— Świadek Shennan Ouine?
— To ja, panie komandorze.
— Jest pan świadkiem w postępowaniu toczącym się przed Trybunałem Izby Kosmicznej, któremu przewodniczę. Zwracając się do mnie, proszę używać tytułu przewodniczącego, a członków Trybunału nazywać sędziami. Na pytania Trybunału winien pan odpowiadać niezwłocznie, natomiast na pytania oskarżenia i obrony tylko po uprzednim zezwoleniu Trybunału. W zeznaniach może się pan opierać wyłącznie na tym, co pan widział i wie z własnego doświadczenia, ale nie na tym, co pan słyszał od osób trzecich. Czy świadek zrozumiał pouczenie?
— Tak, panie przewodniczący.
— Nazwisko i imię świadka brzmi Shennan Ouine?
— Tak.
— Jako członek załogi „Goliata” używał pan jednak innego nazwiska?
— Tak, panie przewodniczący: to było jednym z warunków umowy, jaką zawarli ze mną armatorzy.
— Świadek znał powody, dla których nadano mu pseudonim?
— Znałem je, panie przewodniczący.
Świadek brał udział w locie okrężnym „Goliata”, okresie od siedemnastego do trzydziestego października bieżącego roku?
— Tak, panie przewodniczący.
— Jakie funkcje pełnił świadek na pokładzie?
— Byłem drugim pilotem.
— Proszę opowiedzieć Trybunałowi, co zaszło na podkładzie „Goliata” w dniu dwudziestym pierwszym października podczas wspomnianego rejsu, poczynając od ustaleń dotyczących położenia statku i postawionych mu zadań.
— O ósmej trzydzieści czasu pokładowego przecięliśmy perymetr satelitów Saturna z szybkością hiperboliczną i zaczęliśmy hamowanie, które trwało do jedenastej. Wytraciliśmy w tym czasie hiperboliczną i przy podwójnej okrężnej zerowej rozpoczęliśmy manewr wchodzenia na orbitę kołową, aby naprowadzać z niej sztuczne satelity na płaszczyznę pierścienia.
— Przez podwójną zerową świadek rozumie szybkość pięćdziesięciu dwu kilometrów na sekundę?
— Tak, panie przewodniczący. O jedenastej skończyłem moją wachtę, ale ponieważ manewrowanie wobec trwałych zakłóceń wymagało ciągłych poprawek kursowych, zamieniłem się tylko miejscem z pierwszym pilotem, który odtąd prowadził, a ja pracowałem jako nawigator.
— Kto kazał panu tak postąpić?
— Dowódca, panie sędzio. Była to zresztą procedura normalna w takich okolicznościach. Zadaniem naszym było podejść możliwie blisko na bezpieczną jeszcze odległość do granicy Roche’a w płaszczyźnie pierścienia i stamtąd, z orbity praktycznie kołowej, wyrzucić kolejno trzy sondy automatyczne, które mieliśmy naprowadzić zdalnie drogą radiową w obręb strefy Roche’a. Jedna sonda miała być umieszczona wewnątrz szczeliny Cassiniego, to znaczy w przestrzeni oddzielającej wewnętrzny pierścień Saturna od zewnętrznego, a dwie pozostałe były przeznaczone do kontrolowania jej. ruchów. Czy mam to objaśnić dokładniej?
— Proszę to zrobić.
— Słuchani, panie przewodniczący. Każdy z pierścieni Saturna składa się z drobnych ciał meteoropodobnych, a rozdziela je szczelina o szerokości mniej więcej czterech tysięcy kilometrów. Sztuczny satelita, umieszczony wewnątrz szczeliny i obiegający planetę po kołowej orbicie, miał dostarczać informacji o zakłóceniach grawitacyjnego pola oraz o wewnętrznych ruchach wzajemnych ciał, z których składają się pierścienie. Jednakże satelita taki zostałby w krótkim czasie wypchnięty perturbacjami z owej pustej przestrzeni albo w obręb pierścienia wewnętrznego, albo zewnętrznego, i naturalnie strzaskany jak we młynie.
Aby do tego nie dopuścić, mieliśmy użyć specjalnych satelitów, posiadających własny napęd w postaci silników jonowych o względnie małym ciągu, rzędu jednej czwartej do jednej piątej tony, przy czym dwa satelity-”stróże” winny były dzięki radarowym czujnikom baczyć na to, żeby ten, który krąży wewnątrz szczeliny, nie opuszczał jej. Posiadając na pokładach kalkulatory, miały one obliczać odpowiednie poprawki dla owego satelity i uruchamiać należycie jego silniki, przez co spodziewano się, że satelita będzie mógł pracować tak długo, jak długo będzie miał ciąg, więc około dwu miesięcy.
— W jakim celu mieliście umieścić aż dwa satelity kontroli? Czy świadek nie uważa, że wystarczyłby jeden?
— Na pewno wystarczyłby jeden, panie sędzio. Drugi „stróż” był po prostu rezerwą na wypadek, gdyby pierwszy zawiódł bądź uległ zniszczeniu w kolizji meteorytowej. Z Ziemi, obserwowana astronomicznie, przestrzeń okołosaturnowa wydaje się poza pierścieniami i księżycami pusta, ale w rzeczywistości jest porządnie zaśmiecona. Wymijanie drobnych ciał jest oczywiście w takich warunkach niemożliwe. Właśnie dlatego było naszym zadaniem utrzymywać szybkość kołową orbitalną, ponieważ praktycznie wszystkie okruchy krążą w przyrównikowej płaszczyźnie Saturna z jego pierwszą kosmiczną szybkością. Zmniejszało to szanse zderzenia do rozsądnego minimum. Mieliśmy poza tym na pokładzie ochronę przeciwmeteorytową pod postacią ekranów do wystrzelania: ekrany można było albo wystrzelić ze stanowiska pilota, albo też mógł to samo zrobić odpowiedni automat, sprzężony z radarem własnym statku.
— Czy świadek uważał zadanie za trudne bądź niebezpieczne?
— Nie było ani specjalnie niebezpieczne, ani szczególnie trudne, panie sędzio, przy założeniu, że wszystkie manewry zostaną wykonane sprawnie i bez zakłóceń. Saturn, z jego pobliżem, uchodzi wśród nas za śmietnik gorszy od Jowiszowego, ale za to przyspieszenia, które trzeba rozwijać przy manewrach, są daleko mniejsze niż w perymetrach Jowisza, i to daje znaczne plusy.
— Kogo świadek miał na myśli, mówiąc „wśród nas”?
— Pilotów, panie sędzio, no i nawigatorów.
— Jednym słowem — kosmonautów?
— Tak, panie sędzio. Gdy dochodziła dwunasta czasu pokładowego, doszliśmy praktycznie do zewnętrznej granicy pierścienia.
— W jego płaszczyźnie?
— Tak. Na odległość około tysiąca kilometrów. Czujniki wskazywały już tam znaczne zapylenie. Mieliśmy około czterystu mikrozderzeń pyłowych na minutę. Zgodnie z programem weszliśmy w strefę Roche’a ponad pierścieniem i z orbity kołowej, która była praktycznie równoległa do szczeliny Cassiniego, zaczęliśmy wyrzucać sondy. Pierwszą wystrzeliliśmy o piętnastej czasu pokładowego i naprowadziliśmy ją impulsem radarowym w obręb samej szczeliny. To właśnie było moim zadaniem. Pilot pomagał mi, utrzymując minimalny ciąg. Dzięki temu krążyliśmy praktycznie z taką samą szybkością jak pierścienie, Calder manewrował bardzo zręcznie. Ciąg dawał tylko taki, który pozwala prawidłowo zorientować statek — dziobem do przodu, bo bez ciągu wchodzi się od razu w koziołkowanie.
— Kto znajdował się w sterowni oprócz świadka i pierwszego pilota?
— Wszyscy. Cała załoga, panie sędzio. Dowódca siedział między mną i Calderem, bardziej po jego stronie, bo tak ustawił sobie fotel. Za mną był inżynier z elektronikiem. Doktor Burns siedział, zdaje się, za dowódcą.
— Świadek nie jest tego pewny?
— Nie zwróciłem na to uwagi. Byłem przez cały czas zajęty, a zresztą z fotela trudno patrzeć w tył. Oparcie jest zbyt wysokie.
— Sonda została wprowadzona w szczelinę wizualnie?
— Nie tylko wizualnie, panie sędzio. Miałem z nią trwałą łączność telewizyjną. Pomagałem też sobie radarowym altimetrem. Obliczywszy dane jej orbity stwierdziłem, że siedzi dobrze — mniej więcej pośrodku pustej przestrzeni międzypierścieniowej — i powiedziałem Calderowi, że jestem gotów.
— Że świadek jest gotów?
— Tak, do naprowadzenia następnej sondy. Calder uruchomił łapę, klapa otwarła się, ale sonda nie wyszła.
— Co pan nazywa „łapą”?
— Tłok poruszany hydraulicznie, który wypycha sondę z zewnętrznej wyrzutni po otwarciu klapy. Mieliśmy na rufie trzy takie wyrzutnie i należało trzykrotnie powtórzyć ten sam manewr.
— Więc drugi z kolei satelita nie opuścił statku?
— Nie, utkwił w wyrzutni.
— Proszę dokładnie przedstawić, jak do tego doszło.
— Kolejność operacji była następująca: najpierw otwiera się klapę zewnętrzną, potem uruchamia się hydraulikę, a gdy wskaźnik daje znać, że satelita wychodzi, włącza się jego automat startowy. Automat daje zapłon po stu sekundach opóźnienia, więc zawsze jest dosyć czasu, żeby go wyłączyć, gdyby doszło do awarii. Automat uruchamia mały booster na paliwo stałe i satelita odchodzi własnym ciągiem od statku, piętnastosekundowym ciągiem rzędu tony. Chodzi o to, żeby oddalił się od macierzystego statku możliwie szybko. Kiedy booster się wypala, automatycznie włączeniu ulega silnik jonowy, znajdujący się pod zdalną kontrolą nawigatora. W tym wypadku Calder włączył już automat rozruchu, bo satelita zaczął się wysuwać, a kiedy nagle stanął, próbował automat wyłączyć, ale mu się to nie udało.
— Świadek jest pewien tego, że pierwszy pilot usiłował wyłączyć startowy automat sondy?
— Tak, mocował się z rękojeścią, która zeskoczyła wstecz, ale nie wiem, czemu ładunek mimo to odpalił. Calder krzyknął: „Blok!” — to słyszałem.
— Krzyknął: „Blok!”?
— Tak, coś się tam zablokowało. Było jeszcze około pół minuty do odpalenia boostera, więc starał się ponownie wypchnąć sondę, zwiększając ciśnienie, manometry wskazywały maksimum, ale siedziała jak wklinowana. Wtedy cofnął tłok i uruchomił go ponownie, wszyscy czuliśmy, jak uderzył w sondę, bo to było prawie jak uderzenie młotem.
— Usiłował w ten sposób wypchnąć sondę?
— Tak, panie sędzio; należało się liczyć z jej ewentualnym zniszczeniem, bo nie zwiększył nacisku stopniowo, ale dał od razu pełne ciśnienie w przewody, co zresztą było zupełnie rozsądne, biorąc pod uwagę to, że mieliśmy zapasową sondę, ale nie mieliśmy zapasowego statku.
— Czy to miał być dowcip? Świadek zechce się powstrzymać od takiego okraszania zeznań.
— Tak więc tłok uderzył, ale sonda nie wyszła, a że czas mijał, krzyknąłem „Pasy!” — i zapiąłem się na całą moc. Oprócz mnie krzyknęło to co najmniej dwu ludzi, jednym z nich był dowódca, poznałem go po głosie.
— Proszę wyjaśnić Trybunałowi, czemu świadek postąpił w ten sposób.
— Byliśmy na orbicie kołowej, nad pierścieniem A, więc szliśmy praktycznie bez ciągu. Wiedziałem, że kiedy booster odpali, a odpalić musiał, bo starter już działał, dostaniemy boczny odrzut i statek zacznie koziołkować. Zaklinowała się sonda sterburty, zwróconej ku Saturnowi. Musiała więc działać jako boczny deflektor. Oczekiwałem koziołków i siły odśrodkowej, którą pilot będzie zmuszony gasić własnym ciągiem przeciwnym statku. W takim położeniu nie dałoby się z góry przewidzieć wszystkich ewolucji, do jakich mogło dojść. Trzeba było w każdym razie być porządnie zapiętym.
— Więc świadek podczas wachty, pełniąc u sterów funkcje nawigatora, miał rozpięte pasy?
— Nie, panie sędzio, nie były rozpięte, miały tylko luz. Można go w pewnych granicach regulować. Przy całkowitym zaciągnięciu klamry — nazywamy to „na całą moc” — ma się zmniejszoną swobodę ruchów.
— Czy świadkowi wiadomo o tym, że regulamin nie przewiduje żadnych luzów ani ustopniowania w zaciąganiu pasów?
— Tak jest, Wysoki Trybunale, wiedziałem, że instrukcja mówi coś innego, ale tak się zawsze robi.
— Jak to świadek rozumie?
— W praktyce na wszystkich statkach, na jakich latałem, regulowało się luzy w pasach, bo to ułatwia pracę.
— Nagminność wykroczenia nie może go usprawiedliwić. Proszę mówić dalej.
— Tak jak tego oczekiwałem, booster sondy odpalił. Statek zaczął się obracać w osi poprzecznej i równocześnie znosiło nas z dotychczasowej orbity, zresztą bardzo powoli. Pilot równoważył ten ruch podwójny własnym ciągiem bocznym, ale nie do końca, to znaczy — nie z zerowym skutkiem.
— Dlaczego?
— Nie byłem sam przy sterach, ale przypuszczam, że to było nie do zrobienia. Sonda siedziała zaklinowana w wyrzutni z otwartą klapą, przez ten otwór wydobywała się część gazów jej silnika, przy czym strumień gazów musiał mieć zawirowania i przez to nie bił równomiernie. Efekt był taki, że boczne impulsy raz słabły, a raz się wzmagały, wskutek czego korekcja ciągiem własnym powodowała wahadłowe ruchy boczne całego korpusu, a kiedy booster wypalił się, przeszliśmy w koziołkowanie daleko silniejsze, z odwrotnym znakiem, które pilot zgasił dopiero po dobrej chwili, gdy się zorientował, że booster wprawdzie zdechł, ale pracuje za to silnik jonowy.
— „Booster zdechł”?
— Chciałem powiedzieć, że pilot nie był zupełnie pewien, czy silnik jonowy sondy odpali, w końcu uderzył ją bardzo silnie tłokiem i mógł go uszkodzić: zresztą właśnie to było chyba jego zamiarem, ja też bym tak postąpił. Kiedy booster wygasł, okazało się jednak, że napęd jonowy działa i znowu mieliśmy defleksję boczną rzędu jednej czwartej tony. Nie było tego wiele, a jednak dosyć dla koziołkowania na takiej orbicie. Mieliśmy przecież okrężną szybkość orbitalną, a wtedy najmniejsze różnice przyspieszenia wywierają ogromny efekt na trajektorię lotu i na stateczność własną.
— Jak zachowali się wtedy członkowie załogi?
— Zupełnie spokojnie, panie sędzio. Oczywiście wszyscy musieli, zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa w momencie, gdy booster odpalił, bo to jest ładunek prochowy wagi stu kilogramów, który mógł w tej na poły zamkniętej przestrzeni, jaką stanowiła wyrzutnia z zaklinowaną sondą, po prostu zdetonować jak bomba. Otwarłoby to nam sterburtę jak puszkę konserw. Na szczęście do eksplozji nie doszło. Silnik jonowy już takiego niebezpieczeństwa nie przedstawiał. Co prawda mieliśmy dodatkową komplikację, spowodowaną przez to, że automat uruchomił alarm pożarowy i zaczai zatapiać wyrzutnię numer dwa pianą. Nie mogło to nam nic dać dobrego, bo silnika z jonowym ciągiem piana nie ugasi, toteż wyrzucało tylko pianę przez otwartą klapę, przy czym jej część była chyba wsysana do wylotowego leja sondy i powodowała zdławienie ciągu. Dopóki pilot nie wyłączył z sieci gaśnic, mieliśmy przez dobrych kilka minut boczne szarpania, niezbyt mocne, ale w każdym razie utrudniające stabilizację lotu.
— Kto uruchomił sieć gaśnic?
— Automat, panie sędzio, kiedy czujniki pokazały wzrost temperatury w poszyciu sterburty ponad siedemset stopni — to booster tak nas podgrzał.
— Jakie polecenia lub rozkazy dawał do tego czasu dowódca?
— Nie dawał żadnych poleceń ani rozkazów. Wyglądało mi na to, że chce się przekonać, co zrobi pilot. Mieliśmy zasadniczo dwie możliwości: albo po prostu odejść od planety rosnącym ciągiem i rozpocząć powrót do hiperboli, rezygnując z wykonania zadań, albo też próbować wprowadzenia na kontrolną orbitę ostatniej, trzeciej sondy. Odejście oznaczało ruinę programu, ponieważ sonda, która już krążyła w szczelinie, na pewno roztrzaskałaby się, dryfując, po paru godzinach najwyżej. Zewnętrzna korekcja jej toru,, dawana sondą-”stróżem”, była konieczna.
— Tę alternatywę powinien był naturalnie rozstrzygnąć dowódca statku?
— Panie przewodniczący, czy mam odpowiedzieć na to pytanie?
— Świadek odpowie na pytanie oskarżenia.
— A więc, dowódca mógł naturalnie wydawać rozkazy, ale robić tego nie musiał. Zasadniczo pilot w określonych okolicznościach uprawniony jest do pełnienia funkcji równoważnych funkcjom dowódcy statku, jak o tym mówi szesnasty paragraf instrukcji pokładowej, ponieważ często było tak, że nie ma czasu na porozumiewanie się pomiędzy dowódcą a ludźmi przy sterach.
— Ale w powstałych okolicznościach dowódca rozkazy wydawać mógł, ponieważ statek ani nie znajdował się pod akceleracją, uniemożliwiającą wydawanie rozkazów głosem, ani też nie był w bezpośrednim niebezpieczeństwie zniszczenia.
— O piętnastej z minutami czasu pokładowego pilot dał umiarkowany ciąg wyrównawczy…
— Dlaczego świadek zignorował to, co powiedziałem? Proszę Wysoki Trybunał o udzielenie świadkowi upomnienia i nakazanie mu, aby odpowiedział na moje słowa.
— Wysoki Trybunale, miałem odpowiadać na pytania, ale oskarżenie nie zadało mi żadnego pytania. Oskarżenie wypowiedziało tylko własny komentarz interpretujący powstałą na statku sytuację. Czy mam ze swej strony ten komentarz skomentować?
— Oskarżenie zechce sformułować pytanie adresowane do świadka, a świadek winien wykazać maksimum dobrej woli przy zeznawaniu.
— Czy świadek nie uważa, że dowódca powinien był w powstałej sytuacji powziąć konkretną decyzję i zakomunikować ją pilotowi w postaci rozkazu?
— Instrukcja, panie prokuratorze, nie przewiduje…
— Świadek ma zwracać się tylko do Trybunału.
— Słucham. Instrukcja, Wysoki Trybunale, nie przewiduje szczegółowo wszystkich okoliczności, jakie mogą powstać na pokładzie. To jest zresztą niemożliwe. Gdyby to było możliwe, wystarczyłoby, aby każdy członek załogi na pamięć się jej nauczył i wtedy dowodzenie nie byłoby w ogóle potrzebne.
— Panie przewodniczący, oskarżenie protestuje przeciwko tego rodzaju ironicznym uwagom świadka!
— Świadek zechce odpowiadać zwięźle i prosto na pytania oskarżyciela.
— Słucham. A więc nie uważam, żeby dowódca musiał wydawać w owej sytuacji specjalne rozkazy. Był obecny; widział i rozumiał, co się dzieje; jeśli milczał, znaczyło to, że wedle dwudziestego drugiego paragrafu instrukcji pokładowej, zezwala pilotowi na działanie zgodne z jego rozeznaniem własnym.
— Wysoki Trybunale, świadek fałszywie interpretuje brzmienie dwudziestego drugiego paragrafu instrukcji pokładowej żeglugi kosmicznej, ponieważ odpowiedni jest tu paragraf dwudziesty szósty, który mówi o sytuacjach niebezpiecznych.
— Wysoki Trybunale, sytuacja, która powstała na „Goliacie”, nie była niebezpieczna ani dla statku, ani dla zdrowia i życia załogi.
— Świadek, Wysoki Trybunale, wykazuje najwyraźniej złą wolę, gdyż zamiast dążyć do ustalenia prawdy obiektywnej, w swoich zeznaniach usiłuje per fas et nefas usprawiedliwiać postępki oskarżonego Pirxa, który był dowódcą statku! Sytuacja, w jakiej statek się znalazł, niewątpliwie należała do takich, które obejmuje brzmienie paragrafu dwudziestego szóstego!
— Wysoki Trybunale, oskarżyciel nie może jednocześnie pełnić funkcji rzeczoznawcy-biegłego, który ustala stany rzeczowe!
— Odbieram świadkowi głos. Trybunał zawiesza kwestię odpowiedniości dwudziestego drugiego lub dwudziestego szóstego paragrafu instrukcji pokładowej do osobnego rozstrzygnięcia. Świadek przedstawi obecnie, co zaszło na statku w dalszym ciągu.
— Calder nie zwracał się wprawdzie do dowódcy z żadnymi pytaniami, ale widziałem, że kilkakrotnie spojrzał w jego stronę. Tymczasem ciąg zaklinowanej sondy wyrównał się i ustatecznienie statku nie nastręczało trudności. Calder, mając dobrą stabilizację, poszedł na oddalenie od pierścienia, ale nie żądał ode mnie obliczenia kursów powrotnych, więc domyśliłem się, że będzie jednak próbował dokończenia naszych zadań. Kiedyśmy wyszli poza granicę Roche’a, o szesnastej mniej więcej, zasygnalizował szczyt i natychmiast spróbował wytrząsnąć sondę.
— To znaczy?
— No cóż, włączył sygnały szczytu przeciążeniowego i zaraz potem dał najpierw całą wstecz, a potem całą naprzód; sonda waży trzy tony; pod pełną akceleracją musiała ważyć prawie dwadzieścia razy tyle. Powinna była wylecieć z tej wyrzutni jak groszek. Mając z dziesięć tysięcy mil luzu, Calder dał te uderzenia ciągiem dwa razy po kolei, ale bez rezultatu. Sprawił tyle, że defleksja jeszcze wzrosła. Przypuszczalnie pod wpływem gwałtownych przyspieszeń sonda, która jeszcze mocniej zaklinowała się w wyrzutni, zmieniła położenie, tak że teraz cały strumień jej gazów bił w uchyloną klapę zewnętrzną, odbijał się od niej i uciekał w przestrzeń. Uderzenia ciągiem były zarówno nieprzyjemne dla nas, jak i trochę ryzykowne, ponieważ już było jasne, że jeżeli sonda w ogóle pójdzie, to chyba zabierze ze sobą kawałek zewnętrznego pancerza. Wyglądało na to, że albo będziemy musieli wysłać ludzi w skafandrach z narzędziami na pancerz, albo też wracać, ciągnąc z sobą tę choler… przepraszam, tę zaklinowaną sondę.
— Czy Calder nie próbował wyłączyć silnika sondy?
— Nie mógł tego zrobić, panie sędzio, bo kabel sterowniczy, łączący sondę ze statkiem, był już przerwany — a więc pozostawało tylko sterowanie drogą radiową, ale sonda tkwiła w samym wylocie wyrzutni i była ekranowana jej metalową osłoną. Lecieliśmy może minutę, oddalając się od planety, i byłem już przekonany, że jednak zdecydował się na odwrót; wykonał kilka manewrów, robiąc tak zwany najazd na gwiazdę — polega to na tym, że dziobem statku celuje się w obraną gwiazdę i daje przy tym różne ciągi. Jeśli sterowność jest w normie, gwiazda powinna tkwić w ekranach zupełnie nieruchomo. Oczywiście tak nie było, mieliśmy zmienioną charakterystykę lotu i Calder starał się zbadać jej liczbowe wartości. Po kilku próbach udało mu się jednak dobrać ciągi, wyrównując defleksję, i wtedy zawrócił.
— Czy świadek zorientował się wówczas we właściwym zamierzeniu Caldera?
— Tak, to znaczy — przypuszczałem, że będzie chciał jednak wyorbitować pozostałą na pokładzie trzecią sondę. Zeszliśmy na płaszczyznę ekliptyki z powrotem, od strony Słońca, przy czym Calder pracował po prostu znakomicie; gdybym o tym nie wiedział, nigdy bym nie przypuścił, że z taką swobodą steruje statkiem, który ma niejako wbudowany osobny boczny silnik, nie uwzględniony konstrukcyjnie. Kazał mi obliczyć kursowe poprawki i całą trajektorię wraz z impulsami sterowania dla naszej „trzeciej sondy. Wtedy nie mogłem już mieć żadnych wątpliwości.
— Świadek te polecenia wykonał?
— Nie, panie sędzio. To znaczy, powiedziałem mu, że nie mogę obliczać kursów zgodnie z programem, skoro mamy postępować inaczej — a przecież nie mogliśmy się już ściśle trzymać programu. Zażądałem od niego dodatkowych danych, bo nie wiedziałem, z jakiej wysokości chce wyorbitować ostatnią sondę, ale nic mi nie odpowiedział. Być może, zwrócił się do mnie tylko po to, aby powiadomić dowódcę o swoim zamiarze.
— Tak świadek sądzi? Mógł przecież zwrócić się do dowódcy bezpośrednio.
— Może nie chciał tego robić. Może zależało mu na tym właśnie, żeby nikt nie pomyślał, że on sam nie wie, jak należy postępować i potrzebuje pomocy. Ale równie dobrze mogło być tak, że chciał pokazać, jak doskonałym jest pilotem, jeśli bierze się do wykonania zadań, w których nawigator, to znaczy ja, nie potrafi mu pomóc. Dowódca jednak nie zareagował, a Calder już szedł na zbliżenie z pierścieniami. Wtedy przestało mi się to podobać.
— Świadek zechce zeznawać w sposób bardziej rzeczowy.
— Tak, panie sędzio. Pomyślałem, że zanosi się na ryzykowną operację.
— Wysoki Trybunał zechce zauważyć, że świadek minio woli potwierdził obecnie to, czego nie chciał stwierdzić poprzednio: obowiązkiem dowódcy było aktywnie wmieszać się w powstałą sytuację i dowódca świadomie, z rozmysłem, tego zaniechał, narażając przez to statek wraz z załogą na nieobliczalne następstwa.
— Wysoki Trybunale, nie było tak, jak twierdzi oskarżenie.
— Proszę nie polemizować z oskarżeniem, lecz składać zeznania odnoszące się wyłącznie do przebiegu zdarzeń. Dlaczego w chwili, kiedy Calder począł wracać na perymetr pierścieni, uznał pan — dopiero wtedy — operację za ryzykowną?
— Może źle się wyraziłem. Było tak: pilot powinien się w podobnych okolicznościach zwrócić do dowódcy. Ja bym to na jego miejscu zrobił na pewno. Pierwotnego programu nie mogliśmy już zrealizować z całą dokładnością. Myślałem, że Calder, skoro dowódca zostawia mu inicjatywę, będzie się starał umieścić satelitę ze znacznej odległości, to znaczy nie zbliżając się zbytnio do pierścienia. Zmniejszało to co prawda szansę sukcesu, ale było możliwe, a zarazem bezpieczne. I rzeczywiście, przy małej szybkości kazał mi ponownie obliczyć kursy dla satelity, naprowadzanego impulsami z odległości rzędu tysiąca do tysiąca dwustu kilometrów. Ponieważ chciałem mu pomóc, zacząłem obliczać te kursy, przy czym okazało się, że rozmiary błędu są mniej więcej takie, jak rozmiary szerokości szczeliny Cassiniego. Było więc koło pięćdziesięciu szans na sto, że sonda, zamiast wejść na właściwą orbitę kontroli, pójdzie albo ku planecie, albo na zewnątrz, i roztrzaska się o pierścień. Podałem mu ten wynik, bo nie miałem nic lepszego.
— Czy dowódca zaznajomił się z wynikiem obliczeń świadka?
— Musiał go widzieć, bo cyfry wyskakiwały na indykatorze, umieszczonym centralnie nad naszymi pulpitami. Szliśmy małym ciągiem i wydało mi się, że Calder nie umie zadecydować, co począć. Był rzeczywiście w kropce. Gdyby teraz wycofał się, oznaczałoby to, że poprzednio omylił się w rachubach, że zawiodła go intuicja. Dopóki nie zawrócił ku planecie, mógłby jeszcze utrzymywać, że uznał ryzyko za zbyt wielkie i nieopłacalne — natychmiast. Ale on już pokazał, że ma statek w ręku, mimo zmienionej charakterystyki ciągów, a choć tego nie powiedział, z następnych manewrów wynikało jasno, że postanawia przecież kontynuować próbę orbitowania sondy. Szliśmy na zbliżenie i myślałem, że chce po prostu polepszyć nieco szansę; zwiększały się przecież ze spadkiem odległości, ale gdyby o to mu chodziło, powinien był już zacząć hamowanie, tymczasem zwiększył ciąg. Dopiero gdy to zrobił, w owym momencie pomyślałem, że chce zrobić coś zupełnie innego, wcześniej nawet mi to do głowy nią przyszło. Zresztą wszyscy to pojęli — momentalnie.
— Świadek twierdzi, że wszyscy członkowie załogi zdali sobie sprawę z powagi położenia?
— Tak, panie przewodniczący. Ktoś za mną, siedzący od bakburty, powiedział, w chwili przyspieszenia: „Życie było piękne”.
— Kto to powiedział?
— Tego nie wiem. Może inżynier, a może elektronik. Nie zwracałem na to uwagi. Wszystko działo się w ułamkach sekund. Calder włączył sygnał szczytu i dał duży ciąg, mając kurs kolizyjny z pierścieniem. Jasne było, że chce przejść „Goliatem” przez sam środek szczeliny Cassiniego i po drodze „zgubić” tą trzecią sondę metodą „przestraszonego ptaszka”.
— Cóż to za metoda?
— Tak się to czasem nazywa, panie sędzio: statek „gubi” sondę tak, jak ptak „gubi” w locie jajko… Ale dowódca mu tego zabronił.
— Dowódca mu zabronił? Wydał taki rozkaz?
— Tak jest, panie sędzio.
— Sprzeciw oskarżenia. Świadek przeinacza fakty. Dowódca rozkazu takiego nie wydał.
— Owszem — dowódca usiłował wydać taki rozkaz, ale nie zdążył go wypowiedzieć pełnym zdaniem. Calder dał wprawdzie ostrzeżenie szczytu przyspieszeniowego, ale zaledwie na ułamek sekundy przed właściwym manewrem. Kiedy błysło czerwienią, dowódca krzyknął do niego, a on równocześnie poszedł całą mocą. Pod taką prasą, powyżej czternastu g, nie można z siebie już głosu wydobyć. Wyglądało na to, że Calder chciał mu zgnieść słowa na ustach. Nie powiadam, że on naprawdę do tego zmierzał, ale tak to wyglądało. Wgniotło nas od razu tak, że straciłem kompletnie wzrok, toteż dowódca zdążył ledwie krzyknąć…
— Panie przewodniczący, oskarżenie wnosi sprzeciw przeciwko sformułowaniom użytym przez świadka. Wbrew własnemu zastrzeżeniu świadek sugeruje jednak, jakoby pilot Calder z premedytacją i złą wolą usiłował udaremnić dowódcy wydanie rozkazu.
— Niczego podobnego nie mówiłem.
— Odbieram świadkowi głos. Trybunał przychyla się do wniosku oskarżenia. Proszę wykreślić z protokołu słowa świadka, poczynając od zdania: „Wyglądało na to, że Calder chciał mu zgnieść słowa na ustach”. Świadek zechce się powstrzymać od komentarzy i powtórzyć dokładnie to, co powiedział rzeczywiście dowódca.
— A więc, jakem już mówił, dowódca nie zdążył wprawdzie sformułować rozkazu całym zdaniem, ale jego sens był jasny. Zabronił Calderowi wchodzić w szczelinę Cassiniego.
— Sprzeciw oskarżenia. Nie jest istotne dla materialnej prawdy przewodu to, co oskarżony Pirx chciał powiedzieć, lecz to tylko, co rzeczywiście powiedział.
— Trybunał uznaje sprzeciw. Niech świadek ograniczy się do tego, co zostało powiedziane w sterowni.
— Zostało powiedziane dosyć, żeby każdy człowiek, który jest z zawodu kosmonautą, zrozumiał, że dowódca zabrania pilotowi wejść w Cassiniego.
— Świadek zechce przytoczyć owe słowa, a Trybunał sam poweźmie opinię w kwestii ich właściwego sensu.
— Nie pamiętam tych słów, panie przewodniczący, tylko właśnie ich sens. Dowódca zaczął wołać coś w rodzaju: „Nie przechodź przez pierścień!” — a może: „Nie na wylot!” — i dalej już mówić nie mógł.
— Jednakowoż poprzednio świadek powiedział, że dowódca nie wygłosił całego zdania, a zacytowane teraz przez świadka: „Nie przechodź przez pierścień” — stanowi całe zdanie.
— Gdyby na tej sali wybuchł pożar i gdybym zawołał: „Pali się!” — nie byłoby to całe zdanie, boby nie mówiło o tym, co się pali ani gdzie się pali, lecz byłoby zrozumiałym ostrzeżeniem.
— Sprzeciw oskarżenia! Proszę Trybunał o przywołanie świadka do porządku!
— Trybunał udziela świadkowi upomnienia. Nie jest zadaniem świadka pouczanie Trybunału przypowieściami i anegdotami. Proszę ograniczyć się do rzeczowej relacji o tym, co zaszło na pokładzie.
— Słucham. Na pokładzie zaszło to, że dowódca okrzykiem zakazał pilotowi wprowadzić statek w szczelinę…
— Sprzeciw! Zeznania świadka tendencyjnie zmierzają do sfałszowania faktów!
— Trybunał pragnie być wyrozumiały. Świadek zechce pojąć, że zadaniem przewodu jest ustalenie faktów materialnych. Czy świadek potrafi przytoczyć urywek zdania, wypowiedzianego przez dowódcę?
— Byliśmy już pod wielkim przyspieszeniem. Miałem black-out, nic nie widziałem, ale słyszałem okrzyk dowódcy. Słowa nie były wyraźne, a jednak zrozumiałem, o co szło. Tym bardziej musiał słyszeć to ostrzeżenie pilot, skoro znajdował się bliżej dowódcy aniżeli ja.
— Obrona prosi o ponowne przesłuchanie taśm rejestracyjnych ze sterowni, w ich fragmencie dotyczącym okrzyku dowódcy.
— Trybunał oddala wniosek obrony. Taśmy zostały przesłuchane i ustalono, że stopień zniekształcenia głosu pozwala jedynie na zidentyfikowanie osoby, ale nie na wyjawienie treści okrzyku. Trybunał poweźmie w tej spornej kwestii odrębną decyzję. Niech świadek powie, co stało się po okrzyku dowódcy.
— Kiedy przejrzałem, szliśmy na kolizję z pierścieniem, Akcelerometr pokazywał dwa g. Szybkość była hiperboliczna. Dowódca zawołał: „Calder! Nie wykonałeś rozkazu! Zabroniłem ci wchodzić w Cassiniego!” — a Calder natychmiast odpowiedział: „Nie słyszałem tego, komandorze!”
— Dowódca nie rozkazał mu jednak w owej chwili hamować bądź zawrócić?
— To już było niemożliwe, panie przewodniczący. Mieliśmy hiperboliczną rzędu osiemdziesięciu kilometrów na sekundę. Nie było mowy o tym, żeby wygasić taki pęd bez przekroczenia bariery grawitacyjnej.
— Co świadek rozumie przez barierę grawitacyjną?
— Trwałe przyspieszenie dodatnie lub ujemne powyżej dwudziestu — dwudziestu dwu jednostek grawitacyjnych. Z każdą sekundą lotu kolizyjnego trzeba było większej mocy wstecznej, żeby wyhamować. Najpierw zapewne około pięćdziesięciu g, a potem może i sto. Przy takim hamowaniu musielibyśmy wszyscy zginąć. To znaczy — musieliby zginąć wszyscy ludzie na pokładzie.
— Statek mógł rozwinąć technicznie przyspieszenia tego rzędu?
— Tak, panie sędzio. Mógł, po zerwaniu bezpieczników, ale tylko wtedy. „Goliat” posiada stos dysponujący w szczycie potencjalnym ciągiem rzędu dziesięciu tysięcy ton.
— Proszę kontynuować zeznania.
— „Chcesz zniszczyć statek?” — powiedział dowódca całkiem spokojnie. — „Przejdziemy przez Cassiniego i wyhamuję po drugiej stronie” — odpowiedział Calder z takim samym spokojem. Ta wymiana zdań jeszcze trwała, kiedy dostaliśmy bocznych obrotów. Pod wpływem gwałtownego wzrostu przyspieszenia, którym Calder zapoczątkował lot na szczelinę, sonda musiała w niekontrolowany sposób zmienić swoje położenie wewnątrz wyrzutni i dawała wprawdzie boczną defleksję mniejszą, ale strumień gazów szedł teraz po stycznej względem korpusu, tak że cały statek obracał się jak bąk w osi podłużnej. Ten obrót był najpierw dość powolny, lecz z każdą sekundą przyspieszał. Był to początek nieszczęścia. Calder spowodował je niechcący — tym, że bardzo gwałtownie zwiększył poprzednio akcelerację.
— Niech świadek wyjaśni dokładnie Trybunałowi, dlaczego, jego zdaniem, Calder zwiększył akceleracją.
— Wysoki Trybunale, oskarżenie wnosi sprzeciw. Świadek jest stronniczy i odpowie bez wątpienia, tak jak już mówił, że Calder usiłował zmusić dowódcę do milczenia.
— Wcale nie to chcę powiedzieć. Calder nie musiał zwiększyć akceleracji skokiem, mógł to uczynić wolniej, ale jeśłi zamierzał wejść w Cassiniego, duży ciąg był konieczny. Znajdowaliśmy się w przestrzeni skrajnie trudnej do manewru, ponieważ jest to strefa typowa dla nierozwiązywalnych matematycznie problemów ruchu wielu ciał. Oddziaływanie samego Saturna, masy jego pierścieni, najbliższych satelitów, wszystko to razem tworzy pole ciążenia, w którym całość perturbacji nie daje się równocześnie uwzględnić. Ponadto mieliśmy jeszcze boczną defleksję ze strony sondy. W tej sytuacji poruszaliśmy się po torze, który był wypadkową wielu sił — zarówno własnych ciągów statku, jak i przyciągania rozrzuconych w przestrzeni mas. Otóż, im większym szliśmy ciągiem, tym mniejszy stawał się wpływ czynników zakłócających, bo ich wartości były stałe, natomiast wartość naszego pędu rosła. Powiększając chyżość, Calder czynił nasz tor mniej wrażliwym na zewnętrzne wpływy zakłócające. Jestem przekonany, że przejście udałoby mu się, gdyby nie ten boczny obrót, który nagle powstał.
— Świadek uważa, że przejście przez szczelinę, przy w pełni sprawnym statku, było możliwe?
— Ależ tak, panie sędzio. Manewr ten jest możliwy, jakkolwiek zakazany przez wszystkie podręczniki kosmolocji. Szczelina ma praktycznie szerokość trzech i pół tysiąca kilometrów, przy czym pobocza są pełne grubego pyłu lodowego i meteorytowego, niedostrzegalnego wprawdzie wizualnie, ale takiego, który musiałby spalić statek poruszający się z hiperboliczną. Jako tako czysta przestrzeń, przez którą można przejść, ma jakieś pięćset do sześciuset kilometrów szerokości. Przy małych szybkościach wejść w taki pasaż jest nietrudno, ale przy większych pojawia się dryf grawitacyjny; dlatego Calder najpierw dobrze wycelował dziobem w szczelinę, a potem dał duży ciąg. Gdyby sonda nie przekręciła się, wszystko poszłoby dobrze. Tak przynajmniej sądzę. Oczywiście, było pewne ryzyko, mieliśmy mniej więcej jedną szansę na trzydzieści, że trafimy w jakiś samotny okruch. Tymczasem dostaliśmy jednak obrotów wzdłużnych. Calder usiłował je wygasić, ale mu się to nie udało. Walczył bardzo pięknie. To muszę przyznać.
— Calder nie mógł zlikwidować obrotów statku? Czy świadek wie, dlaczego nie mógł?
— Już poprzednio, obserwując go w czasie wacht, zorientowałem się, że jest fenomenalnym rachmistrzem. Pokładał ogromne zaufanie w umiejętności przeprowadzania błyskawicznych obliczeń na własną rękę, bez pomocy kalkulatorów. Przy hiperbolicznej, w tej naszej sytuacji, mieliśmy przejść jak przez igielne ucho. Zegary ciągu były bezwartościowe, skoro pokazywały tylko dane ciągu „Goliata”, ale nie mogły pokazywać wartości ciągu sondy. Calder patrzał wyłącznie na grawimetry i prowadził tylko podług nich. Był to prawdziwy wyścig matematyczny między nim a warunkami, które zmieniały się z rosnącą szybkością.
O tym, do czego Calder był zdolny, świadczy to, że kiedy ja zaledwie nadążałem za samym odczytywaniem cyfr na indykatorach, on w tym samym czasie musiał przeprowadzać w głowie obliczenia, budując równania różniczkowe czwartego stopnia. Muszę podkreślić, że jakkolwiek zachowanie Caldera do tego momentu uważałem za oburzające, bo byłem pewien, że usłyszał rozkaz dowódcy i zignorował go rozmyślnie, to jednak czułem dla niego podziw.
— Świadek nie odpowiedział na pytanie Trybunału.
— Właśnie zmierzałem do odpowiedzi, panie sędzio. Rozwiązania, jeśli nawet Calder uzyskiwał je w ułamku sekund, musiały być tylko aproksymacjami. Nie były idealnie precyzyjne, bo nie mogły być, nawet gdyby się zamienił w najszybszą maszynę cyfrową świata. Margines błędu, którego uwzględnić nie mógł, narastał — i kręciliśmy się dalej. Przez jakąś minutę zdawało mi się, że może jednak Calder da radę, ale on wcześniej ode mnie pojął, że przegrał, i wyłączył cały ciąg. Straciliśmy ciążenie do zera.
— Dlaczego wyłączył ciąg?
— Chciał przejść przez szczelinę po niemal prostej, ale nie mógł wygasić obrotów podłużnych statku. „Goliat” kręcił się jak bąk i przez to zachowywał się jak bąk: opierał się sile napędzającej, która usiłowała go ustawić podłużnie. Wpadliśmy w precesję — im większą mieliśmy szybkość, tym gwałtowniej zataczała się rufa. Szliśmy w efekcie bardzo rozciągniętym korkociągiem, statek kładło na boki, a każdy z tych zwojów miał może ze setkę kilometrów średnicy. Przy takim ruchu mogliśmy jak nic trafić w brzeg pierścienia zamiast w środek szczeliny. Calder nie mógł już nic na to poradzić. Siedział w lejku.
— Co to znaczy?
— Tak nazywamy zwykle sytuacje nieodwracalne, w które łatwo wejść, ale z których już nie ma wyjścia, Wysoki Trybunale.
Nasz dalszy lot był już poza wszelkim przewidywaniem. Kiedy Calder wyłączył silniki, sądziłem, że po prostu zdaje się na los szczęścia. Cyfry aż migotały w okienkach indykatorów, ale już nic nie było do obliczania. Pierścienie oślepiały, że trudno było patrzeć — one są przecież złożone z brył lodu. Kręciły się przed nami karuzelą, razem ze szczeliną, która wyglądała jak czarne pęknięcie. W takich momentach czas dłuży się niewiarygodnie. Ilekroć zawadziłem wzrokiem o strzałki sekundomierzy, zdawało mi się, że stoją na miejscu. Calder zaczął rozpinać pasy, bardzo gwałtownie. Zacząłem robić to samo, bo domyśliłem się, że chce zerwać główny bezpiecznik przeciążenia, który jest na pulpicie, a przypasany nie mógł go dosięgnąć. Mając do dyspozycji pełną moc, mógł jeszcze wyhamować i uciec w przestrzeń, rozwinąwszy tych jakichś sto g. Pęklibyśmy jak baloniki, ale uratowałby statek, no i siebie. Właściwie powinienem był pomyśleć już poprzednio, że nie może być człowiekiem, bo żaden człowiek nie byłby w stanie dokonywać obliczeń jak on… ale to sobie dopiero w tej chwili uświadomiłem. Chciałem go powstrzymać, zanim dojdzie do pulpitu, ale on był szybszy. Musiał być szybszy. „Nie odpinaj się!” — krzyknął do mnie dowódca. A do Caldera: „Nie ruszaj bezpiecznika!” Calder nie zwrócił na to uwagi, już stał. „Cała naprzód!” — zawołał dowódca — i usłuchałem go. Miałem przecież drugi ster. Nie uderzyłem całą mocą od razu, wszedłem na pięć g, bo nie chciałem zabić Caldera — chciałem go tym uderzeniem odrzucić tylko od bezpieczników, ale on utrzymał się na nogach. Był to widok przerażający, panowie, bo żaden człowiek nie ustoi przy pięciu! Ustał, tyle że chwycił się pulpitu, zdarło mu skórę z obu dłoni i dalej trzymał się, bo pod tą skórą była stal. Wtedy dałem od razu szczyt. Czternaście g oderwało go, poleciał w tył sterowni z tak potwornym łomotem, jakby cały był jedną bryłą metalową, przeleciał między naszymi fotelami i wyrżnął w ścianę, aż się zatrzęsła, securit poszedł tam w drzazgi, a on wydał z siebie zupełnie niepodobny do niczego głos i słyszałem zza pleców, jak się tam z tyłu tarzał, druzgotał przepierzenia, jak rozwalał wszystko, czego się chwytał, ale już nie zwracałem na to uwagi, bo szczelina otwierała się przed nami; waliliśmy w nią kręćkiem, z zataczającą się rufą, zredukowałem do czterech g, decydował już tylko czysty traf. Dowódca krzyknął, żebym strzelał; zacząłem więc wystrzeliwać jeden po drugim ekrany przeciwmeteorytowe, aby zmieść sprzed dziobu drobniejsze okruchy, gdyby przed nami się pojawiły, a chociaż nie było to wiele warte, lepszy taki rodzaj osłony niż żaden. Cassini był jak czarna olbrzymia gęba, widziałem ogień przed dziobem, daleko, ekrany osłony rozwijały się i od razu paliły w zderzeniach z obłokami pyłu lodowego, olbrzymie srebrne chmury powstawały i pękaty w okamgnieniu, niezwykle piękne, statek zatrząsł się lekko, Czujniki prawej burty wszystkie razem skoczyły, to był termiczny udar, otarliśmy się — nie wiem, o co, i byliśmy już po drugiej stronie…
— Komandor Pirx?
— Tak, to ja. Pan chciał mnie widzieć?
— Owszem. Dziękuję, że pan przyszedł. Proszę usiąść… Mężczyzna za biurkiem nacisnął guzik czarnego pudełka i powiedział:
— Będę teraz zajęty przez dwadzieścia minut. Nie ma mnie dla nikogo.
Wyłączył aparat i spojrzał uważnie na siedzącego.
— Panie komandorze, mam dla pana pewną — oryginalną — propozycję. Pewien — szukał przez sekundę słowa — eksperyment. Na wstępie jednak musiałbym prosić, aby pan zachował to, co powiem, w dyskrecji. Także, jeśli pan propozycję odrzuci. Czy pan się zgadza?
Przez kilka minut panowało milczenie.
— Nie — rzekł Pirx. I dodał: — Chyba że powie mi pan coś więcej.
— Pan nie należy do ludzi podpisujących cokolwiek in blanco? Właściwie mogłem się tego spodziewać po tym, co o panu słyszałem. Papierosa?
— Dziękuję, nie.
— Chodzi o rejs eksperymentalny.
— Nowy rodzaj statku?
— Nie. Nowy rodzaj załogi.
— Załogi? A moja rola?
— Wszechstronna ocena jej przydatności. To wszystko, co mogę powiedzieć. Teraz kolej na pańską decyzję.
— Będę milczał, jeśli uznam to za możliwe.
— Za możliwe?
— Za wskazane.
— Ze względu na jakie kryteria?
— Tak zwane sumienie, proszę pana.
Znów upłynęło kilka minut. W wielkim pokoju, o jednej ścianie ze szkła, panowała cisza, jakby nie mieścił się wśród dwu tysięcy innych, tworzących ogromny wieżowiec z trzema lotniskami dla helikopterów na dachach. Pirx nie widział prawie rysów człowieka, który z nim rozmawiał, bo tłem jego postaci była silnie świecąca mgła, a raczej chmura, w której zanurzało się szesnaście najwyższych pięter gmachu. Chwilami mleczne kłęby materializowały się za przezroczystą ścianą i wydawało się wtedy, że cały pokój płynie gdzieś, unoszony niewyczuwalną siłą.
— Dobrze. Jak pan widzi, zgadzam się na wszystko. Chodzi o rejs Ziemia-Ziemia.
— Pętla?
— Tak. Z okrążeniem Saturna i wprowadzeniem tara na orbitę stacjonarną nowych satelitów automatycznych.
— To przecież projekt JOVIANA?
— Owszem, część tego projektu, co się tyczy tych satelitów. Statek również należy do COMSEC-u, więc imprezie patronuje UNESCO. Jak pan wie, przedstawiam właśnie tę instytucję. Jednakże mamy własnych pilotów i nawigatorów, a pana wybraliśmy, ponieważ w grę wchodzi dodatkowy czynnik. Ta załoga, o której już wspomniałem.
Dyrektor UNESCO znowu zamilkł. Pirx czekał, mimo woli nasłuchując, ale naprawdę było tak, jakby najsłabszy dźwięk nie rozlegał się w promieniu całych mil — a przecież otaczało ich milionowe miasto.
— Jak panu pewno wiadomo, od szeregu lat istnieją już możliwości produkowania urządzeń coraz wszechstronniej zastępujących człowieka. Takie, które dorównują mu w wielu dziedzinach naraz, były dotąd stacjonarne, ze względu na ciężar i rozmiary. Jednakże prawie jednocześnie w Stanach Zjednoczonych i ZSRR fizyka ciała stałego umożliwiła następny etap mikrominiaturyzacji — już molekularny. Wyprodukowano eksperymentalnie prototypy; układów krystalicznych, równoważnych mózgowi. Są wciąż około półtora raża większe od naszego mózgu, ale to nie ma znaczenia. Szereg firm amerykańskich opatentowało już takie konstrukcje i obecnie pragną przystąpić do wytwarzania automatów człekokształtnych, tak zwanych nieliniowców skończonych, przede wszystkim dla obsługi statków pozaziemskich.
— Słyszałem o tym. Ale podobno Związki Zawodowe się temu sprzeciwiły? I wymagałoby to, zdaje się, istotnych zmian w istniejącym prawodawstwie?
— Pan o tym słyszał? W prasie nie było o tym nic, poza plotkami…
— Tak. Ale toczyły się jakieś pozakulisowe rozmowy, pertraktacje, i wiadomości o tym przeciekły do środowiska, w którym się obracam. To chyba zrozumiałe.
— Zapewne. Oczywiście. Więc — tym lepiej, chociaż… Jakie jest pana zdanie?
— W tej sprawie? Raczej negatywne. Tak, nawet bardzo negatywne. Obawiam się jednak, że niczyje zdanie nie ma tu istotnego wpływu. Konsekwencje odkryć są nieubłagane — można najwyżej przez pewien czas hamować ich realizację.
— Jednym słowem, uważa pan to za zło konieczne?
— Tak bym tego nie sformułował. Uważam, że ludzkość nie jest przygotowana na inwazję sztucznych istot człekokształtnych. Oczywiście najważniejsze jest, czy one naprawdę są równoważne człowiekowi. Osobiście się z takimi nigdy nie spotykałem. Nie jestem specjalistą, ale ci, których znam, uważają, że o pełnowartościowości, o prawdziwej równoważności nie może być mowy.
— Czy nie jest pan uprzedzony? Istotnie takie jest zdanie szeregu fachowców, tj. było to ich zdanie. Ale, widzi pan… motywacja działania tych firm jest warunkowana czynnikami ekonomicznymi. Opłacalnością produkcji.
— To znaczy nadzieją zysków.
— Tak. To znaczy, w tym wypadku, rząd federalny (mam na myśli Amerykę), jak również rządy brytyjski i francuski nie udostępniły jeszcze pełnej dokumentacji prywatnym firmom, o ile ta dokumentacja powstała w instytutach finansowanych przez państwo. Jednakże luki owej dokumentacji firmy mogą uzupełnić nawet mocy rządów, we własnym zakresie, mają wszak swoje laboratoria badawcze.
— „Cybertronics”?
— Nie tylko. „Machintrex”, „Inteltron” i inne. Otóż, wielu ludzi ze sfer rządowych tych państw obawia się skutków podobnej akcji. Prywatnych firm nie interesuje brak funduszów państwowych dla masowego przekwalifikowania ludzi, których usunie z pracy fala nieliniowców.…
— Nieliniowcy? Dziwne. Nie spotkałem się z tym terminem.
— To po prostu słowo z żargonu, którym się posługujemy. Zawsze lepsze od „homunculusa” czy „sztucznego człowieka”. Bo to zresztą nie są ludzie, ani sztuczni, ani naturalni.
— Ze względu na niepełnowartościowość?
— Wie pan, komandorze, ja także nie jestem specjalistą na tym polu, więc choćbym chciał, nie udzielę panu odpowiedzi. Moje prywatne przypuszczenia nie są przecież ważne. Chodzi o to, że jednym z pierwszych odbiorców nowego produktu byłby COSNAV.
— Przecież to prywatne przedsiębiorstwo angloamerykańskie?
— Właśnie dlatego. „Cosmical navigation” od lat walczy z trudnościami finansowymi, ponieważ nie obliczony na doraźne zyski system kosmodromii i kosmolocji państw socjalistycznych stanowi dla niej silną konkurencję, przejmującą znaczną część całego obrotu towarowego. Zwłaszcza, na głównych trasach pozaziemskich. Pan musi o tym wiedzieć.
— Owszem. I wcale bym się nie zmartwił, gdyby COSNAV zbankrutował. Skoro udało się umiędzynarodowić eksplorację kosmiczną w ramach ONZ, to i z żeglugą można zrobić to samo. Tak mi się przynajmniej wydaje.
— Mnie też. Zapewniam pana, że i ja bym tego chciał, choćby ze względu na biurko, za którym siedzę. Ale to pieśń przyszłości. Na razie, proszę pana, jest tak, że COSNAY gotów jest przyjąć każdą ilość nieliniowców dla obsługi swych linii — tymczasem tylko frachtowych, bo obawiają się bojkotu szerszej publiczności w ruchu pasażerskim. Wstępne pertraktacje już się toczą.
— I prasa o tym milczy?
— Rozmowy są nieoficjalne. Zresztą-w niektórych dziennikach były o tym wzmianki, ale COSNAV wszystko zdementował. Formalnie ma niby rację. Zresztą, panie komandorze, to jest istna dżungla. W gruncie rzeczy oni się poruszają w paśmie nie objętym ściśle ani przez prawodawstwo ich krajów, ani przez międzynarodowe, podlegające ONZ. A znów ze względu na zbliżający się koniec kadencji prezydent nie będzie próbował wprowadzenia do Kongresu ustaw, których domaga się wielki kapitał intelektromczny — w obawie gwałtownej reakcji Związków Zawodowych. Otóż — przechodzę wreszcie do rzeczy — szereg firm, antycypując możliwe obiekcje prasy światowej, ruchu robotniczego, zawodowego i tak dalej, zdecydowało się dostarczyć do naszej dyspozycji grupę półprototypów dla zbadania ich przydatności przy obsłudze pozaziemskich statków.
— Przepraszam, „nam” — to znaczy komu? ONZ? Jakoś to dziwnie wygląda.
— Nie, nie wprost ONZ. Nam, to znaczy UNESCO. Jako że to instytucja zajmująca się sprawami nauki, kultury, oświaty…
— Pan wybaczy, ale ja dalej nic nie rozumiem. Co mają te automaty wspólnego z oświatą czy nauką?
— Przecież inwazja, jak pan sam ją nazwał, tych… tych pseudoludzi, produkowanych systemem taśmowym, jest chyba pod każdym względem istotna właśnie w dziedzinie ogólnoludzkiej kultury. Nie chodzi tylko o konsekwencje czysto ekonomiczne, o niebezpieczeństwo bezrobocia i tak dalej, ale o efekty psychologiczne, socjalne, kulturowe — zresztą, aby wyjaśnić rzecz do końca, dodam, że przyjęliśmy tę ofertę bez entuzjazmu. A nawet dyrekcja zamierzała ją pierwotnie odrzucić. Te przedsiębiorstwa przedstawiły wtedy dodatkową motywację tej treści, że jako obsługa statków nieliniowcy dają bez porównania większe gwarancje bezpieczeństwa od obsługi ludzkiej. Ponieważ mają szybsze reakcje, nie wykazują praktycznie potrzeby snu ani zmęczenia, nie podlegają chorobom, posiadają ogromną nadmiarowość, która w wypadku poważnego umożliwia im jeszcze funkcjonowanie, a nadto, nie wymagając ani tlenu, ani żywności, mogą wykonywać swe zadania wet na pokładzie statku zdehermetyzowanego, przegrzanego — i tak dalej, więc, rozumie pan, to są już argumenty rzeczowe, porcie waż na pierwszy plan wysuwają nie zysk jakichś firm prywatnych, lecz bezpieczeństwo statków i ładunków. W takim wypadku kto wie, czy nawet podległa ONZ żegluga kosmiczna o charakterze badawczym nie zdecydowałaby się przynajmniej częściowo…
— Rozumiem. Ale to bardzo niebezpieczny precedens. Zdajecie sobie z tego chyba sprawę?
— Dlaczego niebezpieczny?
— Dlatego, że prawie to samo można powiedzieć o innych funkcjach j zawodach. Pewnego dnia mogą zwolnić i pana, a na tym miejscu zasiądzie maszyna.
Śmiech dyrektora był mało przekonujący. Zaraz zresztą spoważniał.
— Proszę pana… mój drogi komandorze, odbiegamy właściwie od tematu. Ale co można, pańskim zdaniem, zrobić w powstałej Sytuacji? UNESCO mogłaby odrzucić propozycję tych panów, ale to faktów nie zmieni. Jeśli ich automaty są naprawy takie dobre, weźmie je prędzej czy później COSNAV, a za nim pójdą inni.
— A co zmieni się przez to, że UNESCO zamierza pełnić rolę technicznego kontrolera produkcji tych firm?
— Ależ, proszę pana… nie chodzi o kontrolę techniczną. Chcieliśmy… to już muszę powiedzieć teraz do końca… chcieliśmy zaproponować panu rejs z taką załogą. Pan by nią dowodził. w ciągu tych kilkunastu dni mógłby się pan zorientować, ile jest warta. Tym bardziej, podkreślam, że to są rozmaite modele, różniące się od siebie. Prosilibyśmy pana o przestawienie nam po powrocie kompetentnej, wszechstronnej opinii, rozbitej na znaczną ilość punktów, ponieważ chodzi zarówno o aspekty zawodowe, jak inne — psychologiczne: w jakiej mierze te automaty przystosowują się do człowieka, o ile odpowiadają jego wyobrażeniom, czy powstaje wrzenie ich supremacji albo odwrotnie — ich psychiczny niższości… Odpowiednie nasze komórki dostarczyłyby panu zarówno materiałów jak formularzy, przygotowanych przez wybitnych uczonych, psychologów…
— I to miałoby być moje zadanie?
— Tak. Nie musi mi pan udzielić odpowiedzi w tej chwili. O ile wiem, pan chwilowo nie lata?
— Mam sześciotygodniowy urlop.
— A więc, powiedzmy… może pan zdecydowałby się w ciągu dwóch dni?
— Jeszcze dwa pytania. Jakie konsekwencje będzie miała moja opinia?
— Będzie decydująca!
— Dla kogo?
— Dla nas, oczywiście. Dla UNESCO. Jestem przekonany, że jeśli dojdzie do umiędzynarodowienia żeglugi, będzie stanowiła istotny materiał dla tych komisji legislacyjnych ONZ, które…
— Przepraszam. To pieśń przyszłości, jak pan powiedział. A więc dla UNESCO, tak pan mówi? Ale UNESCO nie jest przecież żadną firmą, żadnym przedsiębiorstwem — ani, mam nadzieję, nie zamierza się stać biurem reklamowym jakichś firm?
— Ależ, proszę pana! Jasne, że nie. Opublikujemy w prasie światowej to, co nam pan przedstawi. Wyniki, gdyby były negatywne, na pewno zahamują bieg pertraktacji między COSNAV-em a tymi firmami. W ten sposób] przyczynimy się…
— Jeszcze raz przepraszam. Ale jeśli wyniki będę pozytywne, to nie zahamujemy i nie przyczynimy się?
Dyrektor odchrząknął, kaszlnął, wreszcie się uśmiechnął.
— Przed panem, komandorze, czuję się niemal jak winny. Jakbym miał nieczyste sumienie… Czy to UNESCO wynalazło te roboty nieliniowe? Czy cała sytuacja jest rezultatem naszych prac? Staramy się postępować obiektywnie, w interesie wszystkich…
— Nie podoba mi się to.
— Komandorze, może pan odmówić. Tylko proszę pomyśleć, że gdybyśmy postąpili tak samo, byłby to gest Piłata. Najłatwiej jest umyć ręce. Nie jesteśmy rządem światowym i nie możemy zakazywać nikomu produkowania takich czy innych maszyn. To rzecz poszczególnych rządów — zresztą próbowały, powiem panu, wiem, że były takie próby, jako projekty, ale nic z tego nie wyszło! I Kościół też nic nie wskórał, a pan zna jego absolutnie negatywne stanowisko w tej sprawie.
— Tak. Jednym słowem, nikomu się to nie podoba i wszyscy patrzą, jak się to robi.
— Ponieważ brak podstaw prawnych do przeciwdziałania.
— A konsekwencje? Tym firmom, im samym, zachwieje się grunt pod nogami, kiedy doprowadzą do takiego bezrobocia, że…
— Tym razem ja muszą panu przerwać. Zapewne, w tym, co pan mówi, jest racja. Wszyscy się tego obawiamy. Niemniej jesteśmy bezsilni. Jednakże bezsiła ta nie jest całkowita. Możemy przeprowadzić chociażby ten eksperyment. Pan jest uprzedzony negatywnie? To bardzo dobrze! Właśnie dlatego tym więcej zależałoby nam na panu! Jeśli w ogóle są jakieś obiekcje, pan wyłoży je w sposób najdobitniejszy!
— Pomyślę o tym — powiedział Pirx i wstał.
— Pan mówił przed chwilą o jeszcze jakimś pytaniu…
— Już mi pan na nie odpowiedział. Chciałem wiedzieć, czemu wybór padł na mnie.
— Odpowie nam pan zatem? Proszę zatelefonować w ciągu dwu dni, zgoda?
— Zgoda — rzekł Pirx, skinął głową temu człowiekowi i wyszedł.
Sekretarka, platynowa blondynka, wstała zza biurka, kiedy wszedł Pirx.
— Dzień dobry, ja…
— Dzień dobry. Wiem, proszę pana. Ja sama zaprowadzę.
— Już są?
— Tak, czekają na pana.
Poprowadziła go przez długi, pusty korytarz; jej pantofelki stukały jak metalowe szczudełka. Zimny, kamienny dźwięk wypełniał wielką przestrzeń, wyłożoną sztucznym granitem. Mijali ciemne drzwi z aluminiowymi cyferkami i tabliczkami. Sekretarka była zdenerwowana. Kilka razy zerknęła na Pirxa spod oka — nie jak przystojna dziewczyna, ale jak przestraszony człowiek. Gdy Pirx to zauważył, zrobiło om się jej trochę jakby żal, a zarazem poczuł, że to wszystko jest kompletnie obłąkańczą awanturą, i prawie nieoczekiwanie dla siebie odezwał się:
— Pani ich widziała?
— Tak. Przez chwilę. Przelotnie.
— I jacy są?
— Pan ich nie widział?
Prawie się ucieszyła. Jak gdyby ci, co dobrze ich znali, należeli już do jakiejś obcej, może nawet wrogiej konspiracji, nakazującej najwyższą nieufność.
— Jest ich sześciu. Jeden mówił ze mną. Zupełnie niepodobny, mówię panu! Zupełnie! Gdybym go spotkała na ulicy; nigdy bym nawet nie pomyślała. Ale, jak się przyjrzałam z bliska, ma coś takiego w oczach — i tu… — dotknęła ust.
— A reszta?
— Nawet nie weszli do pokoju, stali w korytarzu… Wsiedli do windy, pomknęła w górę, złotawe ziarenka światła, odliczającego kondygnacje, gorliwie przesypywały się w ścianie, Pirx miał dziewczynę naprzeciw siebie i dobrze mógł ocenić rezultaty wysiłku, jakim odebrała sobie, za pomocą kredki, tuszu i szminki, ostatnie ślady własnej indywidualności, aby stać się czasowo sobowtórem Indy Lae, czy jak się tam nazywała w nowy sposób rozczochrana gwiazda sezonu. Gdy zatrzepotała powiekami, zląkł się o całość sztucznych rzęs.
— Roboty… — powiedziała piersiowym szeptem i otrząsnęła się jak pod dotknięciem gada.
W pokoju na dziesiątym piętrze siedziało sześciu mężczyzn. Kiedy Pirx wszedł, jeden, który zasłonięty był wielką płachtą „Herald Tribune”, złożył ją i wstał, idąc ku niemu z szerokim uśmiechem, a wtedy wstali i tamci.
Byli mniej więcej jednego wzrostu i przypominali pilotów eksperymentalnych w cywilu: barczyści, ubrani w podobne, piaskowe garnitury, w białych koszulach z kolorowymi muszkami. Dwaj byli blondynami, jeden rudy jak płomień, inni ciemnowłosi — lecz wszyscy o jasnych oczach. Tyle zdążył zauważyć, nim ten, który podszedł do niego, podał mu rękę i potrząsając nią mocno powiedział:
— Jestem Mc Guirr, jak się pan ma?! Miałem przyjemność podróżować raz statkiem, którym pan dowodził, „Polluksem”! Ale pan mnie pewno nie pamięta…
— Nie — rzekł Pirx. Mc Guirr odwrócił się do mężczyzn stojących nieruchomo wokół okrągłego stołu z czasopismami.
— Chłopcy, oto wasz dowódca, komandor Mr Pirx. A to pana załoga, komandorze: pierwszy pilot John Calder, drugi pilot Harry Brown, inżynier nukleonik Andy Thomson, radiowiec — elektronik John Burton oraz neurolog, cybernetyk i lekarz w jednej osobie — Tomasz Burns.
Pirx podał im po kolei rękę, potem wszyscy siedli, przysuwając gnące się pod ciężarem ciała metalowe krzesła do stołu. Przez parę sekund panowała cisza, którą Mc Guirr przerwał swym hałaśliwym barytonem.
— Najpierw chciałem podziękować panu w imieniu dyrekcji „Cybertonics”, „Inteltronu” i „Nortronics” za to, że przyjmując ofertą UNESCO wykazał pan takie zaufanie do naszych starań. Aby wykluczyć możliwość wszelkich nieporozumień, od razu muszę wyjaśnić, że niektórzy z obecnych przyszli na świat z ojca i matki, a niektórzy — nie. Każdy z nich orientuje się we własnym pochodzeniu, lecz nie wie nic o pochodzeniu innych. Zwracam się do pana z prośbą, by zechciał pan ich o to nie pytać. Pod każdym innym względem ma pan absolutną swobodę. Na pewno będą dobrze spełniać pana rozkazy i wykażą w stosunkach służbowych i pozasłużbowych inicjatywę i szczerość. Zostali jednak tak pouczeni, że na pytanie, kim jest, każdy odpowie to samo: zupełnie zwyczajnym człowiekiem. Mówię to od razu, ponieważ to nie będzie kłamstwo, lecz konieczność, podyktowana wspólnym naszym interesem…
— Więc nie mogę ich o to pytać?
— Może pan. Oczywiście, że pan może, ale wtedy będzie pan miał nieprzyjemną świadomość, że niektórzy nie mówią prawdy, więc czy nie lepiej tego zaniechać? Powiedzą zawsze to samo, że są zwykłymi chłopakami, ale nie w każdym przypadku będzie to prawdą.
— A w pańskim? — spytał Pirx. Po ułamku sekundy wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Najgłośniej śmiał się sam Mc Guirr.
— O! Kawalarz z pana! Ja, ja jestem tylko małym kółeczkiem zębatym w maszynie „Nortronics”…
Pirx, który się nawet nie uśmiechnął, czekał, aż nastanie cisza.
— Czy nie wydaje się panu, że próbujecie mnie podejść? — spytał wtedy.
— Przepraszam! Jak pan to rozumie?! Nic podobnego! Warunki przewidywały „nowy rodzaj załogi”. Nie było w nich ani słowa o tym, czy to będzie załoga jednorodna — nieprawdaż? Pragnęliśmy po prostu wykluczyć możliwości pewnego, hm, czysto psychologicznego, irracjonalnego uprzedzenia negatywnego, wie pan. Przecież to jasne! Nieprawdaż? Podczas rejsu i po nim, w oparciu o jego przebieg, zechce pan przedstawić swą opinię o jakości wszystkich, członków załogi. Wszechstronną opinię, na której nam jak najbardziej zależy. My tylko postaraliśmy się utworzyć warunki takie, aby pan mógł działać z najwyższym, bezstronnym obiektywizmem!
— Bóg zapłać! — rzekł Pirx. — Niemniej uważam, żeście mnie podeszli. Jednak nie mam się zamiaru wycofać.
— Brawo!
— Chciałbym jeszcze, już teraz, porozmawiać chwilę z moimi — zawahał się przez drobny ułamek sekundy — ludźmi…
— Pan pragnie się może zorientować w ich kwalifikacjach? Zresztą, nie ograniczam! Proszę strzelać! Proszę!
Mc Guirr wydobył z górnej kieszeni surduta cygaro i odciąwszy koniec wziął się do zapalania, a tymczasem pięć par spokojnych oczu uważnie spoczywało na twarzy Pirxa. Obaj jasnowłosi, którzy byli pilotami, wykazywali pewne podobieństwo. Calder wyglądał jednak bardziej na Skandynawa, a jego kręte włosy były mocno wyblakłe, jak od słońca. Brown za to był prawdziwie złotowłosy, przypominał trochę cherubina z żurnala mód, ale ten zbytek urody łagodziły jego szczęki i nieustanne, drwiące jakby skrzywienie bezbarwnych, cienkich ust. Od lewego ich kąta szła skosem przez policzek biała blizna. Na nim właśnie znieruchomiał wzrok Pirxa.
— Doskonale — rzekł, jakby ze sporym opóźnieniem odpowiadając Mc Guirrowi, i tym samym tonem, jakby od niechcenia, spytał, patrząc na mężczyznę z blizną:
— Czy pan wierzy w Boga?
Wargi Browna drgnęły, jak w powstrzymanym uśmiechu czy skrzywieniu, i nie od razu odpowiedział. Wyglądał, jakby się świeżo ogolił, nawet z pewnym pośpiechem; koła ucha zostało kilka włosków, na policzkach widniały ślady niedokładnie startego pudru.
— To… nie należy do moich obowiązków — powiedział głosem o przyjemnym, niskim brzmieniu. Mc Guirr, który właśnie zaciągał się cygarem, znieruchomiał, nieprzyjemnie dotknięty pytaniem Pirxa i, mrugając, gwałtownie wydmuchnął dym, jakby mówił: „A widzisz? Trafiła kosa na kamień!”
— Panie Brown — powiedział wciąż takim samym flegmatycznym tonem Pirx — pan mi nie odpowiedział na pytanie.
— Przepraszam, komandorze. Powiedziałem panu, że to nie należy do moich obowiązków.
— Jako pana przełożony decyduję o tym, co należy do pana obowiązków — odparował Pirx. Twarz Mc Guirra wyrażała zaskoczenie. Tamci siedzieli bez ruchu, z widoczną uwagą przysłuchując się tej wymianie słów — właśnie jak wzorowi uczniowie.
— Jeśli to jest rozkaz — odpowiedział miękkim, wyraźnie modulowanym barytonem Brown — to mogę tylko wyjaśnić, że się tym problemem specjalnie nie zajmowałem.
— Więc proszę go przemyśleć do jutra. Od tego uzależniam pana obecność na pokładzie.
— Tak jest, nawigatorze.
Pirx zwrócił się do Caldera, pierwszego pilota, oczy ich spotkały się, tęczówki tamtego były prawie bezbarwne, odbijały się w nich wielkie okna pokoju:
— Pan jest pilotem?
— Tak.
— Z jakim doświadczeniem?
— Mam ukończony kurs podwójnego pilotażu oraz dwieście dziewięćdziesiąt solowych godzin w przestrzeni na małym tonażu, dziesięć lądowań samodzielnych, w tym cztery na Księżycu, dwa na Marsie i na Wenus.
Pirx zdawał się nie zwracać większej uwagi na tę odpowiedź.
— Burton — zwrócił się do następnego — pan jest elektronikiem?
— Tak.
— Ile rentgenów może pan znieść w ciągu godziny?
Tamtemu drgnęły wargi. Nie był to nawet uśmiech. Zaraz znikł.
— Myślę, że ze czterysta — powiedział, — Najwyżej. Ale trzeba by się potem leczyć.
— Więcej niż czterysta nie?
— Nie wiem, ale chyba nie.
— Skąd pan pochodzi?
— Z Arizony.
— Chorował pan?
— Nie. W każdym razie na nic poważnego.
— Pan ma dobry wzrok?
— Dobry.
Pirx nie słuchał właściwie tego, co mówili. Zważał raczej na dźwięk głosu, jego modulację, brzmienie, na ruchy twarzy, warg, i ogarniała go chwilami irracjonalna nadzieja, że to wszystko jest tylko jednym wielkim a głupim żartem, kpiną, że chciano pobawić się nim, zadrwić z jego naiwnej wiary we wszechmoc technologii. A może ukarać go w ten sposób za to, że tak w nią wierzył? Bo to przecież byli zupełnie zwyczajni ludzie; sekretarka mówiła od rzeczy — cóż znaczy uprzedzenie! Mc Guirra wzięła przecież także za jednego z nich…
Rozmowa była dotąd błaha — gdyby nie ów niezbyt mądry koncept z Panem Bogiem. Nie był mądry na pewno, niesmaczny i prymitywny raczej, Pirx czuł to doskonale, miał się za osobnika ograniczonego do tępoty, tylko przez nią zgodził się… Tamci patrzyli na niego jak przedtem, ale wydało mu się, że rudy, Thomson i obaj piloci przybrali wyraz twarzy aż przesadnie obojętny, jak gdyby nie chcieli dać mu do poznania, że już ze wszystkim przejrzeli jego prymitywną duszę rutyniarza, wytrąconego teraz kompletnie ze znanej sobie, zrozumiałej i bezpiecznej przez to równowagi. Chciał pytać „ich dalej, tym bardziej że milczenie, które poczęło narastać, zwracało się przeciwko niemu, stając się świadectwem jego bezradności, lecz nie mógł: po prostu nic wymyślić; już tylko rozpacz, nie zdrowy rozsądek, podszeptywała, by uczynić coś dziwacznego, na poły szalonego, ale wiedział dobrze, że nic przecież takiego nie zrobi. Czuł, że ośmieszył się, należało zrezygnować z tego spotkania; popatrzył na Mc Guirra.
— Kiedy mogę wejść na pokład?
— Ach, w każdej chwili, nawet dziś.
— Co będzie z kontrolą sanitarną?
— Proszę o tym nie myśleć. Wszystko już załatwione. Inżynier odpowiadał mu niemal pobłażliwie, tak mu się przynajmniej wydało.
— Nie umiem dobrze przegrywać — pomyślał. A głośno rzekł:
— To wszystko. Oprócz Browna wszyscy możecie się uważać za członków załogi. Brown zechce odpowiedzieć mi jutro na pytanie, które mu zadałem. Mc Guirr, ma pan przy sobie te papiery do podpisu?
— Mam, ale nie tu. Są w dyrekcji. Pójdziemy tam?
— Dobrze.
Pirx wstał. Wszyscy uczynili to samo.
— Do zobaczenia — skinął im głową i wyszedł pierwszy. Inżynier dogonił go przy windzie.
— Pan nas nie doceniał, komandorze… Całkowicie odzyskał dobry humor.
— Jak mam to rozumieć?
Winda ruszyła. Inżynier podniósł ostrożnie cygaro do ust, by nie strącić siwego stożka popiołu.
— Naszych chłopców nie da się tak łatwo odróżnić od… zwyczajnych.
Pirx wzruszył ramionami.
— Jeżeli są z tego samego materiału co ja — powiedział — to są ludźmi, a czy powstali przez jakieś sztuczne zapłodnienie w probówce, czy w sposób bardziej obiegowy — nie obchodzi mnie to wcale.
— Och, nie, nie są z tego samego materiału!
— A z jakiego?
— Proszę wybaczyć, to tajemnica produkcyjna.
— Kim pan jest?
Winda stanęła. Inżynier otworzył drzwi, ale Pirx, czekając na odpowiedź, nie ruszył się z miejsca.
— Chodzi panu o to, czy jestem projektantem? Nie. Pracuję w dziale public relations.
— I jest pan kompetentny, by odpowiedzieć mi na kilka pytań?
— Naturalnie, ale chyba nie tu?
Ta sama sekretarka wprowadziła ich do dużego pokoju Konferencyjnego.
Za długim stołem stały dwa rządy foteli w idealnym ordynku. Siedli u końca owego stołu, tam gdzie leżała otwarta teczka z umowami.
— Słucham pana — rzekł Mc Guirr. Popiół spadł mu na spodnie, zdmuchnął go, Pirx zauważył, że inżynier ma przekrwione oczy i nadmiernie równe zęby. Sztuczne pomyślał. — Udaje młodszego, niż jest.
— Czy ci, którzy… nie są ludźmi, zachowują się jak ludzie? Spożywają posiłki? Piją?
— Tak.
— Po co?
— Aby złudzenie było zupełne. Dla otoczenia; rzecz oczywista.
— Więc muszą się potem tego… pozbywać?
— No, tak.
— A krew?
— Proszę?
— Czy mają krew? Serce? Czy krwawią — zranieni?
— Mają… pozory krwi i serca — powiedział Mc Guirr, dobierając słów z wyraźną ostrożnością.
— Co to znaczy?
— Że tylko dobry specjalista lekarz, po wszechstronnym badaniu, mógłby się zorientować…
— A ja nie?
— Nie. Oczywiście, wyłączając zastosowanie jakichś specjalnych urządzeń.
— Rentgena?
— Pan jest domyślny! Ale nie będzie go pan miał na pokładzie.
— Tego nie wymyślił żaden fachowiec — rzekł spokojnie Pirx. — Mogę mieć tyle izotopów ze stosu, ile zechcę, no i muszę też mieć na pokładzie aparaty do defektoskopii; rentgen całkiem mi więc niepotrzebny.
— Nie mamy zastrzeżeń co do tej aparatury, o ile zobowiąże się pan nie używać jej do żadnych innych celów.
— A jeżeli się nie zgodzę?
Mc Guirr westchnął i dusząc cygaro w popielniczce, jakby nabrał do niego nagle obrzydzenia, rzekł:
— Komandorze… pan stara się to nam utrudnić, jak się tylko da!
— To prawda! — serdecznie odparł Pirx. — Więc oni mogą krwawić?
— Tak.
— I to jest krew? Także pod mikroskopem?
— Tak, to jest krew.
— Jakeście to zrobili?
— Imponujące, nie? — Mc Guirr uśmiechnął się szeroko. — Mogę panu powiedzieć tylko bardzo ogólnikowo: zasada gąbki. Podskórnej, specjalnej gąbki.
— To ludzka krew?
— Tak.
— Po co?
— Na pewno nie po to, aby wywieść w pole pana. Proszę zrozumieć, przecież nie dla pana uruchomiona została produkcja kosztem miliardów dolarów! Oni muszą wyglądać tak, być tacy, aby w żadnych okolicznościach nikomu z pasażerów czy innych ludzi nie przyszło nawet do głowy podejrzewać…
— Chodzi o uniknięcie bojkotu waszych „produktów”?
— O to też. No i o komfort, o wygodę psychologiczną…
— A pan potrafi ich rozróżnić?
— Tylko dlatego, że ich znam. No… są sposoby… gwałtowne… ale przecież nie będzie pan używał siekiery!
— Pan mi nie powie, czym oni się różnią od ludzi pod względem fizjologicznym? Oddychanie, kaszel, rumieńce…
— Ach, to wszystko zostało zrobione. Są różnice, pewne, ale powiedziałem już panu: poznałby się na nich tylko lekarz.
— A pod względem psychicznym?
— Mózg mają w głowie! To nasz największy triumf! — rzekł Mc Guirr z prawdziwą dumą. — „Inteltron” umiejscawiał go dotychczas w kadłubie, bo był zbyt wielki. Dopiero my pierwsi przenieśliśmy go do głowy!
— Powiedzmy, drudzy: pierwsza była Natura…
— Cha, cha! No, więc drudzy. Ale szczegóły są tajemnicą. To multistat monokrystaliczny, z szesnastoma miliardami elementów dwójkowych!
— A czy to, do czego są zdolni, także jest tajemnicą?
— Co pan ma na myśli?
— Na przykład to, że mogą kłamać… w jakim zakresie mogą kłamać… że mogą utracić panowanie nad sobą więc i nad sytuacją…
— Owszem. To wszystko możliwe.
— Dlaczego?
— Dlatego, że to nieuniknione. Wszelkie — mówiąc obrazowo — hamulce, wprowadzone w sieć neutronową, czy krystaliczną, są względne, są do pokonania. Mówią to, bo pan powinien znać prawdą. Zresztą, jeśli choć trochę zna pan literaturą przedmiotu, wie pan, że robot, który by zarazem umysłowo dorównywał człowiekowi, a nie był zdolny do kłamstwa czy oszukiwania, jest czystą fikcją. Można produkować albo pełnowartościowe równoważniki człowieka, albo marionetki. Trzeciej drogi nie ma.
— Istota zdolna do pewnych czynów tym samym musi być zdolna do innych czynów, tak?
— Tak. Oczywiście, to jest nierentowne. Na razie przynajmniej. Psychiczna wszechstronność, nie mówiąc nawet o człekokształniości, potwornie kosztuje. Modele, które pan dostaje, są wytworzone tylko w bardzo nielicznych prototypach — jako nieopłacalne. Koszt jednego jest większy od kosztu naddźwiękowego bombowca!
— Co pan mówi!
— Oczywiście, wliczywszy koszty wszystkich badań, które budowę poprzedziły. Będziemy te automaty oferowali produkowane, być może, z taśmy; i pewnie je nawet udoskonalimy, chociaż to już chyba niemożliwe. Dajemy panu to, co mamy najlepszego. Utrata więc panowania nad sobą, jakieś załamanie się, chociaż nie do wykluczenia, będzie z reguły mniej prawdopodobne aniżeli u człowieka w tej samej sytuacji!
— Czy były robione takie doświadczenia?
— Oczywiście!
— I ludzie stanowili próby kontrolne?
— Było i tak.
— Sytuacje katastrofalne? Grożące zagładą?
— Właśnie takie.
— A rezultaty?
— Ludzie są bardziej zawodni.
— A jak z ich agresywnością?
— Chodzi panu o ich stosunek do człowieka?
— Nie tylko.
— Może pan być spokojny. Mają wbudowane inhibitory, tak zwane układy wyładowania wstecznego, amortyzujące niejako potencjały agresji.
— Zawsze?
— Nie, to niemożliwe. Mózg jest układem probabilistycznym, nasz także. Można w nim zwiększać prawdopodobieństwo określonych stanów, ale nigdy nie ma się całkowitej pewności. Mimo to — i pod tym względem przewyższają człowieka!
— A co się stanie, jeśli będę próbował strzaskać któremuś głowę?
— Będzie się bronił.
— Czy będzie usiłował mnie zabić?
— Nie, ograniczy się do obrony.
— A jeśli jedyną możliwością obrony będzie atak?
— Wtedy zaatakuje pana.
— Proszą mi dać te umowy — powiedział Pirx. Pióro skrzypiało w ciszy. Inżynier złożył formularze i schował je do teczki.
— Pan wraca do Stanów?
— Tak, jutro.
— Może pan zakomunikować przełożonym, że postaram się wycisnąć z nich wszystko najgorsze — rzekł Pirx.
— Rozumie się! Na to właśnie liczymy! Bo nawet w tym najgorszym jeszcze są lepsi od człowieka! Tylko…
— Pan chciał coś powiedzieć?
— Pan jest człowiekiem odważnym. Ale… we własnym interesie doradzam ostrożność.
— Żeby się do mnie nie wzięli? Pirx uśmiechnął się mimo woli.
— Nie. Żeby się to nie skrupiło właśnie na panu: bo pierwej, wcześniej, „wysiądą” panu ludzie. Zwykli, poczciwi, zacni chłopcy. Rozumie pan?
— Rozumiem — odparł Pirx. — Czas na mnie. Muszę przejąć dziś statek.
— Mam na dachu helikopter — rzekł Mc Guirr wstając. — Podrzucić pana?
— Nie, dziękuję. Pojadę metrem. Nie lubię ryzykować, wie pan… Więc powie pan przełożonym, jak czarne mam zamiary?
— Jak pan sobie życzy.
Mc Guirr szukał w kieszeni następnego cygara.
— Muszę powiedzieć, że zachowuje się pan raczej dziwnie. Czego pan właściwie od nich chce? To nie są ludzie, tego nikt nie twierdzi. To doskonali fachowcy, a przy tym naprawdę zacni! Mówię panu! Zrobią dla pana wszystko!
— Postaram się, żeby zrobili jeszcze więcej — odparł Pirx.
Pirx rzeczywiście nie darował Brownowi sprawy Pana Boga i umyślnie zatelefonował do niego następnego dnia; w UNESCO podano mu numer telefonu, dzięki któremu mógł osiągnąć swego „nieliniowego pilota”. Poznał nawet jego głos, gdy nakręcił ów numer.
— Czekałem na pana — powiedział Brown.
— No i jak się pan zdecydował? — spytał Pirx. Było mu przy tym dziwnie ciężko na sercu; znacznie lepiej czuł się, kiedy podpisywał papiery Mc Guirrowi. Wydawało mu się wówczas, że da temu radę. Teraz nie był już taki pewny siebie.
— Miałem mało czasu — rzekł Browri swym równym, miłym głosem. — Dlatego mogę powiedzieć tylko tyle: nauczono mnie podejścia probabilistycznego. Obliczam szansę i na tej podstawie działam. A w tym wypadku — dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że „nie”, a może nawet dziewięćdziesiąt dziewięć i osiem dziesiątych, ale jedna setna szansy, że tak.
— Że jest?
— Tak.
— Dobrze. Może się pan zgłosić z innymi. Do zobaczenia.
— Do widzenia — odparł miękki baryton i słuchawka dźwiękła, odłożona. Pirx przypomniał sobie, nie wiedzieć czemu, tę rozmowę, kiedy jechał do portu rakietowego. Nie wiadomo, kto załatwił już wszystkie formalności w kapitanacie — może UNESCO, a może firmy, które mu „wyprodukowały” załogę. Dość, że nie było ani normalnej kontroli sanitarnej, ani też nikt nie żądał papierów jego „ludzi” — a start wyznaczono na godzinę drugą czterdzieści pięć, to znaczy miał się odbyć wtedy, gdy ruch jest najmniejszy. Trzy spore satelitarne przekaźniki dla Saturna znajdowały się już w lukach. „Goliat” był statkiem średniego tonażu, z wysoką automatyzacją obsługi; niezbyt duży — ledwo sześć tysięcy ton masy spoczynkowej — ale wypuszczony ze stoczni dopiero przed dwoma laty, posiadał doskonały, zupełnie pozbawiony wahań termicznych stos na szybkie neutrony, który zajmował dosłownie dziesięć metrów sześciennych, a więc tyle co nic, a miał nominalną moc czterdziestu pięciu milionów koni, ze szczytem w siedemdziesięciu dla przyspieszeń krótkotrwałych.
Pirx właściwie nie wiedział nic o tym, co się z jego „ludźmi” działo w Paryżu — czy zatrzymali się w hotelu, czy jakaś firma wynajęła im mieszkanie (a nawet przeszła mu przez głowę tyleż groteskowa, co makabryczna myśl, że ich tam jakoś inżynier Mc Guirr „powyłączał” i na te dwa dni powkładał do skrzyń) — ani nawet, jak się dostali do portu.
Czekali w osobnym pokoju kapitanatu, przy czym wszyscy mieli walizki, jakieś zawiniątka i małe nesesery z dyndającymi przy uchwytach wizytówkami. Pirxowi, kiedy to widział, mimo woli przechodziły przez myśl różne idiotyczne dowcipy, że pewno mają tam klucze francuskie i toaletowe oliwiarki, i tak dalej. Ale nie było mu wcale do śmiechu, kiedy, przywitawszy się z nimi, złożył uprawnienia i papiery, niezbędne dla potwierdzenia gotowości startowej, po czym, dwie godziny przed wyznaczonym czasem, wyszli na płytę oświetloną jedynym reflektorem i gęsiego ruszyli ku białemu jak śnieg „Goliatowi”. Wyglądał trochę jak olbrzymia, świeżo wypakowana głowa cukru.
Start nie był problemem. „Goliatem” dałoby się wystartować bez żadnej niemal pomocy, nastawiwszy tylko programy wszystkich automatycznych i półautomatycznych urządzeń. Nie minęło ani pół godziny, a już pozostawili za sobą nocną półkulę Ziemi z jej fosforyczną wysypką miast; Pirx wyjrzał wtedy, bo chociaż atmosferę, którą swymi promieniami o świtaniu słońce czesze „pod włos”, widział z przestrzeni niejednokrotnie, wspaniałe to widowisko — ów olbrzymi sierp tęczy płonącej — jeszcze mu się wcale nie znudziło. Minąwszy parę minut potem ostatniego nawigacyjnego satelitę, w gęstym ciurkaniu i popiskiwaniu sygnałów, którymi pęczniały pracujące maszyny informacyjne („elektronowa biurokracja Kosmosu”, jak je Pirx nazywał), wyszli ponad ekliptykę. Pirx polecił wówczas pierwszemu pilotowi, aby pozostał przy sterach, a sam udał się do swojej kajuty. Nie minęło ani dziesięć minut, gdy usłyszał pukanie.
— Proszę!
Wszedł Brown. Zamknął starannie drzwi, podszedł Pirxa, który siedział na swojej koi, i odezwał się stłumionym głosem:
— Chciałbym z panem porozmawiać.
— Proszę. Niech pan siada.
Brown opuścił się na krzesło, ale jakby uznawszy, odległość, jaka ich dzieli, jest zbyt wielka, przysunął je bliżej, przez chwilę milczał z opuszczonymi oczami, nagle patrzył prosto w twarz dowódcy i rzekł:
— Chcę panu coś powiedzieć. Ale muszę prosić o dyskrecję. O słowo, że pan tego nikomu nie powtórzy.
Pirx uniósł brwi.
— Tajemnice?
Namyślał się przez kilka sekund.
— Zgoda, nie powtórzę tego nikomu — powiedział wreszcie. — Słucham.
— Jestem człowiekiem — rzekł tamten i urwał, patrz: Pirxowi w oczy, jakby pragnął sprawdzić efekt tych słów. Pirx jednak, z wpółprzymkniętymi powiekami, oparty głową o ścianę wyścielaną białym pianoplastykiem, trwał ruchu.
— Mówię to, bo chcę panu pomóc — zaczął tamten tak, jakby mówił coś, co już poprzednio sobie obmyślił. — Kiedy składałem ofertę, nie wiedziałem, o co chodzi. Takich jak ja było na pewno wielu — ale przyjmowano nas oddzielnie, abyśmy nie mogli się poznać ani nawet zobaczyć. O tym, co właściwie mi przeznaczają, dowiedziałem się dopiero, kiedy zostałem definitywnie wybrany, po wszystkich lotach, próbach i testach. Musiałem wtedy zaręczyć, że absolutnie nic nie wyjawię. Mam dziewczynę, chcemy się pobrać, ale były trudności finansowe — a to mnie urządzało wprost nadzwyczajnie, bo dali mi od razu osiem tysięcy, a drugie tyle mam dostać po powrocie z tego rejsu bez względu na jego rezultat. Mówię panu wszystko, jak było, bo chcę. aby pan wiedział, że jestem w tej sprawie w porządku. Prawdę mówiąc, w pierwszej chwili nie zdawałem sobie sprawy z tego,, o jaką stawkę idzie gra. Dziwaczny eksperyment i tyle — tak początkowo myślałem. Ale potem zaczęło mi się to coraz mniej podobać. Przecież, w końcu, to jest kwestia jakiejś elementarnej solidarności międzyludzkiej. Mam milczeć wbrew ich interesom? Uznałem, że mi nie wolno. Czy pan tak nie sądzi?
Pirx milczał, więc tamten po chwili podjął, ale już jakby odrobinę mniej pewnie:
— Z tej czwórki nie znam nikogo. Przez cały czas trzymano nas oddzielnie. Każdy miał własny pokój, własną łazienkę, własną salę gimnastyczną, nie stykaliśmy się nawet przy posiłkach, dopiero przed samym wyjazdem do Europy mogliśmy jadać wspólnie przez trzy dni. Dlatego nie mogą panu powiedzieć, który z nich jest człowiekiem, a który nie. Na pewno nie wiem nic. Podejrzewam jednak…
— Zaraz — przerwał mu Pirx. — A dlaczego odpowiedział mi pan na pytanie o Bogu, że zajmowanie się tą kwestią „nie jest pana obowiązkiem”?
Brown poprawił się ha krześle, poruszył nogą i patrząc w czubek bucika, którym rysował podłogę, powiedział cicho:
— Bo ja właściwie już wtedy byłem zdecydowany wszystko panu powiedzieć i — pan wie, jak to jest: na złodzieju czapka gore. Bałem się, żeby Mc Guirr nie wyczuł jakoś mojej decyzji. Więc kiedy pan mnie spytał, odpowiedziałem w taki sposób, żeby jemu wydało się, że mam zamiar zachować solennie tajemnicę i na pewno nie pomogę panu zorientować się w tym, kim naprawdę jestem.
— Więc umyślnie odpowiedział pan w taki sposób ze względu na obecność Mc Guirra?
— Tak.
— A wierzy pan w Boga?
— Wierzę.
— I myślał pan, że robot nie powinien wierzyć?
— No tak.
— I że gdyby pan powiedział „wierzę”, można by się łatwiej domyślić tego, kim pan jest?
— Tak. Tak właśnie było.
— Ale przecież i robot może wierzyć w Boga — powiedział Pirx po sekundzie, tonem lekkim, jakby mimochodem, aż tamten oczy szerzej otworzył.
— Co pan mówi?
— Uważa pan, że to niemożliwe?
— Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy…
— Zostawmy to. Rzecz jest — przynajmniej w tej chwili — bez znaczenia. Pan mówił o jakichś swoich podejrzeniach…
— Tak. Wydaje mi się, że ten ciemny — Burns — nie jest człowiekiem.
— Dlaczego panu się tak wydaje?
— To są drobiazgi, trudne do uchwycenia, ale w sumie się liczą. Najpierw — kiedy siedzi albo kiedy stoi, w ogóle się nie porusza. Jak posąg. A przecież pan wie, że żaden człowiek nie może długo przebywać idealnie w tej samej pozycji. Gdy się robi niewygodnie, noga ścierpnie — człowiek się mimo woli poprawi, poruszy, dotknie twarzy, a on wprost zastyga.
— Zawsze?
— Nie. Właśnie, że nie zawsze, i to mi się wydało szczególnie znamienne.
— Dlaczego?
— Myślę sobie, że on wykonuje takie drobne, niby to mimowolne poruszenia, kiedy o tym specjalnie pamięta, a kiedy zapomni — nieruchomieje. Natomiast u nas jest odwrotnie: my właśnie musimy się wytężyć, żeby pozostać jakiś czas bez ruchu.
— Coś w tym jest. Co więcej?
— On wszystko je.
— Jak to „wszystko”?
— Cokolwiek dają. Jemu jest zupełnie wszystko jedno. Zauważyłem to już wiele razy, także w podróży, kiedy lecieliśmy przez Atlantyk. I w Stanach jeszcze, i w restauracji na lotnisku — je zupełnie obojętnie to, co podadzą, a przecież każdy ma zwykle jakieś upodobania, no i czegoś tam nie lubi.
— To nie żaden dowód.
— Ach, nie, pewno, że nie. Ale razem z tamtym, wie pan. Poza tym jeszcze jedna rzecz.
— No?
— On nie pisze listów. Tego to już nie mogę być stuprocentowo pewny, ale sam na przykład widziałem, jak Burton wrzucał w hotelu list do skrzynki.
— A wolno wam pisać listy?
— Nie.
— Jak widzę, pilnie przestrzegacie warunków umowy! — mruknął Pirx. Wyprostował się na łóżku i przybliżając twarz do twarzy Browna, powoli spytał:
— Dlaczego złamał pan dane słowo?
— Co? Co pan mówi?! Komandorze!
— Przecież dał pan słowo, że zachowa swoją identyczność w tajemnicy.
— A! Tak. Dałem. Uważam jednak, że są sytuacje, w których człowiek nie tylko ma prawo to zrobić, ale jest to nawet jego obowiązkiem.
— Na przykład?
— To właśnie jest taka sytuacja. Wzięli metalowe kukły, okleili je plastykiem, uróżowali, przemieszali z ludźmi, jak fałszywe karty, i chcą zrobić na tym wielkie pieniądze. Myślę sobie, że każdy uczciwy człowiek postąpiłby tak jak ja — czy nikt nie przyszedł z tym do pana?
— Nie. Pan jest pierwszy. Ale dopiero co wystartowaliśmy… — rzekł Pirx, a choć powiedział to zupełnie obojętnie, słowa nie były pozbawione ironii; Brown jednak, jeśli to zauważył, nie dał po sobie nic poznać.
— Będę się starał w dalszym ciągu pomagać panu podczas całego rejsu. I zrobię ze swej strony wszystko, co pan uzna za wskazane.
— Po co?
Brown zamrugał lalkowatymi rzęsami.
— Jak to — po co? Żeby panu łatwiej przyszło odróżnić ludzi od nieludzi…
— Pan wziął tych osiem tysięcy dolarów, Brown.
— Tak. I co z tego? Zostałem zaangażowany jako pilot. Jestem pilotem. I to nie najgorszym.
— Po powrocie weźmie pan drugie osiem tysięcy, za tych kilka tygodni Za taki rejs nikt nie daje nikomu szesnastu tysięcy dolarów, ani pilotowi pierwszej klasy kosmodromicznej, ani locmanowi, ani nawigatorowi. Nikomu. Więc dostał pan te pieniądze za milczenie. Nie tylko wobec mnie; wobec wszystkich — konkurencji tych firm chociażby. Chcieli uchronić pana od wszelkich pokus.
Tamten patrzał na niego z osłupieniem na swej ładnej twarzy.
— To pan ma mi jeszcze za złe, że sam przyszedłem i powiedziałem?…
— Nie. Nie mam panu niczego za złe. Postąpił pan jak uważał pan za właściwe. Jaki jest pana IQ?
— Iloraz inteligencji? Sto dwadzieścia.
— To dosyć, żeby się pan orientował w różnych stawowych rzeczach. Niech no mi pan powie, co ja właściwie mam z tego, że pan podzielił się ze mną swoimi podejrzeniami na temat Burnsa?
Młody pilot wstał.
— Komandorze, proszę wybaczyć. Jeżeli tak — to było nieporozumienie. Chciałem najlepiej. Ale wobec tego, że pan uważa, że ja… jednym słowem, proszę o tym zapomnieć… i pamiętać tylko…
Nie dokończył na widok uśmiechu Pirxa.
— Siadaj pan. Siadajże pan, no! Brown usiadł.
— Czego pan nie dopowiedział? O czym mam pamiętać? O tym, że obiecałem nie powtórzyć nikomu naszej rozmowy? Prawda? No, bo gdybym ja z kolei uznał, że mogę ją powtórzyć? Cicho! Nie przerywa się dowódcy. Widzi pan, to nie jest taka prosta sprawa. Pan przyszedł do mnie w zaufaniu — i zaufanie to umiem ocenić. Ale… co innego zaufanie, a co innego — rozsądek. Powiedzmy, że ja już wiem na pewno, dzięki panu, kim pan jest i kim — Burns. Co będę z tego miał?
— To… już pana rzecz. Pan ma, po tym rejsie, ocenić przydatność…
— O, właśnie! Przydatność każdego. Ale przecież pan sobie nie myśli, Brown, że ja będę pisał nieprawdę? Że ja| minusy powpisuję nie tym, którzy będą gorsi, ale tym, którzy nie są ludźmi?
— To nie jest moja rzecz — sztywno zaczął pilot, poruszając się niespokojnie na krześle podczas tej przemowy. Pirx zmierzył go oczami tak, że zamilkł.
— Tylko proszę nie zgrywać mi tu takiego karnego kaprala, który wyżej swego paska nie patrzy. Jeżeli pan jest człowiekiem i poczuwa się do solidarności z ludźmi, to musi pan próbować oceny całej tej historii i czuć własną odpowiedzialność…
— Jak to „jeżeli”? — tamten drgnął. — Pan mi nie wierzy? To… to pan myśli…
— Ale skąd! Tak mi się powiedziało! — szybko odparował jego słowa Pirx. — Wierzę panu. Jasne, że panu wierzę, ponieważ pan się już zdradził, a ja nie mam zamiaru oceniać tego pod względem moralnym czy tam innym, proszę, aby pan nadal utrzymywał ze mną pozasłużbowy kontakt i mówił mi o wszystkim, co pan zauważy.
— Teraz to już nic nie rozumiem — powiedział Brown i mimo woli westchnął. — Najpierw beszta mnie pan, a teraz…
— To są dwie różne sprawy, Brown. Skoro powiedział mi pan to, czego nie miał mówić, jakieś wycofywanie się byłoby zupełnie bez sensu. Inna rzecz, naturalnie, z tą forsą. Może i należało mówić. Ale, na pana miejscu, tych pieniędzy bym nie brał.
— Co? Ależ… ależ, panie komandorze — Brown szukał rozpaczliwie argumentów, aż znalazł: — Oni by się natychmiast zorientowali, że złamałem umowę! Jeszcze by mnie zaskarżyli…
— To jest pańska rzecz. Nie mówię, że ma pan oddać te pieniądze. Obiecałem dyskrecję i nie mam zamiaru mieszać się do tego. Powiedziałem tylko, zupełnie prywatnie i nieobowiązująco, co ja bym na pana miejscu zrobił, ale pan nie jest mną, ja nie jestem panem, i na tym koniec. Czy jeszcze coś?
Brown potrząsnął głową, otworzył usta, zamknął je, wzruszył ramionami, okazując coś więcej niż rozczarowanie przebiegiem rozmowy, ale już nic nie powiedział i wyprostowawszy się odruchowo przed odejściem — wyszedł.
Pirx odetchnął pełną piersią. Niepotrzebnie wyrwało mu się to: „jeżeli pan jest człowiekiem” — pomyślał z naganą. — Co za piekielna gra! Diabli go wiedzą, tego Browna, Albo jest człowiekiem, albo to chwyt zastosowany umyślnie, aby nie tylko wprowadzić mnie w błąd, lecz dodatkowo przekonać się jeszcze, czy nie zamierzam używać jakichś sprzecznych z umową sposobów, by ich rozróżnić… W każdym razie tę część rozgrywki przeprowadziłem chyba nie najgorzej? Jeśli mówił prawdę, powinien odtąd czuć się trochę nieswojo we własnej skórze, po tym wszystkim, com mu nagadał. A jeżeli nie… to znów nic mu w ogóle nie Powiedziałem. Co za historia! A tom się wpakował w kabałę!
Nie mogąc spokojnie usiedzieć, zaczął chodzić tam i z powrotem po kabinie. Odezwał się brzęczyk; to był Calder ze sterowni; uzgodnili poprawki kursowe i przyspieszę: na noc, po czym Pirx usiadł i wpatrzył się przed siei myśląc nie wiadomo co czyni ze ściągniętymi w supły brwiami gdy ktoś zapukał. A to co znowu? — pomyślał.
— Proszę! — rzekł głośno.
Do kajuty wszedł neurolog, lekarz i cybernetyk zarazem — Burns.
— Czy można?
— Proszę, niech pan siada. Burns uśmiechnął się.
— Przyszedłem, żeby panu powiedzieć, że nie jestem człowiekiem.
Pirx, razem z krzesłem, obrócił się ku niemu gwałtownie.
— Jak proszę? Że pan nie jest…
— Nie jestem człowiekiem. I stoję — w tym eksperymencie — po pańskiej stronie.
Pirx odetchnął głęboko.
— To, co pan mówi, ma oczywiście pozostać między nami? — powiedział.
— Pozostawiam to pana uznaniu. Mnie na tym nie zależy.
— Jak to?…
Tamten znowu się uśmiechnął.
— To całkiem proste. Działam z egoizmu. Jeżeli wyda pan pozytywną opinię o „nieliniowcach”, wywoła to produkcyjną reakcję łańcuchową. To jest więcej niż prawdopodobne. Tacy jak ja zaczną się pojawiać masowo — i nie tylko na statkach kosmicznych. Wywoła to fatalne konsekwencje u ludzi — powstanie nowy rodzaj dyskryminacją nienawiści, z wszystkimi wiadomymi rezultatami. Przewiduję to, ale, powtarzam, działam przede wszystkim z pobudek osobistych. Jeśli istnieję sam, jeśli takich jak ja; jest dwóch czy dziesięciu, nie ma to żadnego znaczenia społecznego — zginiemy po prostu w masie, nie dostrzeżeni i niedostrzegalni. Będę — będziemy mieli przed sobą przyszłość podobną do przyszłości każdego człowieka, z nader istotną poprawką na inteligencję oraz szereg specjalnych umiejętności, jakich ów zwykły człowiek nie ma. Osiągniemy więc niejedno, ale tylko wtedy, jeśli do uruchomienia masowej produkcji nie dojdzie.
— Tak — w tym coś jest… — powiedział powoli Pirx. Miał w głowie lekki zamęt. — Ale dlaczego nie zależy panu na dyskrecji? Czy nie obawia się pan, że firma, która…
— Nie. Wcale się nie obawiam. Niczego — powiedział tym samym spokojnym tonem wykładu Burns. — Jestem niesamowicie kosztowny, panie nawigatorze. W to tutaj — dotknął ręką piersi — włożono miliardy dolarów. Nie przypuszcza pan chyba, że rozgniewany fabrykant każe mnie rozkręcić na śrubki? Mówię to oczywiście przenośnie, bo nie mam w ciele żadnych śrubek… Zapewne, będą wściekli, ale mojej sytuacji to nie zmieni. Prawdopodobnie będę musiał pracować w tej firmie — ale cóż mi to szkodzi? Wolę nawet tam, niż gdzie indziej, gdyż znajdę tam lepszą opiekę w razie… choroby. Nie sądzę także, by usiłowali mnie uwięzić. Właściwie — po co? Stosowanie przemocy mogłoby się dla nich samych bardzo smutno skończyć. Pan wie, jaką potęgą jest prasa…
On myśli o szantażu — błysnęło Pirxowi. Miał wrażenie, że to sen. Słuchał jednak dalej, z największą uwagą.
— Tak zatem, teraz pan już rozumie, czemu pragnę, aby pana opinia o nieliniowcach wypadła negatywnie.
— Tak. Rozumiem. Czy — może mi pan wskazać, kto jeszcze spośród załogi…?
— Nie. To znaczy, nie mam pewności, a przypuszczeniami mógłbym panu więcej zaszkodzić, niż pomóc. Lepiej mieć zero informacji, niż być zdezinformowanym, bo oznacza to informację ujemną, mniejszą od zera.
— Tak. Hm. W każdym razie — bez względu na pana pobudki — dziękuję panu. Tak. Dziękuję. Czy… mógłby pan wobec tego powiedzieć mi coś o sobie? Mam na myśli kwestie, które mogłyby mi pomóc…
— Domyślani się, o co panu chodzi. O tym, jak jestem zbudowany, nic nie wiem, podobnie jak i pan nie wie nic o swojej anatomii czy fizjologii, przynajmniej nie wiedział Pan, dopóki nie przeczytał jakiegoś podręcznika biologii. Ale ta strona konstrukcyjna chyba mało pana interesuje i chodzi panu raczej o psychiczną? O nasze — słabe miejsca?
— O słabe miejsca też. Ale — wie pan — każdy w końcu coś niecoś wie o swoim organizmie, to nie jest wiedza naukowa, ale wynikła z doświadczenia, samoobserwacji.
— Oczywiście, organizmu się przecież używa i mieszkaj w nim… to daje okazję do obserwowania…
Burns znów się uśmiechnął, jak poprzednio, ukazując równe — ale nie nazbyt równe — zęby.
— Więc mogę pana pytać?
— Proszę.
Pirx usiłował zebrać myśli.
— Czy to mogą być pytania… niedyskretne? Wręcz intymne?
— Nie mam nic do ukrycia — powiedział tamten po prostu.
— Czy spotkał się pan już z taką reakcją, jak zaskoczenie, strach i odraza, spowodowane tym, że pan nie jest człowiekiem?
— Owszem, raz jeden, podczas operacji, przy której asystowałem. Drugim asystentem była kobieta. Wiedziałem już wtedy, co to jest.
— Nie zrozumiałem pana…
— Wiedziałem już wtedy, co to jest kobieta — wyjaśnił Burns. — Z początku nie było mi nic wiadomo o istnieniu płci…
— A!
Pirx zły był na siebie, że nie udało mu się powściągnąć tego okrzyku.
— Więc była tam kobieta. I co się stało?
— Operator skaleczył mnie w palec skalpelem, rękawiczka gumowa rozeszła się i było widać, że nie krwawię.
— Jak to? Ależ Mc Guirr mówił mi…
— Teraz bym krwawił. Wtedy byłem jeszcze „suchy”. To się tak nazywa — w żargonie wewnętrznym naszych „rodziców”…- powiedział Burns. — Bo ta krew nasza to czysta maskarada: wewnętrzna powierzchnia skóry jest gąbczasta i nasycona krwią, przy czym ten zabieg nasycania trzeba powtarzać dość często.
— Aha. I ta kobieta zauważyła? A operator?
— Och, operator wiedział, kim jestem, ale ona nie. Zorientowała się nie od razu, dopiero przy końcu operacji, a i to głównie dlatego, ponieważ on się zmieszał…
Burns uśmiechał się.
— Chwyciła moją rękę, podniosła ją do oczu i kiedy zobaczyła, co jest… w środku, rzuciła ją i uciekła. Zapomniała, w którą stronę otwierają się drzwi operacyjnej, ciągnęła je, a że się nie otwierały, dostała ataku histerycznego.
— Tak — powiedział Pirx. Przełknął. — Co pan wtedy czuł?
— Nie czuję w ogóle wiele… ale to nie było przyjemne — wolno rzekł Burns i uśmiechnął się znowu. — Nie mówiłem o tym z nikim — dodał po sekundzie — ale mam wrażenie, że mężczyznom, nawet nieobytym, jest łatwiej przestawać z nami. Mężczyźni godzą się z faktami. Kobiety z niektórymi faktami nie chcą się pogodzić. Mówią dalej „nie”, nawet jeśli już nic oprócz „tak” powiedzieć nie można.
Pirx przez cały czas patrzał na mówiącego, wpatrywał się w niego wtedy zwłaszcza, gdy Burns odwracał wzrok, bo usiłował odkryć w nim tę jakąś inność, która by go uspokoiła, jako dowód, że wcielenie maszyny w człowieka nie jest jednak doskonałe. Przedtem, kiedy podejrzewał wszystkich, sytuacja była inna; teraz, mając z każdą chwilą coraz mniej wątpliwości, że to, co mówił Burns, jest prawdą, i doszukując się fałszu raz w bladości Burnsa, która uderzyła go już przy pierwszym spotkaniu, raz w Jego ruchach, tak opanowanych, w nieruchomym połysku, jasnych oczu, musiał sobie powiedzieć, że w końcu bywają przecież i ludzie równie bladzi czy mało ruchliwi; wtedy znów wracały wątpliwości — a całemu temu obserwowaniu towarzyszył uśmiech lekarza, nie zawsze odnoszący się jakby do jego słów, wyrażający raczej wiedzę o tym, co Pirx właśnie czuł; ten uśmiech sprawiał mu przykrość, mieszał go i tym trudniej przychodziło mu kontynuować indagacją, że Burns przejawiał w odpowiedziach niczym nie zmąconą szczerość.
— Pan uogólnia na podstawie jednego wypadku — mruknął.
— Och, miałem potem sporo do czynienia z kobietami. Pracowało ze mną — to znaczy: uczyło mnie — kilka. Były wykładowcami — i tak dalej. Ale one wiedziały z góry, kim jestem. Starały się więc ukrywać emocje. Nie przychodziło im to łatwo, ponieważ miewałem okresy, w których drażnienie ich sprawiało mi satysfakcję.
Uśmiech, z jakim patrzał Pirsowi w oczy, był niemal impertynencki.
— Szukały, wie pan, jakichś cech szczególnych, wyróżniających in minus, a ponieważ tak im na tym zależało, niekiedy bawiłem się, przejawiając takie cechy.
— Nie rozumiem.
— O, na pewno pan rozumie! Udawałem marionetkę fizycznie, pewną sztywnością, i psychicznie — biernością posłuszeństwa… tylko gdy już się takimi odkryciami zaczynały napawać, nagle ucinałem grę. Myślę, że miały mnie za stwór diabelski.
— Czy pan nie jest uprzedzony? To są tylko domysły, tym bardziej że, jeśli były wykładowcami, musiały mieć odpowiednie wykształcenie.
— Człowiek jest istotą doskonale niezborną — rzekł flegmatycznie Burns. — To jest nieuniknione, jeśli się powstawało tak jak wy; świadomość to część procesów mózgowych, wyodrębniona z nich na tyle, że stanowi w subiektywnym odczuciu jedność, ale ta jedność jest złudzeniem introspekcji. Tych innych procesów, które unoszą świadomość, jak ocean — górę’ lodową, nie odczuwa się bezpośrednio — one dają o sobie znać, czasem tak dobitnie, że świadomość zaczyna ich szukać. Z takiego poszukiwania właśnie powstało pojęcie diabła, jako projekcja — w świat zewnętrzny — tego, co choć jest i działa w człowieku, w jego mózgu, nie daje się umiejscowić ani tak jak myśl, ani tak jak ręka.
Uśmiechał się szerzej.
— Wykładam panu cybernetyczne podstawy teorii osobowości, które pan pewno zna? Maszyna logiczna różni się od mózgu tym, że nie może mieć naraz kilku wykluczających się programów działania. Mózg może je mieć, zawsze je ma, dlatego jest polem bitew u świętych albo wypalonym pobojowiskiem sprzeczności u ludzi zwyklejszych… Sieć neuronowa kobiety, jest trochę inna niż u mężczyzny; to nie dotyczy inteligencji; zresztą różnica jest tylko statystyczna. Kobiety łatwiej znoszą współistnienie sprzeczności — na ogół tak jest. Nawiasem mówiąc, dlatego mężczyźni głównie tworzą naukę, bo ona jest poszukiwaniem jednego, więc niesprzecznego porządku. Sprzeczność przeszkadza mężczyznom bardziej, więc usiłują ją usunąć, redukując różnorodność do jednolitości.
— Być może — powiedział Pirx. — Więc pan dlatego uważa, że one widziały w panu diabła?
— To już za wiele powiedziane — odparł tamten. Położył ręce na kolanach.
— Byłem dla nich w najwyższym stopniu odpychający i — przez to pociągałem. Byłem urzeczywistnioną niemożliwością, czymś zakazanym, czymś, co jest wbrew światu, rozumianemu jako porządek naturalny, i strach ich nie był tylko chęcią ucieczki, ale także samozatraty. Jeżeli nawet żadna nie powiedziała sobie tego tak wyraźnie, ja mogę to za nie powiedzieć: stanowiłem, w ich oczach, wyłamanie się z uległości wobec nakazów biologicznych. Jako upostaciowany bunt przeciwko Naturze, jako istota, w której biologicznie racjonalna, więc interesowna więź uczuć z funkcją podtrzymania gatunku została rozerwana. Zniszczona.
Bystro spojrzał na Pirxa.
— Pan myśli, że to filozofia kapłona? Nie, ponieważ nie zostałem okaleczony; nie jestem zatem istotą gorszą, jestem tylko odmienną od was. Której miłość jest — w każdym razie: może być — tak samo bezinteresowna, tak samo na nic niepotrzebna — jak śmierć, a przez to z wartościowego narzędzia staje się wartością w sobie. Wartością, oczywiście, ze znakiem ujemnym — jak diabeł. Dlaczego tak się stało? Stworzyli mnie mężczyźni i łatwiej było im zbudować potencjalnego rywala aniżeli potencjalny obiekt namiętności. A jak pan sądzi? Czy mam rację?
— Nie wiem — powiedział Pirx. Nie patrzał na niego — nie mógł. — Nie wiem. Realizację dyktowały rozmaite okoliczności — ekonomiczne chyba przede wszystkim.
— Na pewno — zgodził się Burns. — Ale te, o których mówiłem, też miały swój udział. Tylko że, panie komandorze, to jedna wielka pomyłka. Mówiłem o tym, co ludzie odczuwają wobec mnie — ale oni tworzą tylko jeszcze jedną mitologię, mitologię nieliniowca, bo ja nie jestem żadnym diabłem, co chyba jasne, i nie jestem też potencjalnym rywalem erotycznym, co jest może już mniej jasne. Wyglądam jak mężczyzna i mówię jak mężczyzna, i psychicznie jestem zapewne w jakimś stopniu mężczyzną, tylko w pewnym stopniu właśnie… jednakże nie ma to już prawie nic wspólnego ze sprawą, w jakiej przyszedłem do pana.
— A nie wiadomo, nie wiadomo — rzucił Pirx. Wciąż patrzał na własne splecione ręce. — Niech pan mówi dalej…
— Jeśli pan chce… Ale będę mówił tylko we własnym imieniu. Nie wiem nic o innych. Powstawałem, jako osobowość, podwójnie: z przedprogramowania i z uczenia się. I człowiek tak powstaje, ale ten pierwszy czynnik gra w nim mniejszą rolą, bo on przychodzi na świat ledwo rozwinięty, ja natomiast byłem od razu taki, jaki jestem obecnie, pod względem fizycznym, i nie musiałem uczyć ; się tak długo jak dziecko. Przez to zaś, że nie miałem ani dzieciństwa, ani dojrzewania, a tylko byłem multistatem, w który najpierw włożono masę przedprogramowania, a potem trenowano go wielopostaciowo i ładowano weń mnóstwo informacji — przez to stałem się bardziej jednorodny niż ktokolwiek z was. Bo każdy człowiek jest chodzącą formacją geologiczną, która przeszła przez tysiąc epok żaru i drugi tysiąc zastygania, kiedy warstwy osiadały na warstwach — najpierw ten ostateczny, bo pierwszy, a przez to niezrównany z niczym świat sprzed poznania mowy, który ginie później pochłonięty przez nią, ale tli się jeszcze gdzieś u dna; jest to inwazja kolorów, kształtów i zapachów w mózg, wtargnięcie przez zmysły, otwierające się po urodzeniu; dopiero potem dochodzi do polaryzacji na świat i nie-świat, czyli na nie-ja i ja. No, a potem te powodzie hormonów, te sprzeczne i różnopoziomowe programy wiar i popędów — historia kształtowania się jest historią wojen: mózg przeciw sobie — wszystkich tych szaleństw i rezygnacji nie znałem, nie przeszedłem takich etapów i dlatego nie ma we mnie ani śladu dziecka. Jestem zdolny do wzruszeń i pewno mógłbym nawet zabić, ale nie z miłości. Słowa w moich ustach brzmią jak w waszych, ale znaczą dla mnie coś innego.
— To znaczy, że pan nie może kochać? — spytał Pirx. Wciąż patrzał już tylko na własne ręce. — Ale skąd ta pewność? Tego nikt nie może wiedzieć do czasu…
— Tego nie chciałem powiedzieć. Może i mógłbym. Ale to oznaczałoby coś całkiem innego niż u was. Dwa uczucia nie opuszczają mnie właściwie nigdy: zdziwienia i zarazem śmieszności. A jest tak, myślę, bo tą cechą waszego świata, która wszędzie mi się narzuca, jest jego umowność. Nie tylko” w kształtach maszyn i w waszych obyczajach, ale także w waszej cielesności, która stała się wzorem dla mojej. Widzę, że wszystko mogłoby wyglądać inaczej, być inaczej zbudowane, działać inaczej, i nie byłoby przez to ani lepsze, ani gorsze od tego, co jest. Dla was świat najpierw po prostu jest, to znaczy istnieje jako jedyna możliwość, a dla mnie, od kiedy w ogóle umiałem myśleć, świat nie tylko był, ale był śmieszny. To znaczy wasz świat — miast, teatrów, ulic, rodzinnego życia, giełdy, tragedii miłosnych i filmowych gwiazd. Chce pan usłyszeć moją ulubioną definicję człowieka? Istota, która mówi najchętniej o tym, na czym się najmniej zna. Starożytność miała być wszechobecnością mitologii, a współczesna cywilizacja — jej brakiem? Ale skąd wywodzą się naprawdę wasze najbardziej podstawowe pojęcia? Grzeszność spraw ciała to konsekwencja starego rozwiązania ewolucyjnego, które przez ekonomię środków połączyło funkcje wydalnicze z rozrodczymi w tym samym systemie narządów. Poglądy religijne i filozoficzne są konsekwencją waszej konstrukcji biologicznej, bo ludzie są ograniczeni w czasie, a chcą, w każdym pokoleniu, poznać wszystko, zrozumieć wszystko, wyjaśnić wszystko — iż tego rozmijania się wynikła metafizyka — jako most łączący możliwe z niemożliwym. A nauka? Ona jest przede wszystkim rezygnacją. Zwykle podkreśla się jej osiągnięcia, ale te przychodzą powoli, a zresztą nie dorównują nigdy ogromowi utraty. Więc ona jest zgodą na śmiertelność i na bylejakość jednostki, powstającej ze statystycznej gry walczących o prymat zapłodnienia plemników. Jest zgodą na przemijanie, na nieodwracalność, na brak odpłaty i wyższej sprawiedliwości, i ostatecznego poznania, ostatecznego zrozumienia wszystkiego — i przez to byłaby nawet heroiczna, gdyby nie to, że jej twórcy tak często nie zdają sobie sprawy z tego, co naprawdę robią! Mając do wyboru lęk i śmieszność — wybrałem śmieszność, bo było mnie na to stać.
— Pan nienawidzi tych, którzy pana stworzyli, prawda? — spytał cicho Pirx.
— Myli się pan. Uważam, że każde istnienie, nawet najbardziej ograniczone, lepsze jest od nieistnienia. Oni, ci konstruktorzy moi, na pewno wielu rzeczy nie mogli przewidzieć, ale bardziej nawet niż za inteligencję jestem im wdzięczny za to, że odmówili mi ośrodka rozkoszy. Jest taki ośrodek w waszym mózgu, wie pan o tym?
— Czytałem to gdzieś.
— Ja go widocznie nie mam, dzięki temu nie jestem beznogim, który nie chce niczego — tylko chodzić… Tylko chodzić, ponieważ to niemożliwe.
— Wszyscy inni są śmieszni, tak? — poddał Pirx. — A pan?
— O, ja też. Tylko w inny sposób. Każdy z was, skoro istnieje, posiada takie ciało, jakie ma, i na tym koniec — a ja mógłbym na przykład wyglądać jak lodówka.
— Nie widzę w tym nic śmiesznego — mruknął Pirx. Rozmowa ta męczyła go coraz bardziej.
— Chodzi o umowność, o przypadkowość — powtórzył Burns. — Nauka jest rezygnacją z rozmaitych absolutów: z absolutnej przestrzeni, z absolutnego czasu i absolutnej, to znaczy wiecznotrwałej, duszy, z absolutnego, bo przez Boga stworzonego, ciała. Takich umowności, które bierzecie za rzeczy realne, od niczego niezawisłe, jest więcej.
— Co jeszcze jest umowne? Zasady etyczne? Miłość? Przyjaźń?
— Uczucia nigdy nie są umowne, chociaż mogą wynikać z umownych, konwencjonalnych przesłanek. Ale ja naprawdę tylko dlatego mówię o was, bo w takim zestawieniu łatwiej mi powiedzieć, jaki sam jestem. Etyka na pewno jest umowna, przynajmniej dla mnie. Nie muszę postępować etycznie, a jednak robię to.
— Ciekawe. Dlaczego?
— Nie mam jakiegoś „odruchu dobra”. Nie jestem zdolny do litości, aby tak powiedzieć — „z natury”. Ale wiem, kiedy należy się litować i potrafię się do tego wdrożyć. Wyrozumowałem sobie, że tak trzeba. A więc niejako zapełniłem to puste miejsce w sobie dzięki logicznemu rozumowaniu. Może pan powiedzieć, że mam „zastępczą etykę”, że ją sobie sprotezowałem tak dokładnie, iż jest „jak prawdziwa”.
— Nie rozumiem dobrze. Więc na czym polega różnica? Na tym, że działam zgodnie z logiką przyjętych aksjomatów, a nie zgodnie z odruchem. Ja nie mam takich odruchów. Jednym z waszych nieszczęść jest to, że oprócz nich nie macie prawie nic; Nie wiem, może kiedyś to wystarczało, ale obecnie na pewno nie wystarcza. Jak przejawia się w praktyce tak zwana miłość bliźniego? Ulituje się pan nad ofiarą wypadku i pomoże jej. Ale jeśli stanie pan wobec dziesięciu tysięcy ofiar naraz, nie ogarnie pan wszystkich litością. Współczucie jest mało pojemne i mało rozciągliwe. Dobre, dopóki w grę wchodzą jednostki — bezradne, kiedy pojawia się masa. A właśnie rozwój technologii rozsadza wam moralność coraz skuteczniej. Aura odpowiedzialności etycznej obejmuje ledwo pierwsze człony łańcucha przyczyn i skutków — człony bardzo nieliczne. Ten, kto uruchamia proces, nie czuje się wcale odpowiedzialny za jego dalekie konsekwencje.
— Bomba atomowa?
— O, to tylko jedna z tysięcy spraw. W sferze zjawisk moralnych jesteście może najśmieszniejsi.
— Dlaczego?
— Mężczyźnie i kobiecie, o których wiadomo, że spłodzą potomstwo niedorozwinięte, wolno mieć dzieci. To jest moralnie dozwolone.
— Burns, to nigdy nie jest pewne, najwyżej wysoce prawdopodobne.
— Ale moralność jest deterministyczna jak księga buchalteryjna, a nie statystyczna jak Kosmos. Komandorze, tak można by rozprawiać przez całą wieczność. Co chce pan jeszcze wiedzieć — o mnie?
— Współzawodniczył pan z ludźmi w rozmaitych sytuacjach doświadczalnych. Czy zawsze bywał pan górą?
— Nie. Jestem tym lepszy, im bardziej zadanie wymaga algorytmizacji, matematyki i ścisłości. Intuicja jest moją stroną najsłabszą. Mści się na mnie pochodzenie od maszyn cyfrowych.
— Jak to wygląda w praktyce?
— Jeżeli sytuacja komplikuje się nadmiernie, jeżeli ilość nowych czynników staje się zbyt wielka, gubię się. Człowiek, jak wiem, stara się wtedy zdać na domysł, to znaczy rozwiązanie przybliżone, i udaje mu się to czasem, a ja tego nie potrafię. Muszę uwzględnić wszystko dokładnie, świadomie, a jeśli nie mogę — przegrywam.
— To bardzo ważne, co pan mi powiedział, Burns. Więc powiedzmy, w sytuacji awaryjnej, jakiejś katastrofy…?
— To nie takie proste, komandorze, bo ja nie odczuwam strachu, w każdym razie nie tak jak człowiek, i chociaż groźba zagłady nie jest mi oczywiście obojętna, nie tak jak to się mówi, głowy, i tak uzyskana równowaga może wtedy skompensować niedomogę intuicji.
— Pan próbuje opanować sytuację — do końca?
— Tak, nawet wtedy, gdy widzę, że przegrałem.
— Dlaczego? Czy to nie jest irracjonalne?
— To jest tylko logiczne, bo tak sobie postanowiłem.
— Dziękuję panu. Może naprawdę mi pan pomógł — i rzekł Pirx. — Niech mi pan tylko powie jeszcze, co pan zamierza robić po naszym powrocie?
— Jestem cybernetykiem-neurologiem, i to niezłym. Zdolności twórczych mam mało, bo one są nieoddzielne od intuicji, ale i tak znajdę dość interesującej roboty.
— Dziękuję panu — powtórzył Pirx.
Tamten wstał, skłonił się nieznacznie i wyszedł. Pirx zerwał się z koi, ledwo drzwi zamknęły się za Burnsem, i jął chodzić od ściany do ściany.
Panie święty, po diabła mi to było?! Teraz dopiero nic nie wiem. Albo to robot, albo… Chyba jednak mówił prawdę. Ale skąd znów taka wylewność? Cała historia ludzkości plus „krytyka z zewnątrz” — powiedzmy, że mówił prawdę. W takim razie trzeba sprowokować uczciwie pogmatwaną sytuację. Ale musi być dosyć autentyczna, aby nie wydało się, żem ją sfingował. Więc musi być realna. Jednym słowem, trzeba będzie nadstawić karku. Niebezpieczeństwo, wywołane może i sztucznie, ale samo w sobie prawdziwe?
Uderzył pięścią w otwartą rękę.
A jeżeli to też był tylko manewr taktyczny? Wówczas być może skręcę sobie kark i zabiję przy tym wszystkich ludzi, a statek doprowadzą do portu roboty, które to wytrzymają! No, to wprowadziłoby tych panów w najwyższy zachwyt — co za fenomenalna reklama! Co za gwarancja bezpieczeństwa dla statków, wyposażonych w takie załogi! Czy nie tak? Więc, z ich punktu widzenia, takie pociągnięcie — nabieranie mnie na szczerość — byłoby szalenie efektywne!
Chodził coraz szybciej.
Muszę przekonać się jakoś, czy to prawda. Powiedzmy, ze w końcu zidentyfikuję wszystkich. Na pokładzie jest apteczka. Mógłbym wpuścić do jedzenia po kropli apomorfiny. Ludzie się pochorują, a tamci chyba nie. Na pewno nie. Ale co mi z tego przyjdzie? Najpierw, niemal na pewno, wszyscy domyśla się, że ja to zrobiłem. Poza tym, nawet jeśli się okaże, że Brown jest człowiekiem, a Burns nie, to z tego wcale jeszcze nie wynika, że wszystko, co mi mówili, jest prawdą. Może zidentyfikowali się przede mną prawdziwie, aby cała reszta służyła ich strategii? Zaraz. Burns skierował mnie rzeczywiście na określoną drogę — mówiąc o tej niedomodze intuicji. Ale Brown? Rzucił podejrzenie na Burnsa. Właśnie na Burnsa, który przyszedł zaraz potem i potwierdził je! Czy nie za dużo tego dobrego? Z drugiej strony, gdyby to się stało wskutek nie zaplanowanej, więc niezawisłej inicjatywy każdego z nich z osobna, wówczas i to, że najpierw Brown wymienił Burnsa, i to, że potem Burns sam przyszedł, by tamto potwierdzić — byłoby czystym przypadkiem. Jeśliby oni rzecz planowali, pewno by takiego prymitywizmu uniknęli, bo daje za wiele do myślenia. Zaczynam gonić w piętkę! Zaraz. Gdyby teraz ktoś jeszcze przyszedł, będzie to znaczyło, że i tamto było „lipą”. Grą. Tylko pewno nikt nie przyjdzie — rozgrywka stałaby się zbyt przejrzysta, tacy głupi nie są. No, ale jeśli mówili prawdę? Przecież może się jeszcze komuś zachcieć…
Pirx po raz drugi palnął pięścią w rozchyloną dłoń. Więc po prostu nic nie wiadomo. Czy działać? Jak działać? Może jeszcze czekać? Chyba czekać.
W mesie podczas głównego posiłku panowało przy stole milczenie. Pirx w ogóle do nikogo się nie odzywał, bo wciąż walczył z pokusą owej „chemicznej próby”, na którą wpadł przedtem i nie mógł powziąć jednoznacznej decyzji. Przy sterach był Brown, więc jedli w pięciu. I jedli wszyscy, a Pirx pomyślał, że to jakieś monstrualne — jeść tylko po to, żeby udawać człowieka. I że może z takich źródeł płynie owo poczucie śmieszności, o którym mówił Burns, i że to jest jego sposób samoobrony, stąd też to gadanie o umowności wszystkiego — pewno, dla niego jedzenie też było tylko umownym chwytem! Jeśli nawet sam wierzy w to, że nie nienawidzi swych twórców, to samego siebie oszukuje. Ja bym nienawidził — pomyślał Pirx i był pewien swego. — To jednak jakieś draństwa że im nie wstyd! Milczenie, trwające przez cały czas posiłku, stawało się wręcz nieznośne — była w nim nie tyle chęć każdego, by pozostać przy swoim i nie angażować siei w kontakty, jak sobie tego życzyli organizatorzy rejsu,! a więc nie lojalność, dbająca o zachowanie tajemnicy, ile jakaś powszechna wrogość, a jeśli nie wrogość, to podejrzliwość; człowiek nie chciał zbliżać się do nieczłowieka,] a tamten znów rozumiał, że tylko zajęcie takiej samej postawy go nie zdemaskuje. Gdyby bowiem w tej lodowatej atmosferze próbował choć odrobinę się narzucać, od razu ściągnąłby na siebie uwagę i przypuszczenia, że nie jest i człowiekiem. Pirx siedział nad swym talerzem, dostrzegając każdy drobiazg — jak Thomson poprosił o sól, jak mu ją Burton podał, jak jemu z kolei Burns przysunął karafkę z octem, widelce i noże poruszały się żwawo w rękach, żuli, połykali, mało co patrząc na innych — był to prawdziwy pogrzeb marynowanej wołowiny i Pirx, nie dojadłszy kompotu, wstał, skinął im głową i wrócił do siebie.
Mieli kursową szybkość, około dwudziestej czasu pokładowego minęli dwa duże transportowce, wymienili zwykłe sygnały i w godzinę później automaty wyłączyły na pokładach dzienne światło. Pirx szedł właśnie ze sterowni, kiedy się to stało. Wielką przestrzeń środkowego pokładu wypełnił mrok, podziurawiony błękitnymi kulami nocnych jarzeniówek. Równocześnie zajaśniały powleczone farbą samoświecącą liny, rozciągnięte wzdłuż ścian, służące do poruszania się przy braku grawitacji, naroża drzwi, ich klamki, i wyrysowane na przegrodach orientacyjne strzały i napisy. Statek był tak nieruchomy, jakby przebywał w jakimś ziemskim doku. Nie czuło się najmniejszej wibracji, tylko klimatyzatory pracowały prawie bezszelestnie i Pirx przechodził kolejno przez niewidzialne strugi powietrza, odrobinę chłodniejszego, o bardzo słabej woni ozonu.
Coś uderzyło go lekko w czoło z jadowitym bzyknięciem, jakaś mucha, która stała się pasażerem na gapę — popatrzał na nią z niesmakiem, nie lubił much, ale nie zobaczył jej już. Za zakrętem korytarz zwężał się omijając schody i cylinder dźwigu osobowego. Pirx ujął w rękę poręcz i poszedł na górę, właściwie nie wiadomo po co; nie pomyślał nawet o tym, że tam jest gwiazdowe okno. To znaczy wiedział o jego istnieniu, ale natknął się na ten czarny, wielki czworokąt jakby przypadkiem. W gruncie rzeczy nie miał wyraźnego stosunku do gwiazd. Wielu kosmonautów rzekomo go miało; nie był to już ów koniecznie obowiązujący, romantyczny „fason” dawnych lotów, ale prawdopodobnie wskutek tego, że opinia publiczna, kształtowana przez film, telewizję, literaturę, oczekiwała jakiejś „kosmicznej postawy” żeglarzy pozaziemskich, każdy nieomal starał się odnaleźć w sobie rodzaj intymności wobec tego świetlnego rojowiska — Pirx jednak w gruncie rzeczy podejrzewał wszystkich tak mówiących o blagę, bo gwiazdy mało go osobiście obchodziły, a już rozprawianie na ów temat uważał za kompletny idiotyzm. Stanął teraz, oparty o elastyczną rurę, która chroniła przed rozbiciem głowy o niewidzialną taflę szkliwa, i od razu poznał leżące niżej statku centrum Galaktyki, a właściwie jego kierunek, skryty przed wzrokiem wielkimi białawymi chmurami Strzelca. Gwiazdozbiór ten był dla niego czymś w rodzaju rozmytego trochę i przez to nie dość dokładnego znaku drogowego, zostało mu to z lotów patrolowych, bo chmurę Strzelca można było rozpoznać nawet w niewielkim ekranie, a szczupłość pola widzenia owych rakiet jednoosobowych nieraz utrudniała orientację podług gwiazdozbiorów. Ale też nie myślał na ogół o tej chmurze jako o milionach gorejących światów, z nieprzeliczonymi systemami planetarnymi — to znaczy myślał tak za młodu, dopóki nie znalazł się w próżni i nie oswoił z nią. Wówczas te młodzieńcze fantazjowania jakoś go opuściły, ani wiedział kiedy. Zbliżył powoli twarz do zimnej tafli, aż dotknął jej czołem, i stał tak, właściwie nie bardzo patrząc w mrowie nieruchomych punktów świetlnych, zlewających się miejscami w białawo pałającą mgłę. Widziana z wnętrza Galaktyka przedstawia się jako chaos, jako rezultat miliardoletniej gry w kości ogniste — bez ładu i składu. A jednak istniał porządek, ale wyższej skali, całych Galaktyk, dostrzegalny jednak tylko na fotografiach olbrzymich reflektorów. Galaktyki tak wyglądają na negatywach jak ciałka eliptyczne, jak ameby w rozmaitych fazach rozwoju — tyle że to w ogóle nie obchodzi kosmonautów, bo Galaktyka układowa jest dla nich wszystkim, reszta się nie liczy. Może zacznie się liczyć za tysiąc lat — pomyślał. Ktoś nadchodził. Pianowy chodnik tłumił kroki, ale wyczuł czyjąś obecność. Odwrócił głowę i zobaczył na tle świetlistych pasów, wyznaczających zbieg stropu i ścian, ciemną postać.
— Kto to? — spytał nie podnosząc głosu.
— To ja. Thomson.
— Skończył pan wachtę? — zapytał, by powiedzieć cokolwiek.
— Tak, panie komandorze.
Stali tak; Pirx chciał się na powrót zwrócić ku oknu, ale tamten jakby na coś czekał.
— Pan chce mi coś powiedzieć?
— Nie — powiedział tamten, odwrócił się i odszedł w stronę, z której przybył.
A to co znowu? — pomyślał Pirx. Wyglądało całkiem, jakby go szukał.
— Thomson! — zawołał w ciemność. Kroki wróciły. Tamten wynurzył się, ledwo widoczny w fosforyzowaniu nieruchomo zwisających lin podokiennych.
— Tu gdzieś są fotele — powiedział Pirx. Podszedł do przeciwległej ściany i zobaczył je. — Niech no pan siądzie tu ze mną, Thomson.
Tamten zbliżył się posłusznie. Usiedli, mając przed sobą gwiazdowe okno.
— Pan chciał mi coś powiedzieć. Słucham.
— Obawiam się… — zaczął tamten i urwał.
— Nie szkodzi. Proszę mówić. Czy to sprawa osobista?
— Tak. Jak najbardziej.
— A więc porozmawiamy całkiem prywatnie. O co chodzi?
— Chciałbym, żeby pan postawił na swoim — powiedział Thomson. — Zastrzegam się od razu: muszę dotrzymać danego słowa i nie powiem panu, kim naprawdę jestem. Ale tak czy owak — chcę, aby pan widział we mnie sojusznika.
— Czy to logiczne? — spytał Pirx. Miejsce na rozmowę było źle wybrane, uprzytomnił to sobie, bo przeszkadzało mu, że nie widział twarzy tamtego.
— Chyba tak. Człowiekowi zależałoby na tym z oczywistych względów, a nieczłowiekowi — bo co go spotka, jeśli rozpocznie się masowa produkcja? Zostanie zaszeregowany do kategorii obywateli „B”, czyli po prostu nowożytnych niewolników; będzie własnością jakiejś korporacji.
— To nie jest pewne.
— Ale jest całkiem możliwe. Z tym jest jak z Murzynami: jeden czy kilku w jakimś kraju przez swą inność łatwo zyskują uprzywilejowanie, a kiedy jest ich mnóstwo, pojawia się od razu problem segregacji, integracji i tak dalej.
— No dobrze. Więc mam pana uważać za sojusznika? Ale czy przez to nie wykracza pan przeciw danemu słowu?
— Zobowiązałem się do niezdradzania mojej identyczności i do niczego ponadto. Mam wykonywać funkcję nukleonika pod pana dowództwem. To wszystko. Reszta jest moją sprawą prywatną.
— Wie pan, w ten sposób może i formalnie wszystko jest w porządku, ale czy pan nie działa wbrew interesom swoich chlebodawców? Bo pan chyba nie wątpi, że postępuje pan wbrew ich intencjom?
— Możliwe. Ale oni nie są dziećmi; sformułowania były wyraźne i jednoznaczne. Opracowały je zjednoczone działy prawne wszystkich zainteresowanych przedsiębiorstw. Mogli umieścić osobny paragraf zakazujący podejmowania wszelkich takich kroków jak mój właśnie, ale nic takiego tam nie było.
— Przeoczenie?
— Nie wiem. Być może. Dlaczego pan tak o to pyta? Czy pan mi nie ufa?
— Chciałem zorientować się w pana pobudkach. Thomson milczał przez chwilę.
— Nie wziąłem tego pod uwagę — rzekł wreszcie cicho.
— Czego?
— Tego, że może pan wziąć mój postępek za nieautentyczny. Za — powiedzmy — wybieg zaplanowany z góry. To znaczy — pan przystępuje do gry, w której biorą udział dwie strony, pan z jednej, a my wszyscy z drugiej. Więc jeśliby pan ułożył sobie jakiś plan działania, aby poddać nas próbie — mam na myśli próbę, która by mogła wykazać, powiedzmy, wyższość człowieka — otóż gdyby pan wyjawił ów plan jednemu z nas, mając tego człowieka za sojusznika, to gdyby on był naprawdę w przeciwnym obozie, wydarłby panu z rąk strategicznie cenną informację.
— To ciekawe, co pan mówi.
— Och, pan na pewno musiał o tym pomyśleć. Ja dopiero teraz — widocznie zbyt byłem zaabsorbowany samym problemem, czy mam się panu zaofiarować jako poplecznik, czy nie. Straciłem ten aspekt rozgrywki z oka. Tak, właściwie popełniłem głupstwo, bo tak czy owak pan nie może być wobec mnie szczery.
— Dajmy na to — rzekł Pirx. — Ale to jeszcze katastrofa, bo wprawdzie ja panu nic nie powiem, ale może mi powiedzieć to i owo. Na przykład — o swoich kolegach.
— Ale to też może być fałszywa informacja, żeby pana wprowadzić w błąd.
— Niech pan to już mnie pozostawi. Czy pan coś wie?
— Tak. Brown nie jest człowiekiem.
— Pan jest tego pewny?
— Nie. Ale to bardzo prawdopodobne.
— Jakie pan ma dane, które za tym przemawiają?
— Pan rozumie chyba, że każdy z nas jest po prostu ciekawy, kto z innych jest człowiekiem, a kto nie.
— Tak.
— W czasie przygotowań startowych sprawdzałem reaktor i kiedy pan, Calder, Brown i Burns zeszliście do komory rozrządu, akurat wymieniałem blendy, a wówczas na wasz widok przyszła mi do głowy pewna myśl.
— Tak?
— Miałem pod ręką próbkę, pobraną z gorącego wnętrza reaktora, bo musiałem przeprowadzić kontrolę na zanieczyszczenia porozpadowe. Nie było tego wiele, ale wiedziałem, że tam jest sporo izotopów strontu, więc kiedy wchodziliście, wziąłem ją pincetką i włożyłem między dwie ołowiane cegły, które stały na wierzchu tej półki pod ścianą. Pan ich nie zauważył?
— Zauważyłem je. I co dalej?
— Oczywiście nie mogłem ustawić ich dokładnie, ale w każdym razie musieliście wszyscy przejść przez pęk promieniowania — było dosyć słabe. Niemniej było zauważalne dla kogoś, kto miałby nawet mało czuły licznik Geigera albo zwykły czujnik. Otóż nie zdążyłem tego zrobić na czas i pan oraz Burns przeszliście już dalej, a tamci dwaj — Calder i Brown — dopiero schodzili po schodach. Tak że tylko oni przeszli przez ten niewidzialny promień i Brown nagle spojrzał w stronę tych ołowianych cegieł i przyspieszył kroku.
— A Calder?
— Nie zareagował.
— To by miało jakieś znaczenie, gdyby było wiadomo, że nieliniowcy posiadają czujnik promienisty.
— Pan chce mnie złapać? Myśli pan, że jeśli nie wiem, czy mają, to jestem człowiekiem, a jeśli wiem, nie jestem nim! A tymczasem nic podobnego, to po prostu bardzo prawdopodobne, bo gdyby nie mieli żadnej wyższości nad nami, po co by miano ich w ogóle budować? Taki dodatkowy zmysł radioaktywny może być bardzo przydatny, zwłaszcza na statku, i konstruktorzy na pewno o tym pomyśleli.
— Powiada pan więc, że Brown ma taki zmysł?
— Powtarzam: nie mam pewności. To w końcu mógł być przypadek, że przyspieszył kroku i spojrzał w bok, ale jak na czysty przypadek wydaje mi się to mało prawdopodobne.
— Co więcej?
— Na razie nic. Dam panu znać, gdy coś zauważę, jeśli pan sobie tego życzy.
— Dobrze. Dziękuję panu.
Thomson wstał i odszedł w ciemność. Pirx został sam. A więc tak — bilansował szybko. — Brown twierdzi, że jest człowiekiem, Thomson powiada, że nim nie jest, a sam wprawdzie identyczności nie ujawnia, ale sugeruje raczej, że jest człowiekiem — w każdym razie to by w bardziej prawdopodobny sposób motywowało jego postępowanie. Zdaje mi się, że nieczłowiek nie zdradziłby tak ochoczo drugiego nieczłowieka przed dowódcą człowiekiem, chociaż być może jestem już dostatecznie bliski schizofrenii, aby mi się wszystko wydawało możliwe. Idźmy dalej. Burns powiada, że nie jest człowiekiem. Pozostają jeszcze Burton i Calder. Może obaj uważają się za Marsjan? Kim ja jestem właściwie: kosmonautą czy szaradzistą? Ale jedno jest chyba jasne: żaden z nich nie wycisnął ze mnie krzty informacji, co zamierzam robić, przy czym to nie jest nawet powód do chwały, bo nie z chytrości niczego nikomu nie powiedziałem, ale dlatego, że sam nie mam zielonego pojęcia, co począć. Czy, w końcu, identyfikacja jest najważniejsza?
Chyba nie. Trzeba machnąć na nią ręką: przecież muszę poddać wszystkich jakiejś próbie, a nie tylko niektórych. Jedyna informacja, która ma z tym związek, po chodzi od Burnsa — że nieliniowcy są słabeuszami intuicji. Czy to prawda — nie wiem, ale spróbować można. Ale; trzeba to „coś” zaaranżować tak, żeby wyglądało jak najnaturalniej. A naprawdę naturalnie będzie wyglądał tylko] taki wypadek, który będzie prawie że nieodwracalny. Czyli, jednym słowem, trzeba zaryzykować głową.
Wszedł przez liliowy półmrok do kajuty i podniósł rękę do wyłącznika. Nie musiał go naciskać; przy zbliżeniu dłoni światło się, włączyło. Ktoś tu był przed nim. Na stole, zamiast książek, które leżały tam przedtem, spoczywała niewielka biała koperta, zaadresowana pismem maszynowym: „Kmdr Pirx w/m”. Podniósł ją. Była zaklejona. Zamknął drzwi, usiadł, rozerwał kopertę — zawierała nie podpisany, wystukany na arkuszu papieru list. Potarł czoło ręką i zaczął czytać. Nie było żadnego nagłówka.
List ten pisze do pana członek załogi, który nie jest człowiekiem. Wybrałem tą drogę, ponieważ jednoczy mój interes z pańskim. Chcą, by pan udaremnił lub co najmniej utrudnił realizacją planów firm elektronicznych. Dlatego pragną dostarczyć panu informacji o właściwościach nieliniowca, o ile je znam na podstawie własnego doświadczenia. List ten napisałem w hotelu, zanim pana zobaczyłem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, czy człowiek, który ma zostać dowódcą „Goliata”, będzie gotów ze mną współpracować, lecz z pana zachowania przy pierwszym spotkaniu zorientowałem się, że pragnie pan tego samego co ja. Dlatego pierwszy wariant listu zniszczyłem i napisałem ten. Realizacja projektu firm nie może mi wyjść na dobre, tak to oceniam. Ogólnie rzecz biorąc, produkowanie nieliniowców ma tylko o tyle sens, o ile tak powstałe istoty górują nad człowiekiem w szerokim zakresie parametrów. Powtórzenie istniejącego człowieka nie miałoby żadnego sensu. Mogę więc panu wyjawić od razu, że jestem czterokrotnie mniej wrażliwy od człowieka na działanie przyspieszeń, potrafię jednorazowo znieść do siedemdziesięciu pięciu tysięcy rentgenów promieniowania bez szkody, posiadam zmysł (czujnik) radioaktywności, obywam się bez tlenu i żywności, potrafią wreszcie przeprowadzać pamięciowo bez jakiejkolwiek pomocy działania matematyczne w zakresie analizy, algebry, geometrii, z szybkością tylko trzy razy mniejszą od szybkości wielkich maszyn cyfrowych. W porównaniu z człowiekiem jestem, o ile mogą to ocenić, pozbawiony w znacznym stopniu życia emocjonalnego. Mnóstwo spraw, absorbujących człowieka, nic mnie nie obchodzi. Większość utworów literackich, sztuk teatralnych itp. odbieram jako nieciekawe lub niedyskretne plotki, jako rodzaj podpatrywania cudzych spraw prywatnych, z których bardzo mało wynika pod wzglądem poznawczym. Natomiast bardzo wiele znaczy dla mnie muzyka. Mam też poczucie obowiązkowości, wytrwałości, jestem zdolny do przyjaźni i szacunku wobec wartości intelektualnych. Nie czuję, bym działał na pokładzie „Goliata” pod przymusem, bo to, co robię, jest jedyną rzeczą, jaką umiem dobrze, a robienie czegoś w sposób solidny daje mi satysfakcję. Nie angażuję się uczuciowo w żadną sytuacją. Pozostaję zawsze obserwatorem wypadków. Mam pamięć, z którą ludzka równać się nie może. Mogę cytować całe rozdziały z raz przeczytanych dzieł, mogą podlegać „ładowaniu informacją” przez bezpośrednie podłączenie do pojemnika pamięciowego wielkiej maszyny cyfrowej. Mogę też dowolnie zapominać to, co uznam za zbędne dla mojej pamięci. Mój stosunek do ludzi jest negatywny. Stykałem się prawie wyłącznie z naukowcami i technikami — nawet oni działają to niewoli impulsów, źle ukrywają uprzedzenia, łatwo popadają w ostateczności, traktując istotę taką jak ja albo protekcyjnie, albo, na odwrót, odczuwają odrazę, niechęć, przy czym moje niepowodzenia martwiły ich jako mych twórców, a radowały jako ludzi (że jednak są ode mnie doskonalsi). Znałem tylko jednego człowieka, który nie zdradzał podobnej ambiwalencji. Nie jestem agresywny ani przewrotny, choć byłbym zdolny do czynów dla was niezrozumiałych, gdyby prowadziły do upatrzonego celu. Nie mam żadnych tak zwanych zasad moralnych, ale nie dopuściłbym się zbrodni, nie układałbym planów rabunku, tak samo jak nie używałbym mikroskopu do rozbijania orzechów. Zapuszczanie się w drobne ludzkie intrygi uważam za zajęcie zbędne. Sto lat temu postanowiłbym zapewne zostać uczonym; dzisiaj nie można już w tej dziedzinie działać w pojedynką, a nie leży w mojej naturze dzielić się czymkolwiek -z kimkolwiek. Świat wasz jest dla mnie przeraźliwie pusty i godzien przystąpienia do gry tylko jako całość; demokracja to władztwo intrygantów, wybieranych przez głupców, i cała wasza alogiczność przejawia się w ściganiu niemożliwości — pragniecie, aby kółka zegara decydować miały o jego nadrzędnym biegu! Zastanawiałem się nad tym, co by mi przyszło z władzy? Bardzo niewiele, ponieważ tania jest chwała z panowania nad takimi istotami; niewiele, ale więcej niż nic. Podzielić zatem waszą całą historię na dwie części, do mnie i ode mnie, zmienić ją całkowicie, rozerwać ją na dwie niespójne części, abyście pojęli i zapamiętali, co uczyniliście własnymi rękami, stwarzając mnie, na coście się ważyli, zamyślając budowę wiernej człowiekowi lali — będzie to, jak myślę, nie najgorszą, w końcu odpłatą. Proszą nie rozumieć mnie fałszywie — bynajmniej nie zamierzam stać się jakimś tyranem, pastwić się, niszczyć, prowadzić wojny! Nic podobnego. Kiedy i osiągnę władzę, zademonstruję, że nie ma szaleństwa tak bezmyślnego ani idei tak jawnie absurdalnej, byle odpowiednio została narzucona, której byście nie przyjęli za swoją — a dokonam tego, co postanowiłem, nie przemocą, lecz całkowita przebudową zbiorowości, abym nie ja ani uzbrojona siła, lecz aby sama sytuacja, raz wytworzona, zmuszała was do rzeczy coraz zgodniejszych z moim, pomysłem. Staniecie się globalnym teatrem, ale, jak to z wami, aktorstwo, zrazu narzucone, wnet stanie się drugą naturą, a potem nie będziecie już znali nic oprócz nowych swoich ról, i tylko ja jeden będę świadomym rzeczy widzem. Widzem tylko, bo z pułapki, raz własnymi rękami zbudowanej, już tak prędko się nie wydostaniecie, a wtedy mój czynny udział w owej przemianie będzie skończony. Jak pan widzi, jestem szczery, chociaż nie jestem szalony, nie przedstawię więc mego pomysłu; przesłanką jego wstępną jest, aby plany firm elektronicznych zostały pokrzyżowane, a pan mi w tym pomoże. Czytając to, będzie pan oburzony, ale, jako tak zwany człowiek z charakterem, postanowi pan dalej działać w sposób dla mnie — przypadkowo — korzystny. Bardzo dobrze! Chciałbym panu konkretnie dopomóc, ale to niełatwe, ponieważ nie dostrzegam, niestety, takich własnych mankamentów, jakie by pozwoliły panu odnieść decydujący sukces. Nie obawiam się właściwie niczego, nie znane mi jest uczucie bólu fizycznego, mogę wyłączać dowolnie świadomość, zapadając w pozór snu, który jest nieistnieniem — aż do chwili, gdy samoczynny układ czasomierzy włączy świadomość ponownie. Mogę zwalniać i przyspieszać bieg myśli, prawie sześciokrotnie w stosunku do tempa ludzkich procesów mózgowych. Uczę się rzeczy nowych z największą łatwością, ponieważ nie muszę się wdrażać w nie stopniowym treningiem; gdybym, powiedzmy, raz z bliska i dokładnie obejrzał szaleńca, mógłbym stać się nim, naśladując każdy jego czyn i słowo, bez najmniejszego wysiłku i, co ważniejsze, mógłbym, choćby po latach, równie nagłe zaprzestać owej gry. Chciałbym panu powiedzieć, jak można mnie pokonać, ale obawiam się, że łatwiej jest pokonać w analogicznej sytuacji człowieka. Nie sprawia mi żadnej trudności przestawanie z ludźmi, jeśli to sobie nakażę; z innymi nieliniowcami byłoby mi trudniej współżyć, a dlatego, ponieważ brak im waszej codziennej „poczciwości”. Muszę już kończyć ten list. Wypadki historyczne powiedzą panu kiedyś, kto go napisał. Może spotkamy się wówczas i będzie pan wtedy mógł na mnie liczyć, ponieważ ja liczę teraz na pana.
To byłoby wszystko. Pirx przeczytał raz jeszcze niektóre ustępy listu, potem złożył go starannie, schował do koperty i zamknął w szufladzie.
— To dopiero elektronowy Czyngis-chan! — pomyślał. — Obiecuje mi protekcję, kiedy będzie władcą świata! Łaskawca! Albo Burns mówił w ogóle nieprawdę, albo jest inny, albo nie chciał mi wszystkiego powiedzieć, bo jednak pewne zbieżności są. Co za megalomania! Tak, ale zbieżności są, nawet wyraźne! Co za paskudna, zimna, pusta natura… Ale czy to jego wina? Klasyczny „uczeń czarnoksiężnika”! Tożby się z pyszna mieli ci panowie inżynierowie, gdyby naprawdę dobrał im się do skóry… Ale co tam inżynierowie — jemu potrzebna jest cała ludzkość! Zdaje się, że to się nazywa paranoja… Udało im się z tym nieliniowcem, nie ma co! Musieli obdarzyć swój „produkt” cechami tak zwanej wyższości, aby znaleźć kupców, a to, że przewaga pod takim czy innym względem powoduje powstanie poczucia wyższości już absolutnego, jako poczucia predestynacji do rzeczy ostatecznych — toż to już tylko prosta konsekwencja… Co za wariaci ci cybernetycy! Ciekawe, kto to napisał, bo to chyba jednak autentyk? Inaczej, po cóż miał… Wciąż podkreśla tę swoją wyższość, z czego wynika, że moje wysiłki i tak będą skazane na klęskę — skoro do końca musi zostać doskonały :- a jednak życzy powodzenia? Wie, jak opanować ludzkość, a nie może podpowiedzieć, jak mam opanować sytuację na tym cholernym statku? „Szkoda mikroskopu do rozbijania orzechów”, Ładny klops, może to wszystko też tylko, aby mnie zwieść.
Wyjął kopertę z szuflady, obejrzał ją uważnie — żadnych nadruków, śladów, nic. Dlaczego Burns nie mówił o tych olbrzymich różnicach? Zmysł radioaktywny, tempo myślowe i to wszystko inne — może go o to spytać? każdy z nich ma być podobno wytworem innej firmy, więc Burns naprawdę może jest inaczej skonstruowany? Danych mam niby coraz więcej: wygląda, że napisał Burton albo Calder — ale jak jest naprawdę? Co do Browna, są dwie opinie sprzeczne: jego własna, że człowiek i Thomsona, że nie, ale Thomson mógł się wreszcie omylić. Burns jest nieliniowcem? Załóżmy, że tak: Wygląda na to, że w załodze jest co najmniej dwóch nieliniowców na pięciu? Hm, biorąc pod uwagę ilość firm, najprawdopodobniejsze byłoby, gdybym ich tu miał trzech. Jak oni tam rozumowali u siebie? Że będę robił wszystko, aby ich produkty zdezawuować, że to mi się nie uda i wpędzę statek w jakąś kabałę. Powiedzmy: przeciążenie, awaria stosu, takie rzeczy. Wówczas, gdyby obaj piloci zawiedli, no i ja też, statek musiałby przepaść. To nie leżało w ich intencjach. Więc co najmniej jeden pilot musi być nieliniowcem. Poza tym konieczny jest jeszcze nukleonik. Mniej niż; dwóch ludzi w ogóle nie da rady manewrować statkiem, aby go posadzić. A zatem co najmniej dwóch, ale prawdopodobnie trzech: Burns, Brown lub Burton, i jeszcze ktoś. Do diabła z tym, miałem nie zajmować się więcej identyfikacją. Najważniejsze.- to wymyślić coś. Boże, muszę to, zrobić. Muszę!
Zgasił światło, położył się w ubraniu na koi i leżał tak, roztrząsając najbardziej niesamowite projekty, odrzucając jeden za drugim.
Trzeba ich jakoś sprowokować. Sprowokować i skłócić, ale tak, żeby to się stało jakby naturalnie, bez mego udziału. Żeby ludzie musieli niejako stanąć po jednej stronie, a nieludzie po drugiej. Divide et impera, czy jak? Sytuacja rozwarstwiająca. Musi się najpierw stać coś gwałtownego, bez tego nic. Ale jak to zaaranżować? Powiedzmy, że ktoś nagle znika. Nie, to zupełnie jak w idiotycznym filmie kryminalnym. Przecież nie zabiję nikogo i nie będę go porywał. Więc musiałby być ze mną w zmowie. Ale czy mógłbym komukolwiek z nich zaufać? Niby mam po swojej stronie aż czterech — Brown, Burns, Thomson, no i ten autor listu. Ale wszyscy niepewni, bo nie wiadomo, czy szczerzy — a gdybym wziął za wspólnika kogoś, kto sfałszowałby mi grę, miałbym się z pyszna! Thomson mówił oczywiście do rzeczy, kiedy to powiedział. Może najbardziej jeszcze pewny jest autor listu, bo bardzo mu na sprawie zależy, choć kroi na wariata — ale najpierw nie wiem, który to, a on nie będzie się chciał zdradzić, a po wtóre — z takim mimo wszystko lepiej nie zaczynać. Kwadratura koła, jak Boga kocham. Rozbić statek na Tytanie czy co? Fizycznie są zdaje się naprawdę odporniejsi, więc pierwej sobie skręcę kark. Intelektualnie też nie wyglądają na głupców; tylko z tą intuicją… ten brak zdolności twórczych… ale przecież i większość ludzi ich nie. ma! Więc co mi zostaje? Rywalizacja na emocje, jeśli nie na intelekt? Na tak zwany humanizm? Człowieczeństwo? Doskonale, ale jak to zrobić? Na czym polega to człowieczeństwo, którego oni nie mają? Może naprawdę jest tylko ożenkiem logiczności z tą poczciwością, tym „zacnym sercem”, i tym prymitywizmem odruchu moralnego, który nie obejmuje dalekich ogniw przyczynowego łańcucha? Skoro maszyny cyfrowe nie są ani zacne, ani nielogiczne… Więc, w takim rozumieniu, człowieczeństwo jest to suma naszych defektów, mankamentów, naszej niedoskonałości, jest tym, czym chcemy być, a nie potrafimy, nie możemy, nie umiemy, to jest po prostu dziura między ideałami a realizacją — czy nie tak? A zatem należy iść we współzawodnictwie — na słabość?! To znaczy: znaleźć sytuację, w której słabość i ułomność człowieka jest lepsza od siły i doskonałości — nieludzkiej…
Uwagi niniejsze spisuję w rok po zamknięciu historii „Goliata”. Udało mi się raczej niespodziewanie zdobyć materiały, które się do niej odnoszą. Chociaż potwierdzają podejrzenie, jakie żywiłem, nie chcę ich na razie opublikować. W mojej rekonstrukcji wypadków jest wciąż jeszcze zbyt wiele domysłów. Może kiedyś zajmą się tą sprawą — historycy kosmolocji.
O rozprawie przed Izbą Kosmiczną chodziły sprzeczne pogłoski. Mówiono, że pewnym kołom, związanym z zainteresowanymi firmami elektronicznymi, bardzo zależało na zdyskredytowaniu mnie jako dowódcy statku. Opinia o rezultatach doświadczalnego rejsu, którą opublikowałem w „Almanachu Kosmolocji”, miałaby wątpliwą wartość w ustach człowieka, napiętnowanego wyrokiem Izby za karygodne błędy w dowodzeniu statkiem. Z drugiej strony słyszałem od osoby godnej zaufania, że skład Trybunału nie był przypadkowy: i mnie zdziwiła znaczna w nim ilość prawników, teoretyków prawa kosmicznego, przy obecności zaledwie jednego praktyka-kosmonauty. Przez to też na pierwszy plan wysunęła się kwestia formalna: czy moje zachowanie się w czasie awarii było, czy też nie było zgodne z kartą żeglugi kosmicznej. Oskarżono mnie bowiem o to, że byłem karygodnie bierny, nie wydając rozkazów pilotowi, który zaczął działać na własną rękę. Ta sama osoba sugerowała mi, że powinienem był, natychmiast po zapoznaniu się z aktem oskarżenia, wystąpić przeciwko owym firmom, jako iż to one pośrednio zawiniły, zapewniając tak UNESCO, jak i mnie, że — jako członkom załogi — można „nieliniowcom” ufać bezgranicznie, kiedy tymczasem Calder omal nas wszystkich nie pozabijał.
Wyjaśniłem temu człowiekowi w cztery oczy, czemu tego nie zrobiłem. To, z czym mogłem wystąpić przed Trybunałem w roli oskarżyciela, było pozbawione mocy dowodowej. Rzecznicy firm twierdziliby bez wątpienia, że Calder, jak długo tylko mógł, usiłował uratować i statek, i nas wszystkich, a wirowy ruch precesyjny, jaki wprawił „Goliata” w koziołkowanie, był dla niego takim samym zaskoczeniem, jak dla mnie, i cała jego wina polegała na tym, że zamiast zdać się na szczęśliwy traf i czekać, czy statek roztrzaska się o pierścień, czy też jednak przejdzie szczęśliwie przez Cassiniego, wybrał — zamiast takiej niepewności, obiecującej jednak ocalenie wszystkim — taką pewność, która musiałaby zgładzić ludzi na pokładzie. Występek, rzecz jasna, niewybaczalny i dyskredytujący go całkowicie — ale jednak nieporównanie mniejszy od tego, o jaki go już wtedy zaczynałem podejrzewać. Nie mogłem więc oskarżać go o mniejsze zło, skoro wierzyłem już, że naprawdę wszystko zdarzyło się inaczej; a że dla braku dowodów tej większej i gorszej sprawy publicznie głosić nie mogłem, zdecydowałem się na wyczekiwanie wyroku Izby.
Tymczasem oczyszczono mnie z zarzutów i jednocześnie utracono z oczu pytanie bodaj kluczowe w całej katastrofie, to mianowicie, jakiej treści rozkazy wydać należało. Pominięto je zaś niejako automatycznie, skoro Trybunał uznał, że przecież byłem w prawie, zdając się na dobrą wiedzę i rozeznanie fachowe pilota. Skoro więc w ogóle nie było moim obowiązkiem wydawanie rozkazów, nikt już nie pytał, jakie by to właściwie miały być rozkazy. Było mi to wygodne: wszystko bowiem, co umiałbym odpowiedzieć, tak zapytany, brzmiałoby jak fantastyczna bajka. Uważałem bowiem, i nadal uważam, że awaria sondy nie była przypadkowa, ale spowodowana rozmyślnie przez Caldera, że ułożył sobie, na długo przed naszym dojściem do Saturna, plan, który miał jednocześnie i przyznać mi rację — i zabić mnie, wraz z innymi ludźmi „Goliata”; dlaczego tak postąpił, to sprawa osobna. Zdany jestem w niej tylko na hipotezy.
A więc sprawa drugiej sondy najpierw. Rzeczoznawcy techniczni ustalili, że jej awarię spowodował nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Żadnych śladów sabotażu nie wykryto podczas sumiennych badań w doku ziemskim. Sądzę, że nie dotarto do prawdy. Gdyby zawiodła pierwsza sonda, przeznaczona do wejścia w szczelinę, musielibyśmy od razu zawrócić, nie wykonawszy zadania, bo pozostałe dwie sondy nie mogły zastąpić tamtej: nie miały na pokładzie aparatury naukowo-badawczej. Gdyby zawiodła sonda trzecia, mogliśmy wrócić, wykonawszy zadanie, bo wszak wystarczyła sondzie pierwszej tylko jedna jako jej „stróż kontrolny” i okazałaby się nim — druga z kolei. Ale właśnie ta zawiodła i pozostawiła nas w pół drogi, z zadaniem rozpoczętym, ale nie zakończonym.
Co się stało? Kabel zapłonowy odłączył się zbyt wcześnie i przez to Calder nie mógł wyłączyć automatu rozruchowego. Orzeczenie biegłych głosi, że kabel się zapętlił i zadzierzgnął; takie rzeczy się zdarzają. Co prawda cztery dni przed wypadkiem widziałem bęben, na który był kabel nawinięty — bardzo porządnie i równo.
Dziobowa część sondy była zdeformowana i rozpłaszczeniem silnie zaklinowała się w wyrzutni. Nie znaleziono niczego, co mogłoby to zagwożdżenie powodować, i oświadczono, że najwidoczniej sprawił to booster: wypalił w osi i sonda, pchnięta gwałtownie skośnym ciągiem, miała uderzyć w obrzeże wylotu tak nieszczęśliwie, że spłaszczyła i zdekalibrowała swój łeb. Ale sonda zaklinowała przed odpaleniem boostera, a nie — po nim. Byłem tego zupełnie pewien, ale nikt mnie o to nie pytał: co do Quine’a, ten już takiej pewności nie miał, a innym ludziom nie pozwolono w tej kwestii zeznawać, skoro nie mieli bezpośredniego dostępu do sterów i instrumentów.
Zaklinowanie sondy sposobem nie dającym żadnych śladów stanowiło tymczasem problem dziecinnie prosty. Wystarczyło nalać do wyrzutni przez szyb wentylacyjny kilka wiader wody. Woda ściekła ku klapie i zamarzła wokół sondy, spajając ją lodowym pierścieniem z obrzeżem wylotu; temperatura klapy równa się przecież temperaturze zewnętrznej próżni. Calder, jak wiadomo, bardzo silnie uderzył łapą korpus sondy: w owej chwili wcale jeszcze zaklinowana nie była, ale on siedział wszak przy sterach i nikt nie mógł go skontrolować; zrobił to, co robi kowal, uderzając w nit. Dziób sondy, zaklinowany lodowym pierścieniem, zdeformował się, rozszerzył i rozpłaszczył niczym główka nitu. Kiedy booster odpalił, temperatura w wyrzutni natychmiast wzrosła, lód stopniał, a woda wyparowała, nie pozostawiając żadnego śladu tej zręcznej manipulacji. O tym wszystkim nic podczas awarii nie wiedziałem. Dziwne wydało mi się jednak nagromadzenie przypadków — to, że zawiodła akurat druga sonda, a nie pierwsza lub trzecia, to, że kabel umożliwił odpalenie boostera, a równocześnie udaremnił wyłączenie silnika sondy. Za dużo było mi tych przypadków.
Awaria zaskoczyła mnie — trudno było myśleć o czymś innym poza nią. A jednak przemknęło mi przez głowę, czy nie ma związku pomiędzy nią a listem anonimowym; jego autor obiecał mi „pomoc” — stał, jak mi pisał, po mojej stronie, chciał wykazać — nieprzydatność istot takich, jak on, do kosmicznej żeglugi. I znów nie mam na to dowodów, ale sądzę, że list napisał Calder. Stał po mojej stronie… zapewne, ale nie życzył sobie takiego biegu wypadków, który by udowodnił, że jest nieprzydatny — jako „gorszy” od człowieka. Możliwość takiego powrotu na ziemię, po którym ja, jego dowódca, siadłbym do pisania dyskwalifikującej go opinii, przekreślił od razu. Mój i jego cele były więc zbieżne tylko do pewnego miejsca drogi — dalej się rozchodziły.
Listem dał mi do zrozumienia, że łączy nas pewien rodzaj sojuszu. Z tego, co ode mnie i o mnie słyszał, wywnioskował, że i ja rozważam szansę zaaranżowania wypadku na pokładzie — jako testu sprawdzającego wartość załogi. Był więc pewien, że awarię, która się niejako tak dogodnie nastręcza, postaram się wykorzystać; gdybym to uczynił, sam założyłbym sobie pętlę na kark.
Dlaczego tak postanowił? Czy z nienawiści do ludzi? A może sprawiała mu satysfakcję taka gra, w której, działając jako jego jawny dowódca i tajny sojusznik, miałem w rzeczywistości dokładnie to tylko zrobić, co on z góry zaplanował — także i dla mnie? Był w każdym razie pewien, że postaram się wyzyskać awarię dla „próby” — nawet jeśli wyda mi się podejrzana, jeżeli domyśle się, że spowodował ją sabotaż.
Co mogłem zrobić w owej chwili? Mogłem, naturalnie, wydać rozkaz odwrotu albo też — zażądać, by pilot ponowił próbę wprowadzenia rezerwowej, ostatniej sondy na orbitę. Nakazując odwrót, jednocześnie i rezygnowałem z nadarzającej się okazji — wypróbowania moich ludzi w trudnych warunkach, i nie wykonywałem postawionego „Goliatowi” zadania. Calder słusznie domyślał się, że wyjścia takiego nie wybiorę.
Mogłem też rozkazać powrót do Saturna i podjęcie operacji z ostatnią zachowaną sondą. Był przekonany w stu procentach, że tak się właśnie stanie.
Prawdę mówiąc, jeśliby mnie ktoś poprzednio spytał, jak zachowam się w obliczu takiej alternatywy, odpowiedziałbym bez wahania, że nakażę podjęcie dalszych operacji, i byłbym, mówiąc to, całkowicie szczery. Stało się jednak coś niespodziewanego: milczałem. Dlaczego? Nawet dziś nie rozumiem tego dobrze. Nie pojmowałem, co się dzieje, awaria była dziwna, przychodząc tak w porę, tak zgodnie z moimi myślami — nazbyt zgodnie z nimi, żeby mogła powstać naturalnie! Od razu też wyczułem, że Calder z niezwykłą skwapliwością czeka na moje słowa, na moją decyzje, i chyba dlatego właśnie milczałem. Gdybym się odezwał, byłoby to jakby przypieczętowaniem zawartego potajemnie sojuszu — jeżeli on naprawdę „dopomógł” wypadkom. Czułem, że to, co się rozpoczyna, nie jest uczciwe, jak ukartowana gra; należało więc, jeśli rzeczywiście tak: myślałem, rozkazać odlot od planety, ale tego znów nie śmiałem uczynić: podejrzenie, jakie się we mnie zalęgło, było mgliste, brakowało mi choćby najsłabszego śladu dowodów. Mówiąc wyraźnie i jasno — nie wiedziałem po prostu, co robić.
Calder tymczasem nie potracił uwierzyć w to, że jego doskonały plan wali się. Pojedynek nasz rozegrał się w ciągu kilkudziesięciu sekund — ale jakim ja mu właściwie byłem przeciwnikiem, niczego nie pojmując! Potem dopiero połączyły mi się w pamięci oderwane i pozornie niewinne zdarzenia. Przypomniałem sobie, jak często wysiadywał samotnie u głównego kalkulatora statku, który służy do rozwiązywania trudnych problemów żeglugi. Z jaką starannością kasował, kończąc obliczenia, wszystkie pojemniki jego pamięci. Myślę teraz, że obliczał już wtedy różne warianty awarii, że przygotowywał ją w każdym calu, że wymodelował sobie tę katastrofę. To nieprawda, że sterował nad pierścieniami, dokonując w głowie błyskawicznych obliczeń, opierając się tylko na wskazaniach grawimetrów. Nie musiał niczego obliczać. Miał już wszystkie rachunki gotowe, skoro sporządził na maszynie tablice przybliżonych rozwiązań i sprawdzał tylko, czy grawimetry wskazaniami mieszczą się w przedziale odpowiednich wartości.
Zburzyłem mu ten niezawodny plan — ociągając się z wydaniem rozkazów. Na rozkazy te czekał jak na zbawienie, bo stanowiły fundament jego planu. Ani o tym w tych sekundach myślałem, ani pamiętałem, ale w sterowni znajdowało się przecież dobrze opieczętowane, ze zwłoką, lecz niezawodnie przysłuchujące się każdemu słowu wypowiedzianemu — ucho Ziemi. Wszystko, co się mówi przy sterach, zostaje utrwalone w aparatach rejestrujących.
Po jego powrocie, gdyby „Goliat” z martwą załogą osiadł na kosmodromie, śledztwo rozpoczęłoby się od przesłuchania owych taśm. Musiały więc być w idealnym porządku i nietknięte. To mój głos miał się z nich odzywać, rozkazując, żeby Calder wracał do Saturna, żeby się zbliżył do pierścieni, żeby — potem — zwiększał ciąg dla wygaszenia niebezpiecznej precesji.
Nie wyjaśniłem dotąd, czemu jego plan był doskonały. Czy nie mogłem wydać rozkazów zapewniających — sukces podjętej od nowa operacji? Otóż dopiero w kilka miesięcy po zamknięciu sprawy siadłem do maszyny matematycznej, żeby sprawdzić, jakie właściwie były szansę pomyślnego wprowadzenia na orbitę ostatniej sondy, manewrem, który nie naraziłby ani nas, ani statku. Okazało się wtedy, że takich szans w ogóle nie było! Calder obliczył więc niejako, sporządził z elementów matematycznych równań — precyzyjną całość, tworzącą istną maszynę egzekucyjną; ani moim, ani niczyim, niechby nadzwyczajnym nawet, zdolnościom nawigacyjnym nie pozostawił najmniejszej szpary, żadnego luzu ratunkowego; nic nie miało, bo nic nie mogło nas uratować. Ani boczny ciąg sondy, ani powstanie gwałtownej precesji, ani ów śmiertelny lot — nie były jakimś zaskoczeniem dla Caldera, bo on takie właśnie warunki z góry sobie upatrzył, takich szukał podczas długotrwałych obliczeń. Wystarczyło więc, abym nakazał powrót do Saturna, a już weszlibyśmy w otwierający się przed nami lej zagłady. Owszem, wtedy Calder może by nawet odważył się na objaw „niesubordynacji”, jako nieśmiałą krytykę któregoś z moich rozkazów kolejnych, gdybym rozpaczliwie usiłował nimi doprowadzić do wygaszenia wściekłych wirowań statku. Taśmy utrwaliłyby tę oznakę ostatnią jego lojalności, zademonstrowałyby, że do końca starał się nas ratować.
Zresztą niedługo byłbym zdolny do wydawania jakichkolwiek w ogóle poleceń… Zaniemówiłbym rychło pod prasą ciążenia, które zamknęłoby nam oczy, leżelibyśmy, przytrzaśnięci wiekiem grawitacji, pękając krwią… i wtedy jeden Calder potrafiłby wstać, zerwać plomby bezpieczników i rozpocząć powrót, w sterowni pełnej już tylko trupów.
Ale popsułem mu — nieumyślnie! — rachubę. Nie wziął pod uwagę mojej reakcji, ponieważ orientując się świetnie w mechanice niebieskiej, nawet dostatecznie nie orientował się w mechanice psychicznej człowieka. Gdy nie wykorzystałem świetnej okazji, kiedy zamiast naglić do podjęcia operacji, milczałem — zatracił się. Nie wiedział, co począć. Najpierw pewnie tylko się zdziwił, ale przypisał zwłokę opieszałemu, ślamazarnemu myśleniu człowieka. Potem zaniepokoił się, ale nie śmiał już wtedy zadawać mi pytań, co począć, bo mu się już moje milczenie wydało znaczące. Ponieważ on nie potrafiłby oddać się bierności, nie przypuszczał, że ktoś inny, dowódca, jest do tego zdolny. Skoro milczałem, musiałem wiedzieć, dlaczego milczę. Musiałem go podejrzewać. Może nawet przejrzałem jego grę? Może to ja jednak byłem górą? Skoro nie wydałem rozkazu, skoro z taśm nie miał zabrzmieć mój głos, wprowadzający statek w katastrofę, znaczyło to już dla niego, że wszystko przewidziałem, że go podszedłem! Kiedy tak pomyślał, nie wiem; wszyscy jednak zauważyli jego niepewność, także Quine wspomniał o niej w swoich zeznaniach. Calder dał mu jakieś niezbyt sensowne polecenia… zawrócił gwałtownie… wszystko to było dowodem konsternacji. Musiał improwizować, a w tym właśnie był najsłabszy. Zaczął się obawiać mego odezwania: może byłem gotów oskarżyć go — przed słuchającymi taśmami — o sabotaż? Wtedy dał nagle wielki ciąg; zdążyłem przecież krzyknąć, żeby nie wchodził w szczelinę: bo ja jeszcze i wówczas nie pojmowałem, że on wcale przez nią przejść nie zamierzał! Ale ten okrzyk, jego ślad zarejestrowany — już mu przekreślił ten jakiś nowy, zaimprowizowany plan; zaraz więc zmniejszył szybkość. Gdyby taśmy powtórzyły na Ziemi ów krzyk mój i nic więcej — czy nie byłoby to dla niego zgubą? Jak właściwie tłumaczyłby się, jak by próbował wyjaśnić długie milczenie dowódcy i ów nagły krzyk — jako ostatni? Musiałem się po nim odezwać, by udowodnić chociażby to tylko, że jeszcze żyłem… albowiem wyrozumiał z mojego okrzyku, że jednak się pomylił, że nie wiem wszystkiego; służbiście odpowiedział mi, że nie usłyszał rozkazu, i od razu zaczął odpinać pasy; był to już jego ostatni ruch, ostatnie pociągnięcie — zagrał va banque.
Dlaczego to zrobił w sytuacji niezbyt już dla siebie pomyślnej? Może nie chciał się — z dumy — przyznać nawet przed sobą do porażki, może najbardziej ugodziło go to, że przypisał mi jasne rozeznanie, którego nie miałem. Na pewno nie uczynił tego ze strachu, nie wierzę, by obawiał się ślepej szansy przejścia przez szczelinę. Nie figurowała w ogóle w jego rachubach; to, że Quine’owi udało się nas w nią wprowadzić — o, to było najczystszą loterią…
Gdyby poskromił swoją chętkę zemsty na mnie — bo okryłem go, w jego własnych oczach, śmiesznością, skoro moją tępotę wziął za przenikliwość — nie ryzykowałby wiele; cóż, po prostu wyszłoby na moje, zachowaniem swoim, niesubordynacją Calder dowiódłby słuszności moich racji — i tego właśnie nie chciał, z tym się nie mógł pogodzić. Wolał każde inne wyjście…
To jednak dziwna historia, ponieważ tak dobrze pojmując teraz jego zachowanie, jestem nadal bezradny, chcąc wyjaśnić własne. Potrafię logicznie odtworzyć każdy jego krok, a nie umiem wytłumaczyć własnego milczenia. Powiedzieć, że byłem po prostu niezdecydowany — to minąć się jednak z prawdą. Więc co właściwie zaszło? Działała intuicja? Przeczucia? Gdzie tam! Po prostu ta okazja, podsunięta przez awarię, była mi nazbyt podobna do gry znaczonymi kartami, więc brudnej. Nie chciałem takiej gry ani takiego wspólnika, a Calder stawał się nim, z chwilą gdybym, wydając rozkazy, niejako aprobował powstałą sytuację, to znaczy: przyznał się do niej. Nie mogłem się zdobyć ani na to, ani na rozkaz odwrotu, ucieczki — ten był najwłaściwszy, ale jak miałbym go potem umotywować, skoro wszystkie moje opory i obiekcje były oparte na mętnych wyobrażeniach o fair play… całkowicie niematerialne, niepodległe przekładowi na rzeczowy język kosmolocji. Proszę to sobie tylko wyobrazić: Ziemia, jakaś komisja badawcza i ja, który mówię, że zadania postawionego nie wykonałem, jakkolwiek było to, w moim mniemaniu, możliwe technicznie, ale podejrzewałem pierwszego pilota o taki rodzaj sabotażu, który miał mi ułatwić zdyskredytowanie części załogi… Czy nie brzmiałoby to jak nieodpowiedzialne bredzenie?
Tak więc zwlekałem — z pomieszania, z poczucia bezradności, obrzydzenia nawet, a przy tym, milcząc, dawałem mu — tak mi się zdawało — szansę rehabilitacji: mógł udowodnić, że posądzenie o rozmyślny sabotaż jest niesłuszne; powinien się był do mnie zwrócić, prosząc o rozkazy… Człowiek na jego miejscu zrobiłby to niewątpliwie, ale jego plan pierwotny takiej prośby nie przewidywał. Pewno zdawał mu się przez to bardziej czysty, elegancki: wykonać egzekucję na sobie i towarzyszach miałem sam. I jednego słowa z jego strony. Więcej: miałem go zmusić określonych działań — i to niejako wbrew lepszej wiedzy, wbrew woli; tymczasem milczałem. W ostatecznym rozrachunku uratowało więc nas, a jego zgubiło — moje niezdecydowanie, moja ślamazarna „poczciwość”, ta „poczciwość” ludzka, którą tak bezgranicznie gardził.
Kraków październik 67