Robert Sheckley Siódma ofiara

Stanton Frelaine siedział za biurkiem usiłując sprawiać wrażenie zapracowanego, jak przystało wyższemu urzędnikowi o godzinie dziewiątej trzydzieści. Na próżno. Za nic nie potrafił się skoncentrować na ogłoszeniu, które ułożył poprzedniego wieczoru, nie mógł myśleć o interesach. Mógł tylko czekać na poranną pocztę.

Od dwóch tygodni czekał na zawiadomienie. Rząd spóźniał się jak zwykle.

Szklane drzwi jego gabinetu nosiły napis: „Morger i Frelaine. Konfekcja”. Teraz otworzyły się i wszedł E.J. Morger, kulejąc z lekka na skutek starego postrzału. Ramiona miał przygarbione, ale w wieku lat siedemdziesięciu trzech nie przejmował się już zbytnio swoją postawą.

— No i jak, Stan? — spytał Morger. — Co z tym ogłoszeniem?

Frelaine zawarł spółkę z Morgerem przed szesnastu laty, kiedy sam był dwudziestosiedmioletnim młodym człowiekiem. Wspólnie rozkręcili „Ochronny Strój” w koncern obracający milionami.

— Myślę, że można je zamieścić — powiedział Frelaine podając Morgerowi kartkę papieru. Ach, żeby już przyszła ta poczta, myślał.

— „Czy masz już Ochronny Strój? — czytał Morger na głos, zbliżając papier do oczu. — Dzięki wysiłkom najlepszych krawców świata Ochronny Strój Morgera i Frelaine’a dyktuje styl w modzie męskiej”.

Morger odchrząknął, spojrzał na Frelaine’a i uśmiechnąwszy się czytał dalej.

— „Ochronny Strój jest nie tylko najbezpieczniejszy, ale i najmodniejszy. Każdy egzemplarz ma wbudowaną kieszeń na broń, absolutnie niewidoczną. Nikt poza tobą nie będzie wiedział, że masz broń. Tajna kieszeń jest wyjątkowo łatwo dostępna, umożliwiając błyskawiczne wydobycie broni. Do wyboru kieszeń w spodniach lub marynarce”. Bardzo ładnie — zauważył Morger.

Frelaine obojętnie kiwnął głową.

— „Model specjalny zaopatrzony jest w kieszeń z wyrzutnikiem broni, największe osiągnięcie ostatnich dni w ochronie osobistej. Dotknięcie ukrytego guzika wrzuca odbezpieczoną broń do ręki. Odwiedź najbliższy sklep «Ochronnego Stroju». Poczuj się bezpiecznie”. Doskonale — powiedział Morger. — Bardzo dobry, dystyngowany tekst. — Zastanowił się przez chwilę muskając swój siwy wąs. — Czy nie należało wspomnieć, że Ochronny Strój produkowany jest w dużym wyborze modeli, jedno- i dwurzędowych, na jeden i dwa guziki, z wąskimi i szerokimi klapami?

— Słusznie. Zapomniałem.

Frelaine wziął kartkę i zrobił notatkę na marginesie. Potem wstał, obciągając marynarkę na wydatnym brzuszku. Frelaine miał czterdzieści trzy lata, zaczynał tyć i łysieć. Wyglądał sympatycznie, oczy miał zimne.

— Nie denerwuj się — powiedział Morger. — Na pewno przyjdzie z dzisiejszą pocztą.

Frelaine zmusił się do uśmiechu. Chciało mu się chodzić po gabinecie, ale zamiast tego przysiadł na skraju biurka.

— Można by pomyśleć, że to moje pierwsze zabójstwo — powiedział z ironicznym uśmiechem.

— Wiem, jak to jest — powiedział Morger. — Zanim odwiesiłem na kołek broń, przez miesiąc nie mogłem spać czekając na zawiadomienia Wiem.

Dwaj mężczyźni zamilkli. Kiedy cisza stawała się już nie do zniesienia, wszedł urzędnik i położył na biurku pocztę.

Frelaine odwrócił się, chwycił listy i pośpiesznie je przerzucił. Znalazł to, czego szukał: podłużną białą kopertę BEK z urzędową pieczęcią.

— Jest! — zawołał Frelaine z szerokim uśmiechem. — To jest to!

— Doskonale. — Morger spojrzał na kopertę z zainteresowaniem, ale nie poprosił Frelaine’a, żeby ją otworzył. Byłoby to naruszeniem etykiety, a także złamaniem prawa. Nikt poza myśliwym nie miał prawa znać nazwiska ofiary. — Pomyślnego polowania.

— Spodziewam się — odparł Frelaine z pewnością siebie. Biurko miał uporządkowane od tygodnia. Wziął swoją aktówkę.

— Udane zabójstwo dobrze ci zrobi — powiedział Morger kładąc rękę na ramieniu Frelaine’a. — Byłeś ostatnio bardzo spięty.

— Wiem. — Frelaine znów uśmiechnął się szeroko i uścisnął dłoń Morgera.

— Jaka szkoda, że to już nie te lata — powiedział Morger spoglądając znacząco na swoją kulawą nogę. — Sięgnęłoby się jeszcze po broń.

Starszy pan był swego czasu nie byle jakim myśliwym. Dziesięć udanych polowań otworzyło mu drogę do ekskluzywnego Klubu Dziesiętników. I, oczywiście, za każde polowanie musiał raz wystąpić w roli ofiary, co znaczyło, że musiał mieć na swoim koncie dwadzieścia zabójstw.

— Mam nadzieję, że moją ofiarą nie będzie ktoś taki jak ty — zauważył Frelaine na pół żartem.

— Tym się nie przejmuj. Która to będzie?

— Siódma.

— Szczęśliwa siódemka. Do dzieła. Jeszcze trochę i powitamy cię w gronie Dziesiętników.

Frelaine machnął ręką i zrobił krok w stronę drzwi.

— Tylko nie trać czujności — ostrzegł go Morger. — Jedna chwila nieuwagi i będę musiał szukać nowego wspólnika. A jestem zadowolony z tego, którego mam teraz.

— Będę uważał — obiecał Frelaine.

Zamiast jechać autobusem, poszedł do domu pieszo. Chciał trochę ochłonąć. Nie chciał zachowywać się jak smarkacz na pierwszym polowaniu.

Idąc Frelaine patrzył prosto przed siebie. Przyglądanie się ludziom oznaczało proszenie się o kulkę, gdyby któryś z nich okazał się przypadkowo ofiarą. Niektórzy z nich strzelali, gdy tylko się na nich spojrzało. Nerwowi faceci. Frelaine na wszelki wypadek patrzył ponad głowami mijanych przechodniów.

Przed sobą miał właśnie wielką tablicę, na której J.F. O’Donovan polecał swoje usługi dla ludności.

„Ofiaro! — głosił znak wielkimi czerwonymi literami. — Nie musisz liczyć na szczęście. Skorzystaj ze sprawdzonego tropiciela. Zleć nam wykrycie zabójcy. Zapłacisz po jego śmierci!”.

Tablica przypomniała coś Frelaine’owi. Natychmiast po przyjściu do domu dzwonić do Eda Morrowa.

Przeszedł przez jezdnię przyśpieszając kroku. Nie mógł się doczekać, kiedy wejdzie do domu, otworzy kopertę i dowie się, kto jest ofiarą. Ktoś sprytny czy głupi? Bogaty, jak jego czwarta zwierzyna, czy biedny, jak Pierwsza i druga? Będzie miał zorganizowaną służbę tropicieli czy będzie polegać tylko na sobie?

Podniecenie polowaniem rozgrzewało jego krew, przyśpieszało rytm serca. O jedną przecznicę przed nim rozległy się strzały. Dwa szybkie. Potem jeszcze jeden.

Ktoś dostał swoją zwierzynę, pomyślał Frelaine. Gratulacje.

Wspaniałe uczucie, myślał. Czuł, że znów żyje.

Natychmiast po wejściu do swojej kawalerki Frelaine zatelefonował do tropiciela, Eda Morrowa, który między akcjami pracował jako mechanik samochodowy.

— Halo, Ed? Tu Frelaine.

— O, cześć, panie Frelaine. — Wyobraził sobie chudą, umazaną smarem twarz, uśmiechającą się do słuchawki.

— Ruszam na polowanko, Ed.

— Powodzenia, panie Frelaine — powiedział Ed Morrow. — Pewnie chce pan, żebym był w pogotowiu.

— To prawda. Myślę, że nie będzie mnie najwyżej tydzień — dwa. W ciągu trzech miesięcy od zabójstwa dostanę zawiadomienie, że zostaje ofiarą.

— Będę w pogotowiu. Udanego polowania, panie Frelaine.

— Dziękuję. Do zobaczenia. — Odłożył słuchawkę. Zarezerwowanie sobie wytrawnego tropiciela było mądrym posunięciem. Po zabójstwie przyjdzie kolej Frelaine’a, żeby zostać ofiarą. Wtedy Ed Morrow znów będzie jego ubezpieczeniem na życie.

Cóż to był za znakomity tropiciel! Niewykształcony, prawdę mówiąc, głupi. Ale jakie oko na ludzi! Morrow miał wrodzony talent. Jego blade oczy potrafiły wypatrzyć podejrzanego przybysza na pierwszy rzut oka. Był też szatańsko sprytny w zastawianiu pułapek. Niezastąpiony człowiek.

Frelaine wyjął kopertę chichocząc pod nosem na myśl o niektórych sztuczkach Morrowa. Wciąż jeszcze z uśmiechem na twarzy zajrzał do środka.”

Janet-Marie Patzig.

Jego ofiara była kobietą.

Frelaine zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Potem wrócił do listu Janet-Marie Patzig. To nie pomyłka. Dziewczyna. Trzy fotografie, adres i zwyczajowe dane.

Frelaine zmarszczył czoło. Nigdy dotąd nie zabił kobiety.

Wahał się przez chwilę, potem podniósł słuchawkę i wykręcił numer BEK.

— Biuro Emocjonalnego Katharsis, Informacja — odpowiedź męski głos.

— Proszę pana — zaczął Frelaine — właśnie otrzymałem zawiadomienie i okazuje się, że wyciągnąłem dziewczynę. Czy to jest w porządku? — Po dał urzędnikowi nazwisko dziewczyny.

— Wszystko w porządku, proszę pana — odpowiedział tamten po chwili sprawdzania w mikrofiszkach. — Ta pani zgłosiła się z własnej woli. Ma takie same prawa i przywileje jak mężczyźni.

— Czy może mi pan powiedzieć, ile ona ma zabójstw na koncie?

— Przykro mi, proszę pana. Wolno panu wiedzieć tylko to, co podano panu w liście.

— Rozumiem. — Frelaine milczał przez chwilę. — Czy mogę losować jeszcze raz?

— Może pan wycofać się z polowania. To jest pańskie prawo. Aby powtórnie wziąć udział w polowaniu, będzie pan musiał najpierw ofiarą. Czy rezygnuje pan?

— Nie, nie — rzucił Frelaine pośpiesznie. — Tak tylko pytałem. Dziękuję Panu.

Odłożył słuchawkę, zasiadł w największym fotelu i rozluźnił pasek od spodni. Rzecz wymagała namysłu.

— Cholerne baby — mruczał pod nosem — zawsze psują męskie zabawy. Nie mogłyby siedzieć w domu?

Są wolnymi obywatelami, przypomniał sobie. Ale i tak to jakieś niekobiece.

Wiedział, że historycznie rzecz biorąc Biuro Emocjonalnego Katharsis zostało ustanowione dla mężczyzn, i tylko dla mężczyzn. Biuro powstało po zakończeniu czwartej (czy, jak liczyli niektórzy historycy, szóstej) wojny światowej.

Odczuwano wtedy naglącą potrzebę trwałego pokoju. Przyczyna była realna, realistami byli też ludzie, którzy ustanawiali pokój.

Po prostu zagłada groziła wszystkim.

W wojnach światowych stosowano coraz potężniejsze bronie. Wojskowi przyzwyczajali się do nich i coraz mniej wzdragali się przed ich użyciem.

Ale tym razem osiągnięto poziom nasycenia. Następna wojna mogła rzeczywiście być wojną ostatnią. Bo nie będzie nikogo, kto mógłby ją zacząć.

Tak więc ten pokój musiał trwać na wieki, ale ludzie, którzy go ustanawiali, byli realistami. Zdawali sobie sprawę z nadal istniejących napięć ‘przeciwieństw, tych kotłów, w których fermentują przyszłe wojny. Zadali więc sobie pytanie, dlaczego żaden dotąd pokój nie okazał się trwały.

Bo ludzie lubią się bić — brzmiała odpowiedź.

Nieprawda! — zakrzyknęli idealiści.

Jednak ludzie odpowiedzialni za pokój zmuszeni byli z żalem przyjąć obecność agresji u poważnej części ludzi.

Ludzie nie są aniołami. Ale nie są też diabłami. Są tylko bardzo ludzcy, co obejmuje też wysoki stopień agresywności. Rozporządzając wiedzą naukową i władzą politycy mogli zrobić bardzo wiele, żeby wyhodować rasę ludzi pozbawionych tej cechy. Wielu uważało, że to najwłaściwsze rozwiązanie.

Ale politycy byli innego zdania. Uznawali wartość współzawodnictwa, zamiłowanie do walki, odwagę w obliczu przeważającego wroga. Uważali, że są to cechy godne pochwały i potrzebne dla dobra całego gatunku. Bez nich ludzkość przestałaby się rozwijać.

Skłonność do agresji, jak stwierdzono, jest nierozerwalnie związana z wynalazczością, elastycznością, energią.

Powstał problem: jak ustanowić pokój, który ich przetrwa. Jak powstrzymać ludzkość od samozniszczenia, nie rezygnując z cech, które do niego prowadzą.

Uznano, że wyjściem będzie skierowanie agresywności na inne toru.

Zapewnienie jej innego ujścia, środka wyrazu.

Pierwszym wielkim krokiem stała się legalizacja walk gladiatorów, krwawych i gwałtownych. Ale trzeba było czegoś więcej. Sublimacja działa tylko do pewnego stopnia. Wkrótce ludzie zaczęli żądać autentyku.

Nic nie może zastąpić morderstwa.

Zalegalizowano więc morderstwo na zasadzie ściśle indywidualr i tylko dla tych, którzy sobie tego życzyli. Rządy utworzyły Biuro Emocjonalnego Katharsis.

Po okresie eksperymentów przyjęto jednolite zasady.

Każdy, kto czuł potrzebę mordowania, mógł zgłosić się do BEK-u. Zgłaszając swoje dane i podpisując pewne gwarancje otrzymywał przydział na ofiarę.

Każdy, kto zgłaszał się na zabójstwo, jeżeli przeżył, po kilku miesiącach musiał stawić się jako zwierzyna.

Tak to w zasadzie wyglądało od strony organizacji. Każdy mógł popełnić tyle morderstw, na ile miał ochotę. Ale między nimi musiał wystąpić w roli ofiary. Jeżeli udało mu się zabić swojego myśliwego mógł się wycofać — albo zapisać na następne zabójstwo.

Po pierwszych dziesięciu latach prawie trzecia część cywilizowanej ludności świata zgłosiła się na co najmniej jedno morderstwo. Potem procent ten obniżył się do dwudziestu pięciu i tak pozostał.

Filozofowie kręcili głowami, ale realiści byli zadowoleni. Wojna została sprowadzona do swojego właściwego, to jest indywidualnego wymiaru.

Rzecz jasna pojawiły się odmiany i uzupełnienia gry. Z chwilą, zyskała aprobatę, stała się kwitnącym biznesem. Rozwinęły się zarówno dla myśliwego, jak i dla ofiary.

Biuro Emocjonalnego Katharsis wybierało nazwiska ofiar drogą losowania. Myśliwy miał dwa tygodnie na zabicie ofiary. Musiał tego dokonać własnym przemysłem, bez pomocy. Dostawał nazwisko, adres i rysopis ofiary oraz mógł korzystać z typowego pistoletu. Nie wolno mu było nosić żadnej zbroi.

Ofiara była zawiadamiana o tydzień wcześniej niż myśliwy. Wiedziała tylko tyle, że jest zwierzyną. Nie znała nazwiska myśliwego. Mogła używać zbroi. Mogła wynająć tropicieli. Tropiciel nie miał prawa zabijać, to było rezerwowane dla myśliwego i ofiary. Mógł jednak wykryć obcego w mieście lub wypatrzyć zdenerwowanego zabójcę.

Ofiara mogła zastawiać wszelkie możliwe pułapki, żeby zabić myśliwego.

Stosowano surowe kary za zabicie lub zranienie osób postronnych, bo inne zabójstwa były zabronione. Zabójstwa z zemsty lub dla zysku karano śmiercią.

Urok systemu polegał na tym, że ludzie, którzy chcieli zabijać, mogli to robić, a ci, którzy nie chcieli — większość społeczeństwa — nie musieli.

Wreszcie ustały wszelkie wojny. A nawet ich groźba.

Rozgrywały się tylko setki tysięcy małych.

Frelaine nie był zachwycony myślą, że ma zabić kobietę; ale cóż, zgłosiła się. To nie jego wina. Nie miał zamiaru oddać walkowerem tego swojego siódmego polowania.

Resztę przedpołudnia poświęcił na zapamiętywanie danych swojej ofiary, potem umieścił list w kartotece.

Janet Patzig mieszkała w Nowym Jorku. To dobrze. Lubił polować w wielkich miastach i zawsze chciał zobaczyć Nowy Jork. Wiek ofiary nie był podany, ale sądząc z fotografii miała niewiele ponad dwadzieścia lat.

Frelaine telefonicznie zamówił miejsce do Nowego Jorku, potem wziął natrysk. Ubrał się starannie w nowy Ochronny Strój, specjalnie zamówiony na tę okazję. Wybrał ze swojej kolekcji pistolet, wyczyścił go i naoliwił, potem wsunął do kieszeni z wyrzutnikiem. Na koniec spakował walizkę.

Podniecenie pulsowało w żyłach. Dziwne, myślał, jak każde zabójstwo było nowym przeżyciem, czymś, co nigdy się nie nudziło w przeciwieństwie do francuskiego ciasta, kobiet, alkoholu i wszystkiego innego. Było to za każdym razem coś nowego, odmiennego.

I jeszcze przebiegł wzrokiem grzbiety książek, zastanawiając się, co wybrać. W swojej bibliotece miał wszystko na temat polowania. Nie przyda mu się nic z książek dla ofiar, jak „Taktyka ofiary” Freda Tracy’ego, Podkreślająca wagę ścisłej kontroli otoczenia, albo „Nie myśl jak ofiara!” doktora Frischa.

Przydadzą mu się bardzo za kilka miesięcy, kiedy znów będzie ofiarą. Teraz potrzebował książki dla myśliwego.

„Taktyka polowania na ludzi” była dziełem klasycznym, ale znał ją prawie na pamięć. „Powstanie i rozwój pułapki” to nie to, o co mu teraz lodziło.

Wybrał „Polowanie w miastach” Mitwella i Clarka, „Jak tropić tropiciela” Algreena i „Ofiara i jej ekipa” tegoż autora.

Wszystko było w porządku. Zostawił kartkę dla mleczarza, zamknął mieszkanie i pojechał taksówką na lotnisko.

W Nowym Jorku zarejestrował się w hotelu, niedaleko od miejsca zamieszkania swojej ofiary Pracownicy hotelu uśmiechali się czujnie, co nie podobało się Frelaine’owi. Nie chciał być tak łatwo rozpoznawany jako zamiejscowy zabójca.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy po wejściu do pokoju, była broszurka na stoliku nocnym „Jak w pełni skorzystać z Emocjonalnego Katharsis?”. Frelaine uśmiechnął się i przekartkował ją pobieżnie.

Ponieważ był w Nowym Jorku po raz pierwszy w życiu, popołudnie spędził na zapoznawaniu się z ulicami w sąsiedztwie domu ofiary. Później odwiedził kilka sklepów.

Dom towarowy Martinsona Blacka zafascynował go. Były tam lekkie kuloodporne kamizelki dla ofiar i chroniące czaszkę kapelusze Richarda Arlingtona.

Całe jedno stoisko reklamowało nowy pistolet kalibru 0.38. „Zaopatrz się w nieomylnego malverna. Zatwierdzony przez BEK 12-strzałowy magazynek. Sprawdzone odchylenie mniejsze niż 0,001 cala na 1000 stóp. Koniec z pudłowaniem!1 Pistolet malvern najlepszym ubezpieczeniem na życie!”

Frelaine uśmiechnął się. Ogłoszenie było dobre i niewielka czarna broń budziła respekt. Ale on był zadowolony z tego co miał.

Gdzie indziej odbywała się promocyjna sprzedaż lasek maskujących. Czterostrzałową broń, która obiecywała bezpieczeństwo nie rzucając się w oczy. Jako młody człowiek Frelaine przepadał za nowościami, teraz jednak już wiedział, że to, co staromodne jest zwykle najlepsze.

Przed sklepem czterech ludzi z Zakładu Oczyszczania Miasta ładowało na wózek świeżego nieboszczyka. Frelaine pożałował, że nie był świadkiem finałowego strzału.

Potem zjadł obiad w dobrej restauracji i wcześnie poszedł do łóżka.

Czekał go pracowity dzień!

Następnego dnia mając przed oczami twarz ofiary przeszedł się po okolicy jej domu. Nie przyglądał się ludziom, szedł żwawym krokiem, jakby rzeczywiście miał cos do załatwienia — jak przystało na wytrawnego myśliwego.

Minął kilka barów, wszedł do jednego z nich na drinka. Potem skręcił z alei Lezingtona w boczną ulicę gdzie przeszedł obok sympatycznej kawiarni z ogródkiem.

W kawiarni była ona! Nie miał cienia wątpliwości. Przy stoliku, zapatrzona w swoją szklankę, siedziała Janet Patzig. Nic podniosła wzroku, kiedy ją mijał.

Frelaine doszedł do najbliższego rogu, skręcił i stanął czując, jak mu drżą ręce.

Czy ona zwariowała, żeby się tak wystawiać na strzał? Myśli, że jest zaczarowana czy co?

Zatrzymał taksówkę i kazał się obwieźć dokoła bloku. Niewątpliwie to była ona. Frelaine przyjrzał się jej uważnie.

Wyglądała młodziej niż na zdjęciach Na oko miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Ciemne, równo rozdzielone włosy zaczesywała za uszy, co nadawało jej wygląd zakonnicy. Wyraz jej twarzy, o ile Frelaine mógł się zorientować, zdradzał smutek i rezygnację.

Czyżby nie miała zamiaru się bronić?

Frelaine zapłacił taksówkarzowi, wszedł do najbliższego drugstoru i znalazłszy wolny automat zadzwonił do BEK-u.

— Czy jesteście pewni, że ofiara Janet-Marie Patzig została uprzedzona?

— Proszę zaczekać. — Frelaine bębnił palcami po aparacie, podczas gdy urzędnik szukał informacji. — Tak jest, proszę pana. Mamy jej osobiste potwierdzenie. Czy ma pan jakieś zastrzeżenia?

— Nie — powiedział Frelaine. — Chciałem tylko sprawdzić. Ostatecznie to nie jego sprawa, jeżeli dziewczyna nie chce się bronić.

Tak czy owak miał prawo ją zabić. To była jego kolej.

Mimo to odłożył sprawę o dzień i poszedł do kina. Po kolacji wrócił do swojego pokoju i przeczytał broszurę BEK. Potem położył się na łóżku i zapatrzył się w sufit.

Wystarczyło posłać jej kulę. Przejechać taksówką i strzelić.

Uznał, że to nie byłoby sportowe zachowanie, i zasnął.

Następnego popołudnia Frelaine znów przeszedł koło kawiarni.

Dziewczyna siedziała przy tym samym stoliku co wczoraj Frelaine złapał taksówkę.

— Proszę jechać wolno dookoła tego bloku — polecił.

— Rozumiem — powiedział taksówkarz ze zrozumieniem.

Frelaine rozglądał się z taksówki za tropicielami. O ile się nie mylił, dziewczyna nie miała ani jednego. Obie jej ręce były widoczne na stole.

Łatwy, nieruchomy cel.

Frelaine dotknął guzika przy swojej dwurzędowej kamizelce. Otworzyła się kieszeń i broń znalazła się w jego dłoni. Złamał ją, sprawdził naboje, zatrzasnął.

— Teraz powoli — powiedział do kierowcy.

Taksówka przepełzła obok kawiarni. Frelaine starannie wycelował. Jego palec naprężył się na spuście.

— Cholera! — zaklął.

Koło dziewczyny przeszedł kelner. Frelaine nie chciał ryzykować zranienia osoby postronnej.

— Jeszcze raz dookoła bloku — powiedział kierowcy. Taksówkarz znowu wyszczerzył zęby w uśmiechu i schował się głęboko za kierownicą.

Ciekawe, czy facet byłby taki zadowolony, gdyby wiedział, że bierze udział w polowaniu na kobietę, pomyślał Frelaine.

Tym razem kelnera nie było. Dziewczyna zapalała papierosa, całkowicie skoncentrowana na zapalniczce. Frelaine wziął ją na muszkę mierząc prosto między oczy i wstrzymał oddech.

Potem pokręcił głową i schował broń z powrotem do kieszeni.

Ta idiotyczna dziewczyna pozbawiała go całej przyjemności katharsis.

Zapłacił taksówkarzowi i poszedł pieszo.

To jest za łatwe, myślał. Przywykł do prawdziwego polowania. Większość z dotychczasowych sześciu zabójstw naprawdę wymagała wysiłku. Ofiary próbowały wszelkich możliwych forteli. Jedna wynajęła chyba z tuzin tropicieli. Ale Frelaine pokonał wszystkich, dostosowując każdorazowo taktykę do okoliczności.

Raz przebrał się za mleczarza, innym razem za inkasenta. Szóstą ofiarę musiał ścigać w górach Nevada. Facet go wtedy drasnął, Frelaine był lepszy.

A czym się pochwali tym razem? Co na to powie Klub Dziesiętników?

Ta myśl otrzeźwiła Frelaine’a. Bardzo chciał zostać członkiem tu klubu. Gdyby zrezygnował z tej dziewczyny, to i tak musiałby stoczyć walkę z myśliwym. A gdyby wyszedł z niej z życiem, nadal od klubu dzieliłyby go cztery polowania. W takim tempie mogłoby mu nie starczyć na to życia.

Znów przechodził przed kawiarnią i wiedziony nagłym impulsem, przystanął.

— Dzień dobry — powiedział.

Janet Patzig podniosła na niego smutne niebieskie oczy, ale się nie odezwała.

— Niech pani posłucha — powiedział przysiadając się do stolika. — Jeżeli jestem natrętny, proszę mi powiedzieć i pójdę sobie. Jestem nietutejszy. Przyjechałem na konferencję i mam ochotę porozmawiać z kimś miłym. Jeżeli pani nic ma ochoty…

— Wszystko mi jedno — powiedziała Janet Patzig bezbarwnym głosem.

— Brandy — zamówił Frelaine. Kieliszek Janet Patzig był jeszcze w połowie pełen.

Frelaine przyjrzał się dziewczynie i poczuł, jak serce wali mu o żebra. To było coś: wypić ze swoją ofiarą!

— Nazywam się Stanton Frelaine — powiedział wiedząc, że to nie ma znaczenia.

— Janet.

— A dalej?

— Janet Patzig.

— Miło mi — powiedział Frelaine absolutnie normalnym głosem. — Co pani robi dziś wieczorem?

— Najprawdopodobniej zostanę dziś wieczorem zabita — stwierdziła spokojnie.

Frelaine spojrzał na nią z uwagą. Czy podejrzewała, z kim rozmawia? Nic o niej nie wiedział, mogła nawet trzymać pod stołem wycelowany w niego pistolet.

Na wszelki wypadek trzymał rękę w pobliżu guzika kamizelki.

— Czy jest pani ofiarą? — spytał.

— Zgadł pan — potwierdziła sardonicznie. — Na pańskim miejscu trzymałabym się ode mnie z daleka. Można przez pomyłkę oberwać.

Frelaine nie mógł zrozumieć spokoju dziewczyny. Czyżby była samobójczynią? Może było jej już wszystko jedno. Może chciała umrzeć.

— Czy nie ma pani żadnych tropicieli? — spytał z nie udawanym zdziwieniem.

— Nie. — Spojrzała mu prosto w oczy i Frelaine zobaczył coś, czego nie widział przedtem.

Była bardzo ładna.

— Jestem bardzo złą dziewczyną — powiedziała. — Zdawało mi się, że mam ochotę popełnić morderstwo, i zgłosiłam się do BEK-u. A wtedy okazało się, że nie mogę.

Frelaine pokręcił współczująco głową.

— Mimo to nadal jestem w grze. Chociaż sama nie strzelałam, musiałam zostać ofiarą.

— Ale dlaczego nie wynajęła sobie pani żadnych tropicieli?

— I tak nie mogłabym nikogo zabić. Nie mogłabym i tyle. Nie mam nawet broni.

— Jest pani bardzo odważna pokazując się tak otwarcie — powiedział Frelaine. W rzeczywistości był zdumiony jej głupotą.

— A co mogę zrobić? — spytała apatycznie. — Przed prawdziwym Myśliwym i tak nie można się ukryć. Zresztą nie mam tyle pieniędzy, żeby próbować zniknąć.

— Skoro chodzi o obronę własną, to myślę, że… — zaczął Frelaine.

— Nie — przerwała mu. — Podjęłam już decyzję. Wszystko to jest złe, cały ten system. Kiedy miałam swoją ofiarę na muszce… kiedy zobaczyła jak łatwo mogłabym… mogłabym…

Opanowała się.

— Dajmy temu spokój — powiedziała z uśmiechem. — Frelaine uznał, że jest to uśmiech olśniewający.

Potem rozmawiali o innych sprawach. Frelaine opowiadał jej o swojej firmie, ona opowiadała mu o Nowym Jorku. Miała dwadzieścia dwa I; i i nie udało się jej zostać aktorką.

Zjedli razem kolację. Kiedy przyjęła zaproszenie na występy gladiatorów, Frelaine poczuł się wniebowzięty.

Wezwał taksówkę (strasznie dużo czasu spędzał w taksówkach w tym Nowym Jorku) i otworzył przed dziewczyną drzwiczki. Kiedy wsiadał; zawahał się. Mógł teraz naszpikować ją ołowiem, byłoby to bardzo łatwe.

Ale powstrzymał się. Tylko do czasu, zapewnił sam siebie.

Popisy gladiatorów były takie jak wszędzie, może tylko zawodnicy reprezentowali wyższy poziom. Demonstrowano zwykłe historyczne konkurencje: trójząb i sieć, pojedynki na szable i rapiery.

Większość, naturalnie, kończyła się śmiercią.

Potem walka z bykiem, walka z lwem, walka z nosorożcem, a po nich bardziej nowoczesne konkurencje. Walki na łuki i strzały zza barykady. Pojedynek na linie.

W sumie bardzo miły wieczór.

Frelaine odprowadził dziewczynę czując, jak mu się pocą dłonie. Nigdy jeszcze nie spotkał kobiety, która by mu się tak podobała. Tymczasem w świetle prawa była jego ofiarą. Sam nie wiedział, co zrobi.

Zaprosiła go do siebie, usiedli razem na kanapie. Janet zapaliła papierosa swoją dużą zapalniczką, potem oparła się wygodnie.

— Kiedy pan wyjeżdża? — spytała.

— Niedługo — powiedział Frelaine. — Konwent kończy się jutro.

Zamilkła na chwilę.

— Szkoda, że już pana nigdy nie zobaczę.

Znów zapanowała cisza. Potem Janet poszła zrobić mu drinka. Frelaine patrzył na jej oddalające się plecy. Teraz. Przysunął rękę bliżej wiadomego guzika.

Odpowiedni moment minął bezpowrotnie. Nie zabije jej. Nie zabija się dziewczyny, którą się kocha. Świadomość, że ją kocha, była wstrząsem. Przecież przyszedł tu, żeby zabić, nie, żeby szukać żony.

Wróciła ze szklanką i usiadła na wprost niego, zapatrzona w przestrzeń.

— Janet — powiedział — kocham panią.

Spojrzała na niego, miała łzy w oczach.

— Nie wolno ci — zaprotestowała. — Jestem ofiarą. Zostało mi zbyt mało życia, żeby…

— Nie zginiesz. To ja jestem twoim myśliwym.

Wpatrywała się w niego przez chwilę, potem roześmiała się bez przekonania.

— Zabijesz mnie? — spytała.

— Nie bądź śmieszna — powiedział. — Chcę się z tobą ożenić.

Nagle znalazła się w jego objęciach.

— O, Boże! — załkała. — To czekanie… Tak się bałam…

— Już po wszystkim — powiedział jej. — Pomyśl, jak będziemy to opowiadać naszym dzieciom. Przyszedłem, żeby cię zabić, a zostaliśmy małżeństwem.

Pocałowała go, usiadła i zapaliła następnego papierosa.

— Zacznij się pakować — powiedział Frelaine. — Chcę, żebyśmy…

— Chwileczkę — przerwała mu Janet. — Nie spytałeś, czy ja cię kocham.

— Co ty mówisz?

Siedziała uśmiechnięta z zapalniczką skierowaną na niego. W spodniej stronie zapalniczki ział czarny otwór. W sam raz, żeby przepuścić pocisk kalibru 0,38.

— Nie żartuj — powiedział wstając powoli.

— To nie żarty, kochanie — odpowiedziała.

Frelaine miał ułamek sekundy, żeby się zastanowić, jak mógł pomyśleć, że ona ma niewiele ponad dwadzieścia lat. I jest taka młoda. Patrząc na mą teraz, patrząc na nią naprawdę, wiedział, że musi mieć około trzydziestki. Każda minuta jej pełnego napięcia życia była czytelna na jej twarzy.

— Ja cię nie kocham. Stanton — powiedziała bardzo cicho z zapalniczką w ręku.

Frelaine nie mógł złapać tchu. Jakaś część jego świadomości obiektywnie oceniała jej znakomite aktorstwo. Chyba wiedziała od początku.

Frelaine nacisnął guzik i pistolet trafił do jego dłoni, z odwiedzionym burkiem, gotów do strzału.

Poczuł uderzenie w pierś, które rzuciło go ponad niskim stolikiem. Pistolet wypadł mu z dłoni. Charcząc, półprzytomny, patrzył, jak Janet wierzy się do kończącego strzału.

— Teraz mogę wstąpić do Klubu Dziesiętników — powiedziała uszczęśliwiona, zanim nacisnęła spust.

Загрузка...