Kirył J. Yeskov Ostatni władca pierścienia

Jesteśmy dzisiaj slabi, lecz na nasz znak czekają

Hordy różnorakie, co za Murem mieszkają.

Kiedyśmy, niewolnicy, w twarda pieść się zbierzemy,

Choć dzisiejszym swym losem się nie przejmujemy.

Niewola nas nie smuci,

Może trwać nawet wiek, nie będziemy się dąsać,

Lecz gdy zacznie dusić nas wstyd,

My będziemy na waszych mogiłach pląsać.

R. Kippling


Nigdy jeszcze na polach walki nie zdarzyło się tak, by tak wielu, zawdzięczało tak wiele, tak niewielu.

W. Churchill

CZĘŚĆ PIERWSZA BIADA ZWYCIĘŻONYM

Złoto — dla gospodyni, srebro zaś dla sługi,

Miedziakami się pokryje wszelkie drobne długi.

„Tak jest — powiedział baron — do wojny się szykuję,

A Zimne Żelazo nad wszystkim panuje!”

R. Kippling

1

Mordor, piaski Hutel-Har
6 kwietnia 3019 roku Trzeciej Ery

Czyż istnieje na świecie piękniejszy widok niż zachód słońca na pustyni, gdy, jakby wstydząc się swej jaskrawej południowej mocy, zaczyna pieścić człowieka garściami barw o niewyobrażalnej czystości i delikatności! Szczególnie piękne są niezliczone odcienie fioletów, w mgnieniu oka zmieniających szeregi diun w zaczarowane morze — uważajcie, byście nie przegapili tych kilku mgnień, bo nigdy już się one nie powtórzą… A ta chwila tuż przed świtem, gdy pierwszy błysk światła przerywa w pół taktu powściągliwy menuet księżycowych cieni na woskowanym parkiecie wyschniętych jezior — albowiem owe bale na wieki ukryte są przed niewtajemniczonymi, którzy przedkładają dzień nad noce… A nieodłączna tragedia tego momentu, kiedy potęga mroku zaczyna chylić się ku upadkowi i puszyste skupiska wieczornych gwiazdozbiorów niespodziewanie stają się ostrymi lodowymi okruchami — tymi samymi, które przed świtem osiądą w postaci szronu na oksydowanym żwirze zboczy wzgórz…

Właśnie w takiej bliskiej północy godzinie, po wewnętrznej krawędzi półokrągłego żwirowanego parowu między niewysokimi diunami przemykały dwa szare cienie, a dzieląca ich odległość była właśnie taka, jaką przewidywał w podobnej sytuacji Regulamin Polowy. Co prawda, większą część bagażu — niezgodnie z regulaminem — niósł nie zamykający, wyraźnie będący „głównymi siłami”, a prowadzący — „straż przednia”, jednakże były ku temu ważkie powody. Zamykający wyraźnie kulał i zupełnie stracił siły; oblicze jego — szczupłe, z odznaczającym się orlim nosem, wyraźnie świadczące o dużej domieszce krwi umbarskiej — pokrywała warstwa lepkiego potu. Prowadzący zaś na oko był typowym orokuenem, przysadzisty, z szeroko rozstawionymi oczami — jednym słowem, tym właśnie „orkiem”, którym na Zachodzie matki straszą nieposłuszne dzieci. Poruszał się błyskawicznymi zygzakami, a wszystkie jego ruchy były bezgłośne, precyzyjne i oszczędne, jak u wyczuwającego zdobycz drapieżnika. Swoją pelerynę z futra bachtriana, niezmiennie utrzymującego tę samą temperaturę — czy to w południowy skwar, czy to w ziąb przedświtu — oddał towarzyszowi, sam pozostając w zdobycznym, niezastąpionym w lesie, ale zupełnie nieprzydatnym tu, na pustyni, elfickim płaszczu.

Zresztą, nie chłód martwił teraz orokuena: niczym zwierzę wsłuchujące się w nocną ciszę krzywił się jak od bólu zęba za każdym razem, gdy dochodził go zgrzyt żwiru pod chwiejnie stąpającym towarzyszem. Oczywiście, natknąć się na elficki patrol na środku pustyni, to rzecz niemal nieprawdopodobna, a poza tym dla elfów światło gwiazd w ogóle nie liczy się jako światło — muszą widzieć przynajmniej księżyc. Jednakże kapral Cerleg, dowódca plutonu zwiadu w pułku jegrów Kirith Ungol, w takich sprawach nigdy nie zdawał się na „jakoś to będzie” i nieustannie powtarzał: „Pamiętajcie, chłopcy: Regulamin Polowy, to taka książka, gdzie każdy przecinek jest przesiąknięty krwią tych przemądrzałków, którzy chcieli postępować po swojemu”. Dlatego zapewne, przez trzy lata wojny stracił tylko dwóch żołnierzy i z liczby tej był bardziej w duchu dumny niż z Medalu Oka, otrzymanego ubiegłej wiosny z rąk dowodzącego Armią Południe. Również teraz — u siebie w domu, w Mordorze — zachowywał się tak, jakby nadal odbywał głęboki rajd po równinach Rohanu. Zresztą, jaki to teraz dom…

Z tyłu doszedł go nowy dźwięk — ni to jęk, ni to westchnienie. Cerleg odwrócił się, obliczył dystans i, błyskawicznie zrzuciwszy z ramion wór z manelami (ani jedna sprzączka przy tym nie brzęknęła), zdążył dobiec do swego towarzysza. Ten, przegrywając walkę z omdleniem, wolno osuwał się na ziemię. Stracił przytomność, gdy tylko kapral podchwycił go pod pachy. Klnąc w duchu na czym świat stoi, zwiadowca wrócił do swego bagażu po manierkę. To ci partner, żeby to dunder… Ani z niego się śmiać, ani go żałować…

— Proszę się napić, panie. Znowu gorzej?

Wystarczyło, by leżący wypił kilka łyków, a całe jego ciało odpowiedziało koszmarnym atakiem torsji.

— Proszę wybaczyć, kapralu — wymamrotał. — Szkoda tego płynu.

— Proszę tak nie myśleć: do podziemnego zbiornika wody zostało niewiele. Jak pan, konsyliarzu polowy, nazwał ongi tę wodę? Takie śmieszne słowo…

— Adiabatyczna.

— Człowiek uczy się przez całe życie. No dobrze, z wodą nie stoimy tak źle. Znowu nie czuje pan nogi?

— Obawiam się, że tak. Wiecie co, kapralu… Niech mnie pan tu zostawi i sam pójdzie do swego koczowiska — chyba mówiliście, że to niedaleko, jakieś piętnaście mil. Potem wrócicie po mnie. Przecież jeśli natkniemy się na elfów to obaj zginiemy za funt kłaków. Ze mnie teraz taki wojak, jak… sami rozumiecie…

Cerleg jakiś czas zastanawiał się, odruchowo kreśląc palcem na powierzchni piasku znaczki Oka. Potem zdecydowanym ruchem wyrównał piasek i podniósł się.

— Rozłożymy tu biwak. Pod tą wydmą. Tam, jak mi się wydaje, grunt jest bardziej zwarty. Dojdzie pan sam, czy pomóc?

— Proszę posłuchać, kapralu…

— Doktorze, proszę o ciszę! Pan jest — proszę mi wybaczyć — jak małe dziecko: jestem spokojniejszy, gdy mam pana na oku. Trafi pan w łapy elfów i po kwadransie wyciągną z pana wszystko: skład grupy, kierunek marszu i całą resztę. A ja za bardzo kocham własną skórę… No to jak? Przejdzie pan te sto pięćdziesiąt kroków?

Wlókł się we wskazanym kierunku, czując, jak noga przy każdym kroku wypełnia się roztopionym ołowiem. Pod samą już wydmą znowu stracił przytomność i nie widział już jak zwiadowca, starannie zatarłszy ślady torsji i odciski stóp, szybko niczym kret ryje w piaszczystym zboczu kryjówkę na dzień. Potem przejaśniło mu się przed oczami. Zorientował się, że kapral ostrożnie prowadzi go do nory wyłożonej tkaniną. „Czy może, łaskawco, wygrzebie się pan z niemocy za kilka dni?”

Nad pustynią tymczasem wzeszedl ohydnej barwy księżyc — jakby opił się ropy pół na pół z krwią. Teraz, by obejrzeć nogę światła było aż za dużo. Rana sama w sobie była bzdurna, ale nijak nie chciała się zasklepić i co rusz zaczynała krwawić: elficka strzała, jak zwykle, okazała się zatruta. Tego straszliwego dnia lekarz zużył cały zapas odtrutki dla swych ciężko rannych, mając nadzieję, że może się uda. Nie udało się. W gęstwinie leśnej, o kilka mil na północny wschód od przeprawy pod Cytadelą Gwiazd, Cerleg wykopał dla niego jamę pod powalonym dębem, i przez pięć dni i pięć nocy ranny leżał tam, czepiając się skostniałymi palcami życia jak krawędzi oblodzonego karnisza. Szóstego dnia wynurzył się z purpurowego wiru nieznośnego bólu i, łykając gorzką, śmierdzącą jakimiś odczynnikami wodę z Imlad Morgul — do innej nie można było dotrzeć — słuchał relacji kaprala. Resztki Armii Południe, zablokowane w wąwozie Morgul, skapitulowały, i elfy z Gondorczykami popędziły ich gdzieś za Anduinę. Jego polowy lazaret zaś wraz ze wszystkimi rannymi rozdeptał na kaszę rozjuszony mumak z rozbitego haradzkiego korpusu. Wyglądało, że nie ma już na co czekać — trzeba przedzierać się do domu, do Mordoru.

Ruszyli dziewiątej nocy, gdy tylko zdołał się poruszyć. Zwiadowca wybrał drogę przez przełęcz Kirith Ungol, ponieważ przewidywał, że po trakcie wiodącym przez Ithilien nawet mysz w obecnej chwili się nie przemknie. Najgorsze było to, że nie udało mu się określić, co właściwie go zatruwa, i to kto — specjalista od trucizn! Sadząc po symptomach, musiało to być coś nowego, coś z ostatnich elfickich badań. Zresztą, apteczka i tak była prawie pusta. Czwartego dnia niemoc wróciła i to w najmniej odpowiednim momencie: gdy przemykali obok świeżo odbudowanego obozu Zachodnich sojuszników u podnóża Minas Morgul. Trzy doby przyszło im ukrywać się w tamtejszych złowrogich ruinach, a trzeciego wieczora zdziwiony kapral wyszeptał mu na ucho: „Ależ waść siwiejesz!” Zresztą, winne temu były nie pilnujące ruin upiory, a całkiem realna szubienica postawiona przez zwycięzców na poboczu traktu, jakieś dwadzieścia jardów od ich kryjówki. Sześć trupów w postrzępionych mordorskich mundurach zebrało na ucztę całe krucze stado, a duży szyld za pośrednictwem wykaligrafowanych elfickich runów powiadamiał, że są to „wojenni przestępcy”.

Obecny atak był trzecim z kolei. Czując wszechogarniające dreszcze, wpełzł do wysłanej tkaniną nory i znowu pomyślał: jak się teraz czuje Cerleg w samej elfickiej szmatce?

Ten po chwili bezgłośnie pojawił się w schronie. Cichutko zabulgotała woda w jednej z przyniesionych manierek, potem osypał się z „sufitu” piasek, co oznaczało że orokuen maskował z zewnątrz otwór wejściowy. Wystarczyło, by jak dziecko przytulił się do jego wielkich pleców, a zimno, ból i strach zaczęły niespodziewanie wypływać z niego i nie wiadomo skąd pojawiła się pewność, że kryzys minął. „Teraz muszę się tylko wyspać, i wtedy przestanę być dla Cerlega ciężarem… tylko muszę się wyspać…”

— Haladdinie! Hej, Haladdinie!

„Kto mnie woła? Jak się znalazłem w Barad-Dur? Nie rozumiem… Dobrze, niech będzie Barad-Dur”.

2

Pół setki mil na wschód od wulkanu Orodruina, tam, gdzie lekkomyślne gadatliwe strumienie rodzące się pod lodowcami Gór Popielnych stają się rozsądnymi i statecznymi rzekami, cicho gasnącymi następnie w pulsujących oparach mordorskiej równiny na płaskowyżu Gorgoroth znajduje się Oaza. Bawełna i ryż, figi i winorośl rodziły tu od wieków, dwa razy do roku, a prace miejscowych tkaczy i płatnerzy słynęły w całym Sródziemiu. Prawdą jest jednak, że każdy orokuen — koczownik spoglądał na współplemieńców, którzy wybrali los rolników czy rzemieślników, z niewyobrażalną wręcz pogardą, bo któż nie wie, że jedynym zajęciem godnym mężczyzny jest hodowla bydła — no, jeśli nie liczyć grabieży na szlakach karawan… Wcale to zresztą im nie przeszkadzało w regularnym odwiedzaniu ze swymi Stadami gorgoratskich targowisk, gdzie byli zręcznie oskubywani jak lipki przez słodkoustych umbarskich kupców, którzy sprawnie i szybko podporządkowali sobie cały tamtejszy handel. Ci spryciarze, zawsze gotowi do zaryzykowania głową za garść srebra, prowadzili swoje karawany po całym Wschodzie, nie gardząc przy tym ani handlem niewolnikami, ani przemytem, ani — przy okazji — zwyczajnym rozbojem. Głównym źródłem ich dochodów był zawsze eksport rzadkich metali, które wydobywały w obfitości w Górach Popielnych przysadziste trolle — niezrównani górnicy i metalurdzy. Ci ostatni zaś po jakimś czasie zmonopolizowali dodatkowo w Oazie murarkę. Wspólne długie życie przyzwyczaiło synów trzech narodów do zerkania na sąsiedzkie ślicznotki z większym zainteresowaniem niż na dziewczyny swego plemienia, ale i do wykpiwania siebie wzajemnie w dowcipach rozpoczynających się od słów: „Przychodzi do łaźni orokuen, Umbarczyk i troll…” Jednak kiedy zachodziła taka potrzeba stawali do walki ramię w ramię przeciwko barbarzyńcom Zachodu, broniąc przełęczy Gór Cienia i przejścia przez Morannon.

Na takim zaczynie powstał sześć wieków temu Barad-Dur, zadziwiające miasto alchemików i poetów, mechaników i astrologów, filozofów i lekarzy, serce jedynej w całym Sródziemiu cywilizacji, która postawiła na racjonalną wiedzę i nie bala się przeciwstawić starej magii swą, dopiero co ukształtowaną technologię. Błyszcząca iglica baraddurskiej cytadeli wzniosła się nad równiną Mordoru niemal na wysokość Orodruiny, jak monument postawiony Człowiekowi — wolnemu Człowiekowi, który uprzejmie, ale stanowczo odrzucił rodzicielską opiekę Mieszkańców Niebios i zaczął żyć własnym rozumem. Było to wyzwanie rzucone tępemu, agresywnemu Zachodowi, iskającemu wszy w swych drewnianych „pałacach” przy akompaniamencie smętnych recytatywów skaldów, głoszących niezrównane wartości nigdy nie istniejącego Numenoru. Było to wyzwanie uginającemu się pod ciężarem własnej mądrości Wschodowi, gdzie Jin i Jang dawno już pożarły się wzajemnie, zrodziwszy tylko wyszukaną statykę Ogrodu Trzynastu Kamieni. Było to wyzwanie rzucone jeszcze komuś, albowiem ironiczni intelektualiści z Akademii Mordorskiej — sami tego nie wiedząc — doszli do rubieży, za którą wzrost ich potęgi mógł być nieodwracalny i niemożliwy do sterowania.


A Haladdin kroczył po znanych sobie od dziecka ulicach — od trzech wytartych stopni rodzinnego domu w zaułku za Starym Obserwatorium obok platanów Królewskiego Bulwaru, który styka się przeciwległym końcem z zigguratem Wiszących Ogrodów — kierując się do przysadzistego budynku Uniwersytetu. Właśnie tutaj praca obdarzyła go kilka razy chwilami najwyższego szczęścia, dostępnego człowiekowi: kiedy trzyma on, niby pisklę na dłoni, Prawdę objawioną w tej chwili na razie tylko jemu. A to znaczy, że jest on bogatszy i hojniejszy od wszystkich władców świata… A potem w wielogłosym gwarze krążyła butelka nurneńskiego, której piana, w towarzystwie wesołych „ochów” wypełzała z różnych kubków i szklanic, a przed nimi była jeszcze cała kwietniowa noc ze swymi nie kończącymi się dysputami o nauce, poezji, budowie świata, i znowu o nauce — dysputami rodzącymi w uczestnikach niezachwiane, spokojne przekonanie, że ich życie to jedyny i właściwy wariant… A Sonia patrzyła na niego ogromnymi oczami — tylko trollijskie dziewczyny mają czasem taki nie zdefiniowany odcień oczu (ciemnoszary? przejrzystobrązowy?) — i z całej siły starała się uśmiechnąć: „Haliku, kochany, nie chcę być ci ciężarem”, a jemu chciało się płakać z powodu przepełniającej serce czułości.

Ale skrzydła snu już niosły go z powrotem na nocną pustynię, oszałamiającą każdego nowicjusza nieprawdopodobną różnorodnością życia, które wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca dosłownie zapada się pod ziemię. Od Cerlega dowiedział się, że ta pustynia, jak i każda inna, od wieków dzieli się na fragmenty: każda kępa saksaułu, łączka kłującej trawy czy plama jadalnego porostu — manny — ma właściciela. Orokuen z łatwością określał klany władające tymi uroczyskami, po których przebiegała ich droga, bezbłędnie określał granice włości, wyraźnie orientując się przy tym nie za pomocą ułożonych z kamieni piramidek abo, a posiłkując się jakimiś tylko jemu znanymi punktami orientacyjnymi. Wspólne tu były tylko studnie dla bydła — rozległe doły w piasku, wypełnione gorzko-słoną, choć nadającą się do picia wodą. Haladdina przede wszystkim zadziwił system tsandojów — zbiorników adiabatycznej wilgoci, o których wcześniej wiedział tylko z książek. Chylił czoła przed nieznanym geniuszem, który odkrył niegdyś, że jedno z przekleństw pustyni — nocny mróz — może pokonać drugi: suszę — szybko stygnące kamienie działają jak lodówki, „wyciskając” wodę z pozornie absolutnie suchego powietrza.

Kapral słowa „adiabatyczna”, rzecz jasna, nie znał. W ogóle Cerleg mało czytał, nie widząc w tym zajęciu specjalnego sensu ani orzyjemności, ale niektóre ze zbiorników, obok których prowadziła ich droga, były zbudowane jego rękami. Pierwszy tsandoi Cerleg wykonał mając pięć lat i był strasznie zrozpaczony, gdy rano nie znalazł w nim ani kropli wody. Potrafił jednakże samodzielnie wykryć błąd — stosik kamieni był zbyt mały — i właśnie w tym momencie poczuł po raz pierwszy w życiu dumę Mistrza. Dziwne, ale nie odczuwał najmniejszego pociągu do zajmowania się bydłem — wykonywał tę pracę tylko z konieczności — ale za to z byle warsztatu rymarskiego nie można go było za uszy wyciągnąć. Krewni kręcili nosami, patrząc na niego — „zupełnie miejskie dziecko”, a ojciec, napatrzywszy się na jego zabawy z żelastwem, zmusił do opanowania alfabetu. Tak się zaczęło jego życie mangatsa — wędrownego rzemieślnika odwiedzającego koczowiska jedno po drugim, przez co po kilku latach potrafił już robić wszystko. A gdy trafił na front (koczownicy zazwyczaj byli przydzielani albo do lekkiej kawalerii albo do jegrów), zaczął wojować tak samo rzetelnie, jak wcześniej układał tsandoje i naprawiał uprząż bachtrianów.

Wojna ta, szczerze mówiąc, sprzykrzyła mu się dawno i całkowicie. Wiadomo — tron, ojczyzna i wszystko inne… Jednakże panowie generałowie za każdym razem wszczynali operacje, głupota których widoczna była nawet z wysokości jego kapralowego spojrzenia. Zęby widzieć to, nie trzeba było kończyć żadnych wojskowych akademii — wystarczyło, jak sądził, tylko trochę zdrowego rozsądku rzemieślnika. Po pogromie na Polach Pelennoru na przykład, pluton zwiadu Cerlega, jak i inne zdolne do walki oddziały, rzucono by osłaniały odwrót (lepiej powiedzieć — ucieczkę) sił głównych. Zwiadowcom wyznaczono wówczas pozycję na środku gołego pola, nie uzbroiwszy ich nawet w długie włócznie, przez co elitarna formacja, której żołnierze mieli na swoim koncie co najmniej po dwa tuziny rajdów na tyły wroga, zupełnie bezsensownie rozdeptana została kopytami rohańskich jeźdźców, którzy nawet nie zauważyli z kim dokładnie mają do czynienia.

„»Garbatego wyprostuje mogiła« — postanowił wtedy Cerleg. — Niech ich licho z taką wojną… Koniec, chłopaki, nawojowałem się po uszy. »Bagnet w piach, a ja do baby pod pierzynę!« Z tego przeklętego lasu, gdzie w pochmurną pogodę za cholerę me da się określić kierunku, a każde zadrapanie natychmiast zaczyna ropieć, chwała Jedynemu, udało się wyjść, a już w domu, na pustyni, jakoś sobie poradzimy”. W swych snach kapral już przeniósł się do znajomego koczowiska Teshgol, do którego została jedna dobra noc marszu. Oczyma duszy wyraźnie widział, jak to się odbędzie — bez pośpiechu zdecyduje, co należy w domu naprawić w pierwszej kolejności, w tym czasie zostanie nakryty stół, a gospodyni, gdy wypiją już po drugim, zacznie powoli naprowadzać rozmowę na temat, jak to w domu bez chłopa… A umorusane dzieciaki — czwórka ich tam (a może piątka? nie pamięta…) — będą się kręcić przy nich, chcąc dotknąć broni… Zasypiając, pomyślał jeszcze: „Dobrze by się dowiedzieć, komu była potrzebna ta wojna, i spotkać go jakoś na wąskiej ścieżce…”

No bo rzeczywiście — komu?

3

Śródziemie, strefa sucha
Informacje przyrodniczo — historyczne

W historii każdego Świata, również Sródziemia, występują regularne zmiany epok klimatycznych — wilgotnych i suchych: powstawanie i topnienie czap lodowych na biegunach oraz pasm pustyń podporządkowane jest jednemu rytmowi, tworzącemu jakby puls globu. Te naturalne cykle kryją się przed wzrokiem historyków i skaldów pod zadziwiającym kalejdoskopem narodów i kultur, mimo iż właśnie one w znacznym stopniu rodzą ów kalejdoskop. Zmiana cyklu klimatycznego może odegrać w historii kraju, czy nawet całej cywilizacji rolę znacznie większą, niż działania wielkich reformatorów czy wyniszczające obce najazdy.

Tak więc, w Sródziemiu wraz ze swą Trzecią historyczną Erą, chyliła się ku upadkowi jeszcze jedna epoka — pluwialna. Trasy przenoszących wilgoć cyklonów coraz bardziej odchylały się ku biegunom planety i w pierścieniach pasatów, obejmujących trzydzieste szerokości obu półkul, wyraźnie widoczne stało się rozrastanie pustyń. Niedawno jeszcze równinę Mordoru pokrywała sawanna, a na zboczach Orodruiny rosły prawdziwe drzewa cyprysowe i cisy. Natomiast teraz pustynia nieubłaganie, akr za akrem pochłaniała resztki suchych stepów lgnących do podnóży górskich grzbietów. Linia śniegu w Górach Popielnych nieuchronnie przesuwała się ku górze, i strumienie, sycące Oazę w Gorgoroth, coraz bardziej przypominały gasnące z powodu nieznanej choroby dziecko. Gdyby tamtejsza cywilizacja była nieco bardziej prymitywna, a kraj biedniejszy, to wszystko tak by właśnie się działo. Proces ów rozciągnąłby się na wieki, a na takim odcinku czasu zawsze coś się może stać. Ale Mordor miał moc niezmierzoną, tak więc postanowiono nie czekać na „łaskę przyrody” i utworzyć obszerny i wydajny system nawadnianego rolnictwa z wykorzystaniem wody z dopływów jeziora Nurn.

Należy w rym miejscu wyjaśnić jedną rzecz. Nawadniane rolnictwo w strefie pustynnej jest bardzo wydajne, ale wymaga szczególnej troski. Chodzi o dużą zawartość rozpuszczonej w tutejszych wodach gruntowych soli. Najważniejszy problem polega na tym, by — nie daj Boże! — nie wyprowadzić jej na powierzchnię, gdyż to wiedzie do zasolenia produktywnej warstwy gruntu. Właśnie tak się stanie, jeśli w trakcie nawadniania wylane zostanie na pole zbyt dużo wody i gruntowe kapilary zostaną wypełnione na taką głębokość, że wody gruntowe uzyskają połączenie z powierzchnią. Siły kapilarne plus przygruntowe parowanie powodują przepompowywanie wody z głębin na powierzchnię, podobnie jak idzie do góry paliwo po płonącym knocie lampki, a procesu tego nie da się zatrzymać. Rolnik nie zdąży mrugnąć, jak okaże się, że zamiast pola ma pozbawione życia solnisko. Najgorsze zaś jest to, że w żaden sposób nie da się ponownie ukryć owej soli w głębinach ziemi.

Istnieją dwa sposoby na uniknięcie tego kłopotu. Po pierwsze, można bardzo ostrożnie podlewać uprawy — tak, by kapilarna wilgoć powierzchniowa nie zetknęła się z lustrem wód gruntowych. Po drugie, można stosować tak zwany system przemywania: należy okresowo doprowadzać na polach do nadmiaru wody przepływającej, która po prostu będzie zmywała stale przesączającą się z głębin sól i przenosiła ją na przykład do morza, czy innego końcowego zbiornika. Ale jest tu pewna subtelność: system przemywania można wykorzystywać tylko w dolinach dużych rzek, mających wyraziste wiosenne przybory wód, gdyż to one usuwają zgromadzoną przez cały rok sól. Przykładowo takie właśnie są naturalne warunki upraw w Khandzie skąd skopiowany został system nawadniania przez niedoświadczonych mordorskich inżynierów, szczerze uważających, że jakość nawadniania zależy od liczby sześciennych sążni wykopanego gruntu.

Natomiast w zamkniętej niecce Mordoru system przemywania nie może być stosowany z definicji, ponieważ nie ma tu przepływających przez kraj rzek, a końcowym zbiornikiem wodnym jest Nurn, którego dopływy zostały wykorzystane do nawadniania oddalonych od jeziora upraw. Mała różnica wysokości nie pozwala na stworzenie w tych kanałach nawet namiastki wiosennych przyborów, tak więc zmywanie soli okazało się niemożliwe, ponieważ po pierwsze, nie było czym, po drugie — nie było dokąd. Po kilku latach niewyobrażalnego urodzaju stało się to, co było nieuniknione: zaczęło się zasalanie ogromnych połaci kraju, a próby zastosowania drenażu nie udały się z powodu wysokiego stanu wód gruntowych. Wynik: olbrzymie ilości pieniędzy zostały zmarnowane, a ekonomii kraju i jego przyrodzie wyrządzono straszliwą szkodę. Mordorowi w zupełności wystarczyłby umbarski system melioracji z minimalnym nawadnianiem, zresztą znacznie tańszym w stosowaniu, ale i ten wariant obecnie został nieuchronnie utracony. Inicjatorzy irygacyjnego projektu i jego główni wykonawcy zostali skazani na dwadzieścia pięć lat pracy w kopalniach ołowiu, ale, jak łatwo się domyślić, nie pomogło to sprawie.

To, co się wydarzyło, było rzecz jasna olbrzymią szkodą, ale w końcu nie katastrofą. Mordor w tym czasie zupełnie zasłużenie nazywano Warsztatem Świata i mógł on, w zamian za swoje wyroby przemysłowe, otrzymywać dowolne ilości żywności z Khandu i Umbaru. Dniami i nocami przez Ithilien podążały sobie na spotkanie karawany handlowe, i w Barad-Dur coraz głośniej odzywały się głosy, że niby zamiast grzebać się w ziemi — co i tak nie daje żadnego pożytku, a jedynie straty — lepiej by się zająć rozwijaniem tego, co mamy najlepsze na świecie, czyli metalurgii i chemii. … Rzeczywiście kraj przeżywał rewolucję przemysłową: parowe maszyny wybornie spisywały się w kopalniach i manufakturach, a sukcesy awiacji oraz doświadczenia z elektrycznością stały się ulubionym tematem dysput przy stołach w domach wykształconych warstw społeczeństwa. Dopiero niedawno zostało przyjęte prawo o powszechnym nauczaniu, i Jego Wysokość Sauron VIII z właściwym sobie ciężkim dowcipem oświadczył na posiedzeniu parlamentu, że zamierza przyrównać absencję w szkole do zdrady państwowej. Wspaniała praca doświadczonego korpusu dyplomatycznego i silnej służby wywiadowczej pozwoliły doprowadzić liczebność armii kadrowej do minimum, tak więc nie obciążała ona zasobów kraju.

Jednakże właśnie w tym czasie rozległy się te słowa, którym sądzone było zmienić całą historię Śródziemia. W przedziwny sposób były niemal dokładnym powtórzeniem wypowiedzi, która miała miejsce w innym Świecie i dotyczyła zupełnie innego kraju, a brzmiała ona tak: „Kraj, który nie może siebie wykarmić i zależny jest od importu żywności, nie może być uważany za poważnego wojennego przeciwnika”.

4

Arnor, wieża Amon Sul
Listopad 3010 roku Trzeciej Ery

Słowa te wypowiedział wysoki siwobrody starzec w srebrzystoszarym płaszczu z odrzuconym na plecy kapturem. Stał on, opierając się o brzeg owalnego czarnego stołu, wokół którego w wysokich fotelach ulokowały się cztery, na poły ukryte w cieniu postaci. Mogło się wydawać, że przemówienie jego odniosło skutek: Rada jest po jego stronie, i teraz ciemnobłękitne przenikliwie patrzące oczy stojącego, będące w wyraźnym kontraście z barwą pergaminowej twarzy, nie odrywały się od jednej z czterech postaci — od tej, z którą przyjdzie mu zaraz się zetrzeć. Siedziała ona nieco z boku, jakby już z góry oddzielała się od członków Rady, była szczelnie owinięta w oślepiająco biały płaszcz, przez co wydawało się, że jego posiadacz dygoce z zimna. Ale oto mężczyzna, zacisnąwszy palce na podłokietnikach fotela, wyprostował się i pod ciemnym sklepieniem rozległ się jego głęboki, miękki głos:

— Powiedz, nie żal ci ich?

— Jakich „ich”?

— Ludzi, ludzi, Gandalfie! Rozumiem, że z powodów wyższego dobra skazałeś na śmierć cywilizację Mordoru. Ale cywilizacja to przede wszystkim jej nosiciele. Znaczy to, że ich również należy zniszczyć — i to tak, żeby nie mogli się odrodzić. Czyż nie?

— Litość jest złym doradcą, Sarumanie. Przecież razem z nami patrzyłeś w Zwierciadło. — Mówiąc te słowa, Gandalf wskazał na stojący na środku stołu przedmiot, bardziej przypominający ogromną, wypełnioną rtęcią paterę. — Do Przyszłości prowadzi wiele dróg, ale jakąkolwiek z nich pójdzie Mordor, to najpóźniej za trzy wieki dotknie takich sił przyrody, których ujarzmić nie potrafi nikt. Czy chcesz może jeszcze raz zerknąć na to, jak w mgnieniu oka zmienia się w popiół całe Sródziemie wraz z Nieśmiertelnymi Krajami?

— Masz rację, Gandalfie, i byłoby nieuczciwością odrzucać taką możliwość. Ale w takim razie musisz pozbyć się również krasnoludów: raz już obudzili Koszmar Głębin, i wtedy całej naszej magii ledwo starczyło, by utrzymać go pod powierzchnią. A przecież te brodate kutwy, jak ci wiadomo, wyróżniają się oślim uporem i zupełnie nie potrafią uczyć się na własnych błędach…

— Dobrze, zostawmy to, co jest tylko możliwe, i porozmawiajmy o tym, co nieuchronne. Jeśli nie chcesz spojrzeć w Zwierciadło, to popatrz zamiast tego na słupy dymu z ich pieców węglowych i wytapialni miedzi. Przejdź się po solnisku, w jakie zmienili ziemie na zachód od Nurnenu, i spróbuj odnaleźć na tym pół tysiącu mil kwadratowych choćby jedną bylinkę. Tylko uważaj, żebyś nie trafił tam w wietrzny dzień, kiedy przesolony pył mknie po równinie Mordoru przypominając ścianę i dusi po drodze wszystko, co żywe… Wszystko to — zauważ! — powstało zaraz po ich wyjściu z kołyski. Jak sądzisz, co będą wyprawiali potem?

— Przecież dziecko w domu to zawsze szkody: najpierw brudne pieluchy, potem połamane zabawki, następnie zepsuty ojcowski zegarek, a co się dzieje, gdy dziecina podrośnie! O wiele lepszy jest dom bez dzieci — panuje w nim czystość i porządek, aż się patrzy. Tylko jakoś gospodarzy nie bardzo to cieszy, a im bliżej starości — tym mniej.

— Zawsze mnie zadziwiało, Sarumanie, jak zręcznie potrafisz odwracać kota ogonem i za pomocą chytrej kazuistyki obalać naturalne prawdy. Ale tym razem, klnę się na komnaty Yalinoru, ten numer nie przejdzie! Sródziemie to wiele narodów, żyjących obecnie w zgodzie z przyrodą i przykazaniami przodków. Tym narodom, całemu układowi ich życia, zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, i widzę swój obowiązek w tym, by to niebezpieczeństwo za wszelką cenę odsunąć. Wilk, który podkrada owce z mojego stada, ma wszelkie powody, by tak właśnie postępować, ale ja nie wczuwam się w jego sytuację i współczuję mu.

Nawiasem mówiąc, jestem nie mniej zatroskany losem Gondorczyków i Rohirrimów. Po prostu zaglądam w przyszłość nieco dalej niż ty. Czy nie powinieneś ty, Gandalfie, członek Białej Rady, wiedzieć, że całość wiedzy magicznej w zasadzie nie może wzrastać względem tego, co było niegdyś otrzymane z rąk Aule i Orome. Możesz tracić tę wiedzę wolniej lub szybciej, ale odwrócić tego procesu nie może nikt. Każde następne pokolenie magów będzie słabsze od poprzedniego i wcześniej czy później ludzie zostaną sam na sam z Przyrodą. Wtedy właśnie potrzebna im będzie Nauka i Technologia — jeśli, rzecz jasna, do tego czasu nie wyplenisz ich razem z korzeniami.

— Oni wcale nie potrzebują twojej nauki, ponieważ burzy ona harmonię świata i spopiela dusze ludzi!

— Muszę zauważyć, że w ustach człowieka, który zamierza wszcząć wojnę, rozmowy o Duszy i Harmonii brzmią nieco dwuznacznie. Co zaś się tyczy nauki, to ona wcale nie jest niebezpieczna dla nich, a dla ciebie, dokładniej mówiąc — dla twego olbrzymiego samouwielbienia. Wszak my, magowie, jesteśmy w zasadzie tylko użytkownikami tego, co zostało stworzone przez poprzedników, a oni są twórcami nowej wiedzy. My jesteśmy odwróceni do przeszłości, ludzie do przyszłości. Ty wybrałeś kiedyś magię i dlatego nigdy nie przekroczysz granicy wykreślonej przez Yalarów, podczas gdy u nich, w nauce, wzrost wiedzy — a w następstwie tego i mocy — jest zaiste nieograniczony. Pożera cię najgorszy rodzaj zawiści — zawiść rzemieślnika do artysty… Cóż, jest to naprawdę ważki powód do zabójstwa. Nie ty pierwszy i nie ostatni.

— Przecież sam w to nie wierzysz — spokojnie wzruszył ramionami Gandalf.

— Zgoda, chyba rzeczywiście nie wierzę… — Saruman smutno pokiwał głową. — Wiesz co? Jeśli kimś kieruje chciwość, żądza władzy i miłość własna to jeszcze pół biedy. Ich przynajmniej czasem gryzie sumienie. Ale nie ma nic gorszego od jasnookiego idealisty, który postanowił uszczęśliwić ludzkość, gdyż zaleje on cały świat krwią po kolana i nawet się nie skrzywi. A tacy chłopcy najbardziej kochają twierdzenie: „Są rzeczy ważniejsze od pokoju i gorsze od wojny”. Znasz to, co?

— Całą odpowiedzialność biorę na siebie, Sarumanie. Historia mnie osądzi.

— Och, w to akurat nie wątpię — wszak historię tę pisać będą ci, którzy zwyciężą pod twoimi sztandarami. Istnieją wypróbowane przepisy: Mordor trzeba będzie przekształcić w Imperium Zła, które zamierza zniewolić całe Sródziemie, a tamtejsze narody — w jeżdżące wierzchem na wilkolakach i odżywiające się ludzkim mięsem plugastwo… Ale nie mówmy teraz o historii, a o tobie. Pozwól, że powtórzę swoje nietaktowne pytanie o losy ludzi — kronikarzy wiedzy cywilizacji mordorskiej. To, że trzeba będzie ich wybić, to nie figura retoryczna, a stwierdzenie jak najbardziej naturalne i nie wywołujące wątpliwości: „chwasty należy niszczyć do końca”, inaczej ten pomysł w ogóle nie ma sensu. Tak więc, interesuje mnie, czy wystarczy ci odwagi, by osobiście uczestniczyć w tym „pieleniu” — tak, tak, właśnie tak. Czy własnoręcznie będziesz odcinać im głowy? Milczysz… No, tak zawsze jest z wami, miłośnikami Ludzkości! Co innego tworzyć projekty „Definitywnego rozwiązania kwestii mordorskiej” — to zawsze, proszę bardzo! Ale kiedy dochodzi do realizacji, od razu w krzaki: niech się tym zajmą wykonawcy, żeby było potem na kogo wskazywać palcem, kiwać i krzywić pysk. To wszystko, że tak powiem, „ichniejsze ekscesy”.

— Kończ z tą demagogią, Sarumanie — rzucił z rozdrażnieniem jeden z siedzących mężczyzn, ten w niebieskim płaszczu — i popatrz lepiej w Zwierciadło. Niebezpieczeństwo widzi nawet ślepy. Jeśli nie powstrzymamy teraz Mordoru, to nie będziemy mogli uczynić tego już nigdy: za pół wieku dokona się ta ich rewolucja przemysłowa”. Dojdą do tego, że mieszanki saletry będzie można wykorzystać nie tylko do fajerwerków, a wtedy… po zabawie. Ich armie staną się niezwyciężone, a inne kraje na wyścigi rzucą się do stosowania mordorskich „osiągnięć” ze wszystkimi wypływającymi z tego konsekwencjami… Jeśli masz coś do powiedzenia na ten temat, to mów.

— Podczas gdy ja noszę biały płaszcz Przewodniczącego Białej Rady, przyjdzie wam wysłuchiwać wszystkiego, co uznam za stosowne — odciął się nagabnięty. — Zresztą, nie będę mówił o tym, że chcąc kierować losami Świata, wy — cała czwórka — uzurpujecie sobie prawo, które nigdy do magów nie należało. Widzę, że to nie ma sensu. Rozmawiajmy na dostępnym dla was poziomie… Jego oponenci usiedli i przybrali takie miny, że razem tworzyli wyrazistą, grupową pantomimę pod tytułem „Oburzenie”, ale Saruman w tej chwili miał już w nosie całą dyplomację.

— Z czysto technicznego punktu widzenia plan Gandalfa dotyczący stłamszenia Mordoru za pośrednictwem długotrwałej wojny i żywnościowej blokady jest niezły, ale ma jeden słaby punkt. Aby zwyciężyć w takiej wojnie, a będzie ona wyczerpująca, antymordorska koalicja musi pozyskać potężnego sojusznika. W rym celu proponowane jest obudzenie sił drzemiących od poprzedniej epoki — tej przed pojawieniem się ludzi — mieszkańców Złotego Lasu. To już samo w sobie jest szaleństwem, ponieważ oni nigdy nie służyli nikomu tylko zawsze sobie. Wam jednakże, i tego mało. Żeby zwycięstwo było pewne postanowiliście na czas wojny przekazać im Zwierciadło. Przecież prawo do prognozowania za jego pomocą operacji wojskowych mają tylko ci, którzy sami w nich uczestniczą. To jest szaleństwo do kwadratu, ale jestem gotów rozpatrzyć i ten wariant, o ile kolega Gandalf wyraźnie odpowie na jedno jedyne pytanie: Jak zamierza potem odzyskać Zwierciadło?

— Uważam — Gandalf niedbale machnął ręką — że prolemy można rozwiązywać w miarę ich powstawania. Dlaczego mamy zakładać, że nie będą chcieli nam go zwrócić? Po co im Zwierciadło?

Nastała cisza. Takiej bezgranicznej głupoty Saruman naprawdę nie oczekiwał. A oni wszyscy, jak widać uważają, że tak trzeba… Wydało mu się, że tonie w lodowej kaszy marcowej przerębli; jeszcze chwila i prąd wciągnie go pod krawędź lodu.

— Radagaście! Może przynajmniej ty coś powiesz?

Brązowa postać drgnęła, jak uczeń schwytany przez nauczyciela podczas odpisywania zadania domowego, i niezręcznie usiłowała nakryć rękawem płaszcza coś na stole przed sobą. Rozległ się oburzony skrzek i po ręce Radagasta błyskawicznie przebiegła mała wiewiórka, z którą mag, jak się okazało, bawił się podczas całej rady. Wiewiórka usiadła na ramieniu maga — leśnika, jednak ten, zawstydzony ogromnie, wyszeptał coś, chmurząc siwe krzaczaste brwi, i zwierzak natychmiast zniknął gdzieś w fałdach ubrania.

— Sarumanie, gołąbeczku… Wybacz mi, staremu, ja tego… nie bardzo, szczerze mówiąc, słuchałem… Tylko się nie kłóćcie dobrze? Przecież jeśli i my zaczniemy się obszczekiwać, to co będzie się działo w świecie? No właśnie… A co do tych ze Złotego Lasu, to ty, nie złość się, ale trochę… tego… Pamiętam, w młodości, widywałem ich, wiadomo — z daleka… Więc według mnie, to oni są całkiem nawet… tego… Oczywiście, mają swój rozum, ale kto go nie ma? No, a z ptakami i zwierzątkami, to oni zawsze byli dusza w duszę… nie to, co ci twoi, z Mordoru… Ja tak więc sobie myślę, że może by to… tego…

„No i już — podsumował Saruman i wolno przetarł twarz dłonią, jakby zdejmował pajęczynę niezmiernego zmęczenia. — Jedyny, na którego poparcie mogłem liczyć. Już nie mam sił walczyć. Wszystko skończone, znalazłem się pod lodem”.

— Jesteś nawet nie w mniejszości, a w pełnej samotności, Sarumanie. Oczywiście, twoje uwagi są dla nas bezcenne. — „Teraz głos Gandalfa przepełniony był fałszywym szacunkiem, aż nim opływał. — Od razu rozsądźmy, jak postąpimy ze Zwierciadłem ponieważ to naprawdę niełatwy problem…

— Teraz to już twoje problemy, Gandalfie — cicho, ale twardo odezwał się Saruman, odpinając mithrilową zapinkę przy kołnierzu. — Od dawna już łakniesz Białego Płaszcza, więc weź go sobie. Róbcie wszystko, co uważacie za słuszne. Ja odchodzę z Rady.

— Wtedy twa laska straci moc, słyszysz! — krzyknął za nim Gandalf. Widać było, że jest naprawdę zaskoczony i przestał rozumieć swego odwiecznego rywala.

Saruman, odwróciwszy się, przyjrzał się mrocznej sali Białej Rady. Brzeg śnieżnobiałego płaszcza spływał z fotela na podłogę jak posrebrzona księżycem woda w fontannie; mithril zapinki posłał mu pożegnalny błysk i zgasł. Podążający za nim Radagast z bezradnie rozłożonymi rękami zamarł w połowie drogi. Mag wyglądał teraz na małego i biednego, niczym dziecko wciągnięte w kłótnię rodziców. Oto kiedy z jego ust uleciały słowa, które znowu cudownym sposobem zgadzały się z tymi wypowiedzianymi w innym Świecie:

— To, co zamierzacie zrobić, to gorzej niż przestępstwo. To błąd.

A po kilku tygodniach służby wywiadowcze Mordoru zameldowały, że na skraju Północnych Lasów nie wiadomo skąd pojawiły się „elfy” — szczupłe złotowłose istoty o melodyjnym głosie i mrożącym krew w żyłach spojrzeniu.

5

Śródziemie, Wojna o Pierścień
Informacja historyczna

Jeśli czytelnik, w najmniejszym nawet stopniu przyzwyczajony do analizy dużych wojskowych kampanii, popatrzy na mapę Sródziemia, to bez trudu przekona się, że wszystkie działania obu powstałych koalicji — Mordorsko — Isengardzkiej i Gondorsko — Rohańskiej — były w rzeczywistości podporządkowane nieubłaganej strategicznej logice, u podstaw której leżała obawa Mordorczyków przed odcięciem od źródeł zaopatrzenia w żywność. Dzięki wysiłkom Gandalfa w centrum Sródziemia powstała niesłychanie chwiejna geopolityczna „kanapka”, w której rolę „pieczywa” pełnił Mordor i Isengard, a „wędliny” — Gondor z Rohanem. Ironia losu zaś polegała na tym, że koalicja Mordoru, nie marząca o niczym innym, jak o zachowaniu status quo, miała idealną pozycję do prowadzenia wojny agresywnej, w której można zmusić przeciwnika do jednoczesnej walki na dwóch frontach. Pozycja ta jednak była straszliwie niewygodna do prowadzenia wojny obronnej, kiedy zjednoczone siły wroga mogą doprowadzić do blitzkriegu, krusząc po kolei partnerów.

Jednakże Saruman też nie marnował czasu. Osobiście odwiedził Theodena i Denethora — królów Rohanu i Gondoru — i dzięki swemu urokowi oraz krasomówstwie potrafił przekonać ich, że Isengard i Barad-Dur nie pragną niczego innego jak pokoju. Prócz tego, częściowo wyjawił Denethorowi i Sauronowi tajemnicę dwóch palantirów, które przechowywane byty od niepamiętnych czasów w obu stolicach, i nauczył ich korzystać z tych starożytnych magicznych kryształów w charakterze systemu bezpośredniej łączności; ten prościutki ruch istotnie zmniejszył nieufność między władcami sąsiadujących krain. W Edoras, na dworze Theodena, został uruchomiony isengardzki konsulat, na czele którego stanął Grima — wspaniały dyplomata doświadczony zwiadowca i mistrz dworskiej intrygi. Dość długo między Sarumanem i Gandalfem trwała ostrożna pozycyjna walka, ograniczona sferą stosunków dynastycznych.

Stało się tak, że syn Theodena, Theodred, znany ze swego zdrowego rozsądku i umiarkowania, w niejasnych okolicznościach zginął na Północy, jakoby podczas napadu orokuenów. W wyniku tego zdarzenia następcą tronu został Eomer, królewski siostrzeniec — doskonały dowódca, idol młodych oficerów i, co było całkowicie naturalne, jeden z liderów „partii wojny”. Na nieszczęście Gandalfa, młodzian ów zaczął w rozmowach ze swymi przyjaciółmi zbyt otwarcie przymierzać rohańską koronę. Grimie, dysponującemu znakomitą agenturą, nie sprawiło kłopotu zebranie tego pijackiego bełkotu w jedną teczkę i — poprzez osoby trzecie — dostarczenie na biurko Theodena. Ostatecznie Eomer został wykluczony z aktywnej polityki, a Grima przestał w ogóle zaprzątać sobie nim głowę. Co — jak się później okazało — było olbrzymim błędem. W Gondorze udało się całkowicie zachwiać pozycją księcia Boromira, również znanego miłośnika wymachiwania mieczem, i usunąć go z dworu. Ten, rozżalony wyruszył na poszukiwanie przygód na ziemie Północy (co znacznie później zaowocowało nieprzyjemnymi konsekwencjami). W sumie rundę tę wygrał Saruman.

Tym niemniej, mimo że wszyscy trzej królowie wyraźnie rozumieli, iż lepszy „zły pokój”, niż „dobra kłótnia”, sytuacja stała się krańcowo chwiejna. Zaopatrzenie Gondoru w żywność wolno, ale nieubłaganie pogarszało się. Bezpieczeństwo wiodących przez Ithilien handlowych szlaków na Południe, stało się tym, co określa się mianem „obsesji narodowej”. Każda prowokacja mogła wywołać lawinowy proces, a tego tu nie brakło — gdy na Rozstajach w Ithilien kilka karawan pod rząd zostało wybite przez nie wiadomo skąd przybyłych ludzi ubranych w zielone gondorskie płaszcze (mimo, że mówili oni z wyraźnym północnym akcentem), nastąpiła odpowiedź „w pełni adekwatna”.

Saruman, który natychmiast połączył się z Sauronem poprzez swój palantir, zaklinał, błagał, nawet groził, jednak wszystko na próżno. Dowody logiczne przestały być skuteczne, i król (którego władza w Mordorze była właściwie nominalna) nic nie mógł poradzić z oszalałymi ze strachu kramarzami z tamtejszego parlamentu. I oto o świcie czternastego kwietnia 3016 roku Trzeciej Ery, mordorskie wojsko w sile dwustu lekkich kawalerzystów wkroczyło do zdemilitaryzowanego zgodnie z niedawnym traktatem z Gondorem Ithilien, aby „zabezpieczyć szlaki handlowe przed rozbojami”. Gondor w odpowiedzi ogłosił mobilizację i przejął kontrolę nad przeprawą w Osgiliath. Pułapka na myszy zadziałała.

Wtedy Mordor popełnił swój drugi błąd… Zresztą, jak zwykle w takich przypadkach, błędy strategiczne podobnych sytuacji można ustanowić post factum. Gdyby ten ruch doprowadził do sukcesu (a było to możliwe), to na pewno zostałby zapisane w annałach jako „genialny”. Krótko mówiąc, przeprowadzono próbę skłócenia koalicji przeciwnika, wyłączając z gry Rohan, którego tak naprawdę sytuacja w Ithilien wprost nie dotyczyła. W tym celu za Anduinę został przerzucony korpus ekspedycyjny składający się z czterech najlepszych pułków mordorskiej armii. Korpus miał za zadanie skrycie przejść po skraju rohańskich równin, gdzie według danych wywiadu nie było regularnych sił przeciwnika, i połączyć się z armią Isengardu. Ryzyko było wielkie, ale tą drogą nieraz już przemykały małe pododdziały. A gdyby na tyłach Rohirrimów rzeczywiście zaczęła działać grupa uderzeniowa, zdolna w pięć dziennych etapów dojść do Edoras, to na pewno przestaliby nawet myśleć o Południu i zajęli się pilnowaniem wyjścia z Hełmowego Jaru. Natomiast z pozostawionym w samotności Gondorem, można by zacząć szukać jakiegoś kompromisowego rozwiązania problemu Ithilien.

Tu odezwało się Zwierciadło. Wyobraźcie sobie, że w toku zwyczajnej wojny pozycyjnej jedna ze stron dysponuje danymi wywiadu kosmicznego, a druga — nie. Znajdujący się w areszcie domowym Eomer otrzymał przez Gandalfa wyczerpującą informację o ruchach Mordorczyków i zdecydował, że taką szansę los podsuwa tylko raz w życiu. Wykorzystawszy chorobę Theodena i swoją ogromną popularność w armii, poderwał wyborowe rohańskie oddziały i poprowadził je na północ; nie miał już w tym momencie nic do stracenia — w przypadku niepowodzenia, niewątpliwie czekała go egzekucja za zdradę państwa.

Zwierciadło jednakże nie zawiodło. Pięć dni później, zaskoczony w marszu, nie przeformowany nawet z kolumn marszowych Mordorski korpus ekspedycyjny został błyskawicznie zaatakowany przez ukrytą w Wielkim Zielonym Lesie pancerną jazdę Rohirrimów. Uderzenie było niespodziewane i miażdżące, tym niemniej znaczna część ciężkiej piechoty, składająca się w przeważającej części z trolli, zdążyła ustawić swoje słynne „granitowe karo” i odbijała ataki przez kilka godzin, powodując duże straty wśród napastników. Wraz z zapadnięciem zmierzchu piechota usiłowała przebić się w głąb lasu Fangorn, mając nadzieję na oderwanie się od konnych napastników, jednakże wszyscy co do jednego padli pod zatrutymi strzałami elfickich łuczników, metodycznie ostrzeliwujących ich ze swych zasiadek w koronach drzew.

Zwycięstwo kosztowało Rohirrimów drogo, jednak elita mordorskiej armii zebrana w korpusie ekspedycyjnym przestała istnieć. Z pogromu uszła tylko lekka kawaleria. Eomer powrócił do Edoras w aureoli triumfatora, a Theoden musiał udać, że wszystko odbyło się według wcześniej uzgodnionego planu. Jednocześnie król publicznie otrzymał dowody na to, że isengardzki konsul prowadzi w stolicy Rohanu działalność wywiadowczą. Wiadomo, że zajmują się tym niemal wszyscy dyplomaci i to chyba od stworzenia świata, Jednakże Theodenowi, zmuszonemu do płynięcia w kilwaterze „partii wojny”, nie pozostało nic innego, jak ogłosić Grimę persona non grata.

A tymczasem rohańska armia, której jeszcze nie wywietrzało z głowy oszołomienie po Fangornskim triumfie, wypełniła plac przed pałacem i, waląc mieczami o tarcze, żądała od swego pupila, Eomera, by prowadził ich — nieważne dokąd. A gdy ten uniósł nad głowę klingę, jakby wbijając ją w chylące się ku zachodowi słońce — „Na Isengard!!!” — stojący w pewnym oddaleniu w cieniu ściennej przypory Gandalf zrozumiał, że zasłużył w końcu na odrobinę wytchnienia: dzieło się dokonało.

6

Na południu tymczasem prowadzono „dziwną wojnę”. Mimo, że przeprawa w Osgiliath trzykrotnie w ciągu dwóch lat przechodziła z rąk do rąk, żadna ze stron nie usiłowała zdyskontować sukcesu i przenieść działań bojowych na drugi brzeg Anduiny. Zresztą, same te akcje sprowadzały się do szeregu „szlachetnych” pojedynków. Miał tam miejsce ni to turniej rycerski, ni to bitwa gladiatorów, a najlepsi wojownicy byli z imienia znani po obu stronach frontu. Obstawiano ich wygraną niezależnie od uczuć patriotycznych zakładających się osób. Oficerowie rywalizowali w szlachetności i przed przekłuciem przeciwnika gratulowali mu imienia identycznego z imieniem władcy, czy też z jakiegoś innego powodu. W tej podniosłej symfonii kurtuazyjnego ludobójstwa dysonansami jawiły się tylko działania oddziałów dunedaińskich tropicieli, którzy zlecieli się tu jak osy do konfitur. Zajmowały się one przede wszystkim „dywersją na komunikacyjnych szlakach przeciwnika”, czyli mówiąc wprost: grabieżą karawan. Mordorczycy uważali tę zgraję nie za wrogich wojowników, a za zwyczajnych rozbójników, z którymi rozmowa w czasie wojny powinna być krótka, w związku z czym wielu ze zbójów zawisło na rozłożystych dębach wzdłuż szlaku Ithliien. Mieszkańcy Północy odpłacali przy każdej okazji Mordorczykom tą samą monetą. Łatwo domyślić się, że w oczach takich prostych i uczciwych ludzi jak Cerleg, cała ta „wojna” wyglądała na krzątaninę pensjonariuszy domu wariatów.

Bitwa pod lasem Fangorn gwałtownie zmieniła tę sytuację. Armie Mordoru oraz Isengardu i tak były trzykrotnie mniejsze od zjednoczonych sił Gondoru i Rohanu. Po wybiciu korpusu ekspedycyjnego strategia obronna Mordoru nie mogła już być dłużej realizowana: nie dało się utrzymać Ithilien za pomocą istniejących sił. Oczywiście, wystarczyłoby ich aż z nadmiarem do obrony twierdz zamykających przejścia w Górach Popielnych i Górach Cienia, ale jaki to miałoby sens? Gondorczycy i Rohirrimowie nie musieliby ich wcale szturmować — wystarczyło podtrzymać blokadę i czekać, póki Mordor nie skapituluje albo umrze z głodu. Trzeźwo obliczywszy wszystkie za i przeciw, w Barad-Dur zrozumiano, że istnieje tylko jedna jedyna szansa rozerwania tego duszącego chwytu.

Do chwili, kiedy na tyłach Rohirrimów pozostaje niezdobyty Isengard, na pewno nie zdecydują się na przerzucenie wojska na południowy wschód, za Anorien. Mimo, że załoga Isengardu nie jest liczna, to niełatwo jest go zdobyć, ponieważ opóźniony Rohan nie dysponuje zaawansowaną techniką oblężniczą. W związku z tym Mordor ma do dyspozycji pewien zapas czasu — co najmniej pół roku. W tym czasie należy pod osłoną ospale toczącej się wojny w Ithilien zebrać w mocną garść wszystkie swe siły, jakimi dysponuje państwo: przeprowadzić ogólną mobilizację, kupić najemników, przyjąć wojska sojuszników — Wastaków i w szczególności Haradrimów. Następnie należy niespodziewanie uderzyć całą siłą na czasowo pozbawiony rohańskiej pomocy Gondor i skruszyć jego armię w blitzkriegu — po czym zakończyć wojnę na zasadzie „pokój za ziemie” (zachowawszy Rozstaje w Ithilien). Ryzyko jest ogromne, ale nie było z czego wybierać!

Zwierciadło oszacowało ten plan jako mający spore szansę na sukces. Gandalf gryzł paznokcie ze złości — wojna na północnym zachodzie toczyła się nie tak dobrze, jak tego oczekiwał. Prawdą jest, że Eomerowi, który dokonał błyskawicznego przerzutu sił na Zachód, udało się zawładnąć strategicznie ważnym Hełmowym Jarem, wygrywając krwawą bitwę pod Rogatym Grodem i przedostając się w dolinę Iseny. W rzeczywistości jednakże, zwycięstwo to było dla Rohirrimów zwycięstwem pyrrusowym: straty atakujących okazały się tak duże, że o szturmie na sam Isengard nie było co marzyć. Pozostawało tylko oblężenie, czyli właśnie to, do czego dążył w tej chwili Mordor.

Wyjście z sytuacji znalazły elfy. Zbliżywszy się do Isengardu, Rohirrimowie ze zdumieniem zobaczyli na miejscu twierdzy połyskujące w promieniach zachodzącego słońca zwierciadło wody, z którego dość głupio — jak karcz z błota — sterczała isengardzka cytadela Orthank. Elfy rozwiązały problem radykalnie — zburzyły w nocy tamy na Isenie i zatopiły śpiące miasto wraz ze wszystkimi jego obrońcami. Wstrząśnięty Gandalf i wrzący z wściekłości Eomer — na dnie sztucznego zbiornika znalazły się wszystkie bogactwa Isengardu, będące w istocie celem wyprawy Rohirrimów — pojechali do elfów, by przedyskutować zapadłe już decyzje i następne działania.


Wrócili o zmroku, w najwyższym stopniu nierozmowni i unikający patrzenia na siebie. Eomer, w odpowiedzi na pytania swych oficerów — „Mamy świętować zwycięstwo”? — rzucił tylko: „Jak chcecie” i oddalił się do swego namiotu, gdzie w samotności nażłopał się aż do nieprzytomności, co wcześniej mu się nie zdarzało. Gandalf nie wiadomo dlaczego pospieszył do Orthanku i usiłował porozmawiać z mieszkającym tam samotnie Sarumanem. Doczekał się jednak tylko lodowatej odmowy i teraz, zgarbiony jak bezsilny Starzec, siedział nad wodą i wpatrywał się w falowanie księżycowej ścieżki… Zapewne elfy mają rację. Najważniejsze w tej chwili to rozwiązać sobie ręce na północy i poprowadzić Rohirrimów na południe… Tylko to Zwierciadło… Czyżby ten pięknoduch Saruman miał wtedy rację? Nie, lepiej o tym nie myśleć. Jakkolwiek się to wszystko potoczy — odwrotu już nie ma A ten tropiciel-Dunadan, jak mu tam… Aragorn? Aragorn? Ciekawe do czego potrzebny jest elfom?

A tymczasem wojna na południu ogarniała płomieniem coraz więcej ziem i narodów. Oczywiście, przemieszczeń na taką skalę jakie wszczął Mordor, nie da się ukryć przed wywiadem przeciwnika. I to nawet gdyby ten nie dysponował Zwierciadłem. Gondor również zaczął ściągać do Minas Tirith wojska swych sojuszników z Anfalas, Ethir, Dół Amroth, jednakże Mordor rozwinął swe siły wcześniej. Z powodzeniem wykonawszy uderzenie na północy — ogólnie kierując się na Lorien i dalej na Esgaroth — i związawszy tam podstawowe siły elfów, mordorska armia uderzyła całą mocą na Gondor.

Osgiliath zostało wzięte z marszu. Sześć dni później zwycięska Armia Południe, odrzuciwszy i rozproszywszy przeważające ją liczebnie oddziały gondorskie, stanęła z całą swą mocą oblężniczą pod murami Minas Tirith, miasta, które ostatecznie nie zdążyło przygotować się do obrony. Pelennorskie szańce zostały wcześniej wzięte po kilkugodzinnym szturmie. I gdy w komnatach Denethora nagle odżył palantir, a Sauron zaproponował zawarcie natychmiastowego pokoju w zamian za uznanie przez Mordor prawa do ograniczonego wojskowego kontyngentu w Ithilien, król Gondoru od razu się zgodził, słusznie uważając, że udało mu się wymienić kurczaka na cielaka. Ale potem zaczęło się dziać coś całkowicie niezrozumiałego.

Następnego dnia w Sauronowym palantirze pojawił się człowiek w białym płaszczu, który przedstawił się jako Mithrandir wojskowy komendant Minas Tirith. Podpisanie pokoju, niestety, przyjdzie im odłożyć na kilka godzin, ponieważ król Gondoru niespodziewanie zaniemógł. Dlaczego pertraktacji nie prowadzi Faramir? Och, książę dosłownie walczy o życie — rany poniesione w boju od zatrutej strzały… Co to znaczy? Jak to? Czyją?! Mordorska armia w ogóle nie używa zatrutych strzał? Hm… Szczerze mówiąc, to nie jestem wprowadzony w całość zagadnienia… A książę Boromir niestety od kilku miesięcy uważany jest za zabitego gdzieś na północy. Jednym słowem, trzeba poczekać jakiś tydzień, póki król nie zwalczy choroby… tak, tak, to zwyczajna formalność…

I Mordorczycy zaczęli czekać. Wojna wygrana, wkrótce pójdziemy do domów; wiadomo, dyscyplina — rzecz święta, ale z okazji zwycięstwa, dlaczego nie? Co? W końcu, gdyby Isengard padł, a Rohirrimowie zawrócili na południe, Saruman natychmiast ich o tym powiadomi, tak więc — w najgorszym przypadku — czasu na przygotowanie do bitwy będzie aż nadto dużo… Gdybyż wiedzieli, że palantir Sarumana milczy tylko dlatego, że Grima, który dawno już temu przeszedł na stronę zwycięzców, zabrał go ze sobą jako wiano, a armia Rohanu znajduje się zaledwie o trzy dni marszu.

7

Gondor, Pola Pelennoru
15 marca 3019 roku

Mordorczycy pojęli, że zostali oszukani dopiero wtedy, gdy na północnym skraju śnieżnobiałego mglistego pledu pokrywającego Pola Pelennorskie zaczął się rozlewać bury kleks rohańskiego wojska, a z otwartej bramy Minas Tirith wypłynął strumień gondorskich wojowników, którzy natychmiast nieruchomieli ustawieni w bojowy szyk. Wściekłość potroiła siły oszukanych „zwycięzców”. Runęli na Gondorczyków z taką zaciekłością, że tamci zmuszeni byli uciekać, jeszcze zanim zbliżyli się Rohirrimowie, i niemal wpuścili przy tym Mordorczyków do miasta. Zmęczona długim marszem pancerna jazda Rohanu nie popisała się, jak na to liczono: okazało się, że jest dość mało mobilna, i lekka jazda orokuenów spokojnie zasypała ją tysiącami strzał, z łatwością uchylając się od bezpośredniego starcia. I mimo, że mordorska Armia Południe niemal dwukrotnie ustępowała przeciwnikowi pod względem liczebności, i na dodatek została zaskoczona, to szala zwycięstwa zaczęła wyraźnie przechylać się na jej stronę.

W tym momencie na tyłach Mordorczyków, na poludniowo-wschodnim skraju Pól Pelennoru, pojawiły się nowe formacje wroga, dopiero co wysiadłe na brzeg z okrętów, które przypłynęły Anduiną. Desant ów nie był liczny, i mordorski dowódca nie przywiązywał wagi do pierwszych panicznych raportów oznajmiających, że „ich nie można zabić!” Bój wrzał w najlepsze i nasilał się. Na północnym skraju pola łucznicy z Umbaru i znakomicie manewrująca jazda orokuenów skutecznie wstrzymali działania rohańskich pancernych. Na zachodnim polu bojowe mumakile Haradrimów ponownie przewaliły się przez gondorską piechotę i rozproszyły ją, a oddziały inżynieryjne w ciągu dziesięciu minut rozbiły najprawdopodobniej mithrilową bramę i zaczęły prowadzić z katapult bombardowanie wewnętrznych umocnień. I tylko na południowym wschodzie działo się coś niedobrego: oddziały, które wysiadły z okrętów, parły do przodu niczym rozgrzany nóż przez masło. Kiedy dowodzący Armią Południe osobiście pojawił się na tym odcinku, oczom jego ukazał się taki oto obraz:

Po polu w całkowitym milczeniu wolno przemieszczała się falanga składająca się z sześciu szeregów, mniej więcej po stu ludzi w każdym. Wojownicy, odziani w szare płaszcze z opuszczonymi na twarze kapturami, byli uzbrojeni tylko w długie, wąskie elfickie miecze. Żaden nie miał na sobie zbroi ani hełmu, nie mieli nawet tarcz. W obliczach wojowników pierwszego szeregu było coś dziwacznego i dowódca potrzebował kilku sekund zanim zrozumiał, co go niepokoi: żołnierze owi byli dosłownie naszpikowani umbarskimi trzystopowymi strzałami, ale i tak maszerowali jak gdyby nigdy nic… Maszerującymi szarymi, trzymając się za ich plecami, dowodził jeździec w hełmie ze szczelnie opuszczoną przyłbicą, odziany w znoszony maskujący płaszcz dunedaińskiego tropiciela. Słońce stało już niemal w zenicie, ale jeździec rzucał długi, smoliścieczarny cień, a jego falanga nie rzucała cienia w ogóle.

Dowódcy Armii Południe zameldowano tymczasem, że szyk tych wojowników nie daje się złamać ani uderzeniem jazdy, ani bojowych mumakili; zwierzęta na ich widok wpadają w taki popłoch, że me dają się zupełnie prowadzić. Niepokonana falanga natomiast kontynuowała przemarsz na północny zachód — na szczęście dość wolno i dokładnie po linii prostej. Pancernej piechocie trolli udało się nieznacznie spowolnić jej ruch, a w tym czasie farmacja inżynieryjna zdołała przeciągnąć na miejsce dwie baterie polowych karapult. Plan głównodowodzącego był precyzyjny: w dokładnie wyliczonej przez niego chwili falanga znalazła się w obszernym zapadlisku, i wtedy ustawione na jej grzbiecie katapulty otworzyły huraganowy ogień z uprzednio wyliczonych dystansów i pod odpowiednimi kątami. Pojemne na trzy wiadra naczynia z naftą w mgnieniu oka zmieniły zapadlisko w rzygający ogniem wulkan. Zwycięski okrzyk Mordorczyków uleciał pod kopułę zimnego marcowego nieba.

Uleciał i natychmiast opadł, ponieważ z pękających czarno-pomarańczowych pęcherzy naftowego płomienia ponownie pojawiły się maszerujące szeregi szarych wojowników. Płaszcze ich tliły się i dymiły, a na niektórych nawet płonęły jaskrawym płomieniem. Tak samo płonęły drzewca tkwiących w nich strzał. Oto jedna z tych żywych pochodni — czwarty od prawej w pierwszym szeregu — nagle znieruchomiał i zaczął rozpadać się na kawałki, wzbijając w powietrze wielki snop iskier. Sąsiedzi jego natychmiast zwarli szereg. Widać było, że bombardowanie nie pozostawiło falangi bez strat: w centralnej części zapadliska, na którą skierowane było podstawowe uderzenie, widniało co najmniej pięćdziesiąt takich dymiących stosików węgli; niektórzy jednak, mimo że płonęli, usiłowali wstać i maszerować dalej.

Głównodowodzący gwałtownie uderzył pięścią w łęk siodła — zaraz ból spowoduje, że wróci do realnego świata i w budzącym się mózgu w ciągu kilku minut stopnieją blednące plamy tego nocnego koszmaru… Gówno! Jak i poprzednio stoi na skraju wypalonego zapadliska na Polach Pelennoru, a jego wojownicy, gotowi iść za nim w ogień i wodę, zaraz rzucą się do bezładnej ucieczki, ponieważ to, co się dzieje, zupełnie nie podlega ich technicznemu rozumowaniu, Wtedy, nie zastanawiając się dłużej, uniósł nad głową jatagan i z grzmiącym okrzykiem: „Mordor i Oko!!!” pchnął swego argamaka w cwał, omijając szary szyk wojowników z jego prawej strony, ponieważ właśnie tu przeniósł się z jakiegoś powodu Dunadan w hełmie z opuszczoną przyłbicą.

Gdy głównodowodzący Armią Południe zbliżył się do falangi, koń jego nagle zarżał i, wspiąwszy się na tylne nogi, omal nie wyrzucił go z siodła. Dopiero teraz udało mu się dokładnie przyjrzeć wrogim wojownikom i zrozumiał, że liczni dzisiejsi „panikarze” nie łgali. Rzeczywiście miał przed sobą ożywionych zmarłych: szlachetne pergaminowe mumie ze starannie zaszytymi oczami i ustami; straszliwie wzdęci, oblepieni zielonkawym, sączącym się z otworów śluzem topielcy; szkielety w strzępach poczerniałej skóry, przyczyny śmierci których nie odkryłby żaden anatomopatolog. Martwi odwrócili się do niego i ciszę zakłócił niezbyt głośny, mrożący duszę dźwięk: tak charczy owczarek, zanim rzuci się na wroga i wczepi się w gardło. Głównodowodzący jednakże po prostu nie miał czasu na strach, gdyż od prawego tylnego skraju falangi już oderwało się z dziesięciu szarych wojowników, wyraźnie zamierzających odciąć mu drogę do znieruchomiałego Dunadana. Nie namyślając się długo, uderzył ostrogami swego konia.

Szeregi martwiaków przebył z zadziwiającą łatwością: okazało się, że są mało zwrotni i w walce jeden na jednego nie są groźni dla wojownika z jego umiejętnościami. Wisielec ze sterczącym na zewnątrz językiem i wytrzeszczonymi, na poły wypływającymi gałkami ocznymi, ledwo zdążył unieść miecz, gdy głównodowodzący błyskawicznym skrętem kiści w płaszczyźnie poziomej przeciął nadgarstek trzymającej broń ręki, po czym starannie rozciął go niemal na dwie połowy — po skosie od prawego ramienia w dół. Pozostali nie wiadomo dlaczego rozsunęli się na boki, nie usiłując go nawet zatrzymać. Dunadan zaś wyraźnie szacował — walczyć czy uciekać, ale w końcu podjął decyzję i, obnażywszy elficki miecz, zaczął się przygotowywać do starcia. Ach, to ty tak… Cóż, nie chcesz konno — niech ci będzie. Wykrzyknąwszy tradycyjne: „Broń się, szlachetny panie!”, dowódca Armii Południe zeskoczył z konia. Przez głowę przemknęła mu myśl, że przeciwnik jego raczej nie zasługuje na określenie „pan”. Falanga tymczasem odeszła już na jakieś Sto jardów i wciąż oddalała się; siedmioro martwiaków znieruchomiało w pewnej odległości, nie spuszczając swych niewidzących oczu z pojedynkowiczów. Nastała martwa cisza.

W tej samej chwili głównodowodzący z niespodziewaną, zaskakującą nawet jego samego wyrazistością, uświadomił sobie, że ten pojedynek zadecyduje o losach nie tylko dzisiejszej bitwy, ale o wielu, wielu latach całego Sródziemia. I oprócz tego wewnętrzny glos z jakąś dziwnie błagalną intonacją wypowiedział: „Póki nie jest za późno — przemyśl położenie! Proszę cię, przemyśl!” Miał wrażenie, że głos ten starał się go ostrzec i nie wiedział jak. Ale przecież wszystko jest przemyślane! Obaj mają lekkie zbroje, a w takim układzie wygięty jatagan zawsze jest o sto punktów przed prostym zachodnim mieczem; przeciwnik mańkutem chyba nie jest, nie przewiduje więc żadnych niespodzianek. Oczywiście, konno byłoby lepiej, ale nie bądźmy małostkowi… Co tu jeszcze jest do myślenia? Jak to się mówi: „Nalewaj do dna!”

Dunadan czekał, stojąc nieruchomo, i z niewiadomego powodu nie usiłował manewrować; kolana miał nieco ugięte, pionowo uniesiony miecz trzymał obiema rękami, rękojeść na wysokości pasa. Cała niedawna pewność siebie głównodowodzącego wyparowała. Szybko skrócił dystans do siedmiu kroków, zbliżył się niemal na styk do promienia pełnego wypadu przeciwnika z Północy, i zaczął wykonywać zwody: w prawo, w lewo. Potem wykonał swój ulubiony mylący manewr — błyskawicznie przerzucił jatagan w powietrzu z prawej ręki do lewej — i z powrotem…

Straszliwie mocne uderzenie w plecy cisnęło nim o ziemię. Mimo wszystko udało mu się przekręcić na bok. „Kręgosłup cały…” Podniósł głowę i z obojętnością obserwatora, a nie uczestnika, skonstatował: „Tak, niedoceniałem ich… okazuje się, że martwiaki mogą poruszać się bardzo szybko, a co najważniejsze — bezszelestnie… Gady z Północy”. Dziwne, ale udało mu się przyklęknąć na jedno kolano i oprzeć na jataganie jak na lasce. Otaczający go już ze wszystkich stron ożywieni wojownicy, zatrzymali się z unisionymi mieczami w oczekiwaniu na komendę tropiciela. Ten jednakże, nie spieszył się: przesunął hełm na tył głowy i, żując słomkę, z zainteresowaniem przyglądał się pokonanemu wrogowi. Potem w ciszy rozległ się jego głośny, spokojny głos:

— Witam, dowódco Armii Południe! Wiedziałem, że przybędziesz walczyć jeden na jednego, jak to u was, szlachetnych, przyjęte. — Jego wargi wykrzywił pogardliwy uśmiech. — Obawiałem się tylko jednego: że nie zejdziesz z konia, moim śladem. Gdybyś został w siodle wszystko mogłoby potoczyć się inaczej… Cieszę się, że mnie nie zawiodłeś, „szlachetny panie”.

— Zwyciężyłeś, uciekając się do oszustwa.

— Głupcze! Przyszedłem tu, by wygrać wojnę i gondorską koronę, a nie jakiś durny pojedynek. Tulkas mi świadkiem — wiele razy bawiłem się ze śmiercią w chowanego, ale zawsze chodziło mi o wynik, a nie o samą zabawę.

— Zwyciężyłeś podstępem — powtórzył głównodowodzący, tłumiąc kaszel; krew z przebitych płuc wolno wypełniała jego usta. — Nawet rycerze Zachodu nie podadzą ci więcej ręki.

— Oczywiście, że nie podadzą — roześmiał się Dunadan. — Ponieważ będą klęczeli przed nowym królem Gondoru. Zwyciężyłem w uczciwej walce, jeden na jednego — tak w każdym razie będzie zapisane we wszystkich kronikach. A po tobie nie zostanie nawet imię. Zatroszczę się o to. Albo, wiesz co? — Znieruchomiał w pół słowa, szukając strzemienia. — Możemy zrobić to jeszcze ciekawiej: zapiszemy, że zabił cię karzełek, o-oo, takie małe coś… z owłosionymi łapkami. Albo baba… Tak, tak właśnie zrobimy.

Kończąc przemowę, wskoczył w siodło i, wykonawszy krótki ruch do swoich wojowników, ruszył za oddaloną już dość znacznie falangą. Tylko raz się odwrócił z niezadowoleniem — doganiają go już, czy nie? Ci jednak, ciągle jeszcze stali w tym samym miejscu, zgrupowani w kręgu, a ich miecze wzlatywały i opadały, niczym chłopskie cepy.

8

A bitwa tymczasem toczyła się swoim torem. Mordorskie oddziały rzeczywiście drgnęły i rozstępowały się przed szykiem martwiaków bez walki, jednakże w południowo-wschodniej części pola nie znalazły się inne oddziały koalicji Zachodniej, które mogłyby wedrzeć się w wykonany przez Aragorna wyłom. Na dodatek potyczka przy zapadlisku wykazała, że nie można szarych uważać za „niepokonanych”: niezwykle trudno jest je zabić, ale jednak można. A tymczasem falanga bez przywódcy maszerowała przed siebie póki przez czysty przypadek nie zaszła w strefę dalekosiężnych stacjonarnych katapult przeznaczonych do ostrzału cytadeli Minas Tirith. Mordorscy inżynierowie nie stracili głowy i natychmiast otworzyli ogień zapalającymi naftowymi pociskami — ale nie naczyniami o pojemności trzech wiader, a beczkami na czterdziesta wiader. Pożerana przez straszliwe słupy ognia, nie widząc przeciwnika, który walił z osłoniętych pozycji, falanga tępo parła do przodu, z każdym krokiem wkraczając coraz dalej w strefę skutecznego rażenia, tak że gdy dopadł ich na spienionym koniu Aragorn i nakazał natychmiastowy odwrót, formacja musiała tę śmiertelną drogę przebyć raz jeszcze.

Tym razem straty były tak duże, że Dunadan postanowił, póki jeszcze nie jest za późno, przebijać się do sił głównych, na zachód, co zresztą, nie okazało się sprawą prostą. Orokueńska jazda otaczała nieźle przetrzepaną falangę niczym piranie, po mistrzowsku wyszarpywała martwiaki z szeregów — szczególnie z tylnych — odciągała na bok i tam metodycznie rąbała na drobne kawałki. Usiłując odbić schwytanych towarzyszy, szarzy wojownicy łamali swój szyk, co dodatkowo pogarszało ich i tak kiepskie położenie. W tym momencie należy uznać zasługi Aragorna. Potrafił on odtworzyć zwarty szyk i, odgryzając się krótkimi kontratakami, doprowadził mimo wszystko swoich wojowników do gondorskich pozycji, po drodze osobiście ściąwszy dwóch mordorskich oficerów. Okazało się jednak, że ostatnie stopięćdziesiąt jardów musieli ponownie pokonywać pod ogniem polowych katapult. Ostatecznie do Gondorczyków przebiło się — niemal spowodowawszy ucieczkę własnych sojuszników — tylko kilkudziesięciu ożywionych wojowników.

Tak więc, szara falanga Aragorna praktycznie została wybita, jednakże swoje zadanie spełniła. Przykuwając uwagę, odciągnęła znaczne siły Mordoru, a przede wszystkim ich katapulty, bez których nie udałoby się zdobyć wewnętrznych umocnień Minas Tirith. Ważniejsze jednak było co innego: po śmierci dowódcy Armia Południe dała się wciągnąć w walkę „łeb w łeb”, na wzajemnie wyniszczenie — wariant, który przy liczebnej przewadze przeciwnika z góry skazany był na przegraną. Tym niemniej. Mordorczycy walczyli umiejętnie i rozpaczliwie. Marcowy dzień chylił się ku końcowi, a koalicja nie mogła wykorzystać swej niemal dwukrotnej przewagi. Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się na terenach w kierunku północnym, gdzie pancerni trolle i umbarscy łucznicy, pomimo olbrzymich strat, nie pozwolili Rohirrimom wedrzeć się na swoje pozycje obronne.


Eomer wolno jechał wzdłuż szyku rohańskiej i dolamrodskiej jazdy, dopiero co wycofanej po kolejnej, już czwartej tego dnia nieudanej próbie araku. Zresztą, określenie „szyk” niezbyt wiernie oddawało rzeczywisty widok — ponure zbiorowisko koni i jeźdźców, z których część była ranna, a wszyscy śmiertelnie zmęczeni. Eomer usiłował wyprostować przyłbicę swojego hełmu, wgiętą po uderzeniu haradrimskiej maczugi, gdy zameldowano mu, że w ostatniej potyczce między innymi padł również Theoden. Po zwycięskim isengardzkim pochodzie starzec ubzdurał sobie, że Eomer na pewno wykorzysta przyszłą sławę zwycięzcy Mordoru i pozbawi korony swego króla, a żeby do tego nie dopuścić należy trzymać młodzieńca pod stałą kontrolą. Z tego powodu król sam dowodził podczas rohańskiej wyprawy na południowy wschód, a przed samą bitwą w ogóle odsunął popularnego dowódcę od kierowania oddziałami. Król postanowił, że sam zwycięży w tej bitwie, bez, jak to określił, „smarkaterii” i, nie słuchając niczyich rad w dziedzinie taktyki, wykończył w bezsensownych atakach czołowy kwiat rohańskiego wojska, a teraz zginął również sam.

Eomer przejął dowodzenie. Przyglądał się ponurym szeregom Rohirrimów, marznących w przenikliwym marcowym wietrze. Czuł się jak lekarz, któremu łaskawie pozwolono zacząć leczyć, gdy chory wpadł już w śpiączkę. Najbardziej denerwowało go to, że armia Mordoru znajdowała się w takim samym, albo i gorszym stanie; doświadczenie i bezbłędne wyczucie stratega podpowiadały mu, że w tej chwili jedno błyskawiczne uderzenie może zdecydować o wyniku bitwy. Wyraźnie widział słabe punkty w obronnych pozycjach przeciwnika, dokładnie wyobrażał sobie, gdzie należy uderzyć i jak je rozwinąć, by osiągnąć powodzenie ciosu. Ale wiedział też coś innego: nie ośmieli się w tej chwili wydać swoim ludziom rozkazu „Naprzód!” Jest takie żelazne prawo: rozkaz można wydać tylko wtedy, jeśli jest się pewnym, że będzie wykonany, ponieważ inaczej runą podstawy, na których opiera się armia. A tych żołnierzy — czuł to z niezachwianą pewnością — nie da się już dzisiaj poderwać do ataku, rozkazy nie miały zatem sensu.

I wtedy zatrzymał konia. Kazał wszystkim zsiąść z wierzchowców — żeby samemu być lepiej widocznym — i zaczął taką oto, dość dziwną, jak na wojownika mowę:

— Wszyscy jesteśmy śmiertelni, chłopy. Jedni umierają trochę wcześniej, inni trochę później — co to, cholewa, za różnica? Według mnie, ciekawsze nawet od życia jest to, co się z nami stanie potem. Pewnie już zdecydowaliście — dowódca nasz zupełnie ześwirowal, znalazł sobie czas, żeby pogadać o życiu pozagrobowym. Ja jednak uważam, że akurat jest najlepszy czas. Kiedy jeszcze? Wszak jesteśmy ludźmi prostymi: „Jak w lesie żyję, to miód piję!” Skoro żyję, skoro udało się — to i nie będę o tym myślał aż do następnego razu… A opinie, chłopy, są różne, ale co do jednego jakby zgadzają się wszyscy: tam każdy powstanie według swojej wiary. Jednym słowem, jeśli ktoś myśli, że oto zgniło jego ciało i nic już na Świecie nie zostało, prócz garstki pyłu, to właśnie tak z nim będzie. W innych wiarach są i gorsze rzeczy: będziesz na przykład do utraty tętna w postaci cienia szwendać się po podziemnym królestwie! Ale jeśli ja mam tak żyć, to już rzeczywiście, w cholewę, lepiej zgnić wraz z cielesną powłoką. Niektórzy zamierzają do końca czasu leżeć na zielonej trawce i w cudownym sadzie pić boski nektar i grać na lutni. Niezłe to, ale — jak na mnie — nudne trochę. Ale jest, chłopy, we Wschodnich krajach wspaniała wiara, o której opowiedział mi kilka dni temu pewien wędrowny kaznodzieja. To znaczy — wiara sama w sobie jest fajna, serio mówię, ale tamtejszy raj… To jest właśnie coś dla mnie!

Rozejrzał się — niby słuchają — i ciągnął:

— Niebiańskie komnaty, w nich uczta — nie zrówna się z nią żaden królewski ślub! Wina jak ze skarbca, ale gwóźdź programu chłopy, to hurysy! Dziewczyny, które zawsze mają osiemnaście lat, a uroda ich jest nie do opisania… O tym może się każdy przekonać dokładnie, ponieważ jedynym ich odzieniem jest złota bransoleta. No, a co do sztuki kochania, to na ziemi takich doskonałych kochanek nigdy nie było! Lecz jest jeden problem: droga do tych komnat rozkoszy stoi otworem tylko przed ludźmi, którzy przeżyli sprawiedliwe i bezgrzeszne życie. Mnie z wami — rozłożył ręce — nawet blisko nie puszczą…

Przez szeregi przemknęło słabe, ale wyraźne drżenie, zrodził się i zmarł szmer niezadowolenia, ktoś splunął głośno — tu też kant!

Ale Eomer podniósł rękę i ponownie nastała cisza, zakłócana tylko cichym szelestem ubiegłorocznej trawy.

— Dokładnie rzecz ujmując, nie puściliby, ale jest pewna furtka dla takich jak my, popaprańców. W tej wspaniałej religii każdemu, kto z honorem zginął w bitwie o słuszną sprawę — a kto ośmieli się stwierdzić, że nasza sprawa nie jest słuszna? — wszystkie grzechy zostają odpuszczone i automatycznie zostaje on przypisany do grona ludzi cnotliwych. Tak więc, jeśli ktoś postanowił wejść do tego raju drogą przyszłego bezgrzesznego życia — sztandar wam w ręce i wio, chłopy! Ja osobiście na takie coś nie mam nadziei, dlatego więc zamierzam dokonać znajomości z hurysami tu i teraz, jako ten, który zginął honorowo. Kiedy jeszcze pojawi się taka szansa? Tak więc zapraszam ze sobą każdego, kto może i chce, a pozostali — zostańcie na zdrowie!

Uniósł się w strzemionach i głosem grzmiącym jak grom zawołał gdzieś w górę, przyłożywszy do ust nabijaną metalem rękawicę:

— Hej, dziewczyny!!! Otwierajcie wasz niebiański burdel, choć jest już po godzinach! Przygotujcie się na przyjęcie trzech najlepszych pułków rohańskiej kawalerii. Stawiam swą głowę przeciwko złamanej strzale, że tych klientów nie zapomnicie do starości. Czas nam do ataku, tak więc będziemy tam u was na niebiesiech za jakieś dziesięć minut. Akurat macie czas się podmyć!

I stal się cud. Ludzie zaczęli otrząsać się z nieruchawości! W szeregach dał się słyszeć śmiech i wyszukane przekleństwa; z prawej flanki ktoś zapytał czy można od hurysy złapać trypra, a jeśli tak, to czy długo go leczą w tym raju? Tymczasem do Eomera zbliżył się dolamrodski książę Imrahii — urodziwy młodzian z czarnym wąsem, znany ze swych miłosnych wyczynów — i rzucił do młodziutkiego, purpurowego ze wstydu kawalerzysty, zamykającego lewą flankę:

— Nie wstydź się, kornecie! Znający się na sprawie ludzie twierdzą, że w tej instytucji można znaleźć piękność dla każdego. Ciebie tam pewnie wypatruje tabun romantycznych panienek, które czekają tylko na wiersze przy księżycu!

Młodzian, słysząc salwę śmiechu, poczerwieniał jeszcze bardziej i błysnął oczami spod długich, dziewczęcych rzęs. Eomer tymczasem zawrócił wierzchowca tak energicznie, że spod kopyt trysnęły grudy ziemi i machnął ręką.

— Na koń, chłopy! Tamtejsza burdelmama już pewnie posłała po najlepsze wino dla nowych klientów. Klnę się na rechot Tulkasa — każdy dziś otrzyma tyle nurneńskiego, że będzie mógł się w nim utopić, jedni w niebiesiech, a inni na ziemi! Zabitych ugoszczą Valarowie, żywych — król Rohanu. Za mną-ą-ą…!!!

Z tymi stówy cisnął za plecy pogięty hełm i, nie oglądając się już więcej, skierował wierzchowca w kierunku, jaki wypatrzył jego bystry wzrok — tam, gdzie w niepokonanej palisadzie pancernej piechoty trolli widać było malutką plamkę innego koloru — ciemne okrągłe tarcze wastackich włóczników. Wiatr świstał w uszach i tarmosił jego sklejone od potu włosy koloru słomy; obok niego, niemal strzemię w strzemię pędził Imrahii.

— Diabli by to wzięli, książę, nałóż hełm. Z prawej mamy łuczników!

— Dopiero po was, szlachetny panie! — wyszczerzył zęby tamten i zakręciwszy mieczem młynka nad głową, wykrzyczał zachrypniętym od wydawania rozkazu głosem: — Dol Amroth i Łabędź!

— Rohan i Biały Koń! — odpowiedział Eomer, a za ich plecami już rozrósł się we wspaniałe stacatto jednolity grzmot tysięcy kopyt: rohańscy i dolamrodscy jeźdźcy ruszyli do ostatniego ataku — po zwycięstwo lub śmierć.

9

Wiadomo powszechnie, że piechota Wastaków to nie trolle — po uderzeniu Eomera Wastakowie rozlecieli się niczym kręgle i połyskujący klin jazdy Zachodu z chrzęstem przełamał pancerze mordorskiego obronnego szyku. Nieco później w tyły Mordorczyków uderzył inny klin — ostrze resztek szarej falangi Aragorna zamknięte w oprawę z gondorskich pancernych. Około szóstej wieczorem kły te zamknęły się na ciele Armii Południe, blisko jej obozu. Na tym bitwa jako taka zakończyła się, a zaczął się pogrom: olbrzymie ognisko powstałe w miejscu parku techniki oblężniczej, wychwytywało z gęstniejącego zmierzchu a to ugrzęzły w błocie orokueński wózek z rannymi, a to naszpikowanego strzałami mumaka, miotającego się po polu i gniotącego swoich oraz cudzych.

Eomer, który w tym zwycięskim bałaganie natknął się na Aragorna, i przy akompaniamencie radosnych okrzyków ceremonialnie obejmował swego współtowarzysza-dowódcę, zauważył pędzącego ku niemu jeźdźca — owego nieśmiałego kometa. Chłopak, uczciwie mówiąc, był zuchem — śmiało można go było podać do nagrody. Gdy Rohirrimowie spotkali w pobliżu mordorskiego obozu resztki jazdy Południowców, zetknął się z porucznikiem Haradrimów i, ku ogólnemu zdziwieniu, zwalił z siodła czarnoskórego giganta i zerwał z niego purpurową pelerynę ze Smokiem — tę właśnie, którą teraz triumfalnie machał nad głową. Kornet stanął o dziesięć kroków od po ojcowsku przyglądających mu się wodzów, zerwał hełm, potrząsnął głową jak narowisty konik, i po ramionach jego niespodzianie rozsypały się włosy — wyzłocona przez wieczorne słońce ostnica rohańskich stepów.

— Eowina! — jęknął Eomer. — Co za diabelstwo…

Młoda wojowniczka pokazała mu w odpowiedzi język i niedbale cisnąwszy haradrimską pelerynę bratu — ten, oszołomiony znieruchomiał, przyciskając trofeum siostry do piersi — zatrzymała się przed Aragornem.

— Witaj, Ari — powiedziała spokojnie, ale tylko Nienna potrafiłaby określić cenę tego spokoju. — Gratuluję zwycięstwa. Teraz wszystkie te uniki o „wojskowej służbie”, jak rozumiem, straciły moc. I jeśli więcej nie jestem ci potrzebna, powiedz to po prostu teraz: klnę się na gwiazdy Yardy, że natychmiast przestanę zatruwać ci życie.

„Jak mogłaś tak pomyśleć, moja piękna amazonko!” — i oto siedzi już w siodle przed nim, wpatruje się w niego lśniącymi ze szczęścia oczami, paple coś, a potem spokojnie całuje przy całym wojsku — ale też rohańskie dziewczyny w ogóle nie szanują południowych zwyczajów, a bohaterka Bitwy na Polach Pelennoru ma je w ogóle gdzieś… A Eomer patrzy na tę idyllę, chmurzy mu się oblicze, i myśli: „Kretynko, przetrzyj oczy, przecież on ma na pysku wypisane, kim dla niego jesteś i kim on jest dla ciebie! Dlaczego, och, dlaczego te idiotki zawsze trafiają na takich łajdaków — żeby przynajmniej był urodziwy…” — zresztą, nie on pierwszy i nie on ostatni w tym Świecie, a i w innych światach też…

Głośno, rzecz jasna, nic nie powiedział, zapytał tylko:

— Pokaż, co ci się stało w rękę.

Kiedy zaś zaczęła się popisywać, że po pierwsze, jest pełnoletnia i sama sprawdzi, a po drugie, to nawet nie jest draśnięcie, i takie tam… — wtedy ryknął na nią z całej duszy tak, że aż przysłoniła uszy, a potem w słowach energicznych i dosadnych opisał bohaterce Pelennoru, co się z nią stanie, jeśli na słowo „trzy!” nie znajdzie się w punkcie opatrunkowym. Eowina, roześmiawszy się, odparowała: „Tak jest mój kapitanie!”, i tylko widząc jej nienormalną ostrożność, z jaką zsuwała się z siodła, zrozumiał: „Och, nie draśnięcie to jest…” Dziewczyna tymczasem już przylgnęła do ramienia brata. „No, Iomeczku, no, nie dąsaj się, proszę cię. Jeśli chcesz możesz mnie zlać, tylko nie skarż cioteczce”. Potarła następnie nosem o jego policzek, jak w dzieciństwie… Aragorn z uśmiechem przyglądał się tej scenie, i Eomer aż drgnął przechwyciwszy na mgnienie oka wzrok tropiciela: właśnie tak patrzy łucznik na chwilę przed wypuszczeniem z palców cięciwy.

Znaczenie tego spojrzenia zrozumiał dopiero następnego dnia, kiedy, szczerze mówiąc, było już za późno. Tego dnia w namiocie Aragorna zebrała się rada wojenna z udziałem Imrahila, Gandalfa-Mirrandira i kilku elfickich wodzów — ich armia nadeszła w nocy, akurat gdy można było spokojnie już cieszyć się ze zwycięstwa. Podczas tej rady Dunadan bez owijania w bawełnę wyjaśnił następcy rohańskiego tronu — a teraz już niemal królowi — że od dziś jest on nie sojusznikiem, a podwładnym, i życie Eowiny, znajdującej się pod specjalną ochroną w szpitalu Minas Tirith, całkowicie zależy od rozsądku brata.

— O, najdroższy Eomer, bez wątpienia może, nie ruszając się z miejsca, przebić mnie mieczem, a potem nacieszyć oko, widząc w tym palantirze, co się stanie z jego siostrą. Widowisko będzie nie dla nerwowych. Nie, ona sama rzecz jasna nic nie podejrzewa, proszę się samemu przekonać, jak rozczulający jest ten widok, gdy pomaga opiekować się rannym księciem Faramirem. Co? Gwarancje? Gwarancją jest zdrowy rozsądek: od chwili, gdy zajmę tron Odrodzonego Królestwa Gondoru i Arnoru nikt mi po prostu nie będzie zagrażał…

W jaki sposób? A w bardzo prosty. Król Gondoru, jak wiadomo, zginął. Tak, tak, straszna tragedia — zmącił mu się rozum i sam siebie spalił na pogrzebowym stosie, wyobraźcie sobie… Książę Faramir został raniony zatrutą strzałą i wydobrzeje nieprędko, jeśli w ogóle wyzdrowieje. To zależy… hm… od wielu czynników. Książę Boromir? Niestety, nie ma na to nadziei — padł w boju z orokuenami nad Anduiną za wodospadami Rauros, a ja własnoręcznie ułożyłem jego ciało na pogrzebowej lodzi. A ponieważ trwa wojna, ja, jako następca Isildura, nie mam prawa zostawiać kraju bez władcy. Tak więc przyjmuję dowodzenie nad armią Gondoru i w ogóle wszystkimi siłami zbrojnymi koalicji Zachodniej… Coś chciałeś powiedzieć, Eomerze? Nie?

Tak więc, natychmiast zaczynamy wyprawę na Mordor. Koronę Gondoru mogę przyjąć dopiero wróciwszy ze zwycięskiej wyprawy. Co do Faramira, to jestem skłonny oddać mu we władanie jedną z gondorskich ziem — na przykład Ithilien. Wszak, szczerze mówiąc, zawsze bardziej go interesowały poezja i filozofia, niż sprawy zarządzania państwem. Ale nie trzeba sięgać domysłami aż tak daleko: w tej chwili stan zdrowia księcia jest krytyczny, i może on po prostu nie dożyć naszego powrotu. Módl się więc bez przerwy o jego zdrowie przez cały ten czas, który spędzimy na wyprawie, najdroższy Imrahilu. Powiadają, że modły najbliższego przyjaciela mają w oczach Yalarów szczególną wartość…

Kiedy wyruszamy? Natychmiast, jak tylko zdławimy pod Osgiliath resztki Armii Południe. Są pytania? Pytań nie ma.

A gdy namiot opustoszał, stojący obok Aragorna człowiek w szarym płaszczu rzekł z przepełnionym szacunkiem wyrzutem:

— Niepotrzebnie tak ryzykowałeś, Wasza Wysokość. Przecież ten Eomer był, tak uważam, w szale — całkiem zwyczajnie mógł kichać na wszystko i uderzyć…

Tropiciel nieco odwrócił głowę i wycedził przez zęby:

— Jak na pracownika tajnych służb jesteś przesadnie gadatliwy, a po drugie, niespecjalnie spostrzegawczy.

— Moja wina, Wasza Wysokość… Kolczuga z mithrilu pod ubraniem?

Ironiczne spojrzenie Aragorna przemknęło po szczupłym obliczu mówiącego, zatrzymało się na szeregu dziurek okalających jego wargi. Jakieś pół minuty trwała cisza.

— Już myślałem, że dorobiłeś się odleżyn na mózgu w tym swoim grobowcu i jeszcze zaczniesz się dopytywać, skąd ją mam… A przy okazji. Zawsze zapominam zapytać, po co zaszywają wam usta?

— Nie tylko usta, Wasza Wysokość. Uważa się, że wszystkie otwory w ciele mumii powinny być szczelnie zamknięte, bo inaczej dusza, która odleciała w chwili śmierci, po czterdziestu dniach wróci do ciała, a ono zacznie się mścić na żywych.

— Dość naiwny sposób… kontracepcji…

— Tak jest, Wasza Wysokość — szary pozwolił sobie na uśmiech. — Na szczęście, jestem tego żywym przykładem.

— Hm, żywym… A jak się ma sprawa „zemsty na żywych”?

— My tylko wykonujemy rozkazy. Nasz cień to wasz cień.

— To znaczy, że jest ci bez różnicy, co ci rozkażę: zabić dziecko, czy zastąpić mu ojca?

— Całkowicie. I jedno, i drugie wykonam tak dobrze, jak tylko potrafię.

— Cóż, mnie to pasuje… Zajmij się na razie taką sprawą… Niedawno jeden z moich towarzyszy ze służby na północy, niejaki Anakit, w pijanym widzie przechwalał się kolesiom, że wkrótce będzie bogaty, jak Tingol. Dysponuje on rzekomo wiadomościami o pewnym legendarnym mieczu, za który pewne osoby nie pożałują pieniędzy. Te opowieści muszą się skończyć natychmiast.

— Tak jest, Wasza Wysokość. Słuchaczy tych przechwałek mamy zlik…

— Po co?

— Wasza Wysokość sądzi, że nie należy?

— Zakonotuj sobie, kochany. Zabijam bez wahania, ale przenigdy — powtarzam sylabami: prze-nig-dy! — nie zabijam bez prawdziwej potrzeby. Jasne?

— To naprawdę mądre, Wasza Wysokość.

— Za dużo sobie pozwalasz, poruczniku — powiedział tropiciel tonem, którego brzmienie innego rozmówcę pokryłoby lodową skorupą.

— Nasz cień to wasz cień — spokojnie powtórzył tamten. — Tworzymy więc, w pewnym sensie, jedną całość. Odmeldowuję się w celu wykonania rozkazu.


Niewiele należy dodać. Armia koalicji Zachodniej, wzbogacona teraz również o Wastaków, którzy szybko przenieśli się do obozu zwycięzców i otrzymali od nich wybaczenie, wyruszyła na wyprawę. Jej najbardziej godnym wspomnienia wydarzeniem był bunt z dwudziestego trzeciego marca westfoldzkich Rohirrimów i ochotników z Lossarnach, zupełnie nie rozumiejących, dlaczego mają na obczyźnie tracić swe życia za koronę Aragorna? Bezlitośnie stłumiwszy niepokoje w wojsku, Dunadan doprowadził armię na Pola Kormallen, w ujściu Morannon, gdzie napotkał opór tych, których udało się zebrać Mordorowi. Wszak całkowicie wykorzystał już swe rezerwy i wpakował wszystko co miał w uderzenie Armii Południe. Koalicja zwyciężyła, właściwie należałoby powiedzieć, że Gondorczycy, Rohirrimowie i Wastakowie po prostu przesłonili morannońskie umocnienia swoimi trupami. Elfy, jak zwykle, przystąpiły do walki, gdy sprawa miała się ku końcowi. Straty zwycięzców w tej bitwie okazały się tak duże, że trzeba było pospiesznie tworzyć legendę o jakoby przeciwstawionej im ogromnej armii Wschodu. Polegli tam wszyscy Mordorczycy, łącznie z królem Sauronem, który walczył w konnym szyku swojej głównej gwardii w zwyczajnym kapitańskim mundurze, tak że nawet jego ciało nie zostało znalezione. O dalszych działaniach koalicji kronikarze krajów Zachodu opowiadają bardziej niż lakonicznie, ponieważ rzeź dokonana przez zwycięzców w Mordorze była czymś straszliwym, nawet według ówczesnych, niezbyt humanitarnych kryteriów.

Jakkolwiek było, plan Gandalfa zakończył się sukcesem, nie licząc, rzecz jasna, tego drobiazgu, że elfom do głowy nie przyszło zwrócić Zwierciadła. Mordorska cywilizacja przestała istnieć. Jednakże magowie Białej Rady przeoczyli jedną rzecz, a mianowicie: w Świecie istnieje ktoś, kto strasznie nie lubi definitywnych zwycięstw i wszelkiego rodzaju „ostatecznych rozwiązań”, i potrafi okazać tę swoją niechęć na różne, najbardziej niezwykłe sposoby. Oto i teraz, obojętnie przyglądając się zwyciężonym — cały ten śmietnik, wyrzucony na brzeg przez wygasającą burzę — ów ktoś nagle zatrzymał swe spojrzenie na dwóch, zagubionych wśród wydm mordorskiej pustyni, żołnierzach nie istniejącej już Armii Południe.

10

Mordor, uroczysko Teshgol
9 kwietnia 3019 roku

A dlaczego nie mielibyśmy doczekać nocy? — wyszeptał Haladdin.

— Dlatego że jeśli naprawdę czeka tam zasadzka i jeśli ci chłopcy nie są zupełnymi matołami, to będą czekać na gości właśnie w ciemnościach. A Regulamin Polowy czego nas uczy, panie konsyliarzu? — uniósł palec Cerleg. — „Czyń odwrotnie, niż się tego spodziewa przeciwnik”. Krótko mówiąc, przed moim sygnałem nie wolno się ruszyć nawet na pół kroku z tego miejsca, a jeśli, nie daj Jedyny, wpadnę, to tym bardziej. Jasne?

Obrzucił jeszcze raz obozowisko spojrzeniem i wymamrotał:

— Och, nie podoba mi się to wszystko…

Uroczysko Teshgol to po prostu utrzymujące się w jednym miejscu piaski z dość gęstymi zagajnikami białego saksaułu na łagodnych zboczach między niewysokimi wydmami, porośniętych poza tym piaskową turzycą i kandymem. Koczowisko to — zaledwie trzy, ustawione w trójkąt wejściami do środka obozu jurty — ulokowało się w ukrytej od wiatru owalnej kotlince mniej więcej sto pięćdziesiąt jardów od ich kryjówki tak, że widać było wszystko, jak na dłoni. Przez godzinę obserwacji Cerleg nie zauważył najmniejszego podejrzanego ruchu, zresztą nie podejrzanego również. Koczowisko wydawało się martwe. Wszystko to byto dość dziwne, jednak trzeba było na coś się zdecydować.

Kilka minut później wstrzymujący oddech Haladdin widział jak zwiadowca w swojej burej pelerynie dosłownie zaczął s p ł y w a ć wzdłuż niemal niewidocznych fałd powierzchni gruntu. W zasadzie miał rację — jedyne w czym mógł pomóc lekarz to nie pętać się teraz pod nogami zawodowca… Tak to może i jest, ale z kolei siedzieć w ukryciu, podczas gdy o dwa kroki towarzysz ryzykuje głową…, nie jest to zbyt miłe. Jeszcze raz przyjrzał się linii horyzontu i ze zdziwieniem stwierdził że w tym czasie kapral zniknął. Mistyka jakaś. Rzeczywiście można uwierzyć, że zmienił się w jaszczurkę krągłogłową i zapadł się pod piach, jak to ona potrafi, a może — i to jest pewniejsze — pomknął do przodu niczym śmiercionośna żmijka piaszczysta efa. Ponad pół godziny lekarz kierował szeroko otwarte oczy na otaczające koczowisko wzgórza, póki nagle nie zobaczył Cerlega stojącego po prostu między jurtami.

Co oznaczało, że wszystko w porządku… Uczucie minionego już niebezpieczeństwa zrodziło niemal fizyczną rozkosz: każda będąca dotąd w napięciu żyłka, teraz spokojnie rozluźniała się, a odbarwiony przez napływ adrenaliny świat, ponownie nabierał kolorów. Wysunąwszy się z dołu pod pochylonym ku ziemi saksaułem, Haladdin zarzucił na ramię tobół z rzeczami i pomaszerował, patrząc pod nogi — stok był zryty norami żmij. W połowie zbocza popatrzył przed siebie i dopiero teraz zrozumiał, że coś jest jednak nie tak, i to mocno nie tak. Orokuen zachowywał się zbyt dziwnie: stał jakiś czas na progu jurty z lewej strony i, nie wchodząc do środka, powlókł się do następnej. Właśnie — powlókł. Krok kaprala stracił swą dynamikę. Nienaturalną ciszę zalewającą kotlinę zakłócał tylko jakiś ledwo słyszalny pulsujący hałas — jakby drobne fale drżały na oleistej powierzchni bagiennej wody… I wtedy nagle wszystko zrozumiał, ponieważ poznał w tym dźwięku buczenie miriad mięsnych much.


Nawet w piaszczystym gruncie nie da się wykopać przez minutę mogiły dla dziesięciu osób — czwórki dorosłych i szóstki dzieci. Musieli się spieszyć, a łopatę znaleźli tylko jedną, tak więc pracowali na zmianę. Haladdin, zagłębiwszy się w piasek mniej więcej do pasa, podniósł wzrok na zbliżającego się Cerlega.

— Ty… tego… kop dalej, a ja, dla pewności, jeszcze raz się przejdę dokoła. Chcę coś sprawdzić.

— Myślisz, że ktoś mógł się uratować i ukryć w piaskach?

— Raczej nie. Oni wszyscy, jak sądzę, są tu. Po prostu tam na piasku są ślady krwi.

— Ale przecież pozabijali ich w jurtach…

— Właśnie o tym mówię. Dlatego pracuj, ale zerkaj na boki. Sygnał — gwizd, długi i dwa krótkie.

„Długi i dwa krótkie” usłyszał dosłownie po pięciu minutach. Kapral przywołał go ruchem ręki ze szczytu małej wydmy, obok której zaczynała się prowadząca w bok od szlaku ścieżka, i skrył się za jej grzbietem. Podążywszy za nim, Haladdin znalazł zwiadowcę przykucniętego przed jakimś okrągłym ciemnym przedmiotem. Dopiero, gdy podszedł bliżej rozpoznał, że to głowa zakopanego po szyję człowieka, który chyba jeszcze żył. Kilka cali od jego ust — tak, by nie mógł sięgnąć — stała gliniana miseczka z resztką wody.

— Oto kto walczył. Jak, konsyliarzu, nie spóźniliśmy się?

— Nie, wszystko w porządku. Zobacz, nawet się jeszcze poci, a to znaczy, że drugie stadium odwadniania dopiero się zaczęło. Chwała Jedynemu — nie ma słonecznych oparzelin.

— Tak, specjalnie zakopali go w cieniu wydmy, żeby nie umarł tak szybko. Widać bardzo ich rozzłościł… Można go napoić?

— W drugim stadium tylko drobnymi porcjami. Słuchaj, a jak się domyśliłeś?

— Szczerze mówiąc, szukałem trupa.

Z tymi słowami Cerleg podniósł do sczerniałych i popękanych warg zakopanego swoją skórzaną manierkę. Ten szarpnął się i zaczął łapczywie łykać, jednakże jego półprzymknięte oczy pozostały mętne i bez życia.

— Stop, stop, chłopie, nie spiesz się! Słyszysz, co pan konsyliarz powiedział: nie za dużo na raz. Dobra, teraz wyciągnijmy go na powierzchnię. Tu ziemia jest wzruszona, więc obejdziemy się bez łopaty… Gotowy?

Trochę rozgrzebawszy piach, chwycili człowieka pod pachy i na „Trzy-czte-ry!” wyszarpnęli go jak marchew z grządki.

— Z-żeby cię szlag! — z uczuciem rzucił orokuen, ściskając rękojeść jataganu. Z ubrania uratowanego mężczyzny spłynęły piaszczyste strumienie, odsłaniając ich zdumionym oczom zieloną kamizelę gondorskiego oficera.

Zresztą, odkrycie to nie wpłynęło na intensywność działań reanimacyjnych, i po dziesięciu minutach jeniec był, według słów Cerlega, „gotów do użycia”. Stopniała mgła zasnuwająca wcześniej jego spojrzenie, i teraz oczy patrzyły twardo, nieco ironicznie. Przemknąwszy wzrokiem po mundurach „ratowników”, jeniec w pełni oszacował swe położenie i przedstawił się, ku ich zdziwieniu, w prawidłowym orokueńskim, z lekkim jednakże akcentem:

— Baron Tangorn, porucznik Pułku Ithilien. Z kim mam honor? Jak na człowieka, który cudem uniknął męczarni i natychmiast odkrył, że pisane mu umieranie po raz wtóry, Gondorczyk trzymał się po prostu wspaniale. Zwiadowca przyjrzał mu się z szacunkiem i odszedł nieco na bok, dając znak towarzyszowi, żeby to on zaczął.

— Konsyliarz drugiego stopnia Haladdin i kapral Cerleg, kirithungolski Pułk Jegrów. Zresztą, to już teraz nieistotne.

— Dlaczego? — uniósł brew porucznik. — Bardzo zasłużony pułk. Jeśli nie zawodzi mnie pamięć, potykaliśmy się z wami ubiegłej jesieni pod Osgiliath. Ithilieńczycy bronili wtedy południowej flanki. Klnę się na pięść Tulkasa, że była to wspaniała batalia!

— Obawiam się, że to nie najlepszy czas na oddawanie się wspomnieniom o tych rycerskich czasach. Interesują nas wydarzenia znacznie mniej w czasie oddalone. Co to za oddział wyrżnął koczowisko? Imię dowódcy, liczebność, zadania, kierunek dalszego marszu… I radzę nie ściemniać: jak pan się domyśla, nie jesteśmy skłonni do sentymentalnych dywagacji.

— Wszystko jasne — wzruszył ramionami baron. — Nawet więcej… Oddział składa się z wastackich najemników, jego dowódcą jest Eloar, elf. Jeśli dobrze zrozumiałem, jest spowinowacony z jakimś lorieńskim władcą. Liczebność oddziału: dziewięciu żołnierzy. Zadanie: patrolowanie przylegającej do traktu strefy i oczyszczanie terytorium w celu walki z powstańcami. Zadowoleni?

Haladdin odruchowo zmrużył oczy, a przed jego oczami powstał zabawkowy bachtrianek z wełnianych nici wdeptany w zakrzepłą krwawą kałużę. Oto, jak to się u nich nazywa — „oczyszczanie terytorium”. Cóż, dobrze wiedzieć…

— A jak pan, baronie, znalazł się w tym godnym pożałowania położeniu, w jakim pana zastaliśmy?

— Obawiam się, że historia owa jest tak nieprawdopodobna, że i tak w nią nie uwierzycie.

— No, to ja panu powiem. Usiłował pan przeszkodzić w tym „oczyszczaniu” i nawet zranił przy tym któregoś z najemników. Czy może nawet zabił?

Gondorczyk patrzył na nich wyraźnie zmieszany.

— Skąd, do licha, wam to wiadomo?

— Nieważne. Dziwnie jednakże zachowuje się gondorski porucznik. …

— Zachowuje się jak przystało na żołnierza i arystokratę — oschłym tonem odparował jeniec. — Mam nadzieję, że nie rozpatrujecie mojego niezamierzonego przyznania jako próby uratowania życia?

— Och, proszę się nie niepokoić, baronie. Sądzę, że ja i kapral powinniśmy zwrócić panu dług, przynajmniej częściowo: teraz wygląda, nasza kolej popełnić głupstwo…

Z tymi słowami obejrzał się na orokuena; ten zawahał się, ale machnął ręką. „Rób jak chcesz”.

— Proszę mi wybaczyć, że zadam pytanie, na które pańska odpowiedź dość mnie interesuje: co pan zrobi, jeśli odzyska wolność?

— Naprawdę, nie potrafię odpowiedzieć… Tu, w Mordorze, jeśli wpadnę w ręce elfów, to zakończą oni to, co zaczęli ludzie Eloara, chociaż możliwe jest, że nie w tak egzotyczny sposób. Do Gondoru mam drogę zamkniętą — mój władca został zabity, a służyć jego zabójcy i uzurpatorowi nie zamierzam…

— Co pan ma na myśli, baronie? Od czasu bitwy na Polach Pelennoru nie mamy żadnych wieści…

— Denethor zmarł straszliwą śmiercią — jakoby sam siebie spalił na pogrzebowym stosie — a następnego dnia, jak na zamówienie pojawił się pretendent do tronu. Chodzi o to, że według starej legendy, której nikt nigdy nie traktował poważnie, rządząca Gondorem dynastia Anariońska tylko utrzymuje tron dla potomków mitycznego Isildura. Otóż taki „potomek” nagle się odnalazł — niejaki Aragorn, pochodzący z północnych tropicieli. Jako dowód na swoje dynastyczne prawa pokazał jakiś miecz — jest to jakoby legendarny Anduril. A kto i kiedy widział ów miecz? Prócz tego dokonał kilku pokazowych uzdrowień za pomocą przyłożenia rąk. Co prawda, wszyscy uzdrowieni byli z tych, którzy przyszli z nim z Północy, ale… Następca tronu, książę Faramir, udał się do Ithilien, gdzie „panuje” pod nadzorem kapitana Beregonda — tego samego, który poświadczył „samospalenie” Denethora.

— I co, nikt na Zachodzie nawet ust nie otworzył?

— Tajna Straż Aragorna. Gadają ludzie, że składa się z ożywionych elfickimi czarami wojowników — szybko oduczyła Gondorczyków zadawania głupich pytań. Eomerem kręci jak chce, co nie dziwi: jego siostra wraz z Faramirem znajduje się teraz pod strażą w Ithilien. Zresztą, sądząc ze wszystkiego, Aragorn sam jest tylko marionetką w rękach elfów, a naprawdę rządzi Gondorem jego żona, przysłana mu z Lorien Arwena.

— A co się dzieje u nas, w Mordorze?

— Barad-Dur zrównano z ziemią. Teraz elfy tworzą z różnych odpadów coś, co ma przypominać miejscową administrację. Jak mi się wydaje, zajęci są niszczeniem wszelkich przejawów kultury i świadomie polują na wykształconych ludzi. Według mnie, postanowili poważnie zawrócić was do wieku kamiennego.

— A was?

— Sądzę, że nami zajmą się nieco później. My na razie jesteśmy im potrzebni.

— Dobra — przerwał zapadłą ciszę Cerleg. — Najpierw musimy pochować ludzi z koczowiska. A potem, nie wiem jak pan, ale ja zamierzam osobiście rozliczyć się z tym… jak mu — Eloarem? Gospodyni niebieskiej jurty była mi ciotką, tak więc ma na rękach moją krew.

— A gdybym dołączył do was, kapralu? — zapytał nagle Tangorn i, odpowiadając na zdziwione spojrzenie orokuena, wyjaśnił: — Zabrali mój rodzinny miecz, Usypiacz. Chciałbym go odzyskać. A tym zuchom chcę przekazać pozdrowienie z tamtego świata.

Przez jakiś czas zwiadowca wpatrywał się w Gondorczyka, a potem kiwnął głową:

— Tangorn… Pamiętam ciebie z ubiegłorocznego Osgiliath. To ty wówczas zwaliłeś „króla włóczników” — Decewega.

— Zgadza się. To zdarzenie miało miejsce.

— Tylko, że nie mamy dla ciebie miecza. Machałeś kiedy jataganem?

— Jakoś sobie poradzę.

— No to i dobrze.

11

Mordor, nieopodal starego Traktu Nurneńskiego
Noc z 11 na 12 kwietnia 3019 roku

A gdzie pan poznał ten język, baronie? — Tak, w ogóle, to ponad sześć lat spędziłem w Umbarze i w Khandzie, jeśli o to panu chodzi. Ale zaczynałem jeszcze w domu: książę Faramir, z którym przyjaźnię się od dzieciństwa, ma wspaniałą bibliotekę. Wszystko, rzecz jasna, w językach Wschodu, żeby, jak to się mówi, nie marnowało się… Ja, właściwie właśnie po to udałem się do Mordom, by pomyszkować w popielisku. Zebrałem całą torbę ksiąg. Nawiasem mówiąc, wraz z Usypiaczem zabrali ją ci moi druhowie. — Tangorn kiwnął głową w stronę dwugarbnej diuny, gdzie zatrzymał się na popas wytropiony przez Cerlega oddział Eloara. — Znalazłem między innymi stronicę wspaniałych wierszy, zupełnie mi wcześniej nie znanych:

Klnę się prawdą i nieprawdą,

Klnę się mieczem, słuszną bitwą,

Klnę się gwiazdą, tą poranną,

Klnę się wieczorną modlitwą…

Nie wiecie przypadkiem, co to za autor?

— To Sacheddin. Nie jest tak naprawdę poetą, ale magiem i alchemikiem. Od czasu do czasu publikuje wiersze, twierdząc przy tym, że jest tylko tłumaczem tekstów powstałych w innych Światach. A poezja ta jest doskonała. Ma pan rację.

— Niech to licho, zabawny pomysł! Przecież opisywać Świat można na wiele sposobów, ale prawdziwie poetycki tekst, gdzie nie da się zamienić ani jednej litery — to na pewno jeden z dokładniejszych i oszczędniejszych z nich, i już chociażby dlatego winien być uznany za najbardziej uniwersalny! Jeśli coś łączy różne Światy, to tylko poezja. No, może jeszcze muzyka… Takie teksty powinny istnieć obok nas, od zarania wpisywane w obraz Realnego i Wymyślonego — szumem morskiej muszli zapachem wiosennej stęchlizny. Trzeba tylko nauczyć się je rozpoznawać… Poeci czynią to intuicyjnie, ale być może ten wasz Sacheddin rzeczywiście odkrył sformalizowaną metodę. Dlaczego nie?

— No tak, coś jak współczesna nauka wykrywania żył rud zamiast niepewnych olśnień znawców… Czy to znaczy, iż pan również uważa, że Świat to Tekst?

— Ten świat, w którym ja żyję — niewątpliwie. Zresztą, to jest sprawa gustu…

„No tak, Świat jest Tekstem — pomyślał Haladdin. — Interesujące by było przeczytać kiedyś na trzeźwo ten jego akapit, w którym zapisane jest, że pewnego pięknego dnia w towarzystwie dwóch sympatycznych zawodowych zabójców (bo kim, w końcu, są?) wezmę udział w polowaniu na dziewięciu nieludzi (po co? czym różnią się od innych?), a w ostatniej chwili przed walką, by choć na chwilę zapomnieć o miedzianym posmaku w ustach i ohydnym ssącym głodzie w brzuchu, będę oddawał się głębokim rozważaniom o poezji… Zaiste, autor takiego tekstu daleko sięga. Wyobraźni, w każdym razie, mu nie brakuje”.

Tu jego rozmyślania zostały przerwane, ponieważ jasna podwójna gwiazda nad grzbietem kryjącego ich barchanu mignęła, jakby zakryta przez chwilę sylwetką nocnego ptaka. Znaczy, że już… Ech, żeby tak było co łyknąć… Przykucnąwszy, zaczął upychać w naramienny futerał przygotowaną broń: króciutki, niezwyczajnej dlań budowy orokueński łuk i kołczan z sześcioma różnymi strzałami, takimi jakie się dało zebrać. Tangorn natomiast, który niewiele wiedział o możliwościach Cerlega, w niemym zdumieniu szeroko otworzył oczy na widok zwiadowcy, bezszelestnie wynurzającego się z mroku o kilka kroków od nich.

— Wasze szepty, piękni panowie, słychać o trzydzieści kroków. Gdyby więc na miejscu tych baranów byli moi chłopcy, już liczylibyście gwiazdy na szacie Jedynego. Dobra, zabieramy się. Sądzę, że udało mi się chwycić swego dłużnika krwi za koniuszek ogona. Jak rozumiem, ich oddział zmierza do tego punktu zbiorczego na trakcie, o którym mówił baron. Według moich szacunków mamy do niego jakieś pięć może sześć mil, a tam już ich nie dosięgniemy. Tak więc, dyspozycje są takie…

Piaski barchanów stykały się z zachodnim brzegiem rozległej hammady, przypominając morze, bezgłośnie wylewające sztormowe wały na ponurą kamienistą plażę. Największa fala, jak należało, piętrzyła się przy samym brzegu — ogromna diuna, ciągnąca się na pół mili w obie strony od płonącego u jej podnóża ogniska. Miejsca na obóz elf wybrał sensowne: plecy kryje stok diuny wysoki na czterdzieści stóp, a przed oczami równa jak stół powierzchnia hammady; dwaj wartownicy, wysunięci wzdłuż podnóża diuny O dwadzieścia jardów na południe i północ od ogniska, całkowicie odcinają trasy możliwego ataku. Co prawda, z paliwem tu kiepsko, ale saksauł pali się długo i daje dużo ciepła, niemal jak węgiel. Każdy przywlókł na grzbiecie po dziesiątce polan grubości ręki — praca niezbyt ciężka, a grzać można się całą noc…

„Ale czy to nie pułapka? — Nagła myśl jakby oparzyła umysł Haladdina. — Nie wystarczy, że Carleg wszystko dokoła obniuchał… Coś za bardzo beztroscy są ci… Ognisko! Pal diabli, widać je tylko od strony hammady, a tam nikogo nie powinno być. Ale to, że wartownik podchodzi sobie do ognia podrzucić drew i ogrzać się trochę, to już zupełnie wariactwo. Przecież ślepnie potem na dobre dwie, trzy minuty. Co najmniej trzy minuty…”

Właśnie w czasie takiej nieobecności „południowego” wartownika dotarli do jego posterunku na dwadzieścia kroków. Tu zwiadowca zostawił lekarza z baronem i rozpłynął się w mroku: miał, ominąwszy obóz z prawej strony, po hammadzie dopełznąć do „północnego” wartownika.

„Nie — zaprzeczył sam sobie Haladdin — nie należy dygotać na widok własnego cienia. Po prostu nasi wrogowie tak przywykli do braku oporu, że uważają ochronę biwaku za formalność. Tym bardziej, że to ostatnia noc ich rajdu, jutro — zmiana, łaźnia gorzałeczka i tak dalej… Do tego premie za odcięte orokueńskie uszy… Ciekawe, dziecinne mają taką samą cenę, czy są tańsze? Przestań! Przestań natychmiast! — Z całej siły przygryzł wargę, czując, że znowu ogarniają go dreszcze, jak wtedy, w koczowisku, gdy zobaczył okaleczone trupy. — Musisz być absolutnie spokojny. Zaraz będziesz strzelał… Wyluzuj się i pomedytuj sobie… O tak… O tak…”

Leżał wbity w zmarznięty piach i uważnie wpatrywał się w postać wartownika; ten nie miał na głowie hełmu (co racja to racja — gówno w hełmie słychać), tak więc strzelać należy w głowę. Ale zabawne: stoi sobie człowiek, patrzy w gwiazdy rozmyśla o wszelkich przyjemnych w swym rodzaju rzeczach i nie podejrzewa nawet, że w rzeczywistości jest już nieboszczykiem. „Nieboszczyk” tymczasem z zawiścią popatrywał na siedem postaci przy ognisku (trzy w kierunku na południe trzy na północ i jedna na zachód, między ogniem i zboczem), a następnie kryjąc się, odwrócił plecami do ogniska, wyjął zza pazuchy manierkę, łyknął, głośno chrząknął i otarł usta. Zna-a-akomicie… Co za burdel… Ciekawe, jak się to spodoba temu „północnemu” towarzyszowi? I w tym momencie serce Haladdina przeskoczyło kilka skurczy i ze świstem runęło gdzieś w pustkę ponieważ zrozumiał, że się zaczęło! I to już dawno się zaczęło, to tylko on — głupiec i gapa! — wszystko przegapił; a i baron nie lepszy, dwa buty — para… Dlatego, że „północny” wartownik już bezsilnie opadał na ziemię, opierając się plecami o mocno trzymającego go Cerlega; jeszcze chwila i, troskliwie i bezszelestnie ułożywszy ciało Wastaka na piasku, zwiadowca „wniknął” w wypełniony śpiącymi ciałami krąg światła, jak lis do króliczej klatki.

W zwolnionym tempie, niczym we śnie, Haladdin przykucnął na jednym kolanie i naciągnął łuk; kątem oka zobaczył już gotowego do skoku barona. Wartownik, jak wydaje się, wychwycił jakiś ruch w mroku, ale zamiast ryknąć: „Alarm!!!”, zaczął (zdarzają się takie zamroczenia umysłów!) niezdarnie chować za pazuchę manierkę z gorzałą. Ten ułamek sekundy wystarczył Haladdinowi by, dociągnąwszy piętkę strzały do podbródka opuścić grot na dwa cale poniżej celu — głowy wyraźnie oświetlonego od tyłu wartownika. Dystans dwadzieścia kroków, cel nieruchomy. Niemowlę nie spudłuje. Wartownik nawet nie poczuł bólu, gdy wypuszczona cięciwa chlasnęła go w lewe przedramię, ponieważ w tej samej chwili dotarł doń odgłos trafiającej w cel strzały — suchy i dźwięczny, jakby trafił w pal. Wastak podrzucił ręce — w prawej wciąż zaciśnięta nieszczęsna manierka — odwrócił się na piętach i wolno zwalił na plecy. Baron rzucił się do przodu i już mijał zabitego, gdy od ogniska dotarł do nich zduszony jęk — jatagan kaprala uderzył w pierwszego z trzech, którzy leżeli od północnej strony ogniska, i cisza natychmiast rozpadła się na tysiące dźwięcznych, wyjących fragmentów.

Haladdin tymczasem, zgodnie z dyspozycjami, omijał obóz po okręgu, trzymając się poza granicą światła i wrzeszcząc różnymi głosami: „Otaczajcie, chłopcy, i żeby mi żadna suka nie uciekła!” — i tak dalej, w tym stylu. Ogłupiali, wydarci z objęć snu najemnicy, zamiast rozbiec się we wszystkie strony, instynktownie garnęli się do ognia. Na południowej flance Tangorn zderzył się z trzema; jeden natychmiast zwinął się jak obwarzanek, czule trzymając się za brzuch, a baron już podniósł upuszczony miecz, szeroki i — chwała Tulkasowi! — prosty, odrzuciwszy na bok jatagan, z którym przyszło mu zaczynać bój. Światło ogniska padło przy tym na jego twarz, i dwaj pozostali przy życiu rzucili na piach broń i runęli do ucieczki wrzeszcząc: „Gcheu, gcheu!!!” (wilkołak, w jakiego zmieniają się nie pogrzebani umarli). Nie oczekujący takiego obrotu sprawy Haladdin zaczął strzelać do nich z opóźnieniem i chyba nie trafił — w każdym razie obaj zginęli w mroku. Cerleg w zamieszaniu zdołał zranić jeszcze jednego z „północnych” Wastaków i teraz, odsunąwszy się nieco w bok, wotał:

— Hej, Eloarze, gdzieś ty, tchórzu?! Przyszedłem wziąć cenę krwi za Teshgol!

— Tu jestem, nasienie Morgotha — zawołał kpiący głos. — Chodź do mnie, podrapię cię za uszkiem! — I do swoich: — Bez paniki, ścierwojady! Ich jest tylko troje, i zaraz wykończymy ich jak dzieci! Sprzedajcie kosę zezowatemu — on tu najstarszy, i nie podstawiajcie się ichniemu łucznikowi!

Elf pojawił się nieco z prawej strony od ogniska — wysoki, złotowłosy, w lekkiej skórzanej zbroi — i każdy jego ruch, każdy rys twarzy rodził omamiające poczucie gibkiej, śmiertelnie niebezpiecznej mocy. Był on w jakiś przedziwny sposób podobny do swego miecza — cienkiego połyskującego promienia z błękitnego gwiezdnego lodu, na widok którego robiło się zimno w piersi. Cerleg z ochrypłym krzykiem machnął jataganem — zwodniczy wypad ku głowie i od razu po łuku z prawej strony na oporowe kolano. Eloar niedbale parował uderzenie i dla wszystkich, nawet dla konsyliarza polowego drugiego stopnia, stało się jasne, że kapral capnął kęs nie na swoje zęby. Mistrz skradania się i „przenikania” wpadł na mistrza szermierza, i cały problem polega tylko na tym, w którym wypadzie ten go zabije — w drugim, czy trzecim. A najlepiej pojął to Tangorn, który w jednej chwili przemknął piętnaście jardów dzielące go od miejsca potyczki i uderzył na elfa z lewej strony, rzuciwszy bezładnie wycofującemu się zwiadowcy:

— Pleców mi pilnuj, głupolu!

Działanie prawdziwego zawodowca — nieważne w jakiej dziedzinie — zawsze jest widokiem zapierającym dech w piersiach, a tu spotkali się mistrzowie klasy najwyższej. Szkoda, że widzów było niewielu, a i ci, którzy byli, zamiast przyglądać się perypetiom scenicznej akcji, zajmowali się swoimi sprawami — usiłowali pozabijać się wzajemnie, a jest to zajęcie, jak się łatwo domyślić, wymagające pewnego skoncentrowania na jednym przedmiocie. Mimo jednak braku widowni obaj partnerzy wkładali w swe działania całą duszę, i ich wyrafinowane pas z matematyczną dokładnością wkomponowywały się w perforacje śmiercionośnych koronek splatanych połyskującą stalą. Nawiasem mówiąc, Tangorna słowa o „pilnowaniu pleców” również miały swój głęboki sens: kapral natychmiast musiał podjąć walkę z dwoma aktywnie uczestniczącymi w boju Wastakami — jeden z nich na szczęście, mocno kulał. Haladdin, uzbrojony tylko w łuk, otrzymał stanowczy zakaz wdawania się w walkę wręcz, a nawet pojawiania się w kręgu światła; nie mógł on również strzelać w ten kalejdoskop swoich i obcych, gdyż byłoby to czystym szaleństwem. Przemieszczał się więc tylko w pewnej odległości, wypatrując sposobności i celu do oddania strzału.

Po jakimś czasie okazało się, że Tangorn wygrywa. Mimo, że jego wastacki miecz był o dobre pięć cali krótszy, już dwukrotnie sięgnął nim przeciwnika — w prawe przedramię i w nogę, tuż nad kolanem. Elfy, jak wiadomo, źle znoszą krwawienie, tak więc wypady Eloara z każdą chwilą traciły na swej szybkości i dokładności. Baron napierał, spokojnie wyczekując chwili właściwego cięcia, gdy stało się coś niepojętego: elfickie ostrze nagle drgnęło i odchyliło się, całkowicie odsłaniając korpus Eloara, i miecz Gondorczyka błyskawicznie uderzył go w dolną część piersi. Haladdin odruchowo przełknął ślinę, pewien, że z pleców elfa zaraz wysunie się parujące od krwi ostrze — takiego ciosu nie wytrzymałaby żadna kolczuga, a co dopiero skórzana zbroja… Ale od tej zbroi klinga Tangorna odbiła się jak od zaczarowanego pancerza, elf zaś, wyraźnie świadomy, że tak się stanie, chwycił miecz oburącz i natychmiast zadał przeciwnikowi straszliwy cios — z góry do dołu. Ani odchylić się, ani sparować tego uderzenia baron już nie mógł. Zdążył tylko przykucnąć na jedno kolano i przyjąć ostrze Eloara na swoje — „klinga przeciw klindze”. Krucha wastacka stal prysnęła, i elfickie ostrze niemal na jedną trzecią wbiło się w udo barona. Tangorn odturlał się jeszcze na bok, unikając kolejnego, przygważdżającego go już do ziemi ciosu, ale elf dogonił go jednym skokiem, i…

I wtedy Haladdin, przypomniawszy sobie, że czekać nie ma na co, wypuścił strzałę.

Potem uświadomił sobie, że taki strzał był po prostu niemożliwy. Konsyliarz w ogóle wybitnym strzelcem nie był, a już z podrzutu strzelać nie potrafił zupełnie; tym bardziej do ruchomego celu, a na dodatek Eloara niemal całkowicie przesłaniali walczący z Cerlegiem Wastakowie. Jednakże fakt pozostaje faktem: wystrzelił, nie mierząc, i wypuszczona przez niego strzała trafiła elfa w samo oko, tak że ten, jak się zwykło mówić, „umarł zanim jego ciało dotknęło ziemi”.

12

Do tego czasu ognisko niemal całkowicie zgasło, ale walka trwała również w gęstniejącym mroku. Obaj Wastakowie wściekle atakowali Cerlega; dwukrotnie Haladdin strzelał do nich, gdy tylko odsuwali się na chwilę od kaprala, jednak za każdym razem pudłował w haniebny sposób. W końcu kulejący Wastak nie sparował kolejnego cięcia i w chwilę porem, opuściwszy miecz opadł na ziemię i zaczął czołgać się, wlokąc za sobą zranioną nogę. Haladdin dał sobie z nim spokój — niech go licho, są inne sprawy — ale na czas zauważył, że ten dowlókł się do pakunków i, siedząc na ziemi, już wyciągnął z jednego łuk i strzały. Wsunąwszy zaś swoją rękę do kołczanu, konsyliarz oblał się zimnym potem. Wymacał w nim jedną już tylko strzałę. Łucznicy jednocześnie wzięli siebie na cel, ale nerwy lekarza nie wytrzymały: puścił cięciwę — i natychmiast odskoczył w prawo, wychwyciwszy w tej samej chwili śmiertelny powiew, mniej więcej stopę w lewo od własnego brzucha. Wastak miał mniej szczęścia: wystrzeliwszy, nie mógł się uchylić, i leżał teraz na wznak ze strzałą Haladdina pod obojczykiem. Cerleg tymczasem, fintą zmusił swego przeciwnika do odsłonięcia się i zadał cios w szyję; cała twarz orokuena pokryła się od razu lepkimi bryzgami, a już o ręce nawet wspominać nie warto — z palców niemal spływał strumień krwi…

No to jak? Koniec? Wiktoria, żeby ją…

Haladdin, nie tracąc ani chwili, dorzucił drew do przygasającego ogniska i, ustawiwszy się tak, by nie zasłaniać sobie światła, jednym wypracowanym ruchem rozciął klejącą się do palców nogawkę Tangorna. Krew lała się obficie, choć, sądząc z tak głębokiej rany, można było uważać, że nie aż tak mocno — w każdym razie tętnica udowa nie została przecięta. Chwała Jedynemu, że elfickie ostrza są niemal trzykrotnie węższe od wastackich. Dobra… Opaska… teraz tampon… Kapral obszedł obóz, z obojętnością dobił dwóch Wastaków zdradzających jeszcze oznaki życia, i przykucnął obok konsyliarza.

— Co powiesz, lekarzu?

— Cóż, bywało i gorzej. Kość cała, ścięgna, jeśli mogę dobrze ocenić, praktycznie nie naruszone, najważniejsze arterie — też. Podaj mi tę szmatkę.

— Trzymaj. Będzie mógł iść?

— Żarty się ciebie trzymają?!

— No to, panowie — zwiadowca z wysiłkiem wstał i odruchowo oczyścił kolana z piasku — gaśmy światło i spuśćmy wodę. Dwaj z nich uciekli i pościg za nimi w tych ciemnościach nie ma żadnego sensu. Jeszcze przed świtem dotrą do tego swojego stanowiska na trakcie. Nigdzie nie zabłądzą, po prostu walą na północ skrajem hammady. Gdy tylko wstanie świt zaczną przeczesywać pustynię. Dociera to do was?

Tangorn niespodziewanie uniósł się na łokciu, i Haladdin zrozumiał, że ranny był przytomny przez cały czas, podczas całego tego gmerania w ranie. Ognisko wyraźnie oświetliło twarz barona, pomarańczowo połyskującą od potu. Głos jego jednakże nie stracił nic ze swej mocy, stał się tylko jakby nieco niższy.

— Nie przejmujcie się mną. W końcu miałem być nieboszczykiem już przedwczoraj. Gdybym miał rozegrać to jeszcze raz, to tak samo wykorzystałbym tę zwłokę… — Z tymi słowami gwałtownie szarpnął w dół kołnierz, odsłaniając tętnicę szyjną. — Czyń powinność, kapralu. — Małe rach-ciach, i po sprawie… Bo wcale nie chce znaleźć się znowu po szyję w piachu. Wiejcie stąd i niech się wam wiedzie. Szkoda, że nasza znajomość tak krótko trwała, ale na to już nic nie poradzimy.

— Ja, panie baronie, jestem człowiekiem prostym — spokojnie odpowiedział Cerleg — i przywykłem działać według regulaminu. A punkt czterdziesty drugi, gdyby pan nie wiedział, powiada wyraźnie: „cios łaski” jest dozwolony wyłącznie w przypadku bez pośredniego niebezpieczeństwa, że wróg przechwyci rannego. Gdy pojawi się bezpośrednie niebezpieczeństwo — jutro, na przykład — wtedy pogadamy.

— Proszę nie strugać durnia, kapralu! Po licho mamy wszyscy troje zdychać — mnie i tak nie uratujecie…

— Co to za rozmówki w szeregu?! Razem przyszliśmy, razem odejdziemy, a co do reszty — wola Jedynego. Panie konsyliarzu, przejrzał pan sakwy elfa. Czy nie ma tam aby apteczki?

Haladdin w duchu nazwał siebie osłem: mógł sam wpaść na pomysł odnalezienia apteczki elfa. „Tak więc, co my tu mamy? Wspaniały łuk i kołczan na trzydzieści strzał, każdy grot zamknięty w skórzanej pochewce — aha, zatrute, znaczy się. Wspaniały oręż, na pewno się nim zaopiekuję. Wiązka elfickiej liny — pół funta wagi, pint objętości, sto stóp długości wytrzymałość trzech mumakili. Przyda się w gospodarstwie. Elfickie suchary i manierka z ichnim winem, które wcale nie jest tak naprawdę winem. Wspaniale, zaraz dam łyka baronowi. Sakiewka ze złotymi i srebrnymi monetami — zapewne na wypłaty dla Wastaków, same elfy podobno pieniędzmi się nie posługują. No cóż, niech będzie, znajdzie się w kieszeni miejsce. Przybory do pisania i jakieś notatki… runy… Niech to licho, ciemno, nie dam rady przeczytać. Dobra, poczytam, jeśli nie zginę… A, oto i ona, chwała Jedynemu!” Otworzywszy apteczkę, niemal zemdlał z radości: czego tu tylko nie było, a wszystko w najlepszym gatunku. Antyseptyki — pajęczyna z szaro-zielonymi plamkami leczniczej pleśni; środki przeciwbólowe — kulki zagęszczonego mlecznego soku liliowych khandyjskich maków; środki tamujące krew — sproszkowany korzeń mandragory z sięgających nieba Gór Mglistych; stymulatory — orzechy cola z błotnistych dżungli Haradu; regenerator tkanki — bure smoliste mumio, dzięki któremu kość zrasta się w przeciągu pięciu dni i goi też wrzody przewodu pokarmowego. Było tam jeszcze wiele innych rzeczy, ale na razie nie było czasu i potrzeby zajmować się nimi. Ech, żeby tylko Cerleg wymyślił, jak zmylić pogoń, a już on postawi barona na nogi, może nawet w ciągu tygodnia…

Orokuen tymczasem przetrząsał wastackie juki, poszukując manierek i zapasów pożywienia — w ich sytuacji dziesięć, nawet piętnaście minut nie odgrywa już roli: potrzebny im jest pomysł, a jak nie będzie pomysłu… do piachu. Zastanówmy się. Można ujść w hammadę — znał nieopodal kilka ostańców z niezłymi szczelinami, ale pościg złoży tam wizytę w pierwszej kolejności. O tym, żeby się zagrzebać w wydmie, nie ma co nawet marzyć: przy tej bezwietrznej pogodzie nie da się zatrzeć do końca tropów, a wtedy znajdą ich bez problemu. Jedyne, co przychodzi mu do głowy, to z najwyższą możliwą prędkością ruszyć na zachód, w stronę gór, i spróbować dotrzeć do leśnego płaskowyżu Houtijn-Hotgor z jego wydmuchanymi przez wiatr pieczarami, ale to niemal trzydzieści mil w linii prostej, a z rannym po prostu nie da się tego zrobić… W tym miejscu jego rozmyślania przerwał okrzyk, wyraźnie żwawszego po kilku dobrych łykach barona:

— Kapralu, mogę was prosić na chwilę? Proszę obejrzeć elfa…

— A co tam jest do oglądania? — Nie rozumiejąc sensu takiego działania, uniósł głowę zwiadowca. — Sprawdziłem. Martwy jak kamienny smok.

— Mnie nie o to chodzi. Ciągle się zastanawiam, co to za napierśnik, że miecz się go nie ima. Proszę sprawdzić, czy nie ma pod nim czegoś takiego…

Cerleg prychnął, ale przerwał swoje rozmyślania i kołyszącym krokiem podszedł do zabitego. Wyjąwszy jatagan, wsunął ostrze pod dolny brzeg skórzanego pancerza elfa i jednym ruchem przeciął go od pachwiny do gardła — jakby patroszył olbrzymią rybę.

— Patrzcie, patrzcie! Rzeczywiście — kolczuga! Ale jakaś dziwna, nie widziałem takich w życiu…

— Jakby się świeciła, prawda?

— Dokładnie. Słuchaj, wiedziałeś, czy dopiero teraz się domyśliłeś?

— Gdybym wiedział, to nie zmyliłby mnie tą swoją sztuczką z odsłoniętym tułowiem! — warknął Tangorn. — Przecież to mithril. Nie miałem szans przebić tej kolczugi, zresztą nikt w Sródziemiu nie miał i nie ma.

Cerleg posłał baronowi przenikliwe, badawcze spojrzenie — zawodowiec docenił zawodowca. Haladdin pomógł kapralowi zdjąć z zabitego drogocenną łuskowatą skórkę i teraz uważnie ją oglądał. Metal naprawdę lekko fosforyzował, przypominając promyk księżycowego światła, i był ciepły w dotyku. Kolczuga ważyła nieco powyżej funta, a była tak cienka, że całą ją można było zwinąć w kłębek wielkości pomarańczy; gdy zaś przypadkowo wymknęła się lekarzowi z dłoni i jak srebrna kałuża rozlała się obok stóp, pomyślał, że księżycową nocą raczej by jej nie odnalazł między leżącymi na ziemi plackami światła.

— A ja myślałem, że mithril to legenda…

— Jak widzicie — nie… Sądzę, że za samą taką kolczugę można by kupić połowę Minas Tirith i całe Edoras na dodatek: zostało ich ze dwadzieścia sztuk w całym Sródziemiu i więcej już nie będzie, gdyż tajemnica produkcji została utracona.

— A dlaczego ukrywał ją pod tą skórzaną dekoracją?

— Dlatego — odpowiedział za Tangorna zwiadowca — że tylko głupiec wymachuje przy ludziach swoimi atutami. Zasada Uruka Wielkiego: „Jeśliś słaby, to pokaż wrogowi, żeś mocny; jeśli mocny — pokaż słabość”.

— Właśnie tak — skinął głową baron. — A poza tym — Wastakowie. Gdyby te ścierwojady wiedziały o kolczudze, pierwszej nocy poderżnęliby mu gardło, i sypnęli gdzieś na południe — na przykład do Umbaru — gdzie staliby się zamożnymi ludźmi. Jeśli nie porżnęliby się przy podziale…

Kapral gwizdnął ponuro.

— Jak nie kijem go to pałką! Wygląda na to, że ów Eloar był u nich naprawdę wielką szychą… Tak więc, należy się spodziewać, że elfy w pogoni za naszą bandą, odwrócą w poszukiwaniu śladów każdy kamyk na tej hammadzie i przesieją każdy barchan. Ani ludzi nie pożałują, ani czasu…

Z łatwością i w szczegółach wyobraził sobie, jak to się będzie odbywać, w końcu sam nieraz brał udział w operacjach przeczesywania. — i jako zwierzyna, i jako myśliwy. Należy sądzić, że ściągną tu co najmniej półtorej setki pieszych i konnych. Wszystkich, których w ogóle uzbiera się na tym odcinku szlaku; konni na początek odetną im drogę do Houtijn-Hotgoru i zamkną półokrąg na wschodnim brzegu hammady, a piesi ruszą obławą od wymordowanego obozu, zaglądając po drodze do każdej norki. W takiej sytuacji można się obejść i bez doświadczonych tropicieli — tu, jak i wszędzie, można przeciwnika zdusić liczebnością. Bazować ta horda będzie na najbliższym punkcie oporowym — tylko tam jest wystarczająco wydajna studnia, tam też rozmieszczą sztab dowodzący operacją…

Cerleg dobrze znał to miejsce — karawanseraj porzucony wraz ze starym Traktem Nurneńskim od chwili, gdy Zachodnie Przyrunie w wyniku prac irygacyjnych stało się martwym solniskiem. Była to obszerna kwadratowa budowla z glinianej cegły z różnego rodzaju przybudówkami gospodarczymi; na tyłach znajdowała się ruina poprzedniego, zrzuconego przez trzęsienie ziemi karawanseraj u, gęsto zarośnięta bachtrianowymi cierniami i piołunem… Zaraz, zaraz, zaraz! Ale przecież, nawiasem mówiąc te ruiny będą ostatnim miejscem, które przyjdzie im do głowy przeszukać! Właśnie — ostatnim. Wcześniej czy później dotrą i tam, metodą wykluczenia kolejnych elementów. Szkoda — na pierwszy rzut oka pomysł wygląda nieźle… A gdyby tak wykonać fałszywy trop — zajęczą Pętlę z odbiciem? No, a co dalej?

A tymczasem nocy ubywało niczym wody z przekłutego bukłaka, i z wyrazu twarzy i postawy zwiadowcy Haladdin nagle wyczytał coś, co uświadomił sobie z nieubłaganą wyrazistością: on też nie widzi szans na ratunek. Miękkie, lodowate łapsko wlazło lekarzowi w trzewia i zaczęło niespiesznie grzebać w nich, jak w stercie trzepocących na dnie łodzi ryb. Nie był to lęk żołnierza przed walką, przez to już dzisiaj przeszedł, a coś zupełnie innego — podobne do ciemnego irracjonalnego strachu dziecka, które się zgubiło. Dopiero teraz zrozumiał, że Cerleg nie tylko zwyczajnie pełzał po wodę dla niego przez tłoczny od elfów las pod Osgiliath i wlókł go na sobie pod nosami minasmorgulskich wartowników. Zwiadowca przez cały ten czas okrywał lekarza swą potężną i przytulną aurą — „twarz-blacha, spokój na pokładzie” — i oto w tej chwili aura ta rozpadła się na strzępy. Haladdin wszak, jeśli mówić szczerze, przyłączył się do tego głupiego pomysłu z „akcją odwetową” tylko dlatego, że uważał za pewnik, iż lepiej znaleźć się w samym jądrze wydarzeń z Cerlegiem, niż poza walką samemu. I tym razem przecwanił. Koło się zamknęło — Eloar zapłacił za Teshgol, oni za kilka godzin zapłacą za tę diunę… I wtedy, tracąc opanowanie ze strachu i rozpaczy, wywrzeszczał w twarz orokuenowi:

— No i jak, zadowolony?! Zemściłeś się jak należy i ciągle nie możesz się nacieszyć swoją robotą?! Zapłaciłeś nami wszystkimi za jednego elfickiego bydlaka! Żeby sczezł!

— Jak powiedziałeś? — odezwał się zwiadowca z dziwnym wyrazem twarzy. — Żeby elf sczezł, tak?

13

Haladdin zamilkł w pół słowa. Zobaczył przed sobą poprzedniego, zwyczajnego Cerlega, który wie, co i jak.

— Wybacz — powiedział przybity, nie wiedząc, gdzie uciec spojrzeniem ze wstydu.

— Dobra, zdarza się. Mamy to już za sobą. A teraz przypomnij sobie dokładnie, i pan, baronie, też. Czy ta para Wastaków zwiała, gdy ja już się wziąłem do walki z Eloarem czy wcześniej? Przed czy potem?

— Według mnie, przed.

— Dokładnie tak, kapralu, daję głowę.

— Dobrze. To znaczy, że nic nie wiedzą nie tylko o śmierci elfa, ale nawet tego, czy w ogóle wziął udział w walce… Teraz tak… Konsyliarzu, czy baron przejdzie przynajmniej dwie, trzy mile? Może o kulach?

— Gdyby były kule, to może tak. Napompuję go środkami przeciwbólowymi… Co prawda potem za to zapłaci…

— Proszę działać, konsyliarzu — inaczej w ogóle nie będzie żadnego „potem”! Niech pan zabierze apteczkę, trochę wody i sucharów — nic więcej, może jakąś broń, dla zmyłki…

Po kilku minutach kapral podał Tangornowi parę podobnych do krzywych krzyży kul wykonanych z wastackich włóczni, i zaczął instruować:

— Rozstaniemy się teraz. Wy dojdziecie do skraju hammady i ruszycie wzdłuż niego prosto na północ…

— Jak to — na północ?! Przecież tam jest posterunek!

— Właśnie.

— Aaa, rozumiem… „Rób to, czego nie spodziewa się wróg”.

— Jak na lekarza nieźle pan łapie! Kontynuuję. Z hammady na piasek proszę nie wchodzić. Jeśli — właściwie, gdy — baron zacznie tracić przytomność, przyjdzie ci wziąć go na plecy, ale kul proszę nie porzucać, jasne? Przez cały czas pilnuj, żeby nie otworzyła się rana, gdyż krew spod opatrunku naznaczy ścieżkę. Najważniejsza dla was sprawa to nie zostawiać za sobą śladów. Na hammadzie to nie jest problem — będziecie szli po drobnych kamieniach… A ja was dogonię za jakieś dwie godziny, może dwie i pół.

— Co wymyśliłeś?

— Potem opowiem — teraz każda minuta się liczy. Naprzód, sokoły, w tempie marsza! Hej, zaczekaj! Rzuć kilka orzeszków coli. Mnie też nie zaszkodzą.

I, odprowadziwszy wzrokiem oddalających się towarzyszy, zwiadowca zabrał się do realizacji planu. Czekała go masa pracy, część z nich to drobiazgi, o których nietrudno zapomnieć w krzątaninie. Na przykład, zebrać wszystkie te rzeczy, które przydadzą się potem, jeśli wyjdą żywi z tej opresji — od elfickiej broni do ksiąg Tangorna — i starannie zakopać to wszystko, zapamiętawszy punkty orientacyjne. Przygotować wór dla siebie — woda, żywność, ciepłe płaszcze, broń i odnieść do hammady. No, a teraz najważniejsze.

Pomysł Cerlega, na który nieoczekiwanie naprowadził go Haladdin, był taki. Jeśli wyobrazimy sobie, że Eloar nie zginął podczas nocnego ataku, a jedynie uciekł w pustynię i zabłądził, co jest całkowicie możliwe — elf w pustyni, to jak orokuen w lesie — to jego ludzie będą przede wszystkim szukać swego księcia, czy kim on tam jest. Dopiero potem zabiorą się za partyzantów, którzy załatwili szóstkę wastackich najemników. Żadna strata dla nich.

Teraz właśnie Cerleg miał ten wariacki zamysł wprowadzić w życie.

Podszedł do elfa, zdjął mu z nóg mokasyny i podniósł walający się obok rozcięty skórzany napierśnik; odnotował przy tym, że na lewej dłoni zabitego znajduje się srebrny pierścień i na wszelki wypadek wsunął go do kieszeni. Potem, wykopawszy dół na jakieś kilka stóp zagrzebał w nim trupa i starannie wyrównał piasek; ten ruch sam w sobie byłby dość naiwny, gdyby nie stworzono przy tym pozorów, że powierzchnia piasku w tym miejscu jest w oczywisty sposób nie naruszona. Do tego potrzebujemy ciała któregoś z Wastaków, najlepiej z minimalnymi ranami. Może być ten wartownik, którego ustrzelił Haladdin — nada się. Cerleg przeniósł ciało na miejsce, gdzie został zakopany elf, po czym podciął Wastakowi gardło od ucha do ucha i „spuścił juchę”, jak to czynią myśliwi ze swą zdobyczą. Następnie ułożył ciało, nadając naturalność jego pozycji.

Teraz każdemu wyda się zupełnie oczywiste, że najemnik zginął właśnie tu; raczej nie ma powodu by szukać ciała pod ciałem w przesączonym krwią piasku. No, chyba że ktoś dokładnie wie o miejscu spoczynku elfa — normalnemu człowiekowi coś takiego do głowy przyjść nie powinno.

Dobra, połowa roboty wykonana — prawdziwy elf zniknął; teraz musi się objawić jego bliźniak — żywy i dość nawet żwawy. Orokuen przebrał się w elfickie mokasyny, pomrukując do siebie: „Do licha, jak można nosić takie buty, bez normalnej twardej podeszwy?!”, i pobiegł na południe wzdłuż podnóża diuny, starając się pozostawić dobry ślad na odcinkach z twardszym gruntem; rozcięty od dołu do góry napierśnik nałożył na siebie jak bezrękawnik, a w ręku niósł swoje buty, bez których trudno sobie wyobrazić marsz po pustyni. Oddaliwszy się od obozu na jakieś półtorej mili, kapral zatrzymał się. Nigdy nie był wybitnym biegaczem, i serce kołatało mu już gdzieś w gardle, usiłując wyskoczyć na zewnątrz. Zresztą odległość była odpowiednia i „elf musiał tylko jeszcze skręcie w hammadę, gdzie śladów praktycznie znaleźć się nie da. Jakieś piętnaście kroków od miejsca, gdzie ślad się urywał, zwiadowca cisnął na kamienie skórzany napierśnik Eloara. W ten sposób potwierdzał i osobę uciekiniera, i, pośrednio, kierunek jego dalszej ucieczki — nadal na południe.

„Stop — powiedział sobie. — Zatrzymaj się i jeszcze raz wszystko przemyśl. Może nie warto zostawiać napierśnika. To raczej przesadnie wyraźne… Postaw się na jego miejscu. Jesteś uciekinierem, niezbyt dokładnie wyobrażasz sobie kierunek dalszej ucieczki. Pogoń prawdopodobnie została z tyłu, ale przyjdzie nie wiadomo ile wędrować po tej strasznej pustyni, która jest dla ciebie gorsza od każdego wroga w ludzkim ciele. Najwyższy czas zrzucić wszystko, co tylko można, żeby mieć mniej do niesienia. A ten napierśnik i tak ci w niczym nie pomoże. Jeśli przeżyjesz, kupisz sobie taki sam w pierwszym lepszym kramie. Wiarygodne? Całkowicie. A dlaczego teraz go zdjąłeś, a nie wcześniej? Po prostu nie było okazji, nie wiedziałem: ścigają jeszcze, czy już nie, a tu zatrzymałem się i rozejrzałem… Wiarygodne? Bez wątpienia. A dlaczego jest rozcięty? Dlatego, że nie mam czasu na zdejmowanie — ci, którzy mnie ścigają zaraz mogą tu być… A właśnie, idą pewnie po moich śladach, więc najwyższy czas zejść z piasku na kamienie… Wiarygodnie? Chyba tak. W końcu, nie należy traktować wroga jak durnia, ale też nie można samego siebie straszyć jego nadmiernym sprytem”.

Już miał rzucić się z powrotem — zzuł mokasyny i włożył buty, a następnie zmiażdżył między zębami lepko-gorzki orzech cola — gdy rzuciwszy okiem na napierśnik leżący na hammadzie, niczym pęknięta od uderzenia o kamienie skorupka jaja, poczuł, jak oblewa go zimny pot świadomości popełnienia błędu. Skorupa… „Stój, a jak się elf z niej wykluł? Rozciął na sobie, czy co? Oto na jakich głupich szczegółach można popłynąć! Tak zrobimy… popuszczamy boczne sznurowanie… Nie, nie popuszczamy, a przecinamy: przecież się spieszę, a ten pancerz i tak już mi się nie przyda. No, teraz będzie dobrze”.

Z powrotem biegł przez hammadę, kierując się na ledwo już widoczny blask ognia, gdzie czekał nań wór z ekwipunkiem. Cola wypełniła ciało oszukańczą lekkością i musiał teraz hamować swój bieg gdyż w przeciwnym wypadku po prostu można wykończyć serce. Podniósł tobół, kazał sobie odpocząć kilka minut i ponownie rzucił się przed siebie. Teraz zmuszony był wypatrywać przed sobą Haladdina z Tangornem, a to spowalniało poruszanie. Okazało się, ze ci dwaj przeszli już ponad dwie mile. Świetne tempo, nawet na takie nie liczył.

Najpierw zwiadowca zauważył Haladdina, który, siedząc na ziemi, odpoczywał z podniesioną ku gwiazdom bladą, nie wyrażającą niczego twarzą. Baron, którego konsyliarz przez ostatnie pół mili wlókł na sobie, znowu oparł się na kulach i uparcie starał się zyskać za ich pomocą jeszcze jakieś dziesięć jardów.

— Elfickie wino wyssaliście do cna?

— Zostawiliśmy ci.

Cerleg przyjrzawszy się towarzyszom i oszacowawszy pozostały do pokonania dystans, kazał im zjeść po dwa orzeszki cola. Wiedział, że jutro, jeśli będzie jakieś jutro, organizmy zapłacą i za tę miksturę, i za smółkę makową koszmarną cenę, ale nie było wyboru — bez tego nie udałoby się im dojść. Znacznie później Haladdin stwierdził, że ten fragment drogi został do czysta wykasowany z jego pamięci, przy czym świetnie pamiętał, że cola nie tylko natchnęła mocą jego mięśnie, ale niezwykle wyostrzyła zmysły, pozwalając jakby wchłonąć cały widnokrąg — od rysunku gwiazdozbiorów rozkwitłych nagle mnóstwem nie znanych mu wcześniej drobnych gwiazd, do zapachu dymu z kiziaku z jakiegoś niewyobrażalnie odległego ogniska. Ale ani jednego szczegółu własnej drogi nie udało mu się przypomnieć.

Ta wyrwa w pamięci skończyła się równie niespodzianie, jak się zaczęła. Świat nagle stal się realny, a wraz z nim i ból i niesamowite zmęczenie, tak duże, że wypchnęło gdzieś na peryferie uczuć nawet świadomość niebezpieczeństwa. Okazało się, że leżą już wbici w ziemię za małym grzbietem o jakieś trzydzieści jardów od wymarzonych ruin, za którymi w rodzącym się świcie widać było zarysy masywnego bloku karawanseraju.

— Może skoczymy? — zapytał bezgłośnie.

— Ja c-ci skoczę! — wściekle syknął zwiadowca. — Nie widzisz wartownika na dachu?

— A on nas widzi?

— Na razie nie: jest na tle szarego nieba, a my na tle ciemnego gruntu. Ale jak nie przestaniesz się miotać to zauważy na pewno.

— Ale już świta…

— Zamknij się, co? I tak jest ciężko bez twojego gadania… A kamienista gleba pod Haladdinem zaczęła nagle wydawać z siebie nowy złowieszczy dźwięk — to było coś podobnego do suchych i szybkich klawesynowych pasaży; po chwili dźwięk prze kształcił się w werbel, jakby w kamienną lawinę. Szlakiem zbliżał się kłusem duży konny oddział, i ponownie zrodzony strach już wrzeszczał do ucha: „Zauważyli! Okrążają! Uciekać!!!” W tym momencie przywrócił mu przytomność spokojny szept kaprala:

— …tuj się! Na moją komendę — nie wcześniej! — skaczemy z całych sił. Tobół, kule i broń — twoje, baron — mój. To nasza szansa. Pierwsza i ostatnia.

Oddział tymczasem dotarł do placówki, gdzie od razu zrodziło się zwyczajne w takich przypadkach zamieszanie: jeźdźcy, klnąc, przedzierali się przez szeregi krzątającej się piechoty, przygadywali sobie miejscowi i przybyli dowódcy, gardłowe okrzyki Wastaków mieszały się z niespokojnym szczebiotem elfów; na dachu zamiast jednej sylwetki pojawiły się trzy, i nagle Haladdin, nie wierząc własnym uszom, usłyszał ciche: „Naprzód!”

Nigdy jeszcze w życiu nie biegł tak szybko — skąd wziął na to siły? Błyskawicznie dopadł „martwą strefę” pod zburzoną do połowy ścianą, cisnął o ziemię bagaże i zdążył jeszcze wrócić do znajdującego się w połowie drogi Carlega, wlokącego na grzbiecie barona. Ten jednak tylko kiwnął głową — liczy się każda sekunda, dłużej potrwa przekładanie rannego. Szybciej, szybciej, dodiaska! O Jedyny, ileż jeszcze te barany na dachu będą się gapili na nowo przybyłych. Sekundę? Dwie? Trzy? Dziesięć?

Dopadli ruin, w każdej chwili spodziewając się wrzasku „Alarm!!!”, i runęli na ziemię. Tangorn wyglądał na zupełnie wyczerpanego — nawet nie jęknął. Zdzierając skórę na twarzach i rękach, wdarli się przez gęstwinę bachtrianowych cierni w szeroką szczelinę w murze i nagle znaleźli się we wnętrzu niemal nie naruszonego pomieszczenia. Wszystkie ściany były całe i tylko w suficie ziała duża dziura, przez którą widać było jak z każdą chwilą jaśnieje niebo. Drzwi wejściowe były zawalone stertą potłuczonych cegieł. Dopiero tutaj Haladdin zrozumiał, że przebili się! Mają teraz schronienie najpewniejsze z możliwych, jak kaczka wysiadująca pisklęta tuż pod gniazdem białozora.

Na krótką chwilę przymknął powieki, przypadł plecami do ściany, a czułe fale natychmiast podchwyciły go i poniosły gdzieś daleko, przypochlebnie szepcąc: „Wszystko już za tobą… odpocznij… tylko kilka minut… zasłużyłeś na nie…” W górę, i w dół… w górę w dół… „Co to za huśtanie? Cerleg? Dlaczego tak mnie szarpie za ramię? Och, diabli! Dzięki ci, druhu — przecież muszę natychmiast zająć się Tangornem! Nie ma żadnych »kilku minut«, gdyż zaraz działanie coli się skończy i wtedy w ogóle rozpadnę się na kawałki… Gdzie jest ta diabelska apteczka?”

14

Mordor, płaskowyż Houtijn-Hotgor
21 kwietnia 3019 roku

Zmierzchało. Płynne złoto słońca wciąż jeszcze kipiało w tyglu utworzonym przez dwa szczyty Gór Cienia, wylewając się na zewnątrz ostrymi, palącymi, strumieniami, lecz przezroczysta fioletowa mgiełka już wypełzała na malowane gwaszem zmierzchu przedgórze. Nieco chłodniejszy turkus nieboskłonu, gęstniejący na jego wschodniej części do lazuru, harmonicznie cieniował żółto-różowe, jak miękisz khandyjskiej dyni, leśne plamy Houtijn-Hotgor poprzecinane głębokimi, muszkatałowo-czarnymi wąwozami. Zbliżającemu się podróżnikowi zwiastowały płaskowyż zbocza płaskich glinianych wzgórz; najczęściej zaciągnięte były krepą z piołunu i solanek, gdzieniegdzie przebarwionych czerwonymi maźnięciami — łączkami dzikich tulipanów.

Kwiaty te wywoływały u Haladdina dwojakie uczucia. O ile każdy pojedynczy tulipan był piękny, o tyle nienaturalnie i złowieszczo wyglądały tworzone przez nie półakrowe dywany. Pewnie kolor ich zbyt dokładnie odtwarzał kolor krwi: jasnej, tętniczej — gdy były oświetlone słońcem, lub purpurowej, żylnej — gdy padał na nie, jak w tej chwili wieczorny cień. Piołun i tulipany — popiół i krew. Zresztą, w innym czasie i okolicznościach, pewnie miałby inne skojarzenia.

— Zostało jakieś półtorej mili. — Idący na czele Cerleg odwrócił się do towarzyszy i skinął w stronę plamy jaskrawej zieleni, wylewającej się na żółtą glinę przedgórza z ujścia szerokiej rozpadliny — Jak tam, baronie, usiądziemy na chwilę czy zaciśniemy zęby i przejdziemy jeszcze trochę, a wtedy już się rozłożymy na biwak, jak ludzie?

— Przestańcie się ze mną cackać — nieco rozdrażniony odpowiadał Gondorczyk. Stąpał już dość pewnie na ranną nogę, chociaż korzystał jeszcze z kul, i nawet nalegał, żeby pozwolono mu nieść część bagażu. — W ten sposób nigdy nie odzyskam formy.

— Pretensje kieruj do konsyliarza. Ja się na tym nie znam. Co nam medycyna zaleci?

— Trochę coli, rzecz jasna — prychnął Haladdin.

— A żeby cię!

Żart rzeczywiście miał wątpliwą wartość: na samo wspomnienie finału ich marszu, czy też lepiej powiedziawszy — galopu do ruin przy placówce robiło się niedobrze. Cola w rzeczywistości nie dodaje organizmowi żadnych nowych sił — po prostu mobilizuje istniejące w nim rezerwy. Podobnego typu mobilizacje zdarzają się samoistnie, na przykład gdy człowiek, ratując swe życie, robi skoki niemal na tuzin jardów, albo gołymi rękami wyciąga z ziemi kilkusetfuntowy kamień. Cola natomiast pozwala na dokonywanie takich wyczynów „na zamówienie”, po czym należy za to zapłacić: człowiek, który wyczerpał w potrzebnym momencie do cna swoje rezerwy, na półtorej doby staje się czymś w rodzaju galarety — i fizycznie i duchowo.

Właśnie to stało się z nimi tego ranka, gdy tylko Haladdin zdołał pospiesznie zacerować udo Tangorna. Baron wkrótce dostał dreszczy, gdyż na gorączkę spowodowaną zranieniem nałożyła się reakcja na opium. Potrzebował natychmiastowej pomocy, ale konsyliarz ze zwiadowcą w tym czasie wyglądali jak wyrzucone na brzeg meduzy; nie mogli nie tylko poruszyć ręką, ale nawet okiem. Cerleg zdołał podnieść się po jakichś dziesięciu godzinach, jednak mógł tylko napoić rannego resztkami elfickiego wina i okryć go wszystkimi posiadanymi płaszczami. Haladdin zaś odżył za późno, by zdusić chorobę barona w zarodku. Mimo, że udało się uniknąć posocznicy, to wokół rany rozwinęło się miejscowe zapalenie. Tangorn miał gorączkę, stracił przytomność i, co było najgorsze, zaczął majaczyć. Dokoła w tym czasie bez ustanku szwendali się żołnierze — tyły ruin służyły im za wychodek — tak więc kapral zupełnie już poważnie rozważał, czy nie będą musieli wykończyć barona, by ten nie wykończył ich swym mamrotaniem…

Tej ostateczności, chwała Jedynemu, udało się uniknąć — drugiego dnia leczenia elfickie medykamenty zadziałały i rana zaczęła się zabliźniać. Na tym jednak nie skończyły się ich przygody. Okazało się, że w jednej z przylegających izb najemnicy z posterunku w tajemnicy przed kadrą zainstalowali ogromny kocioł z araką, miejscową gorzałą pędzoną z manny, i po zapadnięciu zmroku spełzali się tu, by łyknąć po szklaneczce. Do żołnierzy ukrywająca się trójca niemal się przyzwyczaiła — wystarczyło siedzieć w takich chwilach cicho, jak mysz pod miotłą. Ich schronienie zresztą znakomicie było odizolowane od pozostałych części ruin. Haladdin jednakże, malowniczo wyobrażał sobie, jak jakiś gorliwy dyżurny oficer zrobi kipisz na okoliczność źródełka żywej wody i nagle wsunie nochal do ich norki: „Ta-a-ak… A wy trzej, to z jakiego plutonu? Bacz-ność!!! Pijanice przeklęte… Gdzie macie mundury, wisielec?!” Kiepsko to się może skończyć…

Ale, mimo że siedzenie w ruinach nie było specjalnie bezpieczne, to opuszczenie ich byłoby zupełnym szaleństwem: konne i piesze oddziały Wastaków oraz elfów wciąż przeczesywały pustynię, nie pomijając nawet świeżych śladów wielkouchego lisa. A tymczasem zwaliło się na nich nowe zagrożenie: trudna sytuacja z wodą. Zbyt wiele zużyli na rannego, a odnowienie zapasu okazało się zupełnie niewykonalne, ponieważ przy garnizonowym wodopoju w dzień i w nocy przebywały tłumy. Po pięciu dniach sytuacja stała się krytyczna — pół pinta na trzech. Baron przypomniał sobie swoją teshgolską przygodę i ponuro zauważył, że wygląda na to, iż zamienił szydło na mydło. Co za podłość losu, myślał Haladdin, po raz pierwszy od trzech tygodni wędrówek po pustyni naprawdę doskwiera im brak wody i to wtedy, gdy znajdują się o sto jardów od studni.

Ratunek przyszedł nieoczekiwanie: szóstego dnia powiał samum — pierwszy w tym roku. Z południa nadciągnęła sięgająca nieba żółta kurtyna, przez co wydało im się, że pustynny horyzont zaczął zawijać się do wewnątrz, jak obszarpany skraj potwornej wielkości zwoju; niebo przybrało barwę popiołu, a na wygotowane do białości południowe słońce można było patrzeć jak na księżyc, bez mrużenia oczu. Następnie granica między niebem i ziemią zatarła się całkowicie, i dwie dyszące skwarem patelnie zetknęły się, wzbiwszy w powietrze miriady ziarenek piasku, a ich szalony tan trwał ponad trzy dni. Cerleg, lepiej od innych wyobrażający sobie, co to znaczy samum i z całego serca modlił się do Jedynego za dusze wszystkich tych, których burza dopadła poza domem — nawet wrogowi nie należy życzyć tak straszliwego losu. Zresztą, co do wrogów, Jedyny wyraźnie wysłuchał wstawiennictwa orokuena zaledwie jednym uchem, gdyż dowiedzieli się później z rozmów żołnierzy, że kilka oddziałów — w sumie ze dwudziestu ludzi — nie zdążyło wrócić do bazy i na pewno zginęło. Nie miały już sensu dalsze poszukiwania Eloara — nawet trup został pogrzebany… Pod wieczór Cerleg owinął się elfickim płaszczem z kapturem i, pod przykryciem duszącej piaszczystej chmury, przedostał się do studni na dziedzińcu. I gdy kilka minut później Tangorn, unosząc mokrą jeszcze manierkę, wygłosił toast: „Za demony pustyni”, zwiadowca pokręcił niepewnie głową, ale nie oponował.

Porzucili swe ukrycie ostatniej nocy samumu, gdy ten już wyczerpał swe siły i baraszkował tylko po pustyni w postaci nadziemnych, znakomicie zacierających ślady wiaterków. Zwiadowca poprowadził ich na wschód, do Houtijn-Hotgor; liczył na spotkanie w przedgórzu koczowników-orokuenów, którzy zazwyczaj spędzali tam bydło na wiosenne pastwiska. Zamierzał tam trochę odpocząć i odkarmić się u kogoś ze swych niezliczonych krewniaków. Po drodze skręcili na miejsce postoju Eloara i wydobyli zakopane wcześniej przez Cerlega trofea. Zwiadowca na wszelki wypadek sprawdził cialo elfa pod warstwą piasku — już się niemal zmumifikowało. Zdziwił się przy tym: ciał elfów nigdy ruszają ani padlinożercy, ani nawet mogilne czerwie. Zatrute, czy jak?

Marsz w stronę gór rozpoczęli o świcie: poruszanie się w dzień związane było z ogromnym ryzykiem, ale musieli wykorzystać ten krótki czas, kiedy można było iść, nie przejmując się zacieraniem po sobie śladów. Pod koniec drugiego dnia wędrówki ich mały oddział dotarł do płaskowyżu, ale jak na razie żadnych koczowisk Cerleg nie widział, i zaczynało go to poważnie niepokoić.


Rozpadlina, w której stanęli na popas, była zielona. Zamieszkiwał ją strumyk, mały, ale gościnny. Jak się wydawało, stęsknił się za towarzystwem w samotności i teraz pospiesznie opowiadał swym gościom wszystkie nowiny tego mikroskopijnego światka — o tym, że wiosna tego roku się spóźnia, a błękitne irysy przy trzecim zakręcie koryta ciągle jeszcze nie mogą zakwitnąć, ale za to wczoraj odwiedziły go znajome dzereny, stary kozioł z parą kózek… — i tej cichej melodyjnej paplaniny można było słuchać w nieskończoność. Tylko ten, kto spędzał na pustyni tydzień po tygodniu, nie widząc niczego prócz gorzko-słonej mazi na dnie owczych wodopojów i skąpych kropel pozbawionego smaku destylatu z tsandojów, może pojąć, co znaczy zanurzyć twarz w żywej, bieżącej wodzie. To jest porównywalne tylko do tego uczucia, z jakim przytulasz się do ukochanej po długiej rozłące. Nie darmo ośrodkiem Raju mieszkańców pustyń jest nie jakaś pompatyczna, pozbawiona smaku budowla jak kryształowa Komnata Rozkoszy, a małe jeziorko pod wodospadem.

Potem popijali mocną, niemal czarną herbatę, ceremonialnie przekazując sobie jedyną wyszczerbioną piałę, nie wiadomo jakim cudem zachowaną przez kaprala podczas wszystkich tych perturbacji, „Prawdziwa khandyjska, żeby to było dla wszystkich jasne” — mówił. Teraz Cerleg bez pośpiechu tłumaczył baronowi, że zielona herbata ma niewiarygodne zalety, natomiast stawianie problemu: lepsza jest zielona, czy czarna podobne jest do głupiego pytania „Kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię?” Każda jest dobra w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Na przykład, w południowy upał… A Haladdin słuchał tego jednym uchem, jak nocnego mamrotania strumyka za wielkimi głazami, przeżywając zadziwiające chwile cichego szczęścia, jakiegoś… rodzinnego?

Ognisko, w którym szybko spalały się suche korzenie z solanek — a tymi korzeniami było niemal całkowicie pokryte przeciwległe zbocze — jasno oświetlało jego druhów; rzeźbiony profil Gondorczyka był zwrócony ku okrągłemu obliczu orokuena, podobnego do flegmatycznego wschodniego bożka. I nagle Haladdin z przeraźliwą wyrazistością zrozumiał, że ich dziwny sojusz niedługo się skończy: jutro, może pojutrze ich drogi rozejdą się, zapewne na zawsze. Baron, gdy tylko do końca zagoi się jego rana, ruszy w kierunku przełęczy Kirith Ungol — postanowił przedostać się do Ithilien, do księcia Faramira, a oni z kapralem muszą zdecydować, co będą robić dalej.

Dziwne, ale po tej dość długiej, najeżonej śmiertelnymi niebezpieczeństwami drodze, nadal nic nie wiedzieli o baronie, o jego poprzednim życiu. „Czy pan jest żonaty, baronie?” „To złożony problem, nie da się odpowiedzieć jednym słowem…” „A gdzie mieści się pana dom rodzinny, baronie?” „Sądzę, że to już nie jest istotne, ponieważ na pewno został skonfiskowany na rzecz skarbu…” Tym niemniej z każdym dniem Haladdin coraz bardziej szanował, żeby nie powiedzieć — kochał, tego ironicznego, nierozmownego człowieka. Obserwując barona, chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiał sens wyrażenia „wrodzone szlachectwo”. Poza tym, dawała się wyczuć w Tangornie taka dość dziwna jak na arystokratę cecha, jak niezawodność — niezawodność innego typu, „iż ta, na przykład, właściwa Cerlegowi, ale całkowicie przy tym nie podlegająca wątpliwości.

Haladdin, sam będąc wychodźcą z trzeciej warstwy, do arystokracji miał stosunek wybitnie chłodny. Nigdy nie potrafił zrozumiec, jak można się chwalić nie konkretnymi działaniami swoich przodków — w pracy czy na wojnie — a tylko długością szeregu genealogicznego. Szczególnie, że niemal wszyscy ci „szlachetni rycerze” byli, jeśli nazywać rzeczy po imieniu, zwyczajnie szczęśliwymi i bezlitosnymi rozbójnikami z gościńców, a ich rzemiosłem było zabijanie, powołaniem zaś — zdrada. Prócz tego, doktor od dziecka gardził próżniakami. Ale podświadomie wyczuwał, że jeśli wyekstrahuje się z tego świata rozwiązłą i bezużyteczną arystokrację, to świat nieodwracalnie utraci część swych barw; najpewniej stanie się sprawiedliwszy, może czystszy, jednak na pewno nudniejszy, a już tylko to jedno coś niecoś jest warte! W końcu sam należy do bractwa znacznie bardziej zamkniętego, niż każda hierarchia krwi: jego ramienia niegdyś dotknął mieczem — to wiedział Haladdin na pewno! — ktoś potężniejszy od monarchy Odrodzonego Królestwa, czy khandyjskiego kalifa. Dziwne, ale mało kto uświadamia sobie, do jakiego stopnia antydemokratyczne są w swej istocie nauka i sztuka…

Rozmyślania jego przerwał kapral, który zaproponował grę w „marynarza”, by roztrzygnąć, kto pierwszy stanie na warcie. Piętnaście stóp nad ich głowami, jak ogromny puszek przepłynęła sowa-śpioszka, przypominając swymi smutnymi skargami „Śpimy! Śpimy! Śpimy!” — że grzeczne dzieci dawno już powinny zaliczyć nocniczek i kłaść się do łóżka.

— Kładźcie się, chłopcy — zaproponował Haladdin — a ja i tak przy ognisku chciałem posiedzieć.

Tak naprawdę, to cały dzisiejszy ich dzień — ognisko (niech nawet dobrze zamaskowane) i czasowy brak wartownika — byt całkowitym lekceważeniem podstaw bezpieczeństwa. Cerleg jednak uważał, że ryzyko jest, w gruncie rzeczy niewielkie — poszukiwania Eloara zostały zakończone, a w zwykłych warunkach elfickie patrole od szlaków nie odbijają. No i w końcu, on i jego towarzysze muszą co jakiś czas się wyluzować: stałe napięcie może ostatecznie „wyjść bokiem”.

Ognisko tymczasem ściemniało i dopaliło się do cna — korzenie nie dają węgla, lecz od razu stają się popiołem — i Haladdin, wsunąwszy Cerlegową, prawdziwą khandyjską piałę do kociołka z resztką esencji, zszedł do strumyka, żeby opłukać naczynia. Już Dostawił na nabrzeżnym żwirze czysty kociołek i ogrzewał oddechem zdrętwiałe od lodowatej wody palce, gdy po otaczających go głazach przemknęły szybkie błyski — ognisko za jego palcami rozpalało się ponownie. „Kto tam nie może zasnąć? — zdziwił się. — Jakoś nic pod światło nie widać…” Czarna na tle ognia sylwetka znieruchomiała, wyciągnąwszy ręce ku szybko wydłużającym się jęzorom ognia. Świetlny krąg nagle poszerzył swe włości, wyłoniły się z mroku worki z bagażami, oparte o kamienie kule Tangorna i sylwetki obu śpiących, którzy… „Jak to — o b u?! To kto jest przy ognisku?!” W tej samej chwili do konsyliarza dotarło jeszcze coś, a mianowicie to, że ruszając w swój dwudziestojardowy kurs do strumyka, nie wziął ze sobą broni. Żadnej. A przez to, tak należy sądzić, zabił swych śpiących towarzyszy.

Tymczasem siedzący przy ognisku niespiesznie odwrócił się w stronę pechowego wartownika i wykonał władczy, zapraszający gest. Jasne jak słońce — gdyby tylko chciał cała trójka już dawno byłaby w gronie nieboszczyków. W jakimś odrętwieniu Haladdin wrócił do ogniska i usiadł naprzeciwko przybysza w ciemnym płaszczu i nagle zachłysnął się powietrzem, jak po wymierzonym ciosie w splot słoneczny: cień nisko nasuniętego kaptura krył pustkę, z której patrzyła na niego uważnie para matowych, purpurowych węgielków. Siedział przed nim Nazgul.

15

Nazgule. Starożytna magiczna kapituła, działalność której od dawna otoczona była ponurymi opowieściami. Czarne widma, wchodzące jakoby do wyższych sfer władzy Mordoru. Przypisywano im takie cuda, że nie uwierzyłby żaden poważny człowiek. Więc Haladdin nie wierzył, a teraz Nazgul przybył po jego duszę… Wymówiwszy te słowa w myślach — „przybył po jego duszę” — omal nie przygryzł sobie języka. Będąc sceptykiem i racjonalistą, zawsze wiedział, że istnieją rzeczy, których nie należy dotykać, jeśli chce się zachować wszystkie palce… I nagle usłyszał głos — cichy i głuchy, z trudno uchwytnym akcentem, przy czym dźwięk, jak się wydawało, nie dobiegał z mroku pod kapturem, a skądś z boku… a może z góry?

— Boisz się mnie, Haladdinie?

— Jakby to powiedzieć…

— Powiedz wprost: „Boję się”. Widzi pan, mogłem przybrać jakąś… eee… bardziej neutralną postać, ale zostało mi zbyt mało mocy. Tak więc będzie pan musiał pocierpieć. To nie potrwa długo. Chociaż, dla kogoś niezwyczajnego, może to być trochę straszne…

— Dziękuję — ze złością odpowiedział Haladdin, czując, że jego strach nagle wyparował bez reszty. — Nawiasem mówiąc, nie zaszkodziłoby, gdyby pan się przedstawił, bo pan mnie zna, a ja pana nie. — Pan mnie, jak sądzę, też zna, choć zaocznie. Jestem Sharha-Rana, do usług. — Skraj kaptura nieco pochylił się w lekkim ukłonie. — Dokładniej mówiąc: byłem Sharhą-Raną wcześniej, w poprzednim życiu.

— Można zwariować. — Teraz Haladdin zupełnie już nie wątpił że śni i starał się zachowywać odpowiednio do marzeń sennych. — Osobista rozmowa z samym Sharhą-Raną… Bez namysłu oddałbym za to pięć lat życia. Ale, ale, ma pan dość specyficzne słownictwo, jak na Wendotenijczyka, żyjącego ponad sto lat temu…

— To jest pana słownictwo nie moje. — Mógłby przysiąc, że ciemność pod kapturem na chwilę zgrupowała się w uśmiech. — Po prostu mówię pańskimi słowami. Mnie to nie sprawia trudności. Zresztą, jeśli jest to dla pana…

— Nie, nie, dlaczego… — Majaki, wierutne majaki! — A proszę mi powiedzieć, szlachetny Sharha-Rano, powiadają, że wszystkie Nazgule to królowie, którzy wcześniej…

— Są wśród nas również królowie. Tak samo jak książęta, szewcy, krawcy… no i cała reszta. A zdarzają się, jak pan widzi, matematycy.

— A czy to prawda, że pan po opublikowaniu Naturalnych podstaw niebieskiej mechaniki całkowicie poświęcił się kaznodziejstwu?

— To też miało miejsce, ale również i to zostało w poprzednim życiu.

— A odchodząc od tego poprzedniego życia, po prostu rozstał się pan ze swym struchlałym ciałem, posiadając w zamian nieograniczone możliwości i nieśmiertelność…

— Nie. Jesteśmy długowieczni, ale śmiertelni: jest nas rzeczywiście dziewięcioro — taka jest tradycja — ale Kapituła ciągle się odnawia. Co zaś do „nieograniczonych” możliwości… To przecież niewyobrażalnej wagi brzemię. Jesteśmy magiczną tarczą, wiek po wieku przykrywającą tę oazę Rozumu, w którym tak przytulnie rozsiadła się wasza lekkomyślna cywilizacja. A jest ona przecież całkowicie obca temu Światu, w którym i ja, i pan się urodziliśmy. Śródziemie walczy z tym obcym ciałem, uderzając weń z całą mocą swej magii. Gdy udaje się nam przyjąć uderzenie na siebie — tracimy ciało, i to po prostu boli. Ale jeśli popełniamy błąd i uderzenie dosięga waszego światka… Na to, co wtedy odczuwamy, nie ma nawet w ludzkim języku nazwy. Cały ból Świata, cały strach Świata, cała rozpacz Świata — oto zapłata za naszą pracę. Gdyby tylko pan wiedział, jak może boleć pustka… — Węgle pod kapturem jakby przyprószył popiół. — Jednym słowem: wątpię, czy warto zazdrościć nam naszych możliwości.

— Proszę wybaczyć — wymamrotał Haladdin. — Nikt z ludzi nawet nie podejrzewa… opowiada się jakieś niestworzone… Ja sam też myślałem, że jesteście fantomami, którym nic do naszego realnego świata.

— Wręcz przeciwnie. Ja na przykład dobrze znam pańskie prace…

— Nie, poważnie?!

— Oczywiście. Moje gratulacje: to, co pan zrobił dwa lata temu w dziedzinie badania włókien nerwowych, otworzy nową epokę w fizjologii. Nie jestem pewien, czy trafi pan do szkolnych podręczników, ale do uniwersyteckich — gwarantuję… Jeśli tylko, w świetle ostatnich wydarzeń w tym Świecie, w ogóle będą istniały szkolne podręczniki i uniwersytety.

— Ta-ak? — przeciągnął nieco zdziwiony Haladdin. Co tam gadać — taka ocena w ustach Sharha-Rany, jeśli to naprawdę jest Sharha-Rana, była przyjemna. Może „przyjemna” to niezbyt właściwe słowo, ale wielki matematyk chyba kiepsko się wyznaje w obcej dla siebie dziedzinie. — Sądzę, że się pan myli. Rzeczywiście, osiągnąłem co nieco w dziedzinie mechanizmów działania trucizn i odtrutek, ale ta praca o włóknach nerwowych — to była po prostu przejściowa pasja… Kilka ciekawych eksperymentów, hipoteza, którą należy jeszcze weryfikować i weryfikować…

— Nigdy niczego nie mylę — zimno odciął Nazgul. — Ta niewielka publikacja to najlepsza pańska rzecz, największe życiowe osiągnięcie, w każdym razie ona uczyni pańskie nazwisko nieśmiertelnym. Mówię tak nie dlatego, że tak myślę, a dlatego, że to wiem. Posiadamy określone możliwości co do przewidywania przyszłości i rzadko z nich korzystamy.

— No tak, przecież pana powinna interesować przyszłość nauki… — W tym konkretnie przypadku interesowała mnie nie przyszłość nauki, a pan.

— Ja?

— Tak, pan. Ale niektóre aspekty i tak pozostały niejasne, dlatego więc przybyłem tu, żeby zadać panu kilka pytań. Niemal wszystkie będą… dość osobiste, proszę więc o jedno: niech pan odpowiada tak szczerze, jak pan może, ale proszę nie zmyślać… tym bardziej, że to nie ma sensu. I przy okazji — proszę nie kręcić głową we wszystkie strony! Dokoła waszego biwaku nie ma ani jednego człowieka w promieniu… — Nazgul chwilę się zastanawiał — …w promieniu dwudziestu trzech mil, a pana druhowie będą spali, póki my nie skończymy… No to jak? Zgadza się pan na rozmowę w takich warunkach?

— Jeśli dobrze zrozumiałem — krzywo uśmiechnął się zapytany — może pan otrzymać odpowiedzi i bez mojego udziału.

— Mogę — zgodził się gość. — Ale nie będę się do tego uciekał, w każdym razie nie w rozmowie z panem. Chodzi o to, że zamierzam złożyć panu pewną propozycję, więc musimy jakoś, minimalnie przynajmniej ufać sobie… Proszę posłuchać, pan zapewne sądzi, że przybyłem tu kupić pańską nieśmiertelną duszę? — Haladdin burknął coś w odpowiedzi. — Proszę o tym zapomnieć, to zupełna bzdura!

— Co jest bzdurą?

— Kupowanie dusz, ot co. Duszę, żeby pan wiedział, można otrzymać w prezencie, jako ofiarę, można nieodwołalnie stracić — to prawda, ale kupno i sprzedaż, to rzeczy zupełnie absurdalne. To jak w miłości, nie ma w niej miejsca na żadne „ty mnie, a ja tobie”, ponieważ w przeciwnym przypadku żadna to miłość… A i nie tak znowuż interesująca ta pańska dusza, jeśli mam być szczery.

— Proszę mi powiedzieć… — Śmieszne, ale poczuł się nieco dotknięty. — Co w takim razie pana interesuje?

— Po pierwsze, interesuje mnie dlaczego świetny uczony porzucił pracę, będącą dla niego nie środkiem zarobkowania, a sensem życia, i stał się lekarzem polowym w czynnej służbie.

— Może, na przykład, ciekaw był jak wygląda w praktyce mechanizm działania pewnych interesujących trucizn. Taki, wie pan, ogrom materiału ginie bez pożytku…

— To znaczy, że trafieni elfickimi strzałami żołnierze Armii Południe byli dla pana tylko doświadczalnymi królikami? Kłamstwo! Znam pana jak zły szeląg — poczynając od tych kretyńskich eksperymentów na sobie i kończąc na… Dlaczego chce pan wyglądać na większego cynika, niż to jest w rzeczywistości?

— Przecież medycyna w ogóle predestynuje do cynizmu, a już praktyczna medycyna wojskowa w szczególności. Powinien pan wiedzieć, że każdy nowicjusz przechodzi taki test… Oto przywieziono trzech rannych: perforowana rana w brzuch, ciężka rana uda — otwarte złamanie, utrata krwi, szok i cała reszta, i lekka rana ramienia. Operować można tylko po kolei. Od kogo zaczniesz? Wszyscy nowicjusze odpowiadają: „Wiadomo — od rany brzucha”. „A nieprawda” — odpowiada egzaminator. Póki będziesz się z nim bawił — a ten i tak umrze z dziewięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem — u drugiego, tego z udem, zaczną się komplikacje, i w najlepszym przypadku straci on nogę, a najpewniej też kopnie w kalendarz. Tak więc należy zaczynać od najcięższego przypadku, ale od tego, który można jeszcze wyciągnąć — to znaczy od rannego w udo. A ranny w brzuch… Cóż, dać mu lek przeciwbólowy, a potem niech się wypowie Jedyny. Normalnemu człowiekowi może się to wydać szczytem cynizmu i nieczułości, ale na wojnie, gdy musisz wybrać między „źle” i „bardzo źle”, tylko tak można postępować. To, wie pan, w Barad-Dur przy herbatce z konfiturami można było sobie tak gadać o bezcennym ludzkim życiu.

— Coś nie pasują do siebie poszczególne kawałki pana opowieści. Jeśli działa pan w trybie klinicznej celowości, to po jakie licho taszczył pan na sobie barona, ryzykując cały oddział, zamiast wykonać „cios łaski”?

— Nie widzę tu żadnej sprzeczności. Nawet ślepy to widzi. Towarzyszy należy ratować aż do końca, choćby się miało zaszkodzić samemu sobie: dziś ty jego, jutro — on ciebie. A co do „ciosu łaski” — proszę się nie niepokoić: w razie potrzeby wykonalibyśmy go w zawodowy sposób… Kiedyś wszystko było lepsze, inne. O rozpoczęciu wojny powiadamiano wcześniej, wieśniaków w ogóle te rzeczy nie dotyczyły, a ranni mogli po prostu poddać się i pójść do niewoli. Nie przyszło nam jednak żyć w tych idyllicznych czasach — cóż na to poradzimy? Ale niech któraś z tych oranżeryjnych postaci ciśnie w nas kamieniem…

— Ładnie pan się wyraża, panie konsyliarzu wojskowy, ale pewnie wykonanie „ciosu łaski” pozostawiłby pan kapralowi. Czy nie? No dobrze, jeszcze jedno pytanie — wciąż co do tej celowości. Nie przyszło panu do głowy, że jeden z czołowych fizjologów, siedząc w Barad-Dur i profesjonalnie badając odtrutki, uratuje znacznie więcej ludzi, niż pułkowy konsyliarz zaklasyfikowany jako felczer?

— Oczywiście, że przychodziło. Ale po prostu zdarzają się takie sytuacje, kiedy człowiek, żeby nie stracić szacunku dla samego siebie, musi popełnić wyraźne głupstwo.

— Nawet jeśli ów szacunek dla siebie kupuje się za cenę obcego życia?

— N-nie wiem… W końcu Jedyny może mieć swoje zdanie na ten temat…

— To znaczy, że decyzję podejmuje pan, a odpowiada za nią Jedyny? Sprytnie wymyślone! A przecież pan to samo mówił Kumajowi, niemal tymi samymi słowami, co i ja. Pamięta pan? Wtedy oczywiście, wszystkie nasze argumenty przepadły: jeśli troll coś sobie wbije do głowy — żegnaj, rozumie. „Nie mamy prawa stać z boku, kiedy ważą się losy ojczyzny” — i oto wspaniały mechanik staje się inżynierem drugiego stopnia. Zaiste bezcenny nabytek dla Armii Południe! A panu zaczyna się wydawać, że Sonia patrzy na pana jakoś nie tak: jakże to, brat walczy na froncie, a narzeczony tymczasem patroszy króliki na Uniwersytecie. A wtedy pan nie wymyślił nic mądrzejszego, jak pójść w ślady Kumaja. Głupota, jak powiadają, jest zaraźliwa. Tak więc dziewczyna zostanie i bez brata, i bez narzeczonego. Mam rację?

Haladdin jakiś czas nie odrywał wzroku od języków płomienia, pląsających nad popiołem — dziwne, ognisko płonie i płonie, a przecież Nazgul nic do niego nie dorzucał. Miał poczucie, jakby Sharha-Rana naprawdę przyłapał go na czymś niegodnym. Co jest, do diabła?!

— Jednym słowem, panie doktorze, w głowie ma pan, przepraszam za wyrażenie, gęstą kaszę. Decyzje podejmować pan potrafi, ale żadnej logicznej konstrukcji nie doprowadza do końca zjeżdża pan na emocje. Zresztą, w naszym przypadku to nawet, w pewnym sensie, dobrze…

— Co, mianowicie, dobrze?

— Widzi pan, decydując się przyjąć moją propozycję, podejmie pan walkę z przeciwnikiem, który jest nieskończenie silniejszy od pana. Jednakże pańskie działania są jakże często całkowicie irracjonalne, tak więc przewidzieć je będzie mu strasznie trudno. Oto w czym, być może, zasadza się nasza jedyna nadzieja.

16

— Ciekawe — rzucił Haladdin po krótkim namyśle. — Proszę mówić. Co to za propozycja, jestem zaintrygowany.

— Proszę poczekać, nie tak od razu. Najpierw muszę pana powiadomić, że pańska Sonia jest cała i zdrowa. Nawet względnie bezpieczna… Jednym słowem — może pan wyjechać z nią do Umbaru lub do Khandu. I tam kontynuować swoje badania. A w końcu właśnie nagromadzenie i zachowanie wiedzy…

— Może już dość, co?! — skrzywił się Haladdin. — Nigdzie się stąd nie wybieram… przecież to pan chciał usłyszeć, prawda?

— Prawda — skinął głową Sharha-Rana. — Ale człowiek powinien mieć wybór, a dla ludzi pańskiego pokroju to po trzykroć ważne.

— Właśnie, właśnie! Żeby pan mógł potem rozłożyć ręce i oświadczyć: „Przecież sam wlazłeś w to bagno, chłopie. Nikt cię tam drzewcem halabardy nie popychał!” A jeśli ja w tej chwili powiem, żebyście mnie pocałowali z wszystkimi waszymi sprawami, i skoczę sobie do Umbaru, to co wtedy?

— Nie skoczy pan! Proszę nie myśleć, Haladdinie, że podpuszczam pana: tu będzie ogromnie dużo pracy, ciężkiej i śmiertelnie niebezpiecznej, tak więc będziemy potrzebowali każdego: żołnierza, mechanika, poety…

— A oni niby po co?

— „Oni” będą potrzebni kto wie, czy nie bardziej od innych. Musimy przecież ratować wszystko, co jeszcze można uratować na tej ziemi, ale przede wszystkim pamięć o tym, kim jesteśmy i kim byliśmy. Powinniśmy zachować ją, jak węgle pod popiołem — w katakumbach, w diasporze… A tu bez poetów nie można się obyć.

— Więc mam uczestniczyć w waszych „operacjach ratunkowych” ?

— Pan — nie. Muszę panu zdradzić smutną tajemnicę: cała nasza dzisiejsza działalność w Mordorze w gruncie rzeczy niczego już nie może zmienić. Przegraliśmy najważniejszą bitwę w historii Ardy — magia Białej Rady i elfów pokonała magię Nazguli i teraz kiełki rozumu i postępu, pozbawione naszej opieki, będą bezlitośnie wydarte z żyznego gruntu Sródziemia. Magiczne moce przebudują ten Świat według swego gustu i nie będzie w nim już miejsca na technologiczne cywilizacje, podobne do mordorskiej. Trójwymiarowa spirala Historii straci pionową składową i opadnie w zamknięty cykl: miną wieki i tysiąclecia, ale zmieniać się będą tylko imiona królów i nazwy wygranych przez nich bitew. A ludzie… ludzie na zawsze zostaną żałosnymi, skażonymi istotami, którym nie wolno unieść spojrzenia na Władców Świata, elfów: przecież tylko w zmieniającym się świecie śmiertelny może zmienić swe przekleństwo w błogosławieństwo i, doskonaląc się w łańcuchu pokoleń, wzbić się ponad nieśmiertelnych… Miną dwa, może trzy dziesięciolecia, i elfy zmienią Sródziemie w wystrzyżony i wypielęgnowany trawnik, a ludzi w zabawne domowe zwierzątka. Odbiorą im zupełny drobiazg — prawo do Aktu Tworzenia, a w zamian dadzą ogrom prostych i niewybrednych uciech. Zresztą, zapewniam pana, Haladdinie — wielu pójdzie na tę wymianę bez żadnego poczucia krzywdy.

— Ta większość mnie nie rusza — niech się sama martwi o siebie. Ale wynika z tego, że naszym największym wrogiem nie są Gondorczycy, a elfy?

— Gondorczycy są dokładnie takimi samymi ofiarami jak wy, i nie ma co o nich w ogóle mówić. Na dobrą sprawę, to i elfy nie są wrogami w zwyczajnym tego stówa znaczeniu. Czy można nazwać człowieka wrogiem jelenia? Zgoda, poluje na niego — też mi wielka rzecz, przecież w końcu również chroni. Z drugiej strony — człowiek opiewa moc starego samca, omdlewa na widok aksamitnych oczu sarenki, karmi z dłoni osieroconego jelonka. Tak więc dzisiejsze okrucieństwo elfów — rzecz tymczasowa, w pewnym sensie, ale konieczna. Gdy Świat dojdzie do stanu niezmiennego, na pewno nie będą działały tak ostro. Ostatecznie zdolność do Aktu Tworzenia to bezapelacyjne odchylenie od normy, i takich ludzi można będzie leczyć, a nie zabijać, jak to się dzieje dziś. Zapewne też nie będą się tym nieśmiertelni zajmowali sami — znajdą się swoi, miejscowi… Już się wielu znalazło… Trzeba dodać, że ten elficki świat będzie całkiem niegłupi: stojący staw, jasna sprawa — w sensie estetycznym przegrywa ze strumieniem, ale kwitnące na jego powierzchni grzybienie są naprawdę przepiękne…

— Jasne. A jak można przeszkodzić w utworzeniu z całego naszego Sródziemia tego… bagna z zachwycającymi grzybieniami?

— Zaraz wszystko wyjaśnię, tylko zacząć muszę od początku, jakby dokoła. Szkoda, że nie jest pan matematykiem — byłoby łatwiej… Gdyby pan czegoś nie rozumiał proszę od razu pytać, dobrze? Tak więc, każdy z mieszkańców zasiedlonych Światów łączy w sobie dwie składowe. W rzeczywistości mowa jest o dwóch różnych światach — mają one własne prawa, ale współistnieją w jednej powłoce. Przyjęto mówić o nich: światy „fizyczny” i „magiczny”, chociaż nazwy te są umowne: magiczny świat jest zupełnie obiektywny, i w tym sensie fizyczny, a fizyczny ma szereg właściwości niespotykanych w fizyce, przez co można je uważać za magiczne. W przypadku Ardy są to odpowiednio, Sródziemie i Błogosławione Królestwo z zasiedlającymi je rozumnymi rasami — ludźmi i elfami. Światy te są względem siebie równoległe, a granica między nimi jest postrzegana przez ich mieszkańców nie jako rubież przestrzenna, a czasowa: każdy świetnie wie, że nie ma teraz czarodziejów, a smoki i gobliny już nie istnieją. Jednak pradziadowie jego, niewątpliwie całe to bractwo znali. I tak z pokolenia na pokolenie. To nie jest jakiś wymysł, jak sądzi wielu, a zupełnie obiektywna konsekwencja dwuskładnikowej struktury zasiedlonych Światów. Mogę panu zademonstrować odpowiednie modele matematyczne, ale i tak pan tego nie pojmie. Na razie rozumie mnie pan?

— Całkowicie.

— Idźmy dalej. Z nieznanego powodu — może pan to uważać za dziwny kaprys Jedynego — w naszej Ardzie — i tylko w niej! — powstała bezpośrednia łączność między światami fizycznym i magicznym, która pozwala ich mieszkańcom oddziaływać na siebie w realnej czasoprzestrzeni. Inaczej mówiąc, strzelać do siebie z łuków. Ten międzyprzestrzenny „korytarz” istnieje dzięki oddziaływaniu tak zwanego Zwierciadła. Powstało ono niegdyś w świecie magicznym (właśnie „powstało”, a nie „zostało wykonane”!) wraz z siódemką Kamieni Jasnowidzenia — palantirów i nie może istnieć samodzielnie bez nich. Chodzi o to, że i Zwierciadło i palanriry są produktami rozdzielenia jednej substancji — Odwiecznego Ognia.

— Zaraz, palantir, to chyba system nadprzestrzennej łączności, czy nie tak?

— Można go wykorzystać również w ten sposób. Ale można też, na przykład, wbijać nim gwoździe… Chociaż nie — śliski jest i okrągły. Ale jako obciążnik na pewno by się nadał! Proszę zrozumieć — każdy z tych magicznych przedmiotów dysponuje wieloma właściwościami i zastosowaniami, ale dla przeważającej większości z nich w naszym świecie nie ma nawet nazw i określeń. Dlatego są wykorzystywane do, diabli wiedzą, czego: palantiry dla łączności na wielkie odległości, a Zwierciadło do prymitywnego przepowiadania przyszłości…

— Też mi „prymitywnego”!

— Zapewniam pana, że to naprawdę drobiazg z porównaniu z innymi jego możliwościami… Poza tym, Zwierciadło przecież nie rysuje obiektywnego obrazu przyszłości Ardy, a jej warianty — właśnie warianty! — indywidualnych losów tej osoby, która do niego zagląda. Czy panu, uczonemu — eksperymentatorowi, muszę mówić, że pomiarowy przyrząd wpływa bezpośrednio na wynik pomiaru — a tu przecież przyrządem jest nie byle co, a człowiek, istota obdarzona wolną wolą…

— No nie, cokolwiek pan powie… Przepowiadanie przyszłości… To robi wrażenie.

— Niechże pan da spokój z tym „przepowiadaniem przyszłości” — rzucił jakby skrzywiony z irytacji Sharha-Rana. — A zakłócenie zasady przyczynowości, nie robi na panu wrażenia?

— Cz-czego?

— Właśnie tego… Do zasady przyczynowości przejdziemy później. Na razie musi pan zapamiętać, że palantiry — ogólnie rzecz biorąc — kontrolują przestrzeń, a Zwierciadło — czas. Teraz idźmy dalej. Chodzi o to, że dwa światy Ardy są asymetryczne względem dowolnego parametru, tak więc „kanał” między nimi działa bardzo wybiórczo. Na przykład, mnóstwo magicznych istot czuje się tu jak w domu, a odwiedzić Błogosławione Królestwo — a i to na krótko — udało się niewielkiej liczbie ludzi. Właśnie oni są nazywani w Sródziemiu magami.

— A Nazgule to też magowie?

— Oczywiście. Tak więc tę asymetrię równoważyła pewna okoliczność. Jakkolwiek niewielkie są możliwości magów w tamtym, sąsiednim świecie, to stało się tak, że właśnie im udało się zagarnąć Zwierciadło z palantirami i przenieśli te rzeczy właśnie tu, do Sródziemia. W sumie: elfy mogą zasiedlić Śródziemie, podczas gdy ludzie nie mogą zasiedlić Błogosławionych Królestw, ale przy tym kontrola nad międzyświatowym „kanałem” pozostaje w rękach magów — przedstawicieli tutejszego świata. Kontakty są możliwe, ale jakakolwiek ekspansja — nie. Jak pan widzi, Jedyny stworzył wyjątkowo dobrze przemyślany system…

— Tak, na zasadzie „podwójnego klucza”.

— Ma pan całkowitą rację. Nie przewidział tylko jednego: część magów tak się zachwyciła Błogosławionym Królestwem, że postanowiła za wszelką cenę przykroić Śródziemie na jego obraz i podobieństwo. Zjednoczyli się w Białej Radzie. Inni — którzy sformowali potem Kapitułę Nazguli — byli kategorycznie przeciwko. Czyż można, będąc przy zdrowych zmysłach i sprawnej pamięci, burzyć własny świat, by zbudować na jego ruinach gorszą kopię obcego? Każda ze stron miała swoje racje, obie szczerze chciały uczynić ludzi Śródziemia bardziej szczęśliwymi…

— Wszystko jasne…

— No właśnie. Gdy między Białą Radą i Nazgulami zaczęła się walka o przyszłość Śródziemia, i jedni, i drudzy zaczęli szybko szukać naturalnych sojuszników. My zaczęliśmy pomagać dynamicznym cywilizacjom centralnego Śródziemia — przede wszystkim Mordorowi, w pewnym też stopniu Umbarowi i Khandowi, natomiast ostoją Białej Rady stały się tradycyjne społeczności Północy i Zachodu, no i — to jasne — Zaczarowane Lasy. Najpierw Biali byli przekonani o swoim zwycięstwie. Stało się jednak tak, że na początku wojny i Zwierciadło, i niemal wszystkie palantiry znajdowały się w ich rękach. Oni rzeczywiście otworzyli Śródziemie dla elfickiej ekspansji, by zmobilizować przeciwko Mordorowi wszystkie magiczne siły, zarówno miejscowe, jak i obce. Biali magowie nie przewidzieli jednego: nasza droga, droga Wolności i Wiedzy, okazała się tak atrakcyjna, że wielu ludzi — najlepszych ludzi Śródziemia — przybyło, by stać się magiczną tarczą dla cywilizacji mordorskiej. Jeden po drugim byli miażdżeni uderzeniami magii Zachodu, ale na ich miejsce przychodzili inni. Jednym słowem, za wasz spokój zapłacono wysoką cenę, Haladdinie. Najwyższą…

— Dlaczego my sami nic o tym nie wiemy?

— Bo to was nie powinno dotyczyć. Opowiadam to teraz tylko w jednym celu: przystępując do walki, proszę pamiętać, że walczy pan także i za nich… Ale to poetycka aluzja… Krótko mówiąc, układ był bardzo dla nas niedobry, ale potrafiliśmy za cenę wielu ofiar obronić cywilizację mordorską, a ta wyszła z niemowlęctwa. Jeszcze jakieś pięćdziesiąt, siedemdziesiąt lat i skończyłaby się u was rewolucja techniczna, a wtedy nie balibyście się już nawet diabła. Od tej chwili elfy, nikomu już nie wadząc, siedziałyby w swych Zaczarowanych Lasach, a reszta Śródziemia poszłaby waszą drogą. Wtedy, zrozumiawszy, że przegrywają rywalizację, magowie Białej Rady zdecydowali się na naprawdę straszliwy krok: wszczęli przeciwko Mordorowi wojnę na śmierć i życie, wciągnęli w nią bezpośrednio elfów, a jako zapłatę za sojusz przekazali im Zwierciadło.

— Przekazali Zwierciadło elfom?!

— Tak. To było najprawdziwsze szaleństwo. Przywódca Białej Rady, Saruman, który jest wystarczająco przewidującym człowiekiem, walczył z tym planem do ostatniej chwili, a gdy mimo to został on przyjęty, porzucił szeregi białych magów. Radzie zaczął przewodniczyć Gandalf — inicjator „Ostatecznego rozwiązania kwestii mordorskiej”.

— Zaraz, jaki Saruman? Czy to nie król Isengardu?

— On właśnie. Wszedł w czasowy sojusz z nami, ponieważ od razu zrozumiał, czym się skończą dla Śródziemia zabawy z mieszkańcami Zaczarowanych Lasów. Już dawno temu ostrzegał Białą Radę: „Wykorzystanie elfów w naszej walce z Mordorem to to samo, co podpalić dom, chcąc się pozbyć karaluchów…” Tak się, niestety, stało. Mordor leży w gruzach, a Zwierciadło znajduje się w Lorien, w rękach elfickiej Władczyni Galadrieli. Jeszcze trochę i elfy zmiotą Białą Radę, jak okruchy z obrusa, i będą rządzić całym Sródziemiem według swego „widzimisię”. Pamięta pan, jak mówiłem o zasadzie przyczynowości? Tak więc, najważniejsze, co odróżnia magiczny świat od naszego to to, że tam ta zasada nie obowiązuje, a dokładniej mówiąc — jej działanie jest bardzo ograniczone. Gdy tylko elfy poznają właściwości swego Zwierciadła, co nie jest takie proste nawet dla nich, bo przecież wcześniej nie mieli z nim do czynienia, i zrozumieją, że daje im ono władzę również nad zasadą przyczynowości, natychmiast i na zawsze przekształcą nasz Świat w zaplute pobocze Błogosławionego Królestwa.

— Więc wygląda, że żadnego wyjścia nie ma? — cicho zapytał Haladdin.

— Jest jedno. Na razie jeszcze jest. Sródziemie można uratować tylko całkowicie odizolowując je od świata magicznego. W tym celu należy zniszczyć Zwierciadło Galadrieli.

— Czy my możemy to zrobić? — Pełen zwątpienia lekarz pokręcił głową.

— My — jeśli mówimy o Nazgulach — nie. Już nie. Ale wy — konsyliarzu polowy drugiego stopnia Haladdinie — możecie. Właśnie pan, i nikt inny — od wskazującej go ręki Sharha-Rany powiało nagle jakimś nieziemskim chłodem — zdolny jest podrzeć osnowę magicznej siły elfów i zachować ten Świat takim, jaki jest.

17

Nastała cisza. Oszołomiony Haladdin wpatrywał się w Nazgula, oczekując wyjaśnień.

— Tak jest, nie przesłyszał się pan, doktorze. Niech pan zrozumie, aktualnie w Mordorze wielu wspaniałych ludzi, również pańska Sonia, działają w naszej wspólnej sprawie. Walczą w partyzantce, ukrywają w bezpiecznych miejscach dzieci, tworzą tajne przechowalnie wiedzy… W każdej sekundzie nadstawiają karku w ruinach Barad-Dur, nurzają się w rzygowinach okupacyjnej administracji, umierają podczas tortur. Robią wszystko, co w ludzkiej mocy, nie myśląc o sobie i nie oczekując niczyjej wdzięczności. Ale od pana — rozumie pan, Haladdinie — od pana jednego zależy, czym ostatecznie będą te ofiary: zapłatą za przyszłe zwycięstwo, czy po prostu przedłużeniem agonii. Rad bym uwolnić pana od tego straszliwego ciężaru, ale nie mogę. To pana przeznaczenie. Tak wypadło…

— Ależ nie, to po prostu jakaś pomyłka! — Haladdin pokręcił głową. — Coś tam nakręciliście… Przecież mówi pan: „złamać magię elfów”, a ja nie mam zielonego pojęcia o magii, zupełnie żadnego! Nie miałem nigdy żadnych magicznych zdolności… Nie potrafiłem nawet wykonać takiego drobiazgu jak znalezienie ukrytego przedmiotu za pomocą różdżki.

— Nawet pan nie podejrzewa jak bliski jest sedna sprawy! Taki całkowity brak magicznych zdolności, jak w pańskim przypadku to rzecz niezmiernie rzadka, niemal niemożliwa. Proszę zrozumieć: przyroda pozbawiła was strzał i miecza, ale wyposażyła w zamian we wspaniałą tarczę: człowiek, całkowicie pozbawiony magicznych zdolności, sam jest absolutnie odporny na obce magiczne oddziaływania. Elfy teraz stały się tak mocne, że bez żadnych problemów zetrą na pyl każdego czarodzieja, ale z panem będą musiały grać według reguł świata racjonalnego — a tu atuty rozkładają się już bardziej równomiernie. No i do tego ta pańska skłonność do nieprzewidywalnych emocjonalnych decyzji. To też, między nami mówiąc, pewna trudność… Szczerze mówiąc, szansę na zwycięstwo są i tak niewielkie, ale w innych wariantach w ogóle ich nie ma.

— Ale proszę zrozumieć, że nie mogę podjąć się zadania, o którym nie mam żadnego pojęcia. — Haladdin był w rozpaczy. — Sam zginę — pal licho, ale przecież pogrzebię wysiłek tylu ludzi… Nie, nie mogę. Poza tym, co z Sonią? Przecież powiedział pan, że jest bezpieczna i możemy wyjechać do Umbaru. A teraz dowiaduję się, że pracuje dla was. No to, jak jest?

— Co do Soni, to proszę się nie martwić — to zuch dziewczyna. Widziałem ją w Barad-Dur. Miasto płonęło przez kilka dni z rzędu, ci z zachodu też nie mogli do niego wejść. W piwnicach było pełno ludzi — dzieci, ranni… A ona zajmowała się właśnie wyszukiwaniem ludzi w ruinach i dokonywała czasem rzeczy zupełnie niewiarygodnych. Pan też musi znać ten jej dar — całkowity brak lęku o własne życie. Kobiety w ogóle częściej niż mężczyźni posiadają tę właściwość, nie sądzi pan? Proszę zrozumieć, człowiekowi, który niczego się nie boi, nic nie może się stać — zasłużenie w tym oddziale sanitarnym uważano ją za talizman. To jest prawdziwa stara magia, a nie jakieś tanie zaklęcia, proszę uwierzyć słowu zawodowca. Teraz Sonia jest w jednej z naszych kryjówek w Górach Popielnych — trzydzieści sześć dzieciaków z Barad-Dur i „mama Sonia”. Tam jest naprawdę bezpiecznie…

— Dzięki.

— Nie ma za co, po prostu jest we właściwym miejscu… Niech pan posłucha, Haladdinie, ja, jak mi się wydaje, całkowicie zastraszyłem pana tym patetycznym przemówieniem. Proszę nie mieć takiej pogrzebowej miny! Niech pan przywoła na pomoc swój zdrowy cynizm i popatrzy na tę historię jak na czysto naukowy, teoretyczny problem. Takie, wie pan, ćwiczenie umysłowe ułożenie łamigłówki.

— Panu, jak mi się wydaje — odparł Haladdin z pochmurną miną — powinno być wiadome, że uczony i palcem nie kiwnie, jeśli nie ma pewności, że w jego ręku są wszystkie kawałki łamigłówki, a jej ułożenie jest w ogóle możliwe. Nauka nie zajmuje się szukaniem czarnego kota w ciemnym pokoju, w którym nigdy kota nie było. To domena filozofów…

— Co do tego mogę pana uspokoić: w tym ciemnym pokoju czarny kot jest, to gwarantuję. Problem tylko w tym, żeby go schwytać. Tak więc — zadanie. Dane: wielki gabarytowo magiczny kryształ, umownie nazywany Zwierciadłem, znajdujący się w samym sercu Złotego Lasu, w Lorien, w posiadaniu elfickiej Władczyni Galadrieli. Należy zniszczyć wspomniany kryształ. Spróbujemy?

— Parametry kryształu? — Bez szczególnej ochoty, ale włączył się jednak do zabawy Haladdin.

— Proszę pytać!

— N-no… Na początek, kształt, może wymiary, waga…

— Kształt — ziarno soczewicy. Wymiary — półtora jarda średnicy, stopa grubości. Waga — około dziesięciu cetnarów, jeden człowiek nie uniesie. Prócz tego pewnie będzie w jakiejś metalowej oprawie.

— Tak… No dobrze, a wytrzymałość?

— Absolutna. Taka sama jak palantirów.

— Jak mam to rozumieć — „absolutna”?

— Wprost — nie da się rozwalić.

— No to… No to jak, przepraszam, mam je… ?

— Tą wiedzą — głos Nazgula nagle nabrał twardości, rozległ się w nim metal oficerskiego tonu — pan już dysponuje. Proszę tylko wytężyć pamięć.

„Diabli nadali. Zwalił mi się na głowę… Może pogonić go stąd, co? Zaraz, zaraz… Co on mi powiedział o Zwierciadle i palantirach?”

— Zwierciadło i palantiry… powstały w wyniku podziału Odwiecznego Ognia… Żarem, pewnie on może je zniszczyć, czy tak?

— Brawo, Haladdinie! Właśnie tak i w żaden inny sposób.

— Zaraz, spokojnie, a skąd go wziąć, ten Odwieczny Ogień?

— Ma pan do dyspozycji całą Orodruinę.

— Żarty się pana trzymają? Gdzie Orodruina, a gdzie Lorien?

— Na tym właśnie — rozłożył ręce Sharha-Rana — polega pańskie zadanie.

— Hm… — pokręcił głową Haladdin. — Takie buty… Znaczy tak: przedostać się do elfickiej stolicy to raz — zagiął palec.

— Wykiwać tamtejszą królową to dwa, buchnąć jej medalionik o wadze dziesięciu cetnarów to trzy. Dowlec go do Orodruiny to już cztery… No, na to, że trzeba go jeszcze wepchnąć do Orodruiny, nie będziemy ustalali oddzielnego punktu… A na to wszystko mam czasu… eee?

— Trzy miesiące — suchym tonem rzucił Nazgul. — Dokładniej mówiąc — sto dni. Jeśli nie wyrobi się pan do pierwszego sierpnia, można zwijać siły: nic już nikomu nie będzie potrzebne.

Dla spokoju sumienia przez dłuższą chwilę naprawdę rozkładał w głowie ten szalony pasjans. Ale nie, gdzie tam — po czym, z widoczną ulgą, powiedział:

— Dobrze, Sharha-Rana, poddaję się. Niech pan poda rozwiązanie.

— Nie znam go — spokojnie odpowiedział Nozgul. I zwróciwszy ku gwiazdom to, co kiedyś było jego obliczem, wymamrotał z dziwnym smutkiem: — Jak ten czas leci. Już niecała godzina…

— J-jak to, nie zna pan? — w końcu wykrztusił Haladdin.

— Przecież pan powiedział, że rozwiązanie istnieje!

— Prawda. Rozwiązanie rzeczywiście istnieje, ale ja osobiście go nie znam. A nawet gdybym znał, to nie miałbym prawa go podać, gdyż to pogrzebałoby od razu cały ten pomysł. Według reguł gry powinien pan przejść tę drogę samodzielnie. To nie znaczy, że musi pan iść samotnie — w tym już pana głowa. Może pan otrzymywać techniczną pomoc innych ludzi, ale wszystkie decyzje muszą być własne. Ja ze swej strony, gotów jestem przekazać dowolne informacje, które mogą się przydać w misji — ale żadnych konkretnych podpowiedzi. Proszę wyobrazić sobie, że to nie ja stoję przed panem, a jakaś tam Encyklopedia Ardy. Ale jedno trzeba mieć na uwadze: ma pan do dyspozycji niecałą godzinę.

— Dowolne informacje? — Ciekawość wzięła górę na wszelkimi innymi odczuciami.

— Dowolne, byle nie magiczne informacje — sprecyzował Nazgul. — Wszystko, co tylko dusza zapragnie: o technologii produkcji mithrilu, o elfickich dynastiach, o Pierścieniu Wszechwładzy, o zakonspirowanej mordorskiej agenturze w Minas Tirith czy Umbarze… Proszę pytać, Haladdinie.

— Proszę poczekać! Pan powiedział — „byle nie magiczną”, a sam wspomniał o Pierścieniu Władzy. Jakże to?

— Pamięta pan — nieco rozdrażnionym tonem odezwał się Sharha-Rana — że zostało — znowu podniósł głowę do góry — jakieś pięćdziesiąt minut? Daję panu słowo honoru, że ta głupia historia, a nie było w niej nawet śladu magii, nie ma żadnego związku z pańską misją!

— A takie stwierdzenie, nawiasem mówiąc, jest już bezpośrednią podpowiedzią!

— Trafiony! Dobrze, niech pan słucha, skoro nie żal panu czasu. Pan decyduje, co jest ważne, a co nie.

Haladdin sam już pożałował, że zadał pytanie, ponieważ zrozumiał — wspomnienia te nie są specjalnie przyjemnie dla Sharha-Rany. Ten jednakże, już zaczął opowieść, i Haladdinowi znowu wydało się, że w mroku pod kapturem błądzi bezcielesny, sarkastyczny uśmieszek.

— Była to jedna z wielu naszych prób skłócenia Zachodnich sojuszników, z której, niestety, nic nie wyszło. Wykonaliśmy wspaniały pierścień, nad którym ślęczeli nasi najlepsi metalurdzy, rozpuściliśmy wieści, o tym, że daje on jakoby władzę nad całym Sródziemiem, i przerzuciliśmy go przez Anduinę. Mieliśmy nadzieję, że Rohirrimowie i Gondorczycy wezmą się za gardła z jego powodu… Tak się stało, rzeczywiście połknęli przynętę razem z żyłką i spławikiem. Ale Gandalf…! Gandalfod razu wyczuł, skąd wiatr wieje. Chcąc więc uratować koalicję od rozpadu, owinął sobie wszystkich wokół palca: pierwszy dotarł do Pierścienia, przejął go, ale nie chciał przechowywać czy ukrywać — spowodował tylko, że zaginął.

Schował go uczciwie. Nasz wywiad dwa lata męczył się, żeby wymacać trop. Okazało się, że Pierścień jest w Shire — to taka dziura na skraju północnego zachodu: rzeźbione okładziny okien, malwy przed domami i świnia w kałuży na środku głównej ulicy… No to, co mieliśmy zrobić? Ani Gondorczycy, ani Rohirrimowie do tego Shire'u nie zaglądali nigdy w życiu. Gdybyśmy wykradli Pierścień i ponownie dokonali przerzutu przez Anduinę — nasze uszy sterczałyby z tej historii na dobry sążeń, wszyscy wiedzieliby, kto się wtrącił. Wtedy zrodził się pomysł. Będziemy udawać, że też polujemy na ten Pierścień i wystraszymy jego właściciela. I postanowiliśmy, jak ostatni głupcy, że my sami, Nazgule, to zrobimy. A co to za problem — jedna noga tu, druga tam… No i, po durnemu wzięliśmy się do dzieła, a to była, delikatnie mówiąc, nie nasza kompetencja. Dyletant zostanie dyletantem, choćby miał sześć rozumów. Para prawdziwych zwiadowców sto razy lepiej by się z tym uwinęła niż my, niż cała nasza Kapituła…

W sumie Nazgul może przybierać dowolną postać, ale wtedy wyglądaliśmy jak ja teraz. Pan, człowiek wykształcony, też zbladł onegdaj, a co mieli tamci powiedzieć? Przecież to buraki… Krótko mówiąc, ubraliśmy się możliwie przerażająco,przejechaliśmy się po tamtej okolicy w pełnym rynsztunku, niemal wrzeszcząc na każdym rogu: „A gdzie tu mieszka taki to a taki, władca Pierścienia Władzy?

Dawać go tu!” Dobrze, że oni tam nie mają nie tylko kontrwywiadu, ale i policji! Fachowcy od razu by skapowali: „Hej, nie tak, chłopcy, coś nie tak. Gdy ktoś naprawdę szuka człowieka, to nie tak to robi!” Ale te wiejskie gamonie — posiadacz Pierścienia i jego kolesie — nie mieli rzecz jasna wątpliwości w nasze intencje. Tak więc, goniliśmy ich spokojnie na Wschód, lekko strasząc, żeby nie przesiadywali w oberżach.

A tymczasem nasi ludzie naprowadzili na nich gondorskiego księcia Boromira. Bo to dla niego, prawdę mówiąc, cała ta zabawa była wszczęta: on za Pierścień Władzy był gotów z kości własnego ojca klajster ugotować. I gdy książę dołączył do drużyny — a już i inni się dołączyli — pomyśleliśmy sobie, że już jest cacy, że nie musimy za nimi się szwendać i denerwować biedaków. Myśleliśmy: — Teraz nasz pierścionek do Minas Tirith dotrze w całości i w znakomitej kompanii”. Przekazaliśmy popędzanie drużyny oddziałowi orokuenów i zapomnieliśmy o sprawie. I zapłaciliśmy za to straszną cenę. Wyszli nasi na brzeg Anduiny, patrzą — pogrzebowa łódź. Boromir. Cześć i czołem… Widać coś tam w drużynie nie tak poszło, i byli w niej chłopy mocniejsze niż on. No i, ślad po Pierścieniu zaginął. A tak szczerze mówiąc, to nikt go nie szukał. Inne sprawy zaprzątnęły nasze głowy.

W sumie wygłupiliśmy się tragicznie, nie ma co. Do dziś wstyd przypomnieć sobie… No to jak, doktorze, rozbawiła pana ta pouczająca nowelka? Ale widzę, że nie słuchał pan wcale…

— Proszę mi wybaczyć, Sharha-Rano! — Haladdin oderwał w końcu wzrok od przezroczystopomarańczowych węgli i nagle uśmiechnął się. — Ta opowieść natchnęła mnie w dziwny sposób pewnym pomysłem. I — tak mi się wydaje — znalazłem rozwiązanie naszej łamigłówki… W każdym razie, pewne podejście do rozwiązania. Czy według warunków tej gry mogę je przekazać panu? Czy to będzie uważane za podpowiedz?

18

— Nie — po chwili namysłu odpowiedział Sharha-Rana. — Mam na myśli, że nie będzie. Niech pan opowie, co wymyślił.

— Ale najpierw pan mi opowie o palantirach, dobrze?

— Ile tylko dusza zapragnie. To są również magiczne kryształy. Pana, z właściwym mu ograniczeniem magicznej dyspozycji, mogą zainteresować wyłącznie jako środki łączności. Wszystko, co otacza jeden kryształ, może zostać przekazane drugiemu — obrazy, dźwięki, zapachy. Podkreślam, że przekazywana jest nie informacja o tym otoczeniu, a ono samo. Wytłumaczenie tego, jak się to odbywa jest zadaniem dość trudnym, a panu ta wiedza na nic się nie przyda. Myśli i uczucia wcale nie są przekazywane, to wszystko bzdury i opowiastki. Palantir może odbierać informację i może ją nadawać. Może też pracować w trybie jednoczesnym. Teoretycznie możliwy jest równoczesny kontakt kilku kryształów, ale to jest bardzo skomplikowana sprawa.

— A jak wygląda taki palantir?

— Kula z mlecznego kryształu o wymiarach głowy dziecka.

— Aha, przynajmniej da się przenosić, to już plus… No to tak: siedem palantirów i Zwierciadło tworzą system i pojedynczo nie istnieją, prawda? Dlatego można zamiast tego Zwierciadła wrzucić do Orodruiny palantiry i uzyskamy ten sam wynik! A pan mi zaraz powie, gdzie ich szukać. Może tak być?

— Hm… Sprytne! Ale, niestety, technicznie niewykonalne. W każdym razie, ja tak oceniam. Przecież potrzebuje pan całej siódemki, bez wyjątku, ponieważ inaczej nic z tego nie wyjdzie, a niektóre palantiry są praktycznie nieosiągalne. U nas w Mordorze jest jeden, z nim nie ma problemu. Palantir Denethora, jak sądzimy, przejął Aragorn. Sarumana dostał się Gandalfowi… Do tych, przynajmniej teoretycznie, można by było dotrzeć. To już trzy. Ale jest jeszcze palantir elfów zachodnich. Tamtejszy Władca, Kirdan, przechowuje go w wieży na Emyn Beraid — a czy to lepsze od Lorien? Tyle że droga dalsza… No i na koniec — palantir Osgiliath, wrzucony niegdyś do wód Anduiny. Gdzie go teraz szukać? Do tego dwa arnorskie, z Annuminas i wieży Amon Sul — te są na zatopionym statku, na dnie Zatoki Lodowej. Jeśli pan chce, mogę panu podać dokładne namiary, ale nie widzę, jak miałoby to panu pomóc …

Haladdin poczuł, że palą go koniuszki uszu. Bezczelny z niego szczeniak! W ciągu trzech minut chciał rozwiązać zagadkę, którą największy matematyk wszech czasów rozgryza pewnie nie pierwszy już rok… Niesłychanie się więc zdziwił, gdy usłyszał słowa Sharha-Rany:

— Zuch z pana, Haladdinie… Jeśli mam być zupełnie szczery, to dopiero teraz się uspokoiłem: wygląda, że pan naprawdę wziął się za układanie tej łamigłówki, i już nic pana nie zatrzyma.

— Zgoda, zręcznie mnie pan wpuścił w tę sprawę — mruknął konsyliarz — nie ma co. A tak przy okazji, gdzie jest ukryty nasz, mordorski palantir? Pytam tak, na wszelki wypadek…

— Proszę się domyślić. Cerleg nauczył pana czegoś przez ten miesiąc, czyż nie?

— Ale zadania pan wymyśla! Niech przynajmniej wiem, kiedy go ukryto?

— Od razu po bitwie na Polach Kormallen, kiedy stało się jasne, że Mordor upadnie.

— Aha… — Pogrążył się na kilka minut w rozmyślaniach.

— No to rozważmy najpierw, gdzie na pewno być nie może: we wszystkich naszych schronieniach, bazach partyzanckich, i tak dalej, i tak dalej. Chyba nie muszę wyjaśniać?

— Mnie nie. Proszę dalej.

— W samym Barad-Dur, mimo jego wspaniałych kryjówek, na pewno nie był ukrywany — miasto czekał szturm i pożary…

— Logiczne.

— Przeprawić za granicę — trudno i niebezpiecznie. Po pierwsze, właśnie w tym czasie w okolicach Kormallen, można było tysiąc razy zginąć na drodze, po drugie, kto tam wie, jak będą się zachowywali agenci po porażce… Chociaż kuszące jest, nie powiem, ukrycie gdzieś, na przykład, w Minas Tirith!

— N-n-n-no? Dobrze, przyjęte.

— Pieczary, porzucone sztolnie, stare studnie — odrzucamy: dokoła takich miejsc zbiera się zazwyczaj więcej ludzi, niż by ktoś myślał. Z tego samego powodu nie można go utopić, przywiązawszy do jakiejś boi, w jakimś sympatycznym zalewie Nurn: rybacy są ciekawscy.

— Znowu racja.

— Krótko mówiąc, zakopałbym go gdzieś w bezludnym i nic nieznaczącym miejscu, w górach lub pustyni, dobrze zapamiętując punkty orientacyjne. Jest tu rzecz jasna pewne ryzyko: przyjdziesz tam po pięciu latach, a głaz, pod którym był ukryty, wraz z całym zboczem zmiotło do wody… Albo nie, zaraz! Mam jeszcze jeden znakomity wariant! Porzucone ruiny z prawdziwymi sekretnymi kryjówkami, daleko od najbliższych zamieszkałych punktów, ruiny, do których nikt normalny nie będzie się pchał — coś, jak Minas Morgul albo Dol Guldur.

— Ta-a-ak… — przeciągnął Nazgul. — Widzę, że ryzykownie jest z panem zadzierać… Wszystko się zgadza — Dol Guldur. Sam go tam odwiozłem. W tamtą stronę na szybowcu, z powrotem pieszo. Sam byłem, katapulty startowej nie miał kto uruchomić… Palantir znajduje się w trybie „odbiór” i jest niewidoczny dla pozostałych kryształów. Leży w kryjówce za sześciokątnym kamieniem w tylnej ściance kominka w Wielkiej Sali. Zaszyty jest w rogożę ze srebrnym splotem, przez co śmiało można go brać w ręce. Rygle w skrytce ukazują się przy jednoczesnym naciśnięciu na sąsiedni romboidalny kamień i na lewy dolny w kominkowej ściance sięgnąć go można tylko nogą. Proszę zapamiętać, powtarzać nie będę.

— A czy mogę wykorzystać ten palantir?

— A dlaczego nie?

— No, to jest magiczny kryształ, a pan powiedział, że z żadną magią nie powinienem mieć nic wspólnego.

— Kryształ jest magiczny — cierpliwie wyjaśniał Sharha-Rana — ale łączność nie. Jeśli będzie pan używał palantiru jako obciążenia do sieci, to schwytane ryby wcale nie staną się tymi, które spełniają życzenia.

— No to, proszę przy okazji powiedzieć, jak można z niego korzystać.

— Aż kim zamierza pan za jego pośrednictwem się komunikować? Z Gandalfem? Zresztą, to pańska sprawa… W zasadzie nie ma w tym nic skomplikowanego. Ma pan jakieś pojęcie o optyce?

— Na poziomie jednego roku uniwersyteckiego.

— Jasne. No to lepiej metodą „palcową”. Wewnątrz palantira są dwie stale płonące pomarańczowe iskierki. Łącząca je linia odpowiada głównej optycznej osi kryształu…

Haladdin w milczeniu słuchał instruktażu Nazgula, dziwiąc się jak precyzyjnie tamten rozmieszcza tę skomplikowaną i bardzo obszerną informację na półeczkach jego pamięci. Potem zaczęły się rzeczy w ogóle niepojęte — tempo objaśnień Sharha-Rany wzrastało, a może to czas spowalniał bieg — nie zdziwiłby się Haladdin już niczemu — i chociaż umysł konsyliarza przyjmował w jednej określonej chwili tylko jeden zwrot — hieroglif nie mający związku z kontekstem — to był całkowicie przekonany, że w potrzebnym momencie wszystkie te wiadomości o partyzanckich oddziałach w Górach Popielnych i pałacowych intrygach w Minas Tirith, o topografii Lorien i hasłach do kontaktowania się z mordorskirni rezydentami we wszystkich stolicach Sródziemia natychmiast pojawią się w jego pamięci. I kiedy opowieść niespodziewanie się skończyła, a obozowisko zalała grząska, jakby zgęstniała z zimna przedświtu cisza, pierwszą jego myślą było: natychmiast trzeba znaleźć w apteczce Eloara truciznę i odtąd nigdy się już z nią nie rozstawać. W życiu wszystko może się zdarzyć, a on teraz wie o takich rzeczach, że przenigdy, w żadnych okolicznościach nie powinien dostać się w łapy wroga.

— Haladdinie! — rzekł Sharha-Rana, głos był niezwyczajnie cichy i rwący się, jakby Nazgul tracił oddech z powodu długiej wspinaczki. — Podejdź do mnie…

„Chyba naprawdę źle się czuje — dotarło do Haladdina. — Jak mogłem tego nie zauważyć, głąb nieszczęsny… Co mu jest? Chyba serce…” Ta myśl — „serce widma” — dlaczego nie wydawała mu się głupia w tamtej chwili, ani potem, kiedy przestał mieć wątpliwości? Koniec! Na co, jak na co, ale na zgony napatrzył się przez te lata do syta. Głowa siedzącego kiwnęła się bezwładnie, a Nazgul dotknął dłonią ramienia klęczącego przed sobą człowieka.

— Wszystko zrozumiałeś? Wszystko, co ci powiedziałem? Haladdin tylko skinął głową — w gardle ugrzęzło mu coś chropowatego.

— Nic więcej nie mogę ci dać. Wybacz… Tylko jeszcze ten pierścień…

— Czy to przeze mnie? Przez to, że pan… dla mnie?

— Nic nie jest za darmo, Haladdinie. Poczekaj… Pozwól, że się o ciebie oprę… O tak. Czas już się skończył, ale zdążyłem. Mimo wszystko zdążyłem. Nic więcej nie jest ważne. Dalej pójdziesz sam…

Sharha-Rana jakiś czas milczał, gromadząc siły, potem zaczął mówić, a jego mowa niemal odzyskała poprzednią płynność:

— Teraz zdejmę zaklęcia ze swego pierścienia, i… Jednym słowem — nie będzie mnie już… A ty weźmiesz go i Otrzymasz prawo, w razie potrzeby, działania w imieniu Kapituły. Pierścień Nazgula jest odlany z inoceramium: to bardzo rzadki metal szlachetny, o jedną trzecią cięższy od złota. Nie da się go z niczym pomylić. Ludzie boją się tych pierścieni i słusznie. Twój, natomiast, będzie czysty — żadnej magii, ale wiedzieć o tym będziesz tylko ty. Nie będziesz się bał?

— Nie. Dobrze zapamiętałem twoje słowa: „Człowiekowi, który niczego się nie boi, nic nie może się stać”. Czy to naprawdę starożytna magia?

— Najstarsza, starszej już nie ma.

Nagle zrozumiał, że Sharha-Rana usiłuje się uśmiechnąć i nie może: ciemność pod jego kapturem, niedawno jeszcze zmienna i żywa jak nocny strumień, stała się podobna do brykietu z pyłu węgłowego.

— Żegnaj, Haladdinie. Pamiętaj: masz w ręku wszystko, czego potrzebujesz do zwycięstwa. Powtarzaj to sobie jak zaklęcie i niczego się nie bój. A teraz trzymaj i… Odwróć się.

— Żegnaj Sharha-Rana. Wszystko będzie dobrze, niech się pan nie obawia.

Ostrożnie przyjął od Nazgula matowo połyskujący ciężki pierścień, posłusznie odszedł na bok i nie widział już, jak jego gość odrzuca kaptur. Dopiero gdy usłyszał za plecami jęk, przepełniony taką męką, że serce jego niemal się zatrzymało — oto co znaczy:

„Cały ból Świata, cały strach Świata, cała rozpacz Świata”! — odwrócił się, ale w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Sharha-Rana, nie było już nic, prócz topniejących w oczach łachmanów czarnego płaszcza.

— Czy to ty krzyczałeś?

Haladdin obejrzał się. Błyskawicznie podrywający się na nogi przyjaciele — baron jeszcze odruchowo wodził dokoła siebie złowieszczo połyskującym Usypiaczem — ponuro wpatrywali się w niego, oczekując wyjaśnień.

19

Zapewne specjalista od tajnych operacji działałby inaczej, ale on takowym nie był i dlatego po prostu opowiedział im wszystko, nie obciążając, to jasne, umysłu orokuena wszelkimi „światami równoległymi”. Tak więc, odwiedził go Nazgul — oto na dowód pierścień — i powiedział, że niby on, Haladdin, jest jedynym człowiekiem, który może przeszkodzić elfom planującym zamianę całego Sródziemia w swoją posiadłość, a ludzi w niewolników. W tym celu musi zniszczyć Zwierciadło Galadrieli. Termin — sto dni. Postanowił podjąć się tej misji — skoro tak się złożyło, że poza nim nie ma kto tego uczynić. Jak zacząć misję, nie ma pojęcia, ale może coś się wymyśli.

Cerleg obejrzał dokładnie pierścień, ale do ręki — czy ja głupi?! — nie wziął. Strzeżonego Jedyny strzeże. Niewątpliwie lekarz wzniósł się teraz w jego oczach na niebotyczną wysokość. A Nazgule odwrotnie — spadły: posłać człowieka na pewną śmierć, to nic dziwnego, to naturalne, to wojna, ale postawić przed podwładnym z góry niewykonalne zadanie… Krótko mówiąc, prawdziwy frontowy oficer tak by nie postąpił. To szereg niewykonalnych zadań. Raz — przedostać się do Lorien, do którego nigdy jeszcze nie przeniknął żaden człowiek. Dwa — znaleźć w ostoi wroga, nie wiadomo gdzie, ukryty i zapewne dobrze chroniony obiekt, którego nie da się zniszczyć na miejscu. Trzy — wykraść obiekt, o wadze i wymiarach wykluczających kradzież, i cztery — taszczyć go na sobie, diabli wiedzą gdzie… W każdym razie, póki on, dowódca plutonu zwiadu kirithungolskiego pułku, Cerleg, nie otrzyma wyraźnego zadania, do tego czasu nawet palcem nie kiwnie. W te głupie zabawy: „Idź nie wiadomo dokąd, przynieś — nie wiadomo co” bawić się nie zamierza… To są pańskie problemy, panie konsyliarzu polowy drugiego stopnia — to pan, nawiasem mówiąc, jest starszy rangą.

Tangorn rzucił krotko:

— Jestem dwukrotnym pańskim dłużnikiem, Haladdinie. Tak więc jeśli „trzeci miecz Gondoru” może w czymś pomóc w tej misji, to jest on do pańskiej dyspozycji. Ale kapral ma rację: pchać się do Lorien, to zwyczajne samobójstwo. Odbierze nam to wszystkie szansę, co do jednej. Trzeba wymyślić jakiś manewr maskująco-mylący, a to, jak zrozumiałem, pańska domena.

Wyszło więc tak, że położył się spać pod koniec nocy, jako dowódca trzyosobowego oddziału, przy czym obaj jego podwładni byli znakomitymi zawodowcami, nie to, co on, i oczekiwali od niego wyraźnie postawionego zadania, jakiego — niestety! — nie potrafił przed nimi postawić.

Cały następny dzień Haladdin przesiedział w obozie przy strumyku; zauważył, że towarzysze nie nachalnie, ale skutecznie odsuwają go od wszelkich prac gospodarczych („Twoje zadanie to myślenie”), i bardzo niezadowolony odnotował, że nie potrafi „myśleć na zamówienie” — żeby pękł. Kapral co nieco opowiedział mu o Lorien — miał przyjemność brania udziału w rajdzie po obrzeżu Złotego Lasu — o ścieżkach starannie obsadzonych słupkami, na których suszyły się czerepy nieproszonych gości; o śmiercionośnych pułapkach i lotnych oddziałach łuczników, zasypujących deszczem zatrutych strzał i natychmiast znikających bez śladu w nieprzebytych gęstwinach; o ruczajach, których wody wywołują u człowieka nieodpartą senność, i o złocisto-zielonych ptakach, które zbierają się stadami nad każdą żywą istotą i bezbłędnie demaskują ją swym cudownym śpiewem. Zestawiwszy to wszystko z tym, co opowiedział mu o upodobaniach i obyczajach leśnych elfów Sharha-Rana, zrozumiał, że społeczność elfów jest szczelnie zamknięta dla obcych, a próba przeniknięcia do Złotego Lasu bez miejscowego przewodnika skończy się na pierwszej mili.

Przez jakiś czas obracał w myślach inny wariant, z wykorzystaniem szybowca, który, jak pamiętał Sharha-Rana, zostawił w Dol Guldur skąd właśnie Mordorczycy dokonywali wcześniej rzadkich patrolowych lotów nad Lorien. No dobrze, doleci, niech nawet nie on sam, a ktoś, kto ma pojęcie o pilotowaniu do elfickiej stolicy i zdoła wylądować tam na jakiejś polanie. Niech nawet ukradnie, czy po walce porwie Zwierciadło… Przypuśćmy przez chwilę, że to się uda. Ale co dalej? Jak je stamtąd wyciągnąć? Szybowcowej katapulty tam nie ma, bo i skąd by się miała wziąć, poza tym, kto by ją uruchomił? Na dodatek nie ma na świecie takiego szybowca, który uniósłby ciężar dziesięciu cetnarów. Tak, od tej strony też nic nie wychodzi… Może wziąć do niewoli jakiegoś elfickiego notabla i zmusić go, by przeprowadził ich przez wszystkie pułapki Złotego Lasu? A ten zapewne wprowadzi ich natychmiast w zasadzkę. Spośród tego, czego dowiedział się o mieszkańcach Lorien, pewnikiem było, że elf przedłoży śmierć nad zdradę…

Nie pominął również zapisków znalezionych wśród bagaży Eloara. Przeważały w nich zwyczajne notatki z podróży, jedynym treściwym tekstem był nie wysłany list, zaczynający się od słów „Kochana Mateńko!” i zaadresowany do „Lady Eornis, klofoeli Władczyni”. Niemal połowę stanowił znakomity co do swej artystycznej wyrazistości opis doliny rzeki Nimrodel — z tym miejscem wiązały się jego i matki, jak się wydawało, szczególnie miłe wspomnienia. W ogóle wydawało się, że wspomnienia lasów mallornowych, gdzie olbrzymy te sięgają nieba, a w szmaragdowej trawie kryją się złote dywany elanorów, służyły elfowi duchowym oparciem wśród nienawistnych mordorskich piasków. Eloar niepokoił się także, czy prawdą są pogłoski o zerwaniu jego kuzynki Linoel z narzeczonym, wyrażał złość na swego starszego brata Elandara, zapytując, po co budzi nieziszczalne nadzieje w duszach swych podopiecznych z Gondoru i Umbaru”, dzielił swą radość z matką — wszak właśnie jej w tym roku przypadł w udziale niezwykły przywilej organizowania letniego Święta Tańczących Świetlików… I wiele innych drobiazgów w podobnym stylu. To, że rodzina Eloara znajduje się w najprawdziwszej elfickiej elicie (dla elfickiego określenia „klofoela”, jak wiedział z wyjaśnień Sharha-Rany, trudno znaleźć dokładny odpowiednik — ni to dama dworu, ni królewski doradca) domyślali się wcześniej. To, że elfy realizują sekretny plan przenikania do różnych państw Sródziemia, a zarządza tą działalnością między innymi niejaki Elandar, na pewno zainteresuje tamtejsze władze i służby wywiadowcze, ale dla ich misji nie ma to specjalnego znaczenia… Jednym słowem: tu też kiepsko.

Haladdin męczył się tak cały dzień, pół nocy spędził przy ognisku przy najmocniejszej z możliwych herbacie i, nic nie wymyśliwszy, obudził Cerlega, by ułożyć się do snu — ranek mądrzejszy bywa od wieczora. Trzeba powiedzieć, że patrząc na spokojnie i metodycznie przygotowujących się do wyprawy towarzyszy, postanowił twardo: będzie ziemię darł pazurami, ale wymyśli przynajmniej jakieś pośrednie rozwiązanie. Nawet on rozumiał, że wojsko stojące dzień po dniu bez celu, bez wyraźnego rozkazu, mięknie na kisiel.

Spał tej nocy fatalnie, kilka razy budził się i dopiero o świcie zasnął głębokim snem. Zobaczył we śnie wspaniały cyrk i siebie, drugoklasistę, który uciekł z lekcji — odstające uszy i palce lepkie od cukrowej waty. Oto z zamierającym sercem wpatruje się w niewiarygodnie piękną dziewczynę w śnieżnobiałej narzucie, która odważnie stąpa nad ciemną przepaścią po cienkim złotym promieniu. Nigdy wcześniej nie widział, żeby linoskoczek żonglował przy tym trzema dużymi kulami. Jak to możliwe? „Ale — co to?! Przecież to Sonia! Nieee!!! Zatrzymajcie ją, to nie dla niej zajęcie, ona tego nie potrafi! Tak, tak, rozumiem — już nie można jej zawrócić: do tyłu iść jest jeszcze trudniej… Tak, to prawda: jeśli się nie wystraszy, nic się jej nie stanie — to stara magia. Oczywiście, ze magia: przecież kule, którymi żongluje, to nic innego jak palantiry! Wszystkie trzy Kamienie Jasnowidzenia, do których można dotrzeć w tej części Sródziemia — to my je odnaleźliśmy i oddaliśmy jej… Ciekawe, jeśli Sonia i ja będziemy mieli po palantirze, to czy można przez nie przekazać dotknięcie?”

Z tą myślą się obudził; okazało się, że już dawno temu wstał świt. Nad ogniskiem apetycznie perkoce kociołek — Cerleg złowił w sidła kilka keklików — a Tangorn z uczuciem pieści swój ukochany Usypiacz. Właśnie odbicie słonecznego promienia z klingi miecza obudziło Haladdina, sami towarzysze najwyraźniej nie mieli zamiaru go budzić; pozwalali mu wyspać się do woli. Odprowadziwszy spojrzeniem „słonecznego zajączka”, który przemknął łukiem po kamieniach na ocienionej stronie wąwozu, pomyślał smutno: oto, kto bez problemu dotarłby do pałacu Władczyni Galadrieli — „słoneczny zajączek”!

Oślepiająca eksplozja oświetliła wszystkie zakamarki jego umysłu, gdy te dwie myśli — ostatnia myśl snu i pierwsza po obudzeniu — rozmijając się na wieki, cudownym przypadkiem zetknęły się koniuszkami skrzydeł. Oto i rozwiązanie — posłać za pomocą palantira „słonecznego zajączka”. Tego typu olśnienia zdarzały mu się wcześniej, na przykład, kiedy odkrył i udowodnił, że sygnał płynący po włóknie nerwowym ma nie chemiczną, a fizyczną naturę. Mimo to, za każdym razem odczuwał w takim przypadku jakiś cudowny smak nowości, jak przy spotkaniu z ukochaną. Każdy akt twórczy ma dwie składowe: chwilę olśnienia, a potem żmudną techniczną pracę, czasem trwającą latami. A końcowym celem obu jest udostępnienie tego olśnienia innym. Natura olśnienia jest taka sama w poezji i w rozpracowywaniu przestępstw. Skąd się bierze, nie wie nikt, ale ta chwila, kiedy — niech to nawet będzie nieuchwytnie krótka chwila! — stajesz się równy Jedynemu, jest tą rzeczą, dla której tak naprawdę warto żyć…

— Panowie! — oznajmił, podchodząc do ogniska. — Wygląda, że udało mi się jednak ułożyć tę naszą łamigłówkę. Może nie całą, ale istotną jej część. Pomysł jest prosty: zamiast nieść Zwierciadło do Orodruiny, przeniesiemy Orodruinę do Zwierciadła.

Cerleg, znieruchomiawszy z niesioną do ust łyżką rosołu, rzucił zaniepokojone spojrzenie na barona. „Dowódca nasz, chyba, tego… zwichrował z powodu nadmiernego wysiłku umysłowego…” Tangorn natomiast, uprzejmie unosząc brew, zaproponował lekarzowi, by najpierw nałożył sobie keklika, póki nie ostygły, a potem zaznajomił towarzystwo ze swą ekstrawagancką hipotezą.

— Jakie, do licha, kekliki! Posłuchajcie tylko! Prócz Zwierciadła, istnieją jeszcze inne magiczne kryształy — palantiry. Jeden mamy — w każdym razie możemy go mieć w każdej chwili…

Opowiadał im wszystko, co sam wiedział o właściwościach Kamieni Jasnowidzenia, dziwiąc się, z jaką precyzją jego nieobarczeni specjalną naukową i magiczną wiedzą towarzysze wyciągają z tej sterty informacji istotne — z ich punktu widzenia — detale. Wszyscy spoważnieli — zaczęła się praca.

— Tak więc, mamy dwa palantiry. Jeden pracuje w trybie „odbiór”, drugi — „nadawanie”. Jeśli zrzucimy „nadajnik” do Orodruiny, to, wiadomo, ulegnie zniszczeniu, ale przedtem, na mgnienie oka przed destrukcją, zdąży przekazać część Odwiecznego Ognia w okolicę „odbiornika”. Nasze zatem zadanie to umieszczenie takiego „odbiornika” w pobliżu Zwierciadła.

— Cóż, szlachetny panie — rzekł baron — cokolwiek o tym planie by nie powiedzieć, to na pewno owego sławetnego „szlachetnego szaleństwa” w pańskim pomyśle jest aż za dużo…

— Niech pan lepiej powie — podrapał się po czubku głowy Cerleg — jak dostarczymy palantir do Lorien i znajdziemy w samym jego środku Zwierciadło?

— Na razie nie wiem. Mogę powtórzyć to, co mówiłem już wczoraj: coś się wymyśli.

— Ma pan rację, Haladdinie — powiedział Tangorn. — W każdym razie na początek mamy konkretne zadanie: musimy odszukać brakujący palantir. Sądzę, że powinniśmy zacząć od Ithilien. Faramir na pewno coś wie o losach kryształu należącego do jego ojca. Nawiasem mówiąc, jestem pewien, że spotkanie z księciem dostarczy wam z niczym nieporównywalnej przyjemności…

Загрузка...