Robert Sheckley Pasażer na gapę

Przyjechałem do Marsport w kilka godzin po lądowaniu rakiety, pochodzącej z Ziemi. Jej ładunek zawierał świdry o diamentowych wiertłach, które zamówiłem z góry rok temu. Zależało mi na tym, żeby je odebrać, zanim ktoś inny wszystko zgarnie.

Nie chcę przez to powiedzieć, że ktoś miałby mi ukraść przesyłkę; tutaj, na Marsie, wszyscy jesteśmy uczonymi i dżentelmenami. Ale trudno tu dostać potrzebne rzeczy i „rekwizycja w wypadku nagłej potrzeby” jest dla uczonego-dżentelmena najlepszym sposobem skradzenia czegoś, czego mu brak.

Ładowałem właśnie moje świdry na jeepa, gdy zjawił się Carson z Sekcji Kopalnianej, wymachując rozkazem rekwizycji z prawem pierwszeństwa w wypadku nagłej potrzeby. Na szczęście miałem dobry pomysł, żeby przygotować sobie — znałem osobiście dyrektora Burke — nakaz rekwizycji z prawem pierwszeństwa przed wszystkimi innymi nakazami rekwizycji. Carson okazał się tak posłuszny, że trzy świdry dałem mu w prezencie.

Odjechał z hałasem na swym skuterze poprzez słynne czerwone piaski Marsa, które tak ładnie wyglądają na kolorowych pocztówkach, lecz które tylko zanieczyszczają motory.

Zbliżyłem się do rakiety, nie dlatego, żebym specjalnie interesował się rakietami, lecz raczej, żeby zobaczyć coś, co urozmaiciłoby mi trochę codzienną monotonię.

I właśnie zobaczyłem pasażera na gapę.

Stał tuż przy rakiecie i oczami wielkimi jak spodki obserwował czerwone piaski, wypalone tereny lądowania i pięć budynków Marsportu. Cała jego postać niemal mówiła: „A więc to jest Mars…!”

Zirytowałem się w duchu. Miałem już na ten dzień więcej pracy, niż mógłbym odwalić w ciągu tygodnia. A pasażerowie na gapę — to było moje zajęcie. Dyrektor Burke powiedział mi kiedyś, w chwili nagłego kaprysu:

— Tully, pan umie się obchodzić z ludźmi. Pan ich rozumie. Oni pana lubią. Więc mianuję pana szefem marsjańskiej służby bezpieczeństwa.

Inaczej mówiąc, do mnie należało zajmowanie się pasażerami na gapę. Ten mógł mieć jakieś dwadzieścia lat. Wzrostu był wyższego niż metr dziewięćdziesiąt, a ważył zaledwie jakieś pięćdziesiąt kilo. Skóra i kości. Nos jego przybrał w naszym dobroczynnym, marsjańskim klimacie zabawną czerwoną barwę. Miał duże niezgrabne ręce i dusił się jak ryba wyrzucona z wody w naszą dobroczynną atmosferę. Naturalnie nie miał inhalatora. Pasażerowie na gapę nigdy ich nie mają.

Zbliżyłem się do niego i powiedziałem:

— No i co pan myśli? To zabawne wrażenie, prawda, znaleźć się na autentycznej obcej planecie.

— Pewnie! — dyszał pasażer na gapę.

Jego skóra z powodu braku tlenu stawała się niebieska, z wyjątkiem końca nosa, który świecił teraz jaskrawą czerwienią. Postanowiłem, że jeszcze przez chwilę pozwolę mu cierpieć.

— A więc po kryjomu załadowaliśmy się razem z ładunkiem. Chciało się odbyć gratisową przejażdżkę na uroczą, zachwycającą planetę Mars?

— Pan… pan niesłusznie uważa mnie za zwykłego pasażera na gapę — zaprotestował. — Jak by to powiedzieć… jak by to powiedzieć…

— …jak by to powiedzieć, dałem łapówkę kapitanowi skończyłem za niego.

Zaczął niebezpiecznie chwiać się na długich, chudych nogach. Wyjąłem mój zapasowy inhalator i założyłem mu na nos.

— Tędy, darmozjadku! Postaramy się znaleźć dla ciebie coś do zjedzenia. A potem utniemy sobie poważną rozmówkę w cztery oczy.

Musiałem trzymać go za ramię, żeby doprowadzić aż do messy. Tak przewracał oczami, że za każdym krokiem mało brakowało, a byłby się o coś potknął i potłukł. Kiedy znaleźliśmy się wreszcie w środku, wyregulowałem ciśnienie atmosferyczne i kazałem mu odgrzać kotlet wieprzowy i fasolę.

Łapczywie połknął wszystko, obrócił się na krześle i uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Nazywam się Johny Franklin — oświadczył. — Mars! Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że tu jestem!

To mówią wszyscy pasażerowie na gapę, przynajmniej ci, którym uda się przeżyć podróż. Na dziesięciu lub dwunastu, którzy co roku tego próbują, rzadko tylko więcej niż jeden lub dwóch przybywa żywy. Większość z nich to straszni głupcy.

Udaje im się wśliznąć pomiędzy ładunek, mimo wszelkich kontroli służby bezpieczeństwa. Rakieta startuje z przyspieszeniem prawie dwudziestu „g” i wtedy pasażer na gapę, pozbawiony jakiejkolwiek specjalnej ochrony, pęka jak pluskwa. A jeśli to wytrzyma, wykańcza go promieniowanie. Albo też dusi się w nie nadającej się do oddychania atmosferze wnętrza statku, zanim zdoła dotrzeć do kabiny pilota.

Mamy tutaj na uboczu specjalny cmentarz, zarezerwowany wyłącznie dla pasażerów na gapę.

Jednakże zdarzają się tacy, którzy to przeżywają i lądują na Marsie, pełni marzeń i złudzeń. I to właśnie ja mam obowiązek rozwiewać ich złudzenia.

— Co masz zamiar robić na Marsie? — spytałem go. — Powiem panu — odparł Franklin. — Na Ziemi musi się być takim samym jak wszyscy. Trzeba myśleć tak jak wszyscy i postępować tak jak wszyscy. A jeśli nie, to człowieka zamykają.

Skinąłem głową potakująco. Życie na Ziemi, po raz pierwszy w historii ludzkości, było teraz ustabilizowane. Władze dążyły, żeby to utrwalić.

— A zatem przyszła ci chętka zmienić trochę klimat? — Tak, proszę pana — powiedział Franklin. — Może pan powie, że to banalne, ale chciałem być pionierem. Jeśli to trudne, tym gorzej dla mnie! Będę pracował. Niech mi pan pozwoli zostać, a zobaczy pan! Będę pracował tak ciężko, jak będzie trzeba!

— Po co?

— Hę?

Przez chwilę był skonsternowany. Potem odparł: — Ależ… wszystko jedno po co…

— Co umiesz robić? Będziemy pewnie potrzebowali dobrego specjalisty chemii nieorganicznej. Orientujesz się może przypadkiem w tego rodzaju badaniach?

— N… nie, proszę pana. I nie sprawiało mi to przyjemności, lecz trzeba było, żebym mu przedstawił całą smutną i niosącą rozczarowanie prawdę, tak jak przedstawiałem ją innym.

— A więc chemia nie jest twoją dziedziną — ciągnąłem. — Znalazłaby się może posada dla świetnego geologa. Albo, dajmy na to, dla statystyka…

— Obawiam się, że…

— Powiedz mi, Franklin, jakie ty masz dyplomy?

— Żadnych, proszę pana.

— Nic? Nawet najskromniejszego doktoratu? Żadnego stopnia? Nawet najnędzniejszego magisterium?

— Nie, proszę pana — żałośnie przyznał Franklin.

— A więc? Na co tu liczysz?

— Proszę pana, czytałem gdzieś, że wasza organizacja rozciąga się nieco poza samą planetę. Myślałem, że może mógłbym być gońcem, łącznikiem pomiędzy jej rozmaitymi placówkami. Znam się trochę na stolarstwie i blacharce… Na pewno znajdzie się dla mnie jakieś zajęcie…

Nalałem mu drugą filiżankę kawy, a on patrzył na mnie błagalnym wzrokiem. Na tym etapie rozmowy pasażerowie na gapę zawsze tak patrzą. Wyobrażają sobie, że Mars jest tym, czym była Alaska w latach siedemdziesiątych lub Antarktyda około roku 2000 — rodzajem strefy frontowej, otwartej dla wszystkich ludzi odważnych i zdecydowanych. Ale Mars nie jest strefą frontową; jest raczej ślepą uliczką.

— Franklin — powiedziałem — czy wiesz, że Plan Marsjański to nie zabawka i na pewno nigdy nią nie będzie? Czy wiesz, że według planu musi się wydać pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, aby utrzymać tutaj jednego człowieka? Czy myślisz, że jesteś wart rocznej pensji w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów?

— Nie będę jadł zbyt dużo — rzekł Franklin. — A jak raz się czegoś dobrze nauczę, to…

— A czy wiesz — przerwałem mu — że na Marsie nie ma ani jednego człowieka, który nie posiadałby co najmniej tytułu doktora?!

— Nie wiedziałem o tym — westchnął Franklin. Pasażerowie na gapę nigdy o tym nie wiedzą. Zawsze muszę im o tym mówić. Wyjaśniłem Franklinowi, że to sami uczeni zajmowali się w swych wolnych chwilach wszelkimi pracami stolarskimi. A także kuchnią, gospodarstwem domowym i sprzątaniem. Te prace nie były może zbyt dobrze wykonywane, ale trzeba się tym zadowolić. W istocie, na Marsie nie ma ani jednego robotnika, który by poza tym nie był jakimś specjalistą. Nie możemy sobie na to pozwolić.

Myślałem, że wybuchnie płaczem, ale udało mu się opanować.

Rozgląda się z namysłem dookoła, obserwując każdy szczegół naszej nędznej, małej messy. Jak na marsjańską, była marsjańska!

— Chodźmy powiedziałem, wstając z miejsca. Spróbujmy znaleźć dla ciebie łóżko. Jutro wyda się dyspozycje co do twego powrotu na Ziemię. Nie rób takiej miny! Będziesz mógł przynajmniej opowiadać, że widziałeś Marsa.

— Tak, proszę pana. — Podniósł się ze znużeniem. Ale ja nie wrócę na Ziemię.

Dyskusja nie miała sensu. Większość pasażerów na gapę ma najdziwniejsze myśli. Jakże mogłem wiedzieć, co tam się kłębi pod tą czaszką?

Po zainstalowaniu Franklina wróciłem do mojego laboratorium, gdzie spędziłem parę godzin, kończąc terminową pracę. Potem, śmiertelnie zmęczony, rzuciłem się przespać.

Nazajutrz rano poszedłem obudzić Franklina. Nie było go w łóżku. Natychmiast wziąłem pod uwagę możliwość sabotażu. Któż wie, do czego jest zdolny niefortunny pionier? Mógł przecież wyciągnąć parę prętów ze stosu atomowego. Wściekły, poszedłem szukać go w terenie i wreszcie odnalazłem przed laboratorium spektroskopowym, już prawie całkiem ukończonym.

Budową tego laboratorium zajmowaliśmy się, z konieczności, jedynie w wolnych chwilach. Gdy tylko ktoś z nas dysponował odrobiną czasu, szedł położyć kilka cegieł albo skończyć heblowanie powierzchni stołu, albo przyśrubować zawiasy do drzwi. Ale nikt nie mógł oderwać się od swych zajęć na tak długo, żeby laboratorium rzeczywiście „postawić na nogi”.

Franklin przez kilka godzin zrobił tutaj więcej niż my wszyscy w ciągu kilku miesięcy. Był rzeczywiście świetnym i stolarzem i pracował, jakby miał diabła za skórą.

— Franklin!! — zawołałem.

— Tak, proszę pana.

Przybiegł do mnie bardzo ożywiony.

— Chciałem tylko panu pokazać, co umiem robić. Proszę mi dać jeszcze kilka godzin, a będzie pan miał dach. A jeśli nikomu nie są potrzebne te kawałki rur, to może do jutra zdążyłbym założyć całą instalację.

Nie ulegało wątpliwości, że Franklin był dobrym robotnikiem. Właśnie tego typu, jakiego potrzebowaliśmy na Marsie. Z czystym sumieniem mogłem klepnąć go po ramieniu i powiedzieć:

— Mój chłopcze, studia to nie wszystko! Możesz zostać. Potrzebujemy cię.

Naprawdę miałem ochotę mu to powiedzieć. Ale nie mogłem. Historia skromnego pasażera na gapę, który przybył na Marsa i któremu się powiodło, taka historia nie istnieje. Pasażerowie na gapę nie mają najmniejszej szansy powodzenia. My, uczeni, potrafimy ostatecznie przyciąć deski i zainstalować parę kawałków rur, jakkolwiek wątpliwy bywa rezultat tej pracy. Ale nie możemy sobie pozwolić na luksus zaangażowania do niej kogoś innego.

— Dlaczego utrudniasz mi zadanie, Franklin? Mam miękkie serce. Przekonałeś mnie. Ale nie mogę nic zrobić wbrew regulaminowi. Musisz odjechać.

— Nie mogę — powiedział z cicha.

— Dlaczego?

— Jeśli wrócę, zrobią mnie na szaro.

— Dobrze, dobrze! Jazda, opowiedz swoją historię mruknąłem. — Tylko żeby była krótka!

— Dobrze, proszę pana. Na Ziemi, jak już panu mówiłem, trzeba postępować i myśleć jak wszyscy. Do pewnego czasu nie było z tym tak źle. Ale potem, któregoś dnia odkryłem Prawdę.

— Co takiego?

— Odkryłem Prawdę! — powtórzył Franklin z mocą. Odkryłem ją przypadkowo, ale w gruncie rzeczy to było niezwykle proste. Tak proste, że powiedziałem o tym mojej siostrze. A z chwilą, kiedy ona zrozumiała, każdy mógł zrozumieć. Spróbowałem więc powiedzieć o tym wszystkim.

— Mów dalej — rzekłem.

— Wszyscy się na mnie oburzyli. Powiedzieli mi, że jestem wariatem i lepięj zrobię, jeśli będę milczał. Ale ja nie mogłem milczeć, panie Tully, bo przecież chodziło o Prawdę. Wobec tego chcieli mnie zamknąć, a ja uciekłem na Marsa.

To już szczyt wszystkiego! — myślałem. — Tylko tego nam brakowało, żeby jakiś Franklin, fanatyk jak za dawnych czasów, przybył, żeby nas nauczyć, nas, uczonych!

— A to jeszcze nie wszystko — powiedział Franklin. — Uważa pan, że to nie wystarczy?

— Oni teraz także szukają mojej siostry. Widzi pan, kiedy ona zrozumiała Prawdę, zapragnęła ją głosić. Rozumie pan, to przecież jest Prawda. Więc musi się teraz ukrywać, dopóki… dopóki… — Wytarł nos i przełknął ślinę. Myślałem, że pokażę panu, jak mogę się przydać na Marsie, a potem mogłaby tu do mnie przyjechać moja siostra i…

— Wystarczy! — przerwałem.

— Tak jest, proszę pana.

— Nie chcę nic więcej słyszeć. Dość już słyszałem.

— Nie chce pan, żebym objawił Prawdę? — zapytał z uporem. — Mógłbym panu wyjaśnić…

— Ani słowa! — warknąłem. — Dobrze, proszę pana.

— Franklin, nie mogę dla ciebie nic zrobić, absolutnie nic. Nie masz żadnych wymaganych kwalifkacji. Nie mam prawa pozwolić ci tu zostać. Jedyną rzeczą, jaką mógłbym dla ciebie zrobić, to pomówić z dyrektorem.

— Och! Stokrotne dzięki, panie Tully! Czy może mu pan wytłumaczyć, że nie przyszedłem jeszcze do siebie po tej podróży? Któregoś dnia, kiedy odzyskam siły, pokażę panu…

— Dobrze, dobrze! — powiedziałem i oddaliłem się pospiesznie.

Dyrektor spojrzał na mnie tak, jakbym nagle kompletnie oszalał.

— Ależ, Tully! Zna pan przecież regulamin.

— Naturalnie — odparłem. — Ale on z pewnością mógłby się przydać. Naprawdę nie mam odwagi go odesłać.

— Utrzymanie człowieka na Marsie wynosi pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Myśli pan, że on jest tyle wart? — Tak, wiem o tym. Ale naprawdę mi go żal. On się tak rwie do pracy, może moglibyśmy…

— Wszyscy pasażerowie na gapę wzbudzają litość!

— Oho! A poza tym to są istoty niższe, co? Nie to, co my, uczeni! Proszę się nie krępować! Wyśle się go i nie mówmy o tym więcej!

— Ed — odpowiedział spokojnie — przeczuwam, że ta historia wywoła wśród nas kwasy. Ale panu pozostawiam decyzję. Niech pan nie zapomina, że co roku otrzymujemy dziesiątki tysięcy podań o zatrudnienie w Planie Marsjańskim. Odmawiamy ludziom bardziej kwalifikowanym niż my sami. Młodzież latami kształci się na uniwersytetach, spodziewając się znaleźć tutaj pracę, a w końcu zastaje miejsce zajęte. Czy biorąc to wszystko pod uwagę, naprawdę pan sądzi, że Franklin powinien tu zostać?

— Skoro pan stawia sprawę w ten sposób… — A czy jest inny sposób? — spytał Burke.

— Nie, z pewnością nie.

— Ziemia potrzebuje nowych terenów ekspansji. Pragnąłbym otworzyć całego Marsa dla osadnictwa. Kiedyś to się stanie. Ale nie wcześniej, zanim uda się nam samym zaspokajać nasze potrzeby.

— Zrozumiano. Zajmę się wyprawieniem naszego młodego pasażera na gapę w drogę powrotną.

Gdy wróciłem, Frankin pracował przy dachu laboratorium. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby się zorientować, jak brzmi odpowiedź.

Wskoczyłem z powrotem do jeepa i pojechałem do Marsportu. Miałem kilka słów do powiedzenia kapitanowi, który wpuścił Franklina na pokład. Takie rzeczy zdarzały się zbyt często. Ten błazen będzie musiał teraz z powrotem odstawić Franklina na Ziemię.

Rakieta stała w dole odlotowym, z czubem skierowanym ku niebu. Clarkson, nasz specjalista od silników atomowych, przygotowywał ją właśnie do odlotu.

— Gdzie jest kapitan tej landary? — zapytałem.

— W ogóle nie ma kapitana — odparł Clarkson. — Ten model jest zdalnie kierowany przez radio.

Uczułem, jak mi żołądek podchodzi do gardła.

— Nie ma kapitana?

— Nie.

— Nie ma załogi?

— Skądże! Na zdalnie kierowanej rakiecie? Przecież pan o tym świetnie wie, Tully!

— Wobec tego — powiedziałem łagodnie — na pokładzie nie ma tlenu?

— Naturalnie, że nie!

— I żadnej obrony przed promieniowaniem?

— Oczywiście! — Clarkson zaczął mi się przyglądać z niepokojem.

— I żadnej izolacji!

— Tylko tyle, żeby powłoka nie spłonęła.

— I spodziewam się, że ta rakieta startuje z maksymalnym przyspieszeniem? Około trzydziestu pięciu „g”?

— Naturalnie! Jeśli nie ma nikogo na pokładzie, tak jest najbardziej ekonomicznie. Co jest z panem, Tully?

Nie siląc się na odpowiedź, wskoczyłem do jeepa i ruszyłem w kierunku laboratorium spektroskopowego.

Takiej podróży nie mogła przeżyć istota ludzka. Nie było na to najmniejszej szansy. Nawet jednej na miliard. To było fizycznie niemożliwe.

Kiedy przyjechałem do laboratorium, Franklin ukończył już dach i był zajęty gromadzeniem rur. Była to pora przerwy obiadowej i pomagało mu wielu ludzi z Sekcji Kopalnianej.

— Franklin! — zawołałem.

— Tak, proszę pana? Odetchnąłem głęboko.

— Franklin, czy przyjechałeś z tym ładunkiem?

— Ależ nie, proszę pana. Próbowałem panu powiedzieć, że nie, że nic nie płaciłem kapitanowi, ale pan nie…

— Wobec tego — powiedziałem bardzo powoli — w jaki sposób tutaj przybyłeś?

— Za pomocą Prawdy!

— Czy mógłbyś mi to zademonstrować? Franklin zastanowił się przez chwilę.

— Ta podróż straszliwie mnie zmęczyła, panie Tully rzekł. — Ale myślę, że mógłbym…

I zniknął.

Zastygłem w miejscu, mrugając powiekami. Potem jeden inżynier z Sekcji Kopalnianej wskazał na niebo. Był tam Franklin, spokojnie szybujący jakieś sto metrów nad nami.

W chwilę później stał już przy mym boku, zaczerwieniony z zimna. Co za historia!

— I to jest twoja Prawda?! — zawołałem.

— Tak, proszę pana. To jest odmienny sposób widzenia rzeczy. Spojrzenia na rzeczy z góry. Kiedy pan raz zobaczy — kiedy zobaczy pan naprawdę — o! Ale na Ziemi uważano, że to… halucynacja, i kazano mi zaprzestać.

— Potrafiłbyś nauczyć tej metody?

— Oczywiście, proszę pana, ale to wymaga czasu… Panie Tully, czy chce pan przez to powiedzieć, że zostaję?

— Możesz zostać, Franklin. Co więcej, gdybyś próbował odjechać, zabiłbym cię na miejscu.

— Och, dziękuję panu! A moja siostra? Może tu przyjechać?

— Ależ naturalnie! Jakżeby inaczej! Jak tylko przyjedzie…

Usłyszałem okrzyk zdumienia, wydany przez ludzi z Sekcji Kopalnianej. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Odwróciłem się z wolna.

Przede mną stała wysoka, szczupła dziewczyna z oczami jak spodki. Patrzyła dookoła jak lunatyczka, mrucząc:

— A więc to jest Mars! — Potem zwróciła się do mnie, oblana rumieńcem: — Bardzo pana przepraszam… ale ja… ja słyszałam pańską rozmowę.

Загрузка...