ale tym razem szczęśliwie nie weszła i Basia powoli uspokajała kołatanie serca.

Widziała stada kaczek, brzydko kiwających się na krótkich nogach, widziała siebie, niemogącą oderwać się od ziemi, aż wreszcie zmęczona zasnęła.

Następnego dnia odmówiła zjedzenia śniadania.

Nie jem i nie piję w domu moich wrogów! – myślała, pilnie obserwując zachowanie rodziców. Ale mama nie odzywała się do niej ani do ojca, a jej jakby nie zauważała. Ojciec odpowiedział tylko krótkim burknięciem na jej dzień dobry i zatopił nos w gazecie, Basia chwilę posiedziała przy stole, słuchając trzaskania naczyniami, które mama gwałtownie wrzucała do zlewu, a potem podniosła się i poszła do szkoły.

Tego dnia w klasie zauważyła, że dziewczynki patrzą na nią inaczej niż zwykle. Na lekcji wychowania fizycznego nie chciała się przebrać, skłamała, że nie ma kostiumu.

Siedziała na ławce i przyglądała się swoim koleżankom.

Były zgrabne, długonogie, niektóre miały piersi. Coraz bardziej kuliła się na ławce pod drabinkami i coraz większą widziała różnicę między sobą a innymi.

Wracała do domu sama, z kluczami w zaciśniętej dłoni.

Potem czytała „Hrabiego Monte Christo” przy biurku, na książce leżał zeszyt do języka polskiego, wystarczająco duży, żeby przykryć rozłożoną książkę.

– Uczysz się, córeczko? – Mama wsadziła głowę w drzwi.

– Jadłaś zupę? – zapytała, nie czekając na odpowiedź na pierwsze pytanie.

– Jadłam – skłamała Basia.

Ojciec wrócił z pracy po południu, skruszony, z różami, przepraszał mamę, obiecywał coś ściszonym głosem, a hrabia Monte Christo mścił się i mścił.

– Basiulek, jesz z nami kolację? – Matka z mokrymi oczami zajrzała do jej pokoju, kiedy było już ciemno.

– Nie, dziękuję – powiedziała Basia.

I hrabia Monte Christo zemścił się jednak.

Ale nikt nic nie zauważył i Basia zrozumiała, że nie je i nie pije na próżno.

Następnego dnia na śniadanie zjadła cztery kromki chleba z kiełbasą i ogórkami kiszonymi.

Po których zwymiotowała.


*

Basia szła między regałami i chciało jej się płakać.

Dlaczego życie jest takie wredne? Dobrze, że wraca Julia. Dobrze, że wracasz, pomyślała Basia.

Julia przyszła do ich szkoły na początku szóstej klasy.

Była już wtedy olśniewająca i Basia wiedziała, że na taką szarą myszkę jak ona, ta nowa, na pewno nie zwróci uwagi.

– „Ten obcy” – to jest książka, pożyczę ci, myśmy już przerabiali – zachwycały się koleżanki w klasie. – A gdzie mieszkasz? A co robi twój tata? Ale masz czadowe spodnie!

Każda z nich chciała rozmawiać z Julią, przynajmniej stać przy niej, bo wtedy spojrzenia chłopców wędrowały w stronę Julii i można było być zauważoną, chociaż jako tło.

Tylko Basia się nie pchała, stała z boku i czuła się coraz bardziej osamotniona.

– Zadziera nosa – oceniły koleżanki Julię, Basia słyszała to w szatni, schowana za płaszczami, kiedy udawała, że jej nie ma. – Głupia gęś!

– Jedziesz na narty na Słowację? – zaczepiały Julię.

– Nie wiem – odpowiadała cicho Julia.

– Ona uważa, że jest lepsza, pokażemy jej – ustaliły.

Basia była przezroczysta, nie musiały się przed nią kryć.

– Schowajmy jej kurtkę!

Po lekcjach Basia zeszła do szatni ostatnia. Usłyszała cichutki szloch i zobaczyła Julię, która siedziała koło Basinego nieładnego płaszcza i ocierała oczy.

– Wiem, gdzie ci schowały kurtkę – powiedziała Basia i w tym momencie straciła wszystkie koleżanki, a zyskała przyjaciółkę.

Obie nie pojechały na wycieczkę szkolną do Słowacji.

– Moi rodzice się rozwodzą – powiedziała Julia – w ogóle ich nie obchodzę.

– Moi rodzice nie mają pieniędzy – powiedziała enigmatycznie Basia. Matka znowu miała czerwone oczy, a tata znowu przychodził w dobrym humorze i robił jej niespodzianki.

Nie chciała pamiętać, jak matka trzęsła rowerem górskim przyniesionym przez ojca i krzyczała:

– Coś ty jej kupił, ja nie mam na czynsz, co my będziemy jedli?! Oddaj to do sklepu, czyś ty postradał zmysły?!

Rower górski został tego samego dnia odniesiony, a miał bordową ramę i był najładniejszą rzeczą, jaką Basia w życiu widziała. Nienawidziła tego dnia matki i nie rozumiała, jak mama mogła być zazdrosna o jej rower.

Wtedy Basia doszła do wniosku, że najbardziej na świecie kocha Julię. I tylko one dwie w całej klasie wiedziały, że Mercedes to imię ukochanej hrabiego Monte Christo, a nie marka samochodu.

O tym, że złapała Pana Boga za nogi, Basia dowiedziała się pewnego słonecznego popołudnia. Pamięta dokładnie ten dzień, było zimno, mroźno, srebrnomgliście, Piotrek podjechał pod jej dom samochodem swoich rodziców, a ona zbiegała po schodach, po dwa stopnie, byle szybciej znaleźć się w jego ramionach, szczęśliwa, już nie kaczka, tylko kobieta, którą on wybrał i którą – nie śmiała o tym pomyśleć, ale… – kochał. W każdym razie do tego zimowego dnia pamięć Basi drzemała sobie spokojnie, ta pamięć, która wiedziała, że ona, Basia, jest gorsza.

Wprost przeciwnie – była lepsza! Lepsza lub najlepsza, była najważniejsza, była najszczęśliwsza, bo Piotrek podjeżdżał: – żebyś mi nie zmarzła (bo dzisiaj w nocy było minus osiemnaście), – żebyś mi nie stała na przystanku (przecież pada), – żebyś mi się nie zgubiła, nie zachorowała, nie uciekła, nie zniknęła.

Jednym słowem. Piotrek był szczęśliwy, że była.

I to „mi”.

Jemu miała nie zmarznąć, nie zachorować, nie uciec, nie zginąć. Jemu! Ach, życie było tak piękne!

Piotr wysadzał ją przed gmachem Uniwersytetu, a sam szukał miejsca do zaparkowania.

Tego dnia, parę lat temu, Piotr się jej oświadczył, malutkim pierścionkiem z szafirem i ciepłem swoich dłoni, z których nie wypuszczał jej rąk przez cały wieczór. Och, pamięta ten dzień, mogłaby go odtworzyć minuta po minucie, od tego ranka i tych schodów, aż do knajpy Pod Aniołem, w której Piotr się oświadczył.

A mianowicie zapytał:

– No?

– Co: no? – zapytała Basia. – To jak?

– No! – pokiwała głową Basia.

Zupełnie jakby nie była na trzecim roku polonistyki.

Wróciła do domu jak na skrzydłach!

– Mamusiu! Jestem zaręczona z Piotrem! – krzyknęła od drzwi, równo cztery lata temu, no, nie całkiem równo.

– Złapałaś Pana Boga za nogi! – ucieszyła się matka Basi, a Basie ogarnął chłód, choć jeszcze nie wiedziała dlaczego.

Leżała w wannie i przyglądała się pierścionkowi.

Błyszczał w pianie, jej upierścieniona ręka już należała do Piotra. Położyła się w swoim pokoju, zgasiła światło i przyglądała się cieniom na ścianie. Chciała przypomnieć sobie to uczucie radości sprzed paru godzin, ale coś się zrobiło i ta radość nie chciała wrócić.

– Żeby sobie tylko kogoś znalazła.

– Żeby ktoś ją zechciał.

– Trafiło się ślepej kurze ziarno.

– Kto by się spodziewał.

Czy gdyby ojciec żył, toby się ucieszył?

Czy ten wspaniały Piotr jest taki wspaniały, skoro ją pokochał? Może ma jakiś feler? Kiedy się zorientuje, że ona nie jest ani ładna, ani wspaniała, ani taka mądra, ani dobra? I co będzie, kiedy to nareszcie zauważy? Ale może nie zauważy, ona się postara, będzie się starała ze wszystkich sił.

I Basia zasnęła, mocno przytulając do siebie obie nogi Pana Boga, bo nie miała wyjścia.


*

– Zobacz, jak ta kobieta wygląda! – Kontrolerka ściszyła głos. – Co za niezwykłe włosy, twarz. Co ona robi w tej bibliotece?

Ale Basia oczywiście już nie mogła tego słyszeć.


*

Krzysztof przyszedł do pracy jak zwykle pół godziny wcześniej. Czekał go dzisiaj niemiły obowiązek powiadomienia sekretarki, że nie podpisuje z nią umowy na czas nieokreślony ani nawet określony, po prostu w ogóle z nią niczego już nigdy nie podpisze, bo okres próbny się kończy z dniem trzydziestego pierwszego, i to by było na tyle. Jego firma działała w tym zakresie dość brutalnie, ale zaakceptował tę brutalność, ponieważ tak robili wszyscy.

Jednak rozmowa z sekretarką będzie nieprzyjemna, bo on musi wspierać stanowisko firmy, a chociaż naprawdę nie lubił kobiet, to rozumiał, że przed świętami taka wiadomość może nie być przyjemna. Wolałby, żeby sprawę załatwiły kadry, ale miał na tyle poczucia przyzwoitości, że brał odpowiedzialność za swoje decyzje.

Udawał, że nie słyszy szeptanek pod swoim adresem, choć nie sprawił mu przyjemności komentarz wysłuchany kiedyś w ubikacji męskiej na pierwszym piętrze.

Rozpoznał głosy zza drzwi kabiny i bardzo szybko szef działu konsumentów został przeniesiony do Rzeszowa, pozostając w błogiej nieświadomości, że stało się to wyłącznie na życzenie Krzysztofa.

Komentarz był dla Krzysztofa dość nieprzyjemny, a ponieważ znajdował się w sytuacji dość groteskowej, w dodatku w kabinie zabrakło papieru, nie mógł zachować się stosownie do sytuacji, to znaczy wyjść, spojrzeć, zobaczyć paraliżujący strach w ich oczach, odwrócić się i spokojnie odejść.

– Prezes przypomina żyrafę – mówił głos szefa działu konsumentów.

– Żyrafę? To spokojne stworzenie, nikomu nie wadzi, nie popierdoliło ci się? – Ten głos należał do kogoś z działu administracji, ale Krzysztof nie zwykł zwracać uwagi na ludzi, którym się nie powiodło.

– Żyrafę. Długa szyja, głowa wysoko, pije taki źródlaną wodę i ona mu tak ładnie spływa do gardła, tak długo się nią może rozkoszować, a potem listki wcina, słodziutkie i one tak długo wędrują do żołądka, w błogostanie takim taka żyrafa jest, pojmujesz!

Odgłosy sikania do pisuaru zlewały się ze sobą, potem rozległ się odgłos spłukiwania wody i Krzysztofowi uciekło parę słów, ale na nieszczęście dla kierownika działu konsumentów usłyszał końcówkę:

– …i mam nadzieję, że będę przy tym i ja pierwszy będę się śmiał, kiedy on zacznie rzygać, wyobrażasz to sobie?

I będzie rzygał i rzygał, tak długo jak się pasł tą trawką… bo żyrafy mają długie szyje, nie?

Żeby wszystko było jasne, Krzysztof nie zabiegał o dowody sympatii pracowników, było mu zupełnie obojętne, czy go lubią, czy nie, był ponad to, ale nie lubił ludzi nieinteligentnych, a właśnie brakiem inteligencji popisał się kierownik działu konsumentów, nie sprawdzając, czy przypadkiem jego szef nie ma jakichś dolegliwości gastrycznych.

Sekretarka również właściwie mu nie przeszkadzała, z trudnością pamiętał, jak ma na imię, przed nią była Magda, jeszcze przedtem Zosia, ale łatwiej było zatrudnić nową, na próbny trzymiesięczny okres, potem następną i następną, bez konieczności podwyższania pensji. Okres próbny to było dużo niższe wynagrodzenie i brak zobowiązań. A wiadomo, stały etat to początek zwolnień, ciąż, chorobowego i całego tego bałaganu związanego z tak zwaną kobiecością. Jeśli mógł zatrzymać pieniądze firmy w firmie, to OK, Krzysztof nie przywiązywał się do ludzi, a już na pewno nie do kobiet.

Spojrzał na zegarek i nacisnął interkom.

– Pani Ewo, proszę przyjść do mnie koło jedenastej – powiedział chłodno – i do jedenastej nie przyjmuję nikogo, jestem zajęty.

Nie czekając na służbowe „tak jest, szefie”, wyłączył się.


*

Julia weszła do kuchni i jednym rzutem oka oceniła i doceniła starania matki: na stole stały filiżanki, przy tosterze przygotowane do włożenia kwadratowe kromeczki żytniego chleba, ser, dżem, zaparzona kawa.

Jak w niedziele, dawno, dawno temu, kiedy była jeszcze dzieckiem i na stole były trzy nakrycia. Potem ona i matka robiły sobie śniadania osobno.

– Cześć, mamusiu. – Pocałowała matkę w nadstawiony policzek, a matka lekko się uchyliła.

Nie lubiły się dotykać, to rodziło u obu nieprzyjemne uczucie zażenowania, a Julię przebiegał nieprzyjemny dreszcz, bo nie wiedziała, jak się zachować. Matka nie dotykała jej często i nie musiały się witać, mieszkając w tym samym mieszkaniu, ale dzisiaj… Przecież nie widziały się dwa lata, więc jakoś tak naturalnie nienaturalnie się zachowała i teraz było jej trochę wstyd, ale matka zdawała się tego nie zauważać.

– Siadaj, kochanie, chcesz jajecznicę?

– Nie, dziękuję.

Miała nadzieję, że jakoś uda im się wspólnie zjeść śniadanie, wczoraj nie było czasu na rozmowy, wymówiła się zmęczeniem. Dziś też nie czuła się na siłach długo znosić tej udawanej swobody matki. Siadła przy stole, położyła obok krzesła matki dużą torbę z napisem Marks amp; Spencer – w środku były prezenty dla niej – a potem włączyła toster.

Matka usiadła naprzeciwko, sztywna i starannie ubrana, mimo wczesnej pory, spojrzała na nią i, oczywiście, zapytała:

– I czy warto było wszystko rzucać, żeby teraz wracać na tarczy?


*

Buba weszła do sekretariatu Krzysztofa i na widok podnoszącej się sekretarki machnęła ręką uspokajająco i powiedziała:

– Krzysio czeka. – I zanim mocno zdziwiona pani Ewa zdążyła otworzyć usta, była już w gabinecie Krzysztofa.

– Mówiłem, żeby… – warknął Krzysztof znad laptopa i zamarł.

Buba, w krótkiej spódnicy – pierwszy raz widział jej nogi – i w swoich nieśmiertelnych martensach podeszła wprost do jego fotela i nachyliła się nad nim. Jej prawa ręka spoczęła na jego prawym ramieniu, odchyliła mu lekko głowę i pocałowała w policzek.

Krzysztof poczuł szum w uszach, zapachniało mu mieszaniną bzu, konwalii? A może tych wczesnych peonii? Buba dotychczas nie kojarzyła mu się z perfumami, był pewien, że raczej używa szarego mydła. W każdym razie siedział nieruchomo z Bubą przytuloną do swojego policzka. Jej rudawe włosy lekko łaskotały go w czubek nosa, ale wstrzymał oddech i czas stanął w miejscu, a jego sparaliżowało wspomnienie innych włosów, siedział jak zaczarowany, nieruchomy cel w chaosie, który rozpętał się bez jego udziału.

– Kawy czy może…

Buba podniosła głowę i wtedy zobaczył twarz pani Ewy; jej pytanie zawisło w powietrzu, na jej bladą twarz powoli jak choroba wstępowały rumieńce, coraz silniejsze i silniejsze. Buba nie zdjęła ręki z ramienia Krzysztofa, wprost przeciwnie, przyciągnęła go do siebie i powiedziała:

– Dziękuję, nic nie potrzebujemy.

Drzwi zamknęły się za sekretarką i Krzysztof zerwał się z fotela, strącając rękę Buby i po raz pierwszy od dawna stracił panowanie nad sobą.

– Czyś ty kompletnie oszalała? Zwariowałaś? Zgłupiałaś?

– To są wyrazy bliskoznaczne, Krzysiu. – Buba nie wydawała się speszona.

– Ty… ty… – Krzysztofowi brakowało słów – jesteś nienormalna! Ja tu pracuję! Co ona sobie pomyśli?

– A obchodzi cię to choć trochę? – Buba patrzyła na niego spod zmrużonych powiek i zauważył, że ma bardzo interesujące oczy, zielonkawe z jakimiś jaśniejszymi brązowymi plamkami.

Wypuścił z siebie powietrze i zamilkł. Był niebotycznie zdumiony, nigdy nie widział takiej Buby.

Wiedział, że owszem, prowokuje, ale nigdy jego.

Podejrzewał, że miewa przygodnych przyjaciół, ale zawsze byli to mężczyźni, których nie znał ani on, ani Piotr, ani Roman. Buba skrzętnie ukrywała swoich kochanków.

– Nie nadają się do pokazywania, tylko do używania – powiedziała kiedyś. Wzbudziło to w nich coś na kształt wstrętu. Że też kobieta może tak myśleć!

– Nie życzę sobie, żebyś się tak zachowywała powiedział teraz oschle i przesunął krzesło. – Nie kompromituj się.

– Przyniosłam ci tylko zdjęcia, byłam u Baśki, leżały przygotowane, to pomyślałam, że wpadnę, i oto jestem.

Decyduj, skoro już bawisz się w Pana Boga. – Buba z obszernego plecaka wyjęła kopertę i rzuciła na biurko. – Ekstra. A w środku jest płyta.

Nie podziękował, tylko sięgnął po kopertę, żeby zająć się czymkolwiek i nie patrzeć na Bubę, która w ogóle nie wydawała się skrępowana sytuacją.

Zdjęcia były zachwycające. Piotrowi udało się uchwycić coś, czego nie umiał nawet nazwać. W spojrzeniu kobiety na zdjęciu było wszystko: lekka zaduma, pragnienie, radość, że oto przygląda się czemuś, w obecności kogoś, kogo kocha, kąciki ust na pograniczu rozbawienia i rozmarzenia, jakie możliwe jest tylko u osoby, która nie wie, że jest fotografowana. Zdjęcie wymykało się wszelkim ocenom, nie było zdjęciem symbolem, było tylko niezaplanowanym zdarzeniem i świadkiem tego zdarzenia jednocześnie. Ułamek sekundy przyłapany i utrwalony na zawsze.

Kobieta patrzyła na motyla, który przysiadł na jej wyciągniętej dłoni, gotów do lotu, a przysiadł tak, jakby sfrunął na gotowy do oddania swojego nektaru płatek róży. Kruchość tej chwili podkreślało niezwykłe światło, jak na pierwszych Hamiltonowskich fotografiach, rozmyte światło znikąd lub zewsząd. Obiekt i fotograf stali się jednym.

Takiego Piotra nie znał, i to go poruszyło.

– Odlot, nie? – Buba już była przy drzwiach, uchyliła je, a potem celowo, był tego pewien, celowo słodkim i nienaturalnym głosem dodała: – To pa, misiaczku, pa, całuski, rybie łuski, do zobaczenia wieczorem…

Wiedział, że robi mu na złość i kompromituje go przed sekretarką, ale nie mógł nic zrobić, bo głowa Buby zniknęła za drzwiami.

Julia wybiegła z domu, trzaskając drzwiami, chwyciła tylko swój długi płaszcz przeciwdeszczowy. Jeszcze słowo i nie wytrzyma. Zostawiła matkę łkającą w kuchni, a przecież obiecała sobie, że spróbuje z nią rozmawiać normalnie. Niestety, to było niemożliwe, niemożliwe kiedyś i niemożliwe dzisiaj.

Już na ulicy uprzytomniła sobie, że w kieszeni ma tylko dziesięć funtów angielskich i musi natychmiast znaleźć kantor, bo nie umiała się poruszać bez grosza przy duszy, a Róża mieszkała dość daleko. Poza tym chciało jej się palić i właśnie, że zapali, pół roku nie paliła, papierosy w Anglii były strasznie drogie, zresztą nie było gdzie palić i palenie jest szkodliwe jak diabli, to prawda, ale teraz…

Zaraz wymieni pieniądze i kupi sobie mocne, dobre, długie papierosy i z rozkoszą zapali. Co ją tak zirytowało? Że matka powiedziała: „Wiem, jak się czujesz”?

Wiedza matki była ciężka jak ołów, przytłaczała Julię zawsze, od kiedy pamięta, słyszała tylko:

– wiem, co myślisz, ale…

– wiem, że czujesz się niedobrze, ale…

– wiem, jak to jest, ale…

Przetykane ze znienawidzonymi przez Julię frazami:

Córeczko, to trzeba – przemyśleć, zrobić, nie robić, wytłumaczyć, pominąć, lub córeczko, powinnaś – mieć więcej rozumu, mniej myśleć, więcej robić, zastanowić się, zanim coś zrobisz, lub – musisz, kochanie, pamiętać, że nie jesteś pępkiem świata, lub – musisz pamiętać, że to ty jesteś najważniejsza. Otóż Julia nie chciała zawsze musieć i zawsze wypełniać powinności. Trzeba by wynieść śmieci.

Trzeba by się pouczyć. Trzeba by skończyć studia.

Trzeba by znać świetnie języki obce. Trzeba by rozejrzeć się za jakąś pracą. Trzeba by zapomnieć o tym incydencie.

Incydencie?

Jeszcze dzisiaj rozejrzy się za jakimś mieszkaniem do wynajęcia. To idiotyczne, wynajmować cudze mieszkanie, kiedy ma się własne, ale Julia nie chciała wracać do mieszkania, które było świadkiem jej romansu z Davidem. Nie chciała zbędnych skojarzeń, to okno, które na niego patrzyło, i ta sąsiadka, która oddawała listy, i to:

– Ach, jaka szkoda, nie wyszło, pani Julio, tak to już w życiu jest…

Triumfujące.

Nie chciała tamtego widoku z okna, tamtej kuchni i łazienki.

Dostawała za swoje mieszkanie, wynajęte przed wyjazdem, osiemset złotych miesięcznie, przez dwadzieścia cztery miesiące to sporo pieniędzy. A jej teraz wystarczy kawalerka, da sobie radę, jak zwykle, pod warunkiem, że będzie z dala od matki i jej karcącego wzroku, sposobu mówienia, rad i pomysłów na życie córki.

Julia owinęła się płaszczem, nie było aż tak zimno, ale była pewna, że będzie padać. Niebo było zasnute po horyzont. I co z tego, że już nie ma pracujących dookoła hut, skoro wiecznie jest ciemno? W Londynie przynajmniej raz dziennie słońce przebijało się przez chmury, nawet jeśli lało cały dzień. Tam niebo żyło, zmieniało się z każdą godziną, trochę mgły, a potem cudne słońce, potem deszcz, a już po południu kałuże znowu odbijały jasne niebo. A o zachodzie feerie barw, niebo granatowo-zielone z przebłyskami różowości, chmury wysokie jak ubita dobrze przez Pana Boga śmietana, mięsiste i smakowite.

Nad Anglią niebo było wyższe niż tutaj. Skąd ta bajka, że Anglia jest krajem mgły i deszczu?

Gdzie jest jakiś cholerny kantor w tym mieście?

Zbierało jej się na płacz. Nie zdołała wytłumaczyć matce, że sprawa z Davidem od dawna jest nieaktualna, od przeszło półtora roku. Właściwie tuż po przyjeździe zorientowała się, że David nie jest zachwycony, że przyleciała na stałe. Myślał, że na dwa tygodnie i przez dwa tygodnie było cudownie w małym domku na Bramin Street. A potem okazało się, że to nie jest domek Davida, tylko jego znajomych. Kiedy powiedziała, że zostaje, twarz mu się zmieniła. Ale jeszcze się łudziła, że nie chciał jej zranić, gdy tłumaczył, że jego sprawy są nieuregulowane prawnie, ale z żoną od dawna są w separacji. Pomógł jej wynająć pokój i znaleźć pracę w barze szybkiej obsługi za osiem funtów za godzinę i okazało się, że musi służbowo wyjechać do Lancaster.

Pracowała pod czujnym okiem Anglików, którzy nie mogli zrozumieć, po co cudzoziemcy przyjeżdżają do nich. To znaczy wiedzieli, – żeby kraść. Po co mają kraść to, co może ukraść rdzenny Anglik?

Szef baru bał się donosu, zatrudniał ją oczywiście na czarno. Ale pracowała i czekała. Pracowała dwanaście godzin dziennie, a potem czekała na telefony.

Oh, my love, to chodzi o córeczkę, córeczkę, którą kocha nad życie, i nie bardzo wie, co robić.

My daugther jest oprócz ciebie moją jedyną love.

A potem zjawiła się u niej Mandy i właśnie wtedy okazało się, że angielski Julii jest znakomity, bo o dziwo, zrozumiała prawie wszystko. Że Mandy i David są małżeństwem od dziesięciu lat i Mandy rozumie, że Davidowi trudno być z jedną kobietą, czyli z nią, ale o ile romanse są wpisane w ich małżeństwo, taką mają umowę, to jednak umowa działa pod warunkiem, że to nie będzie rzutować na ich rodzinę, bo mała Iris musi mieć pełną, szczęśliwą rodzinę, niezbędną dla prawidłowego rozwoju dziecka, a tymczasem rzutuje!

Ach, rzutowało, niestety! Choć ona, Mandy, taka cierpliwa.

Więc żeby Julia o tym wiedziała, że ona, Mandy, nie ma nic przeciwko niej personally, ale chce uprzedzić lojalnie, że w przypadku złamania umowy konsekwencje będą bardzo przykre i David tego nie chce.

Och, jak bardzo tego nie chce, uppss!

Rozumie?

Proszę bardzo, może zadzwonić, zapytać, nie jest pierwszą cudzoziemką, której Mandy musi wyjaśniać zachowanie Davida, przed nią była bardzo przyjemna Słowenka, Marija, też młodziutka dziewczyna, studentka technik Alexandra.

Ach very pracowita, mądra.

David był bardzo zaangażowany, biedny David!

Potem, jak miał kontrakt we Francji, to poznała Francoise, very special lady, przyjaźnią się do dzisiaj, więc, ona, Mandy, proponuje Julii wsparcie i jest very sorry about David.

You have to understand – to taki chłopiec w krótkich spodenkach, który zawsze napyta sobie biedy, a ona, Mandy, musi mu pomagać i wyciągać go z kłopotów.

Ale rozumie Julię i chce być helpfull, jeśli może.

Na wspomnienie tej rozmowy Julii robiło się zimno.

Dlaczego tak bardzo dała się nabrać, nie miała pojęcia.

Ale po wyjściu Mandy, przemiłej, ładnej trzydziestoparoletniej kobiety, która naprawdę była very sorry, Julia postanowiła, że za nic nie wróci do matki.

Właśnie dlatego, żeby matka jak najpóźniej miała okazję do powiedzenia swojego sakramentalnego:

– A nie mówiłam? Przecież to było dla mnie jasne od początku!

Otóż dla Julii nic nie było jasne od początku, poza tym, że zakochała się bez pamięci i bez rozumu.

– Właśnie przy miłości trzeba najwięcej myśleć!

W każdym razie nie wróciła z niczym. Sześć tysięcy funtów to więcej niż trzydzieści tysięcy złotych. Ma z czym zaczynać nowe życie, tylko teraz już będzie ostrożniejsza, i to nie dlatego, że matka tak chce, tylko dlatego, że postanowiła już nigdy się nie narazić na takie odrzucenie.


*

Krzysztof nie chował zdjęć, leżały rozrzucone na jego biurku. Gdzieś w zakamarkach jego mózgu tlił się pomysł, jak je wykorzystać w kampanii reklamowej, całkowicie innej, niespotykanej dotychczas. Wiedział, że jego mózg w odpowiednim czasie zaskoczy i wypluje jasną myśl, którą będzie mógł przeforsować na zebraniu zarządu. I czuł, że ten pomysł postawi w innym świetle nie tylko problem kampanii reklamowej, ale ma szansę zmienić image firmy.

Jak bardzo Piotr musiał kochać tę dziewczynę, skoro widział w niej to, co uwiecznił na zdjęciu.

Coś na kształt lekkiej zazdrości przemknęło przez głowę Krzysztofa i uciekło, bo drzwi się otworzyły i z przygaszoną miną weszła pani Ewa, sekretarka, z którą jeszcze dwie godziny temu nie chciał podpisywać przedłużenia umowy o pracę.

Odchylił się w fotelu i gestem wskazał jej krzesło naprzeciwko siebie. Przycupnęła na brzegu. Wziął głęboki oddech i znowu czas stanął w miejscu.

Przez głowę przemknęły mu niespodziewanie myśli, do jakich nie był przyzwyczajony. Miało to jakiś nieokreślony związek z Bubą. Oto zwolni tę kobietę. Ona pomyśli, że to dlatego, że zobaczyła swojego szefa w niezręcznej sytuacji. Na wspomnienie Buby szczęki mu się zwierały ze złości. Ale przecież nie obchodzi go to, co pomyśli ta osoba, która w dodatku nie przekroczy więcej progu firmy. Nigdy go nie obchodziło, co kto pomyśli, ale zawsze postępował jak należało: słusznie, zgodnie ze swoim interesem lub interesem firmy, co na jedno wychodziło. Dlaczego wobec tego teraz ma chwilę wahania? Bo nie chodzi o to, co ludzie pomyślą, jeśli on wie, że postępuje słusznie. Ale pewność tę stracił nagle, bo oto sekretarka pomyśli, że z powodu tych cholernych całusków Bubowych ją zwalnia, a chodzi przecież o zupełnie coś innego. I to jej zaraz wytłumaczy, bo przecież z raz podjętych decyzji nie ma zamiaru się wycofywać.

Ale jej spuszczony wzrok i cała postawa, czujna jak zwierzątka gotowego do ucieczki, była dla niego obrazą.

Chrząknął.

– Pani Ewo, okoliczności…

– Nic mnie nie obchodzi pana prywatne życie. Myli się pan, jeśli pan myśli, że wynoszę poza obręb tego pokoju jakiekolwiek słowa, spostrzeżenia czy uwagi. Ale i tak wiem, że mnie pan zwalnia.

Jej głos był silny i brzmiał tak absurdalnie w połączeniu z jej uniżoną pozycją, że Krzysztof zanim zdążył pomyśleć – to przez Bubę, cholerna Buba – usłyszał, jak mówi:

– Nie mam zamiaru pani zwolnić – zawahał się – to znaczy, prawdę powiedziawszy… chcę z panią podpisać umowę na czas nieokreślony… jeśli pani chce ze mną pracować.

Na sekundę ich oczy się spotkały i jej nieopanowana radość zaraziła go, bo uśmiechnął się, dopiero po chwili przybrał zwykły wyraz twarzy i dodał już bardziej oficjalnym tonem:

– Projekt umowy jest w pani komputerze, proszę wypełnić dane, zostawić mi miejsce na wynagrodzenie. I jeszcze jedno – zatrzymał ją gestem – nic mnie nie obchodzi, co pani myśli o mnie i o tej pani, i nic mnie nie obchodzi, czy pani będzie o mnie opowiadać poza tym pokojem, czy nie. Mam nadzieję, że nie opuści pani ani jednego dnia pracy bez bardzo poważnego uzasadnienia, nie możemy sobie na to pozwolić. I że nie planuje pani ciąży – wymknęło mu się i poczuł gorąco na plecach, wobec tego szybko zakończył, sięgając po podpisane rano dokumenty:

– Niech pani to weźmie i natychmiast prześle do radcy prawnego.

Pani Ewa wstała i wzięła dokumenty. Krzysztof zatopił wzrok w ekranie komputera i czekał, aż odejdzie, ale kątem oka widział, że ciągle stoi. Zastanawiał się, jak długo może tak sterczeć i co tu jeszcze robi. Może niechcący podrzucił jej pomysł? Miał nadzieję, że przy nim nie będzie planować ciąży. W końcu podniósł pytająco wzrok i zobaczył, że pani Ewa nie może oderwać oczu od fotografii.

– Dobre, prawda? – Sam był zaskoczony, że wdaje się w rozmowę z sekretarką.

– To… to jest… – pani Ewa w końcu się odważyła – pierwszy raz widzę zdjęcie marzenia…

To było to! Ta kampania nie produkt postawi na pierwszym miejscu, lecz marzenie!

O ile silniej działa na podświadomość twarz kobiety kochanej i zakochanej, zapatrzonej z nadzieją w przyszłość, niż ich produkt? Ileż możliwości oddziaływania! Już widział olbrzymie billboardy z tą twarzą, i nic poza tym, tylko w prawym górnym rogu logo firmy.

Uśmiechnął się z zadowoleniem i nawet nie zauważył, że jest sam w gabinecie.


*

– Czy jest Piotr? – w słuchawce zabrzmiał niski głos Buby. – Basia, daj mi Piotra.

– Poczekaj, sprawdzę, czy jest – powiedziała Basia.

– Chwileczkę] – krzyknęło w słuchawce. – Basia?

– Tak, jestem, poczekaj, zobaczę, czy wrócił – Basia zareagowała nerwowo, tak bardzo głos Buby był teraz zmieniony.

– To ja właściwie nie muszę z Piotrem.

– Coś się stało? – Basia poczuła nagły niepokój, nieokreślony i inny niż ten, do którego była przyzwyczajona.

– Coś ci powiem, mogę?

– Mów – powiedziała Basia i przeszła do kuchni, wyjęła z kuchenki teflonową patelnię, postawiła na gazie, dodała odrobinę masła i wyjęła smażoną rybę. Ryba z warzywami, łączymy; mięso z warzywami, łączymy; warzywa z ziemniakami, ale już bez mięsa – to była dieta niełączenia, którą Basia od jakiegoś czasu bardzo niekonsekwentnie stosowała.

– Ile metrów ma wasze mieszkanie? – zabrzmiało w słuchawce, którą przytrzymywała brodą.

– Zwariowałaś? Dzwonisz do nas, żeby zapytać o metraż?

– Ile? – pytanie ze słuchawki wymagało natychmiastowej odpowiedzi.

– Nie wiem. Około siedemdziesięciu. Ale z balkonem czy bez? Nie mam pojęcia, Piotr wie, mieszka tu od urodzenia.

Basia zmniejszyła gaz i podlała rybę odrobiną wody.

Przyciskała wciąż słuchawkę ramieniem, bo patelnia niebezpiecznie przechyliła się na jedną stronę i groziła upadkiem.

– Mieszkasz, Basiu, w jednym mieszkaniu ze swoim mężem na siedemdziesięciu metrach, mieszkasz z nim i nie wiesz, czy twój mąż, którego obiecałaś kochać aż do śmierci, którego wzięłaś sobie na zdrowie i na chorobę, na szczęście i na nieszczęście, jest w domu?

Głos Buby zamilkł nagle i przeszedł w ciągły sygnał rozłączonej rozmowy. Basi słuchawka wypadła spod brody. Chwyciła ją w locie, patelnia przechyliła się i ryba zsunęła się na kuchenkę, Basia syknęła i przykręciła gaz.

Odłożyła telefon na widełki i siadła przy kuchennym stole.

Jakim prawem Buba wygłasza takie kwestie?

Przesadziła, tym razem przesadziła, Basia czuła to wszystkimi porami ciała. Nikt nie będzie jej pouczał, ani w kwestii Piotra, ani w żadnej innej. Przecież stara się wiedzieć o każdej minucie i o każdej czynności Piotra, której nie jest świadkiem. Na przykład wczoraj, sprawdziła to, nie było go wcale w redakcji, a powiedział, że tam jedzie. Był w Niewiadomogdzie. Był w Kłamstwie. Nie wiedział, że koleżanka znajomej jest tam sekretarzem redakcji. Nie było go w redakcji, to wiedziała. A czy jest w tej chwili przed komputerem, czy w łazience, czy zszedł po gazetę? Jakie to ma znaczenie? Przecież go nie śledzi, wzięła się za siebie, wbrew pozorom nie rozsypała się, nie płakała.

Piotr po prostu pokazuje swoją prawdziwą twarz i jak się całkiem odsłoni, ona nie będzie bezbronną kobietą, będzie wiedziała, co robić. Już nie jest przyklejoną Piotrusiową. Jest Basią. Całe szczęście, że nie mają dzieci!

A Buba jest idiotką, ot co, i Basia obiecała sobie, że na dzisiejszym spotkaniu prosto w oczy jej to powie! Niech się przestanie wtrącać! Albo opieprza ją Róża, że śledzi i kontroluje Piotra, albo ją opieprza Buba, że nie wie, gdzie Piotr jest!

Basia zakręciła gaz pod patelnią, podniosła się i weszła do pokoju. Piotra nie było, komputer świecił jaskrawymi liniami, które splatały się ze sobą i umykały w dal i znowu pojawiały się, plotły i znikały. To znaczy, że wyszedł tylko na moment. Basia siadła przed ekranem i chociaż miała to sobie za złe – kliknęła parę razy myszką.

Tylko zobaczy, nad czym Piotr ostatnio pracował.

– Co ty robisz? – usłyszała za sobą głos męża i podskoczyła.

– Nie strasz mnie! – To było wszystko, co jej przyszło do głowy.

– Basia, jak pracuję, to nie ruszaj, zdjęcia się wysyłają. – Piotr odsunął ją. – Przerwiesz mi połączenie.

– Chciałam wyłączyć, myślałam, że zapomniałeś. – Basia podniosła się i poczuła, że do jej głosu wkrada się pretensja. Ale dlaczego Piotr się najpierw chowa, a potem chce ją na czymś przyłapać?

– Nie zapomniałem. – Piotr usiadł przed komputerem. – Jeśli ci potrzebny komputer…

– Nie jest mi potrzebny twój komputer. – Basia była prawie obrażona, tak głupio się zachowała! – Jesz teraz czy później?

– Później – powiedział Piotr i natychmiast się poprawił: – Albo jak chcesz, to mogę teraz.

– Ja nic nie chcę, nie jestem twoim żołądkiem.

– To może później.

Basia odwróciła się na pięcie.

Bardzo proszę, później to później, co prawda socjologowie światowej klasy już dawno ustalili, że wspólne posiłki to jest to, co sprzyja rozwojowi rodziny, ale ona nie musi swojej rodziny rozwijać w ten sposób.

Zje sobie sama i rozwinie się sama, ot co. Później, to ona idzie do Róży, i kto wie, może zostanie na noc, ciekawe, czy Piotra zainteresuje, dlaczego nie wróciła, zobaczymy.

A teraz zje swoją rybę, wypije kieliszek białego wina i przejrzy prasę, choć może nie przejrzy, bo jeszcze trafi na artykuł, z czego składa się ryba. Ostatnio trafiła na taki, który opisywał, z czego się składają hamburgery i zmielone uszy świni o mały włos nie znalazły się z powrotem na talerzu.

I zostanie w kuchni, żeby mu nie przeszkadzać.


*

Rozpadało się na dobre. Roman cofnął się do mieszkania tym chętniej, że w ten sposób mógł uniknąć spotkania z panem Janem, którego chrząkanie dobiegało z dołu.

Zerwał z wieszaka nieprzemakalną kurtkę i wyskoczył z powrotem na schody. Pan Jan widać słyszał trzaśniecie drzwi na górze, bo nie dał za wygraną, stał na półpiętrze i patrzył do góry.

– No i co pan, panie Romanie, na te komisje do spraw komisji?

– Ja nie oglądam telewizji, panie Janku.

– Błąd, błąd, inteligentny człowiek powinien wiedzieć, co się dzieje. – Pan Jan oparł się o poręcz schodów, Roman musiał się zatrzymać. – Wiesz pan, widziałem rekiny w telewizji, one mają o dwa zmysły więcej niż my, i to są, proszę pana, prawdziwi mordercy. One bokiem wyczuwają, czy krew w żyłach, proszę pana, płynie w jakiejś rybie, one nie muszą patrzyć, żeby wyniuchać i zabić. Ale, proszę pana, jak pan postawisz rekina, a naprzeciwko któregoś naszego ministra, to panie Romku, niech się rekin boi. – Pan Jan zachichotał.

Roman zrobił nieokreślony ruch ręką. Owszem, ogólnie rzecz biorąc, nie szalał za rekinami, na co niewątpliwie miał wpływ obejrzany we wczesnej młodości film „Szczęki”, ale zawsze mu się zdawało, że rekiny trzeba wziąć pod ochronę, zanim człowiek je zagryzie na śmierć, kompletnie wyniszczając środowisko, natomiast z niektórych osób należy zdjąć ochronę, zanim zagryzą innych na śmierć i kompletnie wyniszczą środowisko.

W gruncie rzeczy więc w tej kwestii gotów był zgodzić się z panem Janem, tylko że naprawdę się spieszył. Coś mruczał pod nosem, wycofując się prawie tyłem (nie chciał obrazić sąsiada) z ostatnich schodków ku wyjściu, szybciej, szybciej, byle tylko zejść z linii celnych słów pana Janka. Potknął się i wypadł na ulicę prosto w kałużę i prosto na kobietę.

Bryznęła woda, a kobieta, która pojawiła się znikąd na plecach Romana, odrzucona impetem odskoczyła na jezdnię. Roman błyskawicznie się odwrócił, wyciągnął rękę, pochwycił przez połę czarnego płaszcza jej dłoń i pociągnął ją ku sobie, zanim czerwony autobus lunął w nich błotnistą breją.

– Jezu – powiedział i zrobiło mu się słabo z wrażenia.

Kobieta była snem snów, a rękę miała zimną i tak dopraszającą się ciepła, że głęboka pretensja do tamtej, której imienia nie wymieniał, zmieniła się w jednej chwili we wdzięczność, że namyśla się, czy go kocha, już tak długo. I może czas przestać czekać na wnioski wynikające z jej namysłu.

– Mam inaczej na imię – powiedziała dziewczyna, wyciągnęła dłoń z jego dłoni. Odwróciła się na pięcie i mimo ulewy poszła dalej, pustą ulicą, bo przechodnie pochowali się w bramach.

Roman stał i patrzył, krople deszczu spływały mu za kołnierz i nie mógł oderwać wzroku od jej smukłej postaci, jasnych włosów przylepionych do czarnego długiego płaszcza, jej płynnego kroku. Płyty chodnikowe błyszczały i odbijały matowo jej sylwetkę, czarny płaszcz szarpany wiatrem unosił przezroczyste poły, jakby chciał, żeby odfrunęła. Ciemne domy, rozrzedzona ciemność zasnutego nieba, ona ze skrzydłami z czarnego plastiku i błyskawica, która przecięła rzeczywistość krótkim fleszem, obrysowując kontury portalu oszklonych drzwi biblioteki miejskiej, utrwaliła na sekundę ten obraz. Lew nad drzwiami zaryczał i Roman cofnął się do swojej bramy. Minął susami drzwi pana Jana i wbiegł na strych niesiony niesłabnącym porywem. Nareszcie, nareszcie ma!

Otworzył drzwi, ściągnął kurtkę, przetarł głowę ręcznikiem i rzucił go na tapczan. Chciał stanąć przy sztalugach i szkicować, póki jeszcze zdjęcie, zrobione przez Pana Boga, miał przed oczyma.


*

Julia, potrącona przez jakiegoś idiotę, który widać miał w zwyczaju tyłem wyskakiwać na przechodniów i wpychać ich pod środki komunikacji miejskiej, była dopiero teraz w szoku. Jezu, przed chwilą niemal chciała upaść na jezdnię, i tam zostać, przemoczona do cna i zziębnięta – taki koniec wydał się jej nagle romantyczny. Ale zanim zdążyła pomyśleć, wyciągnęła rękę i o dziwo, tym razem (a przecież ile razy wyciągała rękę, napotykała pustkę) jej dłoń trafiła na dłoń innego człowieka, mężczyzny na dodatek, który chwycił ją mocno, pomógł zachować równowagę. I nie tylko chwycił i przytrzymał, ale jeszcze przyciągnął do siebie i nagle wydarzyło się coś, czemu nie mogła tak od razu dać wiary, a jednak… Ta ciepła dłoń to była dłoń mężczyzny jej życia. Teraz, po przejściu dwudziestu albo trzydziestu metrów, była tego pewna. Ogrzałaby ją i uchroniła.

Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę, ale właśnie po to wróciła z Londynu, żeby znak prosto z nieba temu zaprzeczył, bo błyskawice na przedwiośniu nie istnieją, a przecież nic jej się nie wydawało, daleki poszum grzmotu poniósł się w przestrzeń, kamienne lwy nad drzwiami zaryczały, a deszcz obmywał ją z przeszłości. Głos tego mężczyzny zapamięta na całe życie, w tym „Jezu!” był zachwyt i strach, może o nią, autobus był blisko, no, może strach przed fontanną brudnej wody, ale nie, nie będzie tak myśleć, bo przyjemniej jest myśleć, że o nią, strach, czyli troskliwość, czyli… Julia zatrzymała się i odwróciła.

Ulica była pusta jak okiem sięgnąć, wyjąwszy następny autobus, który też chlusnął spod kół fontanną wody, tam gdzie przed chwilą był mężczyzna, któremu mogła pozwolić, żeby jej dał wszystko.

Wobec tego Julia skręciła za róg i weszła do hotelu, zostawiając mokre ślady na czerwonym dywanie. Stanęła przy kontuarze, gdzie wesoły napis obwieszczał „Wymiana pieniędzy”, i powiedziała:

– Poproszę dziesięć deko.


*

Róża siedziała z podwiniętymi nogami naprzeciwko Julii, Julii przebranej w jej ciuchy, Julii promieniejącej, Julii, która nie wyglądała na porzuconą narzeczoną, Julii, której nie trzeba było pocieszać, a to niestety było troszkę przykre, bo Róża nade wszystko chciała pocieszyć przyjaciółkę i… nie mogła.

– …Okazało się, że nie byłam pierwsza ani zapewne ostatnia w tym małżeństwie – głos Julii brzmiał jak dzwon i Róża poczuła niepokój, że przyjaciółka mogła tak łatwo mówić o czymś, co przecież podobno złamało jej serce.

– Dlaczego od razu nie wróciłaś? Byłoby ci łatwiej – szepnęła.

Julia odrzuciła mokre włosy do tyłu. Nie mogła powiedzieć prawdy, ale też nie chciała kłamać.

– Po prostu nie mogłam. Różyczko, powiedz, co u was?

Dlaczego nie pobraliście się z Sebkiem?

– Dobrze jest, jak jest – powiedziała Róża i zastanowiła się, dlaczego właściwie się nie pobrali. Z wiadomych powodów: małżeństwo wszystko psuje.

– Dopóki nie jesteś mężatką, to nie widzisz swojego partnera w papilotach – powiedziała więc Róża, a Julia pokiwała ze zrozumieniem głową.


*

Roman malował po raz pierwszy od trzech miesięcy.

Zapadła noc, a on stał przy sztalugach i dopiero kiedy zorientował się, że musi zapalić dodatkowe światła, przypomniał sobie, że jest głodny, że napiłby się czegoś.

Odłożył pędzle i wstawił wodę, co zawsze, kiedy pracował, wydawało mu się zbędnym zajęciem. Wyjął z lodówki piwo, otworzył, wypił prosto z butelki.

Wyłączył wodę i patrzył na szkic obrazu.

Ulica w deszczu, przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy na nagiej, odchodzącej w dal kobiecie, poły płaszcza trzepoczą, krople rozbryzgują się o bruk, świetliste, napełnione światłem znikąd, wśród ciemności i wilgoci. Udało mu się uchwycić ten szczególny czar: dziewczyna ma mokre długie włosy przyklejone do pleców, jest cała mokra, jest cała z deszczu i mgły. Jest – albo jej nie ma.

Był z siebie dumny. Do rana powinien skończyć.

Był podniecony i szczęśliwy po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna.

To Bezimienna będzie jego kobietą, a nie kobieta, której imienia nie wymieniał.

Był tego absolutnie pewien.


*

– Basiunia, ty już piłaś?

– Wpadła Buba i wypiłyśmy butelkę wina. Do obiadu. Ale zostaję u ciebie, nie wracam, tak się cieszę, że cała noc przed nami! Julia, jak ty pięknie wyglądasz, spodziewałam się czego innego…

– Przykro mi, że cię rozczarowałam. – Julia owinęła się za dużym szalem Róży i uśmiechnęła się.

– Nie powinnaś pić z Bubą, ona ma problem – powiedziała Róża i odwróciła się do okna.

– Buba? Jaki problem? – Basia nalała sobie wina, które przyniosła, i uniosła kieliszek w kierunku Julii.

– Buba chyba ma problem alkoholowy…Typowe objawy.

Podniecenie, radość z niczego albo wpadanie w dołek…

– To napięcie przedmiesiączkowe, Róża, a nie alkoholizm!

– Romek mi mówił, że ma nieciekawe towarzystwo…

Siedziała na rynku i nie mogła się podnieść parę dni temu… Jakby ludzi nie poznawała. Znika czasem i nawet telefonu nie odbiera, to typowe zachowania osoby uzależnionej. I najważniejsze, nie widzi tego problemu.

A my patrzymy na to z boku.

– Jest ponadto blondynką – obwieściła Basia i pociągnęła łyk.

Jej zdaniem Buba nie miała problemów alkoholowych, piła nie więcej niż ona: Basia. Poza tym bez przesady.

Kiedy mają pić, jak nie wtedy, kiedy spotykają się w bezpiecznym gronie, można o wszystkim porozmawiać i niczego się nie wstydzić? Jeszcze tego brakuje, żeby wszędzie było smutno i szaro, nie tylko na ulicach, ale i w duszach. A dusza Basi dopominała się o radość.

– Za to grozi teraz kara? – spytała Julia.

– Za co?

– Za blond włosy?

– Nie o to chodzi, tylko Buba przesadza. We wtorek była ruda. I na dodatek ma dla ciebie faceta. – Basia roześmiała się, ponieważ właśnie tego jej było trzeba.

– Nosi go przy sobie? – Julia skrzywiła się. – Niepotrzebny mi facet.

– To spokojny facet. Nasz Romek. Spodoba ci się.

– Nie spodoba mi się. – Julia odstawiła swój kieliszek i sięgnęła po kromkę chleba ze smalcem, który wypatrzyła w kuchni u Róży. – Nie spodoba mi się wasz Romek.

– Nasz! – poprawiła ją Róża. – Jest absolutnie cudowny, jest… – zabrakło jej słów, ale wiedziała, że od tego, co powie, dużo zależy. – Jest… jest… poznasz go w piątek!

– Nie poznam, przykro mi, ale muszę wyjechać na parę dni.

– Żartujesz chyba! Jeszcze się z nami dobrze nie zobaczyłaś, a już chcesz jechać?

– Nie chcę, tylko muszę, wracam środa, czwartek w przyszłym tygodniu.

– Oj, kurczę, zapomniałam, że ja też mam kurs w ten weekend. – Róża postawiła na stole nową porcję kanapek.

– Musimy przełożyć piątek na przyszłą sobotę.

Basia bawiła się kieliszkiem. Też miała inne plany, ale nie powie nikomu. Nikt się nie dowie. I wtedy zobaczy, co się stanie.


*

Piotr stał naprzeciwko szkicu i nie wierzył własnym oczom. Obraz kojarzył mu się z Julią. Ten charakterystyczny chód, uchwycony jakimś cudem przez pociągnięcie pędzla, długie włosy, sylwetka, ale Roman dodał coś, czego nie umiał nazwać, i oto nagi anioł szedł deszczową ulicą, a jemu zaparło dech w piersiach.

– Znasz ją? – zapytał, ale Romek machnął tylko ręką.

– Piwa?

– Chętnie.

Piotr musiał coś ze sobą zrobić. Przychodziło mu do głowy, żeby rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać na Bali. Zastanawiał się dłuższą chwilę, ale po pierwsze.

Bali było daleko, po drugie, nie miał paszportu, po trzecie, nie miał pieniędzy, a po czwarte, miał żonę, której nie mógł tego zrobić, a Roman mieszkał dwa kroki od nich i Romanowi mógł to zrobić.

Rozglądał się po pracowni – bardzo rzadko tu bywał, poza piątkami oczywiście, ale i tak piątki u Romka przypadały raz na trzy miesiące – rozglądał się więc po raz pierwszy, ostrożniej jakoś i uważnie. Po raz pierwszy rzuciła mu się w oczy samotność Romana: strych był niedogrzany i ubogi, zeschnięte pozostałości po jajecznicy zdobiły jeden porzucony obok zlewu talerzyk – i zdał sobie sprawę z tego, że gdy byli tu wszyscy razem, ten strych trącił tajemnicą, drewniane belki przytrzymujące strop wisiały nad nimi opiekuńczo. W świetle świec, które Roman wtedy zapalał, i przy wesołym rozgardiaszu dziewczyn, strych wydawał się oazą sztuki i miejscem godnym pozazdroszczenia. Teraz w świetle jaskrawej lampy widać było wszelkie niedoskonałości: przybrudzone ściany, popękane belki, nędzę starych sprzętów.

– No, mów, stary – Roman przerwał milczenie. To było dobre między nimi, że się nie opieprzali, Roman od razu wiedział, że o coś chodzi i walił prosto z mostu.

– Mam przechlapane – powiedział wobec tego Piotr i usiadł na tapczanie z butelką piwa w ręku.


*

– A ja najbardziej lubię ćmy. – Buba wyciągnęła nogi, ukazując w całej okazałości kolorowe wełniane rajstopy w drobne różyczki.

– Chyba zwariowałaś, brr – wstrząsnęła się Róża. – Ty jesteś jakaś nienormalna.

– Nigdy nie mówiłam, że jestem normalna – zdziwiła się Buba.

– Nie można lubić ciem. – Basia znowu nalała sobie wina, a świat wydobrzał. – W ogóle nie można lubić niczego, co lata. Oprócz motyli, oczywiście.

– Można, bo ja lubię.

– Obrzydlistwo. – Róża wydęła usta i wyglądała wypisz wymaluj jak Pamela tuż po operacji plastycznej.

– A motyle lubisz?

– Motyle to zupełnie co innego!

– Ćmy to motyle nocne. Lubię je najbardziej. To podobno dusze ludzi, którzy odeszli, a jeszcze mają coś do załatwienia. Albo w procesie reinkarnacji zatrzymali się na chwilę… Ćmy są… boskie.

– Karaluchy też – Julia wtrąciła z rozmarzeniem.

Nie da się wciągnąć w znajomość z żadnym Romanem, niech to sobie wybiją z głowy. Teraz będzie marzyć o tamtym mężczyźnie, deszczowym chuliganie. Może szkoda, że nie upadła, może by sobie skręciła na przykład nogę, on by się wtedy nią zaopiekował, może nawet zemdlałaby i musiałby się nią zająć na dłużej. Karetka pogotowia, czy pan jest z tą panią, oczywiście, obudziłaby się, a nad nią te oczy, takie normalne, właściciel ręki być może nawet trzymałby w swojej jej dłoń, a ona uśmiechnęłaby się…

– Nie chodzi mi o to, że to są stworzenia boskie – zdenerwowała się Buba. – Ćmy są po prostu niezwykłe.

Są jak życie i jak śmierć i mają w sobie gotowość oddania życia za…

– Za ojczyznę! – Basia roześmiała się, a wino z kieliszka chlusnęło na jej sweter. To było więcej niż śmieszne, Basia pociągnęła palcem po plamie, jaki ładny wzorek się zrobił, miły wzoreczek, milusi…

– A ja bym chciała być krokodylem.

– I od razu byś się przerobiła na swoje buty. Buba przyglądała się Basi, wysysającej ze swetra pozostałości wina. – Baśka! Co ty robisz?

– Krokodyle są najgroźniejsze na świecie. Najbardziej drapieżne. Przecinają bawołu na pół.

– A ty wiesz, że są motyle, z rodziny trociniarkowatych, których gąsienice mają potężne szczęki. Te szczęki tną nie tylko drewno, ale metal. Kiedyś te gąsienice wyrządziły szkody w fabryce kwasu siarkowego, przegryzając płyty ołowiane. – Buba popatrzyła zwycięsko na przyjaciółki. – Myślisz: motyl, nic nie znaczy, ulotny, bezbronny, takie nic kolorowe, a ma nieprawdopodobną siłę, jak jest młody.

– Motylem się jest na starość, Buba. I skąd ty masz takie wiadomości?

– Przecież ci tłumaczę, że je lubię. – Buba wzruszyła ramionami. Jak się kogoś lubi, to trzeba wykazywać maksimum zainteresowania, tak to trudno zrozumieć?

– Ja jestem panterą. Panterą, dziką i nieujarzmioną, jestem królem puszczy, królową puszczy, mogę robić, co chcę, i jestem atrakcyjna, śliczna, prężna, zgrabna i wszyscy możecie mi naskoczyć! Szczególnie krokodyl! – Basia dopija czwarty kieliszek wina, wyraźnie jest wstawiona.

– Krokodyl daje sobie radę nawet z panterą. Róża, krokodyl jest obrzydliwy! Dlaczego nie chciałabyś być innym zwierzątkiem? Jakimś puszystym kociaczkiem czy nawet sarenką? Albo krową? One mają takie śliczne oczy! Hera była wolooka, i to był największy komplement!

– Ale bardzo dawno temu. Wyobraź sobie tytuły w gazetach: znana aktorka, wolooka Iksińska…

– Krokodyl wzbudza respekt – powiedziała Róża i przestraszyła się swoich słów.

Na szczęście żadna z kobiet nie zauważyła jej powagi.

Róża zawsze chciała, żeby się z nią liczono. A Sebastian się z nią nie liczył.

– Julia, a ty?

– Ja? Ja się zakochałam – powiedziała Julia i spojrzała w okno.

Deszcz ostro zacinał i po szybach lały się strumienie wody. Uwielbiała taką pogodę!

– Przecież przed chwilą powiedziałaś, że jest dla ciebie nikim! – Buba nie mogła zrozumieć. Siedziały razem od sześciu godzin, Julia wyspowiadała się z nieszczęsnego Davida, i nagle zmieniła zdanie?

– Ja się dzisiaj zakochałam – powiedziała spokojnie Julia i uśmiechnęła się do Buby. – I dlatego przysięgam, polubię Romka, nie martwcie się, ale nie wymagajcie ode mnie nic więcej, albowiem jestem zajęta.

– A ja się rozwiodę – powiedziała Basia i zaczęła chichotać.

– A ja wyruszę na księżyc i nigdy mnie nie znajdziecie – powiedziała Buba.

Nie spodziewała się, że przyjaciółki tak szybko będą na rauszu. I co to za idiotyczne rozmowy, dorosłe kobiety, a zachowują się gorzej niż trzynastolatki. Trzynastolatki przynajmniej interesują się wszechświatem albo czarnymi dziurami, albo dlaczego nie są kochane, albo tym, kim będą, kiedy będą dorosłe. A oto przed nią siedzą trzy dojrzałe kobiety i plotą jak potłuczone.

– Jestem absolutnie pewna, że to ten mężczyzna. – Julia nalała sobie znowu wina, zaczynało jej potężnie szumieć w głowie.

Właściwie powinna zadzwonić do matki, że nie wróci na noc, ale przecież jest dorosła i nie musi się tłumaczyć.

Róża wynosi brudne naczynia do kuchni. Opiera się o zlew, słabo jej się zrobiło, ale to zaraz minie, powinna się położyć, odpocząć, powinna komuś wreszcie powiedzieć, ale będzie milczała, bo sama musi podjąć decyzję, sama, zupełnie sama. Oddycha głęboko, szafki przestają się kołysać, żadna z nich nie zauważyła, to dobrze, to świetnie, właśnie tak ma być, że nikt niczego nie widzi, kogo to obchodzi, jak ona da sobie radę, to jej sprawa i niczyja inna…

Загрузка...