Robert Sheckley Rozdwojenie

Everett Barthold wykupił polisę ubezpieczeniową na życie nie bez zastanowienia. Najpierw dokładnie zapoznał się z warunkami, zwracając szczególną uwagę na zagadnienia łamania punktów umowy, rozmyślnych oszustw, machinacji z czasoprzestrzenią i zasad wypłacania odszkodowań. Sprawdził, na ile drobiazgowo towarzystwa ubezpieczeniowe badają sprawy przed wypłaceniem odszkodowania. Uzyskał wreszcie znaczną wiedzę na temat przypadków rozdwojenia — a to właśnie interesowało go szczególnie.

Kiedy uznał, że wie już wszystko, zaczął szukać towarzystwa ubezpieczeniowego, które spełniałoby jego wymagania. W końcu zdecydował się na Inter-Temporal Corporation, które w Teraźniejszości miało siedzibę w Hartford. Filie Inter-Temporal mieściły się w Nowym Jorku (w roku 1959), w Rzymie (rok 1580) i w Konstantynopolu (rok 1126). Oferowali więc swe usługi w całym obszarze czasowym, co było ważne dla realizacji całego planu.

Zanim Barthold złożył wniosek o polisę, przedyskutował swój projekt z żoną. Mavis Barthold była szczupłą, przystojną kobietą o przewrotnej kociej naturze.

— To się nigdy nie uda — stwierdziła natychmiast.

— Ależ to jest całkiem bezpieczne, kochanie — rzekł stanowczo Barthold.

— Resztę życia spędzisz pod kluczem.

— Nie ma mowy — zapewnił ją Barthold. — To nie może się nie udać… jeżeli mi pomożesz.

— Chcesz zrobić ze mnie swoje narzędzie — powiedziała żona. — Nie zgadzam się, kochanie.

— Moja droga, wydaje mi się, że chciałabyś mieć futro z autentycznych marsjańskich skartów. Chyba już niewiele ich pozostało przy życiu.

Oczy pani Barthold błysnęły. Mąż sprytnie ugodził w jej czuły punkt.

— Myślę też — rzekł z wolna Barthold — że sprawiłby ci przyjemność nowy poduszkowiec Daimlera, stroje z firmy Letti Det, sznur klejnotów ruum, willa na wenusjańskiej Riwierze…

— Wystarczy, kochanie! — pani Barthold z lubością patrzyła na swego przedsiębiorczego męża. Od dawna podejrzewała, że w tym niepozornym ciele bije dzielne serce. Barthold był niski, zaczynał łysieć, miał pospolite rysy, a zza rogowych okularów patrzyły łagodne oczy. Ale jego duch najlepiej czułby się w jakimś potężnym ciele pirata.

— Więc jesteś pewny, że to się uda? — spytała go.

— Zupełnie pewny, jeśli zrobisz to, co ci powiem, i przestaniesz się zgrywać.

— Dobrze, kochanie — powiedziała pani Barthold i pomyślała o blasku klejnotów ruum, o zmysłowym dotyku futra ze skartów.

Barthold poczynił ostatnie przygotowania. Wszedł do małego sklepiku, w którym na wystawie były różne rzeczy, ale wewnątrz handlowano czymś zupełnie innym. Wyszedł uboższy o kilka tysięcy dolarów, ale za to z małą brązową walizeczką, którą mocno ściskał pod pachą. Pochodzenie tych pieniędzy było nie do ustalenia. Zbierał je w drobnych banknotach przez kilka lat. Pochodzenie zawartości brązowej walizeczki również było nie do ustalenia.

Zdeponował walizeczkę w przechowalni bagażu, odetchnął głęboko i wszedł do biura Inter-Temporal Corporation.

Przez pół dnia lekarze opukiwali go i osłuchiwali. Wypełnił formularze i w końcu został zaprowadzony do gabinetu pana Grynsa, kierownika oddziału.

Gryns był uprzejmym, zwalistym mężczyzną. Szybko przejrzał papiery Bartholda, kiwając potakująco głową.

— Doskonale, doskonale — rzekł. — Wszystko wydaje się w porządku. Poza jedną sprawą.

— Co takiego? — zapytał Barthold, a serce zabiło mu gwałtownie.

— Kwestia dodatkowego ubezpieczenia. Nie jest pan zainteresowany pożarem albo kradzieżą? Może odpowiedzialność cywilna, wypadek albo choroba? Ubezpieczamy od wszystkiego, począwszy od kuli muszkietowej, a skończywszy na tak dokuczliwej dolegliwości jak chroniczny katar.

— Och — powiedział Barthold, a puls zaczął mu wracać do normy. — Nie, dziękuję. Teraz interesuje mnie tylko polisa na życie. Moje obowiązki zmuszają mnie do podróżowania w czasie. Chcę odpowiednio zabezpieczyć moją żonę.

— Oczywiście, proszę pana — rzekł Gryns. — W takim razie sądzę, że wszystko jest w porządku. Czy zna pan warunki tej polisy?

— Myślę, że tak — odparł Barthold, który przez cały miesiąc studiował formularze Inter-Temporal.

— Polisa dotyczy życia ubezpieczonego — mówił pan Gryns — a okres tego życia mierzony jest wyłącznie w subiektywnym czasie fizjologicznym. Polisa chroni pana w przedziale tysiąca lat z obu stron Teraźniejszości. Ale nie dalej. Ryzyko jest zbyt wielkie.

— Nie mógłbym marzyć o niczym więcej — powiedział Barthold.

— Polisa zawiera też zwyczajową klauzulę dotyczącą rozdwojenia. Czy rozumie pan jej znaczenie i warunki?

— Sądzę, że tak — odpowiedział Barthold, który pamiętał ją słowo w słowo.

— Wszystko jest wobec tego w porządku. Proszę tu podpisać. I tutaj.

— Dziękuję — rzekł Barthold i naprawdę tak pomyślał. Wrócił do swego biura. Był kierownikiem działu sprzedaży w firmie Alpro (zabawki dla wszystkich epok). Oznajmił, że w celach handlowych niezwłocznie udaje się w przeszłość.

— Wspaniale! — wykrzyknął pan Carlisle, dyrektor Alpro. — Od dawna miałem nadzieję, że to zrobisz, Everett. — Wiedziałem o tym, panie Carlisle. Ale decyzję, proszę pana, podjąłem niedawno. Udaj się tam, pomyślałem, i sam sprawdź, co się dzieje. Wyszedłem więc, poczyniłem przygotowania i mogę już wyruszyć.

Carlisle poklepał go po ramieniu.

— Jesteś najlepszym szefem sprzedaży, jakiego Alpro kiedykolwiek miało. Bardzo się cieszę, że postanowiłeś wyruszyć.

— Ja także, panie Carlisle.

— Powodzenia! Przy okazji… — pan Carlisle uśmiechnął się szelmowsko — …mam pewien adres w Kansas City w roku 1895, który może cię zainteresować. Wiesz, teraz się tego tak nie buduje. A w San Francisco w roku 1840 znam…

— Dziękuję, proszę pana, ale…

— Tylko sprawy zawodowe, co, Everett?

— Tak, proszę pana — rzekł Barthold z poważną miną. — Tylko sprawy zawodowe.

Wreszcie wszystko już było gotowe. Barthold wrócił do v domu, spakował się i dał żonie ostatnie wskazówki.

— Pamiętaj — mówił jej — kiedy nadejdzie pora, udaj zaskoczoną, ale nie symuluj załamania nerwowego. Bądź zakłopotana, ale nie szalej.

— Wiem — powiedziała. — Czy myślisz, że jestem taka głupia?

— Nie, moja droga. Po prostu masz tendencję do nadmiernego okazywania uczuć przy każdej okazji. Zbyt mało, to źle, zbyt dużo — także źle.

— Skarbie — rzekła pani Barthold cichym głosem.

— Co?

— Czy nie sądzisz, że mogłabym kupić jeden malutki ruum już teraz? Tylko jeden, żeby dotrzymał mi towarzystwa, zanim…

— Nie! Czy chcesz zmarnować wszystko? Psiakrew, Mavis…

— Już dobrze. Ja tylko zapytałam. Powodzenia, kochanie.

— Dziękuję, kochanie. Pocałowali się.

Potem Barthold wyszedł.

Odebrał brązową walizeczkę ze schowka w przechowalni bagażu. Następnie pojechał heli-taxi do centralnego magazynu wehikułów czasu. Po dłuższym zastanowieniu kupił flippera typu A i zapłacił za niego gotówką.

— Nigdy pan tego nie pożałuje — powiedział sprzedawca, odcinając metkę błyszczącym narzędziem. — Co za moc jest w tym pojeździe! Podwójny wirnik. Pełne sterowanie w każdej epoce. Na pewno nie utknie w osobliwym punkcie równowagi czasoprzestrzennej.

— Świetnie — rzekł Barthold. — Zaraz wejdę i…

— Pomogę panu włożyć te bagaże. Wie pan, że jest podatek federalny od podróży w czasie?

— Wiem — odpowiedział Barthold, ostrożnie wkładając brązową walizeczkę do bagażnika flippera. — Bardzo dziękuję, już wchodzę i…

— Dobrze, proszę pana. Zegar jest ustawiony na zero i zarejestruje wszystkie pana podróże. Tutaj jest lista obszarów czasoprzestrzennych zabronionych przez rząd. Drugi egzemplarz jest naklejony na tablicy rozdzielczej. Lista obejmuje wszystkie poważniejsze wojny, obszary klęsk żywiołowych i punkty osobliwe czasoprzestrzeni. Udanie się do zakazanego obszaru podlega karze, a zegar zarejestruje każdą taką podróż.

— Wiem o tym wszystkim. — Barthold nagle się zdenerwował. Oczywiście sprzedawca niczego nie podejrzewał, ale po co tyle trajkotał o łamaniu prawa?

— Muszę pana zapoznać z przepisami — powiedział pogodnie sprzedawca. — Ponadto, proszę pana, istnieje tysiącletni limit podróży czasoprzestrzennych. Nikomu nie wolno go przekraczać bez pisemnego zezwolenia z Departamentu Stanu.

— Bardzo rozsądny zakaz — rzekł Barthold — i jedyny, o którym mi wspomniano w towarzystwie ubezpieczeniowym.

— Teraz to już wszystko. Życzę panu przyjemnej podróży! Flipper okaże się idealnym pojazdem na każdą okazję. Czy zechce pan udać się na skaliste drogi Meksyku w roku 1932, czy do wilgotnych tropików Kanady z roku 2308, Flipper doprowadzi pana do celu.

Barthold uśmiechnął się sztywno, uścisnął rękę sprzedawcy i wszedł do flippera. Zamknął drzwiczki, poprawił pasy bezpieczeństwa i włączył silniki. Z zaciśniętymi zębami pochylił się do przodu i nastawił docelowy punkt czasoprzestrzenny.

Potem wcisnął klawisz startowy.

Otoczyła go szara nicość. Na chwilę Barthold wpadł w przerażenie. Przemógł to jednak i poczuł przypływ gwałtownego podniecenia.

Nareszcie zaczynała się jego podróż ku fortunie! Nieprzenikniona szarość otaczała flippera jak lepka mgła. Barthold pomyślał o przepływających obok latach, o bezkształtnym świecie, bezkształtnej przestrzeni.

Ale nie było czasu na filozoficzne rozważania. Otworzył brązową walizeczkę i wyciągnął plik zapisanych kartek. Notatki, przygotowane dla niego przez agencję badań historycznych, zawierały kompletną historię rodu Bartholdów od najwcześniejszych czasów.

Bardzo długo studiował tę historię. Do realizacji swego planu potrzebował bowiem… Bartholda. Ale nie byle jakiego Bartholda. Potrzebny był mu Barthold płci męskiej, liczący trzydzieści osiem lat, nieżonaty, nie utrzymujący kontaktów z rodziną, nie posiadający bliskich przyjaciół i nie piastujący zbyt ważnego stanowiska. Najlepiej w ogóle nie pracujący.

Potrzebował Bartholda, którego nagłe zniknięcie nie zaniepokoiłoby nikogo, którego nikt by nie szukał.

Mając takie wymagania, Barthold mógł skreślić ze swej listy tysiące Bartholdów. Większość mężczyzn ożeniła się przed trzydziestym ósmym rokiem życia. Niektórzy nie dożyli tego wieku. Inni, choć samotni w wieku trzydziestu ośmiu lat, mieli bliskich przyjaciół i utrzymywali ścisłe kontakty z rodziną. Jeszcze inni, nie podtrzymujący więzów rodzinnych i pozbawieni przyjaciół, byli ludźmi, których zniknięcie spowodowałoby poszukiwania.

Po długotrwałym szperaniu Bartholdowi pozostała zaledwie garstka kandydatów. Tych zamierzał sprawdzić, mając nadzieję, że któryś spełni wszystkie jego wymagania…

Jeżeli taki człowiek w ogóle istniał — pomyślał i szybko wyrzucił tę myśl z głowy.

Niebawem szarość się rozproszyła. Wyjrzał i zobaczył, że znajduje się na brukowanej ulicy. Za nim parskał dziwny, wysoki automobil kierowany przez mężczyznę w słomkowym kapeluszu.

Był w Nowym Jorku w roku 1912.

Na pierwszej pozycji listy figurował Jack Barthold, zwany przez przyjaciół Bully Jackiem, dorywczo pracujący drukarz, włóczęga i niespokojny duch. Jack porzucił żonę i trójkę. dzieci w 1902 roku w Cheyenne i nie zamierzał do nich wracać. Dla Bartholda taki człowiek był równie dobry jak kawaler. Bully Jack służył pod generałem Pershingiem, a potem wrócił do swego dawnego zajęcia. Przenosił się z drukarni do drukarni, nigdzie nie zabawiając dłużej. Teraz, w wieku trzydziestu ośmiu lat, pracował gdzieś w Nowym Jorku.

Barthold udał się na Battery i stamtąd zaczął swoje polowanie po nowojorskich drukarniach. W jedenastej, na Water Street, znalazł tego człowieka.

— Szukasz Jacka Bartholda? — spytał go stary drukarz. — Tak, jest na zapleczu. — Hej, Jack! Jakiś facet do ciebie!

Serce Bartholda żywiej zabiło. Mężczyzna zbliżył się do niego, wyłaniając się z ciemnych zakamarków. Podszedł i spojrzał spode łba.

— Jestem Jack Barthold — rzekł. — Czego chcesz? Barthold spojrzał na swego krewniaka i smutno potrząsnął głową.

— Nie — powiedział — zupełnie nic. Szybko odwrócił się i wyszedł z drukarni.

Bully Jack, mierzący pięć stóp i osiem cali, ważący ze dwieście dziewięćdziesiąt funtów, poskrobał się w głowę. — O co, do diabła, w tym wszystkim chodzi? — spytał. Stary majster wzruszył ramionami.

Everett Barthold wrócił do flippera i przełączył sterowanie. Szkoda — powiedział do siebie — ale tłuścioch nie pasował do całego planu.

Następny przystanek był w Memphis w roku 1869. Odziany w stosowny strój Barthold wszedł do hotelu „Dixie Helle” i spytał w recepcji o Bena Bartholdera.

— Cóż — rzekł wytworny, siwy pan za biurkiem — jego klucz jest tutaj, więc sądzę, że wyszedł. Być może znajdzie go pan w barze na rogu, razem z resztą tej napływowej hołoty.

Barthold przełknął obelgę i wszedł do baru.

Był wczesny wieczór, ale gazowe lampy już się paliły. Ktoś brzdąkał na banjo; duża, wyłożona mahoniem sala była wypełniona.

— Gdzie mógłbym znaleźć Bena Bartholdera? — spytał a Barthold barmana.

— Tam dalej — odparł barman — wśród jankeskich handlarzy.

Wzdłuż długiego kontuaru Barthold przeszedł w drugi koniec baru. Tłoczyli się tam dostatnio odziani mężczyźni i wyzywająco wymalowane kobiety. Byli to z pewnością handlowcy z Północy, hałaśliwi, pewni siebie, zarozumiali. Kobiety były z Południa. Ale to już ich sprawa — stwierdził Barthold.

Gdy tylko podszedł do stołu, natknął się na tego człowieka. Bez wątpienia Ben Bartholder.

Wyglądał dokładnie tak samo jak Everett Barthold. Takiej właśnie osoby szukał Barthold.

— Panie Bartholder — powiedział — czy można słówko na osobności?

— Czemu nie? — rzekł Ben Bartholder.

Barthold skierował się do wolnego stolika. Jego krewniak usiadł naprzeciwko i patrzył bacznie.

— Proszę pana — zaczął Ben — między nami jest niesamowite podobieństwo.

— Rzeczywiście jest — odpowiedział Barthold. — Między innymi z tego powodu tu jestem.

— A jakie są pozostałe?

— Zaraz do nich przejdę. Ma pan ochotę na drinka? Barthold zamówił, zauważając jednocześnie, że Ben trzyma prawą rękę pod surdutem, poza zasięgiem wzroku. Ciekaw był, czy trzymał w niej rewolwer. Jankesi musieli być ostrożni w okresie „przebudowy” Południa.

Kiedy podano drinki, Barthold powiedział:

— Przejdę teraz do rzeczy. Czy chciałby pan zarobić wcale pokaźną sumę?

— Któż nie chciałby?

— Nawet gdyby wymagało to długiej i męczącej podróży?

— Przyjechałem tutaj z Chicago — rzekł Ben. — Mogę pojechać dalej.

— A jeśli trzeba będzie trochę naruszyć prawo?

— Ben Bartholder gotów jest na wszystko, proszę pana, jeśli ma z tego jakiś zysk. Ale kim pan jest i na czym polega pańska propozycja?

— Nie tutaj — powiedział Barthold. — Czy jest tu jakieś miejsce, w którym na pewno nikt nam nie przeszkodzi?

— Mój pokój w hotelu.

— Więc chodźmy tam.

Obaj wstali. Barthold spojrzał na prawą rękę Bena i zamarł. Benjamin Bartholder nie miał prawej ręki.

— Straciłem pod Vicksburgiem — wyjaśnił Ben, widząc osłupienie Bartholda. — To nic wielkiego. Każdego mogę wyzwać i spuścić mu baty jedną ręką i protezą.

— Nie wątpię — rzekł z irytacją Barthold. — Podziwiam pańską siłę woli. Proszę zaczekać. Ja… ja zaraz wrócę.

Barthold wypadł przez obrotowe drzwi baru i pobiegł prosto do flippera. Szkoda — pomyślał nastawiając przyrządy. Benjamin Bartholder byłby idealny.

Ale kaleka nie pasował do jego planu.

Następny skok czasoprzestrzenny wykonał do Prus roku 1676. Zaopatrzony w hipnotyczną znajomość niemieckiego i strój stosownego kroju przemierzał wyludnione ulice Królewca, szukając Hansa Baerthalera.

Było południe, ale ulice niesamowicie opustoszałe. Barthold szedł i szedł, aż w końcu natknął się na mnicha.

— Baerthaler? — zamyślił się mnich. — A, chodzi wam, panie, o starego Ottona, krawca! Teraz mieszka on w Rawensburgu, dobry człowieku.

— To musi być jego ojciec — rzekł Barthold. — Ja szukam Hansa Baerthalera, syna.

— Hans… oczywiście! — Mnich energicznie pokiwał głową, a potem rzucił na Bartholda kpiące spojrzenie. Ale czy jesteście pewni, że tego człowieka szukacie?

— Całkowicie pewny — powiedział Barthold. — Mógłbyś pokazać mi drogę do niego?

— Możecie go znaleźć w katedrze — rzekł mnich.

Chodźmy, ja też tam idę.

Barthold poszedł za mnichem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie otrzymał złych informacji. Baerthaler, którego szukał, nie był księdzem. Był najemnym żołnierzem, który w bojach przemierzył całą Europę. Taki osobnik nie chodzi do katedry, chyba że — pomyślał ze zgrozą Barthold — niespodziewanie popadł w religijność.

Gorączkowo modlił się, żeby tak nie było. To zniweczyłoby wszystko.

— Oto jesteśmy, panie — powiedział mnich, zatrzymując się przed niebotyczną, imponującą budowlą. — A to jest Hans Baerthaler.

Barthold spojrzał. Zobaczył okrytego łachmanami człowieka, siedzącego na schodach katedry. Przed nim leżał stary kapelusz, w którym walały się dwa miedziaki i kromka suchego chleba.

— Żebrak — mruknął Barthold z goryczą. — Chociaż może…

Przypatrzył się i dostrzegł pusty, pozbawiony wyrazu wzrok żebraka, trzęsącą się szczękę, pożądliwie rozbiegane wargi.

— Żal mi go — rzekł mnich. — Hans Baerthaler został ranny w głowę w bitwie ze Szwedami pod Fehrbellin i nigdy nie odzyskał rozumu. Bardzo mi go żal.

Barthold pokiwał głową i rozejrzał się po pustym placu przed katedrą, po wyludnionych ulicach.

— Gdzie są wszyscy? — spytał.

— Ależ, panie, przecież sami musicie to wiedzieć! Wszyscy poza nim i mną opuścili Królewiec. Szaleje tu czarna śmierć!

Przerażony Barthold zawrócił i pobiegł pustymi ulicami do flippera, do swych antybiotyków, do jakiejś innej epoki.

Z ciężkim sercem i poczuciem zbliżającej się klęski znów cofnął się w czasie, do Londynu roku 1595. W tawernie „Pod Małym Dzikiem” obok Great Hertford wypytywał się o Thomasa Barthala.

— A na co ci Barthal? — spytal szynkarz tak bełkotliwie, że Barthold ledwie go zrozumiał.

— Mam sprawę do niego — odrzekł Barthold swym hipnotycznie wyuczonym staroangielskim.

— Naprawdę masz? — Szynkarz zmierzył od stóp do głów przyodzianego w koronki Bartholda. — Naprawdę teraz masz sprawę?

Tawerna była niską, cuchnącą izbą oświetloną tylko przez dwie kapiące łojowe świece. Klienci, którzy zebrali się wokół Bartholda i ciasno go otoczyli, wyglądali na najgorszą hołotę. Stali dokoła, wciąż trzymając swoje cynowe kufle, ale Barthold dostrzegł pomiędzy ich łachmanami ostre błyski metalu.

— Szpicel, co?

— Co, u diabła, porabia tu szpicel?

— Pewno stuknięty.

— Całkiem zgłupiał, skoro przyszedł tu sam.

— I chce, żebyśmy mu dali biednego Toma Barthala. — Dajmy mu coś innego, chłopaki!

— Dobra, dajmy mu!

Szynkarz ze śmiechem patrzył, jak odziany w łachmany tłum napierał na Bartholda, wznosząc cynowe kufle jak maczugi. Przyparli go do ściany obok oprawnych w ołów okien. I dopiero wtedy Barthold w pełni zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie dlań stanowiła ta banda włóczęgów.

— Nie jestem szpiclem! — krzyknął.

— Gadaj se zdrów! — Ciżba znów naparła i ciężki kufel roztrzaskał się o ścianę tuż obok jego głowy.

Wiedziony niespodziewanym natchnieniem Barthold zerwał z głowy swój wielki kapelusz.

— Spójrzcie na mnie!

Zatrzymali się, wpatrując się w niego z otwartymi gębami. — Wierny obraz Toma Barthala! — zawołał ktoś.

— Ale Tom nigdy nie mówił, że ma brata! — zauważył ktoś inny.

— Jesteśmy bliźniakami — szybko powiedział Barthold — których rozłączono zaraz po urodzeniu. Ja wychowałem się w Normandii, Akwitanii i Kornwalii. Dopiero miesiąc temu dowiedziałem się, że mam brata bliźniaka. I przyjechałem, żeby się z nim spotkać.

Była to całkiem prawdopodobna historia w średniowiecznej Anglii, podobieństwo zaś było niezaprzeczalne. Barthold został posadzony za stołem i wyrosły przed nim kufle piwa.

— Przybyłeś za późno, chłopie — rzekł mu stary, jednooki żebrak. — Dobry był z niego fachowiec i zdolny nocny masztalerz…

Barthold domyślił się, że termin ten oznacza koniokrada.

— …ale zabrali go do Aylesbury i sądzili razem z portowymi dziwkami i innymi szczurami lądowymi. Najgorsze, że go skazali.

— Na jaką karę? — spytał Barthold.

— Na najwyższą — powiedział krępy włóczęga. Wieszają go dziś na Rybnym Targu!

Barthold przez chwilę milczał. Potem zapytał:

— Czy mój brat naprawdę jest podobny do mnie?

— Jak wykapany! — wykrzyknął szynkarz. — To niesamowite, chłopie, nie do uwierzenia. Te same rysy, ten sam wzrost, ta sama tusza — wszystko tak samo!

Pozostali potakująco kiwali głowami. Barthold, tak już bliski sukcesu, postanowił zaryzykować. Musiał mieć Toma Barthala!

— Zbliżcie się, zuchy — rzekł. — Nie kochacie szpicli ani londyńskiego trybunału, prawda? Ja we Francji jestem bogatym człowiekiem, bardzo bogatym. Czy chcielibyście pojechać ze mną i żyć jak baronowie?

— Jasne, że chcielibyśmy.

— To się da załatwić. Ale musimy zabrać ze sobą również mego brata.

— Ale jak? — spytał wędrowny garncarz o potężnych barach. — Wieszają go dzisiaj!

— Nie macie odwagi? — pytał ich Barthold. — Nie macie broni? Nie ośmielilibyście się pchnąć nożem dla łatwiejszego życia i majątku?

Głośnymi okrzykami wyrazili swą zgodę. Barthold przemówił do nich:

— Wiem, że rwiecie się do tego. Ale chcę, żebyście wypełnili moje polecenia.

Tylko mała grupka ludzi zebrała się na Rybnym Targu, gdyż była to zwykła, nieznaczna egzekucja. Jednak tłumek uradował się i zaczął wiwatować, gdy więzienny wózek zadudnił na brukowanych uliczkach i zatrzymał się przed szubienicą.

— To jest Tom — mruknął garncarz, stojąc na uboczu. — Widzisz go?

— Tak — rzekł Barthold. — Ruszajmy.

On i jego piętnastu ludzi przebili się przez tłum i otoczyli szubienicę. Kat już podniósł platformę, przypatrzył się gapiom przez otwory swej czarnej maski, a teraz sprawdzał linę. Dwaj pachołkowie wprowadzili Toma Barthala na schodki, ustawili go tuż pod liną…

— Jesteś gotów? — spytał Bartholda szynkarz. — Hej, jesteś gotów?

Barthold wpatrywał się z otwartymi ustami w człowieka na platformie. Podobieństwo było bezbłędne. Tom Barthal wyglądał dokładnie tak samo jak on… poza jednym drobiazgiem.

Policzki i czoło Barthala były głęboko poznaczone dziobami po czarnej ospie.

— Nadeszła odpowiednia chwila — rzekł szynkarz. i Jesteś gotowy, panie? Hej!

Odwrócił się i ujrzał wielki kapelusz znikający w bocznej uliczce.

Chciał rzucić się w pogoń, ale nagle się zatrzymał. Z szubienicy usłyszał świst, stłumiony krzyk i głuche mlaśnięcie. Kiedy się znowu odwrócił, kapelusz zniknął mu z oczu.

Everett Barthold wrócił do flippera w ponurym nastroju. Oszpecony mężczyzna nie pasował do jego planu. Wewnątrz flippera Barthold długo rozmyślał. Sprawy miały się źle, naprawdę bardzo źle. Przemierzył tyle epok, aż do średniowiecznego Londynu i nie znalazł żadnego Bartholda, którego mógłby wykorzystać. Teraz zbliżał się do granicy tysiąca lat.

Nie mógł poruszać się dalej. Legalnie nie mógł.

Ale przestępstwo trzeba udowodnić. On zaś nie chciał, nie mógł teraz wracać.

Gdzieś w czasoprzestrzeni musiał istnieć jakiś odpowiedni Barthold!

Otworzył brązową walizeczkę i wyjął z niej małe, ciężkie urządzenie. W swojej Teraźniejszości zapłacił za nie kilka tysięcy dolarów. Teraz znaczyło dla niego dużo więcej.

Starannie nastawił urządzenie i podłączył do zegara. Mógł już swobodnie podróżować w czasie. Nawet do prapoczątków świata, gdyby zechciał. Zegar tego nie zarejestruje.

Nastawił przyrząd i nagle poczuł się strasznie samotny. Przekroczenie bariery tysiąca lat było rzeczą przerażającą. Przez moment wahał się, czy nie zrezygnować z tego ryzykownego interesu, wrócić w bezpieczną Teraźniejszość, do żony, do pracy.

Jednak przemógł się i nacisnął klawisz startowy.

Zjawił się w Anglii, w roku 662, obok starożytnej warowni Maiden Castel. Ukrył flippera w zaroślach i włożył odzież ze zgrzebnego lnu. Wszedł na drogę prowadzącą do Maiden Castel, który stał na niewielkim wzniesieniu i był widoczny z daleka.

Minęła go grupa wojów ciągnących wózek. Na wózku dostrzegł żółtą bryłę bałtyckiego bursztynu, czerwone pomalowane dzbany z Galii, a nawet italski świecznik. Bez wątpienia łupy z jakiegoś obrabowanego miasta. Chciał spytać wojów, ale spojrzeli na niego groźnie, więc przemknął się obok nie zaczepiając ich.

Potem przeszło dwóch mężów obnażonych do pasa i śpiewających po łacinie. Ten z tyłu okładał drugiego srogim rzemiennym batogiem. Wtem zamienili się rolami, na moment tylko przerywając biczowanie.

— Bardzo panów przepraszam… Ale oni nawet nie spojrzeli na niego.

Barthold szedł dalej, wycierając pot z czoła. Po jakimś czasie minął mężczyznę w płaszczu, który niósł harfę na jednym ramieniu, a miecz na drugim.

— Panie — rzekł Barthold — czy wiesz może, gdzie mógłbym spotkać mojego krewniaka, który przybył z Iona? Nazywa się Connor Lough Mac Bairthre.

— Wiem — stwierdził mężczyzna.

— Gdzie? — spytał Barthold.

— Stoi przed tobą — rzekł mąż. Błyskawicznie cofnął się, wyciągając miecz z pochwy i odrzucił harfę na trawę. Zafascynowany Barthold patrzył na Bairthre’a. Pod długimi włosami dojrzał doskonale wierne odbicie samego siebie.

Nareszcie znalazł odpowiedniego człowieka!

Ale ten człowiek nie wykazał ochoty do współpracy. Bairthre zbliżył się wolno, trzymając w pogotowiu miecz i zawołał:

— Precz, demonie, bo zarżnę cię jak kapłona!

— Nie jestem demonem! — krzyknął Barthold. — Jestem twoim krewnym!

— Kłamiesz — stanowczo stwierdził Bairthre. — Dużo podróżuję, to prawda, i od dawna przebywam poza domem, ale wciąż pamiętam wszystkich członków mojej rodziny. Nie jesteś żadnym z nich. Musisz więc być demonem, który przybrał moją postać dla swych szatańskich celów.

— Zaczekaj! — błagał Barthold, gdy ramię Bairthre’a wznosiło się do ciosu. — Czy myślałeś kiedyś o przyszłości? — O przyszłości?

— Tak, o przyszłości! Całe wieki po tobie!

— Słyszałem o tych dziwnych czasach, choć ja sam żyję dniem dzisiejszym — rzekł Bairthre, wolno opuszczając miecz. — Mieliśmy kiedyś w Iona obcego, który twierdził, że jest Kornwalijczykim, gdy był trzeźwy, po pijanemu zaś mówił, że jest reporterem „Life’a”. Włóczył się wszędzie i szczekał dziwnym pudełkiem przed różnymi rzeczami, mrucząc do siebie. Wystarczyło go upoić miodem, a wszystko ci opowiedział o przyszłych czasach.

— Ja właśnie jestem stamtąd — powiedział Barthold. Jestem twoim dalekim krewnym z przyszłości. I jestem tu po to, by ofiarować ci ogromne skarby!

Bairthre szybko schował miecz do pochwy.

— To bardzo ładnie z twojej strony, krewniaku — rzekł uprzejmie.

— Oczywiście będzie to wymagało pewnej współpracy z twojej strony.

— Tego się obawiam — westchnął Bairthre. — Cóż, słucham cię, krewniaku.

— Chodź ze mną — powiedział Barthold i poprowadził go do flippera.

Cały sprzęt miał przygotowany w brązowej walizeczce. Zwalił z nóg Bairthre’a, gdyż Irlandczyk wykazywał pewne oznaki zdenerwowania. Następnie podłączył elektrody do czoła Bairthre’a i hipnotycznie przekazał mu krótki zarys historii świata, intensywny kurs angielskiego oraz kurs amerykańskich obyczajów. Zajęło mu to prawie dwa dni. W tym czasie Barthold za pomocą specjalnego urządzenia przeszczepił także skórę ze swoich palców na palce Bairthre’a. Teraz mieli takie same odciski palców. Na skutek odnawiania się naskórka odciski te znikną po kilku miesiącach i odsłonią pierwotne, ale to nie miało znaczenia. Nie musiały pozostać na stałe.

Następnie Barthold dodał kilka znaków szczególnych, których brakowało Bairthre’owi i usunął mu kilka, których on sam nie miał. Za pomocą elektrolizy poradził sobie ze zbyt bujną, w stosunku do jego łysiny, fryzurą Bairthre’a.

Kiedy skończył, wstrzyknął w żyły krewniaka odżywkę i czekał.

Po chwili Bairthre jęknął, potarł swą głowę i odezwał się we współczesnej angielszczyźnie:

— Człowieku! Czym ty mi przyłożyłeś?!

— Nie przejmuj się — rzekł Barthold. — Przystąpmy do interesów.

Krótko wyjaśnił swój plan wzbogacenia się kosztem Inter-Temporal Corporation.

— A oni naprawdę zapłacą? — spytał Bairthre. — Zapłacą, jeśli nie obalą naszych roszczeń.

— I zapłacą aż tyle?

— Tak. Sprawdziłem to przedtem. Odszkodowanie za rozdwojenie jest fantastycznie wysokie.

— Tego wciąż nie rozumiem — powiedział Bairthre. Co to jest rozdwojenie?

— Zdarza się to — wyjaśnił mu Barthold — gdy człowiek podróżując w czasie ma pecha i wpadnie w lustrzaną szczelinę czasoprzestrzeni. To bardzo rzadki przypadek. Ale kiedy nastąpi, rezultaty są katastrofalne. Widzisz, jeden człowiek udaje się w przeszłość, a dwóch identycznych ludzi wraca.

— Aha! — rzekł Bairthre. — Więc na tym polega rozdwojenie!

— Tak jest. Dwóch identycznych ludzi wraca z przeszłości. Każdy z nich czuje, że to on jest prawdziwą i oryginalną osobowością i że on jest jedynym pretendentem do swojego majątku, żony, pracy i tak dalej. Niemożliwe jest ich współistnienie. Jeden z nich musi utracić wszelkie prawa, opuścić Teraźniejszość, swój dom, żonę, pracę i udać się na zawsze w przeszłość. Ten drugi pozostaje w swoim czasie, ale żyje w ciągłym strachu, w poczuciu winy.

Barthold przerwał dla zaczerpnięcia powietrza.

— Widzisz więc — ciągnął dalej — że rozdwojenie jest nieszczęściem wyjątkowego kalibru. Tak więc obie strony muszą otrzymać stosowną rekompensatę.

— Hmm — mruknął Bairthre, intensywnie myśląc. Często się zdarza takie rozdwojenie?

— Dotychczas zdarzyło się mniej niż dziesięć razy. Istnieją pewne zabezpieczenia, jak omijanie punktów osobistych i przestrzegania limitu tysiąca lat.

— Cofnąłeś się poza tę granicę — zauważył Bairthre. — Zaryzykowałem i wygrałem.

— Słuchaj, skoro za rozdwojenie dostaje się tyle pieniędzy, dlaczego inni tego nie próbowali?

Barthold uśmiechnął się z przymusem.

— To nie takie łatwe do zrobienia. Opowiem ci kiedyś o tym. Ale wróćmy do rzeczy. Przyłączasz się do mnie? — Z takim majątkiem mógłbym zostać baronem — rzekł Bairthre z rozmarzeniem. — Może nawet królem Irlandii! Zgadzam się.

— Świetnie. Podpisz tu.

— Co to jest? — spytał Bairthre, patrząc z ukosa na oficjalnie wyglądający dokument, który podsunął mu Barthold.

— To po prostu oświadczenie, że po otrzymaniu stosownego odszkodowania od Inter-Temporal Corporation z własnej woli odejdziesz w przeszłość i tam pozostaniesz, zrzekając się wszelkich praw do Teraźniejszości. Podpisz to jako Everett Barthold. Datę wstawię później.

— Ale podpis… — Bairthre chciał zaprotestować, zawahał się jednak i roześmiał. — Dzięki hipnozie! Wiem wszystko o hipnozie i jej możliwościach, łącznie z tym, że nie musisz mi odpowiadać na moje pytania. Gdy tylko je zadaję, od razu znam odpowiedź. O lustrzanej szczelinie również; przy okazji — to dlatego zahipnotyzowałeś mnie tak, bym stał się leworęcznym. I oczywiście przeszczepione odciski palców są lustrzanym odbiciem twoich. — Zgadza się — rzekł Barthold. — Masz jeszcze pytania? — Nic mi nie przychodzi do głowy. Nie muszę nawet porównywać naszych podpisów. Wiem, że będą identyczne, z tym, że… — znów przerwał i spojrzał ze złością. — To świństwo! Będę pisał od prawej do lewej!

Barthold roześmiał się.

— Naturalnie. Jakże inaczej mógłbyś być moim lusrzanym odbiciem? A jeśli moja epoka spodoba ci się bardziej niż twoja i spróbujesz mnie wysłać z powrotem, pamiętaj o środkach ostrożności, które przedsięwziąłem. Wystarczą, by wysłać cię do końca twoich dni na Więzienną Planetę.

Wręczył dokument Bairthre’owi.

— Niczego nie zaniedbałeś, prawda? — spytał Bairthre, podpisując. — Staram się przewidzieć wszystkie ewentualności. To do mojego domu i do mojej Teraźniejszości się udajemy i mam zamiar zachować tam wszystko. Chodź. Powinieneś się ostrzyc i doprowadzić do porządku.

Obaj identycznie wyglądający mężczyźni ramię w ramię weszli do flippera.

Mavis Barthold nie musiała się zmuszać do gwałtownych reakcji. Dwóch Everettów Bartholdów, odzianych w identyczne stroje i z tym samym wyrazem nerwowego zażenowania, stanęło przed frontowymi drzwiami i dwóch Everettów Bartholdów powiedziało:

— Eee, Mavis, to wymaga małych wyjaśnień…

Było tego dla niej stanowczo za wiele. Nieważne, że wiedziała o tym wcześniej. Krzyknęła, uniosła ręce do góry i zemdlała.

Później, kiedy obaj mężowie ocucili ją, opanowała się nieco.

— Udało się, Everett — rzekła. — Everett?

— To ja — powiedział Barthold. — Poznaj mojego krewniaka, Connora Lough Mac Bairthre.

— Nie do wiary! — wykrzyknęła pani Barthold.

— Więc jesteśmy podobni? — spytał jej mąż.

— Identyczni. Wprost identyczni!

— Od tej chwili — rzekł Barthold — każdego z nas traktuj jak Everetta Bartholda. Detektywi towarzystwa ubezpieczeniowego będą cię obserwować. Pamiętaj — każdy z nas może być twoim mężem. Traktuj nas identycznie.

— Jak sobie życzysz, kochanie — skromnie rzekła Mavis. — Oczywiście z wyjątkiem… to znaczy poza sferą… no, do diabła, Mavis, czy naprawdę nie wiesz, który z nas jest mną?

— Pewnie, że wiem, kochanie — powiedziała Mavis. Żona zawsze pozna swego męża. — I rzuciła przelotne spojrzenie Bairthre’owi, które on odwzajemnił z zainteresowaniem.

— Cieszę się, że to słyszę — rzekł Barthold. — Teraz muszę zawiadomić towarzystwo ubezpieczeniowe. Pośpiesznie przeszedł do sąsiedniego pokoju.

— Więc pan jest krewnym mojego męża? — spytała Bairthre’a Mavis. — Jacy jesteście podobni!

— W rzeczywistości jestem zupełnie inny — zapewnił ją Bairthre.

— Naprawdę? Wygląda pan zupełnie jak on! Zastanawiam się, czy rzeczywiście jest pan kimś innym.

— Udowodnię to pani.

— Jak?

— Zaśpiewam staroirlandzką balladę — powiedział Bairthre i zaraz zaczął nucić miłym, wysokim tenorem.

Z sąsiedniego pokoju Mavis słyszała głos Bartholda.

— Halo, Inter-Temporal Corporation? Proszę z panem Grynsem! Pan Gryns? Mówi Everett Barthold. Zdarzył się dość nieszczęśliwy wypadek…

W biurach Inter-Temporal Corporation zapanowała konsternacja, przerażenie i szybka wymiana telefonów, gdy weszło dwóch Everettów Bartholdów z identycznymi nerwowymi uśmieszkami.

— Pierwszy taki wypadek od piętnastu lat! — wykrzyknął pan Gryns. — O Boże! Poddacie się, oczywiście, panowie badaniom.

— Oczywiście — powiedział Barthold. — Oczywiście — powiedział Barthold.

Lekarze opukali ich i osłuchali. Odkryli różnice, które starannie wypisali i ponazywali łacińskimi nazwami. Ale wszystkie różnice mieściły się w zakresie dopuszczalnych odchyleń i żadne biurokratyczne sztuczki nie mogły tego zmienić. Potem przejęli ich psychiatrzy.

Obaj mężczyźni odpowiadali na wszystkie pytania powoli i rozważnie. Bairthre nie był głupi i miał mocne nerwy. Z pomocą hipnotycznej wiedzy Bartholda odpowiadał na pytania powoli, ale poprawnie; dokładnie tak samo jak Barthold.

Inżynierowie z lnter-Temporal zbadali zegar flippera. Rozłożyli go na części i ponownie złożyli. Sprawdzili namiary przyrządów, które pokazywały Teraźniejszość, 1912, 1869, 1676 i 1595. Rok 662 też był zanotowany wbrew przepisom — ale zegar wskazywał, że ten namiar nie był uruchomiony. Barthold wyjaśnił, że wcisnął klawisz przypadkowo i sądził, że najlepiej będzie zostawić to w spokoju.

Sprawa była podejrzana, ale nie stanowiła jeszcze żadnego dowodu.

Inżynierowie zwrócili też uwagę, że zużyto dużo energii. Ale zegar pokazywał tylko podróż do roku 1595. Zabrali zegar do laboratorium w celu wykonania dalszych badań.

Inżynierowie przejrzeli wnętrze flippera cal po calu, ale nie mogli znaleźć nic podejrzanego. Barthold dla pewności wrzucił brązową walizeczkę do kanału La Manche, zanim opuścił rok 662.

Pan Gryns zaproponował rozwiązanie polubowne, ale obaj Bartholdowie je odrzucili. Zaproponował dwa inne rozwiązania — również zostały odrzucone. W końcu musiał się poddać.

Ostatnia rozmowa odbyła się w biurze Grynsa. Bartholdowie siedzieli po obu stronach biurka Grynsa i wyglądali na znudzonych całą tą sprawą. Gryns zaś wyglądał na człowieka, któremu uporządkowany świat nagle zawalił się.

— Nie mogę tego wprost zrozumieć — rzekł. W epoce, w której panowie podróżowaliście, szansa natknięcia się na lustrzaną szczelinę wynosi jedna do miliona.

— Sądzę, że jesteśmy tym jednym — powiedział Barthold, a Barthold potaknął.

— Jak by to jednak nie wyglądało… cóż, co się stało, to się nie odstanie. Czy postanowiliście już coś, panowie, w sprawie waszego współistnienia?

Barthold wręczył Grynsowi dokument podpisany przez Bairthre’a w roku 662.

— On ma zamiar odejść, jak tylko otrzyma odszkodowanie.

— Czy zgadza się pan na to? — spytał Bairthre’a Gryns. — Oczywiście — rzekł Bairthre. — Jednak mi się tu nie podoba.

— Słucham?

— To znaczy — pośpiesznie wyjaśnił Bairthre — ja zawsze chciałem stąd uciec, wie pan, takie ciche marzenia, by znaleźć się w jakimś miejscu, wśród prostych ludzi…

— Rozumiem — podejrzliwie powiedział Gryns. A pan czuje to samo? — spytał, zwracając się do Bartholda. — Naturalnie — zapewnił Barthold. — Mam takie same ciche marzenia. Ale jeden z nas musi tu zostać rozumie pan, poczucie obowiązku — i ja się zgodziłem.

— Rozumiem — rzekł Gryns, ale z jego twarzy widać było, że nic nie rozumie. — Dobrze. Wasze czeki, panowie, niedługo będą gotowe. Trochę zwykłej biurokracji. Można je będzie odebrać jutro rano… zakładając, że nie wpłyną do nas żadne dowody oszustwa.

Atmosfera stała się nagle lodowata. Obaj Bartholdowie pożegnali się z panem Grynsem i szybko wyszli.

W milczeniu zjechali windą. Na zewnątrz budynku Bairthre powiedział:

— Przepraszam za to przejęzyczenie.

— Zamknij się!

— Co?

Barthold złapał Bairthre’a za rękę i wciągnął go do automatycznej heli-taxi, pilnie bacząc, by nie wejść 30 pierwszej wolnej.

Wcisnął Westchester, po czym obejrzał się, czy ktoś za nimi nie leci. Kiedy się upewnił, że nie, przeszukał wnętrze heli-taxi w poszukiwaniu kamer lub aparatów podsłuchowych. W końcu odezwał się do Bairthre’a:

— Ty skończony idioto! To przejęzyczenie mogło nas kosztować majątek!

— Robiłem, co mogłem — markotnie powiedział Bairthre. — Coś jest nie tak? Aha, sądzisz, że nas podejrzewaj ą.

— To właśnie jest nie tak! Gryns z pewnością kazał nas śledzić. Jeśli coś znajdą, co podważy nasze roszczenia, trafimy na Więzienną Planetę.

— Musimy uważać na każdym kroku — trzeźwo zauważył Bairthre.

— Cieszę się, że to zrozumiałeś — rzekł Barthold.

W restauracji w Westchester w milczeniu zjedli obiad i wypili odrobinę. Wprawiło ich to w lepszy nastrój. Czuli się niemal szczęśliwi, gdy wrócili do domu Bartholda i odesłali heli-taxi do miasta.

— Dziś wieczorem pogramy trochę w karty — powiedział Barthold — pogawędzimy, wypijemy kawę i będziemy się zachowywać, jakbyśmy obaj byli Bartholdami. Rano odbierzemy nasze czeki.

— Może być — zgodził się Bairthre. — Z przyjemnością wrócę do siebie. Nie rozumiem, jak możesz wytrzymać na tej żelazno-kamiennej pustyni. Irlandia, człowieku! Być królem Irlandii, to będzie to!

— Na razie nie mów o tym. — Barthold otworzył drzwi i weszli do domu.

— Dobry wieczór, kochanie — powiedziała Mavis, patrząc pomiędzy nich.

— Myślałem, że potrafisz mnie rozpoznać — kwaśno skomentował to Barthold.

— Oczywiście, że potrafię, kochanie — rzekła Mavis, zwracając się do niego z promiennym uśmiechem. — Po prostu nie chciałem urazić biednego pana Bairthre’a.

— Dziękuję pani za uprzejmość — odparł Bairthre. Może później zaśpiewam pani następną staroirlandzką pieśń.

— To byłoby cudowne — powiedziała Mavis. — Jakiś człowiek dzwonił do ciebie, kochanie. Wpadnie później. Złotko, oglądałam reklamy futer ze skartów. Polarne marsjańskie skarty są troszkę droższe niż zwyczajne kanałowe skarty, ale…

— Ktoś dzwonił? — spytał Barthold. — Kto?

— Nie przedstawił się. W każdym razie nosi się je wygodniej, a ich futro ma taki opalizujący połysk, że…

— Mevis! Czego on chciał?

— Mówił coś o odszkodowaniu za rozdwojenie powiedziała. — Ale już wszystko załatwione, prawda?

— Nie jest załatwione, póki nie będę miał czeku w garści — zwrócił się do niej Barthold. — Powiedz mi dokładnie, co mówił.

— Powiedział, że dzwoni w sprawie twoich naciąganych roszczeń wobec Inter-Temporal Corporation…

— Naciąganych roszczeń? Tak powiedział?

— Użył dokładnie tych słów. Naciągane roszczenia wobec Inter-Temporal Corporation. Powiedział, że musi natychmiast porozmawiać z tobą, koniecznie przed jutrzejszym rankiem.

Twarz Bartholda poszarzała.

— Czy mówił, że zadzwoni?

— Powiedział, że wpadnie osobiście.

— Co to znaczy? — spytał Bairthre. — Oczywiście… detektyw towarzystwa ubezpieczeniowego!

— To prawda — rzekł Barthold. — Musiał coś odkryć.

— Ale co?

— Skąd mogę wiedzieć? Niech pomyślę!

W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Bartholdowie popatrzyli na siebie w osłupieniu.

Dzwonek znów zabrzmiał.

— Otwieraj, Barthold! — zawołał jakiś głos. — Nie próbuj się wymigać!

— Może go zabić? — spytał Bairthre.

— To zbyt skomplikowane — powiedział Barthold po krótkim zastanowieniu. — Chodźmy! Przez tylne wyjście!

— Po co?

— Flipper jest tam zaparkowany. Uciekniemy w przeszłość! Nie rozumiesz? Gdyby miał dowód, powiadomiłby już towarzystwo. Więc tylko coś podejrzewa. Pewnie sądzi, że zdoła nas złapać na jakieś podchwytliwe pytania. Jeśli do rana nie pozwolimy mu się do nas zbliżyć, jesteśmy bezpieczni!

— A co ze mną? — powiedziała drżącym głosem Mavis. — Odwróć jego uwagę — rzekł Barthold, ciągnąc Bairthre’a przez tylne drzwi w stronę flippera. Dzwonek u drzwi brzęczał natarczywie, gdy Barthold zatrzasnął drzwiczki flippera i odwrócił się do pulpitu.

Nagle zdał sobie sprawę, że inżynierowie z Inter-Temporal nie zwrócili mu zegara.

Był zgubiony. Bez zegara nie mógł flippera skierować donikąd.

Na chwilę opanowała go zupełna panika. Potem odzyskał panowanie nad sobą i spróbował się zastanowić. Przyrządy były nastawione na Teraźniejszość, 1912, 1869, 1676, 1565 i 662. Tak więc nawet bez zegara mógł ręcznie wybrać jedną z tych dat. Latanie bez zegara było poważnym przestępstwem, ale do diabła z tym.

Szybko wcisnął rok 1912 i złapał sterownicę. Z zewnątrz posłyszał krzyk żony. Ciężkie kroki dudniły po jego domu. — Stój! Zatrzymaj się! — wołał mężczyzna.

I wtedy mglista, nieskończona szarość otoczyła Bartholda, a flipper popędził poprzez lata.

Barthold zaparkował flippera na Bowary. Weszli z Bairthre’em do baru, zamówili po piwie i zabrali się za lunch. — Cholerny, wścibski szpicel — mruknął Barthold.

To go trochę otrzeźwi. Zapłacę słoną karę za jazdę flipperem bez zegara. Ale będzie mnie stać na to.

— To wszystko dzieje się za szybko dla mnie — rzekł Bairthre, pociągając wielki łyk piwa. — Właśnie chciałem cię spytać, jak nasza podróż w przeszłość pomoże nam odebrać jutro rano czeki w twojej Teraźniejszości. Ale uświadomiłem sobie, że znam odpowiedź.

— Oczywiście. Liczy się czas upływający. Jeśli zdołamy pozostać w przeszłości przez jakieś dwanaście godzin, powrócimy do mojej epoki o dwanaście godzin później, niż ją opuściliśmy. To zapobiega różnym wypadkom, jak choćby powrót w tym samym czasie, w którym się odjeżdżało, czy nawet wcześniej. Normalne środki ostrożności. Bairthre zjadł kanapkę z salami.

— Hipnoza dość pobieżnie traktowała problem podróży w czasie. Ja chcę do domu. Kim są ci faceci ubrani na granatowo?

— To policjanci — odpowiedział Barthold. — Zdaje się, że kogoś szukają.

Dwaj wąsaci policjanci weszli do baru, a za nimi tłusty mężczyzna w pomalowanym tuszem ubraniu.

— To oni! — zawołał Bully Jack Barthold. — Aresztujcie tych bliźniaków!

— O co chodzi? — zapytał Everett Barthold.

— To wasz automobil stoi na zewnątrz? — spytał jeden z policjantów.

— Tak, proszę pana, ale…

— Więc wyjaśnimy całą sprawę. Jakiś człowiek wniósł skargę przeciwko wam. Powiedział, że macie nowy, błyszczący automobil. Obiecał bardzo wysoką nagrodę.

— Ten facet przyszedł prosto do mnie — rzekł Bully Jack. — Powiedziałem, że z przyjemnością mu pomogę… choć raczej powinienem dać w nos temu zawszonemu, oślizłemu, brudnemu…

— Panowie — prosił Barthold — my nic nie zrobiliśmy!

— Więc nie macie się czego obawiać. Chodźcie spokojnie z nami. Barthold runął nagle między policjantów, pchnął Bulla Jacka i wypadł na ulicę. Bairthre, który myślał o tym samym,kopnął 1olicjanta w kostkę, drugiemu przyłożył w żołądek, odrzucił Bulla Jacka i pobiegł za Bartholdem.

Wskoczyli do flippera i Barthold wcisnął rok 1869.

Ukryli flippera tak starannie, jak tylko mogli na tyłach jakiejś wozowni i poszli na mały skwer w pobliżu. Pod gorącym słońcem Memphis rozpięli koszule i położyli się na trawie.

— Ten detektyw musi mieć pojazd z turbodoładowaniem — stwierdził Barthold. — Dlatego przed nami przybywa do naszych miejsc.

— Skąd wie, dokąd się udajemy? — spytał Bairthre. — Nasze postoje są zanotowane w kartotekach towarzystwa. Wie, że nie mamy zegara i możemy udać się tylko w kilka miejsc.

— Więc nie jesteśmy tu bezpieczni — rzekł Bairthre. Pewnie nas szuka.

— Pewnie tak — powiedział ze znużeniem Barthold. Ale wciąż nas nie złapał. Jeszcze kilka godzin i będziemy bezpieczni! W Teraźniejszości nadejdzie już ranek i czeki będą gotowe.

— Naprawdę, panowie? — rozległ się słodziutki głos. Barthold spojrzał do góry i zobaczył Bena Bartholdera stojącego nad nimi: w lewej ręce trzymał mały rewolwer.

— Więc tobie też obiecał nagrodę! — rzekł Barthold. — Istotnie. Bardzo kusząca oferta, że tak powiem. Ale to mnie nie interesuje.

— Nie? — zdziwił się Bairthre.

— Nie. Interesuje mnie tylko jedno. Chcę wiedzieć, który z was ostatniej nocy był ze mną w barze.

Barthold i Bairthre spojrzeli po sobie, a potem znów na Bena Bartholdera.

— Chcę tego człowieka — rzekł Bartholder. — Nikt nie będzie sobie kpił z Bena Bartholdera. Choć mam tylko jedną rękę, jestem również człowiekiem! Chcę tego faceta. Drugi może odejść.

Barthold i Bairthre wstali. Bartholder cofnął się, by obu trzymać pod muszką.

— Który z was, panowie? Nie mam zbyt wiele cierpliwości. Stał przed nimi, kołysząc się z lekka i spoglądając na nich jadowitym wzrokiem. Barthold uznał, że rewolwer jest zbyt daleko na jakiś gwałtowny ruch. Poza tym miał pewnie bardzo czuły spust.

— Gadajcie! — ostro powiedział Bartholder. — Który z was?

Barthold rozpaczliwie zastanawiał się, dlaczego Ben Bartholder jeszcze nie strzelił, dlaczego po prostu nie zabił ich obu.

Nagle zrozumiał i od razu wiedział, jak powinien postąpić.

— Everett — rzekł.

— Tak, Everett? — odpowiedział Bairthre.

— Teraz odwróćmy się obaj i chodźmy do flippera. — Ale rewolwer…

— On nie będzie strzelał. Mogę na ciebie liczyć?

— Możesz — powiedział Bairthre przez zaciśnięte zęby. Zrobili w tył zwrot, jak żołnierze, i wolno ruszyli z powrotem w stronę wozowni.

— Stać! — krzyknął Ben Bartholder. — Stójcie, albo obu zastrzelę!

— Nie zrobisz tego! — odkrzyknął Barthold. Byli już na ulicy i zbliżali się do wozowni.

— Nie? Myślisz, że się nie odważę?

— Nie o to chodzi — rzekł Barthold idąc w stronę flippera. — Po prostu nie zastrzelisz zupełnie niewinnego człowieka. A jeden z nas jest niewinny!

Powoli, ostrożnie Bairthre otworzył drzwiczki flippera. — Wszystko mi jedno! — ryknął Bartholder. — Który? Odezwij się, nędzny tchórzu! Który? Wyzwę go na uczciwy pojedynek. Gadajcie, bo zaraz obu zastrzelę!

— A co powiedzą inni? — zakpił Barthold. — Powiedzą, że jednoręki Jankes zdenerwował się i zastrzelił dwóch bezbronnych cudzoziemców.

Uzbrojona w rewolwer ręka Bena Bartholdera opadła. — Wchodź szybko — szepnął Barthold.

Wgramolili się do środka i zatrzasnęli drzwiczki.

— Dobrze, panowie — powiedział Ben Bartholder. — Byliście tu już dwa razy, myślę, że będziecie trzeci. Zaczekam tu w pobliżu. Następnym razem was dostanę. Odwrócił się i odszedł.

Opuścili Memphis. Ale dokąd mogli się udać? Barthold nie brał pod uwagę Królewca z roku 1676 z szalejącą czarną śmiercią. Londyn w 1595 był pełen kumpli Toma Barthala, z których każdy z radością poderżnąłby gardło Bartholdowi za jego zdradę.

— Wróćmy z powrotem — powiedział Bairthre. — Do Maiden Castle.

— A jeśli on tam jest?

— Nie. Przekraczanie bariery tysiąca lat jest niezgodne z prawem. Detektyw nie łamałby przecież prawa?

— Mógł tego nie zrobić — z namysłem rzekł Barthold. — Mógł tego nie zrobić. Warto spróbować. Ponownie uruchomił flippera.

Ocknęli się nocą, w polu, o milę od twierdzy Maiden Castel. Stanęli obok flippera i na zmianę pełnili wartę. Wreszcie nad zielonymi polami wzeszło słońce, ciepłe i żółte. — Nie ma go — powiedział Bairthre.

— Co? — spytał Barthold, gwałtownie się budząc.

— Mamy to z głowy, chłopie! Jesteśmy bezpieczni. Czy już jest ranek w twojej Teraźniejszości?

— Już jest — rzekł Barthold przecierając oczy. — Więc wygraliśmy i ja zostanę królem Irlandii!

— Tak, wygraliśmy — powiedział Barthold. — W końcu zwycięstwo jest… cholera!

— Co się stało?

— Ten detektyw! Popatrz tam! Bairthre przyglądał się polom, mrucząc: — Nic nie widzę. Czy jesteś pew…

Barthold trzasnął go w tył głowy kamieniem. Znalazł go w nocy i zachował na taką okazję.

Pochylił się i sprawdził puls Bairthre’a. Irlandczyk żył, ale przez kilka godzin nie odzyska przytomności. Kiedy się ocknie, będzie sam i bez królestwa.

To nieładnie — pomyślał Barthold. Ale w tej sytuacji zbyt ryzykowne było zabieranie Bairthre’a z powrotem. O ileż łatwiej będzie pójść do Inter-Temporal i odebrać czek na nazwisko Everett Barthold, a za pół godziny wrócić i odebrać następny czek Everetta Bartholda.

Ile to przyniosłoby korzyści!

Wszedł do flippera i raz jeszcze spojrzał na swego nieprzytomnego krewniaka. To przykre — pomyślał — że nigdy nie zostanie on królem Irlandii.

Ale przecież — stwierdził — dzieje tego kraju za bardzo by się zagmatwały.

Uruchomił sterowanie, kierując się wprost ku Teraźniejszości.

Zjawił się na tylnym dziedzińcu swego domu. Szybko wbiegł po schodach i zapukał do drzwi.

— Kto tam? — zawołała Mavis.

— Ja! — krzyknął Barthold. — Wszystko w porządku, Mavis… udało się wszystko!

— Kto? — Mavis otworzyła drzwi, spojrzała na niego i. zaczęła wrzeszczeć.

— Uspokój się — powiedział Barthold. — Wiem, że to było wyczerpujące, ale już minęło. Zaraz idę po czek i wtedy… Przerwał. W drzwiach, za Mavis, pojawił się jakiś mężczyzna. Był to niski mężczyzna, zaczynający łysieć, o pospolitych rysach, o łagodnych oczach patrzących zza rogowych okularów.

To był on.

— Nie! — jęknął Barthold.

— Tak — powiedziała jego kopia. — Nie można bezkarnie przekraczać bariery tysiąca lat. Czasami przepisy prawne mają swoje uzasadnienie. Jestem twoim czasoprzestrzennym sobowtórem.

Stojąc w drzwiach Barthold spoglądał na Bartholda. Po dłuższej chwili zdołał się odezwać:

— Byłem ścigany…

— Przeze mnie — powiedział sobowtór. — W przebraniu, oczywiście, bo masz trochę wrogów w różnych epokach. Dlaczego uciekłeś, durniu?

— Myślałem, że jesteś detektywem. Dlaczego mnie ścigałeś?

— Tylko i wyłącznie z jednego powodu.

— Jakiego?

— Mogliśmy być bogatsi, niż śmiałbyś kiedykolwiek marzyć — rzekł sobowtór — gdybyś tylko nie był taki przerażony! My trzej — ty, Bairthre i ja — mogliśmy pójść do Inter-Temporal i zgłosić przypadek roztrojenia!

— Roztrojenia! — westchnął Barthold. — Nigdy o tym nie słyszałem.

— Odszkodowanie byłoby niewyobrażalnie wysokie. Wielekroć wyższe niż za rozdwojenie. Wstyd mi za ciebie. — Cóż — rzekł Barthold — co się stało, to się stało.

Przynajmniej możemy odebrać czeki za rozdwojenie, a potem zastanowić się…

— Odebrałem oba czeki i podpisałem twoje zrzeczenie się praw. Rozumiesz, nie było cię tutaj.

— W takim razie chcę mego udziału.

— Nie bądź śmieszny — powiedział sobowtór.

— Ale to jest moje! Pójdę do Inter-Temporal i powiem im…

— Nie będą słuchać. Zrzekłem się w twoim imieniu wszystkich twoich praw. Nie możesz nawet pozostać w Teraźniejszości, Everett.

— Nie rób mi tego! — żebrał Barthold.

— Dlaczego? A ty, co zrobiłeś z Bairthre’em?

— Nie będziesz mnie sądził, do cholery! — krzyknął Barthold. — Jesteś mną!

— Kto jeszcze tu jest poza tobą, kto mógłby cię osądzić? — zapytał sobowtór.

Barthold nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić. Odwrócił się do Mavis.

— Kochanie — powiedział — zawsze mówiłaś, że potrafisz poznać swego męża. Nie poznajesz mnie teraz? Mavis odwróciła się i weszła do domu. Barthold zauważył błysk kamieni ruum na jej szyi i nie pytał już o nic.

Barthold i Barthold stali twarzą w twarz. Sobowtór podniósł rękę. Krążący nisko policyjny heli usiadł na ziemię. Ze środka wyszło trzech policjantów.

— Stało się to, czego się obawiałem, panowie — rzekł sobowtór. — Jak wiecie, mój sobowtór odebrał swój czek dziś rano. Zrzekł się wszelkich praw i wyruszył w Przeszłość. Bałem się, że może wrócić i zażądać więcej.

— Nie będzie już pana nachodził — powiedział policjant. Zwrócił się do Bartholda.

— Ty! Właź do flippera i wynoś się z Teraźniejszości. Następnym razem cię zastrzelimy!

Barthold zrozumiał, że przegrał. Pokornie powiedział: — Z przyjemnością odejdę, panowie. Ale mój flipper wymaga naprawy. Nie ma zegara.

— Powinieneś o tym pomyśleć, zanim zrzekłeś się praw — rzekł policjant. — Jazda stąd!

— Proszę! — błagał Barthold. — Nie — odparł Barthold.

Żadnej litości. I Barthold wiedział, że na miejscu sobowtóra postąpiłby dokładnie tak samo.

Wdrapał się do flippera i zamknął drzwiczki.

W odrętwieniu rozważał możliwości wyboru, jeśli można je było tak nazwać.

Nowy Jork w roku 1912 z doprowadzającą do szaleństwa świadomością bliskości jego epoki? I z Bully Jackiem? Może Memphis w roku 1869 z Benem Bartholderem czekającym na trzecią wizytę? Może Królewiec w 1676 w towarzystwie głupawo uśmiechniętej gęby Hansa Baerthalera i czarnej śmierci? Może Londyn w roku 1595 z szukającą go po całym mieście bandą rzezimieszków, przyjaciół Toma Barthala? Może Maiden Castle ze wściekłym, pałającym żądzą odwetu Connorem Lough Mac Bairthre’em?

Było mu wszystko jedno. Tym razem — pomyślał niech miejsce wybierze mnie.

Zamknął oczy i na ślepo wcisnął klawisz.

Загрузка...