Terry Pratchett Równoumagicznienie


Jest to opowieść o tym, czym jest magia i dokąd zmierza, a co ważniejsze, skąd przychodzi i po co. Poniższa historia nie pretenduje jednak do odpowiedzi na wszystkie te pytania.

Może jednak pomóc w wyjaśnieniu, dlaczego Gandalf nigdy się nie ożenił i dlaczego Merlin był mężczyzną. Ponieważ jest to również opowieść o seksie, choć raczej nie w sensie, atletyczno-gimnastycznym, czy też w sensie „policz wszystkie nogi i podziel przez dwa”. Chyba, że postacie całkowicie wyrwą się spod kontroli autora. Co jest możliwe.

Jednakże przede wszystkim jest to opowieść o świecie. Oto on. Przyjrzyjmy się uważnie, gdyż efekty specjalne kosztowały naprawdę sporo.


Rozbrzmiewa basowa nuta. Ten głęboki, wibrujący akord sugeruje, że sekcja dęta lada chwila zagrzmi fanfarą na cześć kosmosu, albowiem scena przedstawia czerń dalekiej przestrzeni i tylko kilka gwiazd migocze niby łupież na kołnierzyku Boga.

I nagle pojawia się: większy od największego, najgroźniej uzbrojonego gwiezdnego krążownika z wyobraźni producenta filmowych widowisk: żółw, długi na dziesięć tysięcy mil. To Wielki ATuin, jeden z rzadkich okazów we Wszechświecie, gdzie rzeczy mniej są tym, czym być powinny, a bardziej tym, czym ludzie je sobie wyobrażają. Niesie na swej pooranej meteorami skorupie cztery gigantyczne słonie, a te na swych ogromnych grzbietach dźwigają wielki krąg świata Dysku.

Kiedy przemieszcza się punkt widzenia, w świetle maleńkiego, orbitującego słońca obserwator dostrzega cały świat. Są tu kontynenty, archipelagi, morza, pustynie, łańcuchy górskie, a nawet niewielka, centralna pokrywa lodowa. Tutejszych mieszkańców, co oczywiste, nie interesują klasyczne globalne teorie. Ich świat, otoczony ze wszystkich stron oceanem przez wieczność przelewającym się w kosmos w jednym nieprzerwanym wodospadzie, jest płaski jak geologiczna pizza, chociaż bez anchois.

Taki świat — istniejący wyłącznie dlatego, że bogowie lubią sobie pożartować — musi być miejscem, gdzie działa magia. I oczywiście seks.


* * *

Nadszedł wśród burzy i od razu można było w nim poznać maga. Po części z powodu długiego płaszcza i rzeźbionej laski, ale przede wszystkim dlatego, że krople deszczu zatrzymywały się kilka stóp nad jego głową i parowały obficie.

Działo się to w pięknej burzowej okolicy, w Górach Ramtopu, krainie ostrych szczytów, gęstych lasów i wąskich rzecznych kotlinek tak głębokich, że kiedy światło dnia docierało wreszcie do podłoża, czas mu już było się zbierać. Poszarpane strzępki chmur lgnęły do mniejszych szczytów poniżej górskiej ścieżki, którą — ślizgając się w błocie i potykając — podążał mag. Kilka kóz z niejakim zaciekawieniem obserwowało go przez zmrużone oczy. Niewiele trzeba, żeby zaciekawić kozy…

Czasami zatrzymywał się i podrzucał swą ciężką laskę. Zawsze spadała wskazując ten sam kierunek, a mag wzdychał, podnosił ją i podejmował trudny marsz.

Burza szła między wzgórzami na nogach z błyskawic, pokrzykując i warcząc.

Mag zniknął za zakrętem i kozy powróciły do przeżuwania.

Gdy nagle coś jeszcze zwróciło ich uwagę. Zesztywniały, szeroko otworzyły oczy i rozdęły nozdrza.

Było to dziwne, ponieważ ścieżka pozostała pusta. Jednak kozy wciąż obserwowały, jak coś przechodzi, póki nie zniknęło z pola widzenia.


* * *

Wieś skuliła się w wąskiej dolince pomiędzy porośniętymi lasem stromymi zboczami. Nie była to duża wioska i nie ukazywała jej żadna mapa okolicy. Ledwie była widoczna na mapie wioski.

Właściwie było to jedno z tych miejsc, które istnieją wyłącznie po to, żeby ktoś mógł z nich pochodzić. Wszechświat jest ich pełen: zagubionych wiosek, omiatanych wiatrem miasteczek pod szerokim niebem czy odosobnionych górskich chat. Jedyny ich ślad w historii to fakt, że są miejscami absolutnie zwykłymi, gdzie zaczęło się dziać coś absolutnie niezwykłego. Często upamiętnia to niewielka tablica pamiątkowa głosząca, że wbrew wszelkiemu ginekologicznemu prawdopodobieństwu ktoś bardzo sławny urodził się na ścianie.

Mgła kłębiła się między chatami, kiedy mag przekraczał wąski mostek nad wezbranym potokiem i kierował się do kuźni. Te dwa zdarzenia nie miały ze sobą nic wspólnego. Mgła kłębiłaby się i tak: była mgłą bardzo doświadczoną i doprowadziła kłębienie do poziomu sztuki.

W kuźni, oczywiście, zebrało się sporo ludzi. Jest to miejsce, gdzie można zawsze liczyć na dobry ogień i kogoś do pogawędki. Wieśniacy przysiedli w ciepłym mroku. Kiedy zbliżył się mag, wyprostowali się gwałtownie i próbowali przybrać inteligentny wyraz twarzy, na ogół bez większych sukcesów.

Kowal uznał, że nie musi przestrzegać takich form. Skinął magowi, ale było to powitanie równych sobie… a przynajmniej równych z punktu widzenia kowala. W końcu byle jaki mniej więcej kompetentny kowal poznał magię bardziej niż przelotnie. Tak mu się przynajmniej wydaje.

Mag skłonił się. Biały kot śpiący obok paleniska ocknął się nagle i spojrzał na niego badawczo.

— Jak się nazywa ta wieś, panie? — zapytał przybysz. Kowal wzruszył ramionami.

— Głupi Osioł.

— Głupi…?

— Osioł — powtórzył kowal takim tonem, jakby wzywał gościa, żeby spróbował sobie z tego zażartować. Mag zamyślił się.

— Ta nazwa ma pewnie swoją historię — stwierdził w końcu. — W innych okolicznościach chętnie bym jej wysłuchał. Ale chciałbym porozmawiać z tobą, kowalu, o twoim synu.

— Którym? — spytał kowal.

Wśród gapiów rozległy się śmiechy. Mag uśmiechnął się także.

— Masz siedmiu synów, prawda? A sam jesteś ósmym synem? Twarz kowala zmartwiała. Obejrzał się na wieśniaków.

— No dobra, przestaje padać — rzekł. — Uciekajcie stąd wszyscy. Ja i… — spojrzał na maga i podniósł brwi.

— Drum Billet — wyjaśnił mag.

— …i pan Billet mamy do omówienia ważne sprawy. Skinął młotem i publiczność opuściła kuźnię, po drodze oglądając się jeszcze na wypadek, gdyby mag zrobił coś ciekawego.

Kowal wyjął spod blatu dwa stołki. Z szafki obok pojemnika z wodą wyciągnął butelkę i do dwóch bardzo małych kieliszków nalał przejrzystego płynu.

Obaj mężczyźni usiedli i przez chwilę obserwowali deszcz i mgłę kłębiącą się nad mostem. Wreszcie odezwał się kowal:

— Wiem, o którego syna wam chodzi. Babcia Weatherwax jest teraz przy mojej żonie, ósmy syn ósmego syna… Faktycznie, coś przemknęło mi przez myśl, ale nie zwracałem na to uwagi. No tak… Mag w rodzinie, co?

— Szybko się pan zorientował — zauważył Billet.

Biały kot zeskoczył z legowiska, przebiegł po podłodze i jednym susem znalazł się na kolanach przybysza. Tam zwinął się w kłębek. Cienkie palce maga z roztargnieniem gładziły jego sierść.

— No tak… — powtórzył kowal po raz drugi. — Mag w Głupim Ośle, zgadłem?

— Możliwe, możliwe — przyznał Billet — Oczywiście najpierw musi pójść na Uniwersytet Naturalnie, może sobie tam doskonale poradzić.

Kowal dokładnie rozważył tę ideę i uznał, że bardzo mu odpowiada. Nagle coś przyszło mu do głowy.

— Chwileczkę… Próbuję sobie przypomnieć, co mówił mój ojciec. Podobno mag, który wie, że ma umrzeć, może tak jakby przekazać swoją tak jakby magiczność tak jakby następcy. Zgadza się?

— Nie słyszałem jeszcze równie skrótowego opisu, ale owszem.

— Czyli macie tak jakby umrzeć?

— Tak jest.

Kot mruczał cicho, gdy wąskie palce drapały go za uchem.

Kowal zakłopotał się wyraźnie.

— Kiedy?

Mag zamyślił się na moment.

— Za jakieś sześć minut — stwierdził.

— Och.


— Proszę się nie martwić. Prawdę mówiąc, oczekuję już tego. Słyszałem, że to zupełnie bezbolesne. Kowal pomyślał chwilę.

— A kto wam powiedział? — zapytał.

Mag udał, że nie dosłyszał. Obserwował most, czekając na znaczącą turbulencję wśród mgły.

— Do rzeczy — odezwał się kowal. — Wytłumaczcie mi lepiej, jak się wychowuje maga, bo, widzicie, w naszej okolicy nie ma ani jednego i…

— Wszystko samo się ułoży — wyjaśnił uprzejmie Billet. — Magia mnie tutaj doprowadziła i magia się wszystkim zajmie. Jak zwykle zresztą. Czyżbym słyszał krzyk?

Kowal spojrzał w sufit. Poprzez szum potoku przebił się odgłos pary nowych płuc pracujących z pełną mocą.

Mag uśmiechnął się.

— Niech go tu przyniosą — polecił.

Kot usiadł nagle i spojrzał zaciekawiony w szerokie wrota kuźni. Kiedy podniecony kowal wołał kogoś z pięterka, kot zeskoczył i ruszył wolno przed siebie, mrucząc głośno jak piła.

Ze schodów zeszła wysoka siwowłosa kobieta, dźwigając opatulone kocem zawiniątko. Kowal podprowadził ją szybko do miejsca, gdzie siedział mag.

— Ale… — zaczęła.

— To bardzo ważne — oświadczył poważnym tonem kowal. — Co teraz, panie?

Mag podniósł laskę. Była długości człowieka i grubości ręki w przegubie, pokryta rzeźbionymi znakami, które zdawały się zmieniać w oczach kowala. Całkiem jakby nie chciały, żeby zobaczył, jak wyglądają.

— Dziecko musi ją chwycić — wyjaśnił Drum Billet. Kowal skinął głową i pogmerał pod kocem, aż znalazł maleńką różową dłoń. Przysunął ją delikatnie do drewna. Paluszki chwyciły laskę.

— Ale… — powtórzyła akuszerka.

— Wszystko w porządku. Babciu — przerwał jej kowal. — Wiem, co robię. Jest czarownicą, panie. Nie zwracajcie na nią uwagi. Dobrze. Co teraz?

Gość milczał.

— Co mam teraz zro…

Kowal urwał nagle. Pochylił się, by spojrzeć na twarz maga. Drum Billet uśmiechał się, ale trudno powiedzieć, co go tak rozbawiło.

Kowal oddał dziecko zirytowanej akuszerce. Potem z szacunkiem odgiął zaciśnięte na lasce wąskie, blade palce.

Laska była dziwna w dotyku, trochę śliska, jakby naelektryzowana. Samo drewno pociemniało, ale rzeźbione znaki były jaśniejsze. Oczy bolały, kiedy człowiek próbował dokładnie się im przyjrzeć.

— Zadowolony jesteś z siebie? — spytała akuszerka.

— Co? A tak, szczerze mówiąc tak. A bo co?

Odchyliła róg koca. Kowal spojrzał i nerwowo przełknął ślinę.

— Nie… — wyszeptał. — On mówił…

— A co on mógł o tym wiedzieć? — prychnęła pogardliwie Babcia.

— Powiedział, że to będzie syn!

— Nie wygląda mi to na syna, drogi chłopcze. Kowal opadł na stołek i ukrył twarz w dłoniach.

— Co ja narobiłem? — jęknął.

— Dałeś światu pierwszego żeńskiego maga — odparła akuszerka. — I cio telaź, maciupcia moja?

— Co?

— Mówiłam do dziecka.

Kot mruczał głośno i prężył grzbiet, jakby ocierał się o nogi starego przyjaciela. Co dziwne, ponieważ nikogo tam nie było.


* * *

— To było nierozsądne — odezwał się głos tonem, którego nie mógł usłyszeć żaden ze śmiertelnych. — Założyłem, że magia wie, co robi.

MOŻE I WIE.

— Gdybym tylko mógł coś na to poradzić…

NIE MA POWROTU. NIE MA POWROTU, oznajmił głos głęboki i ciężki jak zatrzaskujące się wrota krypty.

Smużka nicości, która niedawno była Drumem Billetem, zastanowiła się przez chwilę.

— Przecież ta mała będzie miała mnóstwo kłopotów. TAKIE PRZECIEŻ JEST ŻYCIE. TAK MI MÓWIONO. NATURALNIE. SAM NIE MAM O TYM POJĘCIA.

— A co z reinkarnacją?

Śmierć zawahał się.

NIE SPODOBA CI SIĘ, stwierdził. UWIERZ MI NA SŁOWO.

— Słyszałem, że niektórzy robią to bez przerwy.

KONIECZNE JEST PRZESZKOLENIE. MUSISZ ZACZYNAĆ NISKO I POWOLI PRZESUWAĆ SIĘ CORAZ WYŻEJ. NIE MASZ POJĘCIA, JAKIE TO STRASZNE BYĆ MRÓWKĄ.

— Aż tak źle?

NIE UWIERZYŁBYŚ. A PRZY TWOJEJ KARMIE TRUDNO OCZEKIWAĆ AŻ MRÓWKI.

Dziecko wróciło do matki, a kowal posępnie wpatrywał się w ściekające z okapu kuźni krople wilgoci.

Drum Billet z roztargnieniem podrapał kota za uchem i pomyślał o swoim życiu. Trwało długo, co jest jednym z przywilejów zawodu maga. Dokonał wielu rzeczy, z których nie zawsze był dumny. Najwyższa już pora…

CZAS NAS GONI, przypomniał Śmierć.

Mag spojrzał w dół, na kota, i po raz pierwszy uświadomił sobie, jak dziwacznie wygląda zwierzę.

Żywi często nie zdają sobie sprawy z tego, jak skomplikowany jest świat, kiedy człowiek już umrze. To dlatego, że śmierć uwalnia umyśl z kaftana bezpieczeństwa trzech wymiarów, a także odcina go od czasu, który w końcu jest tylko jeszcze jednym wymiarem. W związku z tym kot ocierający się o niewidzialne nogi maga był niewątpliwie tym samym kotem, którego mag widział kilka minut temu, ale całkiem wyraźnie był też maleńkim kociakiem, tłustym, na wpół ślepym kocurem i wszystkimi etapami pomiędzy nimi. Jednocześnie. Ponieważ zaczynał jako maleństwo, przypominał teraz białą, kotokształtną marchewkę. Ten opis musi wystarczyć, dopóki ludzie nie wprowadzą odpowiedniejszych czterowymiarowych przymiotników.

Kościsty palec Śmierci stuknął lekko Billeta w ramię.

CHODŹMYJUŻ, SYNU.

— Czy nic nie mogę zrobić?

ŻYCIE JEST DLA ŻYWYCH. ZRESZTĄ ZOSTAWIŁEŚ JEJ SWOJĄ LASKĘ.

— Tak, to prawda.


* * *

Akuszerka nazywała się Babcia Weatherwax. Była czarownicą. W Ramtopach nikomu to nie przeszkadzało i nikt nie mówił o czarownicach złego słowa. W każdym razie, jeśli chciał się rano zbudzić w tej samej postaci, w jakiej kładł się do łóżka.

Kowal spoglądał zadumany w deszcz. Czarownica zeszła po schodach i położyła mu pomarszczoną dłoń na ramieniu. Podniósł głowę.

— Co robić, Babciu? — zapytał. W jego głosie zabrzmiała całkiem niechciana, błagalna nuta.

— Co zrobiłeś z magiem?

— Położyłem go w komórce na drewno. Można tak?

— Na razie wystarczy — potwierdziła. — A teraz musisz spalić laskę.

Oboje obejrzeli się na ciężką laskę, opartą o ścianę w najciemniejszym kącie kuźni. Zdawało się niemal, że się im przygląda.

— Przecież jest magiczna — wyszeptał kowal.

— No więc?

— Czy będzie się palić?

— Nie spotkałam jeszcze drewna, które by się nie paliło.

— Przecież tak nie można.

Babcia Weatherwax zatrzasnęła szerokie wrota i zmierzyła go groźnym wzrokiem.

— Wysłuchaj mnie, Gordo Kowalu! — rzekła. — Kobiety nie mogą być magami! To dla kobiet nieodpowiednia magia, te czary magów:

same księgi, gwiazdy i geometria. Ona nigdy się tego nie nauczy. Czy kto słyszał kiedy o magu-kobiecie?

— Są czarownice — stwierdził niepewnie kowal. — I podobno również czarodziejki.

— Czarownice to zupełnie inna sprawa — burknęła Babcia Weatherwax. — Ich magia pochodzi z ziemi, nie z nieba. Mężczyźni w życiu nie potrafią jej zrozumieć. A co do czarodziejek — dodała — to nie próbują być lepsze niż im wypada. Posłuchaj mojej rady: spal tę laskę, pochowaj ciało i pilnuj, żeby nic takiego się więcej nie powtórzyło.

Kowal niechętnie skinął głową, podszedł do paleniska i dmuchnął miechami, aż poleciały iskry. Potem wrócił po laskę.

Nie chciała się ruszyć.

— Nie chce się ruszyć!

Pot wystąpił mu na czoło, kiedy raz za razem szarpał za drewno. Pozostało niewzruszone [milczenie(?)].

— Daj, ja spróbuję — powiedziała Babcia i wyciągnęła rękę. Coś trzasnęło i zapachniało przypaloną cyną.

Pojękując cicho kowal przebiegł przez kuźnię do przeciwległej ściany, gdzie do góry nogami wylądowała Babcia.

— Dobrze się czujecie?

Jej oczy przypominały dwa błyszczące gniewnie diamenty.

— A więc to tak… — powiedziała. — Rozumiem.

— Co niby tak? — Kowal niczego nie rozumiał.

— Pomóż mi wstać, durniu jeden. I przynieś siekierę. Ton jej głosu sugerował, że okazywanie nieposłuszeństwa byłoby posunięciem dalece nierozsądnym. Kowal przeszukał nerwowo stos złomu i po chwili znalazł stary dwuręczny topór.

— Dobrze. A teraz ściągaj fartuch.

— Dlaczego? Co chcecie zrobić? — przestraszył się kowal, który zaczynał już tracić kontakt z rzeczywistością. Babcia westchnęła zniechęcona.

— To jest skóra, ty idioto. Mam zamiar owinąć nią uchwyt. Dwa razy nie dam się złapać na tę samą sztuczkę.

Kowal zrzucił ciężki skórzany fartuch i wręczył pokornie czarownicy. Owinęła stylisko i raz czy dwa na próbę machnęła toporem w powietrzu. Potem — pajęcza sylwetka w blasku gorejącego paleniska — podkradła się i sieknąwszy z wysiłku i emocji, uderzyła ostrzem w sam środek laski.

Coś szczęknęło. Zabrzmiał dźwięk podobny do wrzasku kuropatwy. Potem głuchy stuk.

I cisza.

Nie poruszając głową kowal bardzo powoli uniósł rękę i dotknął ostrza topora. Nie tkwiło już na stylisku. Wbiło się we wrota, tuż obok jego głowy, przy okazji ścinając maleńki skrawek ucha.

Sylwetka Babci wydawała się lekko rozmyta od wibracji po uderzeniu w absolutnie nieruchomy obiekt Wpatrywała się w odłamek drewna w ręku.

— Nnno dobbbbbrzrzrze — zająknęła się. — Wwww takiiimmm rrrazzzzie…

— Nie — przerwał jej stanowczo kowal. Potarł skaleczone ucho. — Cokolwiek chcecie zaproponować, nie. Zostawcie to. Przysypię ją jakimiś śmieciami. Nikt nie zauważy. Zostawcie. Przecież to tylko kij.

— Tylko kij?

— A macie jakieś lepsze pomysły? Może taki, po którym nie stracę głowy?

Babcia spojrzała na laskę, która sprawiała wrażenie, jakby nie zwracała na nią uwagi.

— Nie w tej chwili — przyznała Babcia. — Ale daj mi tylko odrobinę czasu…

— Dobrze, dobrze. W każdym razie mam teraz trochę roboty, jakichś magów do pogrzebania… Sami wiecie, jak to jest. Zza tylnych drzwi wyjął łopatę i zawahał się.

— Babciu…

— Co?

— Wiecie, jak lubią być chowani magowie?

— Tak!

— No to jak?

Babcia Weatherwax zatrzymała się u stóp schodów.

— Wcale!

Jakiś czas później łagodnie zapadła noc. Resztki powolnego światła Dysku spłynęły z doliny, a blady, spłukany deszczem księżyc zabłysnął na usianym gwiazdami niebie. W mrocznym sadzie obok kuźni rozlegały się z rzadka brzęki szpadla o kamień, a czasem stłumione przekleństwa.

W kołysce na pięterku pierwsza kobieta-mag tego świata śniła o czymś nieistotnym.

Biały kot drzemał na swojej osobistej półce niedaleko paleniska. W ciepłej, ciemnej kuźni jedynym dźwiękiem był trzask węgli stygnących pod popiołem.

Laska stała w kącie, tam gdzie chciała pozostać, otulona cieniami odrobinę bardziej czarnymi, niż zwykle bywają cienie.

Czas płynął, co jest w zasadzie jego obowiązkiem.

Coś brzęknęło cicho i poruszyło się powietrze. Po chwili kot usiadł i zaczął przyglądać się z zaciekawieniem.


* * *

Nadszedł świt. Tu, w Ramtopach, świt zawsze robi duże wrażenie, zwłaszcza kiedy burza oczyściła powietrze. Z doliny, gdzie leżała wieś Głupi Osioł, rozpościerała się panorama pomniejszych gór, zabarwionych purpurą i pomarańczem w zalewającym je z wolna porannym blasku (z wolna, ponieważ w silnym polu magicznym Dysku światło podróżuje w tempie raczej spacerowym). Dalekie równiny nadal były rozlewiskiem cienia. Jeszcze dalej słabą iskierką rozbłyskiwało czasem morze.

Właściwie roztaczał się stąd widok aż do krańca świata. Nie była to poetycka metafora, ale realny fakt, jako że świat był zdecydowanie płaski. Wiadomo też, że płynął w kosmosie na grzbietach czterech słoni, które z kolei podróżowały na skorupie Wielkiego A'Tuina, Ogromnego Żółwia Niebios.

W dolinie wioska Głupi Osioł budziła się do życia. Kowal wszedł właśnie do kuźni i stwierdził, że jest wysprzątana lepiej niż przez ostatnie kilkaset lat, wszystkie narzędzia leżą na właściwych miejscach, ktoś zamiótł podłogę, a w palenisku płonie ogień. Kowal siedzi teraz na kowadle, przeniesionym na drugi koniec izby, obserwuje laskę i usiłuje myśleć.


* * *

Przez całe siedem lat nic się właściwie nie wydarzyło. Tylko jedna z jabłoni w sadzie obok kuźni urosła wyraźnie wyższa od pozostałych. Często wspinała się na nią dziewczynka ze szparą między przednimi zębami, o kasztanowych włosach i rysach twarzy obiecujących, że w przyszłości stanie się, jeśli nawet nie piękna, to przynajmniej atrakcyjnie interesująca.

Nazwano ją Eskarina — bez szczególnego powodu. Po prostu jej matce spodobało się brzmienie tego słowa. Babcia Weatherwax obserwowała ją pilnie, nie zauważyła jednak żadnych znaków działania magii. To prawda, dziewczynka częściej, niż zwykle dziewczynki wspinała się na drzewa i w ogóle dokazywała, ale takiej, która ma w domu tylu braci, wiele można wybaczyć. Czarownica uspokoiła się zatem i zaczynała już wierzyć, że magia nie zapuściła korzeni.

Magia jednak ma w zwyczaju czekać w ukryciu niby grabie leżące w trawie.


* * *

Znowu nadeszła zima i była ostra. Chmury niczym wielkie tłuste owce zawisły nad Ramtopami. Zasypywały kotliny śniegiem, a lasy zmieniały w milczące, mroczne groty. Przełęcze były nieprzejezdne i karawany miały powrócić dopiero na wiosnę. Głupi Osioł stała się niewielką wysepką ciepła i światła.

— Martwię się o Babcię Weatherwax — odezwała się przy śniadaniu matka Esk. — Nie widziałam jej ostatnio.

Kowal spojrzał na nią ponad łyżką owsianki.

— Ja tam nie narzekam — stwierdził. — Ona…

— Ona ma długi nos — wtrąciła Esk.

Rodzice zmierzyli ją gniewnymi spojrzeniami.

— Nikt cię nie prosił o takie uwagi — oświadczyła surowo matka.

— Ale tato powiedział, że ona stale wtyka swój…

— Eskarino!

— Przecież mówił…

— Powiedziałam!

— Tak, ale tato mówił, że…

Kowal wyciągnął rękę i dał jej klapsa. Niezbyt mocno, zresztą natychmiast zrobiło mu się przykro. Synowie dostawali ręką albo pasem, kiedy tylko zasłużyli na lanie. Problem z córką nie polegał na zwykłym nieposłuszeństwie, ale na jej irytującym zwyczaju drążenia tematu dyskusji długo po tym, kiedy powinno się go już zakończyć. Kowala zawsze doprowadzało to do pasji.

Dziewczynka wybuchnęła płaczem. Kowal wstał, zły na siebie i zakłopotany. Głośno tupiąc pomaszerował do kuźni. Rozległ się trzask i głuchy stuk.

Znaleźli go nieprzytomnego na podłodze. Potem utrzymywał, że uderzył głową o framugę drzwi. To dziwne, ponieważ nie był zbyt wysoki i zawsze swobodnie pod nimi przechodził. Był jednak całkowicie pewien, że cokolwiek się zdarzyło, nie miało żadnego związku z podejrzanym błyskawicznym poruszeniem w najciemniejszym kącie kuźni.

Wydarzenia naznaczyły jakoś ten dzień. Stał się dniem potłuczonych naczyń, dniem ludzi wchodzących sobie w drogę i trapionych złym humorem. Mama Esk upuściła dzbanek, który należał jeszcze do jej babki, a na stryszku nadgniła cała skrzynka jabłek. W kuźni ogień nie chciał się rozpalić, a komin nie ciągnął. Jaims, najstarszy syn, pośliznął się na drodze i zwichnął rękę. Biały kot, czy może jeden z jego potomków, jako że koty prowadziły własne, dyskretne i skomplikowane życie w stodole obok kuźni, wlazł do komina nad kuchnią i nie chciał wyjść. Nawet niebo przygniatało wszystkich niczym stary materac, a powietrze mimo mrozu wydawało się duszne.

— Dość już tego! Mam dosyć! — krzyknęła mama Esk. — Cern, ty z Gultą i Esk moglibyście sprawdzić, jak się czuje Babcia i… gdzie Esk?

Dwaj najmłodsi chłopcy wyjrzeli spod stołu, gdzie bili się bez przekonania.

— Poszła do sadu — wyjaśnił Gulta. — Znowu.

— No to zawołaj ją i ruszajcie.

— Ale jest zimno!

— Zaraz będzie padać śnieg!

— To tylko mila, droga jest czysta, a jak spadł pierwszy śnieg, to kto tak się wyrywał na dwór? Idźcie już i nie wracajcie, dopóki się nie uspokoicie.

Znaleźli Esk w rozwidleniu konarów wielkiej jabłoni. Chłopcy nie lubili tego drzewa. Przede wszystkim tak gęsto porastała je jemioła, że nawet zimą było zielone. Poza tym dawało owoce małe, które jednego dnia były tak kwaśne, że aż wykrzywiały, a następnego już przegniłe i atrakcyjne tylko dla much. Wydawało się, że na jabłoń łatwo się wspiąć, ale miała zwyczaj łamania gałęzi pod stopami w najbardziej nieodpowiednich momentach. Cern przysięgał, że kiedyś konar odwrócił się, żeby go zrzucić na ziemię. Drzewo tolerowało Esk, która wspinała się na nie, kiedy była zła, zmęczona albo zwyczajnie chciała zostać sama. Chłopcy wyczuwali, że święte braterskie prawo do łagodnego dręczenia siostry ulega u stóp pnia zawieszeniu. Dlatego teraz tylko rzucili w Esk śnieżką. Nie trafili.

— Idziemy w odwiedziny do starej Weatherwax.

— Ale ty możesz zostać.

— Bo będziesz się wlec za nami, a zresztą i tak się pewnie rozpłaczesz.

Esk z powagą spojrzała na nich z góry. Rzadko płakała — zwykle nie przynosiło to efektów.

— Jeśli nie chcecie, żebym poszła, to pójdę — oświadczyła. Między rodzeństwem takie wnioski uchodzą za logiczne.

— Ależ chcemy, żebyś poszła — zapewnił pospiesznie Gulta.

— Miło mi to słyszeć.

Esk zeskoczyła na ubity śnieg.

Zabrali ze sobą kosz z wędzoną kiełbasą, jajkami oraz — ponieważ matka była osobą nie tylko wielkoduszną, ale i gospodarną — wielki słój brzoskwiniowych konfitur, których nikt w rodzinie specjalnie nie lubił. Ale i tak przygotowywała je co roku, kiedy dojrzewały drobne dzikie brzoskwinie.

Mieszkańcy Głupiego Osła umieli sobie radzić podczas surowych zim. Ustawiali deski wzdłuż dróg, żeby chronić je od zasp, a co ważniejsze, żeby chronić podróżnych przed zabłądzeniem. Dla miejscowych nie było to szczególnie niebezpieczne, gdyż jakiś zapoznany geniusz z rady wioski, żyjący przed kilkoma pokoleniami, wpadł na pomysł wycinania znaczników na co dziesiątym drzewie w okolicznym lesie, w promieniu prawie dwóch mil. Trwało to całe wieki i odnawianie ich zawsze dostarczało zajęcia każdemu, kto znalazł wolną chwilę. Jednak podczas zimy, kiedy przy zawiei człowiek może się zgubić o kilka sążni od domu, wymacywane pod śniegiem nacięcia wielu już ocaliły życie.

Śnieg znów zaczął padać, kiedy dzieci zeszły z drogi na ścieżkę prowadzącą do miejsca, gdzie latem chatka czarownicy wznosiła się wśród gąszczu jeżyn i kęp dziwacznej czarciej trawy.

— Żadnych śladów — zauważył Cern.

— Oprócz lisich — dodał Gulta. — Ona podobno może się zamienić w lisa. Albo w coś innego. Nawet w ptaka. We wszystko. Dlatego zawsze wie, co się dzieje.

Rozejrzeli się czujnie. Rzeczywiście, nastroszony kruk obserwował ich z oddalonego pniaka.

— Słyszałem, że pod Pękniętym Szczytem żyje rodzina, w której wszyscy umieją się zmieniać w wilki — poinformował Gulta. Nie chciał porzucać tak obiecującego tematu. — Którejś nocy ktoś postrzelił wilka, a następnego dnia ich ciotka kulała i miała ranę od strzały w nodze. I…

— Nie wierzę, żeby ludzie mogli się zmieniać w zwierzęta — oświadczyła wolno Esk.

— Nie, panno Mądralińska?

— Babcia jest całkiem spora. Gdyby zmieniła się w lisa, co by zrobiła ze wszystkimi kawałkami, które by się nie zmieściły?

— Zaczarowałaby je — wyjaśnił Cern.

— Nie sądzę, żeby tak działała magia — powiedziała Esk. — Nie można tak po prostu czegoś sprawić. To… to jak na huśtawce: kiedy jeden koniec pchniesz w dół, drugi wyskakuje do góry…

Umilkła.

Bracia spojrzeli na nią z wyższością.

— Nie wyobrażam sobie Babci na huśtawce — oświadczył Gulta.


Gem zachichotał.

— Nie… Chciałam powiedzieć, że… kiedy coś się zdarza, musi się też wydarzyć coś innego… Tak myślę — zakończyła niepewnie Esk, ostrożnie wybierając drogę między głębszymi niż zwykle zaspami. — Tyle że… no… w drugą stronę.

— To głupie — ocenił Gulta. — Pamiętasz jarmark latem? Był tam czarodziej i wyczarowywał ptaki z niczego. Rozumiesz, to się po prostu działo: powiedział jakieś zaklęcie, pomachał rękami i już. Nie było żadnych huśtawek.

— Była karuzela — przypomniał Gem. — I takie miejsce, gdzie trzeba rzucać różnymi rzeczami w różne inne rzeczy, żeby wygrać jeszcze inne różne rzeczy. A ty do niczego nie trafiłeś. Gul.

— Ty też nie. Mówiłeś, że te rzeczy są przyklejone do tych innych rzeczy i nie można ich strącić. Tak powiedziałeś.

Ich rozmowa zeszła z tematu niczym para szczeniaków ze ścieżki. Esk słuchała jednym uchem. Wiem, o co mi chodzi, powiedziała sobie. Magia jest łatwa: wystarczy znaleźć miejsce, gdzie wszystko się równoważy, i pchnąć. Każdy może to zrobić. Nie ma w tym nic magicznego. Wszystkie te śmieszne słowa i machanie rękami to tylko… to dla…

Przystanęła zdziwiona. Wiedziała, o co chodzi. Myśl zawisła tuż obok, tuż przed jej umysłem. Ale nie potrafiła wyrazić jej słowami, nawet mówiąc do siebie.

To straszne uczucie, odkryć w głowie jakąś myśl i nie wiedzieć, skąd się wzięła. To…

— Chodź, bo stracimy cały dzień.

Potrząsnęła głową i pobiegła za braćmi.

Chatka czarownicy składała się z tylu przybudówek i szop, że trudno było się domyślić, jak wyglądał główny budynek, a nawet czy w ogóle taki istniał. Latem otaczały ją gęste zagony czegoś, co Babcia ogólnie nazywała „Ziołami” — niezwykłych roślin, rozgałęzionych, niskich albo pnących, z dziwnymi kwiatami, jaskrawymi owocami czy nieprzyjemnie nabrzmiałymi strąkami. Tylko Babcia wiedziała, do czego mogą służyć, a każdy gołąb dostatecznie głupi, żeby się na nie rzucić, wychodził z gąszczu chichocząc do siebie i wpadając na przeszkody. A czasami nigdy się nie wynurzał.

Teraz wszystko pokrywał śnieg. Smętny rękaw wskaźnika wiatru obijał się o słup. Babcia nie przepadała za lataniem, ale niektóre jej przyjaciółki nadal używały mioteł.

— Wygląda na opuszczony — stwierdził Cem.

— Nie widać dymu — dodał Gulta.

Okna są jak oczy, pomyślała Esk, ale zachowała to dla siebie.

— To przecież tylko chata Babci — powiedziała głośno. — Nie ma w niej nic strasznego.

Domek emanował pustką. Cała trójka to wyczuwała. Okna rzeczywiście przypominały oczy, czarne i groźne na białym śnieżnym de. W dodatku nikt w Ramtopach nie dopuszczał, by zimą w palenisku wygasł ogień. Była to kwestia honoru.

„Wracajmy do domu”, chciała zaproponować Esk, ale zdawała sobie sprawę, że chłopcy przystaliby na to natychmiast. Dlatego powiedziała tylko:

— Mama mówiła, że klucz do drzwi wisi na gwoździu w wygódce. To nie był dobry pomysł. Nawet zwyczajna nieznana wygódka kryje w sobie pewne zagrożenia, na przykład gniazda szerszeni, wielkie pająki, tajemnicze rzeczy szeleszczące na dachu, czy wręcz małego niedźwiedzia pogrążonego w zimowym śnie. Stał się on powodem ostrego zatwardzenia u wszystkich członków rodziny kowala, dopóki nie przekonano go, że do spania lepsza jest stodoła.

W wygódce czarownicy może się znaleźć… wszystko.

— Pójdę i rozejrzę się, dobrze? — dodała.

— Jeśli chcesz — zgodził się od niechcenia Gulta, niemal skutecznie kryjąc uczucie ulgi.

Okazało się, kiedy Esk zdołała jakoś otworzyć zasypane śniegiem drzwi, że wygódka jest czysta i nie ma w niej niczego groźniejszego od starego almanachu. A dokładniej połowy starego almanachu, starannie zawieszonego na gwoździu. Babcia miała filozoficzne obiekcje dotyczące czytania, ale na pewno nie zgodziłaby się z tezą, że książki nie nadają się do niczego. Zwłaszcza książki z ładnymi, cienkimi kartkami.

Klucz leżał na półce przy drzwiach obok poczwarki i ogarka świecy. Esk wzięła go ostrożnie, żeby nie drażnić poczwarki, po czym biegiem wróciła do chłopców.

Nie warto było sprawdzać drzwi frontowych. W Głupim Ośle przechodziły przez nie jedynie panny młode i trupy. Babcia starała się nie być ani jednym, ani drugim. Na tyłach domu zaspa blokowała drzwi kuchenne i nikt nie rozbił lodu na wodzie w beczce.

Światło spływało już z nieba, zanim dokopali się do drzwi i przekonali klucz do wykonania obrotu.

Wewnątrz wielka kuchnia była ciemna i zimna, i pachniała wyłącznie śniegiem. Ciemno było tu zawsze, jednak przyzwyczaili się do widoku ognia na szerokim kominku i ciężkich aromatów tego, co akurat Babcia gotowała, a co czasami sprowadzało ból głowy, a czasami wizje.

Kręcili się niepewnie dookoła i nawoływali, aż Esk doszła do wniosku, że nie da się dłużej odkładać wejścia na górę. Trzask skobla przy drzwiach na schody zabrzmiał o wiele głośniej niż powinien.

Babcia leżała w łóżku, ciasno obejmując rękami piersi. Małe okienko było otwarte na oścież. Drobny śnieg pokrywał podłogę i łóżko.

Esk wpatrywała się w pikowaną kołdrę pod ciałem staruszki, ponieważ zdarzają się takie chwile, kiedy jakiś drobny szczegół potrafi rozrosnąć się i wypełnić cały świat. Właściwie nie słyszała, jak Cem zaczął płakać; przypomniała sobie, że jej ojciec — choć zabrzmi to dziwnie — sam uszył tę kołdrę dwie zimy temu, kiedy śnieg napadał prawie tak samo głęboko i w kuźni nie było nic do roboty. Wykorzystał przeróżne gałgany, które przywędrowały do Głupiego Osła z całego świata: takie jak jedwab, dylematowa skóra, wodna bawełna i wełna thargi. A że nie był dobrym krawcem, rezultat otrzymał dość dziwny i nierówny, bardziej przypominający płaskiego żółwia niż kołdrę, więc mama postanowiła wielkodusznie podarować ją Babci w ostatnią Noc Strzeżenia Wiedźm, i…

— Czy ona umarła? — zapytał Gulta. Jak gdyby Esk była w tych sprawach ekspertem.

Esk przyjrzała się Babci Weatherwax. Twarz staruszki zdawała się sina i wychudła. Czy tak wyglądają nieżywi? Czyjej pierś nie powinna unosić się rytmicznie?

Gulta wziął się w garść.

— Za chwilę zrobi się całkiem ciemno, musimy natychmiast iść i kogoś sprowadzić — oświadczył. — Ale Cem zostanie tutaj. Brat spojrzał na niego ze zgrozą.

— Po co? — zapytał.

— Ktoś musi czuwać przy umarłych — wyjaśnił Gulta. — Pamiętasz, jak umarł wujek Derghart, a tato musiał przez całą noc siedzieć przy nim ze świecami i w ogóle? Inaczej przyszłoby coś paskudnego i zabrało jego duszę do… gdzieś — zakończył niepewnie. — I ludzie wtedy wracają i straszą.

Cern otworzył usta, jakby znowu miał się rozpłakać.

— Ja zostanę — wtrąciła szybko Esk. — Nie boję się. To przecież Babcia.

Gulta odetchnął z ulgą.

— Zapal jakieś świece albo co — poradził. — Chyba tak trzeba. A potem…

Coś zaszeleściło na parapecie — to kruk wylądował i mrugał na nich podejrzliwie. Gulta krzyknął i cisnął w ptaka swoją czapką. Kruk odleciał kracząc z wyrzutem, a chłopiec zamknął okno.

— Widziałem go już — stwierdził. — Babcia go chyba karmi… Karmiła — poprawił się. — W każdym razie niedługo wracamy z ludźmi. Raz dwa to załatwimy. Chodź, Ce.

Tupiąc zbiegli po schodach. Esk odprowadziła ich do wyjścia i zaryglowała drzwi. Słońce zmieniło się w czerwoną kulę między szczytami gór, a na niebie błysnęły pierwsze gwiazdy. Esk poszperała w kuchni i znalazła kawałek łojówki i pudełko z hubką. Po wielu wysiłkach udało jej się zapalić świecę i ustawić ją na stole. Właściwie wcale nie oświetlała izby. Zaludniła jedynie mrok cieniami. Esk znalazła stary Babciny fotel na biegunach i usiadła przy zimnym kominku. Czekała.

Czas mijał. Nic się nie działo.

I nagle coś zastukało w okno. Esk wzięła świecę i wyjrzała przez grube okrągłe szyby.

Mrugnęło do niej żółte, paciorkowate oko.

Świeca zamigotała i zgasła.

Esk znieruchomiała. Bała się nawet oddychać. Znowu rozległo się pukanie, potem ucichło nagle. Chwila ciszy… i zagrzechotał skobel przy drzwiach.

Chłopcy mówili, że przychodzi coś paskudnego.

Po omacku odszukała fotel, przeciągnęła go przez pokój i jak najmocniej podparła drzwi. Skobel brzęknął raz jeszcze i ucichł.

Esk czekała nasłuchując, aż cisza ryczała jej w uszach. Po chwili coś zaczęło dobijać się do okienka w komórce — cicho, ale uparcie. Po minucie przestało. Po chwili zaczęło znowu w sypialni na górze — ledwie słyszalne drapanie, jakby pazurów.

Esk czuła, że przyszła pora okazywania odwagi, jednak w taką noc odwaga gasła wraz ze świeczką. Po omacku, mocno zaciskając powieki, wróciła do drzwi.

W kominku stuknęło głucho, gdy do paleniska wpadła wielka kula sadzy. Gdy Esk usłyszała z komina wściekłe drapanie, szarpnęła za skobel, otworzyła drzwi i wyskoczyła w ciemność.

Zimno uderzyło ją niby nóż. Mróz pokrył śnieg twardą skorupą lodu. Dziewczynka nie patrzyła dokąd biegnie, ale strach wzbudził w niej silne pragnienie, aby dotrzeć tam jak najszybciej.


* * *

Kruk wylądował ciężko w chmurze sadzy. Burczał coś do siebie z irytacją. Poskakał w mrok, a po chwili rozległ się szczęk skobla i trzepotanie skrzydeł na schodach.


* * *

Esk sięgnęła jak najwyżej i obmacała korę, szukając znacznika. Tym razem miała szczęście. Jednak układ otworów i szczelin świadczył, że oddaliła się od wioski o ponad milę i biegła w niewłaściwym kierunku.

Księżyc wyglądał jak skórka sera, a gwiazdy lekko przyprószyły niebo: maleńkie, jaskrawe i bezlitosne. Las wokół składał się z czarnych cieni i jasnego śniegu. W dodatku — z czego zdawała sobie sprawę — nie wszystkie cienie były nieruchome.

Wszyscy wiedzą, że w górach żyją wilki, ponieważ w niektóre noce z wysokich szczytów dobiega echo ich wycia. Rzadko jednak zbliżają się do wsi — współczesne wilki są potomkami tych, które przeżyły, ponieważ nauczyły się, że ludzkie mięso bywa szkodliwe.

Ale trwała ostra zima, a to stado wygłodniało dostatecznie mocno, żeby zapomnieć o doborze naturalnym.

Esk przypomniała sobie, co powtarzano wszystkim dzieciom. Wejdź na drzewo. Rozpal ogień. Jeśli wszystko inne zawiedzie, poszukaj jakiegoś kija i spróbuj przynajmniej kilka zranić. Nigdy nie próbuj przed nimi uciekać.

Drzewo, przy którym stała, było bukiem — gładkim i niezdobytym.

Patrzyła przestraszona, jak długi cień oddziela się od kałuży ciemności i przesuwa bliżej. Przyklęknęła zmęczona i niezdolna do myślenia. Rozgarnęła lodowaty śnieg w poszukiwaniu kija.

Babcia Weatherwax otworzyła oczy i spojrzała na sufit, popękany i wydęty jak namiot.


* * *

Skupiła się na wspomnieniu, że ma ręce, nie skrzydła, i że nie musi skakać. Po Pożyczeniu rozsądnie jest poleżeć chwilę, żeby umysł przyzwyczaił się do ciała. Wiedziała jednak, że nie ma czasu.

. — Niech Ucho porwie tego dzieciaka — mruknęła i spróbowała pod-frunąć na poręcz łóżka.

Kruk obserwował ją z niejakim zainteresowaniem. Przeżył to już dziesiątki razy i sądził — w granicach możliwości ptasiego sądu, czyli raczej wąskich — że ciepłe gniazdo nocą i stała dieta ze skórek boczku i kuchennych resztek warta jest niewygód użyczania Babci swojego mózgu.

Babcia znalazła buty i zeszła po schodach, stanowczo się sprzeciwiając instynktowi latania. Drzwi były szeroko otwarte i na podłodze zebrała się już zaspa sypkiego śniegu.

— A niech to! — powiedziała Babcia.

Zastanowiła się, czy nie poszukać umysłu Esk. Lecz ludzkie myśli nigdy nie są tak ostre i wyraźne jak zwierzęce. Poza tym nadumysł lasu sprawiał, że poszukiwanie byłoby trudne niczym nasłuchiwanie szumu wodospadu wśród burzy z piorunami. Ale nawet nie szukając, wyczuwała stadny umysł wilków, gryzące uczucie wypełniające usta smakiem krwi.

Ledwie dostrzegała odciski małych stóp na zlodowaciałej skorupie. Wypełniały się już świeżym śniegiem. Burcząc i przeklinając, Babcia Weatherwax narzuciła chustę i ruszyła przed siebie.


* * *

Białego kota na jego osobistej półce w kuźni przebudziły jakieś odgłosy dobiegające z najciemniejszego kąta. Wychodząc z dwójką rozhisteryzowanych chłopców kowal starannie zamknął za sobą drzwi. Kot obserwował z zaciekawieniem, jak wąski cień opukuje zamek i sprawdza zawiasy. Drzwi były dębowe, utwardzone czasem i żarem ognia, ale to nie uchroniło ich przed wyłamaniem i przeleceniem na drugą stronę drogi.

Maszerujący dróżką kowal usłyszał w górze jakiś szum. Babcia również. Był to stanowczy, brzęczący odgłos, jakby przelatywało stado gęsi. Chmury wrzały i falowały, gdy je rozcinał.

Wilki usłyszały, gdy przemykał tuż nad koronami drzew i pikował na polanę. Jednak dla nich było już za późno.

Babcia Weatherwax nie musiała dłużej szukać śladów na śniegu. Kierowała się na odległe błyski niesamowitego światła, dziwne szumy i uderzenia, na skowyt przerażenia i bólu. Obok niej przemknęło kilka wilków. Gnały ze skulonymi uszami, z ponurą determinacją, by oddalić się stąd jak najszybciej, choćby nie wiadomo co stanęło im na drodze.

Trzasnęły łamane gałęzie. Coś dużego i ciężkiego wylądowało na jodle obok Babci, po czym piszcząc zsunęło się w śnieg. Drugi wilk przeleciał płaskim torem tuż nad jej głową i odbił się od pnia.

Zapadła cisza.

Babcia przecisnęła się między ośnieżonymi krzakami.

Zobaczyła biały krąg wydeptany w śniegu. Na brzegach leżało kilka wilków, martwych albo rozsądnie uznających, że lepiej się nie ruszać.

Laska stała pionowo pośrodku. Mijając ją. Babcia miała wrażenie, że odwraca się, by nie spuszczać jej z oka.

Wewnątrz kręgu leżała także zwinięta w ciasny kłębek mała kupka szmat. Babcia przyklękła z pewnym wysiłkiem i łagodnie wyciągnęła rękę.

Laska poruszyła się. Właściwie drgnęła tylko, jednak dłoń Babci znieruchomiała o włos od ramienia Esk. Babcia zmierzyła wzrokiem rzeźbienia, jakby wyzywała laskę, by ta ośmieliła się znowu poruszyć.

Powietrze zgęstniało. Po chwili laska jakby cofnęła się, chociaż nadal tkwiła w tym samym miejscu. A równocześnie coś nieokreślonego aż nadto wyraźnie dało starej czarownicy do zrozumienia, że z punktu widzenia laski to wcale nie jest porażka, a co najwyżej taktyczne ustępstwo. Laska nie chciałaby, żeby Babcia uznała się za zwycięzcę, ponieważ wcale nie zwyciężyła.

Esk zadrżała lekko. Babcia poklepała ją lekko po ramieniu.

— To ja, maleńka. Twoja stara Babcia.

Kupka nie rozwijała się.

Babcia przygryzła wargę. Nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować w stosunku do dziecka. Dzieci uważała — przy tych rzadkich okazjach, kiedy w ogóle o nich myślała — za coś pośredniego między ludźmi a zwierzętami. Znała się na niemowlakach: z jednego końca trzeba lać mleko, a drugi utrzymywać w czystości. Dorośli są jeszcze łatwiejsi, bo sami się karmią i myją. Ale pomiędzy jednymi a drugimi istniał świat, którego nie próbowała nawet zrozumieć. O ile się orientowała, należy tylko pilnować, żeby nie złapali czegoś groźnego, i mieć nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.

Prawdę mówiąc, Babcia nie wiedziała, co robić. Wiedziała za to, że coś zrobić musi.

— Cio, pośtlasył nas zły wilciek? — zaryzykowała. Z całkiem nieoczekiwanych powodów podejście okazało się skuteczne.

— Mam już osiem lat.

— Ośmioletni ludzie nie zwijają się w kłębek na śniegu — oznajmiła Babcia, próbując zorientować się w zawiłościach dialogu dorosłego z dzieckiem.

Kulka nie odpowiedziała.

— Mam chyba w domu trochę mleka i ciasteczka — spróbowała Babcia.

Bez dostrzegalnych efektów.

— Eskarino Kowal! Jeśli natychmiast nie zaczniesz się odpowiednio zachowywać, tak ci przyleję, że popamiętasz! Esk ostrożnie wysunęła głowę.

— Nie musicie mnie straszyć — oświadczyła. Kowal dotarł do chatki tuż za Babcią, prowadzącą Esk za rękę. Chłopcy wyglądali zza jego pleców.

— Uhm… — zaczął kowal, nie całkiem pewien, jak odzywać się do kogoś, kto podobno nie żyje. — Powiedzieli mi, że… no… jesteście chorzy.

Obejrzał się i zmierzył synów groźnym wzrokiem.

— Odpoczywałam sobie i musiałam się zdrzemnąć. Sypiam bardzo mocno.

— Tak… — mruknął kowal. — No tak. No to wszystko w porządku. Co się stało Esk?

— Trochę się przestraszyła — wyjaśniła Babcia, ściskając dłoń dziewczynki. — Cienie i takie tam różne. Musi się rozgrzać. Miałam ją położyć do swojego łóżka. Jest trochę ogłupiała. Jeśli wam to nie przeszkadza…

Kowal nie był pewien, czy mu to nie przeszkadza. Ale wiedział, że jego żona — podobnie jak wszystkie kobiety we wsi — żywi do Babci Weatherwax głęboki szacunek połączony nawet z odrobiną lęku. I jeśli zacznie oponować, szybko straci grunt pod nogami.

— Zgoda, zgoda — powiedział szybko. — Jeśli to nie kłopot… Przyślę po nią rano, dobrze?

— Oczywiście. Zaprosiłabym was do domu, ale zgasł mi ogień…

— Nie, nie. Nie ma potrzeby — zapewnił pospiesznie kowal. — W domu czeka na nas kolacja. Stygnie — dodał, spoglądając znacząco na Gultę, który otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale rozsądnie zrezygnował.

Kiedy odeszli i słychać było już tylko protesty chłopców, odbijające się echem wśród drzew, Babcia otworzyła chatę, wepchnęła Esk do środka i zaryglowała drzwi. Zapaliła kilka świec ze swojego zapasu nad starą komodą. Potem z szuflady wyjęła parę starych, ale jeszcze całkiem dobrych i pachnących przeciwmolowymi ziołami wełnianych koców, otuliła nimi Esk i usadziła ją w fotelu na biegunach.

Uklękła przy akompaniamencie trzasków i stęknięć, po czym wzięła się do rozpalania ognia. Była to czynność skomplikowana, wymagająca suszonej, sproszkowanej huby, trocin, połamanych gałązek, sapania i licznych przekleństw.

— Babciu, przecież nie musicie tak się przy tym męczyć — zauważyła Esk.

Babcia zesztywniała i spojrzała na płytę w głębi kominka. Była dość ładna. Lata temu kowal odlał ją specjalnie dla niej i ozdobił motywem sów i nietoperzy. W tej chwili jednak Babci nie interesowały względy estetyczne.

— Doprawdy? — spytała lodowatym głosem. — Czyżbyś znała jakiś lepszy sposób?

— Możecie przecież rzucić czar, żeby ogień się zapalił. Babcia w skupieniu układała wśród niepewnych płomyków kawałki gałązek.

— A jak miałabym to zrobić? — spytała, na pozór adresując tę wypowiedź do żelaznej płyty kominka.

— No… — zająknęła się Esk. — Ja… Nie pamiętam. Ale wy na pewno wiecie, prawda? Wszyscy wiedzą, że umiecie czarować.

— Są czary — stwierdziła Babcia. — Ale są też i czary Najważniejsze, moja mała, to wiedzieć, do czego służy magia, a do czego nie służy. I możesz mi wierzyć na słowo, jej przeznaczeniem nigdy nie było rozpalanie ognia. Możesz być tego absolutnie pewna. Gdyby Stwórca chciał, żebyśmy czarami rozpalali ogień, to nie dałby nam… tych, no… zapałek.

— Ale potrafilibyście czarami zapalić ogień? — nie ustępowała Esk, kiedy Babcia zawiesiła na haku nad ogniem stary czarny kociołek. — To znaczy, gdybyście chcieli. Gdyby to było dozwolone.

— Może — odparła Babcia, która nie potrafiła. Ogień nie ma duszy i nie jest żywy: to dwa z trzech ważnych powodów.

— Potrafilibyście rozpalić ten ogień dużo lepiej.

— Jeśli warto coś zrobić, warto też zrobić to marnie. — Babcia odwołała się do aforyzmów, ostatniej obrony dorosłego człowieka pod oblężeniem.

— Tak, ale…

— Ale dość już tych ale.

Babcia przeszukała puzderko z ciemnego drewna na komodzie. Dumna była ze swej niedoścignionej wiedzy o ziołach Ramtopów — nikt lepiej od niej nie znał właściwości i zastosowań uchoziela, marzenia dziewicy czy oślizłej oszustki miłosnej. Zdarzały się jednak okazje, kiedy dla osiągnięcia pożądanego rezultatu musiała się uciec do niewielkiego zapasiku zazdrośnie strzeżonych i starannie zbieranych leków z Obcych Stron (które to określenie w przypadku Babci Weatherwax oznaczało wszystko, co położone jest dalej niż o dzień drogi).

Skruszyła kilka czerwonych liści, dodała miodu, gorącej wody z kociołka i wcisnęła kubek w dłonie Esk. Następnie ułożyła przy palenisku spory kamień — później, owinięty w kawałek starego koca, przyda się do rozgrzania łóżka. Surowo przykazała dziewczynce, żeby nie śmiała się ruszać z fotela i wyszła do spiżarni.

Esk bębniła piętami o nogi fotela i wolno piła napój. Miał dziwaczny, ostry smak. Zastanawiała się, co to takiego. Owszem, pijała już Babcine napary z dodatkiem miodu, większym lub mniejszym zależnie od tego, czy pijący bardziej czy mniej się krzywił. Wiedziała, że Babcia słynna jest w całych górach z powodu specjalnych wywarów na choroby, o których mama Esk — a także od czasu do czasu niektóre młodsze kobiety — wspominały tylko, unosząc brwi i zniżając głosy.

Kiedy Babcia wróciła, Esk już spała. Nie pamiętała, jak trafiła do łóżka ani kto pozamykał okna.

Babcia Weatherwax wróciła na dół i przysunęła fotel bliżej ognia.

Coś tam było, powiedziała sobie. Coś przyczaiło się w umyśle dziecka. Wolała nie myśleć, co to może być; pamiętała jednak, co się przytrafiło wilkom. I całe to gadanie o rozpalaniu ognia czarami. Magowie to robili; uczyli się tego prawie na samym początku.

Babcia westchnęła. Istniał tylko jeden sposób, żeby się upewnić, a ona była już za stara na takie zabawy.

Wzięła świecę i przez spiżarnię wyszła do szopy, gdzie trzymała swoje kozy. Przyglądały się jej bez lęku, podobne w swoich zagrodach do kosmatych brył. Trzy pyski pracowały rytmicznie nad dzienną porcją siana. Powietrze pachniało ciepłymi i odrobinę wzdętymi zwierzętami.

Wśród krokwi mieszkała mała sowa, jedno z licznych stworzeń, które uznały, że przebywanie w towarzystwie Babci warte jest pewnych niezbyt częstych niewygód. Wezwana, sfrunęła jej na rękę, a Babcia z roztargnieniem gładziła wielką głowę ptaka, rozglądając się za jakimś wygodnym legowiskiem. W tej chwili musiał jej wystarczyć stos siana.

Zdmuchnęła świecę i położyła się, z sową siedzącą na palcu.

Kozy przeżuwały, czkały i przełykały w ciemnościach. Były to jedyne dźwięki w całym domu.

Ciało Babci znieruchomiało. Sowa poczuła, że ludzkie myśli wkraczają do jej umysłu i posunęła się uprzejmie. Babcia wiedziała, że tego pożałuje. Po dwukrotnym w ciągu jednego dnia Pożyczeniu, rankiem nie będzie się nadawała do życia. W dodatku będzie ją dręczył straszliwy apetyt na myszy. Naturalnie, kiedy była młodsza, wcale jej to nie przeszkadzało. Biegała z jeleniami, polowała z lisami, poznawała niezwykłe i mroczne życie kretów… Rzadko kiedy spędzała noc we własnym ciele. Ale teraz stawało się to coraz trudniejsze. Zwłaszcza powroty. Może nadejdzie kiedyś taki czas, kiedy nie zdoła już wrócić, może ciało pozostawione w domu stanie się tylko martwym mięsem, i może nie będzie to najgorszy sposób.

To było coś, o czym magowie nie mieli pojęcia. Gdyby wpadło im na myśl wejście w umysł innego stworzenia, robiliby to jak złodzieje. Nie ze złośliwości; po prostu do głowy by im nawet nie przyszło, nędznym draniom, żeby załatwić to inaczej. A co by komu przyszło z opanowania ciała sowy? Człowiek nie umie latać, musiałby całe życie poświęcić na naukę. Właściwym sposobem był lot wraz z ptakiem, sterowanie nim tak delikatnie jak zefirek steruje spadającym liściem. Sowa drgnęła, machnęła skrzydłami i poszybowała w noc. Chmury się rozwiały i wąski księżyc rozjaśnił zbocza gór. Babcia wyglądała przez oczy sowy, sunąc bezgłośnie pomiędzy rzędami drzew. To najlepszy sposób podróży, kiedy ciało już się przyzwyczai. Najbardziej lubiła Pożyczać od ptaków; wykorzystywała je, aby zbadać wysokie, ukryte doliny, gdzie nikt nie docierał, tajemnicze jeziora pomiędzy czarnymi urwiskami, maleńkie, otoczone murami pola, skrawki płaskiego gruntu między pionowymi skalnymi ścianami, należące do istot skrytych i unikających kontaktu. Raz poleciała ze stadem gęsi, które co roku wiosną i jesienią frunęły nad górami; przeżyła największy szok swego życia, kiedy niemal przekroczyła granicę powrotu.

Sowa wyleciała z lasu i przemknęła nad dachami chat. Wśród chmury śniegu wylądowała na najwyższej jabłoni w sadzie kowala. Jemioła gęsto porastała konary.

Gdy tylko pazury dotknęły kory. Babcia wiedziała, że trafiła we właściwe miejsce. Drzewo nie chciało jej tutaj; czuła, jak ją odpycha.

Nigdzie nie pójdę, pomyślała.

W nocnej ciszy odezwało się drzewo:

W takim razie proszę, znęcaj się nade mną tylko dlatego, ze jestem drzewem. Typowe dla kobiet.

Teraz przynajmniej na coś się przydajesz, myślała Babcia.Lepsze drzewo niż mag, co?

Życie tu jest całkiem do rzeczy, zgodziło się w myślach drzewo. Słońce. Świeże powietrze. Czas na zastanowienie. I pszczoły na wiosnę.

Było coś pożądliwego w tonie, jakim drzewo wypowiedziało słowo „pszczoły”. Babcia, która sama miała kilka uli, nie pomyślała nawet o miodzie. Czuła się tak, jakby ktoś jej przypomniał, że jajka to nie narodzone kurczęta. Przyszłam w sprawie tej dziewczynki, Esk, syknęła.

Obiecujące dziecko, przyznało drzewo. Obserwuję ją z zainteresowaniem. I w dodatku lubi jabłka.

Ty bestio, pomyślała Babcia wstrząśnięta.

Co ja takiego powiedziałem? Przepraszam, że nie oddycham.

Babcia przysunęła się bliżej pnia. Musisz ją uwolnić, myślała gorączkowo. Magia zaczyna się już przebijać.

Już? zdziwiło się drzewo. Jestem pod wrażeniem.To niewłaściwy rodzaj magii! zaskrzeczała Babcia. To czary magów, nie czary kobiet! Ona jeszcze o tym nie wie, ale ta magia zabita dzisiaj z tuzin wilków.

Świetnie! zawołało drzewo.

Babcia zahukała wściekle. Świetnie? A gdyby kłóciła się z braćmi i straciła panowanie nad sobą? Co wtedy?

Drzewo wzruszyło konarami. Kaskady śnieżnych płatków posypały się na ziemię.

W takim razie musisz ją uczyć, stwierdziło.

Uczyć? Nie mam pojęcia, jak uczyć magów.

To poślij ją na uniwersytet.

Jest kobietą! zahukała Babcia, podskakując nerwowo na gałęzi.

To co? Gdzie jest powiedziane, że kobiety nie mogą być magami?

Babcia zawahała się. Równie dobrze drzewo mogło zapytać, dlaczego ryby nie mogą być ptakami. Nabrała tchu i zaczęła mówić. I urwała. Wiedziała, że istnieje odpowiedź ostra, logiczna, miażdżąca, a przede wszystkim oczywista. Tyle że jakoś nie przychodziła jej na myśl.

Kobiety nigdy nie bywały magami. To wbrew naturze. To tak, jakby powiedzieć, że czarownica może być mężczyzną. Jeśli zdefiniujemy czarownicę jako osobę, która czci popęd pankreatywny, czyli inaczej mówiąc oddaje cześć naturze… zaczęło drzewo i kontynuowało przez kilka minut. Babcia Weatherwax z niecierpliwą irytacją słuchała takich zwrotów jak Bogini Matka albo prymitywny kult księżyca i powtarzała sobie, że świetnie wie, z czym się wiąże funkcja czarownicy. Wiąże się z ziołami, urokami, lataniem po nocach i — ogólnie rzecz biorąc — dochowywaniem wierności tradycji. Z pewnością nie polega na kontaktach z boginiami, matkami czy nie, które w dodatku najwyraźniej uciekały się do bardzo wątpliwych sztuczek. A kiedy drzewo zaczęło mówić o tańcach nago, starała się nie słyszeć. Wprawdzie zdawała sobie sprawę, że gdzieś pod licznymi warstwami jej kamizelek i narzutek znajduje się jakaś skóra, nie znaczy to jednak, że aprobowała ten fakt.

Drzewo zakończyło swój monolog.

Babcia odczekała chwilę, aż była całkiem pewna, że już niczego więcej nie doda.

Więc to jest właśnie czarownictwo, tak?

Owszem. Jego podstawy teoretyczne.

Wy, magowie, macie czasem zabawne pomysły.

Nie jestem już magiem, westchnęło drzewo. Jestem zwykłym drzewem.

Babcia nastroszyła pióra.

No to posłuchaj mnie, panie Teoretyczna Podstawo Drzewa. Gdyby kobietom było przeznaczone zostać magami, to rosłyby im długie białe brody. A ona magiem nie będzie. Czy to jasne ? Magowie źle używają magii, słyszysz, u nich to tylko światła i ognie, i igranie z mocą, i ona nie będzie miecz tym nic wspólnego, i dobranoc.

Sowa sfrunęła z gałęzi. Babcia nie trzęsła się z wściekłości tylko dlatego, że przeszkadzałoby to w locie. Magowie! Za dużo gadali i przypinali zaklęcia do książek jak motyle. A co najgorsze, uważali, że tylko ich magię warto uprawiać. Babcia była absolutnie pewna jednego: kobiety nigdy nie bywały magami i na pewno nie zaczną teraz.


* * *

Trwała jeszcze noc, kiedy wróciła do domku. Jej ciało przynajmniej wypoczęło po drzemce na sianie i Babcia miała nadzieję, że spędzi parę godzin w bujanym fotelu i uporządkuje myśli. W taki czas, kiedy noc jeszcze nie całkiem się skończyła, a dzień niezupełnie się zaczął, myśli stawały się czyste, jasne, bez żadnych zasłon. Babcia…

Laska stała oparta o ścianę, obok komody.

Babcia znieruchomiała.

— Rozumiem — powiedziała po chwili. — Więc to tak? I to w moim własnym domu?

Bardzo powoli podeszła do paleniska, dorzuciła drew do gasnącego ognia i podmuchała miechem, aż płomienie zahuczały w kominie.

Gdy uznała, że to wystarczy, odwróciła się, dla ostrożności wymruczała pod nosem kilka ochronnych zaklęć i chwyciła laskę. Ta nie stawiała oporu i Babcia niemal się przewróciła. Teraz, kiedy trzymała ją w rękach, poczuła mrowienie, wyraźne trzaski magicznych wyładowań. Zaśmiała się.

A więc to takie proste… Laska nie miała zamiaru walczyć.

Rzucając klątwę na magów i wszystkie ich dzieła, uniosła laskę nad głową i z brzękiem rzuciła ją na kuchenne wilki, nad najgorętszą częścią płomienia.

Esk krzyknęła. Dźwięk przebił się przez podłogę sypialni i jak kosa rozciął nocną ciszę.

Babcia była stara i po długim dniu nie myślała zbyt jasno. Kto jednak chce przeżyć jako czarownica, musi opanować umiejętność wyciągania nieoczekiwanych wniosków. Patrzyła na laskę w płomieniach i słuchała krzyku, ale jej ręce sięgały już po czarny kociołek. Wylała wodę na ogień, wyciągnęła laskę w obłoku pary i pognała na górę, bojąc się tego, co może tam zobaczyć.

Esk siedziała w wąskim łóżku i krzyczała, choć nie była poparzona. Babcia objęła ją, przytuliła i spróbowała uspokoić. Nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać, na szczęście poklepywanie po plecach i niewyraźne uspokajające mruknięcia przynosiły oczekiwany skutek. Wrzaski zmieniły się w płacz, potem w łkanie. Od czasu do czasu Babcia rozpoznawała takie słowa jak „gorąco” i „ogień”. Zacisnęła wargi w wąską, gorzką linię.

W końcu uspokoiła dziewczynkę, okryła ją i cicho zeszła na dół.

Laska stała pod ścianą. Babcia bez zdziwienia zauważyła, że ogień nie pozostawił na niej żadnych śladów.

Odwróciła fotel przodem do intruza. Usiadła i z ponurą determinacją podparła dłonią podbródek.

Po chwili fotel zaczął się huśtać, sam z siebie. Skrzypienie biegunów było jedynym dźwiękiem wśród ciszy, która gęstniała, rozlewała się i wypełniała pokój niczym straszliwa, gęsta mgła.


* * *

Rankiem, zanim jeszcze Esk się obudziła, Babcia schowała laskę pod strzechę nad szopą. Tam była niegroźna. Esk zjadła śniadanie i wypiła kwaterkę koziego mleka, nie zdradzając żadnych śladów przeżyć ostatnich godzin. Po raz pierwszy znalazła się w chatce Babci na dłużej, więc kiedy staruszka zmywała naczynia i doiła kozy, dziewczynka skorzystała z okazji, żeby się rozejrzeć.

Przekonała się, że życie tutaj nie było takie proste, jak mogło się wydawać. Na przykład kwestia imion kóz.

— Przecież muszą się jakoś nazywać — stwierdziła. — Każdy ma jakieś imię.

Babcia wyjrzała zza obłego boku najstarszej kozy. Mleko tryskało do niskiego skopka.

— Wydaje mi się, że mają swoje imiona w kozim — odparła. — Po co im jeszcze imiona w ludzkim?

— No… — Esk urwała. Zastanowiła się. — A skąd wiedzą, co chcecie, żeby robiły?

— Po prostu to robią, a jeśli jestem im potrzebna, wrzeszczą. Esk w zamyśleniu nakarmiła kozę wiązką siana. Babcia obserwowała ją uważnie. Dobrze wiedziała, że kozy mają swoje imiona. Jest imię „koza, która jest moim dzieckiem” i „koza, która jest moją matką”, „koza, która jest przewodnikiem stada” i jeszcze z pół tuzina innych, z których nie najmniej ważne brzmi „koza, która jest kozą”. Kozy miały skomplikowany porządek stada, cztery żołądki i system trawienny, który w ciche noce wydawał się ciężko pracować. Babcia zawsze uważała, że imię w rodzaju Stokrotki jest obrazą dla szlachetnego zwierzęcia.

— Esk? — zaczęła, podjąwszy wreszcie decyzję.

— Tak?

— Czym chcesz zostać, kiedy dorośniesz? Esk spojrzała niepewnie.

— Nie wiem.

— No tak… — Babcia nie przerywała dojenia. — A jak myślisz, co będziesz robić, kiedy dorośniesz?

— Nie wiem. Pewnie wyjdę za mąż.

— A chcesz?

Wargi Esk zaczęły się już formować w głoskę „N”, ale dziewczynka pochwyciła wzrok Babci i zastanowiła się.

— Wszyscy dorośli się pożenili — stwierdziła w końcu i pomyślała jeszcze chwilkę. — Oprócz was — dodała ostrożnie.

— To prawda — przyznała Babcia.

— I nie chcieliście wyjść za mąż?

Teraz przyszła kolej Babci na zastanowienie.

— Jakoś nigdy nie znalazłam na to czasu — wyjaśniła. — Za wiele innych spraw miałam na głowie.

— Tato mówi, że jesteście czarownicą — zaryzykowała Esk.

— Istotnie jestem.

Esk kiwnęła głową. W Ramtopach czarownice cieszyły się pozycją, jaką w innych kulturach zajmowały zakonnice, poborcy podatkowi albo czyściciele szamba. Inaczej mówiąc, szanowano je, czasem podziwiano, ogólnie chwalono za wykonanie prac, jakie — logicznie rzecz biorąc — ktoś musiał przecież wykonać, jednak ludzie nigdy nie czuli się zbyt pewnie, przebywając z nimi pod jednym dachem.

— A chciałabyś się nauczyć, jak być czarownicą? — spytała Babcia.

— To znaczy magii? — Oczy Esk błysnęły.

— Tak, magii. Ale prawdziwej, nie takiej od fajerwerków.

— Potraficie latać?

— Są rzeczy ciekawsze od latania.

— I mogę się ich nauczyć?

— Jeżeli twoi rodzice się zgodzą. Esk westchnęła.

— Tata odmówi — stwierdziła posępnie.

— W takim razie sama z nim porozmawiam — oświadczyła Babcia.


* * *

— Posłuchaj mnie uważnie, Gordo Kowalu! Kowal wycofywał się w głąb kuźni, unosząc ręce dla obrony dla przed furią Babci. Ona dreptała za nim, grożąc mu palcem.

— To ja wyjęłam cię z łona matki na świat, głupi człowieku. A teraz rozsądku masz nie więcej niż miałeś wtedy.

— Ale… — Kowal uskoczył za kowadło.

— Magia ją znalazła! Sztuka magów! Niedobra magia, rozumiesz?

Nie dla niej przeznaczona!

— Tak, ale…

— Czy zdajesz sobie sprawę, do czego to może doprowadzić?

Kowal przygarbił się nieco.

— Nie.

Babcia umilkła i trochę się uspokoiła.

— Nie — powtórzyła łagodniejszym tonem. — Skąd mógłbyś wiedzieć.

Usiadła na kowadle i spróbowała uspokoić myśli.

— Posłuchaj. Magia ma coś w rodzaju… w rodzaju życia. To bez znaczenia, ponieważ… Widzisz, magowie… — Zerknęła na jego twarz, wyrażającą krańcowe niezrozumienie, i spróbowała inaczej. — Znasz wino jabłkowe?

Kowal skinął głową. Wracali na pewniejszy grunt, choć nie miał pewności, dokąd zmierza czarownica.

— I mamy też jabłecznik — mówiła dalej Babcia.

Kowal przytaknął. Wszyscy w Głupim Ośle robili zimą jabłecznik. Wystawiali naczynia z winem na noc, a rano zbierali lód, potem znowu, aż zostawał sam alkohol.

— Wina możesz wypić dużo, ale po nim czujesz się lepiej. Zgadza się?

Kowal przytaknął po raz trzeci.

— Ale jabłecznik pije się z tych małych kubków. Niedużo i nieczęsto, bo uderza prosto do głowy.

Kowal przytaknął znowu. Świadom, że niewielki wnosi wkład w bieg dialogu, dodał:

— To prawda.

— Na tym polega różnica — zakończyła Babcia.

— Różnica czego? Babcia westchnęła.

— Różnica między magią czarownic a magów — wyjaśniła. — Znalazła ją, a jeśli Esk tego nie opanuje, to są Tacy, którzy ją opanują. Magia może być czymś w rodzaju drzwi, a po drugiej stronie żyją niemiłe Stwory. Rozumiesz?

Kowal pokiwał głową. Właściwie nie całkiem rozumiał, słusznie jednak podejrzewał, że gdyby się z tym zdradził, Babcia przeszłaby do opisu przerażających szczegółów.

— Jest mocna na umyśle, więc może to trochę potrwać. Ale wcześniej czy później spróbują rzucić jej wyzwanie.

Kowal podniósł z warsztatu młotek, spojrzał, Jakby widział go pierwszy raz w życiu, po czym odłożył na miejsce.

— Ale… — zaczął. — Ale jeżeli tkwi w niej magia magów, to nauka czarownictwa nic nie da. Sami mówiliście, że to co innego.

— Jedno i drugie to magia. Jeśli nie możesz się nauczyć jeździć na słoniu, naucz się przynajmniej jeździć konno.

— Co to jest słoń?

— Rodzaj borsuka — wyjaśniła Babcia.

Nic dzięki przyznawaniu się do ignorancji od czterdziestu lat cieszyła się sławą znawczyni natury.

Kowal westchnął. Wiedział, że jest pokonany. Żona wyraźnie dała do zrozumienia, że odpowiada jej ten pomysł. Zresztą, kiedy się nad tym zastanowić, rzeczywiście miał swoje zalety. W końcu Babcia nie będzie żyła wiecznie, a być ojcem jedynej czarownicy w sąsiedztwie to chyba nie takie złe.

— No dobrze — zdecydował.

I tak, kiedy zima zawróciła i rozpoczęła długą, niechętną wspinaczkę ku wiośnie, Esk całe dnie spędzała u Babci Weatheiwax, ucząc się fachu: czarownictwa.

Miała wrażenie, że składa się ono tylko z rzeczy do pamiętania. Lekcje były całkiem praktyczne. Na przykład sprzątanie kuchni i Podstawy Zielarstwa. Czyszczenie w szopie kóz i Korzyści z Grzybów. Zmywanie i Przyzywanie Pomniejszych Bóstw. I zawsze pilnowanie wielkiego kotła w komórce wraz z Teorią i Praktyką Destylacji. Zanim dmuchnęły ciepłe, krańcowe wiatry, a po śniegu pozostały tylko małe plamy mazi po osiowej stronie drzew, Esk wiedziała już, jak przyrządzać rozmaite maści, kilka leczniczych nalewek, sporo specjalnych wywarów i parę tajemniczych napojów. Babcia stwierdziła, że w odpowiednim czasie dziewczynka dowie się, do czego służą. Jedyne, czego się nie uczyła, to czarów.

— Wszystko w odpowiednim czasie — mówiła wymijająco Babcia.

— Przecież mam zostać czarownicą!

— Ale jeszcze nie jesteś. Wymień mi trzy zioła dobre na żołądek. Esk założyła ręce do tyłu, przymknęła oczy i wyrecytowała:

— Kwitnące czubki większego grochanu, korzenie portek starucha, łodygi krwawej lilii wodnej, woreczki nasienne…

— Wystarczy. Gdzie można znaleźć wodne korniszony?

— Na torfowiskach i w stęchłej wodzie w stawach, w okresie od…

— Dobrze. Widzę, że się uczysz.

— Ale w tym nie ma nic magicznego! Babcia usiadła przy kuchennym stole.

— Jak w większej części magii — powiedziała. — Magia to znać odpowiednie zioła, obserwować pogodę, odkrywać zwyczaje zwierząt. I zwyczaje ludzi.

— I to wszystko? — spytała wstrząśnięta Esk.

— Wszystko? Bardzo duże to wszystko. Ale nie, to nie wszystko. Są jeszcze inne rzeczy.

Nauczysz mnie?

— W odpowiednim czasie. Nie ma potrzeby, żebyś już teraz się popisywała.

— Popisywała? Przed kim?

Babcia zerknęła niespokojnie na cienie w kątach izby.

— Niech cię to nie obchodzi.

Wkrótce ostatnie resztki śniegu zniknęły i wiosenne wichury zawyły wśród gór. Powietrze w lesie pachniało gnijącymi liśćmi i terpentyną. Kilka wczesnych kwiatów rzuciło wyzwanie nocnym przymrozkom i pojawiły się pierwsze pszczoły.

— O widzisz, pszczoły — powiedziała Babcia Weatherwax. — To jest prawdziwa magia.

Ostrożnie uniosła dach pierwszego ula.

— Pszczoły — mówiła dalej — to miód, wosk, kit pszczeli. Pszczoła to cudowne stworzenie. I rządzi nimi królowa — dodała tonem aprobaty.

— Nie żądlą cię?

Esk cofnęła się o krok. Pszczoły wylały się na drewniane ścianki ula.

— Prawie nigdy. Chciałaś czarów. Patrz.

Przysunęła dłoń do masy owadów i z głębi krtani wydała ostry, cichy pisk. Wśród masy ciał wszczął się jakiś ruch, a po chwili duża pszczoła, dłuższa i grubsza od pozostałych, wpełzła Babci na palec. Podążało za nią kilka robotnic; gładziły ją i ogólnie usługiwały.

— Jak to zrobiłaś? — zdziwiła się Esk.

— Aha… Chciałabyś wiedzieć, co?

— Tak. Chciałabym. Dlatego pytałam, Babciu — odparła stanowczo Esk.

— Sądzisz, że użyłam czarów?

Esk przyjrzała się królowej pszczół. Potem czarownicy.

— Nie — orzekła. — Myślę, że dużo wiesz o pszczołach. Babcia uśmiechnęła się.

— Otóż to. To jedna z form magii, naturalnie.

— Co? Wiedzieć o czymś?

— Wiedzieć o tym, o czym inni nie wiedzą — wyjaśniła Babcia. Delikatnie opuściła królową pszczół między poddanych i zamknęła ul.

— I myślę, że nadszedł czas, abyś poznała kilka sekretów — dodała. Nareszcie, pomyślała Esk.

— Ale najpierw musimy złożyć wyraz szacunku Ulowi — oświadczyła Babcia. Udało jej się wymówić duże „U”.

Esk dygnęła bez namysłu. Dłoń czarownicy chwyciła ją mocno za kark.

— Pokłon. Mówiłam ci przecież — przypomniała bez gniewu. — Czarownice się kłaniają. Zademonstrowała.

— Ale dlaczego? — nie rozumiała Esk.

— Ponieważ czarownice muszą się wyróżniać. To część tajemnicy. Usiadły na pobielałej ławie przy krawędziowej ścianie domu. Przed nimi Zioła wyrosły już na stopę w górę: grządka złowieszczo bladozielonych liści.

— Do rzeczy. — Babcia usadowiła się wygodnie. — Wiesz, gdzie wisi mój kapelusz? Na haku koło drzwi? Przynieś go.

Esk posłusznie weszła do środka i zdjęła z haka kapelusz. Był wysoki, szpiczasty i oczywiście czarny.

Babcia obróciła go w dłoniach i przyjrzała się z uwagą.

— W tym kapeluszu — oznajmiła — tkwi jedna z tajemnic czarownictwa. Jeśli nie potrafisz mi powiedzieć, na czym ona polega, to mogę cię więcej nie uczyć. Dla kogoś, kto poznał sekret kapelusza, nie ma już odwrotu. Powiedz mi, co o nim wiesz.

— Mogę go potrzymać?

— Proszę bardzo.

Esk zajrzała do wnętrza kapelusza. Był tam jakiś drut, który usztywniał materiał i nadawał mu kształt, a poza tym dwie spinki. Nic więcej.

Kapelusz niczym specjalnym się nie wyróżniał oprócz tego, że nikt we wsi takiego nie miał. Ale przecież od tego nie stawał się magiczny. Esk przygryzła wargę; wyobraziła sobie, jak w niesławie wraca do domu.

Wydawał się zupełnie zwykły i nie miał żadnych ukrytych kieszonek. Babcia wkładała go zawsze idąc do wioski, chociaż do lasu zakładała zwyczajny skórzany kaptur. Usiłowała sobie przypomnieć te strzępy nauk, jakie czarownica niechętnie jej wydzielała. Nie chodzi o to, co wiesz, ale o to, czego nie wiedzą inni. Magia może być czymś właściwym w niewłaściwym miejscu albo czymś niewłaściwym we właściwym miejscu. I jeszcze…

Babcia zawsze wkładała kapelusz, idąc do wsi. I szeroki czarny płaszcz, z pewnością wcale nie magiczny, skoro przez zimę służył kozom za okrycie. Babcia wyprała go na wiosnę.

Esk zaczynała wyczuwać kształt odpowiedzi i niespecjalnie jej się ona spodobała. Jak zresztą większość odpowiedzi Babci. Zwykła gra słów. Babcia powtarzała rzeczy, o których człowiek od dawna wiedział. Ale mówiła je w inny sposób, żeby wydawały się ważne.

— Chyba wiem — stwierdziła wreszcie Esk.

— No to, mów.

— To się składa tak jakby z dwóch części.

— No?

— To kapelusz czarownicy, ponieważ ty go nosisz. Ale i ty jesteś czarownicą, ponieważ nosisz ten kapelusz. Hm…

— A zatem… — podpowiedziała Babcia.

— A zatem ludzie widzą, że idziesz w tym kapeluszu i płaszczu, a wtedy wiedzą, że jesteś czarownicą i dlatego twoje czary działają.

— Zgadza się — przyznała Babcia. — Nazywa się to głowologią. Popukała się w siwe włosy, ściągnięte w ciasny kok, którym można by rozbijać skały.

— Ale to przecież nie są prawdziwe czary! — zaprotestowała Esk. — To nie jest magia! To…

— Posłuchaj — przerwała jej Babcia. — Jeżeli dasz komuś butelkę syropu na wiatry, może mu pomóc. Ale jeśli chcesz, żeby pomogło na pewno, musisz pozwolić, żeby ich umysł zmusił lek do działania. Powiedz, że to promienie księżyca rozpuszczone w winie elfów czy coś w tym rodzaju. Pomamrotąj trochę. Tak samo z klątwami.

— Klątwami? — powtórzyła słabym głosem Esk.

— Tak, klątwami, moja droga. I nie dziw się tak. Będziesz rzucać klątwy, jeśli zajdzie potrzeba. Kiedy jesteś sama i nie masz nikogo do pomocy, i…

Zawahała się, świadoma kłopotliwie pytającego spojrzenia Esk.

— …i kiedy ludzie nie okazują szacunku — dokończyła niepewnie. — Mów głośno, mów pokrętnie, mów co ci ślina na język przyniesie, jeśli musisz. Ale to podziała. Następnego dnia, kiedy uderzą się w palec albo spadną z drabiny, albo pies im zdechnie, wtedy sobie o tobie przypomną. Następnym razem będą się zachowywać lepiej.

— Ale to dalej nie wygląda mi na czary — nie ustępowała Esk, rysując coś stopą na piasku.

— Kiedyś uratowałam człowiekowi życie — powiedziała Babcia. — Specjalne lekarstwo, dwa razy dziennie. Przegotowana woda z odrobiną jagodowego soku. Oświadczyłam mu, że kupiłam je od krasnoludów. To najważniejszy element leczenia. Większość ludzi wyjdzie z większości chorób, jeśli się do tego przyłożą. Ty musisz ich tylko do tego zachęcić.

Jak najdelikatniej poklepała Esk po ręku.

— Jesteś na to jeszcze trochę za młoda — westchnęła. — Ale kiedy dorośniesz, przekonasz się sama, że większość ludzi nie wystawia nosa poza własną głowę. Ty też — dodała metaforycznie.

— Nie rozumiem.

— Zdziwiłabym się, gdybyś zrozumiała. Ale możesz mi wymienić pięć ziół odpowiednich na suchy kaszel.

Wiosna rozwinęła się w całej pełni. Babcia zaczęła zabierać Esk na długie, całodniowe spacery, do ukrytych jeziorek albo wysoko na skalne rumowiska, żeby zbierać rzadkie zioła. Esk lubiła te wyprawy na szczyty gór, gdzie słońce świeciło mocno, a jednak powietrze było lodowate. Rośliny rosły niskie i mocno trzymały się gruntu Z niektórych najwyższych wierzchołków mogła nawet zobaczyć Ocean Krawędziowy, oblewający wszystkie krańce świata. Z drugiej strony niknęły w dali Ramtopy, otulone wieczną zimą. Docierały aż do osi świata, gdzie — jak się powszechnie zgadzano — bogowie mieszkali na szczycie dziesięciomilowej góry ze skały i lodu.

— Przeciwko bogom nic nie mam — stwierdziła Babcia, kiedy jadły lunch i podziwiały widoki. — Ty nie bruździsz bogom, to bogowie nie brużdżą tobie.

— Wielu znasz bogów?

— Parę razy widziałam bogów piorunów. No i Hokiego oczywiście.

— Hokiego?

Babcia przeżuwała kanapkę z chleba bez skórki.

— To bóg natury — wyjaśniła. — Czasami manifestuje się jako dąb albo pół-człowiek pół-kozioł. Ale głównie widuję go w jego aspekcie paskudnego zawalidrogi. Oczywiście, można go spotkać tylko w głębokim lesie. Gra na flecie. Fatalnie, jeśli już musisz wiedzieć.

Esk położyła się na brzuchu i spojrzała na ziemię w dole. Kilka twardych, zaradnych trzmieli patrolowało kępki tymianku. Słońce grzało jaw plecy, chociaż na tej wysokości zdarzały się jeszcze spłachetki śniegu ukryte po osiowej stronie głazów.

— Opowiedz mi o tych krainach w dole — poprosiła leniwie. Babcia spojrzała z dezaprobatą na dziesięć tysięcy mil pejzażu.

— To po prostu miejsca — stwierdziła. — Takie same jak tutaj, tylko inne.

— A są tam miasta i w ogóle?

— Pewnie tak.

— Nigdy nie miałaś ochoty ich zobaczyć? Babcia usiadła, starannie układając spódnicę, żeby wystawić na słońce kilka cali szacownej flaneli. Ciepło pieściło jej stare kości.

— Nie — odrzekła. — Dość mam kłopotów na miejscu, żebym musiała jeszcze szukać nowych w Obcych Stronach.

— Kiedyś przyśniło mi się miasto — wyznała Esk. — Mieszkały tam setki ludzi, stały domy z wielkimi bramami i to były magiczne bramy…

Za jej plecami rozległ się dźwięk rozdzieranego materiału. Babcia zasnęła.

— Babciu!

— Mhnf?

Esk zastanowiła się.

— Czy to odpowiedni czas na drzemkę? — spytała przemyślnie.

— Mnph.

— Powiedziałaś, że w odpowiednim czasie pokażesz mi jakieś czary — przypomniała Esk. — A sama mówisz, że teraz jest odpowiedni.

Babcia Weatherwax otworzyła oczy i spojrzała na niebo, tutaj w górach ciemniejsze i bardziej fioletowe niż niebieskie. Dlaczego nie, myślała. Mała szybko się uczy. Już teraz więcej wie o ziołach ode mnie. Kiedy byłam w jej wieku, stara Gammer Tumult kazała mi Pożyczać, Przechodzić i Posyłać całymi godzinami. Może jestem po prostu za ostrożna.

— Troszeczkę? — prosiła Esk.

Babcia zastanawiała się. Żadne dalsze wymówki nie przychodziły jej do głowy. Na pewno tego pożałuję, uznała, demonstrując godną podziwu zdolność przewidywania.

— Dobrze — odparła krótko.

— Prawdziwe czary? — upewniła się Esk. — Żadnych więcej ziół ani głowologii?

— Prawdziwe czary, jak to nazywasz. Tak.

— Zaklęcie?

— Nie. Pożyczenie.

Twarz Esk zmieniła się w wizję wyczekiwania. Wydawała się bardziej ożywiona niż kiedykolwiek wcześniej.

Babcia rozejrzała się po rozległych dolinach i po chwili znalazła to, czego szukała. Szary orzeł zataczał leniwe kręgi nad odległą, rozmazaną w błękitnej mgiełce łatą lasu. Umysł miał spokojny. Doskonale się nada. Wezwała go łagodnie; skręcił ku nim.

— Pierwsza rzecz, o jakiej trzeba pamiętać przy Pożyczaniu, to żeby leżeć wygodnie i w bezpiecznym miejscu — zaczęła, wygładzając trawę. — Najlepsze jest łóżko.

— Ale co to jest Pożyczanie?

— Połóż się i weź mnie za rękę. Widzisz tego orła nad nami?

Esk popatrzyła na ciemne, bezchmurne niebo.

I zobaczyła… dwie małe figurki leżące w dole na trawie… Skręciła pod wiatr…

Czuła zawirowania i podmuchy powietrza w piórach. Ponieważ orzeł nie polował, a zwyczajnie rozkoszował się promieniami słońca na skrzydłach, ziemia w dole była dla niego tylko nieistotnym zbiorowiskiem plam. Ale powietrze… Powietrze było złożonym, zmiennym, trójwymiarowym… czymś, układem splecionych spiral i krzywych ciągnących się po horyzont, serpentynami prądów wokół kolumn termicznych. Esk…

…poczuła, że coś ją krępuje.

— Następne, o czym należy pamiętać — rozległ się bardzo blisko głos Babci — to żeby nie niepokoić właściciela. Jeśli pozwolisz mu zauważyć, że tu jesteś, będzie walczył albo wpadnie w panikę. Tak czy siak, nie masz najmniejszych szans. On ma za sobą całe życie bycia orłem, a ty nie.

Esk milczała.

— Nie boisz się chyba? — upewniła się Babcia. — To się czasem zdarza za pierwszym razem i…

— Nie boję się — przerwała jej Esk. — Jak mogę nim sterować?

— Nie próbuj. Jeszcze nie. Zresztą, niełatwo się nauczyć sterowania prawdziwie dzikim stworzeniem. Musisz… musisz tak jakby sugerować mu różne rzeczy, żeby miało ochotę je wykonać. Z oswojonym zwierzęciem, naturalnie, jest całkiem inaczej. Ale nie możesz zmusić zwierzęcia do zrobienia czegoś wbrew jego naturze. A teraz spróbuj poszukać umysłu orła. Esk wyczuwała Babcię jako mglistą srebrną chmurę gdzieś w głębi własnych myśli. Po krótkich poszukiwaniach odnalazła orła, choć niewiele brakowało, by go przeoczyła. Jego umysł był mały, ostry i fioletowy, jak grot strzały. Całkowicie koncentrował się na locie i nie zwracał na nią uwagi.

— Dobrze — pochwaliła ją Babcia. — Nie będziemy odlatywać za daleko. Jeśli chcesz, żeby skręcił, musisz…

— Tak, tak — mruknęła Esk.

Zgięła palce, czymkolwiek się stały, a ptak przechylił się w bok i zawrócił.

— Doskonale. — Babcia była zdumiona. — Jak to zrobiłaś?

— Ja… nie wiem. Myślałam, że to oczywiste.

— Hm…

Babcia delikatnie zbadała maleńki umysł orła, który nadal nie dostrzegł ich obecności. Była pod wrażeniem, co naprawdę zdarzało Jej się rzadko.

Szybowały ponad górą, a Esk gorączkowo badała zmysły orła. Głos Babci brzęczał jednostajnie w jej świadomości, podając instrukcje, podpowiadając i ostrzegając. Słuchała jednym uchem. Dlaczego nie może opanować umysłu orła? Przecież nie zrobi mu krzywdy.

Wiedziała, jak się do tego zabrać. Prosta sprawa, jak pstryknięcie palcami — co, nawiasem mówiąc, nigdy jej się nie udało. Wtedy będzie przeżywać lot naprawdę, bez pośredników.

Mogłaby…

— Przestań — odezwała się spokojnie Babcia. — Nie wyjdzie ci to na dobre.

— Co?

— Naprawdę sądzisz, moja mała, że jesteś pierwsza? Sądzisz, że my wszystkie nie myślałyśmy, jakby to było cudownie żyć w innym ciele, dosiadać wiatru albo oddychać wodą? I czy naprawdę wierzysz, że to takie proste?

Esk spojrzała na nią gniewnie.

— I nie patrz tak na mnie. Jeszcze mi kiedyś podziękujesz. Nie zaczynaj takich zabaw, dopóki się nie nauczysz, o co chodzi. Zanim przejdziesz do sztuczek, musisz wiedzieć, co robić, kiedy coś się nie uda. Nie próbuj biegać, póki nie nauczysz się chodzić.

— Przecież czuję, jak się to robi, Babciu!

— Może tak, a może i nie. Pożyczanie jest trudniejsze niż ci się wydaje, chociaż przyznaję, że masz talent. Na dzisiaj wystarczy. Sprowadź orła nad nas i pokażę ci, jak się Wraca.

Orzeł machnął skrzydłami nad dwoma uśpionymi postaciami i Esk oczyma duszy zobaczyła dwa otwarte przed nimi korytarze. Kształt umysłu Babci zniknął.

Teraz…

Babcia nie miała racji. Umysł orła prawie nie stawiał oporu i nie miał nawet czasu na panikę. Esk przytrzymała go w uścisku własnego umysłu. Szarpał się przez moment, a potem rozpłynął w niej.

Babcia otworzyła oczy i zdążyła jeszcze zobaczyć, jak z chrapliwym wrzaskiem tryumfu ptak pikuje na porośnięte trawą rumowisko, po czym odlatuje wzdłuż zbocza. Przez chwilę widoczny był jeszcze jako czarny punkcik, potem zniknął, pozostawiając tylko echo kolejnego krzyku.

Babcia przyjrzała się leżącej nieruchomo Esk. Dziewczynka była lekka, ale droga do domu daleka i zbliżał się wieczór. — Niech to… — mruknęła bez szczególnej złości. Wstała, otrzepała się i stękając z wysiłku zarzuciła sobie na ramię ciało Esk.

Wysoko w krystalicznym powietrzu wieczoru orzeł-Esk wzbijał się coraz wyżej, pijany czystą rozkoszą lotu.

Po drodze do domu Babcia spotkała głodnego niedźwiedzia. Grzbiet zaczynał już jej dokuczać i nie miała nastroju do wysłuchiwania gniewnych powarkiwań. Wymruczała pod nosem parę słów i niedźwiedź, ku swemu krótkotrwałemu zdumieniu, zderzył się ciężko z drzewem i przez kilka godzin nie odzyskał świadomości.


* * *

W domu Babcia ułożyła ciało Esk w łóżku i rozpaliła ogień. Zapędziła kozy do szopy i wydoiła je, po czym dokończyła wieczornych zajęć.

Sprawdziła, czy wszystkie okna są otwarte, a kiedy zaczęło się ściemniać, ustawiła na parapecie zapaloną latarnię.

. Babcia Weatherwax właściwie nigdy nie sypiała dłużej niż parę godzin. Obudziła się o północy. Pokój nie zmienił się, chociaż latarnia miała już własny system planetarny bardzo głupich ciem.

Kiedy przebudziła się znowu, świeca dawno już zgasła, a Esk wciąż spała płytkim, nieprzerwanym snem Pożyczającego.

Wyprowadzając kozy na łąkę, czujnie obserwowała niebo.

Nadeszło południe, potem światło zaczęło wolno ściekać z nieba. Babcia bez celu krążyła po kuchni. Od czasu do czasu gorączkowo rzucała się w wir domowych prac. Stary brud został bezceremonialnie wydłubany ze szczelin między kamieniami, kominek oskrobany z sadzy i zaszorowany niemal na śmierć, a gniazdo myszy grzecznie, choć nieodwołalnie, usunięte zza komody i wyniesione do szopy.

Zaszło słońce.

Światło świata Dysku jest stare, powolne i gęste. Z drzwi domku Babcia przyglądała się, jak spływa z gór, jak płynie złotymi rzekami po lesie. Tu i tam w zagłębieniach formowało kałuże, póki nie wyblakło i nie zniknęło.

Nerwowo stukała palcami o framugę, mrucząc jakąś cichą, ponurą melodyjkę.

Przyszedł świt i domek był pusty, jeśli nie liczyć ciała Esk, cichego i nieruchomego na łóżku.


* * *

Kiedy złocisty blask płynął wolno przez Dysk niczym pierwsze fale powodzi na równinach, orzeł zatoczył krąg i wzniósł się wyżej pod kopułą niebios. Uderzał powietrze powolnymi, potężnymi machnięciami skrzydeł.

Pod Esk rozciągał się cały świat: wszystkie kontynenty, wszystkie wyspy, wszystkie rzeki, a zwłaszcza ogromny pierścień Krawędziowego Oceanu.

Tu, w górze, nie było niczego. Nawet dźwięku.

Esk rozkoszowała się tym uczuciem, zmuszała słabnące mięśnie do większego wysiłku. Ale coś było nie w porządku. Jej myśli zdawały się biegać w kółko, wymykać się spod kontroli, rozpływać'. Ból, uniesienie i znużenie opanowały umysł, ale równocześnie wszystko inne rozsypywało się w proch. Wspomnienia ulatywały na wietrze. Kiedy tylko chwytała się jakiejś myśli, ta parowała, nie pozostawiając po sobie nawet śladu.

Traciła fragmenty samej siebie i nie pamiętała, co traci. Wpadła w panikę. Sięgnęła do tego, czego była pewna…

Jestem Esk, ukradłam ciało orła i poczucie wiatru w piórach, glód, obserwacja nie-nieba w dok… Spróbowała jeszcze raz.

Jestem Esk i poszukiwanie ścieżki wiatru, bal mięśni, ciecie powietrza, jego chlód…

Jestem Esk wysoko ponad powietrzem-wilgotnym-mokrym-biafym, ponad wszystkim, niebo jest rzadkie…

Jestem… Jestem.


* * *

Babcia była w ogrodzie, między ulami. Poranny wietrzyk szarpał ją za spódnicę. Przechodziła od ula do ula i stukała w daszki. Potem, między zagonami ogórecznika i mięty wyciągnęła przed siebie ramiona i zaśpiewała coś tonem chwilami tak wysokim, że zwyczajny człowiek nic by nie usłyszał.

Lecz z uli rozległ się głośny szum i nagle w powietrzu zaroiły się ciężkie, wielkookie, brzęczące nisko kształty trutni. Zatoczyły krąg nad jej głową, dodając swoje basowe bzyczenie do jej pieśni.

A potem zniknęły, wzniosły się w światło nad polaną i odleciały ponad drzewami.

Dobrze wiadomo — a przynajmniej wiadomo czarownicom — że wszystkie kolonie pszczół są jedynie częściami stworzenia zwanego Rojem, podobnie jak pojedyncze pszczoły są złożonymi komórkami jaźni ula. Babcia nieczęsto łączyła swój umysł z pszczelim, po części dlatego, że myśli owadów to dziwaczne, obce wrażenia o posmaku cyny. Przede wszystkim jednak z powodu swych podejrzeń, że Rój jest o wiele bardziej inteligentny niż ona.

Wiedziała, że trutnie szybko dotrą do kolonii dzikich pszczół w głębokim lesie, a po kilku godzinach każdy skrawek każdej górskiej łąki znajdzie się pod baczną obserwacją. Teraz mogła już tylko czekać.

W południe trutnie wróciły, a Babcia w ostrych, kwaśnych myślach jaźni ula zobaczyła, że nigdzie nie ma ani śladu Esk.

Wróciła do chłodnego wnętrza domku i usiadła w fotelu, wpatrując się w otwarte drzwi.

Wiedziała, jaki powinien być jej następny krok. Sama myśl o tym budziła w niej obrzydzenie. Przystawiła jednak krótką drabinę, wspięła się na dach szopy i z kryjówki pod strzechą wyciągnęła laskę.

Była lodowata. Para unosiła się znad powierzchni.

— Czyli powyżej linii śniegu — stwierdziła Babcia. Zeszła na dół i z rozmachem wbiła laskę w ziemię wśród kwiatów.

Zmierzyła ją niechętnym wzrokiem. Odniosła nieprzyjemne wrażenie, że laska odpowiada j ej równie wrogim spojrzeniem.

— Nie myśl, że wygrałaś, bo wcale nie — warknęła Babcia. — Po prostu nie mam czasu na zabawy. Na pewno wiesz, gdzie ona jest. Rozkazuję ci, żebyś mnie do niej zabrała! Laska obserwowała ją nieruchomo.

— Na… — Babcia zawahała się. Trochę już zapomniała inwokacji. — Na kaszę i kamień, rozkazuję!

Aktywność, ruchliwość, ożywienie… wszystkie te słowa zupełnie się nie nadawały do opisu reakcji laski.

Babcia poskrobała się po brodzie. Przypomniała sobie lekcję, której uczyły się wszystkie małe dzieci. Jak brzmi magiczne słowo?

— Proszę? — spróbowała.

Laska zadrżała, uniosła się nad ziemią, przekręciła poziomo i zawisła zapraszająco przed Babcią.

Babcia słyszała, że wśród młodszych czarownic wróciła moda na miotły, ale sama tego nie pochwalała. Człowiek w żaden sposób nie może wyglądać godnie, kiedy sunie przez powietrze na sprzęcie gospodarstwa domowego. Poza tym wiatr był za silny.

Ale chwila nie była właściwa, by martwić się o godny wygląd. Babcia zatrzymała się tylko na moment, by z haka przy drzwiach zerwać swój kapelusz. Natychmiast wdrapała się na laskę i usiadła jak najwygodniej — bokiem, naturalnie, i ściskając kolanami spódnicę.

— Dobrze — oznajmiła. — I co tera… aaaaaa…

Zwierzęta biegały się w panice, kiedy nad ich głowami przesuwał się hałaśliwy, przeklinający cień. Babcia trzymała się rozpaczliwie pobielałymi palcami i kopała chudymi nogami. Wysoko ponad koronami drzew pobierała trudne nauki o środkach ciężkości i turbulencjach prądów powietrznych. Laska pędziła naprzód, nie zważając na jej krzyki.

Zanim dotarły nad górskie łąki, Babcia zdążyła jakoś dojść z nią do porozumienia. To znaczy, że mogła się trzymać kolanami i dłońmi, pod warunkiem, że nie przeszkadzało jej zwisanie głową w dół. Kapelusz okazał się przydatny, a to ze względu na swój aerodynamiczny kształt.

Laska nurkowała między czarne urwiska, wzdłuż nagich wąwozów, gdzie podobno w dniach Lodowych Gigantów płynęły rzeki lodu. Mroźne, rozrzedzone powietrze drapało w gardło.

Zatrzymały się gwałtownie na śnieżnym polu. Babcia upadła i leżała dysząc na śniegu. Usiłowała sobie przypomnieć, dlaczego to znosi.

O kilka stóp zauważyła pod skalną przewieszką kłębek piór. Zbliżyła się. Orzeł podniósł głowę i spojrzał na nią dzikimi, przestraszonymi oczami. Próbował odlecieć, ale przewrócił się. Kiedy Babcia wyciągnęła rękę, wyrwał jej z dłoni równiutki trójkącik mięsa.

— Rozumiem — mruknęła cicho Babcia, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

Rozejrzała się i wyszukała głaz mniej więcej właściwych rozmiarów. Zniknęła za nim na kilka sekund, dla zachowania przyzwoitości, i pojawiła się znowu z halką w ręku. Ptak wyrywał się, rujnując kilka tygodni pracy nad drobnym haftem, zdołała jednak owinąć go i chwycić tak, by unikać powtarzanych z rzadka ataków.

Potem zwróciła się do laski stojącej pionowo w śniegu.

— Z powrotem pójdę piechotą — oznajmiła lodowato. Okazało się wszakże, że stoją na skalnym cyplu ponad kilkusetstopową przepaścią. W dole sterczały ostre, kamienne bloki.

— No dobrze — ustąpiła Babcia. — Ale masz lecieć powoli, rozumiesz? I nie za wysoko.

Zdobyła już nieco doświadczenia, a może i laska bardziej się starała, w każdym razie droga powrotna okazała się niemal spokojna. A Babcia nabrała prawie przekonania, że z czasem może zwyczajnie nie lubić latania, zamiast go nie znosić. Musi tylko znaleźć jakiś sposób, żeby nie patrzeć w dół.


* * *

Orzeł rozłożył się na szmacianym chodniku przed zimnym kominkiem. Wypił trochę wody, nad którą Babcia wymruczała kilka zaklęć. Normalnie wykorzystywała je w celu zrobienia wrażenia na pacjentach, ale nigdy nie wiadomo… Może tkwiła w nich jakaś moc. Przełknął też kilka pasków surowego mięsa.

To, czego nie zrobił, to nie przejawił nawet śladu inteligencji.

Zaczynała wątpić, czy złapała właściwego ptaka. Ryzykując kolejne uderzenie dziobem, zajrzała mu uważnie w oczy i usiłowała przekonać samą siebie, że gdzieś tam w głębi, niemal poza zasięgiem wzroku, migocze niezwykły płomyk.

Zajrzała mu też do głowy. Umysł orla tkwił tam, oczywiście, ale było też coś innego. Umysł, naturalnie, nie ma koloru, ale mimo to pasemka myśli ptaka wydawały się fioletowe. Wokół nich i splątane z nimi wiły się delikatne nitki srebra.

Esk zbyt późno się nauczyła, że świadomość określa byt, że Pożyczanie to jedno, ale marzenie o całkowitym przejęciu cudzego ciała ma wbudowaną karę za zuchwałość.

Babcia usiadła w fotelu na biegunach. Wiedziała, że nie ma pojęcia, co robić. Rozdzielenie splątanych umysłów przekraczało jej możliwości, przekraczało możliwości kogokolwiek w Ramtopach, a nawet…

Nie rozległ się żaden dźwięk, choć może nastąpiła jakaś zmiana w fakturze powietrza. Babcia spojrzała na laskę, którą niechętnie wpuściła z powrotem do domku.

— Nie — rzekła stanowczo.

A potem zastanowiła się: komu wyjdzie na dobre ten zakaz? Mnie? Jest w niej moc, ale to nie mój rodzaj mocy.

Tyle że w okolicy nie ma innej. A teraz nawet dla takiej może już być za późno.

Może nigdy nie było dość wcześnie.

Raz jeszcze sięgnęła do świadomości ptaka, by uciszyć jego lęki i rozproszyć panikę. Pozwolił się podnieść i usadzić na przegubie. Szpony ściskały rękę tak mocno, że aż raniły do krwi.

Babcia chwyciła laskę i ruszyła na pięterko, gdzie Esk leżała na wąskim łóżku w niskiej sypialni ze starym, nierównym sufitem. Usadziła ptaka na poręczy łóżka i przyjrzała się lasce. I znowu rzeźbienia zadrgały pod jej spojrzeniem, nawet na chwilę nie ujawniając swej prawdziwej formy.

Babcia potrafiła korzystać z mocy, wiedziała jednak, że opiera się na delikatnych naciskach, subtelnie kierujących falą wydarzeń. Oczywiście, sama nie określiłaby tego w taki sposób. Powiedziałaby raczej, że zawsze jest jakaś dźwignia, byle tylko wiedzieć, gdzie szukać. Moc laski była gwałtowna, dzika: surowa esencja magii wydestylowana z sił napędzających sam wszechświat.

Przyjdzie jej zapłacić. A Babcia dostatecznie dobrze znała się na magii, by wiedzieć, że cena będzie wysoka. Ale jeśli człowiek martwi się ceną, to po co w ogóle wchodził do sklepu?

Odchrząknęła; nie miała pojęcia, co do licha powinna właściwie teraz zrobić. Może gdyby…

Magia uderzyła w nią jak celnie rzucona cegła. Czuła, że chwyta ją i unosi… Zdziwiła się, gdy spojrzawszy na własne stopy odkryła, że wciąż stoi mocno na podłodze. Próbowała postąpić o krok, ale wokół trzaskały magiczne wyładowania. Próbowała oprzeć się o belkę, ale pod jej palcami stara i sucha krokiew nagle wypuściła liście. Czarodziejski cyklon wirował w izbie, porywając w górę kurz i na krótko nadając mu niesamowite kształty. Dzbanek i miska na umywalce, ozdobione wyjątkowo udanym motywem pączków róży, rozpadły się na kawałki. Pod łóżkiem trzeci element tradycyjnego porcelanowego tercetu zmienił się w coś obrzydliwego i odpełzł na bok.

Babcia otworzyła usta, by zakląć, ale zrezygnowała, gdy słowa zaczęły rozkwitać w obłoki o tęczowych krawędziach.

Spojrzała na Esk i na orła; oboje jakby nie zwracali uwagi na ten chaos. Spróbowała się skoncentrować. Wsunęła się z powrotem w umysł ptaka i znowu zobaczyła pasma świadomości, srebrne nitki tak ciasno oplatające fioletowe, że nabierały tych samych kształtów. Teraz jednak dostrzegła również końce nici i miejsca, gdzie dobrze wyliczone szarpnięcie albo pchnięcie zacznie je odwijać. Było to tak oczywiste, że aż usłyszała własny śmiech: dźwięk odfrunął w cieniach pomarańczu i czerwieni, by zniknąć pod sufitem.

Czas mijał. Nawet z mocą płynącą x hukiem przez głowę, zadanie było ciężkie jak nawlekanie igły przy blasku księżyca. Wreszcie jednak Babcia trzymała w ręku garść srebra. W powolnym, ciężkim świecie, w jakim się właśnie znalazła, chwyciła mocniej kłębek i rzuciła nim w stronę Esk. Stał się chmurą, zawirował i zniknął.

Usłyszała ćwierkanie i dostrzegła cienie przyczajone na skraju pola widzenia. Cóż, prędzej czy później czekało to każdego. Przybyły zwabione wyładowaniem magii. Trzeba się nauczyć nie zwracać na nie uwagi.


* * *

Babcia obudziła się, kiedy promienie słońca zaczęły przebijać się przez jej powieki. Leżała skulona pod drzwiami i czuły się lak, jakby ją dręczył ból zęba.

Na ślepo wyciągnęła rękę, znalazła brzeg umywalki i podciągnęła się do pozycji siedzącej. Nie zdziwiła się właściwie widząc, że dzbanek i miska wyglądają tak sarno jak zawsze. Ciekawość kazała jej zapomnieć o bólu i szybko zerknąć pod łóżko, by sprawdzić, że tak, też całkiem normalnie.

Orzeł nadal siedział na poręczy. Esk spała, ale Babcia zauważyła, że to prawdziwy sen, a nie bezruch opuszczonego ciała.

Teraz mogła tylko mieć nadzieję, że Esk nie zbudzi się, odczuwając nieposkromioną chęć polowania na króliki.

Zniosła na dół niestawiającego oporu ptaka i wypuściła go na progu kuchennych drzwi. Przeleciał ciężko na najbliższe drzewo i usiadł na gałęzi. Miał wrażenie, że powinien mieć coś komuś za złe, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć dlaczego.


* * *

Esk otworzyła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się w sufit. W ciągu długich miesięcy nauczyła się na pamięć każdej wypukłości, każdego pęknięcia tynku, tworzących fantastyczny, odwrócony pejzaż, który zaludniła osobistą, złożoną cywilizacją.

Sny tłoczyły się w jej myślach. Wysunęła spod kołdry ramię i popatrzyła na nie zdziwiona, dlaczego nie jest porośnięte piórami. Wszystko to było niezwykle zagadkowe.

Odrzuciła kołdrę, przesunęła nogi na brzeg łóżka, rozłożyła skrzydła na wiatr i poszybowała nad światem.

Odgłos uderzenia o podłogę w sypialni sprowadził Babcię. Staruszka mocno przytuliła przerażoną Esk. Kołysała się w przód i w tył, wydając bezsensowne, kojące dźwięki.

Dziewczynka spoglądała na nią ze zgrozą.

— Czułam, że znikam!

— Tak, tak. Już wszystko dobrze — mruczała Babcia.

— Nie rozumiesz! Nie pamiętałam nawet, jak mam na imię! — krzyknęła Esk.

— Ale teraz pamiętasz.

Dziewczynka zawahała się. Sprawdziła.

— Tak — potwierdziła. — Tak, oczywiście. Teraz.

— Czyli nic złego się nie stało.

— Ale…

Babcia westchnęła.

— Czegoś się nauczyłaś — rzekła. Uznała, że bezpiecznie może już zabarwić głos odcieniem surowości. — Mówią, że niepełna wiedza jest rzeczą niebezpieczną, ale jednak nie tak złą, jak całkowita ignorancja.

— Ale co się stało?

— Uznałaś, że Pożyczanie ci nie wystarczy. Uznałaś, że przyjemnie będzie ukraść cudze ciało. Ale musisz wiedzieć, że ciało jest… jest jak forma do ciasta. Nadaje kształt swojej zawartości. Rozumiesz? Nie możesz mieć umysłu dziewczynki w ciele orła. A w każdym razie nie na długo.

— Stałam się orłem?

— Tak.

— I już nie sobą?

Babcia zastanowiła się. Zawsze to robiła, kiedy rozmowa z Esk prowadziła ją poza granice słownictwa osoby przyzwoitej.

— Nie — oświadczyła w końcu. — Przynajmniej nie tak, jak to rozumiesz. Po prostu orłem, który może miewałby niekiedy dziwne sny. Tobie śni się czasem, że latasz, a on by pamiętał chodzenie i mowę.

— Uch…

— Ale już po wszystkim — dodała szybko Babcia, obdarowując Esk lekkim uśmiechem. — Znowu jesteś naprawdę sobą, a orzeł odzyskał swój umysł. Siedzi teraz na tym dużym buku obok wygódki. Powinnaś wyłożyć mu coś do jedzenia.

Esk przysiadła na piętach, wpatrzona w jakiś punkt ponad głową Babci.

— Były tam różne dziwne rzeczy — oświadczyła tonem pogawędki. Babcia odwróciła się błyskawicznie.

— To znaczy, widziałam różne rzeczy… jakby we śnie — wyjaśniła Esk. Staruszka była wyraźnie wstrząśnięta i Esk przestraszyła się, że powiedziała coś niewłaściwego.

— Jakie rzeczy? — spytała zimno Babcia.

— Takie jakby wielkie stwory o dziwacznych kształtach. Siedziały dookoła.

— Czy było ciemno? To znaczy: te Stwory… czy siedziały w ciemności?

— Chyba świeciły gwiazdy, Babciu.

Babcia Weatherwax patrzyła nieruchomo w ścianę.

— Babciu! — powtórzyła Esk.

— Mhm? Tak? Ach… — Babcia wzdrygnęła się. — No tak… Rozumiem. A teraz zejdź na dół, wyjmij ze spiżarki bekon i wynieś dla ptaka. Jasne? Dobrze by też było, gdybyś mu podziękowała. Nigdy nie wiadomo.

Kiedy Esk wróciła, Babcia smarowała chleb masłem. Przysunęła sobie stołek, ale staruszka machnęła na nią nożem.

— Zaczniemy od najważniejszego. Stań przede mną. Esk posłuchała zdziwiona. Babcia wbiła nóż w deskę do krojenia i pokręciła głową.

— Niech to licho… — zwróciła się do świata jako całości. — Nie wiem, jak oni to robią. Jak znam magów, to niezbędna jest jakaś ceremonia… Zawsze wszystko komplikują.

— O co chodzi?

Babcia nie zwracała na nią uwagi. Sięgnęła w ciemny kąt za szafą.

— Pewnie należy wsadzić jedną nogę do wiadra zimnej owsianki, założyć jedną rękawiczkę i inne takie głupoty — mówiła dalej. — Nie chcę tego robić, ale Oni nie dają mi wyboru.

— O czym ty mówisz. Babciu?

Stara czarownica wyjęła z mroku laskę i machnęła nią w kierunku Esk.

— Masz. Jest twoja. Weź ją. Mam tylko nadzieję, że podjęłam właściwą decyzję.

W rzeczywistości prezentacja laski studentowi magii jest ceremonią niezwykle uroczystą. Zwłaszcza jeśli chodzi o laskę odziedziczoną po starszym magu. Zgodnie z pradawnym obyczajem odbywa się to w ramach długiego, przerażającego rytuału, z maskami, kapturami, mieczami i straszliwymi klątwami dotyczącymi wyrywania języków, rozszarpywania wnętrzności przez dzikie ptaki, rozsypywania popiołów na osiem wiatrów i tak dalej. Po kilku godzinach takich zabiegów uczeń może być przyjęty do bractwa Mądrych i Oświeconych.

Zostaje też wygłoszone długie przemówienie. Czystym przypadkiem Babcia w kilku słowach ujęła jego istotę.

Esk wzięła laskę i obejrzała ją uważnie.

— Bardzo ładna — stwierdziła niepewnie. — Podobają mi się te rzeźbienia. Do czego służy?

— Usiądź teraz. I chociaż raz słuchaj uważnie. W dniu, kiedy przyszłaś na świat…


* * *

— …i tak to właśnie wygląda.

Esk popatrzyła surowo najpierw na laskę, potem na Babcię. — Mam zostać magiem?

— Tak. Nie. Nie wiem.

— To przecież żadna odpowiedź, Babciu — stwierdziła z wyrzutem dziewczynka. — Mam czy nie mam?

— Kobiety nie mogą być magami — oświadczyła z uporem Babcia. — To wbrew naturze. Równie dobrze kobieta mogłaby być kowalem.

— Szczerze mówiąc, przyglądałam się tacie przy pracy i nie rozumiem, dlaczego…

— Posłuchaj — przerwała jej pospiesznie Babcia. — Nie może istnieć kobieta mag, tak jak nie może istnieć mężczyzna czarownica, ponieważ…

— Słyszałam o mężczyznach czarownicach — wtrąciła potulnie Esk.

— Czarownikach!

— Chyba tak.

— Chciałam powiedzieć, że nie ma męskich czarownic, są tylko głupi mężczyźni — gorączkowała się Babcia. — Gdyby mężczyźni mogli być czarownicami, byliby magami. Wszystko sprowadza się do… — popukała się w głowę — …do głowologii. Jak działa twój umysł. Umysły mężczyzn pracują inaczej niż nasze. Ich magia to tylko liczby, kąty i krawędzie, i co robią gwiazdy, jakby to kogoś obchodziło. Sama moc. Sama… — Babcia urwała, szukając w pamięci swego ulubionego słowa określającego to, czym pogardzała w męskiej magii. — Sama gommetria.

— No to świetnie — odetchnęła z ulgą Esk. — Zostanę tutaj i będę czarownicą.

— Hm… — mruknęła ponuro Babcia. — Łatwo ci tak mówić. Ale obawiam się, że to nie będzie takie proste.

— Przecież sama powiedziałaś, że mężczyźni mogą być magami, a kobiety czarownicami, i że inaczej się nie da.

— To prawda.

— No to po kłopocie — stwierdziła tryumfującyin tonem dziewczynka. — Nic nie poradzimy. Muszę być czarownicą.

Babcia wyciągnęła rękę i wskazała laskę. Esk wzruszyła ramionami.

— To tylko stary kawał kija.

Babcia pokręciła głową. Esk zamrugała.

— Nie?

— Nie.

— I nie mogę być czarownicą?

— Nie wiem, czym możesz być. Weź laskę.

— Co?

— Weź laskę. A teraz… Nałożyłam drew do paleniska. Podpał Je.

— Pudełko z hubką leży…

— Powiedziałaś kiedyś, że są lepsze sposoby rozpalania ognia. Pokaż mi je.

Babcia wstała. W półmroku kuchni zdawała się rosnąć, aż całą izbę wypełniła swym poszarpanym, promieniującym groźbą cieniem. Jej oczy spojrzały wrogo.

— Pokaż mi! — rozkazała. W głosie zadźwięczał lód.

— Ale… — protestowała rozpaczliwie Esk. Przycisnęła do siebie laskę i przewróciła stołek, próbując odsunąć się jak najszybciej.

— Pokaż!

Esk odwróciła się z krzykiem. Płomienie strzeliły jej z palców i łukiem przemknęły przez izbę. Szczapy drewna eksplodowały z siłą, która rzuciła meblami o ściany. W kominku zapłonęła kula oślepiającego zielonego światła.

Zmienne geometryczne wzory przemykały po jej powierzchni. Wirowała na kamieniach, wreszcie zwolniła i zatrzymała się. Żelazna płyta za paleniskiem najwyżej kilka sekund stawiała opór, nim rozpłynęła się niczym wosk. Ostatni raz pojawiła się jako czerwona plama za kulą i zniknęła. Po chwili jej śladem poszedł kociołek.

I kiedy zdawało się już, że za nimi podąży też komin, ustąpiła stara kamienna płyta pod paleniskiem. W ostatniej fontannie iskier ognista kula zapadła się i zniknęła.

Trzaski i czasem kłąb pary znaczył jej ruch w głębi ziemi. Poza tym panowała cisza — ta głośna, sycząca cisza, jaka następuje po ogłuszającym huku. A kiedy zgasł oślepiający blask, zdawało się, że w izbie panuje ciemność.

Po chwili Babcia wyczołgała się zza stołu i bardzo ostrożnie podpełzła do dziury o brzegach pokrytych skorupą lawy. Odsunęła się gwałtownie, kiedy wykwit! kolejny kłąb przegrzanej pary.

— Podobno pod Ramtopami są kopalnie krasnoludów — zauważyła spokojnie. — Te małe łobuzy będą miały niespodziankę.

Dźgnęła pogrzebaczem małą kałużę stygnącego żelaza w miejscu, gdzie niedawno stał kocioł.

— Szkoda płyty kominka — dodała. — Miała wykute sowy, wiesz? Drżącą dłonią przygładziła nadpalone włosy.

— Myślę, że przyda się nam kubek… kubek zimnej wody. Esk siedziała wpatrzona we własną rękę.

— To była prawdziwa magia — wykrztusiła wreszcie. — I ja tego dokonałam.

— Jeden z typów prawdziwej magii — poprawiła ją Babcia. — Nie zapominaj o tym. Zresztą na pewno nie chciałabyś ciągle wyczyniać takich rzeczy. Jeśli to w tobie tkwi, musisz nauczyć się nad tym panować.

— Możesz mnie nauczyć?

— Ja? Nie.

— To jak mogę się uczyć, kiedy nikt nie może mi pomóc?

— Musisz iść tam, gdzie to potrafią. Do szkoły magów.

— Ale sama mówiłaś…

Babcia nalewała właśnie wody z wiadra do dzbanka.

— Tak, tak — burknęła. — Nieważne, co mówiłam, nieważny zdrowy rozsądek czy cokolwiek innego. Czasami trzeba robić to, co nam dyktuje życie. I myślę, że tak czy inaczej trafisz do szkoły magów. Esk zastanowiła się.

— Chcesz powiedzieć, że to moje przeznaczenie? — spytała. Babcia wzruszyła ramionami.

— Coś w tym rodzaju. Prawdopodobnie. Kto wie?

Tej nocy, kiedy Esk dawno już poszła spać. Babcia włożyła kapelusz, zapaliła nową świecę, sprzątnęła ze stołu i z tajemnej skrytki w komodzie wyjęła drewnianą szkatułkę. Trzymała w niej butelkę inkaustu, stare gęsie pióro i parę kartek papieru.

Nie czuła się najlepiej, kiedy stawała wobec świata liter. Wybałuszyła oczy, wysunęła czubek języka, krople potu wystąpiły jej na czoło, ale pióro skrzypiało po papierze do wtóru okazjonalnych „A niech to!” i „Do licha!”.

List brzmiał jak następuje, chociaż poniższej wersji brakuje wosku, kleksów, wykreśleń i wilgotnych plam oryginału.

Do najważniejszego Maga, Niewidoczny Uniwersytet. Pozdrowinia, mam nadzieje, ze dobrze się czujecie, posyłam wam nijako Eskarrine Kowal. Ma w sobie talanta magiczne, ale co z nio będzie dalej, ja nie wim jest pracowita i czysta, tesz zna się na sztuce ziola, po-sylam z niopiniądze. Obyście żyli dtugo i skończyli sfe dni w pokoju, szcze-ze oddana Essmeralda Weatherwaxe (panna), czarownica.

Babcia uniosła list do świecy i przyjrzała się z uwagą. To dobry list. Użyła paru słów, które znalazła w „Almanachu”, czytanym co wieczór przed snem. Zawsze opisywał „sztvki wielorakie i talenta”. Nie była całkiem pewna, co to znaczy, ale słowa uznała za bardzo dobre.

Zapieczętowała kopertę woskiem i odłożyła na komodę. Jutro zostawi ją dla listonosza. I tak musi iść do wsi, rozejrzeć się za nowym kociołkiem.


* * *

Następnego dnia Babcia ubrała się z pewną starannością. Wybrała czarną sukienkę w żaby i nietoperze, szeroki płaszcz W J z aksamitu (a przynajmniej materiału wyglądającego jak aksamit po trzydziestu latach intensywnego użytkowania), a na końcu szpiczasty urzędowy kapelusz, ukrzyżowany spinkami do włosów.

Najpierw odwiedziły murarza w sprawie naprawy kominka. Potem zjawiły się u kowala.

Spotkanie było długie i burzliwe. Esk wymknęła się do sadu i wspięła na znajomą gałąź jabłoni. Z domu dobiegały krzyki ojca, lamenty matki i długie chwile ciszy. To znaczy, że Babcia Weatherwax przemawiała spokojnie głosem, który Esk określała „właśnie tak”. Staruszka odzywała się czasem tak spokojnie i miarowo. Prawdopodobnie takiego właśnie głosu używał Stwórca. Czy kryla się w nim magia, czy tylko głowologia, nie wiadomo; w każdym razie wykluczał wszelką możliwość sprzeciwu. Było jasne, że każde słowo wypowiedziane takim głosem jest dokładnie takie, jakie być powinno.

Wietrzyk delikatnie kołysał drzewem. Esk siedziała na gałęzi i machała w powietrzu nogami.

Myślała o magach. Nieczęsto zjawiali się w Głupim Ośle, ale krążyło o nich sporo opowieści. Byli mądrzy, o ile pamiętała, zwykle bardzo starzy, używali potężnych, skomplikowanych i tajemniczych czarów i prawie wszyscy mieli brody. Byli też — bez wyjątku — mężczyznami.

Lepsze informacje miała na temat czarownic, ponieważ w towarzystwie Babci odwiedzała kilka z nich w górskich wioskach. Zresztą czarownice grały ważną rolę w folklorze Ram topów. Były chytre, przypominała sobie, zwykle bardzo stare, a przynajmniej starał)7 się staro wyglądać. Zajmowały się nieco podejrzanymi, domowymi, organicznymi czarami. Niektóre miały brody. Były też — bez wyjątku — kobietami.

Tkwił w tym jakiś podstawowy problem, którego nie potrafiła rozwiązać. Dlaczego właściwie…

Cern i Gulta pojawili się na ścieżce, podbiegli i popychając się nawzajem stanęli pod drzewem. Podnieśli głowy i spojrzeli na siostrę z mieszaniną fascynacji i lekceważenia. Czarownice i magowie budzili nabożny lęk, ale siostry wcale. I wiedza, że własna siostra uczy się czarownictwa, w jakiś sposób odbierała powagę tej profesji.

— Tak naprawdę to wcale nie umiesz czarować — oświadczył Cern. — Umiesz?

— Pewnie, że nie — odpowiedział mu Gulta. — Co to za kij?

Esk zostawiła laskę opartą o drzewo. Cern ostrożnie dźgnął ją palcem.

— Nie dotykaj — zawołała Esk. — Proszę. Jest moja. Cern normalnie przejawiał wrażliwość łożyska kulkowego, jednak tym razem — ku własnemu zdumieniu — powstrzymał rękę wpół ruchu.

— I tak nie miałem zamiaru — mruknął, by ukryć zmieszanie. — To zwykły stary kij.

— Czy to prawda, że umiesz czarować? — spytał Gulta. — Babcia mówiła, że umiesz.

— Podsłuchiwaliśmy pod drzwiami — dodał Cern.

— Sam powiedziałeś, że nie umiem — przypomniała Esk.

— No więc umiesz, czy nie umiesz? — Gulta zaczerwienił się.

— Może…

— Nie umiesz!

Esk spojrzała na niego z góry. Kochała swoich braci, kiedy sobie o tym przypomniała, głównie z poczucia obowiązku. Zwykle jednak wspominała ich jako zestaw głośnych dźwięków w spodniach. We wzroku Gulty dostrzegła coś okropnie świńskiego i nieprzyjemnego… Całkiem jakby go osobiście uraziła.

Poczuła mrowienie w całym ciele. Świat stał się nagle bardzo wyraźny i jasny.

— Umiem — rzuciła.

Gulta popatrzył na nią, potem na laskę. Zmrużył oczy. I kopnął z całej siły.

— Stary kij!

Wygląda, pomyślała, jak mała, rozzłoszczona świnka.

Wrzaski Cerna sprowadziły Babcię i rodziców najpierw do tylnych drzwi, potem ścieżką do sadu.

Esk siedziała w rozwidleniu konarów jabłoni z wyrazem sennego rozmarzenia na twarzy. Cern chował się za drzewem; jego twarz była zaledwie obwódką wokół czerwonego, wibrującego wrzasku.

Gulta dreptał z lekka oszołomiony w stosie ubrania, które już na niego nie pasowało. Marszczył ryj.

Babcia podeszła do drzewa. Jej haczykowaty nos znalazł się prawie na jednym poziomie z nosem Esk.

— Zamiana ludzi w świnie jest zabroniona! — syknęła. — Nawet braci.

— Ja go nie zamieniłam. To tak jakoś samo się zdarzyło. Zresztą, musisz przyznać, że ta postać lepiej do niego pasuje — odparła spokojnie dziewczynka.

— Co się tu dzieje? — spytał Smith. — Gdzie Gulta? Co tu robi ta świnia?

— Ta świnia — odparła Babcia Weatherwax — jest waszym synem. Zabrzmiało głośne westchnienie — to matka Esk upadła łagodnie na wznak. Jednak kowal nie był aż tak zaskoczony. Spojrzał ostro na Gultę, który właśnie wyplątał się z ubrania i teraz rył entuzjastycznie, szukając wcześnie opadłych jabłek. Potem na swoją jedyną córkę.

— Ona to zrobiła?

— Tak. Albo dokonało się to poprzez nią. — Babcia zerknęła podejrzliwie na laskę.

— Aha… — Kowal przyjrzał się swemu piątemu synowi. Musiał przyznać, że ten kształt do niego pasował. Nie patrząc wyciągnął rękę i przyłożył wrzeszczącemu Cernowi w tył głowy.

— Możesz zmienić go z powrotem? — zapytał. Babcia odwróciła się i wzrokiem przekazała pytanie Esk. Ta wzruszyła ramionami.


— Nie wierzył, że umiem czarować — oświadczyła chłodno.

— No tak… Ale już mu pokazałaś, kto ma rację. A teraz, moja droga, zamień go z powrotem. Natychmiast. Słyszałaś?

— Nie chcę. Był niegrzeczny.

— Rozumiem…

Esk spoglądała wyzywająco w dół. Babcia patrzyła surowo w górę. Ich jaźnie zderzyły się brzęcząc jak cymbały. Powietrze zgęstniało. Jednak Babcia przez całe życie naginała oporne istoty do swej woli, a choć Esk stawiała silny opór, było jasne, że skapituluje przed końcem akapitu.

— No dobrze — westchnęła. — Nie wiem, po co się męczyć zamieniając go w świnię, kiedy sam sobie z tym doskonale radzi.

Nie wiedziała, skąd przychodzi magia, jednak psychicznie odwróciła się w tamtą stronę i dokonała sugestii. Gulta pojawił się nagi, z jabłkiem w ustach.

— O e eje? — zapytał.

Babcia odwróciła się na pięcie i stanęła przed kowalem.

— Teraz wierzycie? — warknęła. — Naprawdę uważacie, że powinna zostać tutaj i zapomnieć o magii? Wyobrażacie sobie los jej nieszczęsnego męża, jeśli wyjdzie za mąż?

— Przecież zawsze powtarzaliście, że kobiety nie mogą być magami…

Kowal był pod wrażeniem. Nigdy jeszcze nie słyszał, żeby Babcia Weatherwax kogokolwiek w coś zamieniła.

— Teraz to nieważne. — Babcia uspokoiła się trochę. — Potrzebuje szkolenia. Musi się nauczyć nad tym panować. Przez litość, dajcie temu dziecku jakieś ubranie.

— Gulta, ubierz się i przestań sinieć — rzucił ojciec. — Mówiliście, że jest jakieś miejsce, gdzie uczą takich rzeczy — zwrócił się znowu do Babci.

— Tak. Niewidoczny Uniwersytet. Tam uczą magów.

— I wiecie, gdzie to jest?

— Tak — skłamała Babcia, której znajomość geografii tylko trochę ustępowała znajomości fizyki kwantowej. Kowal zerknął na nadąsaną córkę.

— I będzie z niej mag? — upewnił się. Babcia westchnęła.

— Nie wiem, co z niej będzie — odparła szczerze.


* * *

I tak w tydzień później Babcia zamknęła drzwi domku i po klucz na gwoździu w wygódce. Kozy zostały odesłane do siostry-czarownicy głębiej w górach. Obiecała się nimi zająć i mieć też oko na dom. Głupi Osioł będzie musiał przez jakiś czas dawać sobie radę bez czarownicy.

Babcia niejasno zdawała sobie sprawę, że nie da się znaleźć Niewidocznego Uniwersytetu, jeśli sam nie zechce być znaleziony. A jedynym możliwym miejscem rozpoczęcia poszukiwań było miasteczko Ohulan Cutash, zbiorowisko około setki chat oddalone o piętnaście mil od Głupiego Osła. To tam człowiek wyruszał raz czy dwa razy w roku, jeśli chciał uchodzić za prawdziwie kosmopolitycznego Głupiooślanina. Babcia w całym swoim życiu dotarła tam tylko raz i wcale jej się nie spodobało. Pachniało brzydko, zgubiła się i nie ufała miastowym z ich szykownymi manierami.

Zabrał je wóz, który co pewien czas dostarczał do kuźni żelazo. Był brudny, ale zawsze wygodniejszy niż marsz na piechotę. Tym bardziej że Babcia zapakowała do worka trochę bagażu. Usiadła na nim dla bezpieczeństwa.

Esk ściskała laskę i obserwowała las.

— Mówiłaś przecież, że w Obcych Stronach rośliny są inne — odezwała się, kiedy przejechały kilka mil.

— I są.

— Te drzewa wyglądają tak samo. Babcia przyjrzała się im z pogardą.

— Nawet do pięt naszym nie dorastają. Tak naprawdę czuła się nieco zalękniona. Bez namysłu złożyła obietnicę towarzyszenia Esk w drodze na Niewidoczny Uniwersytet. Swą skromną wiedzę na temat reszty Dysku czerpała z plotek i ze stronic „Almanachu”. Była przekonana, że jadą ku falom powodzi, trzęsieniom ziemi, zarazom i masakrom, często nawet wielorakim albo jeszcze gorzej. Postanowiła jednak przetrwać je wszystkie. Fach czarownicy zbyt mocno opierał się na słowach, by mogła słowa nie dotrzymać.

Ubrała się w praktyczną czerń i ukryła w zakamarkach odzieży sporą ilość szpilek do kapelusza i nóż do chleba. Niewielką kwotę pieniędzy, niechętnie wyasygnowaną przez kowala, schowała w tajemnych warstwach bielizny. W kieszeniach pobrzękiwały amulety na szczęście, a świeżo wykuta podkowa — potężny środek zapobiegający kłopotom — obciążała torebkę. Jak mogła najlepiej przygotowała się na spotkanie świata.

Szlak wił się między zboczami gór. Chociaż raz chmury zniknęły i Ramtopy wznosiły się wyraźne i ostre niczym narzeczone nieba (z tiurniurami wypchanymi burzą). Liczne potoczki płynące wzdłuż lub w poprzek traktu ciurkały leniwie pośród łąkowej słodyczki i szyb-korzenia.

Przed obiadem dotarły do przedmieścia Ohulanu (był za mały, żeby mieć ich więcej niż jedno; składało się z gospody i garści domków należących do ludzi, którzy nie potrafili znieść tempa miejskiego życia). W kilka minut później woźnica wysadził je na głównym, a nawet jedynym placu miasteczka.

Okazało się, że to dzień targowy.

Babcia Weatherwax stanęła niepewnie na bruku. Trzymała za ramię Esk, a wokół kłębił się tłum. Słyszała, że dopiero co przybyłym wiejskim kobietom w wielkich miastach zdarzają się lubieżne rzeczy. Ściskała więc torebkę, aż pobielały jej palce. Gdyby jakiś obcy mężczyzna ośmielił się choćby skinąć jej głową, gorzko by tego pożałował.

Esk błyszczały oczy. Plac targowy był układanką dźwięków, barw i zapachów. Po jednej stronie wznosiły się świątynie co bardziej wymagających bóstw Dysku, a dymy niezwykłych kadzideł w złożonej aromatycznej plątaninie mieszały się z odorami handlu. Były tu stragany pełne zadziwiających przedmiotów. Esk aż palce świerzbiały, żeby je zbadać.

Babcia pozwoliła, by tłum niósł je ze sobą. ją także zdumiewały stragany. Przyglądała się im, choć ani na chwilę nie słabłajej czujność wobec kieszonkowców, trzęsień ziemi i sprzedawców erotyki. Wreszcie wypatrzyła coś mniej więcej znajomego.

Był to niewielki, zadaszony stragan, osłonięty czarnymi storami i pachnący wilgocią, wbity klinem w wąską szczelinę między dwoma domami. Wyglądał niepozornie, jednak najwyraźniej prowadził bardzo popularny interes. Klientami były głównie kobiety w różnym wieku, choć Babcia spostrzegła też kilku mężczyzn. Jedno ich łączyło: nikt nie zbliżał się do straganu wprost. Ludzie jakby przypadkiem przechodzili obok i nagle odskakiwali w cień pod baldachimem u wejścia. Po chwili byli już z powrotem, pospiesznie wyjmując rękę z torebki czy kieszeni i pretendując do tytułu Najbardziej Nonszalanckiej Miny Świata tak skutecznie, że patrzący mógłby zwątpić w świadectwo własnych oczu.

To niezwykłe, że stragan, o którego istnieniu tak wielu ludzi demonstracyjnie nie miało pojęcia, cieszył się takim zainteresowaniem. — Co tam jest? — zaciekawiła się Esk. — Co oni wszyscy kupują?

— Lekarstwa — odparła stanowczo Babcia.

— W miastach musi mieszkać wielu ciężko chorych — zauważyła Esk.

Wewnątrz stragan był masą aksamitnych cieni i zapachem ziół tak gęstym, że można by rozlewać go do butelek. Babcia fachowym okiem zbadała kilka wiązek suszonych liści. Esk odsunęła się i spróbowała odczytać kulfony na etykietkach butelek na półce. Znała się na większości Babcinych wywarów, ale tutaj nie mogła niczego rozpoznać. Nazwy były dość zabawne, na przykład Olejek Tygrysi, Modlitwa Dziewicy czy Pomocnik Męża. Jeden czy dwa korki pachniały jak Babcina kuchnia po najbardziej tajemnych destylacjach.

Jakiś kształt poruszył się w mroku, a brązowa, pomarszczona dłoń chwyciła ją za rękę.

— Czy mogę w czymś pomóc, panienko? — odezwał się chrapliwy głos tonem słodkim jak syrop figowy. — Czy to wróżbę chcesz usłyszeć, czy może twoja przyszłość pożąda zmiany?

— Jest ze mną — warknęła Babcia i odwróciła się błyskawicznie. — Chyba oczy cię zawodzą, Hilto Goatfounder, jeśli nie poznałaś, ile ma lat. Postać przed Esk pochyliła się lekko.

— Esme Weatherwax? — zapytała.

— Ta sama. Ciągle handlujesz kroplami deszczu i tanimi życzeniami, Hilto? Jak się miewasz?

— Jak to miło, że cię spotkałam. Co cię sprowadza z gór, Esme? A to dziecko… czyżby twoja asystentka?

— Co pani sprzedaje? Proszę powiedzieć — wtrąciła się Esk. Postać zaśmiała się.

— Rzeczy powstrzymujące inne rzeczy, by się nie wydarzyły, i pomagające jeszcze innym, które wydarzyć się powinny, kochanie — wyjaśniła. — Poczekajcie chwilę. Zamknę tylko i zaraz wracam.

Przecisnęła się obok Esk w kalejdoskopie zapachów. Opuściła i spięła zasłony przed wejściem. Potem uniosła draperie stanowiące tylną ścianę i wpuściła do wnętrza jasne popołudniowe światło dnia.

— Nie wytrzymuję tych ciemności i stęchlizny — stwierdziła Hilta Goatfounder. — Ale klienci tego oczekują. Wiecie, jak to jest.

— Tak… — Esk przytaknęła z mądrą miną. — Głowologia.

Hilta, niska tęga kobieta w ogromnym kapeluszu ozdobionym owocem, zerknęła na nią, potem na Babcię, i uśmiechnęła się szeroko.

— No właśnie — przyznała. — Napijecie się herbaty? Usiadły na belach nieznanych ziół w spokojnym kątku utworzonym przez ściany domów. Z zaskakująco delikatnych filiżanek piły coś zielonego i aromatycznego. W przeciwieństwie do Babci, która przypominała niezwykle szacownego kruka, Hilta Goatfounder cała była w koronkach, szalach, kolorach i kolczykach. Miała tyle bransolet, że przy każdym ruchu rąk rozlegał się brzęk, jak gdyby sekcja perkusyjna spadała w przepaść. A jednak Esk dostrzegała podobieństwo.

Trudne do wyrażenia. Na przykład nie można było sobie wyobrazić, by któraś z nich przed kimś dygnęła.

— I co? — zaczęła Babcia. — Szczęście ci sprzyja? Druga czarownica wzruszyła ramionami, przez co perkusiści runęli z powrotem, chociaż już prawie wspięli się na górę.

— Jak potajemny kochanek, przychodzi i od… — zaczęła i urwała, gdy Babcia znacząco spojrzała na Esk.

— Nieźle, całkiem nieźle — poprawiła się szybko. — Rada miejska próbowała mnie przepędzić raz czy dwa, ale wiesz, wszyscy oni mają żony i jakoś nigdy do tego nie dochodzi. Mówią, że tu nie pasuję, ale ja na to, że wiele rodzin w tym mieście byłoby większych i biedniejszych, gdyby nie Polejowa Antykoncepcja Madam Goatfounder. Wiem, kto odwiedza mój sklepik. Pamiętam, kto kupuje krople Jak-Kozioł i maść Pewna Sprawa. Życie nie jest takie złe. A co słychać w tej twojej wiosce o takiej zabawnej nazwie…

— Głupi Osioł — podpowiedziała usłużnie Esk.

Wzięła z lady niewielki gliniany słoiczek i powąchała zawartość. Była to mięta polejowa roztarta w czymś, czego nic zdołała określić. Starannie przykryła naczynie. Czarownice wymieniały ploteczki, mówiąc rodzajem kobiecego szyfru, pełnego znaczących spojrzeń i niedopowiedzianych określeń. Dziewczynka tymczasem badała wystawione egzotyczne wywary. A właściwie nie wystawione. W jakiś niezwykły sposób wydawały się umiejętnie wpół ukryte, jak gdyby Hilta nie do końca chciała się z nimi rozstawać.

— Niczego tu nie poznaję — mruknęła na wpół do siebie. — Co one dają?

— Wolność — odpowiedziała Hilta, mająca dobry słuch. — Ile ją nauczyłaś? — zwróciła się do Babci.

— Nie aż tyle. Ma moc, ale nie jestem pewna, jakiego rodzaju. Może moc magów.

Hilta odwróciła się powoli i wzrokiem zmierzyła Esk od stóp do głów.

— Aha — stwierdziła. — To wyjaśnia laskę. Teraz rozumiem, o czym opowiadały pszczoły. Coś podobnego… Podaj mi rękę, dziecinko.

Babcia siedziała wyprostowana i promieniowała niezadowoleniem patrząc, jak Hilta studiuje dłoń Esk.

— Nie sądzę, żeby to było konieczne — oświadczyła surowo. — Nie między nami.

— Sama to robisz. Babciu — wtrąciła Esk. — We wsi. Widziałam. I jeszcze fosy z herbaty. I karty.

Babcia poruszyła się zakłopotana.

— No tak… — przyznała. — Wszystko zależy od okoliczności. Wystarczy wziąć ich za rękę, a ludzie sami sobie wróżą. Ale przecież nie trzeba od razu wierzyć w takie rzeczy. Czekają nas spore kłopoty, jeśli zaczniemy we wszystko wierzyć.

— Moce Istnienia mają dużo cech niezwykłych… Na wiele zdumiewających sposobów dają poznać swe pragnienia w tym kręgu blasku, który nazywamy światem fizycznym — oznajmiła z powagą Hilta i mrugnęła do Esk.

— Daj spokój — burknęła Babcia.

— Nie, poważnie — upierała się Hilta. — To prawda.

— Hm…

— Widzę, że czeka cię długa podróż — powiedziała Hilta.

— Czy spotkam wysokiego bruneta? — spytała Esk, przyglądając się własnej dłoni. — Babcia zawsze powtarza to kobietom i zawsze…

— Nie — przerwała jej Hilta. Babcia prychnęła gniewnie. ~ Ale będzie to dziwna podróż. Odjedziesz daleko, wciąż pozostając w tym samym miejscu. A i kierunek będzie niezwykły. Wyruszysz z wyprawą badawczą.

— I wszystko to wyczytała mi pani z ręki?

— Właściwie to głównie zgaduję — przyznała Hilta. Usiadła i sięgnęła po dzbanek z herbatą (pierwszy perkusista, który wspiął się już niemal do połowy urwiska, runął na idących za nim cymbalistów). Przyjrzała się Esk uważnie i dodała: — Mag-kobieta, co?

— Babcia zabiera mnie na Niewidoczny Uniwersytet — wyjaśniła Esk.

Hilta uniosła brwi.

— Wiesz, gdzie to jest? Babcia zmarszczyła czoło.

— Dokładnie nie wiem — przyznała. — Miałam wielką nadzieję, że udzielisz mi ściślejszych wskazówek. Jesteś przecież obyta w cegłach i w ogóle.

— Mówią, że ma wiele bram, ale tych znajdujących się w naszym świecie trzeba szukać w mieście Ankh-Morpork — rzekła Hilta. Babcia spojrzała tępo.

— Nad Okrągłym Morzem — dodała Hilta.

Z Babcinej twarzy nie znikał wyraz uprzejmego zainteresowania.

— Pięćset mil stąd.

— Och — powiedziała Babcia.

Wstała i strzepnęła z sukni nieistniejący pyłek.

— W takim razie musimy się zbierać — zdecydowała. Hilta roześmiała się. Esk podobał się ten dźwięk. Babcia nigdy się nie śmiała, pozwalała najwyżej kącikom ust wygiąć się lekko w górę.

Hilta zaś śmiała się jak ktoś, kto głęboko dumał nad Życiem i wreszcie zrozumiał żart.

— Możecie przynajmniej zaczekać do jutra — rzekła. — Mam w domu dość miejsca. Zatrzymacie się u mnie, a jutro będziecie miały światło.

— Nie chciałybyśmy się narzucać — odparła Babcia.

— Bzdura. Rozejrzyjcie się trochę, a ja zwinę stragan.


* * *

Ohulan był ośrodkiem targowym dla rozległej okolicy, więc i dzień targowy nie kończył się tu o zachodzie słońca. Pochodnie zapłonęły przy każdym straganie, światło padało przez otwarte drzwi zajazdów. Nawet świątynie wystawiły kolorowe lampiony, by przyciągnąć nocnych wyznawców.

Hilta sunęła przez dum niby śliski wąż przez suchą trawę. Cały jej stragan i towar zostały zredukowane do zadziwiająco małego tobołka, który niosła na plecach. Biżuteria dzwięczała na niej jak worek pełen tancerzy flamenco. Babcia maszerowała za nią. Bolały ją stopy, nie nawykłe do uderzeń o kamienie bruku.

A Esk się zgubiła.

Wymagało to pewnego wysiłku, ale się powiodło. Konieczne było uskoczenie pomiędzy dwa stragany i bieg boczną uliczką. Babcia ostrzegała ją wyraźnie przed niewypowiedzianymi rzeczami, jakie czają się w miastach. Esk postanowiła, że koniecznie musi na własne oczy zobaczyć jedną czy dwie z nich, co dowodziło, że staruszka nie w pełni pojmowała nauki głowologii.

W rzeczywistości Ohulan był miasteczkiem raczej barbarzyńskim i mało cywilizowanym. Jedyne, co działo się tutaj po zmroku, to odrobina złodziejstwa, nieco amatorskiego kupczenia na dworach namiętności i pijaństwo do chwili, kiedy człowiek spadał pod stół albo zaczynał śpiewać, albo jedno i drugie.

Zgodnie w klasycznymi instrukcjami poety, przez targ należy sunąć niczym łabędź sunący o wieczorze po zatoce. Z powodu niejakich trudności praktycznych, Esk sunęła jak mały skuter w wesołym miasteczku, odbijała się od ciał przechodniów, a czubek laski kołysał się dwa łokcie nad jej głową. Niektórzy oglądali się za nią — nie tylko dlatego, że na nich wpadła. W tym tłumie zdarzali się też magowie, a ci pierwszy raz widzieli innego maga o wzroście czterech stóp i z długimi włosami.

Ktokolwiek przyjrzałby się jej uważnie, musiałby zauważyć dziwne rzeczy, jakie zdarzały się wszędzie, gdzie przechodziła.

Był tam na przykład człowiek mający trzy odwrócone do góry dnem kubki. Zapraszał grupkę gapiów, by wraz z nim badali ekscytujący świat prawdopodobieństwa i szans, związanych z pozycją maleńkiego, wysuszonego ziarnka grochu. Człowiek ten uświadomił sobie niewyraźnie, że przez chwilę obserwuje go z powagą jakaś mała postać, a potem spod każdego kubka zaczęły się wysypywać całe worki grochu. Po paru sekundach stał już po kolana w ziarnach, a jeszcze głębiej wpadł w kłopoty: nagle okazało się, że jest wszystkim winien dużo pieniędzy.

Była też mała, udręczona małpka, która od lat skakała na łańcuchu, podczas gdy jej właściciel grał coś potwornego na katarynce. Odwróciła się nagle, zmrużyła czerwone oczka, mocno ugryzła właściciela w nogę, zerwała łańcuch i uciekła po dachach z wieczornym utargiem w cynowym kubku. Historia milczy, na co zostały wydane te pieniądze.

Marcepanowe kaczki w pudle na pobliskim straganie ożyły nagle, przeleciały obok sprzedawcy i kwacząc radośnie wylądowały na rzece (gdzie przed świtem wszystkie się rozpuściły — oto przykład działania doboru naturalnego).

Sam stragan wycofał się ukradkiem w boczną uliczkę i nikt go już więcej nie widział.


Esk poruszała się zatem przez targ niczym piroman przez stodołę z sianem albo jak neutron odbijający się we wnętrzu reaktora. Nie dbała o poezję. Hipotetyczny obserwator mógłby wykryć stochastyczny tor jej ruchu, śledząc wybuchy histerii i przemocy. Jednak, jak wszystkie dobre katalizatory, sama nie brała udziału w procesach, które inicjowała. I kiedy nie hipotetyczni potencjalni obserwatorzy zaczynali się rozglądać, ona była już gdzie indziej.

Zaczynała odczuwać zmęczenie. Wprawdzie Babcia Weatherwax nie miała nic przeciwko nocy jako takiej, jednak z pewnością nie popierała marnotrawstwa świec. Jeśli po zmroku chciała coś przeczytać, przekonywała zwykle sowę, żeby usiądą na oparciu krzesła i czytała oczami ptaka. W rezultacie Esk przyzwyczaiła się, że po zachodzie słońca idzie spać. A zachód słońca już dawno minął.

Przed sobą zobaczyła otwarte drzwi. Wyglądały przyjaźnie. Miłe odgłosy wypływały z nich na falach żółtego światła i zbierały się w kałużach na ulicy. Z laską promieniującą przypadkową magią niczym demoniczna latarnia morska, dziewczynka ruszyła w tamtą stronę czujna, ale zdecydowana.

Właściciel „Sekretu Kwartetu” uważał się za człowieka światowego. I miał rację, był bowiem za głupi, żeby być naprawdę okrutny, za leniwy, żeby być chytry, a chociaż jego ciało napodróżowało się sporo, umysł nigdy nie przekroczył granic własnej głowy.

Nie był przyzwyczajony, żeby zwracały się do niego kije. Zwłaszcza kiedy mówiły cienkim, piskliwym głosikiem i żądały koziego mleka.

Świadomy, że wszyscy goście patrzą na niego i uśmiechają się kpiąco, podciągnął się ostrożnie i zajrzał za bar. Esk patrzyła na niego. Patrz im prosto w oczy, powtarzała zawsze Babcia, zogniskuj na nich całą swoją moc, przetrzymaj ich. Nikt nie wytrzyma spojrzenia czarownicy… z wyjątkiem kozy, oczywiście.

Właściciel, który nazywał się Skiller, patrzył prosto w dół na małą dziewczynkę. Zdawało mu się, że mruży oczy i lekko zezuje.

— Czego? — zapytał.

— Mleka — odparło dziecko, nadal zezując wściekle. — Dostaje się je z kozy. Wiesz?

Skiller sprzedawał jedynie piwo i bywalcy twierdzili, że otrzymuje je z kotów. Żadna szanująca się koza nie zniosłaby zapachu w „Sekrecie Kwartetu”.

— Nie mamy — oświadczył.

Przyjrzał się lasce podejrzliwie i jego brwi spotkały się nad nosem.

— Mógłbyś sprawdzić — zaproponowała Esk.

Skiller zsunął się z baru, po części, by uniknąć jej wzroku, bo oczy łzawiły mu ze współczucia, a po części dlatego, że w jego myślach zaczynało dojrzewać straszliwe podejrzenie.

Nawet drugorzędni barmani rezonują z podawanym przez siebie piwem. A wibracje dochodzące z wielkich beczek na zapleczu straciły nagle znajomy pogłos. Nadawały nutę bardziej mleczną.

Na próbę przekręcił kurek i patrzył, jak wąski strumyk mleka zsiada się w cebrzyku.

Laska wciąż sterczała nad ladą niczym peryskop. Mógłby przysiąc, że go obserwuje.

— Nie marnuj go — przykazał głosik. — Będziesz mi za nie wdzięczny.

Był to taki sam ton, jakiego używała Babcia, kiedy Esk nie przejawiała należytego entuzjazmu talerzem odżywczej zieleniny wygotowanej na żółto, aż nie skapitulowało w niej ostatnie kilka witamin. Jednak dla superczułych uszu Skillera nie było to upomnienie, a przepowiednia. Nie wiedział, co musiałoby go spotkać, żeby był wdzięczny za napój złożony ze starego piwa i skwaśniałego mleka. Prędzej by umarł.

A może rzeczywiście prędzej umrze…

Bardzo starannie przetarł kciukiem prawie czysty kubek i napełnił go mlekiem. Wiedział, że spora część gości dyskretnie opuszcza lokal. Nikt nie lubił magii, zwłaszcza magii w rękach kobiety. Nigdy nie wiadomo, co takiej strzeli do głowy.

— Pani mleko — powiedział Skiller i dodał: — panienko.

— Mam pieniądze — poinformowała Esk. Babcia nauczała: zawsze bądź gotowa płacić. Nie będziesz musiała, ludzie lubią, kiedy dobrze o nich myślisz. To wszystko głowologia.

— Nie, nawet o tym nie pomyślałem — zapewnił szybko Skiller. Wychylił się przez bar. — Gdybyś mogła… hm… jakoś zamienić resztę z powrotem? W tych okolicach nie ma wielkiego popytu na mleko.

Odsunął się nieco. Pijąc mleko Esk oparła laskę o bar i to go trochę niepokoiło.

Esk zerknęła na niego nad wąsami śmietanki.

— Nie zamieniłam tego w mleko. Wiedziałam po prostu, że to będzie mleko, bo chciałam mleka. A wy myśleliście, że co tam będzie?

— No… piwo.

Esk zastanowiła się. Słabo pamiętała, że kiedyś próbowała piwa i smakowało jej nieszczególnie. Za to dokładnie sobie przypominała to, co wszyscy w Głupim Ośle uważali za napój o wiele od piwa lepszy. Był to jeden z nąjpilniej strzeżonych Babcinych przepisów. Zdrowy, bo zawierał tylko owoce. Wymagał zamrażania, gotowania i starannego sprawdzania kropelek nad płomieniem.

Kiedy noce były naprawdę zimne. Babcia dolewała jej do mleka malutką łyżeczkę. Łyżeczkę koniecznie drewnianą, ponieważ produkt źle działał na metale.

Skupiła się. Wyobraziła sobie smak i korzystając ze swych niewielkich umiejętności, które nie całkiem pojmowała, przekonała się, że potrafi go rozłożyć na niewielkie kolorowe bryły…

Chuda żona Skillera wyszła z zaplecza zaciekawiona, dlaczego nagle zrobiło się tak cicho. Uciszył ją gestem ręki. Esk chwiała się lekko. Oczy miała zamknięte, wargi poruszały się wolno.

…kolorowe bryły, których nie potrzebowała, wróciły do puli brył. Znalazła też dodatkowe, potrzebne. Poskładała je, a potem był tam taki jakby haczyk, co znaczyło, że cokolwiek się nada, przerobią na swoje podobieństwo, a wtedy…

Skiller odwrócił się wolno i spojrzał na beczkę. Zmienił się zapach w izbie. Oberżysta czuł czyste złoto, wypacane przez stare deski.

Ostrożnie wyjął spod lady mały kieliszek i nalał do niego kilka kropel ciemnozłotego płynu. Uważnie przyjrzał mu się pod światło, obrócił kieliszek w palcach, kilka razy powąchał i wreszcie jednym ruchem wlał sobie całą zawartość do gardła.

Twarz nie zmieniła wyrazu, choć oczy trochę mu zwilgotniały, a krtań zadrżała. Jego żona i Esk przyglądały się z ciekawością, jak na czoło występuje mu cienka warstwa potu. Minęło dziesięć sekund, a Skiller wyraźnie zamierzał pobić jakiś rekord. Być może smużki dymu uniosły się z jego uszu, ale możliwe, że to tylko plotka. Palce wystukały na ladzie dziwaczny rytm.

Przełknął wreszcie. Zdawało się, że podjął decyzję. Spojrzał z powagą na Esk i powiedział:

— Zyoo tyoo ehsts szszoee tyaakoe oszsttre? Zmarszczył czoło, raz jeszcze odtwarzając w pamięci całe zdanie. Spróbował znowu.

— Aachch zzzeoo biuuus? Zrezygnował.

— Wshshszyszkjed noo.

Żona parsknęła i wyjęła kieliszek z osłabłych palców męża. Powąchała. Zmierzyła wzrokiem beczki, wszystkie dziesięć. Potem spojrzała w jego rozbiegane oczy. W prywatnym dwuosobowym raju oboje próbowali obliczyć wartość handlową potrójnie destylowanej białej górskiej brzoskwiniowej brandy. Skończyły im się liczby.

Pani Skiller reagowała szybciej od męża. Pochyliła się i uśmiechnęła do Esk, zbyt zmęczonej, by zezować. Nie był to szczególnie udany uśmiech, gdyż pani Skiller nie miała wprawy.

— Skąd się tu wzięłaś, dziewczynko? — spytała głosem, który kojarzył się z piernikowymi domkami i zatrzaskiwaniem drzwiczek pieca.

— Zgubiłam się Babci.

— A gdzie jest twoja Babcia, kochanie? Żelazne drzwiczki trzasnęły po raz drugi. Noc zapowiadała się ciężka dla wszystkich wędrowców po metaforycznych lasach.

— Myślę, że gdzieś jest.

— Czy miałabyś ochotę wyspać się w puchowym łóżku, wygodnym i cieplutkim?

Esk spojrzała na nią z wdzięcznością. Co prawda uświadamiała sobie niewyraźnie, że kobieta ma twarz chciwej łasicy, ale kiwnęła głową.

Macie rację. Nie wystarczy przechodzący przypadkowo drwal, żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji.


* * *

Babcia tymczasem znajdowała się o dwie przecznice dalej. Według norm innych ludzi, ona także się zgubiła. Ale ona sama patrzyła na to inaczej. Wiedziała, gdzie jest. To inni nie wiedzieli.

Wspomniano już, że o wiele trudniej wykryć umysł ludzki niż umysł — powiedzmy — lisa. Ludzki umysł, traktując rzecz ambicjonalnie, chciałby wiedzieć dlaczego. Oto odpowiedź:

Umysły zwierząt są proste, a zatem wyraźne. Zwierzęta nigdy nie marnują czasu, dzieląc doświadczenie życiowe na małe kawałeczki i myśląc o tych wszystkich kawałeczkach, które straciły. Cały zakres wszechświata wyraża się dla nich jako rzeczy, które: a) nadają się do kopulacji, b) nadają się do jedzenia, c) należy przed nimi uciekać i d) kamienie. To uwalnia umysł od zbędnych myśli i daje konieczną bystrość wtedy, kiedy jest niezbędna. Typowe zwierzę, na przykład, nigdy nie próbuje równocześnie chodzić i żuć gumy.

Przeciętny człowiek natomiast bez przerwy myśli o najróżniejszych sprawach, na wszystkich poziomach, uwzględniając przy tym sugestie z dziesiątka biologicznych kalendarzy i zegarów. Są myśli, które zamierza wysłowić, myśli osobiste, myśli głębokie, myśli o myślach i cała gama myśli podświadomych. Dla telepaty ludzki umysł to zgiełk. To dworzec kolejowy, gdzie wszystkie głośniki mówią równocześnie o czym innym. To pełne pasmo fal ultrakrótkich — w dodatku niektóre stacje mają fatalną reputację, są piratami na zakazanych morzach i późną nocą odtwarzają płyty z marnymi tekstami.

Próbując odnaleźć Esk tylko z pomocą magii, Babcia szukała igły w stogu siana.

Nie odniosła żadnych sukcesów. Jednak dość sygnałów docierało do niej poprzez heterodynowe wycia tysiąca myślących jednocześnie mózgów, by ją przekonać, że świat istotnie jest tak zwariowany, jak zawsze sądziła.

Na rogu spotkała Hiltę. Przyjaciółka niosła miotłę, na której bez sukcesu prowadziła poszukiwania z powietrza. Oczywiście, bardzo ostrożnie — mężczyźni w Ohulanie całym sercem popierali maść Trzy-maj-Długo, uważali jednak, że latające kobiety to już przesada.

— Nie ma nawet śladu — oznajmiła Babcia.

— Byłaś nad rzeką? Mogła wpaść do wody!

— No to by wypadła z powrotem. Zresztą umie pływać. Uważam, że gdzieś się schowała, niech ją licho.

— I co teraz zrobimy?

Babcia spojrzała na nią z wyższością.

— Hilto Goatfounder, powinnaś się wstydzić swojego tchórzostwa. Czyja się martwię?

Hilta przyjrzała się jej uważnie.

— Tak — stwierdziła. — Trochę. Wargi masz całkiem wąskie.

— Jestem zła i tyle.

— Na targ zawsze przyjeżdżają Cyganie. Mogli ją zabrać.

Babcia była skłonna uwierzyć we wszystko, jeśli chodzi o ludzi z miasta. Jednak na gruncie Cyganów czuła się pewniej.

— Musieliby być o wiele głupsi, niż zawsze sądziłam — rzuciła. — Przecież ona ma laskę.

— I co jej z tego przyjdzie? — Hilta była bliska łez.

— Chyba nic nie zrozumiałaś z tego, co ci mówiłam — rzekła surowo Babcia. — Wystarczy nam teraz wrócić do ciebie i czekać.

— Na co?

— Na krzyki, na hałasy, pioruny albo coś podobnego.

— Jesteś bez serca.

— Uważam, że już dawno im się należało. Idziemy. Ty pierwsza, Nastawisz wodę.

Hilta spojrzała na nią zdziwiona, wsiadła na miotłę i wolno, niepewnie wzniosła się w cienie między kominami. Gdyby miotły były samochodami, ta byłaby morusem minor z dzieloną przednią szybą.

Babcia spoglądała za nią i po chwili pomaszerowała jej śladem po mokrych ulicach. Postanowiła, że nie da się wsadzić na coś takiego.


* * *

Esk leżała w obszernej, miękkiej i lekko wilgotnej pościeli pokoju gościnnego „Sekretu”. Była zmęczona, ale nie mogła zasnąć. Przede wszystkim łóżko było zimne. Przez chwilę zastanawiała się, czy by go trochę nie rozgrzać, ale zrezygnowała. Choćby nie wiem jak ostrożne prowadziła eksperymenty, ogniowe zaklęcia jakoś jej nie wychodziły. Albo w ogóle nie działały, albo działały aż za dobrze. Drzewa wokół chatki ledwie się trzymały, pełne dziur po ognistych kulach. Gdyby z magią jej się nie udało, mawiała Babcia, zawsze znajdzie pracę jako budowniczy wychodków i wiertacz studni.

Odwróciła się na drugi bok i usiłowała nie zwracać uwagi na unoszący się z pościeli lekki zapach pleśni. W ciemności namacała opartą o łóżko laskę. Pani Skiller nalegała, żeby znieść ją na dół, ale Esk przylgnęła do laski niczym śmierć. Laska była jedyną rzeczą na świecie, która z całą pewnością należała do niej.

Dotyk lśniącej powierzchni z niezwykłymi rzeźbami działał dziwnie uspokajająco. Esk usnęła; śniła o bransoletach, tajemniczych pakunkach i górach. I dalekich gwiazdach ponad szczytami, o zimnej pustyni, gdzie dziwaczne stwory sunęły po suchym piasku i wpatrywały się w nią owadzimi oczami…

Zaskrzypiały schody. Potem znowu. Potem cisza — taka dławiąca, napięta cisza, jaką wywołuje ktoś starający się nie wydawać dźwięku.

Otworzyły się drzwi. Skiller był tylko czarnym cieniem w blasku świec z korytarza. Porozmawiał z kimś szeptem, potem na palcach podszedł do łóżka. Laska przechyliła się, gdy pchnął ją pierwszym niezręcznym ruchem. Złapał ją natychmiast i wypuścił wstrzymywany dotąd oddech.

Ledwie starczyło mu powietrza, żeby krzyknąć, kiedy poczuł, że laska porusza mu się w dłoni. Poczuł jej łuski, sploty umięśnionego ciała…

Esk usiadła nagle. Zdążyła zobaczyć, jak Skiller toczy się po podłodze do stromych stopni, wciąż odpychając coś niewidzialnego, co oplatało mu ręce. Po chwili zabrzmiał kolejny krzyk, gdy wylądował na swojej żonie.

Laska upadła na podłogę i leżała nieruchomo, otoczona delikatnym oktarynowym blaskiem.

Esk wstała i podeszła do drzwi. Słyszała straszne i bardzo nieeleganckie przekleństwa. Wyjrzała na zewnątrz i spojrzała prosto w twarz pani Skiller.

— Oddaj mi laskę!

Esk sięgnęła za siebie i chwyciła gładkie drewno.

— Nie — powiedziała. — Jest moja.

— To nie jest odpowiednia zabawka dla małych dziewczynek — warknęła żona barmana.

— Należy do mnie — powtórzyła Esk i cicho zamknęła drzwi.

Przez chwilę nasłuchiwała dochodzących z dołu szmerów i zastanawiała się, co powinna zrobić. Przemiana tej pary w coś innego spowodowałaby mnóstwo zamieszania, zresztą Esk nie była całkiem pewna, jak się to robi.

Rzecz w tym, że magia działała tylko wtedy, kiedy dziewczynka o niej nie myślała. Inaczej w drogę wchodził rozsądek.

Przeszła przez pokój i otworzyła małe okienko. Do wnętrza wpadły niezwykłe nocne zapachy cywilizacji — wilgotne ulice, aromaty ogrodowych kwiatów, daleka sugestia przepełnionej wygódki. I mokre dachówki na zewnątrz.

Kiedy Skiller znów ruszył na górę, Esk wysunęła laskę na dach i sama popełzła za nią, przytrzymując się rzeźb nad oknem. Dach opadał aż do wygódki. Esk zdołała zachować mniej więcej pionową pozycję, kiedy pół szła, pół ślizgała się po nierównych dachówkach. Sześciostopowy zeskok na stos starych beczek, szybkie zejście po śliskim drewnie, i już biegła przez wewnętrzne podwórze gospody.

Gdy dotarła na ulicę, od strony „Sekretu” doszły ją odgłosy zażartej kłótni.


* * *

Skiller wyminął żonę i położył dłoń na kraniku najbliższej beczki. Zawahał się chwilę, nim go przekręcił.

Pomieszczenie wypełnił ostry jak nóż zapach brzoskwiniowej brandy.

— Boisz się, że zmieni się w coś paskudnego? — spytała żona.

Przytaknął.

~ Gdybyś nie był taki niezręczny… — zaczęła.

— Mówię ci, że mnie ukąsiła!

— Mógłbyś już być magiem i nie musielibyśmy się tym wszystkim przejmować. Czy ty nie masz ani odrobiny ambicji?

Skiller pokręcił głową.

— Mam wrażenie, że od samej laski się magiem nie zostaje — oświadczył. — Zresztą słyszałem, że magom nie wolno się żenić. Nie wolno nawet…

Zawahał się.

— Czego? Nie wolno czego?

— No… — Skiller zaczerwienił się. — No wiesz… Tego…

— Z całą pewnością nie mam pojęcia, o czym mówisz — oświadczyła stanowczo pani Skiller.

— Nie, chyba nie.

Powoli wyszedł za nią z ciemnej sali. Nagle pomyślał, że jeśli się dobrze zastanowić, to życie maga nie jest może takie złe.

Okazało się, że miał rację, kiedy rankiem wyszło na jaw, iż dziesięć beczułek brzoskwiniowej brandy rzeczywiście zmieniło się w coś paskudnego.


* * *

Esk wędrowała bez celu po szarych ulicach, aż dotarła do maleńkiego portu rzecznego Ohulanu. Szerokie płaskodenne barki obijały się łagodnie o nabrzeża, nad jedną czy drugą wiły się smużki dymu z przyjaznych palenisk. Esk bez trudu przeskoczyła na najbliższą i laską podważyła okrywający pokład brezent.

Uniósł się ciepły zapach, mieszanka lanoliny i nawozu. Barka była wyładowana wełną.

Nierozsądnie jest zasypiać na cudzej barce, nie wiedząc, jakie obce skały mogą przesuwać się za burtą po przebudzeniu, nie wiedząc, że barki tradycyjnie odpływają wcześnie, kiedy słońce ledwie się wynurzy, nie wiedząc, jakie nowe horyzonty powitają człowieka następnego dnia…

Wszyscy o tym wiedzą. Esk nie wiedziała.


* * *

Esk obudziło czyjeś pogwizdywanie. Leżała nieruchomo, odtwarzając w pamięci wydarzenia poprzedniego wieczoru.

W końcu zrozumiała, skąd się tu wzięła. Wtedy przetoczyła się i ostrożnie uniosła brezent.

A zatem tutaj trafiła… Ale „tutaj” się poruszało.

— A więc to właśnie nazywają „żeglugą” — stwierdziła patrząc, jak brzeg przesuwa się powoli. — Wcale nie wygląda ciekawie.

Nie przyszło jej nawet do głowy, że powinna zacząć się martwić. Przez pierwsze osiem lat jej życia świat był miejscem wyjątkowo nudnym, a teraz, kiedy stawał się ciekawy, nie wypadało okazywać niewdzięczności.

Do cichego gwizdania dołączyło szczekanie psa. Esk ułożyła się wygodnie w wełnie i sięgnęła myślą na zewnątrz. Odnalazła umysł psa i Pożyczyła go delikatnie. Z jego rozproszonych, niezorganizowanych myśli dowiedziała się, że na barce jest przynajmniej czworo ludzi i o wiele więcej na innych, połączonych z nią w jedną linię na rzece. Niektórzy wydawali się dziećmi.

Uwolniła zwierzę i na nowo zaczęła obserwować okolicę. Barka przepływała między wysokimi, pomarańczowymi urwiskami z pasmami skały tak kolorowymi, jakby jakiś wygłodniały bóg przygotował sobie rekordowych rozmiarów kanapkę. Starała się unikać następnej myśli. Ale ta nie ustępowała, pojawiając się w jej umyśle niczym niezapowiedziany tancerz limbo pod drzwiami toalety Życia. Prędzej czy później będzie musiała stąd wyjść. To nie żołądek skłaniał ją do tego, ale pęcherz, który nie chciał czekać ani chwili dłużej.

Może gdyby…

Ktoś nagle zsunął brezent i nad Esk pochyliła się wielka, brodata głowa.

— No no… — powiedziała. — Co my tu mamy? Pasażerka na gapę, taknie?

Esk spojrzała z powagą.

— Tak — przyznała. Zaprzeczanie nie miało chyba sensu. — Pomoże mi pan stąd wyjść?

— Nie boisz się, że rzucę cię… szczupakowi? — spytała głowa. Zauważyła niepewny wzrok dziewczynki. — Wielka rzeczna ryba — wyjaśniła uprzejmie. — Szybka. Dużo zębów. Szczupak.

Taka myśl nie przyszła Esk do głowy.

— Nie — odparła szczerze. — Dlaczego? A rzuci pan?

— Nie. Właściwie nie. Nie masz się czego bać.

— Nie boję się.

— Aha.

Pojawiło się brązowe ramię, umocowane do głowy w zwykły sposób, i pomogło Esk wygrzebać się z legowiska w owczej wełnie.

Stanęła na pokładzie barki i rozejrzała się bardzo uważnie. Niebo było bardziej niebieskie niż porcelanowy kubek. Szczelnie nakrywało szeroką dolinę, przez którą rzeka płynęła leniwie jak oficjalne śledztwo.

W dali Ramtopy wciąż działał)'jak poręcz dla chmur, ale nie dominowały już nad widnokręgiem, jak to czyniły, odkąd Esk je pamiętała. Odległość podziałała na nie jak erozja.

— Gdzie jesteśmy? — spytała, wyczuwając nowe zapachy bagien i mokradeł.

— W Górnej Dolinie rzeki Ankh — odpowiedział jej znalazca. — Jak ci się podoba?

Esk spojrzała w górę i w dół rzeki. Była już o wiele szersza niż w Ohulanie.

— Sama nie wiem. Strasznie dużo tej Ankh. Czy to pana statek?

— Łódź — poprawił ją.

Był wyższy od jej ojca, chociaż nie tak stary, i ubierał się jak Cygan. Większość zębów zmieniła mu się w złoto, ale Esk uznała, że nie pora pytać o przyczyny. Prezentował ciemną opaleniznę, którą całymi latami próbują uzyskać bogacze, stosując kosztowne wakacje i kawałki folii aluminiowej. Tymczasem wszystko, co do tego potrzebne, to całymi dniami tyrać jak wół na świeżym powietrzu. Zmarszczył czoło.

— Tak, jest moja — stwierdził. Postanowił zachować inicjatywę. — A co ty tutaj robisz, chciałbym bardzo wiedzieć? Uciekasz z domu, taknie? Gdybyś była chłopcem, powiedziałbym, że wyruszyłaś szukać fortuny.

— Czy dziewczynki nie mogą szukać fortuny?

— Chyba powinny raczej szukać chłopca z fortuną — odparł mężczyzna i obdarzył ją dwustukaratowym uśmiechem. Wyciągnął ciężką od pierścieni brunatną dłoń. — Chodź na śniadanie.

— Szczerze mówiąc, chciałabym skorzystać z wygódki — wyznała Esk. Mężczyzna rozdziawił usta.

— To przecież barka, taknie?

— Tak.

— To znaczy, że jest tylko rzeka. — Poklepał ją po ręku. — Nie martw się, jest do tego przyzwyczajona.


* * *

Babcia stała na pomoście, a jej but stukał lekko o deski. Niski człowieczek był najbliższym odpowiednikiem portomistrza, jakiego posiadało miasteczko. Trafiała w niego pełna moc jej wzroku i żółkł w oczach. Spojrzenie nie było może aż tak miażdżące jak zgniatacze kciuków, ale zdawało się sugerować, że zgniatacze kciuków są całkiem realną możliwością.

— Odpłynęli przed świtem, powiadasz?

— Taak… — potwierdził. — E… Nie wiedziałem, że nie powinni.

— Czy widziałeś na pokładzie dziewczynkę? — Stuk-puk, stuk-puk, powtarzał jej but.

— Ehem… Nie. Przykro mi. — Rozpromienił się nagle. — To byli Zoonowie — zawołał. — Jeśli mała jest z nimi, nic jej nie grozi. Zoonom można zaufać, jak to mówią. Są bardzo czuli na punkcie rodziny.

Babcia obejrzała się na Hiltę, dygoczącą z emocji jak zaskoczony motyl. Uniosła brwi.

— A tak — pisnęła Hilta. — Zoonowie mają świetną opinię.

— Mhm… — mruknęła Babcia, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do miasta.

Portomistrz osunął się, jakby właśnie ktoś wyjął mu spod koszuli wieszak.

Mieszkanie Hilty mieściło się nad zielarzem i za garbarnią, ale roztaczał się z niego wspaniały widok na dachy Ohulanu. Lubiła je, ponieważ gwarantowało odosobnienie, zawsze cenione przez — jak to określała — „poważnych klientów, którzy wolą dokonywać swych szczególnych zakupów w atmosferze spokoju, gdzie dyskrecja jest słowem kluczowym”.

Babcia Weatherwax rozejrzała się po saloniku z ledwie skrywaną pogardą. Za dużo tu było wisiorów, paciorkowych zasłon, map astrologicznych i czarnych kotów. Babcia nie cierpiała kotów. Prychnęła.

— Czy to garbarnia? — spytała oskarżycielskim tonem.

— Kadzidło — wyjaśniła Hilta. Mężnie zachowywała spokój w obliczu Babcinej niechęci. — Klientom to odpowiada. Wprowadza ich w odpowiedni nastrój. Wiesz, jak to jest.

— Sądziłam, Hilto, że można prowadzić przyzwoity interes, nie uciekając się do… do salonowych sztuczek.

Babcia usiadła i rozpoczęła długą i trudną pracę wyjmowania spinek do włosów.

— W miastach jest inaczej. Czasy się zmieniają i nie można zostawać w tyle.

— Doprawdy nie rozumiem dlaczego. Babcia wyciągnęła rękę i zdjęła aksamitną serwetkę ze szklanej kuli Hilty, sfery kryształu wielkości głowy.

— Nigdy nie mogłam się połapać w tych przeklętych zabawach z krzemem — mruknęła. — Kiedy byłam dziewczynką, zupełnie wystarczała misa wody z kroplą inkaustu. Zobaczymy…


Spojrzała w wirujące serce kuli, próbując użyć go, by zogniskować myśl na miejscu pobytu Esk. Kryształy były obiektami w najlepszym razie niepewnymi. Wpatrywanie się w nie gwarantowało na przyszłość zwykle tylko jedno: ostrą migrenę. Babcia nie ufała im. Uważała, że mają coś wspólnego z czarami magów, że przy byle okazji mogą wyssać patrzącemu duszę jak ostrygę z muszli.

— To paskudztwo strasznie iskrzy… — mruknęła. Chuchnęła na kulę i przetarła ją rękawem. Hilta zajrzała jej przez ramię.

— To nie iskry, to coś oznacza… — stwierdziła powoli.

— Co?

— Nie jestem pewna. Mogę spróbować? Jest do mnie przyzwyczajona.

Zrzuciła kota z fotela i pochyliła się, by spojrzeć w głębię kryształu.

— Mhm… Nie krępuj się — Babcia odsunęła się nieco. — Ale niczego nie…

— Czekaj. Coś się przebija.

— Stąd jest całkiem roziskrzona — upierała się Babcia. — Małe srebrne światełka pływają dookoła jak w tych zabawkach „zamieć w butelce”. Właściwie całkiem ładne.

— Tak, ale spójrz poza te płatki…

Babcia spojrzała.

I oto, co zobaczyła.

Patrzyła z bardzo wysoka, a pod nią leżał błękitniejący w oddali rozległy obszar, przez który jak pijany wąż wiła się szeroka rzeka. Srebrne światełka unosiły się nad nią, ale były to — w pewnym sensie — jedynie pierwsze płatki wielkiej burzy świateł, wirującej w ogromnej, leniwej spirali niby w starczym tornadzie cierpiącym na atak śniegu. Spływały w dół, ku zamglonej rzece. Wytrzeszczając oczy. Babcia dostrzegła na wodzie kilka punkcików.

Od czasu do czasu jakaś błyskawica jaśniała przelotnie wewnątrz łagodnie obracającego się leja płatków.

Babcia zamrugała i podniosła głowę. Pokój wydał jej się ciemny.

— Dziwna pogoda — stwierdziła, bo szczerze mówiąc nic innego nie przyszło jej do głowy. Nawet kiedy zamknęła oczy, jasne płatki wciąż tańczyły pod powiekami.

— To chyba nie pogoda — oświadczyła Hilta. — Nie sądzę, żeby ludzie tam cokolwiek widzieli… Ale kryształ to pokazuje. Myślę, że to magia, która kondensuje się z powietrza.

— Spływa do laski?

— Tak. Laski magów to właśnie robią: tak jakby destylowały magię. Babcia zaryzykowała jeszcze jedno zerknięcie na kulę.

— Do Esk?

— Tak.

— Jest tego chyba całkiem sporo.

— Tak.

Nie po raz pierwszy Babcia pożałowała, że nie zna się lepiej na tym, jak magowie uprawiają czary. Wyobraziła sobie, jak Esk powoli napełnia się magią, jak obrzmiewają tkanki, przelewają się pory skóry. A potem magia zaczyna się przesączać — najpierw powoli, strzelając ku ziemi małymi iskrami, wreszcie budując ogromny ładunek okultystycznego potencjału. Zdolny do wszelkiego rodzaju zniszczeń.

— A niech to — mruknęła. — Nigdy nie lubiłam tej laski.

— Przynajmniej kieruje się w stronę Uniwersytetu — pocieszyła ją Hilta. — Tam będą wiedzieli, co robić.

— Nie wiadomo. Twoim zdaniem jak daleko odpłynęli?

— Jakieś dwadzieścia mil. Te barki poruszają się w spacerowym tempie. Zoonom się nie spieszy.

— Dobrze. — Babcia wstała stanowczo. Sięgnęła po kapelusz i chwyciła swoją torbę. — Sądzę, że potrafię iść szybciej od barki — rzekła. — Rzeka ciągle zakręca, a ja pójdę prosto.

— Chcesz za nią iść na piechotę? — Hilta była wstrząśnięta. — Przecież tam są puszcze i dzikie zwierzęta!

— To dobrze. Chętnie wrócę do cywilizacji. Esk mnie potrzebuje. Laska przejmuje kontrolę. Wiedziałam, że tak będzie, ale czy ktoś mnie słuchał?

— A słuchał? — spytała Hilta. Próbowała dociec, co przyjaciółka miała na myśłi, mówiąc o powrocie do cywilizacji.

— Nie — odparła chłodno Babcia.


* * *

Nazywał się Amschat B'hal Zoon. Mieszkał na tratwie z trzema żonami i trójką dzieci. Był Kłamcą.

Nieprzyjaciół szczepu Zoonów najbardziej irytowała nie tyle ich uczciwość — irytująco absolutna — co ich totalna bezpośredniość. Zoonowie nigdy nie słyszeli o eufemizmach i nie wiedzieliby, co z nimi począć, gdyby na nie trafili. Z pewnością nazwaliby je „miłym sposobem powiedzenia czegoś brzydkiego”.

Bezwzględna wierność prawdzie nie została im zesłana przez jakiegoś boga, jak to zwykle bywa, ale prawdopodobnie była natury genetycznej. Przeciętny Zoon nie mógł skłamać, tak samo jak nie mógł oddychać pod wodą. Szczerze mówiąc, sama myśl wystarczała, by poważnie rozstroić ich nerwowo; wypowiedzenie Kłamstwa oznaczało ni mniej ni więcej tylko całkowite zburzenie porządku wszechświata.

Była to poważna wada u rasy handlarzy. Zatem w ciągu tysiącleci starszyzna Zoonów studiowała niezwykłą umiejętność, jaką najwidoczniej posiadali wszyscy inni ludzie. I postanowiła, że oni także powinni ją zdobyć.

Młodzi Zoonowie zdradzający najsłabsze oznaki tego talentu byli zachęcani, podczas specjalnych uroczystości, do naginania Prawdy jeszcze bardziej, na zasadach współzawodnictwa. Pierwsze zarejestrowane proto-kłamstwo Zoonów brzmiało: „Właściwie mój dziadek jest całkiem wysoki”. W końcu jednak zrozumiano, na czym rzecz polega i powołano urząd plemiennego Kłamcy.

Należy zaznaczyć, że chociaż większość Zoonów nie umie kłamać, otaczają oni wielkim szacunkiem każdego współplemieńca, który potrafi stwierdzić, że świat jest inny niż jest. Dlatego Kłamca jest człowiekiem bardzo poważanym. Reprezentuje swój szczep w kontaktach ze światem zewnętrznym, ze zrozumienia którego przeciętni Zoonowie już dawno zrezygnowali. Szczepy Zoonów są bardzo dumne ze swoich Kłamców.

Inne rasy bardzo to wszystko irytuje. Uważają, że Zoonowie powinni użyć bardziej odpowiednich tytułów, na przykład „dyplomaty” albo „rzecznika”. Mają wrażenie, że ktoś sobie z nich pokpiwa.

— To wszystko prawda? — spytała podejrzliwie Esk, rozglądając się po zatłoczonej kajucie.

— Nie — odparł stanowczo Amschat.

Jego młodsza żona, gotująca owsiankę na małym, ozdobnym palenisku, zachichotała. Trójka dzieci z powagą przyglądała się dziewczynce ponad blatem stołu.

— Czy pan nigdy nie mówi prawdy?

— A ty? — Amschat uśmiechnął się złociście, ale oczy pozostały poważne. — Dlaczego znalazłem cię w swojej wełnie? Amschat nie jest porywaczem. Ktoś w domu będzie się martwić, taknie?

— Przypuszczam, że Babcia już mnie szuka — odparła Esk. — Ale nie sądzę, żeby się bardzo martwiła. Chyba tylko się gniewa. W każdym razie mam zamiar dotrzeć do Ankh-Morpork. Może mnie pan wysadzić ze statku…

— …z łodzi…

— …jeśli pan chce. Nie boję się szczupaków.

— Nie mogę tak postąpić — oświadczył Amschat.

— Czy to było kłamstwo?

— Nie! To dziki kraj, pełno tu złodziei i… różnych takich.

Esk z zadowoleniem kiwnęła głową.

— No to załatwione. Mogę spać w wełnie. I zapłacę za swoją podróż. Potrafię… — zawahała się; nie dokończone zdanie niczym kryształowy wir zawisło w powietrzu, gdy tymczasem dyskrecja z powodzeniem przejęła panowanie nad jej językiem. — Potrafię pożyteczne rzeczy — zakończyła niepewnie.

Zauważyła, że Amschat zerka z ukosa na swoją najstarszą żonę, która szyła coś przy piecyku. Zgodnie z tradycją Zoonów ubierała się całkowicie na czarno. Babci z pewnością by się to spodobało.

— Jakie pożyteczne rzeczy? — zapytał. — Zmywanie i zamiatanie, tak-nie?

— Jeśli pan sobie życzy. A także destylacja z wykorzystaniem podwójnych lub potrójnych alembików, przygotowanie pokostów, emalii, olejów, terpentyny i żywicy, otrzymywanie smarów, produkcja świec, właściwy dobór nasion, cebulek i szczepek, zbieranie większości Osiemdziesięciu Cudownych Ziół; umiem prząść, gręplować, moczyć i młócić, tkać w ręku, na ramie i szlachetnych krosnach, umiem robić na drutach, jeśli ktoś zacznie. Potrafię czytać z ziemi i skał, znam się na stolarce aż do potrójnego czopa i wpustu, przepowiadam pogodę metodą obserwacji zachowania zwierząt i barwy nieba, mogę pilnować pszczół, warzyć pięć rodzajów miodu, robić farby, barwniki i pigmenty, w tym trwały niebieski, znam się na pracy w metalach, reperuję buty, mogę wyprawiać i suszyć większość skór, a jeśli macie jakieś kozy, chętnie się nimi zajmę. Lubię kozy.

Amschat przyjrzał się jej z namysłem. Miała wrażenie, że powinna kontynuować.

— Babcia nie lubi, kiedy ktoś siedzi tylko i nic nie robi — oświadczyła. — Zawsze powtarzała, że dziewczynie, która ma pracowite ręce, niczego w życiu nie zabraknie — dodała jeszcze tytułem wyjaśnienia.

— I chętnych na męża, jak przypuszczam — Amschat niepewnie skinął głową.

— Babcia miała na ten temat wiele do powiedzenia…

— Tego jestem pewien.

Zerknął na swoją najstarszą żonę, która niemal niedostrzegalnie skinęła głową.

— No dobrze — zdecydował. — Jeżeli umiesz być pożyteczna, możesz zostać. A potrafisz grać na instrumencie muzycznym?

Esk odpowiedziała mu spokojnym spojrzeniem. Nie drgnęła jej nawet powieka.

— Prawdopodobnie.


* * *

I tak Esk przy minimalnym wysiłku i prawie bez żalu opuściła Ramtopy wraz z ich klimatem, by przyłączyć się do Zoonów w wielkiej wyprawie handlowej rzeką Ankh. Płynęło z nimi co najmniej trzydzieści barek z co najmniej jedną liczną rodziną na każdej. Chyba żadne dwie nie wiozły takiego samego ładunku. Większość była spięta razem i kiedy Zoonowie mieli ochotę na życie towarzyskie, zwyczajnie ciągnęli za linę i przechodzili na pokład do sąsiadów.

Esk wymościła sobie legowisko w wełnie. Było tam ciepło, pachniało trochę jak domek Babci, a co najważniejsze, nikt jej tam nie przeszkadzał.

Magia zaczynała ją trochę martwić.

Wyraźnie wymykała się spod kontroli. Esk nie czarowała, to czary same się jej przytrafiały. Wyczuwała też, że gdyby inni się o tym dowiedzieli, nie byliby zachwyceni.

Oznaczało to, że kiedy zmywała, musiała stukać i pluskać, by ukryć fakt, że naczynia same się myją. Kiedy cerowała, musiała to robić w jakimś odosobnionym kątku pokładu, żeby nikt nie widział, że brzegi dziury splatają się razem jak… jak zaczarowane. A kiedy obudziła się drugiego dnia podróży, zobaczyła, że część wełny w miejscu, gdzie ukryła laskę, przez noc wyczesała się, wygręplowała i zwinęła w równe motki.

Starała się nawet nie myśleć o rozpalaniu ognia.

Oczywiście, sytuacja rekompensowała jej w pewien sposób te niewygody. Każdy leniwy zakręt brunatnej rzeki odkrywał nowe sceny. Czasem płynęli przez głęboką puszczę; barki sunęły wtedy samym środkiem koryta, mężczyźni nosili broń, a kobiety kryły się pod pokładami — z wyjątkiem Esk, która nasłuchiwała z ciekawością chrząknięć i prychania, podążającego za nimi przez krzaki na brzegach. Czasem płynęli między uprawnymi polami. Mijali miasta o wiele większe od Ohulanu. Widziała nawet góry, ale stare i płaskie, nie takie młode i żywotne jak jej Ramtopy. Nie to, by tęskniła za domem, ale bywało, że sama czuła się jak barka dryfująca na linie nieskończonej wprawdzie, ale zawsze przywiązanej do kotwicy.

W niektórych miastach barki przybijały do brzegu. Zgodnie z tradycją tylko mężczyźni schodzili na ląd i tylko Amschat w swoim ceremonialnym kapeluszu Kłamcy rozmawiał z nie-Zoonami. Esk zwykle mu towarzyszyła. Próbował jej sugerować, że powinna przestrzegać niepisanych zasad życia Zoonów i zostawać na pokładzie. Jednak takie sugestie były dla Esk tym, czym ukąszenie komara dla przeciętnego nosorożca. Zaczynała pojmować, że jeśli ktoś ignoruje zasady, w połowie przypadków ludzie spokojnie napiszą je na nowo tak, żeby się do niego nie odnosiły.

Zresztą Amschat miał wrażenie, że kiedy jest z nim Esk, zawsze dostaje bardzo dobrą cenę. Coś takiego było w tym dziecku, zezującym z determinacją spoza jego nóg, że najbardziej zatwardziali kupcy szybko dobijali targu.

Szczerze mówiąc, trochę go to niepokoiło. Kiedy właściciel kantoru zaproponował mu mieszek ultramaryn za setkę owczych run, głosik z poziomu jego kieszeni oznajmił nagle:

— To nie są ultramaryny.

— Posłuchajcie no tylko tego dziecka! — zawołał wesoło kupiec. Amschat z powagą uniósł do oka jeden z kamieni.

— Ja słucham — oświadczył. — One rzeczywiście wyglądają jak ultramaryny. Mają połysk i blask. Esk pokręciła głową.

— To tylko spirkle — stwierdziła.

Powiedziała to bez zastanowienia i natychmiast pożałowała, kiedy obaj mężczyźni spojrzeli na nią zdziwieni.

Amschat obracał kamień w palcach. Umieszczenie kameleonowych spirkli obok prawdziwych klejnotów, żeby uzyskały tę samą barwę, było starą sztuczką. Jednak w tych płonął prawdziwy, wewnętrzny, błękitny ogień. Amschat spojrzał badawczo na kupca. Odebrał najwyższej klasy przeszkolenie w sztuce Kłamstwa. Rozpoznawał jego subtelne oznaki i teraz zaczął się zastanawiać.

— Wydaje się, że nastąpiła wątpliwość — stwierdził. — Ale wyjaśnić ją łatwo. Musimy tylko zanieść je do probierza przy ulicy Sosnowej. Ponieważ cały świat wie, że spirklowe kamienie w czyszczącym płynie rozpuszczają się, taknie?

Kupiec zawahał się. Amschat przesunął się lekko, a jego napięte mięśnie sugerowały, że jakikolwiek gwałtowny ruch doprowadzi rozmówcę do pozycji leżącej w kurzu ulicy. W dodatku ten przeklęty dzieciak zezował, jakby potrafił czytać mu w myślach.

Nie wytrzymał tego.

— Żałuję tego nieszczęsnego sporu — powiedział. — W dobrej wierze przyjąłem te kamienie jako ultramaryny. Nie chcę jednak, by stały się przyczyną dysharmonii między nami. Proszę więc, żebyście przyjęli je jako… jako prezent, a za wełnę proponuję tę oto czystej wody rosettę.

Wyjął z aksamitnej sakiewki mały, czerwony kamień. Amschat prawie na niego nie spojrzał, ale nie spuszczając oka z kupca podał klejnot Esk. Dziewczynka kiwnęła głową.

Gdy kupiec oddalił się pospiesznie, Amschat wziął Esk za rękę i niemal siłą zaciągnął ją do warsztatu probierza, będącego ledwie trochę większą niszą w murze. Starzec wysłuchał tłumaczeń Amschata, wziął najmniejszy z niebieskich kamieni i wrzucił go na spodeczek z płynem czyszczącym. Kamień zapienił się i rozpłynął.

— Bardzo ciekawe — mruknął probierz. Ujął w pincetę następny kamień i zbadał go dokładnie pod lupą.

— To rzeczywiście spirkle, ale w swoim rodzaju niezwykle piękne okazy — stwierdził. — W żadnym razie nie są bezwartościowe. Ja sam skłonny byłbym dać za nie… Czy ta dziewczynka ma coś nie w porządku z oczami?

Amschat szturchnął Esk, która zaprzestała prób Spojrzenia.

— …dać za nie, powiedzmy, dwa zaty srebra.

— Powiedzmy: pięć — zaproponował uprzejmie Amschat.

— A ja chciałabym zachować jeden kamień — wtrąciła Esk. Starzec rozłożył ręce.

— Przecież to tylko ciekawostki! — zawołał. — Mają wartość jedynie dla kolekcjonera.

— Kolekcjoner może je sprzedać niczego nie podejrzewającemu klientowi jako najpiękniejsze rosetty albo ultramaryny — zauważył Amschat. — Zwłaszcza jeśli jest jedynym probierzem w mieście.

Probierz burczał niechętnie, ale w końcu zgodził się na trzy zaty oraz jeden spirkiel na srebrnym łańcuszku dla Esk.

Kiedy byli już poza zasięgiem słuchu, Amschat wręczył jej drobne srebrne monety.

— Są twoje — powiedział. — Zarobiłaś je. Ale… — Pochylił się tak, że jego oczy znalazły się na poziomie twarzy dziewczynki. — Musisz mi wytłumaczyć, skąd wiedziałaś, że kamienie są fałszywe.

Wyglądał na zmartwionego, jednak Esk wyczuła, że prawda raczej go nie pocieszy. Magia budziła w ludziach niepokój. Nie spodobałoby mu się, gdyby powiedziała po prostu: spirkle to spirkle, a ultramaryny to ultramaryny. I chociaż może się zdawać, że wyglądają tak samo, to tylko dlatego, że większość ludzi nie potrafi właściwie używać oczu. Nic nie zdoła całkowicie ukryć swej natury.

Dlatego powiedziała:

— Krasnoludy wydobywają spirkle niedaleko wioski, gdzie się urodziłam. Nauczyłam sieje poznawać. Tak śmiesznie załamują światło.

Przez chwilę Amschat patrzył jej prosto w oczy. Wzruszył ramionami.

— Dobrze — mruknął. — Świetnie. Mam tu jeszcze kilka spraw. Może kupiłabyś sobie nową sukienkę albo co? Powinienem cię ostrzec przez oszukańczymi handlarzami, ale jakoś… sam nie wiem… nie sądzę, żebyś miała z nimi kłopoty.

Esk kiwnęła głową. Amschat ruszył przez plac targowy. Przy pierwszym rogu przystanął, obejrzał się na nią zamyślony, po czym zniknął wśród tłumu.

To koniec rejsu, powiedziała sobie Esk. Nie jest całkiem pewny, ale teraz będzie mnie obserwował i zanim się zorientuję, co się dzieje, zabiorą mi laskę, a wtedy zaczną się kłopoty. Dlaczego wszyscy tak się denerwują o magię?

Westchnęła filozoficznie i ruszyła badać możliwości oferowane przez miasto.

Laska stanowiła problem. Esk wbiła ją głęboko w wełnę, której na razie nikt nie zamierzał rozładowywać. Jeśli wróci po nią teraz, Zoo-nowie zaczną stawiać pytania, na które nie znała odpowiedzi.

Znalazła odpowiedni zaułek i pobiegła nim, aż trafiła na głęboką bramę, dającą niezbędne odosobnienie. Wyciągnęła rękę i zamknęła oczy.

Dokładnie wiedziała, co chce osiągnąć — zobaczyła to wyraźnie pod powiekami. Laska nie może przylecieć, nie może rozbić barki ani ściągnąć na siebie uwagi. Esk żądała jedynie — tłumaczyła sobie — niewielkiej zmiany w sposobie organizacji świata. Miał to być świat nie taki, w którym laska tkwi ukryta w wełnie, ale taki, w którym Esk trzymają w ręku. Maleńka odmiana, nieskończenie mały przeskok w Porządku Istnienia Rzeczy.

Gdyby Esk odebrała właściwe magiczne przeszkolenie, wiedziałaby, że coś takiego jest niemożliwe. Wszyscy magowie umieją przemieszczać przedmioty, od protonów wzwyż. Najważniejsze jednak podczas przesuwania czegokolwiek z punktu A do punktu Z jest fakt, że zgodnie z zasadami fizyki w pewnym momencie to coś musi przejść przez całą resztę alfabetu. Jedynym sposobem, by zmusić coś do zniknięcia w punkcie A i pojawienia się w punkcie Z, jest odsunięcie na bok Rzeczywistości. Lepiej nie myśleć o problemach, jakie to może wywołać.

Esk, naturalnie, żadnego wykształcenia nie miała. Doskonale wiadomo, że istotnym warunkiem sukcesu jest brak wiedzy o niemożliwości tego, co człowiek próbuje osiągnąć. Osoba nie zdająca sobie sprawy z szansy porażki może być kijem wepchniętym w szprychy roweru historii.

I kiedy Esk próbowała przemieścić laskę, w magicznym eterze rozprzestrzeniały się zmarszczki fal, w tysiącach drobnych elementów zmieniając świat Dysku. Większość z nich pozostała niezauważona. Kilka ziarenek piasku leżało może na brzegach w nieco innej pozycji, przypadkowy liść zwisał z gałęzi pod marginalnie innym kątem. Ale potem czoło fali prawdopodobieństwa uderzyło o krawędź Rzeczywistości, odbiło się jak woda od brzegu sadzawki i napotkało spóźnione zmarszczki sunące w przeciwną stronę, co wywołało niewielkie, ale istotne wiry w samej osnowie istnienia. W osnowie istnienia mogą powstawać wiry, ponieważ jest to bardzo dziwna osnowa.

Esk oczywiście nie miała o niczym pojęcia, ale była usatysfakcjonowana, kiedy laska zmaterializowała się w powietrzu i upadła jej na dłoń.

Była ciepła.

Dziewczynka przyglądała się jej w zamyśleniu. Coś powinna z nią zrobić. Laska była za duża, niewygodna, za bardzo rzucała się w oczy. Zwracała uwagę.


— Skoro mam cię zabrać do Ankh-Morpork — mruknęła w zadumie — musisz pojechać w przebraniu.

Kilka ostatnich iskierek magii błysnęło na powierzchni, potem laska pociemniała.

Esk znalazła rozwiązanie problemu na głównym placu targowym Zemphis. Kupiła na straganie największą miotłę, zaniosła ją do swojej bramy, wyjęła kij i głęboko wcisnęła laskę między brzozowe witki. Miała uczucie, że nie powinna tak traktować szlachetnego obiektu, więc przeprosiła bezgłośnie.

Sytuacja uległa wyraźnej poprawie. Nikt nie zwracał uwagi na dziewczynkę z miotłą.

Kupiła mocno przyprawiony pierożek, żeby coś zjeść przed badaniem miasta. Sprzedawca nierozważnie oszukał ją przy wydawaniu reszty i dopiero później zauważył, że z niewyjaśnionych przyczyn oddal dwie sztuki srebra, w nocy szczury dostały się do składu i pożarły jego zapasy, a piorun trafił babcię.

Miasteczko było mniejsze od Ohulanu i inne w charakterze. Leżało u zbiegu trzech szlaków handlowych, spory kawałek od rzeki. Zbudowano je wokół ogromnego placu, będącego skrzyżowaniem permanentnego egzotycznego zatoru drogowego i wioski namiotów. Wielbłądy kopały muły, muły kopały konie, konie kopały wielbłądy, a wszystkie kopały ludzi; panował chaos barw, zamęt dźwięków, nosowa symfonia zapachów i bezustanny równy szum setek ludzi ciężko pracujących przy robieniu pieniędzy.

Jednym z powodów tej krzątaniny był fakt, że na dużych obszarach kontynentu inni ludzie woleli robić pieniądze bez żadnej pracy. A że Dysk nie poznał jeszcze przemysłu muzycznego, zmuszeni byli wykorzystywać starsze, tradycyjne formy bandytyzmu.

To dziwne, ale często wymagały one ciężkiego trudu. Wtaczanie na urwiska wielkich głazów, żeby zastawić porządną pułapkę, ścinanie drzew dla blokowania drogi, kopanie rowów najeżonych zaostrzonymi kijami i dbanie przez cały czas o ostrość noża, wszystko to zmuszało prawdopodobnie do większego wysiłku mięśni i mózgu, niż bardziej poważane w społeczeństwie profesje. Mimo to wciąż istnieli ludzie, którzy wybierali to — plus długie noce spędzone w niewygodzie — jedynie dla zdobycia kilku całkiem zwyczajnych skrzyni pełnych klejnotów.

Dlatego też w takich miasteczkach jak Zemphis karawany dzieliły się, łączyły i formowały od nowa, a dziesiątki kupców i wędrowców zbierało się w grupy dla lepszej ochrony przed czekającymi na szlakach osobnikami społecznie nie przystosowanymi. Esk, która nie zwracając niczyjej uwagi spacerowała wśród tłumów, dowiedziała się o tym prostym sposobem: szukała kogoś, kto wyglądał na ważnego, po czym ciągnęła go za skraj płaszcza.

Ten akurat mężczyzna liczył bele tytoniu i z pewnością by skończył, gdyby mu nie przerwano.

— Czego?

— Pytałam, co się tu dzieje.

Mężczyzna chciał odpowiedzieć: „Uciekaj stąd poprzeszkadzać komuś innemu”. Zamierzał trzepnąć ją lekko po głowie. Dlatego zdumiał się, gdy pochylił się nagle i zaczął z powagą odpowiadać małej, brudnej dziewczynce z wielką miotłą (która, jak uświadomił sobie później, w jakiś nieokreślony sposób również słuchała z uwagą).

Wytłumaczył, po co formują się karawany. Dziewczynka kiwnęła głową.

— Ludzie zbierają się, żeby razem podróżować?

— Właśnie.

— A dokąd?

— Do różnych miejsc. Do Sto Lat, Pseudopolis… do Ankh-Morpork, oczywiście…

— Przecież tam płynie rzeka — zauważyła rozsądnie Esk. — Barki. Zoonowie.

— A tak — przyznał kupiec. — Ale mają wysokie ceny, nie mogą przewieźć wszystkiego, a poza tym nikt im specjalnie nie ufa.

— Przecież są wyjątkowo uczciwi!

— Niby tak. Ale wiesz, jak to mówią: nie wolno ufać uczciwemu człowiekowi. — Uśmiechnął się wyrozumiale.

— Kto tak mówi?

— Różni. No wiesz. Ludzie — wyjaśnił, a w jego głosie zabrzmiała nuta niepewności.

— Aha — mruknęła Esk. Zastanowiła się przez moment. — Muszą być bardzo niemądrzy — stwierdziła stanowczo. — Ale dziękuję panu.

Przyglądał się, jak odchodzi, a po chwili wrócił do liczenia. I zaraz znowu poczuł szarpnięcie za płaszcz.

— Pięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedemsłucham? — rzucił, starając się zapamiętać belę.

— Przepraszam, że znowu panu przeszkadzam — odezwała się Esk.

— Ale te bele…

— Tak? Pięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedem?

— No… czy one powinny mieć w środku te małe białe robaki?

— Pięćdziesiątsie… co?! — Kupiec opuścił tabliczkę i wytrzeszczył oczy na dziewczynkę. — Jakie robaki?

— Takie wijące. Białe — wyjaśniła grzecznie Esk. — A wszystkie tak jakby pełzają w środku tych beli.

— Masz na myśli tasiemca tytoniowego?

Zerknął dziko na stertę beli, wyładowaną — teraz sobie przypomniał — przez dostawcę o nerwowym wyglądzie nocnego duszka, który chce zniknąć, zanim człowiek odkryje, w co rankiem zamieni się zaczarowany skarb.

— Przecież mówił, że przechowywał tytoń jak należy i… A właściwie skąd ty to wiesz?

Mała zniknęła w tłumie. Kupiec spojrzał surowo na miejsce, gdzie stała przed chwilą. Spojrzał surowo na dostawcę, który uśmiechał się niepewnie. Spojrzał surowo na niebo. Potem wyjął nóż do próbek, spoglądał na niego przez chwilę, najwyraźniej podjął decyzję i ruszył do najbliższej beli.

Esk tymczasem metodą losowego podsłuchiwania odszukała karawanę zmierzającą do Ankh-Morpork. Przywódca siedział za stołem zbudowanym z deski ułożonej na dwóch beczkach.

Był zajęty.

Rozmawiał z magiem.

Doświadczeni wędrowcy wiedzą, że wyruszając przez potencjalnie nieprzyjazne krainy karawana powinna dysponować odpowiednią liczbą mieczy. I koniecznie musi zabrać maga, gdyby potrzebna była wiedza magiczna, a gdyby nawet nie była, to do rozpalania ognia. Mag trzeciej lub wyższej rangi nie musi płacić za przywilej dołączenia do grupy. Spodziewa się raczej, że to jemu zapłacą. Delikatne negocjacje zbliżały się właśnie do końca.

— Zgoda, mistrzu Treatle. A ten młody człowiek? — spytał przewodnik karawany, niejaki Adab Gander, imponująca postać w kurcie z trollowej skóry, zawadiacko obwisłym kapeluszu i skórzanym kilcie. — Nie jest magiem, jak widzę.

— Dopiero studiuje — odparł Treatle, wysoki i chudy mag, którego szaty świadczyły, że należy do Starożytnego i Jedynie Oryginalnego Bractwa Srebrnej Gwiazdy, jednego z ośmiu obrządków magicznych.

— Czyli żaden z niego mag — uznał Gander. — Znam zasady: kto nie ma laski, nie jest magiem. A on nie ma.

— Właśnie udaje się na Niewidoczny Uniwersytet, by odebrać ten drobny element — oznajmił wyniośle Treatle. Magowie rozstawali się z pieniędzmi tylko trochę mniej chętnie niż tygrysy rozstają się z zębami.

Загрузка...