Robert Silverberg Przeciwko Babilonowi

Carmichael przyleciał tego ranka z Nowego Meksyku i gdy tylko posadził swój mały samolot w Burbank, powiedziano mu, że w całej kotlinie Los Angeles wybuchły pożary, których nie udało się dotąd opanować. Powiedziano mu, że bardzo go potrzebują. Był koniec października, szczyt pory pożarów w południowej Kalifornii. Znad pustyni wiał suchy, silny i gorący wiatr; ostatni raz padało piątego kwietnia.

Natychmiast zadzwonił do rejonowego inspektora, a ten powiedział mu: — Mike, zbieraj dupę w troki i zasuwaj.

— Gdzie jestem potrzebny?

— Najgorzej jest powyżej Chatsworth. Na lotnisku Van Nuys mamy załadowane i gotowe do startu samoloty.

— Muszę się odlać i zadzwonić do żony. Będę na Van Nuys za piętnaście minut, dobra?

Czuł, jak zmęczenie włazi mu w kości. Była dziewiąta rano, a leciał od pół do czwartej. Drogę miał ciężką; miotał nim ten sam porywisty, wiejący z serca kontynentu wiatr, który teraz niósł ze sobą groźbę rozszerzenia pożaru na Los Angeles. W tej chwili pragnął jedynie domu, prysznica, Cindy i łóżka. Jednakże dla Carmichaela udział w gaszeniu pożaru nie był kwestią wyboru. O tej porze roku całe to zwariowane miasto mogło pogrążyć się w morzu ognia. Niekiedy prawie tęsknił do czegoś takiego. Nienawidził tego zapylonego, krzykliwego miasta-Babilonu, nieskończonej gmatwaniny autostrad, domów o dziwacznych kształtach, zasmrodzonego powietrza, gęstej, dławiącej, połyskliwej i wszędobylskiej roślinności, narkotyków, alkoholu, rozwodów, próżniactwa, tandety, porno-shopów, domów schadzek i salonów masażu, cudacznych ludzi o cudacznych fryzurach, noszących cudaczne stroje i prowadzących cudaczne samochody. Jego zdaniem wszystko tutaj naznaczone było tandetą i szmirą. Nawet rezydencje i wyszukane restauracje były właśnie takie — puste jak malowane dekoracje filmowe. Niekiedy miał uczucie, że tandetność dręczy go bardziej niż skończone zło. Jeśli nie tracisz z oczu własnych wartości, możesz zmagać się ze złem, ale tandeta cię zalewa i przenika do duszy nawet bez twej wiedzy. Miał nadzieję, że pobyt w Los Angeles nie wpływa na niego w ten sposób. Przybył tu z Doliny, a dla niego oznaczało to wielką dolinę San Joaquin, aż za Bakersfield, a nie tutejszą, małą i zaśmieconą dolinę San Fernando. Ale Los Angeles było miastem Cindy i ona je kochała, a on kochał Cindy i dla niej mieszkał tutaj przez siedem lat, w Laurel Canyon, wśród bujnych, zielonych zagajników, i przez siedem październików pod rząd wylatywał zrzucać chemiczne substancje gaszące, by ochronić mieszkańców miasta przed ich idiotyczną beztroską. Carmichael uważał, że trzeba wywiązywać się ze swoich obowiązków.

Domowy telefon dzwonił siedem razy, nim odłożył słuchawkę. Następnie zatelefonował do małego warsztatu, gdzie Cindy pracowała nad biżuterią, ale i stamtąd nie odpowiadała, a było za wcześnie, by złapać ją w galerii. Dręczyło go, że nie może przywitać się z żoną zaraz po trzydniowej nieobecności, a teraz nie będzie miał na to żadnej szansy przez najbliższe osiem do dziesięciu godzin. Ale nic na to nie mógł poradzić.

Gdy znów wzbił się w górę, niedaleko, na północnym zachodzie ujrzał pożar — czarny, smolisty słup na tle bladego nieba. A gdy parę minut później wysiadł z samolotu na Van Nuys, uderzył w niego nagły podmuch gorąca. W Burbank temperatura wynosiła ze czterdzieści stopni — cholerny upał jak na dziewiątą rano ale tu było prawie pięćdziesiąt. Słyszał odległy ryk ognia, trzaski i huk płonących zarośli oraz szczególny, świszczący dźwięk, jaki wydaje zeschła trawa, gdy obejmują ją płomienie.

Lotnisko wyglądało jak centrum dowodzenia bitwą. Samoloty przylatywały i odlatywały jak zwariowane, a były to też zwariowane samoloty: wszelkiego rodzaju antyki sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu lat, a nawet starsze: przerobione Latające Fortece B-17, DC-3, jakiś Douglas Invader oraz — ku zdumieniu Carmichaela — Ford Trimotor z lat trzydziestych, który chyba został wyciągnięty z jakiejś rekwizytorni filmowej. Niektóre z nich wyposażone były w zbiorniki z chemicznymi środkami gaśniczymi, inne w pompy wodne, jeszcze inne latały jako samoloty obserwacyjne: u dysz lśniły im czujniki elektroniczne. Zaganiani mężczyźni i kobiety spieszyli tu i tam pokrzykując do przenośnych nadajników i czuwając nad przebiegiem załadunku. Carmichael znalazł drogę do pokoju operacyjnego pełnego wyczerpanych ludzi wpatrujących się w monitory komputerów. Większość z obecnych znał z poprzednich lat.

— Mamy dla ciebie DC-3 — powiedział jeden z kontrolerów. — Zrzucisz chemikalia wzdłuż tego łuku: od Ybarra Canyon na wschód do Horse Flats. Pożar objął podgórze Santa Susana; jak dotąd mamy wiatr ze wschodu, ale jeśli zmieni się na północny, ogień ogarnie wszystko od Chatsworth po Granada Hills i dalej do Ventura Boulevard. A to tylko jeden pożar.

— Ile ich jest?

Kontroler uderzył w klawisze. Z monitora zniknęła mapa doliny San Fernando; zastąpił ją obraz całej kotliny Los Angeles. Carmichael wytrzeszczył oczy. Trzy wielkie, szkarłatne pręgi wskazywały strefy ognia: najbliższa wzdłuż Santa Susana, następna, niemal równej wielkości, oddalona nieco na wschód — na łąkach po północnej stronie autostrady 210 wokół Glendory lub San Dimas, a trzecia niżej, we wschodnim Orange County, za Anaheim Hills. — Jak dotąd nasz jest największy — powiedział kontroler. — Ale te dwa oddalone są tylko o czterdzieści mil i jeśli dojdzie do ich połączenia…

— Taa… — mruknął Carmichael. Jedna ściana ognia pędząca po wschodniej krawędzi kotliny Los Angeles. Jeśli powieje wiatr z Santa Ana, poniesie płomienie na zachód, przez Pasadenę, śródmieście Los Angeles, Beveray Hills aż do wybrzeża, do Venice, Santa Monica, Malibu. Zadygotał. Laurel Canyon pójdzie z dymem. Wszystko pójdzie z dymem. Gorzej niż Sodoma i Gomora, gorzej niż upadek Niniwy. Nic tylko popioły na tysiącach mil.

— Wszyscy trzęsą się ze strachu przed ruskimi atomówkami, a jeden wóz pełen głupich dzieciaków palących papierosy może równie dobrze załatwić całą sprawę.

— Ależ to nie były papierosy, Mike — powiedział kontroler. — Nie?

A co, podpalenie?

— Nie słyszałeś?

— Przez ostatnie trzy dni byłem w Nowym Meksyku. — Więc tylko ty jeden nic nie wiesz.

— Na miłość Boską, o czym nie wiem?

— O Kosmitach — powiedział kontroler ze znużeniem. — To oni zaprószyli ogień. Trzy starki kosmiczne lądujące o szóstej nad ranem w trzech różnych krańcach kotliny Los Angeles. Wyschła trawa zajęła się od żaru z ich silników.

Carmichael nie uśmiechnął się. — Chłopie, masz dziwaczne poczucie humoru.

— Ja nie żartuję — odparł kontroler.

— Statki kosmiczne? Z innej planety?

— Ze stworami wysokości piętnastu stóp na pokładzie — powiedział kontroler przy sąsiednim komputerze. — Właśnie teraz spacerują sobie po autostradach. Mają po piętnaście stóp wzrostu, Mike.

— Z Marsa?

— Nikt nie wie, skąd, do diabła, przylecieli.

— Chryste Panie — jęknął Carmichael.

Gdy wzniósł się do góry, ciąg powietrza od buchającego ognia szarpnął samolotem i na chwilę Carmichael znalazł się w opałach. Ale odzyskał panowanie nad sterami działając spokojnie i automatycznie. Wierzył, że najważniejsze to posiąść instynktowne czucie w palcach, ramionach i udach, a niekoniecznie w świadomych partiach mózgu. Świadomość może cię zaprowadzić daleko, ale w końcu trzeba działać instynktownie lub zginąć.

Czuł, jak samolot reaguje, i zdobył się na uśmiech. DC-3 to stare, twarde sztuki. Uwielbiał na nich latać, choć nawet najmłodsze z nich wyprodukowano przed jego urodzeniem. Uwielbiał latać na czymkolwiek. Nie dla zarobku, teraz nic nie robił dla zarobku, już nie musiał — ale latał. Miesiącami spędzał więcej czasu w powietrzu niż na ziemi albo też tak mu się wydawało, bo godziny na dole często przemykały nie zauważone, a czas w powietrzu był bardziej intensywny, wydłużał się.

Nim skierował się w strefę ognia przez Canoga Park, skręcił na południe, nad Encino i Tarzana. Mgiełka popiołu przesłoniła słońce. Patrząc w dół mógł dostrzec domki, baseniki kąpielowe i ludzików biegających to tu, to tam, rozpaczliwie starających się przed nadejściem płomieni nawilżyć dachy swych domów wodą z węży ogrodniczych. Tyle domów, tylu ludzi wypełniających każdy cal przestrzeni między wybrzeżem a pustynią i teraz to wszystko znalazło się w niebezpieczeństwie. Zaułki na południowym krańcu Topanaga Canyon Boulevard były dziś, późnym rankiem, tak zapchane samochodami, jak hollywoodzka autostrada w godzinach szczytu. Gdzie oni wszyscy jadą? Tak, dalej od ognia, chyba w stronę wybrzeża. Może jakiś kaznodzieja telewizyjny powiedział im, że u brzegu Pacyfiku pojawiła się arka i czeka na nich, by zabrać ich w bezpieczne miejsce, podczas gdy Bóg spuszczać będzie deszcz siarki na Los Angeles. Może na prawdę tam czeka. W Los Angeles wszystko jest możliwe, nawet najeźdźcy z Kosmosu spacerujący po autostradach. Jezu, Jezu. Carmichael nie bardzo wiedział, jak się w myślach z tym uporać.

Zastanawiał się, gdzie jest Cindy i co o rym wszystkim myśli. Najpewniej wydawało się jej to bardzo zabawne. Cindy miała cudowną zdolność bawienia się wszystkim. Lubiła cytować linijkę z wiersza tego Rzymianina, Wergiliusza: narasta sztorm, statek przecieka, za jedną burtą wodny wir, za drugą — morskie potwory, a kapitan zwraca się do swojej załogi i mówi: “Może któregoś dnia będziemy to wspominać i się śmiać”. Taka jest Cindy, pomyślał Carmichael. Wieje wiatr od Santa Ana, płoną trzy wielkie ogniska pożaru i jednocześnie przybyli najeźdźcy z Kosmosu, ale któregoś dnia będziemy to wspominać i się śmiać. Serce przepełniła mu miłość i tęsknota za nią. Nic nie wiedział o poezji, dopóki nie poznał Cindy. Zamknął na chwilę oczy i przywołał w pamięci jej obraz: ciężkie sploty czarnych jak smoła włosów, olśniewający, żywy uśmiech, smukłe, opalone ciało rozbłyskujące zadziwiającymi pierścieniami i naszyjnikami, które projektowała i wyrabiała. I oczy. Żadna ze znanych mu osób nie miała takich oczu jak ona: promienne, z dziwnie figlarnymi ognikami, potrafiły patrzeć na świat w jedyny, niepowtarzalny sposób. To właśnie ukochał w niej najbardziej. Do diabła z tym pożarem, właśnie teraz, kiedy byłem daleko przez trzy dni. Do diabła z tymi głupkami z Marsa!

Tam gdzie kończyły się schludne rzędy i zakola podmiejskich ulic, rozpościerała się wielka otwarta, trawiasta połać ziemi, którą długie lato wypaliło na kolor lwiej skóry; dalej leżały góry, a między nimi i łąką płonął ogień, niczym ogromna poprzeczna, czerwona grań zwieńczona pióropuszem czarnego, śmierdzącego dymu. Wyglądało na to, że ogarnął już setki, jeśli nie tysiące akrów. Carmichael słyszał kiedyś, że sto akrów płonących zarośli wydziela taką ilość energii cieplnej, jak bomba atomowa, którą zrzucono na Hiroszimę.

Przez trzaski zakłóceń radiowych dobiegł go głos dowódcy odcinka kierującego operacją z helikoptera zawieszonego w powietrzu na południowym wschodzie. — DC-3, kto pilotuje?

— Carmichael.

— Carmichael, staramy się zlokalizować go z trzech stron. Ty działasz na wschodzie. Limekiln Canyon, poniżej flanki Porter Ranch Park. Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem — odpowiedział Carmichael.

Leciał nisko, poniżej tysiąca stóp. Dzięki temu dobrze widział całą akcję: drwale w kaskach i pomarańczowych kamizelkach rąbali płonące drzewa tak, by padły w stronę ognia; załogi buldożerów usuwały zarośla z zasięgu płomieni; koparki wycinały przeciwogniowe zasieki; helikoptery pompowały wodę na pojedyncze języki ognia. Podciągnął się o pięćset stóp, by wyminąć jednosilnikowy samolot obserwacyjny, a następnie jeszcze o pięćset, by uniknąć zawirowań powietrza wywołanych przez ogień. Na tej wysokości wyraźnie rysował mu się obraz pożaru ciągnącego się z zachodu na wschód, niczym krwawa szrama, szersza u zachodniego końca. Dokładnie na wschód od najdalej wysuniętego krańca pożaru ujrzał kolistą strefę wypalonej jui trawy o powierzchni około stu akrów, a w samym jej środku stało coś, co wyglądało jak aluminiowy silos o rozmiarach dziesięciopiętrowego gmachu. W sporej odległości otaczał go kordon wojskowych pojazdów. Poczuł zawrót głowy. To coś, uświadomił sobie, to musi być statek Kosmitów.

Przybył w nocy z zachodu, pomyślał Carmichael, szybując jak ogromny meteor nad Oxnard i Camarillo, ześlizgując się w stronę zachodniego krańca doliny San Fernando, muskając trawę ogniem odrzutu i pozostawiając za sobą płonącą bruzdę. A potem osiedli łagodnie, właśnie w tamtym miejscu, i stłumili pożar wokół siebie nie troszcząc się w ogóle o ogień, który rozniecili po drodze. Bóg jeden wie, co za stwory wylazły z tego statku, by przyjrzeć się Los Angeles. Wychodziło na to, że jeśli Kosmici w końcu wylądują otwarcie, zrobią to właśnie tutaj. Prawdopodobnie wybrali to miasto, bo tak często oglądali je w telewizji — czy we wszystkich historiach o UFO nie twierdzono, ie oni zawsze mają na podglądzie transmisje naszej TV? No to widzieli Los Angeles w każdym programie i prawdopodobnie doszli do wniosku, że jest to stolica świata, znakomite miejsce na pierwsze lądowanie. Ale dlaczego, zastanawiał się Carmichael, skurwiele musieli wybrać szczyt okresu pożarów, żeby przybyć tutaj na swoich statkach.

Pomyślał znowu o Cindy, o tym, jak fascynowały ją historie o UFO i Kosmitach, o książkach, które czytała, i o pomysłach, które przychodziły jej do głowy; w jaki sposób patrzyła na gwiazdy, gdy pewnej nocy obozowali w Kings Canyon i gadali o istotach, które muszą na nich żyć. — Tak bardzo chciałabym je zobaczyć — powiedziała. — Tak bardzo chciałabym je poznać i dowiedzieć się, co myślą. — W Los Angeles pełno było wariatów, którzy chcieli przelecieć się w latającym spodku albo twierdzili, że już to mają za sobą, ale gdy Cindy tak o tym mówiła, dla Carmichaela nie brzmiało to jak wariactwo. To prawda, że cechowało ją typowe dla mieszkańców Los Angeles upodobanie do egzotyki i dziwactwa, ale wiedział, że jej duszy nigdy nie tknęło tutejsze obłąkańcze zepsucie, że nie nadwerężyło jej powszechne pożądanie tego, co irracjonalne i cudaczne, sprawiające, że czuł do tego miasta taką odrazę. Jeśli jej wyobraźnia kierowała się ku gwiazdom, powodem była ciekawość, nie szaleństwo. Ciekawość, głód nie doświadczonego, chęć pochwycenia tego, co niepojmowalne, leżały po prostu w jej naturze. On wierzył w Kosmitów nie więcej niż w jednorożce, ale ze względu na nią powiedział, ie ma nadzieję, iż jej życzenia się spełnią. A teraz ufoludy naprawdę się tu znalazły. Mógł sobie ją wyobrazić, jak z błyszczącymi oczyma stoi na skraju-kordonu wpatrując się w statek kosmiczny. Szkoda, że nie może być teraz razem z nią, nie może czuć, jak przepływa przez nią podniecenie, radość, ciekawość, oczarowanie.

Ale ma przed sobą zadanie do wykonania. Skręcając DC-3 na zachód zapikował na tyle blisko skraju ognia, na ile starczyło mu odwagi, i nacisnął przycisk uwalniający ładunek. Rozpostarła się za nim wielka szkarłatna chmura: gęsta jak farba papka z siarczku amonowego i wody, z dodatkiem czerwonego barwnika, by można było określić, jakie obszary zostały spryskane. Krople przywrą do wszystkiego i zatrzymają wilgoć przez wiele godzin.

Szybko opróżnił pięćsetgalonowe zbiorniki i zawrócił na Van Nuys po nowy ładunek. W skroniach pulsowało mu od zmęczenia, a odór mokrej, zwęglonej ziemi przenikał z dołu przez blachy starego samolotu. Nie minęło jeszcze południe. Całą noc był na nogach. Na lotnisku przygotowano kawę, kanapki, tacos, burritos. Czekając, aż obsługa naziemna napełni zbiorniki, wszedł do środka i ponownie zadzwonił do Cindy: znów nie było odpowiedzi z domu i z pracowni. Połączył się z galerią, a chłopak, który tam pracował, powiedział mu, że nie miał z nią kontaktu od rana.

— Jeśli się odezwie — polecił mu Carmichael — powiedz jej, że latam do pożaru z Van Nuys nad Chatsworth i będę w domu, jak tylko tu się trochę uspokoi. Powiedz jej też, że tęsknię za nią. I jeszcze, że jeśli trafię na Kosmitę, to dam mu od niej całusa. Zapamiętałeś? Powtórz jej to właśnie.

Idąc przez główny hall zobaczył tłum skupiony wokół kogoś, kto niósł przenośny telewizor. Carmichael przepchał się łokciami właśnie w chwili, gdy spiker powiedział: — Jak dotąd przybysze ze statków kosmicznych w San Gabriel i Orange County nie dali znaku życia. A oto przerażający widok, który zaszokował mieszkańców dzielnicy Porter Ranch między dziewiątą a dziesiątą rano. — Ekran ukazał dwie wyprostowane cylindryczne postacie, które wyglądały jak kałamarnice przechadzające się na czubkach macek.

Szły ostrożnie przez parking centrum handlowego, zerkając tu i ówdzie wielkimi jak talerze, żółtymi oczyma.

Co najmniej tysiąc gapiów zdradzających zarazem fascynację i wstręt przypatrywało się im z bezpiecznej odległości. Co i raz stwory zatrzymywały się, by zetknąć się czołami, jakby nawiązując w ten sposób łączność. Poruszały się bardzo zgrabnie, ale Carmichael zauważył, że przewyższają latarnie uliczne: miały dwanaście, może piętnaście stóp wysokości. Powierzchnia ich purpurowych ciał przypominała wyprawioną skórę; z obu boków jarzyły się rzędy fosforyzujących punktów.

Telewizyjna kamera wysunęła się próbując zbliżenia, potem podskoczyła i zakołysała się gwałtownie, gdy niezwykle długi i giętki język wystrzelił z piersi jednej z istot i zaciął po tłumie. Przez chwilę na ekranie widać było tylko niebo, potem Carmichael zobaczył ujęcie oszołomionej dziewczynki w wieku może czternastu lat, pochwyconej w pasie przez język Kosmity, który uniósł ją w powietrze i niczym pobrany okaz wcisnął do wąskiej zielonej torby. — Grupy olbrzymich stworów grasowały po mieście blisko godzinę — stwierdził komentator. — Ustalono ostatecznie, że pochwyciły one od dwudziestu do trzydziestu ludzi, nim wróciły na własne statki. W tym samym czasie przy wietrze z Santa Ana trwa rozpaczliwa akcja przeciwpożarowa w sąsiedztwie trzech punktów lądowania…

Carmichael potrząsnął głową. Oto Los Angeles, pomyślał. Co za ludzie tu mieszkają: wychodzą i pozwalają, by Kosmici pożerali ich tak jak żaby łykają muchy.

Może myślą, że to tylko kino i wszystko skończy się dobrze na ostatniej rolce filmu. A potem przypomniał sobie, że Cindy należy do takich ludzi, którzy z miejsca podeszliby do jednego z tych Kosmitów. Cindy należy do gatunku, który zamieszkuje Los Angeles, powiedział sobie, tylko że Cindy jest inna. Na swój sposób.

Wyszedł na zewnątrz. DC-3 był załadowany i gotów do startu. Wyglądało na to, że w ciągu czterdziestu pięciu minut od chwili, gdy odleciał z linii ognia, pożar rozprzestrzenił się znacznie na południe. Tym razem dowódca odcinka polecił mu zrzucić chemikalia od węzła autostrady De Soto do północnowschodniego rogu Porter Ranch. Gdy wrócił na lotnisko i zamierzał ponownie zadzwonić do Cindy, mężczyzna w wojskowym mundurze zatrzymał go, jak szedł przez pole startowe.

— Pan Mike Carmichael, zamieszkały w Laurel Canyon?

— Tak.

— Mam dla pana niedobrą wiadomość. Wejdźmy do środka.

— Może powie mi pan tutaj, dobra?

Oficer spojrzał na niego w osobliwy sposób. — Chodzi o pana żonę — powiedział. — Nazywa się Cynthia Carmichael?

— Mów pan — rzekł Carmichael.

— Jest jedną z porwanych, proszę pana. Zaparło mu dech w piersi, jakby ktoś go uderzył. — Gdzie to się stało? — zapytał. — Jak ją dostali?

Przez twarz oficera przemknął dziwny, napięty uśmiech. — To było w centrum handlowym, w Porter Ranch. Może widział pan w telewizji.

Carmichael potwierdził ruchem głowy. Dziewczynka poderwana olbrzymim giętkim jęzorem, lecąca w powietrzu i wciśnięta do zielonej sakwy. A Cindy?…

— Widział pan tę część, gdy stwory spacerowały sobie, a potem nagle zaczęły chwytać ludzi i wszyscy rzucili się do ucieczki? Wtedy właśnie ją dostali. Była na samym przodzie, gdy zaczęła się łapanka i może nawet udałoby się jej uciec, ale czekała z tym o sekundę za długo. Przypuszczam, że zaczęła uciekać, a potem zatrzymała się, spojrzała za siebie na nich, możliwe, że coś do nich krzyczała… a wtedy… no cóż, wtedy…

— Wtedy ją zgarnęli?

— Niestety, tak.

— Rozumiem — powiedział Carmichael z kamienną twarzą. — Wszyscy świadkowie zgadzają się co do tego, że nie wpadła w panikę, nie wrzeszczała. Okazała wiele odwagi, gdy te potwory ją schwytały. Nie rozumiem, na Boga, jak można zdobyć się na odwagę, gdy coś tak wielkiego trzyma człowieka w powietrzu, ale zapewniam pana, że ci, którzy to widzieli…

— Ja to rozumiem — powiedział Carmichael.

Odwrócił się. Zamknął oczy na chwilę i z trudem głęboko zaczerpnął rozgrzanego, pełnego dymu powietrza.

Jasne, że z miejsca pobiegła tam, gdzie wylądowali. Jeśli był w Los Angeles ktoś, kto chciałby dostać się do Kosmitów, zobaczyć ich na własne oczy, a może przemówić do nich i nawiązać jakiś kontakt, to była to z pewnością Cindy. Nie bałaby się ich. Wydaje się, że nigdy nie bała się niczego. Carmichael łatwo wyobraził ją sobie w spanikowanym tłumie na parkingu, spokojną i promienną, wpatrującą się w gigantycznych Kosmitów, uśmiechającą się do nich cały czas, zanim ją pochwycili. W jakimś sensie był z niej bardzo dumny. Ale przerażało go, gdy pomyślał, że mają ją w niewoli.

— Jest na statku? — zapytał. — Na tym tam z tyłu?

— Tak.

— Czy otrzymano jakąś wiadomość od zakładników albo od Kosmitów?

— Nie mogę ujawnić tej informacji.

— A jest jakaś informacja?

— Przykro mi, ale nie wolno…

— Nie jestem w stanie uwierzyć — powiedział Carmichael że ten statek tylko tam stoi, że nic nie zrobiono, by nawiązać z nimi kontakt…

— Powołano centrum dowodzenia, panie Carmichael, i podejmuje się określone starania. Tyle mogę powiedzieć. Mogę też powiedzieć, że w tę sprawę zaangażował się Waszyngton. Ale na razie więcej nie…

Nadleciał biegiem młodzik wyglądający na harcerzyka. Mike, samolot załadowany i gotów do startu.

— Dobra — powiedział Carmichael. Ten ogień, ten pierdolony ogień! Udało mu się niemal o nim zapomnieć. Niemal. Wahał się chwilę, rozdzierany konfliktem lojalności. Potem powiedział do oficera: — Słuchaj pan, muszę wracać do pożaru. Może pan tu trochę poczekać?

— Hmmm…

— Jakieś pół godziny. Muszę zrzucić chemikalia. Potem chciałbym, żeby zabrał mnie pan do tego statku i przeprowadził przez kordon, tak bym mógł sam pomówić z tymi stworami. Jeśli ona tam jest, zamierzam ją zabrać.

— Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to udać…

— No to spróbuj pan sobie wyobrazić — powiedział Carmichael. — Spotkamy się tutaj za pół godziny.

Gdy wzniósł się do góry, od razu zauważył, że ogień się rozszerzył. Wiatr był silniejszy i bardziej porywisty niż poprzednio i wiał teraz ostro z północnego wschodu spychając płomienie w stronę brzegów Chatsworth. W granice miasta zaniosło już sporo rozżarzonego popiołu i Carmichael ujrzał po lewej stronie kilka płonących domów. Będzie ich więcej, pomyślał. Podczas akcji przeciwpożarowej rozwija się w człowieku szósty zmysł, który mówi mu, jak toczy się walka, czy wygrywasz z płomieniami, czy przegrywasz; teraz ten zmysł podpowiedział mu, że cały ten wielki wysiłek kończy się niepowodzeniem, że pożar rozszerza się i że o zmierzchu cała okolica zamieni się w popiół.

Trzymał się mocno, gdy DC-3 wszedł w strefę pożaru. Pod wpływem ognia powietrze rozkołysało się jak szalone i powstały turbulencje o zadziwiającej sile: czuło się, jakby potężna ręka schwyciła samolot za dziób. Helikopter dowódcy odcinka miotał się w górze jak balon na uwięzi.

Carmichael zwrócił się po rozkazy i posłano go na stronę południowo-zachodnią, blisko szeregu domów leżącego na zewnętrznej granicy. Na dole strażacy łopatami przyduszali tryskające z ogródków pęki płomieni. Paliły się płachty zeschłych liści zwieszających się z pni wyniosłych palm. Psy w okolicy zbiły się w oszalałe stado, uganiające się rozpaczliwie w tę i z powrotem.

Pikując w dół, tuż nad czubkami drzew, Carmichael rozpryskał czerwoną ciecz, która pokryła wszystko, co wyglądało na materiał łatwopalny. Kopacze spojrzeli w górę i pomachali mu, a on dał im sygnał skrzydłami i skierował się dalej na północ, dokoła zachodniego brzegu pożaru. Zauważył, że ogień przesuwa się coraz dalej na zachód, przeskakując głębokimi kanionami w stronę granic Ventura County. Potem poleciał na wschód, wzdłuż podnóża gór Santa Susana, aż po raz drugi zobaczył statek kosmiczny stojący samotnie w kręgu sczerniałej ziemi. Wydawało się, że kordon wojskowych pojazdów poszerzył się jeszcze, jakby całą dywizję pancerną rozmieszczono tu w koncentrycznych kręgach, poczynając na jakieś pół mili od statku.

Wpatrywał się usilnie w pojazd Kosmitów, jak gdyby mógł dostrzec poprzez jego błyszczące ściany znajdującą się w środku Cindy.

Wyobraził sobie, jak siedzi przy stole — lub przy czymkolwiek, czego używają Kosmici; siedzi przy stole w towarzystwie siedmiu lub ośmiu olbrzymich istot i spokojnie opowiada im o Ziemi, a potem prosi, by oni opowiedzieli jej o swojej planecie. Był całkowicie pewny, że jest bezpieczna, że nic złego jej się nie stanie, że nie torturują jej i nie kroją na stole sekcyjnym, nie przepuszczają przez nią prądu tylko po to, by zobaczyć, jak na to reaguje. Wiedział, że nic takiego nigdy się Cindy nie przydarzy.

Bał się tylko tego, że jej nie uwolnią i odlecą na swą rodzinną planetę. Przerażenie, jakie wzbudzała w nim ta myśl, było silniejsze od wszystkich poznanych dotąd lęków.

Gdy Carmichael podleciał do miejsca lądowania Kosmitów, ujrzał, jak lufy niektórych czołgów obracają się w jego kierunku. W odbiorniku radiowym rozległ się szorstki głos: — DC-3, zszedłeś z kursu. Wracaj do pożaru. To zamknięta strefa powietrzna.

— Przepraszam — powiedział. — Nie miałem zamiaru. Jednakże gdy rozpoczął skręt, opadł w dół jeszcze niżej, tak że mógł dobrze obejrzeć statek. Jeśli miał iluminatory i Cindy wyglądała przez jeden z nich, chciał, żeby wiedziała, iż jest w pobliżu; że obserwuje, że czeka na jej powrót. Ale powłoka statku była jednolita i ciemna na całej przestrzeni.

Cindy? Cindy?

Pomyślał, że zawsze szukała tego, co dziwne, tajemnicze, niecodzienne.

Ci ludzie, których przyprowadzała do domu: jakiś Nawaj, oszołomiony turecki wycieczkowicz, dzieciak z Nowego Jorku. Ta muzyka, którą grała, i towarzyszące jej inkantacje. Kadzidła, światła, medytacje. — Poszukuję — lubiła mówić. Wciąż próbowała odnaleźć trakt, który poprowadzi ją w to, co jest poza nią. Próbowała stać się kimś innym, niż była. I tak oto zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, nieprawdopodobna para: ona w sandałach i paciorkach, on ze swym poważnym, trzeźwym poglądem na świat. Dawno temu, tego dnia, gdy znalazł się w sklepie płytowym w Studio City, a Bóg tylko jeden wie, co tam robił, podeszła do niego i zapytała o coś, i zaczęli gadać, i gadali, gadali, gadali przez całą noc; ona chciała się dowiedzieć o nim wszystkiego, co tylko można, a gdy nadszedł świt, byli wciąż ze sobą i od tego czasu rzadko się rozstawali. Nigdy nie był w stanie zrozumieć, dlaczego go wybrała — ogorzałego, podstarzałego pilota z Doliny — ale wiedział z pewnością, że krył się za tym jakiś rzeczywisty powód, że zaspokajał jakąś jej potrzebę, tak jak ona jego, i w braku lepszego słowa można to było nazwać miłością. Ona także zawsze tego szukała. Któż nie szuka? Wiedział, że kocha go prawdziwie i mocno, choć nigdy nie mógł pojąć dlaczego. Miłość jest zrozumieniem — mawiała. — Zrozumienie jest miłością. — Czy właśnie w tej chwili próbowała mówić Kosmitom o miłości? Cindy, Cindy, Cindy.

Parę minut później na lotnisku Van Nuys wydało mu się, że wszyscy już wiedzą, iż jego żona jest wśród zakładników. Zniknął gdzieś oficer, którego Carmichael poprosił o pozostanie. Nie zdziwiło go to. Przez chwilę myślał o tym, by przedostać się samemu do statku, przedrzeć się przez kordon i zrobić coś, by uwolnić Cindy, ale uświadomił sobie, że to beznadziejnie głupi pomysł. Sprawę przejęło wojsko i nie pozwoli ani jemu, ani komukolwiek podejść do statku bliżej niż na milę, a on tylko wpadnie w sieci telewizyjnych reporterów szukających rozdzierających serca historyjek o rodzinach porwanych osób.

Główny kontroler zszedł na dół i odnalazł go na lotnisku; wyglądał, jakby zaraz gotów był wybuchnąć współczuciem. Pogrzebowym tonem powiedział do Carmichaela, że nic nie szkodzi, jeśli skończy już na dzisiaj i pojedzie do domu, by czekać na to, co się wydarzy. Carmichael odrzucił jednak tę propozycję. — Nie wydostanę jej stamtąd siedząc w pokoju na kanapie — powiedział. — A ten pożar też nie wygaśnie sam z siebie.

Przepompowanie chemicznej papki do zbiorników DC-3 zajęło obsłudze naziemnej dwadzieścia minut. Carmichael stał przy naszynie popijając colę i spoglądając na odlatujące i przylatujące samoloty. Ludzie gapili się na niego, a ci, którzy go znali, machali doń z daleka; trzech czy czterech pilotów podeszło i w milczeniu uścisnęło mu rękę lub poklepało współczująco po ramieniu. Czarne od sadzy niebo na północy stopniowo ku wschodowi i zachodowi przechodziło w szarość. Powietrze było gorące jak w saunie i przeraźliwie suche. Można by, pomyślał Carmichael, podpalić je strzelając palcami. Ktoś przebiegający obok rzucił w pośpiechu, że w Pasadenie, blisko laboratorium lotniczych materiałów pędnych wybuchło nowe ognisko pożaru, a jeszcze inne — w Griffith Park. A więc wiatr zaczął przenosić żagwie. Ktoś powiedział, że płonie stadion Dodger, a ktoś inny — że tor wyścigowy w Santa Anita. Całe to przeklęte miejsce pójdzie z dymem, pomyślał Carmichael. A moja żona siedzi w statku kosmicznym z innej planety.

Gdy samolot był już gotowy, poderwał go i spuścił świeży ładunek niemal prosto w twarze strażaków pracujących na peryferiach Chatsworth. Zbyt byli zajęci, by mu pomachać. Aby powrócić na lotnisko, musiał zrobić wielką pętlę za linią ognia: nad wzgórzami Santa Susana aż do odnogi autostrady Golden State. Tym razem ujrzał pożar na wschodzie: dwa potężne skupiska ognia znaczące miejsca, w których strumienie odrzutu z innych statków musnęły wyschłą trawę, oraz kilka mniejszych ognisk na linii od Glendale lub Burbank aż po środek Orange County.

Ręce mu się trzęsły, gdy dotknął płyty Van Nuys. Nie spał już od trzydziestu dwóch godzin i czuł, że wkracza w obszar ślepego, białego wyczerpania, który leży daleko poza zwykłym zmęczeniem.

Wysiadł z samolotu. Główny kontroler znów czekał na niego. — Dobra — powiedział z miejsca Carmichael. — Odwalę się na pięć, sześć godzin i przekimam trochę, a potem mogę wracać do…

— Nie o to chodzi.

— A o co?

— Przyszedłem ci to powiedzieć, Mike. Zwolnili niektórych zakładników.

— Cindy?

— Tak sądzę. Samochód z wojsk lotniczych zabierze cię do Sylmar. Założyli tam kwaterę główną. Kazali cię odnaleźć, jak tylko wrócisz, i tam posłać, żebyś mógł porozmawiać z żoną.

— Więc jest wolna — powiedział Carmichael. — Jezu, jest wolna!

— Idź już, Mike. Chyba przez jakiś czas poradzimy sobie z pożarem bez ciebie.

Samochód wojskowy wyglądał jak generalska limuzyna: długi, niski i błyszczący, z szoferem o kwadratowej twarzy za kierownicą i dwoma młodymi oficerami, z wyglądu twardzielami, na tylnym siedzeniu obok niego. Niewiele mówili i wyglądali na tak znużonych, jak znużony czuł się Carmichael. — Jak się czuje moja żona? — zapytał, a jeden z nich odpowiedział: — Z tego co wiemy, to nie zrobiono jej krzywdy. — Powiedział to w sztywny i osobliwy sposób. Carmichael wzruszył ramionami. Dzieciak, powiedział sobie, obejrzał za dużo starych filmów.

Wydawało się teraz, że całe miasto płonie. W środku klimatyzowanej limuzyny wyczuwało się tylko słabiutki zapach dymu, ale niebo na wschodzie wyglądało przerażająco: smugi czerwieni rozpryskiwały się jak meteory na tle czerni. Carmichael zapytał o to oficera lotnictwa, ale w odpowiedzi usłyszał tylko: — Z tego co wiem, wygląda to fatalnie. — Gdzieś na autostradzie do San Diego, pomiędzy Mission Hills a Sylmar, Carmichael zapadł w sen i odzyskał świadomość dopiero wtedy, gdy zbudzono go łagodnie i wprowadzono do przestronnego, ponurego, przypominającego hangar budynku w pobliżu zbiornika. Był tu cały labirynt przewodów i ekranów, wśród których wojskowy personel obsługiwał chyba z tysiąc komputerów i dziesięć tysięcy telefonów. Dał się wprowadzić do pokoju biurowego w środku; wlókł nogi za sobą i poruszał się jak automat ledwie zdolny skupić wzrok na czymkolwiek. W pokoju siwy pułkownik dawał z siebie wszystko, by powitanie wyglądało tak, jak w momencie szczytowego napięcia na filmie.

— Panie Carmichael — powiedział — to może być najtrudniejsze spośród wszystkich pańskich zadań.

Carmichael nachmurzył się. W rym przeklętym mieście, pomyślał, wszystko dzieje się jak w Hollywood.

— Powiedziano mi, że uwolniono zakładników — odezwał się. — Gdzie jest moja żona?

Pułkownik wskazał na ekran telewizora. — Zaraz damy panu z nią porozmawiać.

— To znaczy, że się z nią nie zobaczę?

— Nie od razu.

— Dlaczego nie? Dobrze się czuje?

— O ile wiemy — tak.

— Więc nie została zwolniona? Powiedziano mi, że zakładników wypuszczono.

— Pozwolono odejść wszystkim oprócz trojga — powiedział pułkownik. — Dwoje ludzi, zgodnie z tym co mówią Kosmici, doznało obrażeń, gdy ich chwytano, i teraz przechodzą leczenie na pokładzie statku. Trzecią osobą jest pańska żona. Nie chce opuścić statku.

Jakby zapadł się w dziurę powietrzną. — Nie chce?…

— Utrzymuje, że zamierza lecieć ochotniczo na planetę Kosmitów. Twierdzi, że będzie naszym ambasadorem czy też specjalnym wysłannikiem. Panie Carmichael, czy pańskiej żonie zdarzały się w przeszłości przypadki zachwiania równowagi umysłowej?

Carmichael rzucił na niego wściekłe spojrzenie i powiedział: Jest absolutnie normalna. Proszę mi wierzyć.

— Ma pan świadomość faktu, że nie okazała żadnych objawów strachu, gdy tego ranka Kosmici schwytali ją podczas wydarzeń w centrum handlowym?

— Tak, wiem o tym. To nie znaczy, że jest szalona. Owszem — inna. Ma niezwykłe pomysły. Ale nie jest szalona. Nawiasem mówiąc — ja też nie. — Przyłożył ręce do twarzy i przycisnął lekko czubki palców do oczu.

— W porządku — powiedział. — Pozwólcie mi z nią pomówić.

— Sądzi pan, że da się ją przekonać, by opuściła ten statek? — Na pewno będę cholernie mocno próbował.

— Nie pochwala pan tego, co ona robi, prawda? — zapytał pułkownik.

Carmichael uniósł wzrok. — Owszem, pochwalam. To inteligentna kobieta, która z własnej i nieprzymuszonej woli robi to, co uznaje za ważne. Dlaczego, do cholery, miałbym tego nie popierać? Ale zamierzam wybić to jej z głowy i to jeszcze jak. Kocham ją. Pragnę jej. Ktoś inny może zostać tym cholernym ambasadorem na Betelgeuse. Dacie mi z nią pomówić?

Pułkownik skinął dłonią i wielki ekran telewizyjny ożył. Przez chwilę jakiś tajemniczy, kolorowy deseń rozbłyskiwał na nim w denerwujący, przypadkowy sposób; następnie Carmichael ujrzał przelotnie okryte cieniem wiszące kładki, pogmatwaną sieć zastrzałów krzyżujących się co chwilę pod osobliwymi kątami, a potem ukazał się na moment jeden z Kosmitów. Żółte, tackowate oczy patrzyły na niego z błogim samozadowoleniem. Carmichael poczuł, że ocknął się całkowicie.

Twarz Kosmity zniknęła i pojawiła się Cindy. W chwili, gdy ją ujrzał, wiedział, że ją utracił.

Jej twarz płonęła. Cicha radość w jej oczach bliska była ekstazie. Wiele razy wyglądała podobnie, ale teraz było to coś innego. Tym razem dostąpiła wizji boskiego szczęścia.

— Cindy?

— Cześć, Mike.

— Możesz mi powiedzieć, co się tam w środku dzieje?

— To niewiarygodne. Kontakt, porozumienie.

No tak, pomyślał. Jeśli ktokolwiek mógł nawiązać kontakt z istotami z Kosmosu, to właśnie Cindy. Była w niej jakaś magia: dar otwierania wszystkich zamkniętych drzwi.

— Oni rozmawiają bezpośrednio myślami — powiedziała bez żadnych przeszkód. Przyjechali tu pokojowo, by nas poznać, połączyć się z nami w harmonii, by wprowadzić nas do konfederacji planetarnej.

Zwilżył wargi. — Cindy, co oni ci zrobili? Pranie mózgu czy co?

— Nie! Nic z tych rzeczy! Nic mi nie zrobili, Mike! Po prostu zaczęliśmy rozmawiać.

— Rozmawiać!

— Pokazali mi, jak przylgnąć umysłem do ich umysłów. To nie pranie mózgu. Jestem wciąż sobą, jestem Cindy. Czuję się dobrze. Czy wyglądam, jakby mnie skrzywdzono? Oni nie są niebezpieczni. Uwierz mi.

— Wiesz, że podpalili pół miasta ogniem odrzutu?

— To ich smuci. To był wypadek. Nie zdawali sobie sprawy, jak sucho jest w górach. Gdyby znaleźli sposób na stłumienie ognia, uczyniliby to, ale pożar jest za duży nawet dla nich. Proszą nas o przebaczenie. Chcą, żeby wszyscy wiedzieli, jak im przykro. — Przerwała na chwilę. Potem bardzo łagodnie powiedziała: Mike, czy przyjdziesz na pokład? Pragnę, byś ich doświadczył tak, jak ja ich doświadczyłam.

— Cindy, nie mogę tego zrobić.

— Oczywiście, że możesz! Każdy może! Po prostu otwierasz swój umysł, oni cię dotykają i…

— Wiem. I nie chcę. Cindy, wychodź stamtąd i jedziemy do domu. Proszę. Proszę. To już trzy dni, nie — teraz cztery… Chcę cię uścisnąć, chcę cię trzymać…

— Możesz mnie objąć tak mocno, jak tylko chcesz. Wpuszczą cię na pokład. Możemy razem pojechać na ich planetę. Wiesz, że zamierzam polecieć do nich?

— Nie masz zamiaru. Naprawdę nie.

Uroczyście skinęła głową. Wyglądała bardzo poważnie. — Odjadą za parę tygodni, jak tylko uzyskają możliwość wymiany darów z Ziemianami. Widziałam obrazy ich planety — jak na filmie, tylko że dzięki ich umysłom. Mike, nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ona jest piękna! Jak gorąco sobie życzą, bym z nimi pojechała!

Krople potu spływały mu z włosów do oczu; mrugał, ale nie śmiał ich otrzeć: obawiał się, iż pomyśli, że on płacze.

— Cindy, nie chcę polecieć na ich planetę. I nie chcę też, żebyś ty poleciała.

Przez jakiś czas milczała.

Potem uśmiechnęła się subtelnie i powiedziała: — Wiem, Mike.

Zacisnął pięści, rozluźnił je i zacisnął ponownie. — Nie mogę tam polecieć.

— Tak. Nie możesz. Rozumiem to. Myślę, że nawet Los Angeles jest dla ciebie zbyt obce. Musisz być w swojej Dolinie, w swoim własnym, rzeczywistym świecie, a nie w drodze ku odległej gwieździe. Nie chcę cię namawiać.

— Ale ty i tak polecisz? — zapytał i tak naprawdę nie było to pytanie.

— Przecież wiesz, co zrobię.

— Tak.

— Przykro mi. Ale tak naprawdę, to nie.

— Kochasz mnie? — powiedział i zaraz tego pożałował. Uśmiechnęła się smutno. — Wiesz, że tak. I wiesz, że nie chcę cię opuścić. Ale gdy dotknęli mnie swoim umysłem, gdy ujrzałam, jakie to są istoty — wiesz, o co mi chodzi? Nie muszę tego tłumaczyć, prawda? Ty zawsze mnie rozumiesz.

— Cindy…

— Och, Mike. Tak bardzo cię kocham.

— I ja cię kocham, dziecino. I chcę, żebyś zeszła z tego przeklętego statku.

— Nie proś mnie o to. Bo mnie kochasz. A ja nie będę cię znów prosiła, żebyś przyszedł na pokład, bo naprawdę cię kocham. Rozumiesz to, Mike?

Pragnął sięgnąć za ekran telewizora i ją pochwycić. — Tak, rozumiem — zmusił się do słów.

— Kocham cię, Mike.

— Kocham cię, Cindy.

— Powiedzieli mi, że podróż tam i z powrotem trwa czterdzieści osiem lat, ale dla mnie będzie to jak parę tygodni. Och, Mike! Do widzenia, Mike! Niech cię Bóg błogosławi! — Przesyłała mu pocałunki. Na palcach ujrzał swoje trzy ulubione, wysadzane małymi szafirami pierścienie, które zrobiła, gdy po raz pierwszy zaczęła projektować biżuterię.

Szukał w myślach jakiegoś sposobu, by ją przekonać; jakichś nowych racji, które do niej przemówią, i nie mógł niczego znaleźć. Czuł, jak rozprzestrzenia się w nim bezmierna pustka, jakby wirująca brzytwa wycinała mu wnętrze. Jej twarz jaśniała. Nagle wydała mu się obca. Wyglądała jak ktoś z Los Angeles, jak jedna z osób zagubionych w fantazjach i mrzonkach; było to tak, jakby nigdy jej nie znał lub jakby udawał, że jest ona kimś innym, niż naprawdę jest. Nie. To nie tak. Ona nie jest takim kimś, to naprawdę Cindy. Jak zwykle podąża za własną gwiazdą.

Nagle nie mógł już dłużej patrzeć na ekran i odwrócił się, zaciskając wargi; poruszył lewą ręką, jakby coś odpychał. Żołnierze lotnictwa mieli zakłopotany wyraz twarzy, jakby mimowolnie podsłuchali kogoś podczas najbardziej intymnych chwil i teraz udawali, że nic nie słyszeli.

— Ona nie jest szalona, pułkowniku — powiedział porywczo Carmichael. — Nie chcę, aby ktoś myślał, że to jakaś wariatka.

— Oczywiście, panie Carmichael.

— Ale ona nie zejdzie z tego statku. Słyszał ją pan. Zostanie na pokładzie i wraca z nimi tam, skąd przylecieli. Nic nie mogę na to poradzić. Nic jej stamtąd nie wyciągnie, chyba że poszedłbym tam i wywlókł ją siłą. A tego nigdy nie uczynię.

— Naturalnie, że nie. W każdym razie rozumie pan, że nie moglibyśmy pozwolić panu na wejście na statek, nawet gdyby chodziło o wyprowadzenie jej stamtąd.

— No i dobrze — powiedział Carmichael. — Nawet o tym nie marzyłem. O tym, by ją wyprowadzić lub przyłączyć się do niej. Niech leci: było to jej przeznaczone na tym świecie. Ale nie mnie. Nie mnie, pułkowniku. To po prostu nie moja rzecz. — Odetchnął głęboko. Pomyślał, że chyba dygocze. — Pułkowniku, nie ma pan nic przeciwko temu, że wyniosę się do diabła? Może poczuję się trochę lepiej, jeśli wrócę stąd i zrzucę jeszcze trochę błota na pożar. Sądzę, że mi to pomoże. Tak myślę, pułkowniku. Dobrze? Pułkowniku, odeśle mnie pan z powrotem na Van Nuys?

Wystartował po raz ostatni na DC-3. Chcieli, żeby zrzucił chemikalia wzdłuż zachodniej płaszczyzny ognia, ale zamiast tego poleciał na wschód, w stronę statku, i zatoczył wokół niego szerokie koło.

Głos przez radio polecił mu opuścić tę strefę, a on odpowiedział, że tak zrobi.

Gdy zakręcał, w boku statku otworzył się właz i pojawił się tam jeden z Kosmitów. Wyglądał potężnie nawet z wysokości, na której znajdował się Carmichael. Ogromny, purpurowy stwór zstąpił ze statku, rozpostarł macki i zdawał się wdychać pełne dymu powietrze.

Carmichael pomyślał mgliście, by zlecieć niżej i zrzucić cały ładunek na tę istotę pogrążając ją w czerwonym błocie i wyrównując rachunek z Kosmitami za to, że zabrali mu Cindy. Potrząsnął głową. To szaleństwo, powiedział sobie. Cindy by zemdliło, gdyby dowiedziała się, że choćby zastanawiał się nad czymś takim. Ale właśnie taki jestem, pomyślał. Pospolity, wstrętny, mściwy Ziemianin. I to dlatego nie mam zamiaru polecieć na tę obcą planetę; i to dlatego ona poleci.

Zawrócił po łuku nad statkiem i skierował się prosto przez Granada Hills i Northridge na lotnisko Van Nuys. Gdy znalazł się na ziemi, siedział przez długą chwilę nieruchomo za sterami. W końcu jeden z kontrolerów wyszedł i zawołał do niego: “ Dobrze się czujesz, Mike?

— Tak. Doskonale.

— To co ci strzeliło do głowy, żeby nie wrzucić ładunku i wrócić?

Carmichael zerknął na wskaźniki. — Tak zrobiłem? Pewnie naprawdę tak zrobiłem.

— Ty chyba źle się czujesz?

— Myślę, że zapomniałem go wyrzucić. Nie, nie zapomniałem, ale nie chciałem.

— Mike, wyłaź z tego śamolotu.

— Nie chciałem go wyrzucić — powtórzył Carmichael. — Po co, do diabła; się tym przejmować? To zwariowane miasto — i tak nie zostało tu nic, co chciałbym ocalić. — W końcu opuściło go panowanie nad sobą i wściekłość zawładnęła nim jak ogień wspinający się po zboczach wyschłego kanionu. Rozumiał to, co ona robi, i uszanował to, ale nie musiało mu się to podobać. W ogóle mu się to nie podobało. Stracił Cindy i czuł, że przegrał wojnę, którą toczył z Los Angeles. — Chuj mu w dupę — powiedział. — Niech płonie. To obłąkane miasto. Zawsze go nienawidziłem. Zasługuje na ten los. Byłem tu tylko dla niej. Tylko ona się liczyła. A teraz odlatuje. Niech płonie to pierdolone miasto.

Kontroler wytrzeszczył na niego zdumione oczy. — Mike… Carmichael poruszył wolno głową z boku na bok, jakby próbował strząsnąć z niej potworny ból. Potem nachmurzył się. Nie, nie mam racji — powiedział. — Tak czy owak, musisz wykonać swoją robotę, prawda? Nieważne, jak się czujesz. Musisz ocalić, co się da. Słuchaj, Tim, polecę jeszcze raz z ładunkiem. Słyszysz mnie? A potem pojadę do domu i trochę się prześpię.

Dobra? W porządku? — Ruszył samolotem po krótkim pasie startowym. Mętnie uświadomił sobie, że nie otrzymał pozwolenia na start. Mała Cessna, samolot obserwacyjny, rozpaczliwie usuwała mu się z drogi, a potem już leciał. Niebo było czarne i czerwone. Ognia nie powstrzymano i prawdopodobnie był już nie do powstrzymania. Jednak trzeba wciąż próbować, pomyślał. Trzeba ocalić, co się da. Nacisnął gaz i ruszył naprzód, lecąc spokojnie w piekło u podnóża gór, aż wściekły prąd termiczny schwycił go z dołu za skrzydła, uniósł i miotał jak zabawką prześlizgującą się nad szczytem, a potem posłał go uderzeniem w stronę oczekujących na północy gór.


Tak mówi Pan: Oto, Ja wzbudzę przeciwko Babilonowi i przeciwko tym, którzy mieszkają w pośród powstawających przeciwko mnie, wiatr zaraźliwy.

I poślę na Babilon przewiewaczy, którzy przewiewać go będą i wypróżnią ziemię jego, gdyż będą przeciwko niemu zewsząd w dniu ucisku.

Proroctwo Jeremiasza 51,1,2

Загрузка...