Robert Silverberg Poznając smoka

Dotarłem do teatru o dziewiątej rano, pół godziny przed czasem, bo dobrze wiedziałem, jak cesarz Demetriusz potrafi karać za niepunktualność. Okazało się jednak, że cesarz przybył jeszcze wcześniej. Przed wejściem w niedbałej pozycji czekał Labienus, jego przyboczny gwardzista i niestrudzony towarzysz hucznych zabaw. Kiedy mnie ujrzał, uśmiechnął się złośliwie i zagadnął:

— Co tak późno? Cesarz na ciebie czeka.

— Jestem pół godziny przed czasem — odpowiedziałem kwaśno. Nie warto wdawać się w szczegóły z typami pokroju Labienusa… czy raczej Polikratesa, bo tak powinienem go nazywać, odkąd cesarz nadał wszystkim nowe, greckie imiona. — Gdzie go znajdę?

Labienus wskazał bramę i wyprostował środkowy palec, kłując nim trzy razy powietrze. Minąłem go bez słowa, kuśtykając, i wszedłem do środka.

Ku swojemu przerażeniu dostrzegłem postać cesarza Demetriusza na samym szczycie widowni, w ostatnim rzędzie; jego wiotką sylwetkę obmalował wyraźnie jasny błękit porannego nieba. Niespełna sześć tygodni temu złamałem nogę w kostce, gdy z cesarzem polowaliśmy na dziki w głębi wyspy. Nadal chodziłem o kulach, toteż każdy spacer, nie mówiąc o wdrapywaniu się na schody, był dla mnie nie lada wyzwaniem. No ale cóż, skoro on wszedł na samą górę…

— O, Pizander! W końcu się pokazałeś! — zawołał. — Najwyższa pora. Chodź tu zaraz! Zobaczysz coś ciekawego.

Pizander. Ni stąd, ni zowąd zeszłego lata ponazywał nas wszystkich na grecką modłę. Juliusz, Lucjusz i Marek utracili swoje zacne, tradycyjne rzymskie imiona na rzecz Eurysteusza, Idomeneusza i Diomedesa. Ja, niegdyś Tyberiusz Ulpiusz Drakon, nagle zostałem Pizandrem. Greckie imiona były na cesarskim dworze ostatnim krzykiem mody, którą cesarz pielęgnował po swoim ojcu tutaj na Sycylii. Podejrzewaliśmy, że w ślad za nimi pójdą greckie fryzury, tłuste pomady i lekkie, zwiewne ubrania, a wreszcie, wprowadzona na zasadzie przymusu, praktyka greckiej miłości analnej. Cóż, cesarze zabawiają się na rozmaite sposoby, wolno im. Może i bym się nie skarżył, gdyby nadał mi bohaterskie imię Agamemnona, Odyseusza czy kogoś tej miary. Ale Pizander? Pizander z Larandy był twórcą wspaniałej epicznej historii świata, Heroizmu boskich zaślubin, więc Cezar powinien raczej nazwać mnie na jego pamiątkę, bo też jestem historykiem. Ponadto wcześniej żył Pizander z Kamejros, który napisał najstarszy znany epos opiewający czyny Heraklesa. Był wszelako jeszcze jeden Pizander, gruby i przekupny polityk ateński, bezlitośnie wyszydzony w Hyperbolosie Arystofanesa. Przypadkiem wiem, że to jedna z ulubionych sztuk Cezara. Ponieważ dwaj pierwsi Pizandrzy żyli w dawnych czasach, znani dzisiaj nielicznym, wniosek nasuwa się sam: miał na myśli jednego z bohaterów dzieła Arystofanesa, nadając mi greckie imię. Nie jestem ani gruby, ani przekupny, lecz on uwielbia kłuć nas do żywego takimi żarcikami.

Na przykład zmuszając kalekę do wspinania się na szczyt widowni w teatrze. Gramoliłem się z mozołem po stromych, kamiennych stopniach, wolno mijając kolejne rzędy, aż znalazłem się na samiuteńkiej górze. Demetriusz wpatrywał się w bok, podziwiając na zachodzie malowniczy wierzchołek Etny, ośnieżony i przyprószony popiołem; z jej rozpalonej gardzieli wydobywały się kłęby czarnego dymu. Widoki z górnych miejsc okazałego teatru w Tauromenium zaiste zapierały dech w piersiach. Mnie jednak po wyczerpującej wspinaczce i bez tego oddychało się ciężko. Nie miałem nastroju do podziwiania wspaniałej panoramy.

Stał oparty o kamienną ławę w odsłoniętym korytarzu, gdzie w czasie przerwy sprzedawano wino. Przed nim leżał rozwinięty olbrzymi zwój.

— Oto plany rozwoju wyspy, Pizandrze. Rzuć okiem i powiedz, co o tym sądzisz.

Ogromna mapa Sycylii przykryła całą ławę. Można by pomyśleć, że wyrysowana w skali jeden do jednego. Od razu zauważyłem duże szkarłatne kółka, których było sześć, namalowane grubą krechą. Nie tego oczekiwałem, ponieważ teoretycznym powodem porannego spotkania miała być dyskusja nad cesarskimi planami odnowienia teatru w Tauromenium. Radzę sobie swobodnie w wielu dziedzinach wiedzy, przy czym nieobce mi są zagadnienia architektury. Ale nic z tego: Demetriusz wcale nie myślał o remoncie teatru.

— Piękna wyspa — powiedział — lecz gospodarczo zacofana od dziesięcioleci. Zamierzam wstrząsnąć nią poprzez wdrożenie najambitniejszego programu rozbudowy, o jakim tu kiedykolwiek słyszano. Przykładowo tutaj, Pizandrze, w naszym ślicznym, zacisznym Tauromenium, aż się prosi o porządny pałac królewski. Willa, w której mieszkam od trzech lat, ma ładne położenie, to prawda, ale jest trochę za skromna jak na rezydencję dziedzica tronu, nie uważasz?

Skromna, dobre sobie! Trzydzieści, czterdzieści pokoi nad stromym urwiskiem, powyżej miasta, z niczym nieograniczonym widokiem na morze i wulkan.

Stuknął w szkarłatne kółko w prawym górnym rogu mapy, otaczające zakątek w północno-wschodniej części wyspy, gdzie leżało Tauromenium.

— Załóżmy, że przekształcimy willę w porządny pałac, że dobudujemy część na zboczu urwiska. Chodź, pokażę ci, co mam na myśli.

Pokuśtykałem za nim. Zaprowadził mnie do pewnego miejsca, skąd było widać portyk jego willi. Zaraz też jął się rozwodzić nad kaskadą tarasów, rozbudowanych na fantazyjnie wysuniętych platformach i olbrzymich wieżach podporowych, które pozwoliłyby budowli utrzymać się na całym stoku aż po brzeg Morza Jońskiego daleko w dole.

— Łatwiej byłoby mi zejść na plażę, nie uważasz? Może udałoby się poprowadzić z góry jakiś tor, może wagonik zawieszony na linach? Nie musiałbym opuszczać pałacu, wychodzić na gościniec.

Gapiłem się na niego, nie wierząc własnym uszom. Taki gmach, jeśli jego posadowienie w ogóle byłoby możliwe, powstawałby przez pięćdziesiąt lat i pochłonął przynajmniej miliard sestercji. Kto wie, czy nie dziesięć.

Ale nie koniec na tym, o nie!

— Ponadto, Pizandrze, trzeba poprawić warunki zakwaterowania w Panormus, gdzie zatrzymuje się rodzina królewska. — Przesunął palec po mapie w stronę wielkiego portu na północnym wybrzeżu. — Mojemu ojcu służy pobyt w Panormus, lecz tamtejszy pałac zestarzał się w ciągu sześciu wieków. Chciałbym go wyburzyć i wybudować doskonałą replikę cesarskiego pałacu, który stoi na Wzgórzu Palatyńskim. U stóp wzgórza można by umiejscowić kopię Forum Romanum. Spodobałoby mu się to. Odwiedzając Sycylię, czułby się jak u siebie w domu. I jeszcze coś. W głębi wyspy, dokąd zapuszczamy się na polowania, w okolicach Etny, stoi zapuszczony, popadający w ruinę pałac Maksymiana Herkulesa. Moglibyśmy tam wznieść zupełnie nowy pałac, na przykład w stylu bizantyjskim, oczywiście bez narażania na szwank istniejących mozaik. No i jeszcze…

Słuchając, popadałem w coraz większe zadziwienie. Pomysł Demetriusza na ożywienie sycylijskiej gospodarki uwzględniał budowę na całej powierzchni wyspy niewyobrażalnie kosztownych królewskich rezydencji. Przykładowo na południowym wybrzeżu, w Agrigentum, dokąd wielmożni udawali się często zwiedzać wspaniałe greckie świątynie, jakie wzniesiono tam i w pobliskim Selinunte, umyślił sobie zbudować wierną w każdym szczególe kopię słynnej willi Hadriana w Tiburze, z przeznaczeniem na dom wycieczkowy. Tyle że willa Hadriana miała wielkość niedużego miasteczka. Armia rzemieślników musiałaby harować co najmniej sto lat, żeby wznieść bliźniaczą budowlę w Agrigentum. A na zachodnim koniuszku wyspy zamarzył mu się zamek w surowym, przedpotopowym homeryckim stylu… niezależnie od tego, jak sobie ów styl wyobrażał, podziwiając romantyczne zwieńczenie cytadeli Eryksa. Do tego w Syrakuzach… No cóż, gdyby przeforsował swoje plany, całe cesarstwo puściłby z torbami. Nowy luksusowy pałac, rzecz jasna, ale też latarnia podobna do tej w Aleksandrii, Partenon dwa razy większy od pierwowzoru, garść piramid wzorowanych na ajgipskich, może tylko ciut większych, spiżowy kolos na falochronie jak ten, który kiedyś stał w porcie na Rodos, jak również… Nie, nie jestem w stanie przytoczyć całej listy, bo chce mi się wrzeszczeć.

— I cóż, Pizandrze, co powiesz? Czyż nie jest to największy zamysł architektoniczny w dziejach świata?

Z oczu mu biły blaski. Demetriusz Cezar jest przystojnym mężczyzną, lecz w tym momencie, porwany ogromem swoich zamierzeń, przeistoczył się w Apollina. Takiego, który ma nie po kolei w głowie. Jak mogłem się zachować w obliczu tych szalonych wynurzeń? Wszak uważałem to wszystko za stek bzdur. Wątpliwe, czy skarbiec jego ojca zawierał dość złota, żeby opłacić tak absurdalne przedsięwzięcie. Zresztą, zanimby wszystko zbudowano, my już dawno bylibyśmy w grobie. Cesarz Lodowikus, posyłając mnie na służbę u Demetriusza, ostrzegał przed popędliwym charakterem swojego syna. Jedno nieprzemyślane słowo i mógłbym się stoczyć na pysk po schodach, na które wspiąłem się z takim wysiłkiem.

Jednakże wiem, jakim językiem posługiwać się w rozmowach z panującymi. Rzekłem więc oględnie, ale bynajmniej nie służalczym tonem:

— Twój projekt zapiera dech w piersiach, Cezarze. Nie przypominam sobie innego, który by mu dorównał.

— No właśnie. Nigdy nie dokonano czegoś podobnego. Przejdę do historii. Ani Aleksander, ani Sardanapal, ani August Cezar nie uruchomili robót publicznych na tak wielką skalę. Naturalnie ty, Pizandrze, zostaniesz naczelnym architektem całego przedsięwzięcia.

Gdyby mnie kopnął w brzuch, bardziej by mną to nie wstrząsnęło.

Powstrzymując się od jęku, zapytałem:

— Ja, Cezarze? Nie zasługuję na ten zaszczyt. Ostatnio moim głównym zajęciem jest zgłębianie historii. Liznąłem trochę architektury, to prawda, ale nie czuję się na siłach…

— Nie doceniasz siebie. Skończ z fałszywą skromnością, Drakonie, dobrze? — Nagle przypomniał sobie moje prawdziwe imię. A to już coś znaczyło. — Wszyscy wiedzą, do czego jesteś zdolny. Zapewne chowasz się za maską uczonych badań, bo sądzisz, że tak będzie bezpieczniej, ale ja wiem, jaki w tobie drzemie potencjał. Kiedy zostanę cesarzem, skrzętnie go wykorzystam. To właśnie cechuje wielkich cesarzy, chyba się ze mną zgodzisz: otaczają się ludźmi, którzy też są wielcy, i potrafią ich skłonić do rozwinięcia skrzydeł. Przypuszczam, że zostanę wielkim cesarzem za lat dziesięć, może dwadzieścia, gdy przyjdzie moja kolej. Jednak już teraz zaczynam wybierać sobie współpracowników. Będziesz jednym z nim. — Mrugnął okiem. — Postaraj się szybko wykurować tę nogę, Drakonie. Zacznę od wybudowania pałacu w Tauromenium, który zaprojektujesz. Co z kolei oznacza, że będziemy musieli łazić po tych zboczach, aż znajdziemy odpowiednie miejsce. Nie chciałbym, żebyś drapał się o kulach. Pizandrze, czy ta góra dziś nie wygląda przecudnie?

Ani się obejrzałem, a już wrócił do Pizandra.

Zrolował zwój. Zastanawiałem się, czy w końcu omówimy remont teatru, aż zdałem sobie sprawę, że Cezar, olśniony rozmachem swoich planów rozbudowania wszystkich większych miast na wyspie, nie ma ochoty rozmawiać o tak trywialnych sprawach, jak naprawa zapchanego kanału odwadniającego, który zbiegał wzdłuż murów teatru. Tak samo bogowie nie chcieliby wysłuchiwać osobistych kłopotów zdrowotnych człowieka, jego utyskiwań na skręconą kostkę, gdy ich boski umysł zmaga się z zadaniem obmyślenia jakiejś nowej zabójczej zarazy, za pomocą której pragną pod koniec miesiąca położyć trupem jedenaście milionów żółtoskórych mieszkańców odległego Kataju.

A zatem przez chwilę wspólnie zachwycaliśmy się widokami. W końcu wyczułem, że nie jestem już mu potrzebny. Odszedłem, nie wspomniawszy ani słowem o teatrze. Pomału, z mozołem, zacząłem schodzić po schodach. Prawie na samym dole doleciało mnie wołanie Cezara. Przez chwilę bałem się, że każe mi wdrapywać się z powrotem na górę. Na szczęście tylko życzył mi miłego dnia. Demetriusz miał bzika, zgoda, ale nie był przesadnie złośliwy.


* * *

— Cesarz nigdy mu na to nie pozwoli — stwierdził Spikulon, kiedy wieczorem popijaliśmy wino.

— Pozwoli. Cesarz spełnia najdrobniejsze zachcianki swojego szalonego synalka. Te największe również.

Spikulon to mój najdawniejszy przyjaciel. Imię trafnie opisuje jego kolczastą naturę. Obaj urodziliśmy się w Hispanii, gdzie chodziliśmy do szkoły w Tarraco. Kiedy zamieszkałem w Rzymie i wstąpiłem na cesarską służbę, on postąpił tak samo. Kiedy cesarz oddelegował mnie do swojego syna, Spikulon lojalnie podążył za mną na Sycylię. Nikomu tak bardzo nie ufam jak jemu. Mówimy sobie takie rzeczy, za które okrzyknięto by nas haniebnymi zdrajcami.

— Cokolwiek rozpocznie, nigdy tego nie skończy — mówił Spikulon. — Zresztą, znasz go najlepiej. Wykopią dziurę pod fundamenty pałacu, a po sześciu miesiącach Cezar powie, że pora się wziąć za Partenon w Syrakuzach. Wybuduje trzy kolumny i przeniesie się do Panormus. Miesiąc później popędzi gdzie indziej.

— I co z tego? Ja nie mam się czym przejmować. Jeśli tak się sprawy potoczą, to on wyjdzie na głupka, nie ja. Jestem tylko architektem.

Wytrzeszczył na mnie oczy.

— Co? Naprawdę chcesz się w to mieszać?

— Cezar żąda ode mnie posłuszeństwa.

— A więc jesteś na tyle uległy, że zrobisz najgłupszą rzecz, o którą cię poprosi? Zmarnujesz pięć czy dziesięć lat życia, realizując zwariowane plany sfiksowanego książątka, które chce przydusić tę całą zakichaną wyspę górami marmuru? Zapiszesz się w historii jako ten, który wydatnie wspierał dzieło szaleńca? — Zaczął mówić piskliwym, szyderczym falsetem. — Tyberiusz Ulpiusz Drakon, najwybitniejszy uczony swoich czasów, beztrosko zarzucił naukowe badania, ażeby resztę życia poświęcić realizowaniu nieprzemyślanych, ponad miarę rozpasanych projektów, z których żaden nie doczekał się ukończenia. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo: pewnego ranka znaleziono go martwego, ciało leżało u stóp niedokończonej Wielkiej Piramidy w Syrakuzach… Powiadam ci, nie rób tego! Opamiętaj się i daj sobie z tym spokój.

— Wydaje ci się, że mam jakiś wybór?

Przyjrzał mi się uważnie. Nagle wstał i ciężkim krokiem przemierzył patio, wychodząc na balkon. Urodził się kuternogą: lewą nogę ma tak wykręconą, że stopę kieruje całkiem w bok. Mój wypadek na łowach zdenerwował go, bo teraz i ja kuśtykam, przez co ludzie zwracają większą uwagę na jego kalectwo, gdy drepczemy razem ulicą niczym komiczna para cudaków, którzy zdążają na jakiś zlot żebraków.

Długi czas mierzył mnie chmurnym spojrzeniem, nic nie mówiąc. Tej nocy jasno świecił księżyc, wydobywając z mroku wille bogaczy, gęsto rozsiane na stokach wzgórz. Milczenie się przedłużało, a ja studiowałem trójkątny obrys postaci Spikulona, oblanej chłodną, białą poświatą: szeroki, mocny tors, zwężający się ku wąskiej talii i patykowatym nogom, zwieńczony wielką, butnie uniesioną głową. Gdybym miał szkicownik, zacząłbym go rysować. Tak jak rysowałem go wiele razy.

W końcu rzekł ściszonym głosem:

— Zadziwiasz mnie. Jak to nie masz wyboru? Zwyczajnie wypowiedz służbę i wróć do Rzymu. Cesarz cię tam potrzebuje. Dla swojego obłąkanego księcia znajdzie inną nianię. Chyba się nie lękasz, że jeśli nie przyjmiesz tej pracy, Demetriusz wpakuje cię do więzienia lub skaże na śmierć?

— Nic nie rozumiesz. Ta praca mi się podoba.

— Nawet jeśli to wybujałe marzenia szaleńca? Czyżbyś i ty postradał zmysły? Czy obłęd Cezara jest chorobą zakaźną?

Uśmiechnąłem się.

— Ależ oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wszystko to wygląda idiotycznie. Co nie oznacza, że nie warto spróbować.

— Aha! — Spikulon wreszcie pojął. — Aha! Takie buty! Pokusa sięgnięcia po to co nieosiągalne! Inżynier, który w tobie siedzi, pragnie postawić Pelion na Ossie, żeby sprawdzić, czy to w ogóle możliwe. Ten Demetriusz jednak nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Dobrał sobie idealną osobę. Jest tylko jeden człowiek na świecie, który miałby tupet wziąć na siebie to pomylone przedsięwzięcie, a mieszka on tu, w Tauromenium.

— Ja stawiam Ossę na Pelionie, nie na odwrót. Poza tym masz rację, Spikulonie. Pokusa jest silna. Co z tego, że to wszystko idiotyzm? I co z tego, że niczego nie doprowadzimy do końca? Przynajmniej coś będzie rozpoczęte. Wyrysujemy plany, osadzimy fundamenty. Nie uważasz, że chciałbym zobaczyć, jak się buduje ajgipskie piramidy? Albo jak umocować pałac na mierzącej tysiąc stóp ścianie urwiska? Drugiej takiej szansy nie dostanę.

— A kronika życia Trajana VII? Jeszcze przedwczoraj opowiadałeś mi z entuzjazmem o dokumentach, które jadą do ciebie z archiwum w Sewilli. Pół nocy rozprawiałeś o sensacyjnych szczegółach, jakie poznasz. Wszystko to porzucisz ot tak, po prostu?

— Oczywiście, że nie. Dlaczego jeden projekt miałby kolidować z drugim? Wieczorami mogę swobodnie pracować nad książką, natomiast za dnia rysować pałace. Nie zamierzam też zrywać z malowaniem, muzyką i wierszami. Zdaje się, stary druhu, że mnie nie doceniasz.

— Tylko niech kiedyś nie powiedzą o tobie: oto winowajca.

Puściłem to mimo uszu.

— Zwrócę twoją uwagę na jeszcze jeden szczegół, a potem skończymy temat. Lodowikus jest już po sześćdziesiątce i nie cieszy się świetnym zdrowiem. Kiedy umrze, cesarzem zostanie Demetriusz, czy to się komuś podoba, czy nie. A my dwaj wrócimy do Rzymu, gdzie będę pełnił kluczową funkcję w rządzie, mogąc korzystać ze wszystkich zasobów naukowych w stolicy. No, chyba że już teraz, gdy jest tylko prawowitym następcą tronu, popadnę w wieczną niełaskę, gardząc jego propozycją, do czego mnie namawiasz. Zatem przyjmę tę pracę. Jako zadatek przyszłych korzyści, tak bym to określił.

— Bardzo ładnie dowodzisz swoich racji, Drakonie.

— Dziękuję.

— Jednak załóżmy, że kiedy Demetriusz zostanie cesarzem, co za sprawą szyderczego kaprysu bogów powinno nastąpić już niebawem, zamiast wrócić z tobą do Rzymu, postanowi zostawić cię na Sycylii, żebyś kontynuował wielkie dzieło obsiewania wyspy oklepanymi architektonicznymi cudami, przez co będziesz zmuszony tkwić tu do końca życia, przemierzając wzdłuż i wszerz całe to bezludzie, nadzorując zupełnie bezsensowną budowę nikomu niepotrzebnych…

Zaczynał mnie drażnić.

— Słuchaj, jestem gotów podjąć to ryzyko. Już mi zapowiedział w zwięzłych słowach, że kiedy zostanie cesarzem, w o wiele większym stopniu niż jego ojciec wykorzysta moje zdolności.

— I ty mu uwierzyłeś?

— Nie wyczułem fałszu.

— Ech, Drakonie, Drakonie! Zaraz pomyślę, że jesteś jeszcze większym wariatem od niego.


* * *

Wiedziałem, w co się pakuję. Spikulon mógł mieć całkowitą rację, mówiąc, że jestem bardziej szalony od nieszczęsnego Demetriusza. Bądź co bądź, Cezar nie może nic poradzić na to, jaki jest. Od stu lat lub jeszcze dłużej w jego rodzinie zdarzały się przypadki szaleństwa, prawdziwego szaleństwa, poważnego rozstroju umysłowego, jakiegoś defektu świadomości, powodującego fale nieprzewidywalnych, rozbuchanych zachcianek. W przeciwieństwie do tego ja codziennie patrzę w przyszłość trzeźwym wzrokiem. Jestem człowiekiem ciężko pracującym, godnym zaufania, dysponującym giętkim intelektem, który pomaga mi realizować wszystko, co tylko sobie zamierzę. Nie są to czcze przechwałki. Przemawia za mną mój dorobek. Wznosiłem świątynie i pałace, tworzyłem ogromne malowidła, rzeźbiłem wspaniałe posągi, zaprojektowałem nawet latający wehikuł, który pewnego dnia zbuduję i wypróbuję. A rodzą mi się w głowie jeszcze większe pomysły, które notuję leworęcznie drobnym maczkiem, używając szczególnego kodu — pomysły, które popchną świat do przodu. Któregoś dnia doprowadzę je do perfekcji. Na razie jednak nikomu o nich nie wspominam, dlatego szyfruję zapiski (jakby ktoś był w stanie pojąć ich znaczenie, nawet gdyby odczytał każde słowo).

Ten i ów prostodusznie twierdzi, że swoje zdolności umysłowe zawdzięczam życzliwości bogów, z czym zresztą nie zamierzam się spierać. Ale nie należy zapominać o dziedzictwie przodków. Moi pradziadowie zostawili mi w spadku ponadprzeciętne zdolności rozumowe, podobnie jak Demetriusz odziedziczył odchylenia psychiczne. W moich żyłach płynie krew jednego z naszych największych cesarzy, wizjonera Trajana VII, zasługującego na tytuł, który przed szesnastoma wiekami przyznano jego imiennikowi: Optimus Princeps, „najlepszy z książąt”. A kimże są antenaci Demetriusza Cezara? Lodowikus! Mariusz Antoninus! Walens Akwila! Czyż nie byli to jedni z najsłabszych cesarzy, jacy zasiadali na naszym tronie, prowadzący cesarstwo ścieżką zepsucia i zastoju?

Jest rzeczą wiadomą, że imperium od czasu do czasu przeżywa trudności, choć gdy szczęście znów sprzyja, co zawsze i nieodmiennie w końcu następuje, pojawia się nowe źródło odrodzenia i odnowy. Dlatego właśnie Rzym jest od przeszło dwóch tysięcy lat dominującą potęgą na ziemi. I dlatego będzie trwał wiecznie, po wsze czasy, do skończenia świata, wciąż na nowo odzyskujący siły.

Zważcie, że w czasach chaosu i niepokoju, mniej więcej tysiąc osiemset lat temu, August Cezar wprowadził cesarskie rządy, z których od tamtej pory do dziś się cieszymy. Kiedy krwi pierwszych cesarzy ubyło w żyłach następców, a do władzy doszli niszczyciele pokroju Kaliguli i Nerona, prędko nadszedł ratunek w osobie pierwszego Trajana, potem zaś Hadriana, którego następcami byli równie wybitni Antoninus Pius i Marek Aureliusz.

Podczas kolejnych społecznych zawirowań mężem opatrznościowym okazał się Dioklecjan, którego dzieło dokończył wielki Konstantyn. A kiedy ponownie zaczęło się dziać źle, siedemset lat później, i przydarzyło nam się to, co historycy nazywają dziś Wielkim Upadkiem — ponieśliśmy łatwą i haniebną porażkę, podbici przez naszych mówiących po grecku braci ze wschodu — powstał Flawiusz Romulus, żeby przywrócić nam utraconą wolność. Niedługo po nim ster rządów przeszedł w ręce Trajana VII, który rozsyłał po świecie ekspedycje badawcze, zwożące zewsząd nieprzebrane bogactwa, czym zapoczątkował epokę ekspansji zwaną renesansem. Niestety, obecnie znów przeżywamy dekadencję — żyjemy w czasach, które kiedyś, jak mniemam, otrzymają miano Drugiego Wielkiego Upadku. Prawo cykliczności zawsze obowiązuje.

Lubię myśleć o sobie jako o człowieku renesansu, ostatnim z ostatnich, urodzonym za sprawą jakiegoś tragicznego i niesprawiedliwego zrządzenia losu dwieście lat po schyłku swojej epoki, zmuszonym żyć w dobie bezmyślnego odrętwienia. Przyjemnie jest w ten sposób pofantazjować, tym bardziej że wszędzie widać dowody wspierające moje fantazje.

Że nastała epoka dekadencji, łatwo zauważyć. Jednym z kluczowych jej objawów jest zamiłowanie do niebotycznej i absurdalnej rozrzutności. Najlepszym przykładem niech będzie nierozważny, szalony wręcz plan Cezara, pragnącego uczynić z Sycylii pomnik swojej chwały. Fakt, że budowle, których wzniesienie mi zlecił, są z małymi wyjątkami imitacją wytworów dawniejszych, mniej beztroskich epok, tylko potwierdza moją teorię.

Doświadczamy przy tym rozbicia władzy centralnej. Nie tylko odległe prowincje, takie jak Syria czy Persja, niefrasobliwie próbują podążać własną drogą, ale też Galia, Hispania, Dalmacja i Panonia, będące praktycznie podnóżkiem cesarza, zachowują się niemalże jak niepodległe kraje. Na domiar złego te nowe języki. Gdzie się podziała nasza piękna, nieskażona łacina, kręgosłup Cesarstwa? Rozdrobniła się na masę miejscowych narzeczy. W każdym zakątku słychać jakąś bełkotliwą gwarę. My z Hispanii mówimy po hispańsku, długonosi Galowie kwękają przez nos po galijsku, a ludy w teutońskich prowincjach, odchodząc zupełnie od łaciny, powróciły do swojego prymitywnego szeleszczącego języka, zwanego germańskim. Długo by można wymieniać. Co gorsza, nawet w samej Italii łacina ustępuje swemu bękarciemu dziecku, o którym mówi się: rzymski. Choć w uszach brzmi jak słodka muzyka, zatracił swoje bogactwo i gramatyczną elastyczność, które to cechy wysunęły łacinę na czoło języków świata. A jeśli łacina odejdzie w zapomnienie (co nie spotkało greki na wschodzie), to jakże mieszkaniec Hispanii zrozumie mieszkańca Brytanii, Teuton Gala, Dalmatyńczyk zaś kogokolwiek?

Zaprawdę, musi panować dekadencja, kiedy w społeczeństwie szaleją niszczycielskie siły odśrodkowe.

Ale czy naprawdę jestem człowiekiem renesansu, rzuconym na mieliznę tej nędznej epoki? Może to powiedziane na wyrost? W powszechnym wyobrażeniu „człowiek renesansu” to osoba o szerokich horyzontach myślowych i ważkich osiągnięciach. Jestem nią z pewnością. Ale czy rzeczywiście czułbym się dobrze w wojowniczych czasach Trajana VII? Mam lotny, chłonny umysł człowieka renesansu, lecz co z awanturniczym renesansowym temperamentem? A może to prawda, że jestem nieśmiały, nudny i ogólnie bezpłciowy? Nie zapominajmy, że to było średniowiecze. Czy chodziłbym wtedy z mieczem po ulicy, a sprowokowany najbłahszym incydentem, awanturował się niczym legionista? Miałbym dwadzieścia kochanek i pięćdziesięciu synów z nieprawego łoża? Marzyłbym o wdrapaniu się na pokład maleńkiego, trzeszczącego stateczku, by płynąć tam, gdzie kończy się widnokrąg?

Nie, chyba taki nie jestem. Tamci ludzie umieli żyć z rozmachem. Świat wówczas był większy, barwniejszy, dużo bardziej tajemniczy niż dzisiaj. Na jego tajemnice odpowiadali oni romantycznym ferworem, dzikością czynu niepojętą dla człowieka współczesnego. Przyjąłem zlecenie Cezara, ponieważ wzbudza we mnie cząstkę owego romantycznego ferworu i sprawia, że czuję silniejszą wieź ze swoim sławnym przodkiem, zdobywcą świata: Trajanem VII, Trajanem Smokiem. Ale co mi przyniesie przyszłość? Będę, jak on, odkrywał nowe ziemie? Skądże. Będę budował piramidy, greckie świątynie i willę Hadriana. Tyle że już je kiedyś budowano, z całkiem dobrym skutkiem, więc po co to powtarzać? Czyżbym się jednak nurzał w dekadencji, jak całe moje pokolenie?

Ciekawe, jak potoczyłyby się losy wielkiego Trajana, gdyby się narodził w czasach Lodowikusa Augusta i jego stukniętego syna Demetriusza. Ludziom wielkich idei wiatr wieje w oczy, kiedy światem rządzą ludzie ograniczeni. Jeśli o mnie chodzi, to musiałem pójść na ustępstwa, żeby się przystosować, żeby zapewnić sobie spokój i bezpieczeństwo, ale czy jemu by się udało? A może miotałby się i awanturował, jak przystało na człowieka renesansu, aż w końcu z konieczności rozprawiono by się z nim po cichu gdzieś w ustronnym zaułku — widząc w nim zagrożenie dla rodziny panującej i całego imperium? A może nie? Może, w co wolę wierzyć, niczym płonąca strzała rozjaśniłby nocne ciemności tej epoki mroku, a przy okazji, jak to uczynił w swoich czasach, opromieniłby swoim blaskiem wszystkie ziemie?

I oto ja, osoba bezsprzecznie inteligentna i w powszechnym mniemaniu zdrowa na umyśle, dobrowolnie zgodziłem się wziąć udział w poronionym projekcie młodego Cezara, ponieważ nie mogłem się oprzeć cudownym technicznym wyzwaniom, jakie się z tym wiązały. Wspaniały romantyczny gest… albo po prostu wybryk wariata. Prawdopodobnie Spikulon miał rację, gdy mówił, że przyjmując tę pracę, dowodzę, jakim jestem wariatem. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach zmykałby gdzie pieprz rośnie.


* * *

Nie trzeba być Sybillą Kumejską, by przewidzieć, że upłynie sporo czasu, nim Demetriusz ponownie wspomni o projekcie. Cezar nieustannie krąży między pomysłami, co jest jednym z objawów jego przypadłości. Dwa dni po naszej rozmowie w teatrze wyjechał z Tauromenium na wakacje wśród afrykańskich wydm. Wrócił dopiero po miesiącu. A skoro nie wyznaczyliśmy nawet miejsca pod budowę pałacu na urwisku, pomijając już ustalenia dotyczące koncepcji architektonicznej i kosztów projektu, odłożyłem tę sprawę na później. Chyba miałem nadzieję, że i jemu ten pomysł wywietrzeje z głowy, nim wróci na Sycylię.

Jego nieobecność wykorzystałem do wznowienia prac nad moim głównym tegorocznym przedsięwzięciem, czyli kroniką życia Trajana VII. Czym właściwie zajmowałem się z przerwami od siedmiu czy ośmiu lat. Dwie rzeczy dodały mi bodźca. Pierwsza to znalezienie w Sewilli, w zakurzonych zakamarkach archiwum morskiego, zbioru dawno zapomnianych dzienników, przypuszczalnie autentycznych zapisków Trajana z jego podróży dookoła świata. Druga zaś to nieszczęśliwy wypadek w czasie polowania na dziki, który skazał mnie na chodzenie o kulach. Zmuszony do bezczynności, z braku innych zajęć postanowiłem znów wziąć na siebie rolę uczonego.

Jak dotąd, nie opisano w sposób wyczerpujący niezwykłej kariery Trajana. Może się to wydać dziwne, biorąc pod uwagę naszą długą, narodową tradycję dziejopisarstwa, sięgającą tajemniczych postaci Newiusza i Enniusza w czasach Republiki, jak również, oczywiście, Salustiusza, Tacyta, Swetoniusza, a po nich Ammianusa Marcellinusa, Druzyllusa z Aleksandrii, Marka Andronika — oraz, już bliżej współczesności, Lucjusza Eliusza Antypatera, wielkiego kronikarza podboju Rzymu przez Bizantyjczyków za panowania Maksymiliana VI.

Jednakże kronikarstwo zaczęło podupadać, odkąd w roku 2198 Flawiusz Romulus na powrót zespolił dwie rozłączone części imperium. Być może w czasach wielkich ludzi — a epoka Flawiusza Romulusa i jego dwóch kolejnych następców z pewnością się do nich zalicza — każdy jest zbyt zajęty tworzeniem historii, żeby mieć czas na jej opisanie. Przynajmniej ja tak sądziłem… dopóki nie skręciłem kostki, co pozwoliło mi zrozumieć, że w każdej epoce, choćby najburzliwszej, zawsze się znajdzie ktoś, kto za sprawą nieoczekiwanego trafu — kalectwa, choroby, zesłania — nagle ma dość swobody, żeby chwycić za pióro.

Zacząłem się skłaniać ku przypuszczeniu, że w czasach potężnych cesarzy, takich jak Flawiusz Romulus, Gajusz Flawillus czy Trajan Smok, publikowanie sprawozdań z ich poczynań mogło nie wyjść na dobre autorowi. Podobnie jak najdokładniejsza kronika dziejów pierwszych dwunastu cesarzy, a mam tu na myśli bezkompromisową i skandalizującą księgę Swetoniusza, powstałą w stosunkowo spokojnych czasach pierwszego Trajana, nie zaś wtedy, gdy potwory w rodzaju Kaliguli, Nerona i Domicjana grasowały po ziemi. Tak samo badacze współcześni trzem hispańskim monarchom woleli roztropnie ograniczyć się do suchego opisu wydarzeń publicznych i ważniejszych aktów prawodawczych. Roztrząsanie rządów cesarza musi zawierać krytykę. A ta może drogo kosztować.

Bez względu na przyczynę do naszych czasów nie zachowały się rzetelne kroniki rządów sławnego Flawiusza Romulusa, a jedynie spis najważniejszych wydarzeń i garść wyrachowanych panegiryków. O wewnętrznych zmaganiach jego spadkobiercy, zagadkowego Gajusza Juliusza Flawillusa, w zasadzie nic nie wiadomo. Dysponujemy tylko gołymi faktami, takimi jak miejsce urodzenia (wzorem Flawiusza Romulusa pochodził z Tarraco w Hispanii, mojego rodzinnego miasta). Wiemy też, jakie stanowiska rządowe piastował w trakcie swojej długiej kariery, nim zasiadł na cesarskim tronie. A co się tyczy trzeciego z wielkich Hispanów, Trajana VII, który nosił imię Smoka, dobitnie potwierdzone czynem, głośne na całym świecie, to w annałach uwieczniono ledwie punkty zwrotne jego sławetnych rządów.

W ciągu dwustu lat od śmierci Smoka nikt się nie podjął szczegółowego zbadania jego życia, co właściwie nie powinno dziwić. Owszem, można pisać bez obaw o zmarłym cesarzu, tylko kto się tym zajmie? Cudowny okres renesansu zbyt szybko został przerwany pierwszymi zwiastunami rewolucji przemysłowej, w którym to czasie, ponurym i zadymionym, pogoń za pieniądzem przyćmiła całą resztę, łącznie ze sztuką i naukami humanistycznymi. I oto powtórnie nastały czasy dekadencji; cesarską koronę wkładają na skronie kolejni słabeusze, a imperium stopniowo przemienia się w zlepek odrębnych jednostek, które nie darzą zbyt wielkim lub jakimkolwiek respektem głównego ośrodka władzy. Panujący nad nami, jeśli już potrafią się do czegoś zmobilizować, to skupiają się na tak bezużytecznych przedsięwzięciach, jak budowa na Sycylii gigantycznych grobowców w stylu piramidy. Kto się odważy w takich czasach podkreślać wielkość Trajana VII?

Ja się odważę.

Te słowa mogę poprzeć grubym plikiem rękopisów. Wykorzystując swoją pozycję na cesarskim dworze, przeorałem dolne piwnice rzymskiego Kapitolu, gdzie odmykałem szafy zamknięte od dwudziestu stuleci i wydobywałem na światło dzienne dokumenty, o których istnieniu dawno zapomniano. Przeglądałem prywatne zapiski z dysput senatorskich; nikt mi w tym nie przeszkadzał, nikt się nie interesował. Czytałem pamiętniki pozostawione przez najwyższych urzędników dworskich. Szperałem w raportach poborców ściągających podatki w prowincjach i inspektorów nadzorujących targowiska; choć wydają się nudne i jałowe, są w rękach historyka prawdziwą kopalnią wiedzy. Dzięki temu przywróciłem pełen blask — przynajmniej w swojej pamięci i na kartach nie ukończonej książki — osobie Trajana VII i czasom, w których żył.

A cóż to była za postać! Przez wszystkie lata swojego długiego żywota był wspaniałym ucieleśnieniem siły, dalekowzroczności, zapału i nieustępliwości. Zaliczam go w poczet najwybitniejszych cesarzy. Obok Augusta Cezara, założyciela imperium, Trajana I i Hadriana, którzy przesunęli granice aż po krańce ziemi, Konstantyna, który wprowadził skuteczne rządy na tym bezkresnym obszarze, Maksymiliana III, który raz na zawsze rozprawił się z barbarzyńcami, wreszcie jego krajana i poprzednika Flawiusza Romulusa. Przez lata go poznawałem — prawdziwego smoka! — a cudowna bliskość jego wielkiego ducha, którą odczuwałem w czasie swoich badań, uświetniła i uszlachetniła moje dni.


* * *

A więc cóż o nim wiem — tym wybitnym cesarzu, rzymskim smoku, moim dalekim praprzodku? Otóż urodził się z nieprawego łoża, to po pierwsze. Skrupulatnie przetrząsnąłem metryki urodzeń i ślubów w Tarraco i okolicznych regionach Hispanii, badając okres od roku 2215 do 2227, co powinno w zupełności wystarczyć, i chociaż natrafiłem na paru Drakonów w dokumentach podatkowych: Decymusa Drakona, Numeriusza Drakona i Salwiusza Drakona — wydaje się, że żaden się nie ożenił ani nie doczekał się potomstwa, które by wpisano do ksiąg metrykalnych. A zatem imiona rodziców pozostaną nieznane. Mogę tylko podać, że w 2241 roku niejaki Trajan Drakon, obywatel Tarraco, wstąpił do służby wojskowej w Trzecim Legionie Hispańskim. Z czego wnoszę, że urodził się pomiędzy rokiem 2220 a 2225. W tamtych czasach rekrutowano osiemnastoletnich młodzieńców, co wskazywałoby, że urodził się w roku 2223, lecz znając Drakona, a znam go już całkiem dobrze, zaryzykowałbym stwierdzenie, że zaciągnął się wcześniej, w wieku lat szesnastu, jeśli nie piętnastu.

Imperium właściwie znajdowało się jeszcze pod greckim panowaniem, wszakże Hispania, jak większość zachodnich prowincji, cieszyła się niezależnością. Cesarzem w Konstantynopolu był Leon XI — człowiek, który ochotniej zajmował się gromadzeniem w pałacu skarbów kultury starożytnej Grecji aniżeli rozważaniem sytuacji na obszarze Europy. Ziemiami Cesarstwa Zachodniego władał nominalnie jego daleki krewniak Nikefor Kantakuzen. Jednakże w czasach greckiej dominacji cesarze Zachodu byli posłusznymi kukłami, przy czym Nikefor, ostatni z serii, był najbardziej posłuszny z nich wszystkich. Podobno nigdy nie widziano go w Rzymie; czas spędzał na południu, w zacisznym zakątku niedaleko Neapolis.

Do pierwszych buntów na Zachodzie, o czym piszę z dumą, dochodziło w Hispanii, w moim rodzinnym mieście Tarraco. Odważny i pełen werwy Flawiusz Romulus, syn pastucha, może nawet niepiśmienny, zebrał wojsko złożone z takich jak on obszarpańców, obalił rząd prowincji i ogłosił się cesarzem. Działo się to w roku 2193. Miał wtedy dwadzieścia pięć lub trzydzieści lat.

Nikefor, cesarz Zachodu, zlekceważył powstanie w Hispanii, jakby miał do czynienia z błahym miejscowym rokoszem. Wątpliwe, by wieść dotarła do uszu bazyleusa Leona XI w Konstantynopolu. Tymczasem bardzo szybko pobliska Luzytania przysięgła wierność chorągwi buntownika, a za nią wyspiarska Brytania, potem Galia. Kawałek po kawałku zachodnie ziemie wyrywały się z poddaństwa wobec słabowitego rządu w Rzymie, aż ostatecznie Flawiusz Romulus wkroczył do stolicy, zajął cesarski pałac i wysłał na południe korpus wojskowy w celu aresztowania Nikefora i odwiezienia go na miejsce zesłania w Ajgyptos. W roku 2198 upadło również Cesarstwo Wschodnie. Leon XI odbył swoją słynną, upokarzającą pielgrzymkę z Konstantynopola do Rawenny, gdzie na mocy traktatu uznał we Flawiuszu Romulusie nie tylko cesarza ziem zachodnich, ale i pana ziem wschodnich.

Rządy Flawiusza trwały jeszcze przez trzydzieści lat. Nie zadowalając się samym tylko zjednoczeniem imperium, wsławił się drugim zdumiewającym wyczynem: wyprawą, w czasie której okrążył koniuszek Afryki, dotarł do wybrzeży Indii, a nawet, jak się przypuszcza, do dalszych, nieznanych lądów. Był pierwszym z Morskich Cesarzy, dając szlachetny przykład żyjącemu dwa pokolenia po nim Trajanowi VII, jeszcze zuchwalszemu podróżnikowi.

My, Rzymianie, już w czasach pierwszego Augusta organizowaliśmy wyprawy lądowe na Daleki Wschód, do Persji, a nawet Indii. W epoce świetności Cesarstwa Wschodniego Bizantyjczycy często zapuszczali się na zachodnie wybrzeża Afryki, prowadząc ożywiony handel z królestwami Czarnego Lądu, co skłoniło kilku zaradniejszych cesarzy Zachodu do wysłania własnych ekspedycji naokoło Afryki w kierunku Arabii, stamtąd zaś dalej, do Indii. Były to jednak sporadyczne wypady. Flawiusz Romulus pragnął zacieśnić więzy handlowe z krajami Azji. Podczas swojej wielkiej podróży do Indii afrykańskim szlakiem zabrał ze sobą tysiące Rzymian, których tam zostawił z misją zakładania kolonii. Od tamtej pory prowadzimy interesy z ciemnoskórymi ludami tych odległych krajów. I nie koniec na tym! On sam lub jeden z jego dowódców pożeglował hen, do królestw Kataju i Cipangu, gdzie żyją ludzie o żółtej cerze. W ten oto sposób nawiązaliśmy stosunki handlowe, dzięki którym możemy sprowadzać z tych tajemniczych stron jedwab i kadzidło, klejnoty i korzenie, nefryt i kość słoniową, rabarbar i szmaragdy, pieprz i rubiny, cynamon i szafiry, wonności i barwniki.

Flawiusz Romulus miał nieokiełznane ambicje. Marzył też o nowych wojażach na zachód, ku lądom Nowego Rzymu po drugiej stronie Oceanu. Setki lat wcześniej nieostrożny cesarz Saturninus podjął ryzykowną próbę podboju Nowego Świata; wydał masę pieniędzy i poniósł dotkliwą klęskę. Fiasko przedsięwzięcia tak nas osłabiło pod względem wojskowym i gospodarczym, że w ciągu pięćdziesięciu lat Grecy bez większych problemów przejęli kontrolę nad imperium. Tamto bolesne doświadczenie było przestrogą dla Flawiusza. Wiedział, że nigdy nie pokona walecznych narodów Nowego Świata, lecz zależało mu na nawiązaniu stosunków handlowych. Od pierwszych dni swojego panowania zastanawiał się, jak zrealizować ten cel.

Jego następcą, jako że przeżył wszystkich swoich synów, był inny Hispan z Tarraco, Gajusz Juliusz Flawillus, pochodzący ze szlachetniejszego niż on rodu, który prawdopodobnie wspierał swoim majątkiem rebelię Flawiusza. Gajusz Flawillus był potężnym i znamienitym cesarzem, ale że rządził pomiędzy dwiema silnymi osobowościami, Flawiuszem Romulusem i Trajanem Drakonem, wydaje się bardziej rozjemcą niż innowatorem. Kiedy zasiadał na tronie, czyli w latach 2238 — 2253, kontynuował politykę morską swojego poprzednika, kładł nacisk na podróże do Nowego Świata, nie do Afryki i Azji. Jednocześnie usiłował zbliżyć do siebie grecką i łacińską część imperium, czemu Flawiusz Romulus poświęcał dość mało uwagi.

To właśnie za panowania Gajusza Flawillusa wybił się Trajan Drakon. Pierwsze misje wojskowe wypełniał w Afryce, gdzie prędko awansował, gdy bohatersko stłumił powstanie w Aleksandrii, a następnie ukrócił występki pustynnych rozbójników na południe od Kartaginy. Dokładnie nie wiadomo, w jakich okolicznościach zwrócił na niego uwagę cesarz Gajusz, choć można się spodziewać, że miało w tym swój udział jego hispańskie pochodzenie. W roku 2248 jest już dowódcą gwardii pretoriańskiej. Ma około dwudziestu pięciu lat. Niebawem otrzyma tytuł pierwszego trybuna, a zaraz potem konsula. W roku 2252, na kilkanaście miesięcy przed śmiercią, Gajusz oficjalnie adoptował Trajana i ogłosił go swoim spadkobiercą.

Czuło się, jakby Flawiusz Romulus powstał z martwych, kiedy Trajan Drakon odział się w purpurę i przyjął imię Trajana VII. W miejsce wyniosłego patrycjusza Gajusza Flawillusa władzę objął drugi hispański chudopachołek z tym samym zawadiackim wigorem, który popychał Flawiusza do wielkich czynów, tak że cały świat drżał od jego rubasznego śmiechu.

W rzeczy samej, Trajan okazał się drugim Flawiuszem, i to na jeszcze większą skalę. Obaj nie należeli do ułomków, lecz Trajan był wielkoludem. (Też jestem wysoki, ja, jego daleki potomek). Ciemne włosy opadały mu do połowy pleców. Czoło miał szlachetnie zadarte, oczy płonęły orlim blaskiem, jego gromki głos rozbrzmiewał od Wzgórza Kapitolińskiego do Janikulum. Na jednym posiedzeniu potrafił bez niczyjej pomocy opróżnić beczułkę wina… i ustać na nogach. W ciągu osiemdziesięciu lat życia miał pięć żon (bynajmniej nie w tym samym czasie, pośpiesznie wyjaśniam), tudzież niezliczone rzesze nałożnic. Spłodził dwadzieścioro pełnoprawnych potomków, z których dziesiąty był moim przodkiem, oraz taką hordę bękartów, że nietrudno dziś napotkać sępią twarz Trajana Drakona na ulicy w prawie każdym mieście na świecie.

Był miłośnikiem nie tylko kobiet, ale i sztuki, zwłaszcza muzyki i rzeźbiarstwa, interesował się też naukami ścisłymi. Takie dziedziny wiedzy jak matematyka, astronomia i mechanika były zaniedbywane w ciągu dwustu lat, kiedy Zachód podlegał rozpieszczonym, lubującym się w zbytkach Grekom. Trajan powrócił do korzeni. Gruntownie przebudował starożytną stolicę, okraszając ją pałacami, teatrami i uniwersytetami, jakby ich tam nigdy nie było. Ponadto, może z obawy przed niewystarczalnością podjętych środków, przeniósł się na wschód, do prowincji Panonii, do miasteczka Wenia nad rzeką Danubius, gdzie wzniósł, rzec można, drugą stolicę ze wspaniałą uczelnią, masą teatrów, przepysznym gmachem senatu i cesarskim pałacem, jednym z cudów świata. Wychodził z założenia, że Wenia, chociaż mroczniejsza, zimniejsza i bardziej deszczowa od słonecznej Romy, znajdowała się bliżej serca imperium. Nie ścierpiałby kolejnego podziału Cesarstwa na część wschodnią i zachodnią, mimo że zarządzanie całością stanowiło nie lada wyzwanie. Usytuowawszy swoją siedzibę właśnie tam, mógł się łatwiej zwrócić na zachód w stronę Galii i Brytanii, na północ ku ziemiom Teutonów i Gotów, i na wschód, gdzie rozciągały się greckie terytoria — a zarazem nie wypuszczać z rąk steru władzy.

Trajan rzadko jednak bywał w swojej nowej stolicy, a Romę nieczęsto odwiedzał. Nieustannie podróżował. A to pojawiał się w Konstantynopolu, przypominając Grekom z Azji, że mają nad sobą Cesarza, a to objeżdżał Syrię, Ajgyptos i Persję, a to zapuszczał się na daleką północ, żeby polować na dzikie, włochate bestie, żyjące na ziemiach Hiperborejczyków, a to wreszcie powracał do ojczystej Hispanii, gdzie przekształcił starożytną Sewillę w najważniejszy port, skąd wyruszały wyprawy do Nowego Świata. Zaiste, nie próżnował.

A w dwudziestym piątym roku panowania, 2278 o.z.m., rozpoczął swoją największą podróż. Dokonał oszałamiającego wyczynu, który na zawsze upamiętnił jego imię: opłynął świat dokoła, wyruszywszy z Sewilli, by tamże powrócić, zapoznając się z prawie wszystkimi narodami, cywilizowanymi bądź barbarzyńskimi, jakie zamieszkują nasz glob.


* * *

Kto przed nim zdobył się nad tak śmiałe przedsięwzięcie? Nikt, sądząc po tym, co znalazłem w historycznych zapiskach.

Oczywiście, nikt wcześniej nie podawał w wątpliwość tego, że ziemia jest kulą, a więc można ją opłynąć. Człowiek ze zdrowym rozsądkiem dostrzega krzywiznę planety, gdy tylko sięgnie wzrokiem w dal. A to, że gdzieś istnieje kraniec, z którego nierozważny żeglarz spada jak z urwiska, spokojnie można włożyć między bajki. Podobnie nie ma powodu bać się nieprzebytej ściany ognia hen na południowych morzach, opisywanej przez prostaczków. Już dwa i pół tysiąca lat temu pierwsze statki opłynęły południowy przylądek Afryki i nikt nie widział ścian ognia.

Nawet jednak najwytrawniejszym wilkom morskim nie przyszło do głowy opływać całej kuli ziemskiej, a cóż dopiero wybierać się w taką podróż, zanim Trajan Drakon jako pierwszy śmiałek wypłynął z Sewilli. Żeglując wzdłuż afrykańskich wybrzeży, docierano do Arabii, Indii, a nawet Kataju. Również do Nowego Świata: najpierw do Meksyku, a potem wzdłuż zachodnich wybrzeży tego kraju, obok wąskiego pasa lądu, który łączy dwa wielkie kontynenty, dopływano do wielkiego imperium Peru. Przy okazji dowiedzieliśmy się o istnieniu drugiego oceanu, może nawet większego niż ten, który oddziela Europę od Nowego Świata. Wody tego rozległego oceanu chlustały na wschodzie o plaże Peru i Meksyku, na zachodzie zaś Kataju, Cipangu i Indii. Ale co leżało pośrodku? Może gdzieś wśród zachodnich mórz powstały inne mocarstwa, potężniejsze niż Kataj, Cipangu i Indie razem wzięte? A jeśli któreś nieznane imperium spychało w cień nawet Cesarstwo Rzymskie?

Trajan VII Drakon okrył się nieśmiertelną sławą, bo postanowił się tego dowiedzieć choćby za cenę życia. Musiał czuć się niezagrożony na tronie, skoro był skłonny powierzyć pieczę nad stolicą swoim zastępcom na tak długi czas. Albo też nie przejmował się możliwością przewrotu, do cna pochłonięty myślami o podróży.

Pięcioletnie wojaże dookoła świata były jednym z najznamienitszych wyczynów w dziejach, stawianym na równi z założeniem imperium przez Augusta Cezara czy rozszerzeniem jego granic na prawie cały ówcześnie znany świat przez Trajana I i Hadriana. Otóż ta właśnie rzecz, pomijając inne osiągnięcia, skłoniła mnie do zgłębienia dziejów jego życia. W czasie pamiętnej podróży nie natknął się na żadne mocarstwo mogące rywalizować z Rzymem, lecz odkrył krocie maleńkich królestw na wyspach Morza Zachodniego, których wyroby w znacznym stopniu wzbogaciły nasze życie. Nie dość na tym: przetarty przezeń szlak, który prowadzi wokół wąziutkiego przylądka południowego kontynentu Nowego Świata, daje nam stały, otwarty dostęp do ziem Azji, niezależnie od ewentualnych sprzeciwów bądź to swarliwych Meksykanów i Peruwiańczyków, bądź wojowniczych Cipangijczyków i niewyobrażalnie licznych Katajczyków.

Jednakowoż, chociaż znamy w zarysach wydarzenia towarzyszące wyprawie Trajana, jego prywatny dziennik, obfitujący w bezcenne szczegóły, przez wieki uchodził za zaginiony. Dlatego właśnie tak się uradowałem, kiedy jeden z moich szperaczy, przetrząsając zapomniany zakątek w Urzędzie Spraw Morskich w Sewilli, obwieścił mi na początku roku, że przypadkowo natknął się na rzeczony dziennik. Przez cały ten czas leżał wśród papierów dokumentujących późniejsze rządy, zagrzebany dla niepoznaki w stosie dowodów wypłat i pokwitowań za towar. Z mojego polecenia cesarski goniec przywiózł mi go do Tauromenium. Podróż zabrała mu sześć tygodni, ponieważ pakunek wędrował drogą lądową z Hispanii do Italii (nie powierzyłbym morskim bałwanom tak drogocennej rzeczy), wzdłuż półwyspu aż do Bruttium, przez cieśninę promem do Mesyny, stamtąd zaś do mnie.

Czy będzie to sprawozdanie opatrzone mnóstwem szczegółów, o którym tak marzyłem, czy raczej suchy wykaz danych nawigacyjnych, takich jak długości i szerokości geograficzne, położenie gwiazd czy wskazania kompasu?

No cóż, przekonać się o tym mogłem dopiero po odebraniu przesyłki. Traf chciał, że trafiła w moje ręce tego samego dnia, kiedy Cezar Demetriusz powrócił ze swojej miesięcznej wycieczki do Afryki. Zaledwie odpieczętowałem ciężki pakunek i przejechałem palcem po grzbiecie grubego pliku pociemniałych ze starości welinowych kartek, a już przybył do mnie posłaniec z wezwaniem do natychmiastowego stawienia się przed obliczem Cezara.

Cezarowi, o czym już wspominałem, brakuje cierpliwości. Niewiele myśląc, zerknąłem poza kartę tytułową na pierwszą stronicę z tekstem. Ciarki przeszły mi po skórze, gdy przed moimi zdumionymi oczami rozwinęło się rozpoznawalne, pochyłe pismo Trajana Drakona. Pozwoliłem sobie na jeszcze jedno spojrzenie w głąb zapisków, koło setnej stronicy, by napotkać fragment mówiący o spotkaniu z jakimś wyspiarskim królem. A niech mnie! Kronika podróży jak się patrzy!

Oddałem paczkę majordomusowi w mojej willi, godnemu zaufania wyzwoleńcowi z Sycylii imieniem Pantaleon. Wytłumaczywszy mu, jakie kary nań spadną, jeśli pod moją nieobecność stanie się krzywda bodaj jednej stronicy.

Następnie udałem się do pałacu na wzgórzu, gdzie zastałem Cezara w ogrodzie. Przyglądał się dwóm wielbłądom sprowadzonym z Afryki. Miał na sobie pustynne odzienie z kapturem, a za pasem wspaniały zakrzywiony sztylet. W ciągu pięciotygodniowej wycieczki słońce tak bardzo spiekło jego ręce i twarz, że mógł z powodzeniem uchodzić za Araba.

— Pizander! — zakrzyknął.

A już zapomniałem o tym głupim imieniu. Gdy się szeroko uśmiechnął, zęby błysnęły mu jak latarnie w kontraście z opalonym obliczem.

Z grzeczności zacząłem od miłego słówka. Czy miał udaną podróż i takie tam bzdety. Szybkim ruchem ręki nakazał mi milczenie.

— Wiesz, Pizandrze, o czym myślałem każdego dnia podróży? O naszym projekcie! O naszym chwalebnym przedsięwzięciu! I wiesz co? Zrozumiałem, że trzeba iść na całość. Postanowiłem, że kiedy zostanę cesarzem, założę swoją stolicę na Sycylii. Po cóż mi znosić chłody i burze na północy, skoro mogę przebywać w miejscu, które tak pokochałem, bardzo blisko Afryki? Musimy też zbudować tu, w Panormus, gmach senatu. Także bogate wille dla najwyższych urzędników dworskich i bibliotekę… Wiesz, że na całej wyspie nie uświadczysz ani jednej biblioteki z prawdziwego zdarzenia? Podzielimy księgozbiór w Aleksandrii i połowę tu zwieziemy, gdy tylko przygotujemy godne pomieszczenia. A później…

Nie będę przytaczał reszty. Wystarczy powiedzieć, że jego szaleństwo wspięło się na szczyty niczym nieskrępowanej rozrzutności. Której pierwszą ofiarą byłem ja, albowiem jeszcze tego wieczoru mieliśmy wyruszyć na objazd Sycylii, żeby znaleźć odpowiednie miejsce dla fantastycznych budowli. Zamierzał uczynić dla Sycylii to samo, co August Cezar dla miasta Rzymu, przeobrazić ją w dzieło epoki. Plany wzniesienia nowego pałacu w Tauromenium odeszły w zapomnienie. Najpierw mieliśmy wędrować z Tauromenium do Lilibeum na drugim krańcu wyspy, a potem z powrotem przez Eryks i Syrakuzy, zatrzymując się wszędzie dla zwiedzania.

I tak się też stało. Sycylia to duża wyspa. Podróż zajęła nam dwa i pół miesiąca. Cezar okazał się dość miłym towarzyszem podróży; bądź co bądź jest dowcipny, inteligentny i żwawy… a to, że jest przy okazji szaleńcem, rzadko mi przeszkadzało. Podróżowaliśmy w komfortowych warunkach. Ze względu na niewyleczoną kostkę większość czasu noszono mnie w lektyce, dzięki czemu czułem się jak wielka, wychuchana osobistość z dawnych czasów, faraon lub Dariusz z Persji. Niestety, nie dość, że tak nagle przerwano mi naukowe badania, to jeszcze — niech to piorun trzaśnie! — miesiącami nie mogłem zajrzeć do dziennika Trajana! Zabranie go w podróż, żeby potajemnie czytać w łóżku, byłoby zbyt ryzykowne. Cezar jest zazdrosnym człowiekiem, gdyby więc niespodziewanie wszedł do sypialni i zobaczył, jak marnuję siły na sprawy nie związane z jego projektem, mógłby bez ceregieli wyrwać mi dziennik i cisnąć go w ogień. Dlatego zostawiłem go pod pieczą Spikulona, przykazawszy mu, żeby go strzegł za cenę własnej krwi. Gdyśmy tak przemierzali wyspę wzdłuż i wszerz w coraz większej spiekocie — nastało bowiem lato i południowe słońce prażyło bezlitośnie — ileż to razy przeleżałem noc, kręcąc się z boku na bok, wyobrażając sobie w rozgorączkowanym umyśle zawartość dziennika, wymyślając dla Trajana niebywałe przygody, zastępujące te prawdziwe, z którymi za sprawą niefrasobliwości i samolubstwa Cezara Demetriusza nie mogłem się zapoznać. A przecież wiedziałem, że prawda, gdy wreszcie ją odkryję, przerośnie moje najśmielsze wyobrażenia.


* * *

W końcu wróciłem do Tauromenium. Spikulon zwrócił mi księgę, a wtedy, w ciągu trzech szalonych dni i nocy, praktycznie bez spania, przeczytałem wszystko od deski do deski. Dowiedziałem się rzeczy, oprócz tych pięknych, zapierających dech w piersiach i niewiarygodnych, istotnie niemożliwych do wyobrażenia, również takich, o których nie jest miło się dowiedzieć.

Chociaż tekst spisano trudniejszą łaciną z czasów średniowiecza, nie przysporzył mi większych trudności. Cesarz Trajan VII miał dryg literacki, a jego dosadny, zrozumiały i nader potoczysty styl przypominał mi jako żywo styl Juliusza Cezara, innego wielkiego wodza, który z tą samą biegłością władał rylcem co mieczem. Prawdopodobnie prowadził dziennik podróży z powodów czysto osobistych, nie zamierzając go nigdy publikować. To, że zachował się w archiwach, po prostu jest dziełem przypadku.

Jego opowieść ma swój początek w sewilskiej stoczni, gdzie przygotowano na wyprawę pięć statków, niezbyt dużych, bo największy ważył tylko 120 ton. Cesarz podał dokładną zawartość ładowni. Oczywiście, broń: sześćdziesiąt kusz, pięćdziesiąt arkebuzów z zamkiem lontowym (dopiero wynalezionych), machiny miotające, oszczepy, kopie, włócznie, puklerze. Kowadła, kamienie szlifierskie, miechy, latarki. Narzędzia, którymi murarze i kamieniarze mieli budować twierdze na nowo odkrytych ziemiach. Maści, lekarstwa, opatrunki. Sześć drewnianych kwadrantów, sześć metalowych astrolabiów, trzydzieści siedem igieł magnetycznych, sześć par kompasów pomiarowych i tak dalej. Z myślą o handlu z książętami nowo poznanych królestw: buteleczki z rtęcią, sztaby miedzi, bele bawełny, aksamit, atłas i brokaty, tysiące dzwoneczków, haczyki wędkarskie, lusterka, noże, paciorki, grzebienie, mosiężne i miedziane bransolety i tym podobne precjoza. A wszystko to spisane z iście urzędniczą skrupulatnością. Poznawałem Trajana Drakona od zupełnie nowej strony.

Nareszcie chwila wypłynięcia. Rzeką Betis z Sewilli na wody Oceanu, potem prędko na Wyspy Kanaryjskie, gdzie jednak nie zobaczyli ani jednego ogromnego psa, od których pochodzi nazwa archipelagu. Natrafili wszakże na niezwykłe drzewo deszczowe, którego gigantyczny napęczniały pień dostarczał wodę całej wyspie. Myślę, że to drzewo umarło, bo od tamtej pory nikt go już nie widział.

Potem skok przez morze do Nowego Świata, spowolniony ospałością wiatrów. Minąwszy równik, stracili z oczu Gwiazdę Polarną. W upale topiła się smoła między wręgami, a pokład rozgrzewał się jak patelnia. Wnet jednak pogoda się poprawiła, dzięki czemu szybko dotarli do wschodnich wybrzeży południowego kontynentu, gdzie mocno się on wybrzusza w stronę Afryki. Władza imperium Peru nie sięgała tak daleko. Mieszkali tam weseli nadzy ludzie, którzy zwyczajowo jedli ludzkie mięso, ale tylko, jak zaznaczył cesarz, „z zabitych nieprzyjaciół”.

Trajan chciał opłynąć kontynent od dołu, co samo w sobie było zuchwałym zamierzeniem, ponieważ nikt nie wiedział, jak daleko na południe trzeba będzie płynąć i jakie w tym najodleglejszym zakątku napotkają przeciwności przyrody. Nawiasem mówiąc, kontynent mógł wcale nie mieć końca na południu, co uniemożliwiałoby kontynuowanie podróży na zachód. Jednolity pas lądu stwarzałby dla marynarzy niepokonaną tamę. Należało się również liczyć z tym, że stawią im opór peruwiańskie wojska. Tak czy inaczej, wyruszyli na południe, zapuszczając się w każdą zatokę, bo mogła oznaczać kraniec kontynentu i połączenie z morzami na zachodzie.

Wielokrotnie takie zatoki okazały się ujściami potężnych rzek, lecz wrogie plemiona dzikich tubylców odstraszały podróżników. Trajan obawiał się też, że płynąc rzeką, zawędrują jedynie w głąb lądu, na ziemie Peruwiańczyków, zamiast przeprawić się na drugi ocean. Tak więc płynęli na południe, wciąż dalej, dalej i dalej. Pogoda, dotychczas upalna, dawała się jeszcze bardziej we znaki, gdy przyszły lodowate wiatry i pochmurne niebo. Wiedzieli jednak, że na południe od równika pory roku są odwrócone, zamiast lata trwa zima, zatem nie zaskoczyła ich ta zmiana.

Na brzegach zauważali osobliwe biało-czarne ptaki, które świetnie pływały, lecz nie umiały latać. Były tłuste i dobre w smaku. Wydawało się, że nie znajdą drogi na zachód. Wybrzeże, puste i jałowe, ciągnęło się w nieskończoność. Napastował ich grad i deszcz ze śniegiem, na rozkołysanej wodzie unosiły się góry lodowe, zimne krople deszczu zamarzały na brodach. Topniały zapasy wody i jedzenia. Ludzie szemrali. Mimo że co dzień oglądali cesarza, zaczynali otwarcie mówić o powrocie. Trajan zastanawiał się, czy grozi mu niebezpieczeństwo.

Niedługo potem, gdy przyszły wietrzyska, jakich dotąd nie widziano, wybuchł bunt. Dowódcy dwóch statków oznajmili, że wycofują się z ekspedycji. „Zaprosili mnie, żebyśmy usiedli do stołu i porozmawiali — pisał Trajan. — Rzecz jasna, chcieli mnie zgładzić. Na jeden zbuntowany statek posłałem pięciu zaufanych ludzi z wiadomością ode mnie, w drugiej zaś łodzi ukradkiem następnych dwudziestu. Kiedy pierwsi weszli na pokład, witani przez dowódcę, ci zabili go na poczekaniu. Wtedy na statek wtargnęła druga grupa. Bunt został stłumiony. Trzech podżegaczy stracono bez sądzenia, jedenastu buntowników wysadzono na brzeg mroźnej wyspy, gdzie nie rosła nawet licha trawa. Nie podejrzewałbym Trajana Drakona o łagodne traktowanie winowajców, lecz spokojne słowa, jakimi opisywał pozostawienie marynarzy na pastwę strasznej śmierci, przyprawiały o dreszcz.

Wyprawa posuwała się naprzód. Na południowych pustkowiach napotkali szczep nagich olbrzymów, wysokich na osiem stóp, z których dwóch wzięli do niewoli, żeby ich później pokazywać w Rzymie jako ciekawostki. „Ryczeli jak byki i coś wrzeszczeli do czczonych przez siebie demonów. Zakutych w łańcuchy, umieściliśmy na dwóch różnych statkach. Wszelako nie chcieli jeść i zaraz pomarli”.

Na przekór sztormom i ciemnościom zbliżali się do bieguna, lecz przejścia na zachód jak nie było, tak nie było. Nawet Trajan bił się z myślami, dumając nad powrotem. Oblodzone morze utrudniało przeprawę. Znaleźli jednak nowe stada tłustych, nie latających ptaków i założyli na lądzie obóz zimowy, w którym spędzili trzy miesiące, co jeszcze bardziej uszczupliło zapasy żywności. Ale gdy pogoda stała się łaskawsza, mimo że wciąż surowa, i postanowili ruszyć dalej, niemal natychmiast przybyli do miejsca zwanego dzisiaj Cieśniną Trajana, położonego na samym końcu kontynentu. Trajan wysłał na rekonesans jeden statek, którego dowódca orzekł, że cieśnina jest wąska, lecz głęboka, z silnym prądem morskim, pełna słonej wody. A więc nie rzeka, lecz droga ku zachodnim morzom!

Pokonując cieśninę, zmagali się z trudnościami, mijali ostre szpikulce skał, brnęli w nieprzejrzanych oparach mgły, nad skotłowaną topielą. Jednakże pojawiły się zielone drzewa, światełka obozowisk tubylców, a niebawem płynęli już na zachodnich wodach. „Niebo cudownie błękitne, chmury puszyste, a fale drobniutkie, ozłocone promieniami rozpalonego słońca”. Sceneria była tak sielska, że Trajan nowe morze nazwał Pacyfikiem, nawiązując do jego łagodności.

Planował teraz wyruszyć na zachód, bo gdy wpłynął na niezbadane wody, wydało mu się wielce prawdopodobne, że udając się w tym właśnie kierunku, wkrótce dotrze do Cipangu i Kataju. Wolał nie robić wypadu na północ, ku terytoriom zaczepnych Peruwiańczyków. Pięć statków nic nie zwojuje w starciu z całym imperium.

Nie mogli się jednak wypuścić od razu na zachód, a to z powodu przeciwnych wiatrów i skierowanych na wschód prądów morskich. Popłynęli zatem na północ, aczkolwiek niedaleko, trzymając się blisko lądu, na baczności przed Peruwiańczykami. Słońce prażyło na bezchmurnym niebie, nie padał deszcz. W chwili gdy wreszcie mogli skierować się na zachód, ogołocone z wysp morze wydawało się absolutnie bezkresną przestrzenią. Nocą świeciły obce gwiazdy, wśród nich pięć jasnych, ułożonych w kształt krzyża. Resztki wody pitnej kurczyły się w szybkim tempie. Łowienie ryb nie przynosiło skutku, więc marynarze zjadali kawałki drewna i kupy wiórów i polowali na szczury żerujące w ładowniach. Wydzielano łyk wody na cały dzień podróży. Groził im już nie tyle bunt, co śmierć głodowa.

Ostatecznie zbliżyli się do jakichś małych wysepek, dość nędznych, bo porośniętych jedynie karłowatymi, powykręcanymi krzakami. Mieszkali tam ludzie, z piętnastu lub dwudziestu, prości i nadzy, pomalowani w paski. „Przywitali nas gradem strzał i kamieni. Dwóch naszych zginęło. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy ich pozabijać. A ponieważ nie znaleźliśmy nigdzie żywności, nie licząc kilku nędznych ryb i krabów, złowionych rano, upiekliśmy i zjedliśmy ciała zabitych, żeby nie umrzeć z głodu”.

Trudno mi zliczyć, ile razy czytałem te słowa w nadziei, że znaczą co innego, lecz zawsze mówiły to samo.

Czwartego miesiąca podróży przez Pacyfik ukazały się inne wyspy, żyźniejsze. Ich mieszkańcy uprawiali pewien gatunek daktyli, z których pozyskiwali chleb, wino i olej, a także jams, banany, palmy kokosowe i inne rośliny tropikalne, znane nam dziś doskonale. Ludzie czasem byli przyjaźnie nastawieni, lecz częściej okazywali wrogość. Dziennik Trajana upamiętnia to całe bestialstwo. „Zabijaliśmy jak leci. Paliliśmy wioski, żeby dać przykład sąsiadom. Napełnialiśmy ładownie łupami”. Podobne zdania jeszcze nie raz padną. I ani słowa żalu, żadnych wyrzutów sumienia. Zupełnie jakby po zakosztowaniu ludzkiego mięsa stali się potworami.

Za tymi wyspami znów pustka. Trajan uzmysłowił sobie, że trudno ogarnąć myślą wielkość Pacyfiku, w porównaniu z którym nawet wielki Ocean zdawał się jeziorem. Aż po kolejnej przygnębiającej, wielotygodniowej tułaczce natknęli się na rozległy archipelag, który nazwali Augustynianami. Siedem tysięcy wysp małych i dużych, rozciągniętych olbrzymim łukiem na długości przeszło tysiąca mil. „Spotkał się z nami pewien wódz: szacowna osobistość z malunkami na twarzy, w bawełnianej spódnicy z jedwabnymi frędzlami. Miał dzidę, zdobiony złotem sztylet z brązu, tarczę połyskującą szlachetnym kruszcem, jak również złote kolczyki i bransolety”. Jego lud ofiarował korzenie: cynamon, goździki, imbir, gałkę i kwiat muszkatołowy — w zamian za zwyczajne rzymskie świecidełka. Mało tego: rubiny, diamenty, perły i samorodki złota. „Dopiąłem celu — pisał Trajan. — Pośrodku niezmierzonych mórz znalazłem nowe, baśniowe imperium”.

Które zaraz w brutalny sposób podbili. Choć początkowo Rzymianie żyli w przyjaznych stosunkach z mieszkańcami Augustynianów, przedstawiając im działanie zegarów piaskowych i kompasów, wzbudzając w nich podziw palbą z okrętowych dział tudzież udawanymi walkami gladiatorów, mężów w zbroi przeciwko mężom z trójzębem i siecią, sytuacja szybko uległa pogorszeniu. Niektórzy podwładni Trajana, zaprawieni daktylowym winem, napadli na miejscowe kobiety i zniewolili je z całym wigorem, jaki wstępuje w mężczyznę, który prawie od roku nie dotykał kobiecych piersi. Kobiety, zgodnie z relacją Trajana, zrazu były uległe, lecz jego ludzie okazywali przy tym tak haniebną przemoc i okrucieństwo, że pojawiły się sprzeciwy, a wnet i bójki, gdy mężczyźni pospieszyli na pomoc kobietom (czasem jeszcze dziesięcioletnim dziewczynom). Doszło do krwawej masakry, uwieńczonej zamordowaniem szlachetnego wodza wyspy.

Ciężko się czyta te fragmenty dziennika. Z jednej strony, mnóstwo fascynujących szczegółów na temat zwyczajów tubylców — jak to staruszki składają ofiarę ze świni, a potem pląsają, grają na trzcinowych trąbkach i smarują ofiarną krwią czoła mężczyzn, i jak mężczyźni w każdym wieku przekłuwają sobie na wylot genitalia złotym lub cynowym kolcem wielkości gęsiego pióra. Było mnóstwo takich dziwnych historii, które wydawały się pochodzić nie z tej ziemi. Jednak wciąż i wciąż przeplatał się z nimi wątek rzezi na wyspiarzach, zabijania bezlitosnego i pod lada pretekstem. Podróżując od wyspy do wyspy, Rzymianie spotykali się wszędzie z przyjaznym przyjęciem, lecz niebawem następowały gwałty, mordy i grabieże.

Tymczasem Trajan nie widział w tym nic złego. Strona po stronie, zawsze tym samym chłodnym, wyważonym tonem, opisuje wszystkie te okropności, jakby stanowiły naturalny i nieunikniony skutek zderzenia obcych kultur. Czytałem to wstrząśnięty i przerażony, co zarazem wyraźnie mi uświadomiło, jak inne to były czasy i jak mało jest we mnie człowieka renesansu. Okrucieństwa, jakich dopuszczali się jego ludzie, Trajan uważał co najwyżej za smutną konieczność. W moim odczuciu były zezwierzęceniem. Zrozumiałem również, że fundamentalnym przejawem schyłku naszej cywilizacji jest wstręt wobec tego rodzaju przemocy. Nadal jesteśmy Rzymianami; nie znosimy nieporządku i nie zatraciliśmy umiejętności prowadzenia wojen. Ale skoro Trajan Drakon opowiada niewzruszenie o odpowiedzi dział na pociski wystrzelone z łuków, o paleniu wiosek w odwecie za drobną kradzież na statku, o marynarzach zaspokajających swoje żądze na dziewczynkach, bo nie chciało im się poszukać starszych sióstr, otóż wtedy nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nasza dekadencja ma swoje dobre strony.

W ciągu tych trzech dni i nocy nieprzerwanego czytania z nikim się nie widziałem: ani ze Spikulonem, ani z Cezarem, ani z kobietami, które umilały mi nudny pobyt na Sycylii. Czytałem do znużenia, aż w głowie mi się mąciło, lecz mimo że drżałem ze zgrozy, nie umiałem przestać.

Odkąd przemierzyli pusty przestwór Pacyfiku, pojawiały się coraz to nowe wyspy; po niezliczonych wysepkach Augustynianów dopływali do innych na zachodzie i południu, a były ich tam całe chmary. Bo chociaż nie leżą w tej części oceanu duże lądy, wyspy ciągną się długimi szeregami, często większe od Brytanii i Sycylii. Bez końca powtarzały się opowieści o łodziach zdobionych złotem i pawimi piórami, w których podpływali wodzowie wysp z darami, albo o rogatych rybach, ostrygach wielkości barana czy drzewach, których opadłe liście podnoszą się na maleńkich nóżkach i pełzną po ziemi. Także o królach nazywanych radżami, z którymi nie można się spotkać twarzą w twarz, a jedynie mówić do tub w pałacowych ścianach. Wyspy korzeni, wyspy złota, wyspy pereł… cuda, cudeńka. A wszystko rabowane przez niezwyciężonego rzymskiego cesarza w imieniu wiecznej Romy.

W końcu dziwne, wyspiarskie kraje ustąpiły miejsca znanym ziemiom. Na horyzoncie pojawiły się azjatyckie wybrzeża Kataju. Trajan zszedł na ląd, wymienił się podarunkami z katajskim władcą i pozyskał od niego biegłych w sztuce drukowania, wytwarzania prochu strzelniczego i wyrobu delikatnej porcelany. Ci zaś, sprowadzeni do Rzymu, wydatnie przyspieszyli epokę rozwoju i dobrobytu, którą zwiemy renesansem.

Trajan podróżował jeszcze do Indii i Arabii, wypychając i tam ładownie bogactwami, a potem dołem opłynął Afrykę. Odbył tę samą drogę co nasi dawniejsi morscy podróżnicy, lecz w przeciwnym kierunku. I wiedział, że kiedy opłynie najbardziej na południe wysunięty przylądek Afryki, okrążenie świata stanie się faktem, toteż pośpiesznie udał się do Europy. Najpierw dotarł do południowych rubieży Luzytanii, potem żeglował wzdłuż południowego wybrzeża Hispanii, by ostatecznie pojawić się na czele pięciu statków i resztek załogi u ujścia rzeki Betis. Rychło stawił się w punkcie wyjścia: w Sewilli. „Oto marynarze, którzy zapragnęli okryć się wieczną sławą — podsumował. — Bardziej zasłużenie od dawnych argonautów, poszukujących z Jazonem złotego runa. Oto wspaniałe statki, które płynęły przez Ocean na południe w stronę Bieguna Antarktycznego, potem skręciły na zachód i długo trzymały się tego kierunku, aż przybyliśmy na wschód i stamtąd z powrotem na zachód. Nie zawróciliśmy nigdzie z drogi, lecz stale zmierzaliśmy naprzód. Po okrążeniu kulistej ziemi szczęśliwie ujrzeliśmy ojczystą Hispanię i port w Sewilli, skąd ongiś wyruszaliśmy w morze”.

Był jeden osobliwy dopisek. Trajan uwieczniał w dzienniku każdy dzień podróży. Z jego obliczeń wynikało, że powrócił do Sewilli dziewiątego dnia miesiąca januarius, roku 2282. Gdy jednak zszedł na brzeg, powiedziano mu, że jest dzień dziesiąty, nie dziewiąty. W swojej długotrwałej wędrówce na zachód zgubili gdzieś cały dzień. Zagadkę rozwiązano, kiedy astronom Makrobiusz z Aleksandrii wykazał, że czas wschodu słońca zmienia się o cztery minuty na każdy stopień długości geograficznej, stąd całkowita różnica po okrążeniu globu, czyli pokonaniu 360 stopni, wynosi 1440 minut, a więc jedną dobę. Gdyby ktoś ośmielił się podawać w wątpliwość słowa Trajana, byłby to najpewniejszy dowód, że na czele swoich statków rzeczywiście opłynął świat, odwiedzając nieznane wyspy na niezbadanych wodach. Tym samym otworzył skarbnicę niewysłowionych bogactw, z której czerpał garściami w ciągu dwudziestu lat sprawowania absolutnej władzy, nim dokonał żywota w wieku lat osiemdziesięciu.


* * *

Czy po uzyskaniu dostępu do kluczowych materiałów, rzucających nowe światło na rządy Trajana VII, niezwłocznie przystąpiłem do dokończenia kroniki jego niezwykłego życia?

Otóż nie. A oto dlaczego:

Czwartego dnia, odkąd zapoznałem się z dziennikami, gdy jeszcze kręciło mi się w głowie po tym, co odkryłem, z Italii przybył goniec z wiadomością, że cesarz Lodowikus August zmarł w Rzymie po udarze mózgu, a jego syn Cezar Demetriusz dziedziczy tron i przyjmuje imię Demetriusza II Augusta.

Akurat towarzyszyłem Cezarowi, kiedy przyszły te wieści. Nie okazał żalu z powodu śmierci ojca ani szczególnej radości z uzyskania władzy. Uśmiechnął się tylko półgębkiem, nieznacznie poruszając ustami, i powiedział:

— Cóż, Drakon, wygląda na to, że ledwo wróciliśmy z wycieczki, znowu się trzeba pakować.

Dotąd jakoś nie wierzyłem (inni również), że Demetriusz w przyszłości zostanie cesarzem. Żyliśmy nadzieją, że Lodowikus znajdzie jakieś wyjście z sytuacji. Może przedstawi światu bękarciego syna, ukrywającego się przez te wszystkie lata gdzieś w Babilonie lub Londinium, i ogłosi go bezpośrednim następcą tronu? Wszak do tego stopnia obrzydły mu wybryki jego syna i spadkobiercy, że przed trzema laty wygnał go na Sycylię. Demetriuszowi nie wolno było się pokazywać na macierzystej ziemi, lecz na swoim zesłaniu mógł oddawać się wszelkim przyjemnościom.

Zesłanie się jednak skończyło. W tym samym momencie Cezar porzucił wszelką myśl o upiększaniu Sycylii. Zupełnie jakby te plany nigdy nie istniały.

— Zasiądziesz wśród najwyższych ministrów, Drakonie — powiadomił mnie nowy cesarz. — Mianuję cię konsulem. Może już w pierwszym roku. Stanowisko drugiego konsula obejmę osobiście. Dostaniesz również tekę ministra robót publicznych, albowiem stolica niewątpliwie wymaga upiększenia. Mam już w głowie wystrój swojego pałacu. Potem pomyślimy o odnowieniu starego, zapuszczonego Kapitolu. Znajdzie się też paru ciekawych cudzoziemskich bogów, którzy byliby wdzięczni, gdyby wznieść świątynie ku ich chwale… A potem…

Na miejscu Trajana Drakona prawdopodobnie zamordowałbym szalonego Demetriusza i sam objąłbym tron — ze względu na dobro imperium… i swoje własne. Tymczasem jestem tylko Tyberiuszem Ulpiuszem Drakonem, nie zaś Trajanem o tym samym przydomku. Demetriusz więc został cesarzem i wszyscy wiedzą, co było dalej.

Co się tyczy kroniki życia Trajana Drakona, to może ją kiedyś dokończę, gdy cesarzowi skończą się pomysły nowych przedsięwzięć. Chociaż wątpię, by to się kiedykolwiek stało, a nawet jeśli tak, to nie wiem, czy powinienem publikować swoją książkę, skoro już znam zawartość dzienników opisujących wyprawę dookoła świata. Gdyby mi przyszło opowiedzieć o najwybitniejszym osiągnięciu mojego przodka, czy ośmieliłbym się zachować wszystkie szczegóły? Raczej nie. Dlatego odczuwam ulgę, wiedząc, że niedokończony szkic kroniki pokrywa się kurzem na półce. Celem moich badań było poznanie prawdziwej natury Drakona — Smoka — mojego wielkiego przodka i władcy. Wszelako zbyt głęboko drążyłem i poznałem go trochę za dobrze.

Загрузка...