Robert Sheckley Ponad dziesięć, czyli Akademia

Sanimetr Cahil-Thomasa, seria I M-14 (model ręczny)

Spółka C-T ma zaszczyt przedstawić swój ostatni wzór sanimetru. Aparat ten, całkowicie obudowany, nadaje się do każdego pomieszczenia: sypialni, kuchni, przedpokoju. Jest to, we wszystkich szczegółach, odpowiednik naszego sanimetru wielkiego formatu, stosowanego w miejscach publicznych, autobusach, supermarketach itd. Jest to najtańszy i najdoskonalszy sanimetr, jaki dotąd wyprodukowaliśmy.


1. Działanie.

Po prawej stronie sanimetru znajduje się gałka. Należy nastawić ją na pozycję A i czekać kilka sekund, by aparat się nagrzał; następnie przesunąć na pozycję B — aparat zaczyna działać. Zaczekać, odczytać wyniki.


2. Odczytanie.

Na przodzie sanimetru, pod przezroczystym ekranem znajduje się linia prosta, oznaczona skala od 0 do 10. Liczba, na której zatrzyma się czarna wskazówka, oznacza zgodnie z obowiązującymi normami stopień twego nastawienia psychicznego.


3. Objaśnienie wyniku od 0 do 3.

Jak na każdym sanimetrze, także i tu 0 oznacza punkt idealny. Znaczenie zera jest jednak raczej teoretyczne niż praktyczne. Dlatego w naszej cywilizacji normalność rozciąga się od 0 do 3. Wahania na tym odcinku uważane są za normalne.


4. Objaśnienie wyniku od 4 do 7.

Cyfry te określają strefę tolerancji. Osoby, które osiągnęły wynik w tym przedziale, winny natychmiast zwrócić się do psychoterapeuty.


5. Objaśnienie wyniku od 8 do 10.

Każdy osobnik osiągający ten wynik przedstawia poważne niebezpieczeństwo dla otoczenia. Osobnik taki bezwzględnie podlega ustawie nakazującej zgłoszenie swego wskaźnika i (podczas okresu zapobiegawczego) doprowadzenie go do poziomu 7. W razie niepowodzenia jednostka taka winna zwrócić się do Przeistoczenia Chirurgicznego lub dobrowolnie poddać się terapeutom Akademii.


6. Objaśnienie wyniku 10.

Na wysokości liczby 10 znajduje się czerwona kreska. Gdy jest przekroczona, należy natychmiast poddać się Przeistoczeniu Chirurgicznemu lub terapeutom z Akademii.


Uwaga! Aparat nie stawia diagnozy, nie Należy samemu wybierać terapii. Skala intensywności dotyczy tylko potencjału niebezpieczeństwa, jaką stanowi dany osobnik dla otoczenia. W sprawie dodatkowych informacji należy zwrócić się do swego psychoterapeuty.

Właściwe nastawienie psychiczne jest sprawą społeczną. Nasza cywilizacja opiera się na zdrowiu społeczeństwa, jednostkowej odpowiedzialności oraz zabezpieczeniu status quo.

Zatem jeśli twój wynik przekracza cyfrę 3 — poddaj się leczeniu. Jeśli twój wynik przekracza 7 — musisz się leczyć. Jeśli twój wynik wynosi ponad 10 — nie czekaj, aż cię zaaresztują, poddaj się dobrowolnie w imię naszej cywilizacji.

Powodzenia SPÓŁKA C-T


Skończywszy śniadanie pan Feerman stwierdził, że powinien natychmiast udać się do pracy. Biorąc pod uwagę okoliczności, niepunktualność z jego strony mogła być interpretowana niekorzystnie.

Włożył więc elegancki szary kapelusz, poprawił krawat i skierował się w stronę drzwi. Ale już trzymając rękę na klamce rozmyślił się i postanowił zaczekać na pocztę.

Niezadowolony z siebie odwrócił się od drzwi i zaczął krążyć po pokoju. Doskonale wiedział, że nie powinien czekać na pocztę. Po co ten fałszywy pretekst? Czy nie mógł być szczery z samym sobą, szczególnie teraz, gdy ta szczerość była tak potrzebna?

Speed, jego czarny spaniel, popatrzył na niego z zaciekawieniem.

Feerman pogłaskał psa po głowie. Chciał zapalić papierosa., ale zmienił zamiar. Znowu pogłaskał psa, który przeciągnął się leniwie. Potem naprawił lampę, którą należało naprawić. Wstrząsany dreszczami, zaczął się przechadzać.

Musiał z niechęcią przyznać, że nie chce opuścić mieszkania, że jest przerażony na samą myśl o tym, choć nie może znaleźć żadnego pretekstu. Usiłował przekonać siebie, że dziś jest zwykły dzień, jak wczoraj i przedwczoraj. Wystarczyło w to uwierzyć, naprawdę uwierzyć, by nic mu się nie przydarzyło.

Zresztą dlaczego miało mu się coś przydarzyć? Dzisiaj? Jego okres prewencyjny jeszcze się nie skończył. Wydawało mu się, że słyszy hałas, podbiegł i otworzył drzwi; mylił się, to jeszcze nie była poczta. Z drugiej strony hallu właścicielka także wyjrzała ze swego pokoju i rzuciła nieprzyjazne spojrzenie.

Zamykając drzwi spostrzegł, jak mu drżą ręce. Zdecydował się spojrzeć na sanimetr. Wszedł do sypialni, ale był tam domowy robot, zajęty zamiataniem śmieci na środku pokoju. Łóżko Feermana było już zasłane, łóżka jego żony nie trzeba było ścielić, gdyż od przeszło tygodnia nie było zajęte.

— Czy mam wyjść, proszę pana?

Feerman zawahał się chwilę. Wolał być sam uruchamiając sanimetr. No cóż, domowy robot nie był osobą w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie miał osobowości, lecz tylko coś, co było do niej podobne. Zresztą jego obecność nie miała znaczenia, skoro wszystkie roboty zaopatrzono w sanimetry. Tego wymagały przepisy.

— Jak chcesz — odparł wreszcie Feerman.

Robot domowy wchłonął kupkę śmieci i bezgłośnie opuścił pokój. Feerman zbliżył się do sanimetru i włączył go. Ponury obserwował igłę, która mijała dwójkę, trójkę, szóstkę i siódemkę, by ostatecznie zatrzymać się na drugiej kresce za ósemką.

O dziesiątą część więcej niż wczoraj — o jedną dziesiątą bliżej do czerwonej linii. Wyłączył aparat i zapalił papierosa. Bez pośpiechu opuścił sypialnię, przygarbiony zmęczeniem, jakby dzień właśnie się skończył.

— Poczta, proszę pana — powiedział robot domowy sunąc w jego stronę.

Feerman łapczywie chwycił paczkę listów i szybko je przejrzał.

— Nie napisała — wyrwało mu się.

— Bardzo mi przykro — powiedział robot.

— Bardzo ci przykro? — Feerman spojrzał z ciekawością na maszynę. — Dlaczego?

— Interesuję się pańskim samopoczuciem — wyjaśnił robot. — Zupełnie jak Speed, oczywiście zachowując proporcje. List od pani Feerman poprawiłby pański nastrój. Żałujemy, że nie napisała.

Speed szczeknął cicho i przekrzywił łeb.

Sympatia maszyny i litość zwierzęcia — pomyślał Feerman. Był im jednak wdzięczny.

— Nie mogę mieć do niej żalu — powiedział. — Nie mogłem żądać, by ze mną została.

Czekał w nadziei, że robot powie, iż ona wróci, że wszystko się ułoży. Ale robot milczał, Speed też.

Feerman znowu przejrzał pocztę: było tam kilka rachunków, prospekt i mały sztywny list. Adres na odwrocie był adresem Akademii. Feerman otworzył go szybko. Była to kartka ze słowami:

Drogi panie Feerman, pańskie podanie o przyjęcie zostało rozpatrzone pozytywnie. Będziemy szczęśliwi przyjmując pana w obojętnym terminie. Łaczymy wyrazy szacunku. Dyrekcja.

Feerman zerknął na kartkę. Nigdy nie pisał podania o przyjęcie do Akademii. Była to ostatnia rzecz na świecie, którą chciałby zrobić.

Feerman obracał kartkę w ręce. Wiedział o istnieniu Akademii. Trudno było o niej nie słyszeć, skoro tę obecność odczuwało się w każdej chwili. Ale w gruncie rzeczy niewiele wiedział o tej ważnej instytucji. Zastanawiająco mało…

— Co to jest Akademia? — zapytał.

— Wielki szary gmach na południowym zachodzie miasta łatwo dostępny środkami miejskiej komunikacji odrzekł robot.

— Ale co to jest?

— Publiczny ośrodek terapii dostępny każdemu na zwykłą prośbę pisemną lub ustną — powiedział robot. — Jednocześnie Akademia jest rozwiązaniem dostępnym dla tych, których stan dochodzi do czerwonej kreski i którzy pragną uniknąć interwencji chirurgicznych.

Feermanowi wyrwało się pełne zniecierpliwienia westchnienie.

— To wszystko wiem. Ale jakie są ich metody? Jakiego rodzaju terapii używają?

— Nie wiem, proszę pana.

— Jaki jest procent wyzdrowień?

— Sto procent, proszę pana — rzekł żywo robot. Feerman przypomniał sobie nagle coś, co wydało mu się dziwne.

— Nikt nigdy nie wychodzi z Akademii, prawda? — Nigdy nie sygnalizowano, że ktoś z niej wyszedł. — Dlaczego?

— Nie wiem, proszę pana.

Feerman zgniótł kartkę i rzucił ją do popielniczki. Wszystko to było dziwne. Akademia była tak znana, że nikt o niej nie myślał. Dla niego to zawsze było miejsce tajemnicze, dalekie, nierealne. Należało się tam udać przekroczywszy czerwoną linię, jeśli nie chciało się przejść lobotomii, topektotomii i tego wszystkiego, co oznaczało zniszczenie osobowości.

Ale oczywiście nikt nie brał pod uwagę możliwości przekroczenia dziesiątki. Już sam fakt myślenia o tym stanowiłby dowód zachwiania równowagi. A w tym przypadku jednostka nie była już zdolna rozpatrzyć alternatywy, która stawała przed nią.

Po raz pierwszy w życiu Feerman musiał przyznać, że niezbyt mu się to wszystko podoba. Należy przedsięwziąć pewne poszukiwania. Dlaczego nikt nigdy nie wychodzi z Akademii? Dlaczego nic nie wiadomo o jej metodach, jeśli leczenie zapewnia sto procent wyzdrowień?

— Może powinienem pójść do pracy — powiedział.

— Tak, proszę pana. Życzę powodzenia.

Speed zeskoczył z kanapy i odprowadził go do drzwi. Feerman schylił się, pogłaskał jego łeb.

Potem przeszedł szybko przez lożę dozorczyni i znalazł się na Sto Trzydziestej Ósmej Ulicy.

Miał prawie dwadzieścia minut spóźnienia. Wchodząc do gmachu, zapomniał pokazać świadectwo zdrowia kontrolującej maszynie.

Olbrzymi sanimetr zarejestrował jego stan. Igła przekroczyła cyfrę siedem i zapaliły się czerwone światełka.

— Proszę pana, proszę pana! — ryknął głośnik. Przekroczył pan linię alarmową. Proszony jest pan o natychmiastowe skontaktowanie się z psychoterapią.

Feerman szybko wyciągnął zaświadczenie z portfela, ale nieżyczliwa maszyna ryczała dalej. W hallu ludzie przyglądali mu się niby dziwnemu zwierzęciu. Gońcy przystanęli zadowoleni z rozrywki, sekretarki zaczęły szeptać, a dwaj agenci policji sanitarnej wymienili znaczące spojrzenia.

Zmoczona potem koszula Feermana lepiła się do pleców. Oparł się chęci wybiegnięcia na ulicę i udało mu się skierować do windy. Była pełna i nie mógł wejść.

Doszedł piechotą na drugie piętro i dopiero tam wsiadł do windy. Znalazłszy się przed agencją Morgana, odzyskał spokój. Podał swój dowód sanimetrowi, który stał u drzwi, wytarł chustką czoło i wszedł.

Wszyscy w agencji wiedzieli już, co się zdarzyło. Feerman spostrzegł to po ich milczeniu, spuszczonych głowach. Szybko wszedł do swego gabinetu, zamknął drzwi i powiesił kapelusz.

Usiadł za biurkiem, trochę zadyszany i pełen nienawiści do sanimetrów. Chciałby roztrzaskać w kawałki wszystkie te piekielne maszyny! Wciąż czyhające, raniące uszy rykami dzwonków, by jeszcze bardziej zdenerwować…

Zapalił papierosa, po czym nakręcił numer Informacji Terapeutycznych.

— Czym mogę panu służyć? — zapytał miły głos kobiecy.

— Chciałbym się dowiedzieć czegoś o Akademii.

— Akademia znajduje się…

— Wiem, gdzie się znajduje Akademia. Chcę wiedzieć, jakie metody stosuje.

— Nie podajemy tego rodzaju wiadomości — po krótkiej pauzie rzekła młoda kobieta.

— Ach…! Myślałem, że wszystkie terapie odpłatne są jawne dla potencjalnych pacjentów.

— Teoretycznie tak — odrzekła młoda kobieta. — Ale Akademia nie oferuje terapii odpłatnej w ścisłym sensie tego słowa. Leczenie wprawdzie kosztuje, ale biednych przyjmuje się darmo. Jest to instytucja częściowo subwencjonowana. Znajduje się w pewnej mierze poza prawem. Ten szczególny nieco status zdobyła dzięki stuprocentowym sukcesom, jakie uzyskuje.

— Gdzie mogę obejrzeć jakieś przypadki? Jeśli dobrze zrozumiałem, nikt nie wraca z Akademii.

Nareszcie ją mam — pomyślał. Przecież będzie musiała odpowiedzieć. Usłyszał szept z drugiej strony drutu. Nagle dosłyszał męski głos, wyraźny i silny:

— Przy aparacie naczelnik wydziału. Są jakieś trudności? Słysząc ten ostry głos mężczyzny Feerman omal nie wypuścił słuchawki. Uczucie triumfu ulotniło się nagle. Wolałby nigdy nie dzwonić. Ale zmusił się do dalszej rozmowy.

— Chciałbym dowiedzieć się czegoś o Akademii.

— Akademia znajduje się…

— Nie, proszę o konkretne informacje — nalegał Feerman zrozpaczonym tonem.

— Na co są panu potrzebne? — zapytał naczelnik wydziału, a jego głos stał się nagle słodki i hipnotyzujący, jak głos psychoterapeuty.

— Pytam z ciekawości — odrzekł żywo Feerman. Ponieważ Akademia ofiaruje terapię dostępną mi, jeśli sobie tego życzę, chciałbym wiedzieć o niej nieco więcej, abym mógł ocenić…

— To bardzo możliwe — odrzekł naczelnik wydziału — ale niech się pan chwilę zastanowi. Pyta pan o to w pożytecznym i praktycznym zamiarze wzbogacenia swej wiedzy? By jeszcze lepiej włączyć się w społeczeństwo? Czy też pcha pana do tego chorobliwa ciekawość, wynikająca z jakiejś niepewności czy nawet poważniejszych zaburzeń? — Pytam pana o to, bo…

— Jak brzmi pańskie nazwisko? — zapytał nagle naczelnik wydziału.

Feerman nie odpowiedział.

— Jaki jest pański wskaźnik sanimetryczny? Feerman dalej nie odpowiadał.

Zastanawiał się, czy mieli już czas zorientować się, skąd telefonuje.

— Czy wątpi pan w życzliwość Akademii?

— Nie.

— Nie jest pan przekonany, że Akademia pracuje nad utrzymaniem istniejącego stanu, nad utrzymaniem status quo?

— Ależ jestem.

— W takim razie, czego pan sobie życzy? Dlaczego nie chce pan podać swego nazwiska i wskaźnika sanimetrycznego?

— Dziękuję — szepnął Feerman i odłożył słuchawkę. Zdawał sobie sprawę, że telefonowanie było poważną omyłką. Gest, którego nigdy by nie zrobił normalny osobnik. Naczelnik wydziału dzięki swej praktyce zaraz to spostrzegł. I oczywiście naczelnik wydziału nie podałby wiadomości człowiekowi o wyniku 8 lub nawet więcej. Feerman na przyszłość powinien pilnować najmniejszych gestów, analizować je, jeśli chce powrócić do normalności.

Zapukano do drzwi; nie czekając odpowiedzi wszedł pan Morgan, jego szef Morgan był tęgim, silnie zbudowanym mężczyzną, o okrągłej mięsistej twarzy. Zbliżył się do Feermana, zastukał nerwowo palcem w biurko.

— Mówiono mi o pańskiej historii na dole — rzekł nie patrząc na Feermana. I znowu zastukał w biurko.

— Chwilowy wzrost — tłumaczył się odruchowo Feerman. — Zresztą mój wskaźnik zaczyna się obniżać. — Mówiąc te słowa starał się nie patrzeć na Morgana.

Obaj mężczyźni oglądali z zainteresowaniem sufit. Wreszcie ich spojrzenia się spotkały.

— Słuchaj, Feerman, nie chcę się mieszać w cudze sprawy — rzekł Morgan, siadając na brzegu biurka — ale do diabła, zdrowie jest sprawą wszystkich. Wszyscy siedzimy w tej samej galerze. Jak się to zaczęło?

Feerman wzruszył ramionami.

— Nie wiem, panie Morgan, wszystko szło jak najlepiej i nagle mój wskaźnik zaczął wzrastać.

— Czy odkryto jakieś zmiany mózgowe?

— Nie, zapewniono mnie, że nie mam żadnych zaburzeń organicznych.

— Próbował pan psychoterapii?

— Próbowałem wszystkiego: psychoanalizy, elektroterapii, metody Smitha, Ramesa, myśli odchyleniowej, dyferencjacji…

— I co powiedzieli? — zapytał Morgan. — Przecież musieli coś znaleźć.

— Prawie nic. Pewną wrodzoną niestałość, ukryte motywacje, niezdolność do przyjęcia status quo…

Morgan zaczął się przechadzać po biurze wzdłuż i wszerz z rękami założonymi z tyłu. Milczał długą chwilę, zagubiony w swych myślach. Wreszcie rzekł:

— Feerman, myślę, że potrzebuje pan wypoczynku.

— Wypoczynku?! — zawołał Feerman, natychmiast jeżąc się wewnętrznie. — Chce pan powiedzieć, że mnie pan wyrzuca z pracy?

— Ależ nie, absolutnie nie, Feerman. Chcę być w porządku w tej grze. Ale nie jestem sam, mam cały zespół. — Szerokim gestem wskazał biuro, dom, miasto. — Nienormalność jest zaraźliwa. W biurze podczas ostatniego tygodnia wskaźniki wzrosły.

— I to niby z mojej winy.

— Musimy przestrzegać przepisów — rzekł Morgan. Będziemy panu nadal wypłacać pensję aż do… aż do chwili, gdy znajdzie pan jakieś rozwiązanie.

— Dziękuję — rzekł sucho Feerman. Wstał i włożył kapelusz.

Morgan położył mu rękę na ramieniu.

— Czy myślał pan już o Akademii? — zapytał ściszając głos.

— Absolutnie nie ma o tym mowy — odparł Feerman, patrząc Morganowi prosto w oczy.

To dziwne uczucie zostać nagle bez pracy. Nie miał gdzie iść. Często nienawidził swej pracy; zdarzało mu się rano drżeć na myśl o nowym dniu w biurze, jaki go czekał. Teraz, gdy tego zabrakło, doceniał, jak ważna była dla niego praca, jakie stanowiła zabezpieczenie. Człowiek, który stracił pracę, jest niczym — pomyślał.

Szedł ulicą bez celu, próbując zebrać myśli. Nie mógł się skupić. Myśli wymykały się, a ich miejsce zajmowały mętne obrazy — obraz żony. Nie mógł ich nawet zatrzymać, gdyż miasto nagliło, nacierało nań twarzami, hałasem, zapachem, natrętnymi reklamami.

Jedyny plan działania, jaki mu przyszedł na myśl, był nie do przeprowadzenia. Uczucia podpowiadały mu:

Idź tam, gdzie cię nigdy nie znajdą. Ukryj się!

Lecz Feerman dobrze wiedział, że to nie jest rozwiązanie. Ucieczka była tylko podstępnym wykrętem, jawnym dowodem jego nienormalności. Istotnie, przed kim miałby uciekać?

Przed najzdrowszym, najdoskonalszym społeczeństwem? Tylko wariat mógł wpaść na taki pomysł.

Feerman zaczął obserwować mijanych ludzi. Wydawali się szczęśliwi, przeniknięci uczuciem odpowiedzialności, gotowi poświęcić swoje namiętności na rzecz istniejącej trwałej prosperity. Był to idealny świat. Czemu więc nie umiał w nim żyć? Ale przecież z pewnością mógł! Tak czy inaczej postanowił się przystosować. Przynajmniej jeśli uda mu się znaleźć sposób.

Po kilku godzinach włóczęgi Feerman stwierdził, że jest głodny. Wszedł do pierwszej napotkanej restauracji. Usiadł przy stole. Przeglądając kartę mówił sobie, że musi się skupić. Musi wybrać kierunek działania, zdecydować.

— Hej, ty tam!

Podniósł głowę. Łysy kelner przyglądał mu się uporczywie.

— Kto?

— Wynoś się stąd!

— Dlaczego? — zapytał Feerman, próbując opanować panikę, jaka go ogarnęła.

— Tutaj nie podaje się wariatom — rzucił kelner. Pokazał palcem ścienny sanimetr, którego igła przekroczyła dziewiątkę. — Wynoś się!

— Mam zaświadczenie o…

— Wynoś się! — powtarzał kelner. — Prawo mówi, że nie muszę obsługiwać dziesiątki. To przeszkadza moim klientom. No, zabieraj się stąd!

Feerman poczuł rosnący gniew. Miał ochotę rozwalić błyszczącą czaszkę kelnera. Ale oczywiście w ten sposób zachowałby się tylko wariat. To niczego nie ułatwiało. Opanował się i wstał.

Znowu podjął swój spacer. Powstrzymał chęć biegnięcia, próbując myśleć logicznie. Ale zamęt w jego umyśle wzrastał. Zapadał już wieczór, umierał ze zmęczenia.

Znalazł się w jakiejś dalekiej wąskiej uliczce. W oknie drugiego piętra zobaczył wypisany ręcznie szyld: J. J. FLYNN, PSYCHOTERAPEUTA — MOŻE MOGĘ CI POMÓC.

Feerman próbował się uśmiechnąć, wspominając wszystkich sławnych specjalistów, których się radził. Poszedł dalej, ale potem wrócił i wszedł na schody prowadzące do gabinetu Flynna. Jeszcze raz był z siebie niezadowolony. Już w chwili, gdy ujrzał napis, wiedział, że tam pójdzie.

Gabinet Flynna był mały i ciasny. Na ścianach wisiały oderwane tapety, pokój był od dawna nie wietrzony. Flynn siedział za prostym biurkiem zatopiony w lekturze magazynu komiksów. Mały łysiejący mężczyzna w średnim wieku. Palił fajkę.

Feerman miał zamiar zacząć od początku. Zamiast tego wymknęło mu się:

— Proszę pana, mam kłopoty. Straciłem pracę, porzuciła mnie żona, byłem u wszystkich specjalistów w mieście. Czy może mi pan pomóc?

Flynn wyjął z ust fajkę i przyjrzał się Feermanowi. Obejrzał jego buty, kapelusz, ubranie, taksując go. Po czym rzekł:

— Co panu powiedzieli?

— Że właściwie nie mam żadnej szansy.

— Tak, oczywiście — rzekł szybko i ostro Flynn. — Ci faceci łatwo się zniechęcają. Ale zawsze jest nadzieja. Umysł jest złożonym i dziwnym mechanizmem i czasem…

Flynn zamilkł nagle, uśmiechając się ze smutkiem i ironią, wreszcie powiedział:

— Ach, po co to? Wygląda pan na skazanego, żadnych wątpliwości — wytrząsnął popiół z fajki i spojrzał w sufit proszę pana, nic nie mogę zrobić dla pana. Pan o tym doskonale wie i ja także o tym wiem.

— Dziękuję za szczerość — rzekł Feerman nie ruszając się z miejsca.

— Mój zawodowy obowiązek — powiedział wolno Flynn — każe mi przypomnieć, że zawsze jest panu dostępna Akademia.

— Jak mogę tam pójść? Nic nie wiem o ich metodach.

— Nikt nic nie wie. A przecież podobno zawsze im się udaje.

— Więc dlaczego nikt stamtąd nie wychodzi?

— Wiem tyle samo co pan. Może nie mają ochoty. — Flynn zaciągnął się dymem. — Chce pan rady, niech pan mnie posłucha. Ma pan pieniądze?

— Trochę — odparł przezornie Feerman.

— Doskonale. Nie powinienem tego panu mówić, ale… Niech pan nie szuka ratunku u fachowców. Proszę wrócić do domu. Pośle pan robota po żywność na dziesięć czy piętnaście dni. Niech się pan ukrywa jakiś czas.

— Ukrywa? Czemu?

Flynn przesłał mu rozdrażnione spojrzenie.

— Bo niszczy się pan, próbując powrócić do normalności. Wszystko, co pan robi, tylko pogarsza sprawę. Widziałem setki takich przypadków. Niech pan nie myśli o normalnym i nienormalnym. Niech pan przeczeka spokojnie jakiś czas, odpoczywa, czyta, tyje. Potem zobaczy pan, jak sprawa wygląda.

— Proszę pana — rzekł Feerman. — Zdaje się, że ma pan rację. Jestem tego pewny! Ale nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdybym nie powracał do domu. Telefonowałem dzisiaj niepotrzebnie… Mam pieniądze. Czy nie mógłby mnie pan tutaj ukryć?

Flynn wstał i spojrzał z niepokojem przez okno.

— I tak za dużo powiedziałem. Może, gdybym był młodszy… Ale nie mogę! Dałem panu niedorzeczne rady! Nie chcę na dodatek popełnić niedorzecznego czynu.

— Przepraszam — rzekł Feerman. — Nie powinienem był pana prosić o to. Dziękuję panu. Szczerze dziękuję. — Wstał. — Ile jestem winien?

— Nic. I życzę powodzenia.

— Dziękuję.

Zbiegł szybko po schodach i przywołał taksówkę. Dziesięć minut później był w domu.

Na klatce schodowej było dziwnie cicho. Drzwi dozorczyni były zamknięte.

Ale Feerman miał wrażenie, że zostały zamknięte tuż przed jego przyjściem i że dozorczyni stoi za nimi nadsłuchując. Przyśpieszył kroku i wszedł do swego mieszkania. Tu także było nienormalnie cicho. Feerman poszedł do kuchni. Przed kuchenką stał robot domowy, w kącie spał Speed.

— Dobry wieczór panu — powiedział robot. — Jeśli chce pan usiąść, zaraz podam obiad.

Feerman zasiadł za stołem i przemyślał plan. Zostawało wiele szczegółów do załatwienia, ale doktor. Flynn miał rację. Najlepsze, co mógł zrobić, to ukryć się, zniknąć z obiegu.

— Jutro wczesnym rankiem pójdziesz na zakupy rzekł do robota.

— Tak, proszę pana — odrzekł robot, stawiając przed nim talerz z zupą.

— Będą nam potrzebne zapasy: chleb, mięso… Nie, kup raczej konserwy.

— Jakie konserwy? — zapytał robot.

— Obojętnie. I papierosy. Przede wszystkim pamiętaj o papierosach! Podaj mi sól!

Robot stał nieruchomy przed kuchenką, podczas gdy Speed cicho skomlił.

— Prosiłem o sól.

— Żałuję, proszę pana.

— Czego żałujesz? Podaj mi sól.

— Nie mogę pana słuchać.

— Co takiego?

— Przekroczył pan właśnie czerwoną linię.

Feerman patrzył na niego chwilę. Potem skierował się do sypialni i włączył sanimetr. Czarna igła wolno zbliżała się do czerwonej kreski, wahała się chwilę i przekroczyła ją.

Miał ponad dziesięć.

Ale jakie to miało znaczenie?

W końcu to tylko wynik na skali. To nie znaczy, że nagle stał się potworem. Przekona robota, wytłumaczy mu. Wyszedł pośpiesznie z pokoju.

— Słuchaj, robot…

Usłyszał odgłos zamykających się drzwi. Robot odszedł. Wrócił do jadalni i upadł na tapczan. Oczywiście robot odszedł. Miał wmontowany sanimetr. Jeśli pan przekraczał czerwoną linię, automatycznie musiał wrócić do fabryki. Dziesiątka nie ma prawa używać automatu.

A jednak nie wszystko było stracone. Posiadał jeszcze w domu jakieś zapasy. Usiłował się opanować. Może wystarczy na kilka dni.

— Speed! Żadnego odgłosu. — Speed, do nogi! Wciąż nic.

Feerman przeszukał metodycznie mieszkanie, psa nie było, widocznie musiał odejść z robotem.

Zapukano do drzwi.

— Panie Feerman.

— Nie! — krzyknął.

— Panie Feerman, musi pan zaraz odejść. Była to dozorczyni. Otworzył drzwi.

— Zaraz? A gdzie mam pójść?

Wszystko mi jedno. Nie może pan tu zostać ani minuty, panie Feerman. Pan musi odejść.

Feerman poszedł po kapelusz, włożył go, rozejrzał się po mieszkaniu i wyszedł. Zostawił otwarte drzwi.

Na dworze czekało nań dwóch ludzi. W ciemności nie mógł rozróżnić ich twarzy.

— Gdzie chce pan pójść? — zapytał jeden z nich.

— Jakie są możliwości?

— Chirurgia lub Akademia.

— To Akademia.

Wepchnęli go do wozu, który natychmiast ruszył. Opadł na siedzenie zbyt zmęczony, aby myśleć. Lekki przeciąg głaskał go po twarzy, usypiał warkot wozu. Ale droga zdawała się nie kończyć.

— Jesteśmy — rzekł wreszcie jeden z konwojentów. Wóz zatrzymał się i wprowadzono go do wielkiego szarego gmachu. Na środku małego pustego pomieszczenia stało biurko z tabliczką RECEPCJA. Pilnujący mężczyzna cicho chrapał z głową na biurku.

— Jeden z konwojentów Feermana zakaszlał głośno. Recepjonista poderwał się i przetarł oczy. Włożył okulary i przyjrzał mu się zaspany.

— Który? — zapytał.

Konwojenci wskazali Feermana.

— W porządku.

Recepcjonista wyciągnął wątłe ramiona i sięgnął po gruby czarny rejestr. Coś w nim zanotował, wyrwał kartkę papieru i podał strażnikowi. Natychmiast odeszli.

Recepcjonista nacisnął guzik, potem żywo poskrobał się w głowę.

— Wieczorem jest pełnia — rzekł do Feermana z widocznym zadowoleniem.

— Co?

— Pełnia. Kiedy jest pełnia, przychodzi dużo więcej takich typów jak pan, tak mi się przynajmniej wydaje. Zawsze miałem ochotę to zbadać.

— Dużo więcej kogo? — zapytał Feerman. Trudno mu było uświadomić sobie, że jest w Akademii.

— Niech pan nie udaje głupka — rzekł surowo recepcjonista. — Oczywiście, dziesiątek. Może nie ma żadnego związku, ale… No, jest strażnik.

Do biurka zbliżył się strażnik w mundurze, zajęty wiązaniem krawata.

— Zaprowadzić go do 312 AA — rzekł recepcjonista. Zaczekał, aż Feerman ze strażnikiem wyszli, a potem znowu ułożył się na biurku.

Strażnik prowadził Feermana przez labirynt korytarzy pełnych drzwi.

Wydawało się, że korytarze zbudowano bez sensu: rozwidlały się we wszystkie strony i wiły jak uliczki starego miasta. Feerman zauważył, że numery nie były kolejne. Przeszli obok 3112, potem 259, wreszcie 14. Przysiągłby, że trzykrotnie minęli 888.

— Co pan robi, żeby się tu nie zgubić? — zapytał.

— To moje zajęcie — rzekł niezbyt przyjaźnie strażnik. — Niezbyt logiczne jest to oznakowanie — zauważył po chwili Feerman.

— Nie można było zrobić inaczej — wyjaśnił konfidencjonalnie strażnik. — Początkowo przewidziano dużo mniej pokoi, a potem był run. Pacjenci i jeszcze raz pacjenci, co dzień więcej. Więc trzeba było dzielić pokoje i wybijać nowe korytarze.

— Ale jak doktorzy odnajdują swoich pacjentów? Doszli do 312 AA. Nie odpowiedziawszy strażnik otworzył drzwi, skinął na Feermana, by wszedł, potem zamknął za nim zasuwę.

Pokój był malutki. Znajdował się tam tapczan, krzesło i mała szafa. Meble zajmowały prawie całą przestrzeń.

Po kilku chwilach Feerman usłyszał głosy za drzwiami. Ktoś powiedział:

— Spotkamy się o dziesiątej w kawiarni.

Klucz zgrzytnął w zamku, zagłuszając odpowiedź. Ale doszedł go wybuch śmiechu i głos, który rzekł:

— Jeszcze stu, i znów trzeba będzie drążyć nowe korytarze. Drzwi się otwarły i do pokoju wszedł brodaty mężczyzna w białym kitlu. Uśmiechał się blado.

— Proszę, niech się pan położy na tapczanie — rzekł uprzejmie, lecz rozkazująco.

Feerman wciąż stał.

— Teraz, kiedy już tu jestem, może mi pan wytłumaczy, co to wszystko znaczy?

Brodacz zajęty był otwieraniem szafy. Rzucił Feermanowi pełne ironii spojrzenie i uniósł brwi.

— Jestem lekarzem, a nie wykładowcą.

— Możliwe, wydaje mi się jednak…

— Tak, tak — rzekł doktor wzruszając ramionami. — Wiem, ma pan prawo wiedzieć i tak dalej, i tak dalej… Należało to zrobić przed odesłaniem pana tutaj. To do mnie nie należy. Feerman stał nadal.

— Proszę się tu położyć jak grzeczny chłopiec, wszystko panu powiem.

Feermanowi przyszło na myśl, by rzucić się na niego i zatłuc. Ale pomyślał, że tysiące dziesiątek myślało tak przed nim. Na pewno to przewidzieli.

Położył się na tapczanie.

— Akademia — zaczął doktor grzebiąc dalej w szafce jest produktem naszej cywilizacji. Aby ją lepiej zrozumieć, trzeba najpierw zrozumieć epokę, w jakiej żyjemy.

Zrobił teatralną pauzę, po czym podjął z wyraźną przyjemnością.

— Nastawienie psychiczne! Normalność! Trzeba pamiętać, że to wymaga poważnego wysiłku. Umysł rozkojarzy się tak łatwo. Gdy to następuje, zmieniają się wartości, w człowieku rodzą się nadzieje, pomysły, odczuwa gwałtowną potrzebę działania, postępu. Same w sobie te fakty nie są może anormalne, ale niebezpieczne. Naszym ideałem jest pragnienie stagnacji. Wymaga ono jednak wielkiej siły woli, jeśli ktoś nie jest do tego zdolny… W tym tragedia.

— Nie rozumiem — rzekł Feerman, ale doktor przerwał mu.

— Powinien pan teraz pojąć konieczność istnienia Akademii. Dzisiaj chirurgia mózgu jest jedynym prawdziwym i skutecznym leczeniem umysłu… Ale jednostce nie podoba się myśl, że oryginalna osobowość zginie, co jest zresztą śmiercią w najlepszym znaczeniu. Akademia pragnie przynieść inne rozwiązanie.

— Ale jakie jest to rozwiązanie? Dlaczego go nie ogłaszacie?

— W gruncie rzeczy większość ludzi woli o tym nie wiedzieć.

Doktor zamknął szafkę na klucz, tak że Feerman nie mógł dostrzec, co stamtąd wyjął.

— Pańska reakcja jest bardzo nietypowa, to właśnie z powodu pańskiego nienormalnego stanu. Normalni ludzie uważają za jedyne lekarstwo to przyjemne uwolnienie się od twardej rzeczywistości. Wierzą nam na słowo… Dla większości ludzi jesteśmy aniołami.

— Chcecie mnie zabić! — wykrzyknął Feerman usiłując wstać.

— Z pewnością nie — odrzekł doktor przytrzymując go na tapczanie.

— Więc co chce pan zrobić?

— Zobaczy pan.

— A czemu nikt stąd nie wychodzi?

— Bo nie chce.

Zanim Feerman zrobił najmniejszy ruch, doktor wbił mu w rękę igłę i wstrzyknął letnią ciecz.

Kontury pokoju się zacierały. Doktor odpowiedział, ale Feerman już go nie usłyszał.

Miał jedynie uczucie, że jego słowa były słuszne, mądre i prawdziwe.

Kiedy odzyskał przytomność, znajdował się na wielkiej równinie. Słońce wschodziło.

W bladym świetle dostrzegł, że owiany jest mgłą i stopy jego toną w wilgotnej i sprężystej ziemi.

Był zdziwiony, widząc tulącą się do niego żonę, a z drugiej strony psa Speeda, który drżał lekko. Jego zdziwienie nie trwało długo. Cóż normalniejszego, że żona i pies są z nim?

Przed nim były fale, które w miarę zbliżania się wyraźniały. Feerman poznał natychmiast.

To był wróg! Na czele procesji kroczył jego domowy robot, w niezwykłym blasku. Za nim Morgan, krzyczący do naczelnika wydziału, że Feerman musi umrzeć. Potem dozorczyni rycząca „Wynoś się!”, dalej lekarze, recepcjoniści, strażnicy.

Feerman gotował się do ostatniej walki, w której pozbyć się miał na zawsze tych wszystkich, co go zdradzili. Nagle poczuł wątpliwości.

Czy to wszystko jest realne? Ujrzał swoje znarkotyzowane ciało w numerowanym pokoju Akademii, podczas gdy umysł krążył po urojonym świecie i walczył z cieniami. Nic mi nie jest! Feerman w błysku jasnowidzenia zrozumiał, że musi się stąd wymknąć. Jego losem nie była walka z cieniami. Musi wrócić do rzeczywistego świata. Status quo nie będzie trwać wiecznie. Co pocznie ludzkość pozbawiona bojowości, wynalazczości, indywidualizmu, postępu?

Nikt nigdy nie opuścił Akademii? Będzie pierwszym, próbował odsunąć złudzenia, które go zalewały, czuł swoje ciało poruszające się na tapczanie.

Ale żona ujęła go za rękę, pies szczeknął. Feerman zapomniał o swojej decyzji.

Загрузка...