A więc stało się. Byłem delegatem Ziemi w Organizacji Planet Zjednoczonych czy ściślej — kandydatem, chociaż i nie tak było, nie moją bowiem, lecz całej ludzkości kandydaturę miało rozpatrzyć Zgromadzenie Plenarne.
W życiu nie odczuwałem tak potwornej tremy. Wyschnięty język obijał się o zęby jak kołek, a kiedy szedłem po rozłożonym od astrobusa czerwonym chodniku, nie wiedziałem, czy to on tak miękko ugina się pode mną, czy moje kolana. Należało oczekiwać przemówień, a ja słowa nie wykrztusiłbym przez spieczone emocją gardło, ujrzawszy więc dużą, lśniącą maszynę z chromowanym szynkwasem oraz małymi szparkami na monety, czym prędzej wrzuciłem jedną, podstawiając zapobiegliwie przygotowany kubek termosu pod kran. Był to pierwszy międzyplanetarny incydent dyplomatyczny ludzkości na arenie galaktycznej, ponieważ rzekomy automat z wodą sodową okazał się zastępcą przewodniczącego delegacji tarrakańskiej w pełnej gali. Na całe szczęście to właśnie Tarrakanie podjęli się zarekomendowania naszej kandydatury na sesji, ja jednak nie od razu się o tym dowiedziałem, to zaś, że ów wysoki dyplomata opluł mi buty, wziąłem za zły znak, fałszywie, gdyż była to tylko wonna wydzielina gruczołów powitalnych. Pojąłem wszystko, przełknąwszy tabletkę informacyjnotranslacyjną, którą podał mi jakiś życzliwy urzędnik OPZ; natychmiast otaczające mnie, brzękliwe dźwięki zmieniły się mych uszach w doskonale zrozumiałe słowa, czworobok aluminiowych kręgli u końca pluszowego dywanu stał się półkompanią honorową, zaś witający mnie Tarrakanin, do tej chwili przypominający raczej bardzo dużą struclę, wydał mi się osobą od dawna znaną, o zupełnie przeciętnym wyglądzie. Nie opuściła mnie tylko trema. Podjechał mały toczak, przekonstruowany specjalnie dla przewozu istot dwunogich, jak ja, towarzyszący mi Tarrakanin nie bez trudu wdławił się za mną do jego wnętrza i siadając zarazem po mej prawej i lewej stronie, rzekł:
— Szanowny Ziemianinie, muszę panu wyjaśnić, że nastąpiła drobna komplikacja proceduralna, związana z tym, że właściwy przewodniczący naszej delegacji, najbardziej powołany do wprowadzenia waszej kandydatury jako specjalista Ziemista, został niestety wczoraj wieczorem odwołany do stolicy i ja mam go zastąpić. Czy zna pan protokół… ?
— Nie… nie miałem okazji — wybąkałem, nie mogąc jakoś definitywnie usadowić się na fotelu toczaka, który nie został dostatecznie przysposobiony dla potrzeb ludzkiego ciała. Siedzenie przypominało stromą jamę prawie półmetrowej głębokości, tak że na wybojach kolanami dotykałem czoła.
— No, nic, poradzimy sobie… — rzekł Tarrakanin. Jego fałdzista szata, zaprasowana w graniaste kształty o metalicznym poblasku, którą wziąłem przedtem za bufet, wydała lekki dźwięk, on zaś, odchrząknąwszy, ciągnął:
— Historię waszą znam; cóż za wspaniała rzecz, ludzkość! zapewne, wiedzieć wszystko, to należy do mych obowiązków. Delegacja nasza wystąpi w punkcie porządku dziennego osiemdziesiątym trzecim, z wnioskiem przyjęcia was w poczet Zgromadzenia jako członków pełnoprawnych, zupełnych i wszechstronnych… a papierów uwierzytelniających nie zgubił pan czasem?! — wtrącił tak nagle, że drgnąłem cały i zaprzeczyłem gorliwie. Ów pergaminowy rulon, nieco rozmiękły od potu, ściskałem w prawicy.
— Dobrze — podjął — więc, nieprawdaż, wygłoszę przemówienie, obrazujące wasze wysokie osiągnięcia, które uprawniają was do zajęcia miejsca w Federacji Astralnej… jest to, rozumie pan, pewnego rodzaju starożytna formalność; nie spodziewacie się chyba jakichś wystąpień opozycyjnych… co?
— Nnie… nie sądzę — bąknąłem.
— Zapewne! Skądże by zresztą! Więc formalność, nieprawdaż, niemniej potrzebne mi są pewne dane. Pakty, szczegóły, rozumie pan? Energią atomową, rozumie się, dysponujecie?
— O tak! tak! — zapewniłem skwapliwie.
— Świetnie. A, istotnie, mam to tutaj, przewodniczący zostawił mi swoje notatki, ale jego charakter pisma, hm, więc… od jak dawna dysponujecie tą energią?
— Od szóstego sierpnia 1945!
— Wybornie. Co to było? Pierwsza stacja energetyczna?
— Nie — odparłem, czując, że się rumienię — pierwsza bomba atomowa. Zniszczyła Hiroszimę…
— Hiroszimę? Jakiś meteor?
— Nie meteor… miasto.
— Miasto? — rzekł z lekkim niepokojem. — Więc jak by to powiedzieć… — medytował przez chwilę. — Lepiej nic nie mówić — zdecydował nagle. — No, dobrze, ale jakieś powody do chwaty są mi niezbędne. Proszę coś podsunąć, szybko, za chwilę będziemy na miejscu.
— E… e… loty kosmiczne — zacząłem.
— Rozumieją się same przez się, gdyby nie one, nie byłoby pana tutaj — wyjaśnił mi, jak pomyślałem, trochę zbyt obcesowo. — Czemu poświęcacie główną część dochodu narodowego? No, proszę sobie przypomnieć, jakieś ogromne przedsięwzięcia inżynieryjne, architektura w skali kosmicznej, wyrzutnie grawitacyjno-słoneczne, co? — podpowiadał mi szybko.
— A, buduje się… buduje — wypaliłem. — Dochód narodowy nie jest zbyt wielki, sporo pochłaniają zbrojenia…
— Zbrojenia czego? kontynentów? Przeciwko trzęsieniom ziemi?
— Nie… wojska… armii…
— Co to jest? Hobby?
— Nie hobby… konflikty wewnętrzne — bełkotałem.
— To nie jest żadna rekomendacja! — powiedział z jawnym niesmakiem. — Przecież nie przyleciał pan tu prosto z jaskini! Uczeni wasi musieli dawno obliczyć, że ogólnoplanetarna współpraca jest zawsze korzystniejsza od walki o łupy i hegemonię!
— Obliczyli, obliczyli, ale są przyczyny… natury historycznej, proszę pana.
— Zostawmy to! — rzekł. — Przecież ja nie mam was tutaj bronić jako oskarżonych, ale zalecać, rekomendować, wyliczać wasze zasługi i cnoty. Rozumie pan?
— Rozumiem.
Język miałem tak sztywny, jakby mi go kto zamroził, kołnierzyk frakowej koszuli dławił, gors jej rozmiękał od potu, lecącego strumieniami, zaczepiłem listami uwierzytelniającymi o ordery i naddarłem zewnętrzny arkusz. Tarrakanin, niecierpliwy, zarazem pańskowzgardliwy i częścią swego ducha nieobecny, podjął z niespodziewanym spokojem i miękkością (szczwany dyplomata!):
— Będę mówił raczej o waszej kulturze. O jej wybitnych osiągnięciach. Macie kulturę?! — dorzucił z nagła.
— Mamy! wspaniałą! — zapewniłem go.
— To dobrze. Sztuka?
— O, tak! muzyka, poezja, architektura…
— A więc jednak architektura! — zawołał. — Doskonale. Muszę sobie zanotować. Środki wybuchowe?
— Jak to wybuchowe?
— No, eksplozje stwórcze, sterowane, dla regulacji klimatu, przesuwania kontynentów, łożysk rzecznych — macie to?
— Na razie tylko bomby… — powiedziałem i szeptem już dodałem: — Ale są bardzo rozmaite, napalm, fosfor, nawet z gazem trującym…
— To nie to — powiedział sucho. — Będę się trzymał życia duchowego. W co wierzycie?
Ten mający nas rekomendować Tarrakanin nie był, jak już się zorientowałem, specjalistą od ziemskich spraw i myśl o tym, że istota o podobnej ignorancji ma niebawem zadecydować swym wystąpieniem O naszym być lub nie być na forum całej Galaktyki, zaparła mi, prawdę mówiąc, dech. Co za pech — myślałem — trzebaż było, że akurat musieli odwołać tego właściwego, który był Ziemistą!
— Wierzymy w powszechne braterstwo, wyższość pokoju i współpracy nad wojną i nienawiścią, uważamy, że człowiek powinien być miarą wszystkich rzeczy…
Położył ciężką przylgę na moim kolanie.
— Dlaczego człowiek? — powiedział. — Zresztą, mniejsza o to. Ale pana wyliczenie jest negatywne: brak wojny, brak nienawiści — na litość mgławicową, nie macie żadnych pozytywnych ideałów?
Było mi okropnie duszno.
— Wierzymy w postęp, w lepsze jutro, w potęgę nauki.
— Nareszcie coś! — zawołał. — Tak, nauka… to dobre, to mi się przyda. Na jakie nauki łożycie najwięcej?
— Na fizykę — odparłem. — Badania nad energią atomową.
— Już wiem. Wie pan co? Niech pan tylko milczy. Już ja się tym zajmę. Ja będę mówił. Proszę zostawić mi wszystko. Otuchy! — Wypowiadał te słowa, gdy maszyna zatrzymywała się przed gmachem.
Kręciło mi się w głowie i wirowało w oczach; prowadzono mnie kryształowymi korytarzami, jakieś niewidzialne zapory rozsuwały się z melodyjnym westchnieniem, potem pędziłem w dół, w górę, znowu w dół, Tarrakanin stał obok mnie, olbrzymi, milczący, otulony fałdzistym metalem, nagle wszystko znieruchomiało, szklisty balon wydął się przede mną i pękł. Stałem na dnie sali Zgromadzenia Ogólnego. Amfiteatr, rozszerzając się lejowato, biegł w górę młyńcami ław okrężnych, niepokalanie aż srebrzyście biały; pomniejszone odległością sylwetki delegacji nakrapiały szmaragdem, złotem, purpurą biel spiralnych kondygnacji, dźgając wzrok miriadami tajemniczych roziskrzeń. Nie umiałem od razu odróżnić oczu od orderów, członków od ich sztucznych przedłużeń, widziałem tylko, że poruszają się żywo, przesuwają ku sobie po śnieżnych pulpitach pliki akt, jakieś czarno lśniące, jakby antracytowe tafelki, a naprzeciw mnie, w odległości kilkudziesięciu kroków, oflankowany murami maszyn elektronowych, spoczywał na podwyższeniu przewodniczący, otoczony gaikiem mikrofonów. W powietrzu unosiły się strzępy rozmów, prowadzonych w tysiącu języków naraz, a te narzecza gwiazdowe rozpościerały się od najniższych basów po tony wysokie jak ptasi szczebiot. Z uczuciem, że podłoga otwiera się pode mną, obciągnąłem na sobie frak. Rozległ się dźwięk przeciągły, nie kończący się, to przewodniczący uruchomił maszynę, która młotkiem uderzyła w taflę szczerego złota, metaliczne drganie wwierciło się w uszy. Tarrakanin, górując nade mną, wskazał właściwą ławę — głos przewodniczącego popłynął z niewidzialnych megafonów, ja zaś, przed usadowieniem się u prostokątnej tabliczki z nazwą ojczystej planety, biegnąc oczami coraz wyżej i wyżej po kręgach ław, szukałem choć jednej bratniej duszy, chociaż jednej istoty człekokształtnej — daremnie. Ogromne, ciepłe w tonacjach bulwy, zwoje galaretki jakby porzeczkowej, mięsiste, wsparte o pulpity uszypułowania, oblicza koloru dobrze przyprawionych pasztetów lub jaśniejące jak ryżowe zapiekanki, plątwy, przylgi, chwytule, dzierżące losy gwiazd bliskich i dalekich, przesuwały się przede mną niby zwolnionym filmem, nie było w nich nic potworowatego, nie budziły odrazy, wbrew tylekroć wyrażanym na Ziemi przypuszczeniom, jak gdybym nie z potworami gwiezdnymi miał tu do czynienia, ale z istotami, co wyszły spod dłuta rzeźbiarzy abstrakcyjnych czy też jakichś wizjonerów gastronomii…
— Punkt osiemdziesiąty drugi — syknął mi do ucha Tarrakanin i siadł. Uczyniłem to samo. Podniosłem do ucha słuchawkę, leżącą na pulpicie, i usłyszałem:
— „Urządzenia, które zgodnie z umową, ratyfikowaną przez to Wysokie Zgromadzenie, dostarczone zostały podług ścisłych tej umowy ustaleń przez Wspólnotę Altairską Zjednoczeniu Poszóstnemu Fomalhaut, wykazują, jak stwierdził to protokół specjalnej podkomisji OPZ, własności nie mogące być rezultatem drobnych odchyleń od recepty technologicznej, zaaprobowanej przez wysokie układające się strony. Aczkolwiek, jak słusznie stwierdziła Wspólnota Altairska, wyprodukowane przez nią odsiewnice promieniowania i planetoreduktory miały posiadać zdolność reprodukcji, gwarantującą powstanie maszynowego potomstwa, co przewidywała umowa płatnicza obu wysokich układających się stron, to jednak potencja owa winna się była przejawić, zgodnie z obowiązującą w całej Federacji etyką inżynieryjną, pod postacią singulamego pączkowania, a nie wynikać z obdarzenia wspomnianych urządzeń programami o przeciwnych znakach, co niestety nastąpiło. Taka dwoistość programów doprowadziła do powstania w obrębie głównych zespołów energetycznych Fomalhautu chutliwych antagonizmów, a jako ich konsekwencji — gorszących publiczną moralność scen, przynoszących też stronie pozywającej poważne straty materialne. Dostarczone agregaty, miast zajmować się pracą, będącą ich przeznaczeniem, część szycht poświęcały na zabiegi doboru, przy czym ich nieustanna bieganina z wtyczkami, mająca na celu akt prokreacyjny, doprowadziła do naruszenia Statutów Panundzkich i powstania wyżu maszynograficznego, przy czym obojga tych godnych pożałowania zjawisk winna jest strona pozwana. A przeto niniejszym uznajemy zadłużenie Altairu anulowanym”.
Odłożyłem słuchawki, bo nazbyt już bolała mnie głowa. Pal diabli maszynowe zgorszenie publiczne, Altair, Fomalhaut i całą resztę! Miałem dość OPZ, nim jeszcze zostałem jego członkiem. Było mi niedobrze. Dlaczego usłuchałem profesora Tarantogi? Po co mi była ta okropna godność, zmuszająca do świecenia oczyma za nie moje grzechy? Czy nie należało raczej…
Przeszył mnie niewidzialny prąd, bo oto na ogromnej tablicy zapłonęły cyfry 83, i poczułem energiczne szturchnięcie. To mój Tarrakanin, zerwawszy się na równe przylgi czy też macki, pociągnął mnie za sobą. Jupitery, pływające pod stropem sali, skierowały na nas ulewę błękitnego blasku. Oblewany ze wszech stron potopami jasności, która zdawała się prześwietlać mnie na wylot, półprzytomnie ściskając rozmiękły na dobre rulon listów uwierzytelniających, słyszałem potężny bas Tarrakanina, który grzmiał u mego boku ze swadą i swobodą na cały amfiteatr, lecz treść jego przemowy docierała do mnie ledwo strzępami, jak w czasie sztormu piana morska, obryzgująca śmiałka, przechylonego przez falochron.
— .. .znakomita Zemeja… (nie potrafił nawet prawidłowo wymówić imienia mojej ojczyzny!)… świetna ludzkość… jej tu obecny, wybitny przedstawiciel… wytworne, sympatyczne ssaki… energia jądrowa, wyzwolona z maestrią i wprawą w ich odnóżach górnych… młoda, prężna kultura, pełna uduchowienia… dogłębna wiara w pięcymolię, chociaż nie pozbawiona amfibruntów… (najwyraźniej plątał nas z kimś innym)… oddani sprawie jedności gwiazdoludów… w nadziei, że przyjęcie ich w poczet… zamykając okres płodowej egzystencji społecznej… aczkolwiek samotni, na swej peryferii galaktycznej… wzrośli śmiało i samodzielnie, godni są…
Jak dotąd, mimo wszystko, dobrze — błysnęło mi. — Chwali nas, niby nieźle… co to?
— Zapewne, parzyści! Sztywne podwozia ich… należy atoli zrozumieć… w tym Wysokim Zgromadzeniu mają prawo reprezentacji także i wyjątki od normy i reguły… żadna aberracja nie hańbi… ciężkie warunki, jakie ich ukształtowały… wodnistość, nawet słona, nie może być, nie powinna stać się przeszkodą… z naszą pomocą w przyszłości wyzbędą się swego okropnego obecnego wyglądu, nad którym Wysokie Zgromadzenie z właściwą sobie wspaniałomyślnością zechce przejść do porządku… dlatego w imieniu delegacji tarrakańskiej i Związku Gwiazd Betelgeuzy niniejszym stawiam wniosek o przyjęcie ludzkości z planety Zymai w poczet OPZ, a tym samym przyznania obecnemu tutaj szlachetnemu Zymianinowi pełnych praw akredytowanego przy Organizacji Planet Zjednoczonych delegata. Skończyłem.
Rozległ się potężny szum, przerywany zagadkowymi gwizdnięciami, oklasków, w braku rąk, nie było, bo też i nie mogło ich być; ów szum i gwar ustały nagle na dźwięk gongu i dał się słyszeć głos przewodniczącego:
— Czy któraś z wysokich delegacji zamierza zabrać głos w sprawie wniosku o przyjęcie ludzkości z planety Zemei?
Rozpromieniony Tarrakanin, nadzwyczaj, widać, zadowolony z siebie, pociągnął mnie na ławę. Siadłem, bormocząc niewyraźne słowa podzięki pod jego adresem, gdy dwa seledynowe promyki wystrzeliły z różnych naraz miejsc amfiteatru.
— Udzielam głosu przedstawicielowi Thubanu! — rzekł przewodniczący. Coś wstało.
— Wysoka Rado! — usłyszałem daleki, przenikliwy głos, podobny do tego, jaki wydaje przecinana blacha, ale timbrejego rychło przestał zwracać mą uwagę. — Usłyszeliśmy tu, z ust polpitora Voretexa, ciepłą rekomendację plemienia dalekiej planety, nie znanego dotąd obecnym. Wyrazić pragnąłbym żal, że niespodziewana nieobecność na dzisiejszym posiedzeniu sulpitora Extrevora pozbawiła nas możliwości dokładnego zapoznania się z historią, obyczajami i naturą tego plemienia, którego obecności w OPZ Tarrakania tak łaknie. Chociaż nie jestem specjalistą w dziedzinie teratologii kosmicznej, pragnę jednak, w miarę mych skromnych sił, uzupełnić to, cośmy mieli przyjemność usłyszeć. Najpierw, niejako mimochodem i ubocznie tylko, zaznaczę, iż ojczysta planeta ludzkości zwie się nie Żenują, Zymają lub Zemeja, jak to, nie z niewiedzy, rozumie się, a jedynie, jak jestem o tym dogłębnie przeświadczony, z oratorskiego rozpędu i zapędu powiadał był mój świetny przedmówca. To szczegół nieistotny, zapewne. Wszelako i ów termin „ludzkość”, jakim się posługiwał, wzięty jest z języka plemienia Ziemi — tak brzmi właściwe miano owej odległej planety prowincjonalnej — natomiast nasze nauki określają Ziemian nieco inaczej. Ośmielę się, w nadziei, że nie znudzę tym Wysokiego Zgromadzenia, odczytać pełne miano i klasyfikację gatunku, którego członkostwo w OPZ rozważamy, posługując się przy tym doskonałym dziełem specjalistów, a mianowicie Teratologią Galaktyczną Grammplussa i Gzeemsa.
Otwarłszy na swym pulpicie olbrzymią księgę w miejscu założonym zakładką, przedstawiciel Thubanu czytał:
— Zgodnie z przyjętą systematyką, występujące w naszej Galaktyce formy anormalne obejmuje typ Aberrantia (Zboczeńce), dzielący się napodtypy Debilitales (Kretyńce) oraz Antisapientinales (Przeciwrozumce). Do tego ostatniego podtypu należą gromady Canaliacaea (Paskudtawce) i Necroludentia (Zwiokobawy). Wśród Zwtokobawów rozróżniamy z kolei rząd Patricidiaceae (Ojcogubce), Matriphagideae (Matko jody) i Lascmaceae (Obrzydlce, czyli Wszeteki). Obrzydlce, formy już skrajnie zwyrodniate, klasyfikujemy, dzieląc na Cretininae (Tępony, np. Cadaverium Mordans, Trupogryz Bęcwalec), i Horrorissimae (Potworyjce, z klasycznym przedstawicielem w postaci Mętniaka Bacznościowca, Idiontus Erectus Gzeemsi}. Niektóre z Potworyjców tworzą własne pseudokultury; należą tu gatunki takie, jak Anophilus Belligerens, Zadomitek Zbójny, który nazywa siebie Genius Pulcherrimus Mundanus, albo jak ów osobliwy, łysy na całym ciele egzemplarz, zaobserwowany przez Grammplussa w najciemniejszym zakątku naszej Galaktyki — Monstroteratum Furiosum (Ohydek Szalej), który zwie siebie Homo Sapiens.
W sali podniósł się szum. Przewodniczący uruchomił maszynę z młotkiem.
— Trzymaj się pan! — syknął mi Tarrakanin. Nie widziałem go, od blasku jupiterów, a może od potu, który zalewał mi oczy. Nikła nadzieja wstąpiła w moje serce, ponieważ ktoś zażądał głosu w kwestii formalnej; przedstawiwszy się zgromadzonym jako członek delegacji Wodnika, a zarazem astrozoolog, jął spierać się z Thubańczykiem — niestety, w tej mierze tylko, iż — jako zwolennik szkoły profesora Hagranapsa — uważał przedstawioną klasyfikację za niedokładną; rozróżniał bowiem, za swym mistrzem, osobny rząd Degeneratores, do którego należą Przećpaki, Niedoćpaki, Truposzczypki oraz Martwopieszcze; określenie „Monstroteratus” uznał, w zastosowaniu do człowieka, za fałszywe — albowiem należało posługiwać się raczej nomenklaturą szkoły wodnickiej, używającej konsekwentnie terminu Sztucznik — Potwomiaczek (Artefactum Abhorrens). Po krótkiej wymianie zdań Thubańczyk kontynuował swe przemówienie:
— Czcigodny przedstawiciel Tarrakanii, zalecając nam kandydaturę tak zwanego człowieka rozumnego albo — żeby być bardziej ścisłym — Szaleją Potwomiaczka, typowego reprezentanta Trupobawów, nie wymienił — w rekomendacjach — słowa „białko”, uznając je za nieprzyzwoite. Zapewne budzi ono skojarzenia, nad którymi przystojność nie pozwala mi się rozwodzić. Co prawda, fakt posiadania NAWET takiego budulca cielesnego nie hańbi. (Okrzyki: „słuchajcie! słuchajcie!”) Nie w białku rzecz! I nie w określeniu siebie, chociaż się jest Trupobawem Furiackim, mianem człowieka rozumnego. Jest to w końcu słabość dająca się zrozumieć, chociaż nie wybaczyć, podyktowana miłością własną. Nie w tym rzecz atoli. Wysoka Rado!
Uwaga moja rwała się jak świadomość malejącego — dochodziły mnie ledwo strzępy.
— Nawet mięsożerność nie jest niczyją winą, skoro wynikła z toku ewolucji naturalnej! Wszelako różnice, dzielące tak zwanego człowieka od jego krewnych zwierzęcych, są niemal żadne! Podobnie, jak osobnik WYŻSZY nie może uważać, aby to dawało mu prawo pożerania wzrostem NIŻSZYCH, tak i obdarzony WYŻSZYM nieco umysłem nie może mordować ani pożerać NIŻSZYCH umysłowo, a jeśli już musi to czynić (okrzyki: „Nie musi! Niech je szpinak!) — jeżeli, powiadam, MUSI, za sprawą tragicznego obciążenia dziedzicznego, winien pochłaniać okrwawione ofiary w trwodze, po kryjomu, w norach swych i najciemniejszych zakątkach pieczar, targany wyrzutami sumienia, rozpaczą i nadzieją, że kiedyś uda mu się wyzwolić od brzemienia mordów tak nieustannych. Niestety, nie tak postępuje Ohydek Szalej! Bezcześci szczątki śmiertelne, dusząc je i kulgając, bawi się nimi, a dopiero potem wchłania na publicznych żerowiskach, wśród podskoków obnażonych samic swego gatunku, bo mu to wzmaga apetyt na zmarłych, konieczność zaś odmiany tak do całej Galaktyki o pomstę wołającego stanu rzeczy nawet mu nie przychodzi do półpłynnej głowy! Przeciwnie, potworzył sobie wyższe usprawiedliwienia, które, osadzone pomiędzy jego żołądkiem, tą kryptą cmentarną niezliczonych ofiar, a nieskończonością, upoważniają go do mordowania z podniesionym czołem. Tyle tylko, by nie zajmować czasu Wysokiemu Zgromadzeniu, o zajęciach i obyczajach tak zwanego człowieka rozumnego. Wśród jego przodków jeden zdawał się rokować niejakie nadzieje. Był to gatunek homo neanderthalensis. Warto się nim zainteresować. Podobny do człowieka współczesnego, miał większą od niego pojemność czaszki, a zatem i większy mózg, czyli rozum. Zbieracz grzybów, skłonny do medytacji, rozmiłowany w sztukach, łagodny, flegmatyczny, zasługiwałby bez wątpienia na to, aby jego członkostwo w tej wysokiej Organizacji było dziś rozpatrywane. Niestety, nie ma go wśród żywych. Czy nie zechciałby nam powiedzieć delegat Ziemi, którego tu mamy zaszczyt gościć, co się stało z jakże kulturalnym i sympatycznym neandertalczykiem? Milczy, a więc ja powiem za niego: został wygubiony do szczętu, starty z powierzchni Ziemi przez tak zwanego homo sapiens. Nie dość atoli było ohydy bratobójstwa, wzięli się tedy uczeni ziemscy do oczerniania zgładzonej ofiary, sobie, a nie jej — wielkomózgiej — przypisując wyższy rozum. I oto mamy wśród nas, ma tej czcigodnej sali, w tych wzniosłych murach, reprezentanta zwłokojadów, zmyślnego w poszukiwaniu zabójczej uciechy, pomysłowego architekta środków zagłady, budzącego wyglądem swoim zarazem śmiech i zgrozę, nad którą ledwo potrafimy zapanować, oto widzimy tam, na niepokalanej dotąd, białej ławie istotę, która nie posiada nawet odwagi konsekwentnego zbrodniarza, albowiem swoją śladami mordów znaczoną karierę bezustannie opatruje pięknem fałszywych imion, których straszne, prawdziwe znaczenie rozszyfrować potrafi każdy obiektywny badacz gwiazdowych ras. Tak, Wysoka Rado…
W samej rzeczy dochodziły mnie z tego dwugodzinnego przemówienia tylko fragmenty, ale wystarczało ich w zupełności. Thubańczyk stwarzał obraz potworów, tarzających się we krwi, a dokonywał tego bez pośpiechu, systematycznie otwierając coraz to inne, przygotowane na pulpicie księgi uczone, annały, kroniki, a już spożytkowanymi strzelał w podłogę, jakby porwany nagłym do nich obrzydzeniem, jakby i karty same, co nas opisywały, zlepiała krew ofiar. Z kolei zabrał się do naszej historii cywilizowanej; opowiadał o masakrach, rzeziach, wojnach, krucjatach, masowych zabójstwach, przedstawiał na planszach i epidiaskopem wyświetlał technologie zbrodni i tortury starożytne i średniowieczne, gdy zaś wziął się do współczesności, szesnastu posługaczy podleczyło mu na uginających się wózkach sterty nowego materiału faktograficznego; inni posługacze, czy raczej sanitariusze OPZ, udzielali tymczasem z małych helikopterów pierwszej pomocy rzeszom słabnących słuchaczy tego referatu, omijając tylko mnie jednego, w prostodusznym przeświadczeniu, że potop krwawych informacji o kulturze ziemskiej ani trochę mi nie zaszkodzi. A jednak gdzieś w połowie owego przemówienia zacząłem, jak na granicy obłędu, lękać się samego siebie, jak gdybym w środowisku maszkarowatych, dziwacznych istot, co mnie otaczały, był jedynym potworem. Myślałem, że ta straszliwa mowa oskarży cielska nie skończy się nigdy, gdy padły słowa:
— A teraz zechce Wysokie Zgromadzenie przejść do głosowania nad wnioskiem delegacji tarrakańskiej!
Sala zastygła w śmiertelnej ciszy, aż coś poruszyło się tuż obok mnie. To mój Tarrakanin wstał, aby spróbować odparcia niektórych przynajmniej zarzutów; nieszczęsny. Wkopał mnie do reszty, usiłując zapewnić zgromadzenie, że ludzkość poważa neandertalczyków jako czcigodnych przodków swoich, którzy wyginęli całkiem sami z siebie; Thubańczyk przygwoździł jednak od razu mego obrońcę jednym celnym, postawionym mi wręcz, pytaniem: czy powiedzenie o kimś „neandertalczyk” uchodzi na Ziemi za pochwałę, czy też za epitet obraźliwy?
Myślałem, że wszystko już skończone, przegrane na zawsze, że zaraz powlokę się z powrotem na Ziemię, jak pies wygnany do budy, któremu wyszarpnięto z kłów zdławione ptaszę; lecz w słabym szmerze sali przewodniczący, pochyliwszy się do mikrofonu, rzekł:
— Udzielam głosu przedstawicielowi delegacji erydańskiej.
Erydanin był mały, siwosrebrzysty i pękaty jak kłąb mgły, oświetlonej skośnym zimowym słońcem.
— Chciałbym spytać — rzekł — kto będzie płacił wpisowe Ziemian? Czy oni sami? Jest wszak niemałe — bilion ton platyny to ciężar, któremu nie każdy płatnik podoła!
Amfiteatr wypełnił się gniewnym gwarem głosów.
— Pytanie to będzie właściwe dopiero po przegłosowaniu pozytywnym wniosku delegacji tarrakańskiej! — rzekł po chwili wahania przewodniczący.
— Za pozwoleniem Waszej Galaktyczności! — odparł Erydanin. — Ośmielam się być odmiennego zdania i dlatego pytanie, jakie zadałem, poprę szeregiem uwag, moim zdaniem wielce istotnych. Mam tu, najpierw, dzieło znakomitego planetografa doradzkiego, hyperdoktora Wragrasa, i cytuję z niego:… planety, na których życie spontanicznie narodzić się nie może, odznaczają się cechami następującymi:
A) katastroficznymi zmianami klimatu w rytmie szybkim naprzemiennym (tzw. cykl „zimawiosnalatojesień”) oraz jeszcze bardziej zgubnymi, w okresach wielkich (epoki lodowcowej);
B) obecnością wielkich księżyców własnych; ich wpływy przypływowe też mają życiogubny charakter;
C) często występującą plamistością gwiazdy centralnej, czyli macierzystej, bo plamy są źródłem życiogubnego promieniowania;
D) przewagą powierzchni wód nad powierzchnią kontynentów; E) stałością zlodowacenia okołobiegunowego;
F) występowaniem opadów wody ciekłej lub zestalonej… Jak widać z tego…
— Proszę o głos w kwestii formalnej!! — zerwał się ożywiony jakby nową nadzieją mój Tarrakanin. — Zapytuję, czy delegacja Erydanu będzie głosowała za naszym wnioskiem, czy też przeciw niemu?
— Będziemy głosowali za wnioskiem, z poprawką, którą przedstawię Wysokiemu Zgromadzeniu — odparł Erydanin, po czym wrócił do swego:
— Czcigodna Rado! Na dziewięćset osiemnastej sesji Zgromadzenia Ogólnego rozważaliśmy tutaj kandydaturę członkowską rasy Wszeteków Zadogłowych, którzy przedstawili się nam jako „doskonalcy wiekuści”, aczkolwiek tak są cieleśnie nietrwali, że podczas wspomnianej sesji Zgromadzenia skład delegacji wszeteckiej zmieniał się piętnaście razy, chociaż sesja nie trwała dłużej niż osiemset lat. Nieszczęśnicy ci, gdy przyszło do przedstawienia życiorysu rasy, wikłali się w sprzecznościach, zapewniając Wysokie Zgromadzenie w sposób tyleż gołosłowny, co solenny, że stworzył ich pewien Sprawca Doskonały na własne, wspaniałe podobieństwo, dzięki czemu są, między innymi, nieśmiertelni duchem. Ponieważ skądinąd wyjawiło się, że planeta ich odpowiada bionegatywnym warunkom hyperdoktora Wragrasa, Zgromadzenie Plenarne wyłoniło specjalną Podkomisję Śledczą, ta zaś stwierdziła, iż inkryminowana rasa przeciwrozumna powstała nie wskutek wybryku Natury, lecz godnego pożałowania incydentu, wywołanego przez osoby trzecie.
(”Co on mówi?! Milczeć! Nieprawda! Proszę zabrać tę przylgę, ty wszeteku!” — coraz burzliwiej rozlegało się na sali.)
— Wyniki prac Podkomisji Śledczej — ciągnął Erydanin — doprowadziły do uchwalenia na kolejnej sesji OPZ poprawki do punktu drugiego Karty Planet Zjednoczonych, która to poprawka głosi, co następuje (tu rozwinął sążnisty pergamin i jął czytać): Niniejszym ustanawia się kategoryczny zakaz, podejmowania czynności życiosprawczych na wszystkich planetach typu A, B, C, D oraz E Wragrasa, a jednocześnie nakłada się na zwierzchnictwo wypraw badawczych i dowództwa statków, które lądują na takich globach, obowiązek surowe go przestrzegania powyższe go zakazu. Obejmuje on nie tylko rozmyślne praktyki życiotwórcze, w rodzaju rozsiewania glonów, bakterii i tym podobnych, ale także inicjowanie bioewolucji nieumyślne, wskutek niedbalstwa czy roztargnienia. Ta profilaktyka antykoncepcyjna podyktowana jest najlepszą wolą i wiedzą OPZ, świadomej następujących faktów. Po pierwsze — naturalna nieprzychylność środowiska, w którym osadza się przyniesione z zewnątrz pierwociny życia, powoduje, w toku jego dalszej ewolucji, powstanie takich zboczeń i kalectw, jakich się w obrębie naturalnej biogenezy nigdy nie spotyka. Po wtóre — w okolicznościach nazwanych powstają gatunki nie tylko ułomne cieleśnie, ale i obarczone najcięższymi formami duchowych zwyrodnień; jeśli zaś w podobnych warunkach wylęgną się istoty choć trochę rozumne, a to niekiedy się zdarza, los ich jest pełen umysłowych katuszy. Osiągnąwszy bowiem pierwszy stopień świadomości, zaczynają poszukiwać w otoczeniu przyczyny własne go powstania, a nie mogąc jej tam znaleźć, schodzą na manowce wierzeń, stwarzanych z zamętu i rozpaczy. W szczególności, jako iż jest im obcy normalny tok procesów ewolucyjnych w Kosmosie, zarówno swą cielesność, jakkolwiek byłaby pokraczna, jak też i swój sposób podmyślenia uznają za zjawiska typowe, normalne i w całym Wszechświecie tak właśnie się przejawiające. A przeto, w głębokiej trosce o dobro i godność życia w ogóle, istot zaś rozumnych w szczególności, postanawia Zgromadzenie Generalne OPZ, iż ten, kto naruszy ustanowiony niniejszym prawomocny artykuł antykoncepcyjny Karty PZ, podlegać będzie sankcjom i karom, zgodnie z brzmieniem odpowiednich paragrafów Kodeksu Prawa Międzyplanetarnego.
Erydanin, odłożywszy Kartę PZ, podniósł zwalisty tom Kodeksu, który włożyli mu w macki rączy pomocnicy, a otwarłszy olbrzymią ową księgę we właściwym miejscu, czytał dźwięcznie:
— Tom drugi Kodeksu Karnego Międzyplanetarnego, ustęp osiemdziesiąty, pod tytułem „O nierządzie planetarnym”.
Paragraf 212: Kto zapładnia planetę naturalnie bezpłodną, podlega karze od stu do tysiąca pięciuset lat zagwieźdżenia, niezależnie od odpowiedzialności cywilnej za straty moralne i materialne poszkodowanych.
Paragraf 213: Kto działa w myśl paragrafu 212, wykazując znaczne nasilenie zlej woli, a to podejmując manipulacje o charakterze wszetecznym z premedytacją, których rezultatem ma być ewolucja form życia szczególnie zniekształconych, budzących odrazę powszechną lub powszechne przerażenie, podlega karze zagwieźdżenia do lat tysiąca pięciuset.
Paragraf 214: Kto zapłodnią planetę bezpłodną wskutek niedbalstwa, roztargnienia lub też przez zaniechanie zastosowania właściwych środków antykoncepcyjnych, podlega karze zagwieźdżenia do lat czterystu; jeśli działa ze zmniejszonym rozeznaniem konsekwencji czynu, kara może ulec zmniejszeniu do lat stu.
— Nie wspominam — dodał Erydanin — o karach za wtrącanie się do procesów ewolucyjnych in statu nascendi, ponieważ nie należy to do naszego tematu. Podkreślę natomiast, iż Kodeks przewiduje odpowiedzialność materialną sprawców wobec ofiar nierządu planetarnego; ustępów właściwych Kodeksu Cywilnego nie będę odczytywał, aby nie znużyć członków Zgromadzenia. Dodam jedynie, iż w katalogu ciał, uznanych za definitywnie bezpłodne w rozumieniu zarówno hyperdoktora Wragrasa, jak Karty Planet Zjednoczonych oraz Kodeksu Karnego Międzyplanetarnego, figurują na stronicy dwa tysiące sześćset osiemnastej, wiersz ósmy od dołu, następujące ciała niebieskie: Zembelia, Zezmaja, Ziemia i Zyzma…
Szczęka mi opadła, listy uwierzytelniające wysunęły mi się z ręki, pociemniało mi w oczach. (”Uwaga! — wołano na sali — słuchajcie! Kogo on oskarża?! Precz! Niech żyje!”) Co do mnie, o ile to było możliwe, usiłowałem wleźć pod pulpit.
— Wysoka Rado!! — zagrzmiał przedstawiciel Erydanu, strzelając w podłogę amfiteatru tomami Kodeksu Międzyplanetarnego (musiał to być ulubiony w OPZ chwyt oratorski). — Nigdy dość o sprawach, które są hańbą gwałcicieli Karty Planet Zjednoczonych! Nigdy dość piętnowania nieodpowiedzialnych elementów, poczynających życie w warunkach tego niegodnych!!
Oto przychodzą do nas istoty, które nie znają ani ohydy własnej egzystencji, ani też jej przyczyn! Oto pukają do czcigodnych drzwi tego szanownego Zgromadzenia, i cóż my możemy im odpowiedzieć wtedy, wszystkim owym wszetekom, potworniaczkom, ohydkom, matkojadom, trupolubom, tępalom, załamującym swe nibyręce i padającym z nibynóg, kiedy się dowiadują, że należą do pseudotypu „Artefacta”, że doskonałym ich stwórcą był jakiś majtek, który wylał na skały planety martwej — sfermentowane pomyje z rakietowego wiadra, dla uciechy przydając owym żałosnym pierwocinom życia własności, które uczynią je potem urągowiskiem całej Galaktyki! Jakże potem obronią się nieszczęśni, kiedy jakiś Katon wytknie im ich haniebną lewoskrętność białeczną!! (Sala wrzała, darmo maszyna waliła bez przerwy młotkiem, w krąg huczało: „Hańba! Precz! Zasankcjonować! O kim on mówi? Patrzcie, Ziemianim rozpuszcza się już, Ohydek cieknie cały!!!”)
Istotnie, biły na mnie poty, Erydanin, przekrzykując swym stentorowym głosem ogólną wrzawę, wołał:
— Zadam obecnie kilka pytań końcowych czcigodnej delegacji tarrakańskiej! Czy nie jest prawdą, że w swoim czasie wylądował na martwej podówczas planecie Ziemi statek pod waszą flagą, któremu wskutek awarii lodówek popsuła się część zapasów? Czy nie jest prawdą, że na statku tym znajdowało się dwóch próżniarzy, skreślonych później ze wszystkich rejestrów za bezwstydne machinacje z rzęślami, i że ci dwaj łotrzy, te zawalidrogi mleczne, zwali się Bann i Pugg? Czy nie jest prawdą, że Bann i Pugg postanowili, po pijanemu, nie zadowolić się zwykłym zanieczyszczeniem bezbronnej, pustynnej planety, gdyż zachciało im się zaaranżować na niej, w sposób występny i karygodny, ewolucję biologiczną, jakiej świat dotąd nie widział? Czy nie jest prawdą, że obaj ci Tarrakanie rozmyślnie, z najwyższym napięciem złej woli obmyślili sposób stworzenia z Ziemi — wylęgami dziwolągów na skalę całej Galaktyki, cyrku kosmicznego, panopticum, gabinetu makabrycznych osobliwości, którego żywe eksponaty stałyby się, w swoim czasie, pośmiewiskiem najdalszych Mgławic?! Czy nie jest prawdą, że pozbawieni wszelkiego poczucia przystojności i hamulców etycznych, obaj ci bezecnicy wylali na skały martwej Ziemi sześć beczek zjełczałego kleju żelatynowego i dwie bańki nadpsutej pasty albuminowej, że dosypali do owej mazi — sfermentowanej rybozy, pentozy i lewulozy, a jakby mało było jeszcze tych paskudztw, polali je trzema dużymi konewkami roztworu zgliwiałych aminokwasów, po czym powstałą bryję bełtali łopatką od węgla, skrzywioną w lewo, oraz pogrzebaczem, także wykręconym w tę samą stronę, wskutek czego białka wszystkich przyszłych istot ziemskich stały się LEWO-skrętne?! Czy nie jest nareszcie prawdą, że Pugg, cierpiący podówczas na silny katar, a podżegany do tego przez słaniającego się od nadużycia trunków Banna, w sposób rozmyślny nakichał do plazmatycznej zarodzi, a zakażając ją przez to złośliwymi wirusami, rechotał, iż dzięki temu tchnął „sakramenckiego ducha” w nieszczęsny zaczyn ewolucyjny?! Czy nie jest prawdą, że lewoskrętność owa i owa złośliwość przeszły następnie w ciała ziemskich organizmów i przetrwały w nich po dzisiaj, od czego cierpią teraz bezwinni przedstawiciele rasy Artefactum Abhorrens, którzy nazwali siebie mianem homo sapiens jedynie z prostaczej naiwności? Czy nie jest przeto prawdą, że Tarrakanie winni nie tylko zapłacić za Ziemian wpisowe, w wysokości biliona ton kruszcu, ale także muszą wypłacić nieszczęśliwym ofiarom planetarnego nierządu — KOSMICZNE ALIMENTY?!
Po tych słowach Erydanina wybuchło w amfiteatrze pandemonium. Skuliłem się, gdyż w powietrzu latały na wszystkie strony teczki z aktami, tomy Kodeksu Prawa Międzyplanetarnego, a nawet dowody rzeczowe, w postaci bardzo mocno zardzewiałych konwi, beczek i pogrzebaczy, które wzięły się nie wiadomo skąd; być może, przemyślni Erydanie, mając z Tarrakanami na pieńku, zajmowali się od niepamiętnych wieków archeologicznymi pracami na Ziemi i zbierali dowody ich winy, gromadzone starannie na pokładach Talerzy Latających; trudno mi było atoli zastanawiać się nad podobną kwestią, skoro wokół wszystko trzęsło się, migało od macek i przylg, mój Tarrakanin, okropnie wzburzony, zerwawszy się z miejsca, wrzeszczał coś, co ginęło atoli w powszechnym hałasie, ja zaś trwałem jakby na dnie wrzawy, a ostatnią myślą, jaka kołatała mi w głowie, była kwestia owego kichnięcia z premedytacją, które nas poczęło.
W pewnej chwili ktoś złapał mnie boleśnie za włosy, aż jęknąłem; to Tarrakanin, usiłując zademonstrować, jak porządnie zostałem wykonany przez ziemską ewolucję i jak bardzo nie zasługuję na miano byle jakiej istoty, luźno tylko posklejanej ze zgniłych odpadków, walił mnie raz za razem po głowie swoją olbrzymią, ciężką przylgą… ja zaś, czując, że życie ze mnie uchodzi, szamotałem się coraz słabiej, tracąc dech, parokrotnie wierzgnąłem jeszcze w agonii — i opadłem na poduszki. Na pół przytomny zerwałem się zaraz; siedziałem na łóżku, obmacując sobie szyję, głowę, piersi — i przekonując się tym sposobem, że wszystko, co przeżyłem, sprawił jeno koszmarny sen. Odetchnąłem z ulgą, potem jednak zaczęty nękać mnie niejakie wątpliwości. Powiadałem sobie: „sen mara, Bóg wiara”, ale to nie pomagało. Na koniec, aby porozpraszać ciemne myśli, pojechałem do ciotki na Księżyc. Wszelako trudno mi ośmiominutową jazdę planetobusem, który staje pod mym domem, nazwać ósmą gwiezdną podróżą — już raczej godniejsza jest tej nazwy odbyta we śnie wyprawa, w której tak się nacierpiałem za ludzkość.