Robert Silverberg Tom O’Bedlam

Pogląd, że Ziemia jest jedyną zamieszkałą planetą w całym nieskończonym wszechświecie, jest równie niedorzeczny jak twierdzenie, że na całym polu obsianym prosem wykiełkuje tylko jedno ziarnko.

Metrodoros Epikurejczyk, ok. 300 r. p.n.e.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przed wiedźmą i gnomem zgłodniałym,

Co czyha, by zedrzeć twe szaty

I duchem gnębiącym bezbronnego człeka

W Księdze Księżyców, się ratuj.

Byś zmysłów swych pięciu nigdy nie postradał

Ni z Tomem wędrować nie musiał

Do krajów dalekich, by żebrać o chleba

Choć parę maleńkich okruchów.

Tymczasem śpiewam:

„Strawy, napoju,

Napoju, strawy, odzienia.

Pani czy dziewczę,

Nie lękaj się Toma,

On nie krzywdzi żadnego stworzenia.”

Pieśń Toma O’Bedlama

1

Tym razem coś podpowiedziało mu, by iść na zachód. To dobry kierunek — pomyślał. — Idziesz sobie w stronę zachodzącego słońca… Może udałoby się nawet zejść z linii horyzontu wprost między gwiazdy…

Późnym czerwcowym popołudniem Tom wspiął się po stromym zboczu wyschniętego koryta rzeki i zatrzymał na wypalonym polu. Chciał się rozejrzeć po okolicy. Znajdował się sto, sto pięćdziesiąt mil na wschód od Sacramento, po suchej stronie gór.

Był 3 rok nowego wieku. Mówiło się, że w tym stuleciu wszystkie nieszczęścia mają się wreszcie skończyć. Tom pomyślał, że może tak rzeczywiście będzie, ale stawiać na to ostatniego grosza nie można.

Przed sobą, nieco wyżej, dostrzegł siedmiu czy ośmiu ludzi w obszarpanych ubraniach zgromadzonych wokół starego poduszkowca-ciężarówki z niezbyt starannie wymalowanymi na zardzewiałych burtach czerwono-żółtymi błyskawicami. Trudno byłoby powiedzieć, czy mężczyźni naprawiają wehikuł, czy też go kradną, a może i jedno, i drugie. Dwóch z nich leżało pod pojazdem, inny grzebał przy filtrze powietrza. Pozostali w leniwych pozach stali oparci o tylne drzwi. Wszyscy byli uzbrojeni. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Toma.

— Biedny Tom — zaczął ostrożnie, starając się zbadać sytuację. — Głodny Tom.

Wyglądało na to, że nie ma niebezpieczeństwa, choć w głębi dzikiego kraju nigdy nie można co do tego mieć pewności. W nadziei, że któryś z nich wreszcie go zauważy, Tom zaczął kołysać się na piętach w przód i w tył. Był wysokim, szczupłym, żylastym mężczyzną, miał trzydzieści trzy, może trzydzieści pięć lat: on sam dawał różne odpowiedzi, gdy pytano go o wiek, co zresztą nie zdarzało się zbyt często.

— Może coś dla Toma? — ośmielił się zapytać. — Tom jest głodny.

Nikt jednak nawet na niego nie spojrzał. Równie dobrze mógłby być niewidzialny. Wzruszył więc ramionami i wyjąwszy z tobołka dziwny, niewielki instrument zaczął brzdąkać po malutkich, metalowych klawiszach. Cicho zaśpiewał:

Czas i dzwon pogrzebał dzień,

Czarna chmura skrywa słońce w cień…

Oni nadal go ignorowali. Tom szczególnie się tym nie przejmował. Lepsze to niż zostać zbitym na kwaśne jabłko. Oni widzieli, że jest nieszkodliwy, najprawdopodobniej nawet pomogliby mu wcześniej czy później, byle tylko się go pozbyć. Tak właśnie postępowała większość ludzi, nawet najdziksi, krwiożerczy bandyci. Nawet oni nie chcieli skrzywdzić biednego szaleńca. Wcześniej czy później — pomyślał — dadzą mi kęs chleba i ze dwa łyki piwa, a ja podziękuję im i pójdę dalej na zachód w stronę San Francisco, Mendocino albo innego miasta w tych stronach. Minęło jednak następne pięć minut, a oni wciąż nie chcieli go zauważyć. Wyglądało, jakby bawili się z nim w jakąś grę.

Wtedy właśnie zerwał się ostry, gorący wiatr ze wschodu. Zauważyli to.

— Nadciąga bryza złej nowiny — mruknął niski, rudy mężczyzna o grubych rysach. Pozostali przytaknęli klnąc głośno.

— Tego nam, do cholery, potrzeba. Wiatru z ciężkim ładunkiem — powiedział rudy i rozglądając się wściekle dookoła, wtulił głowę w ramiona, jak gdyby miało to uchronić go przed radioaktywnym pyłem niesionym być może przez wiatr.

— Włącz silnik, Charley — rzekł człowiek o niebieskich oczach i szorstkiej, dziobatej twarzy — zdmuchnijmy to świństwo tam, skąd przyszło, do Nevady, co?

— No pewnie — odpowiedział inny, niski Latynos o ponurej twarzy. — Tak trzeba zrobić, jasne! Chryste, zawróć ten wiatr.

Tom zadrżał. Wiatr był nieprzyjemny, jak każdy ze wschodu. Wydawał się jednak być czysty. Tom zwykle wiedział, kiedy promieniotwórczy pył żegluje z wiatrem wiejącym ze skażonych miejsc. Powodował on w jego czaszce ból między lewym uchem a łukiem brwiowym. Teraz nic takiego nie czuł.

Czuł natomiast coś innego, co zaczęło wydawać mu się znajome. Był to dźwięk gdzieś głęboko w mózgu, ryczący dźwięk, który oznajmiał, że właśnie zaczyna się jedna z jego wizji. Po chwili kaskady zielonego światła zaczęły zalewać mu umysł.

Nie zdziwił się, że dzieje się to tu i teraz, o tej godzinie, wśród tych ludzi. Nieraz już na niego tak działał wschodni wiatr, podobnie zresztą jak szczególny rodzaj światła pod wieczór, oziębienie albo czyste powietrze po burzy. Często też zdarzało mu się to wśród obcych, zwłaszcza gdy nie byli przyjaźnie nastawieni. Wizje nie potrzebowały dużo czasu. Jego umysł wciąż znajdował się u progu którejś z nich. Kotłowały się w nim gotowe do przejęcia kontroli w odpowiednim momencie. Dziwaczne obrazy i struktury przez cały czas wirowały mu w głowie. Już od dawna z nimi nie walczył. Z początku próbował, bo wydawało mu się, że świadczą o postępującej chorobie psychicznej. Teraz jednak nie obchodziło go, czy jest wariatem, czy nie, a poza tym wiedział, że próby walki skończą się w najlepszym razie bólem głowy. Gdyby zaś zaczął walczyć zbyt zaciekle, najpewniej zostałby powalony na ziemię, a wizji i tak w żadnym przypadku nie udałoby się mu powstrzymać. Było to niemożliwe: z takich zmagań jeszcze nigdy nie wyszedł zwycięsko, kończyły się zwykle niezbyt przyjemnie. Poza tym te wizje były najlepszą rzeczą, jaka go w życiu spotykała. Właściwie zdążył je już nawet pokochać.

Właśnie jedna nadchodziła. Tak, tak, z pewnością! Znowu Zielony Świat! Tom uśmiechnął się, rozluźnił i poddał się zjawom.

— Witaj Zielony Świecie! Przyszedłeś zabrać mnie do domu?

Złocistozielone światło słońca lśniło na gładkich pojedynczych wzgórzach. Słyszał szum i łoskot odległego turkusowego morza. Ciężkie powietrze było gęste jak aksamit i słodkie jak wino. Błyszczące, krystaliczne kształty, jeszcze niewyraźne, ale szybko nabierające ostrości, zaczęły przesuwać się po ekranie jego duszy. Wysokie, kruche postacie uformowane, jak mogło się wydawać, z opalizującego, wielobarwnego szkła. Poruszały się z zadziwiającą gracją. Ich ciała były długie i smukłe, ze lśniącymi jak zwierciadła kończynami zakończonymi ostro na kształt włóczni. Pełne mądrości brylantowe oczy umieszczone były w rzędach po trzy na każdym boku spiczastych głów w kształcie czworokąta. Tom widział te istoty już przedtem, wiedział, kim były: książętami, księżnymi, hrabiankami tej przepięknej krainy. Poprzez wizje wciąż jednak dostrzegał siedmiu czy ośmiu typów przy ciężarówce. Musiał powiedzieć im, co widzi. Zawsze tak robił, gdy wizje nachodziły go w obecności innych ludzi.

— To Zielony Świat — powiedział. — Widzicie światło? Widzicie? Jak strumień szmaragdów z nieba.

Stał z rozstawionymi szeroko nogami i odrzuconą w tył głową starając się tak wygiąć ręce, by dłonie spotkały się za plecami. Słowa znów popłynęły z jego ust:

— Patrzcie, siedmiu kryształowych idzie do pałacu letniego. Trzy żeńskie, dwa męskie i dwa innego rodzaju. Jakie to piękne! Jakby całą skórę mieli z diamentu. A te oczy, te oczy! Boże, czy widzieliście kiedyś coś tak pięknego?

— A cóż to tu mamy za czubka? — spytał jakiś głos.

Tom prawie nie słyszał. Ci obdarci ludzie teraz dla niego nie istnieli. Rzeczywistością były istoty z Zielonego Świata kroczące w glorii przez okryte mgłą polany. Pomachał im ręką.

— To Trójca Miselinowa, widzicie? Te trzy w środku, najwyższe. A to Vuruun. Za starej dynastii był ambasadorem na Dziewięciu Słońcach. A ten… O, popatrzcie na wschód! Wstaje zielona zorza! Jakby niebo płonęło zielenią! Oni też to widzą. Pokazują, patrzą… Widzicie, jacy zaaferowani? Jeszcze ich takich nie widziałem. Ale coś takiego…

— Czubek, pewnie! Typowy przypadek. To było widać zaraz, jak tylko przyszedł.

— Niektórzy z tych świrów mogą być paskudni, jak dostaną ataku. Słyszałem nieraz. Potrafią nawet się uwolnić, gdy ich zwiążesz. Tacy silni.

— Myślisz, że on też taki ostry?

— Kto wie? Widziałeś kiedyś takiego stukniętego?

— Hej, czubek, słyszysz mnie?

— Zostaw go, Stidge.

— Czubku, świrze!

Głosy. Słabe, dalekie, niewyraźne. Głosy z zaświatów brzęczące wokół niego. Nieważne, co mówiły. Oczy Toma błyszczały. Płomień zielonej zorzy wirował na wschodnim niebie. Lord Vuruun oddawał mu cześć, wyciągając w górę dwie pary przezroczystych ramion. Trójca splotła się w uścisku. Skądś dochodziły dźwięki niebiańskiej muzyki, która wędrowała pomiędzy światami. Głosy ludzi były tylko ledwie słyszalnym szumem błądzącym gdzieś pod ogromnym płaszczem muzyki.

Wtedy ktoś uderzył go mocno w brzuch, aż Tom zgiął się wpół dusząc się, sapiąc i kaszląc. Zielony Świat zawirował dziko wokół niego, wizja zaczęła ulatywać. Oszołomiony chwiał się w przód i w tył nie wiedząc, co się z nim dzieje.

— Stidge, zostaw go!

Jeszcze jeden cios, mocniejszy. Zamroczyło go. Tom upadł na kolana wpatrując się nie widzącymi oczami w brunatne kępy zwiędłej trawy. Z jego ust pociekła cienka strużka krwi. Wydawało mu się, że za chwilę wypluje wnętrzności. Wiedział, że zrobił błąd pozwalając sobie na upadek. Teraz zaczną go kopać. Coś takiego przytrafiło mu się już w zeszłym roku w Idaho. Leczył wtedy żebra przez sześć tygodni.

— Świr, wariat, czubek!

— Stidge, do cholery, Stidge!

Trzy kopnięcia. Tom skulił się próbując przezwyciężyć ból. W jakimś zakątku umysłu pozostał mu ostatni fragment wizji: smukły, lśniący, znikający krystaliczny kształt. Potem usłyszał krzyki, przekleństwa, groźby. Zdał sobie sprawę, że wokół toczy się jakaś walka. Nie otwierając oczu wsłuchiwał się, czy kawałki połamanych kości nie skrzypią ocierając się o siebie. Wyglądało jednak na to, że nic się nie złamało.

— Możesz wstać? — zapytał po chwili spokojny głos. — Nie bój się, nikt ci już nic nie zrobi. Popatrz na mnie, no popatrz na mnie, chłopie!

Tom zdecydował się otworzyć oczy. Przed sobą zobaczył mężczyznę z krótko przystrzyżoną, gęstą czarną brodą i mocno podkrążonymi oczami. Nie widział wcześniej jego twarzy, więc musiał to być jeden z tych, którzy pracowali przy skrzyni biegów. Wyglądał tak samo jak pozostali, ale był w nim jakby cień czegoś delikatniejszego. Tom skinął głową, a mężczyzna chwycił go pod łokcie i ostrożnie postawił na nogi.

— Nic ci nie jest?

— Chyba nie. Trochę mną potrzęsło. Bardziej niż trochę.

Tom rozejrzał się. Rudy leżał przy ciężarówce plując wściekle krwią. Pozostali stali nieco dalej niepewnie marszcząc brwi.

— Kim jesteś? — zapytał mężczyzna z czarną brodą.

— To po prostu pieprzony świr — powiedział rudy.

— Zamknij się, Stidge — rzekł brodacz, po czym znów zapytał Toma: — Jak się nazywasz?

— Tom.

— Po prostu Tom?

Tom wzruszył ramionami.

— Po prostu Tom, tak.

— Tom skąd?

— Ostatnio z Idaho, a idę do Kalifornii.

— Jesteś w Kalifornii. Idziesz do San Francisco?

— Chyba tak, nie jestem pewny, ale to przecież nie ma znaczenia?…

— Pozbądź się go — powiedział Stidge, gdy podniósł się już z ziemi. — Do cholery, Charley, wyrzuć stąd tego świra, zanim mnie…

— Przestań szukać guza, Stidge — Charley położył prawą rękę na piersi eksponując zapiętą na nadgarstku laserową bransoletkę świecącą złowrogim żółtym napisem: READY. Stidge spojrzał osłupiały.

— O Boże, Charley!

— Siadaj tam z powrotem, człowieku.

— Jezu, to tylko wariat!

— Teraz to jest mój wariat. Kto go tknie, dostanie światłem po bebechach. Rozumiesz, Stidge?

Rudzielec nie odezwał się. Charley zwrócił się do Toma:

— Jesteś głodny?

— No pewnie.

— Damy ci coś. Możesz z nami zostać parę dni, jeśli chcesz. Pojedziemy w kierunku Frisco, jeśli w ogóle uda nam się ruszyć tego grata — podkrążone oczy oglądały Toma uważnie.

— Nosisz coś?

Tom pogładził niepewnie swój tobołek.

— „Nosisz”?

— No, broń. Nóż, rewolwer, szpikulec, bransoletę, cokolwiek.

— Nie, nic.

— Chodzisz tak sobie bez broni? Stidge miał rację. Musisz być wariatem.

Charley wyciągnął palec w stronę niebieskookiego, dziobatego człowieka.

— Hej, Buffalo, pożycz Tomowi szpikulec czy coś takiego, słyszysz? Przecież musi coś nosić.

Buffalo wyjął cienki, lśniący pręt metalowy zakończony z jednej strony rękojeścią, z drugiej grotem w kształcie łezki.

— Wiesz, jak się z tym obchodzić? — zapytał. Tom gapił się na broń bez słowa. — No, co z tobą, bierz! — powiedział Buffalo.

— Nie chcę — odparł Tom. — Gdy ktoś chce zrobić mi krzywdę, to myślę, że to jego problem, a nie mój. Biedny Tom nie krzywdzi ludzi. Biedny Tom nie chce żadnego szpikulca. Ale dziękuję, naprawdę dziękuję.

Charley przyjrzał mu się przez chwilę.

— Na pewno?

— Na pewno.

— W porządku — powiedział Charley kręcąc głową — w porządku, skoro tak mówisz…

— Chyba już bardziej nie da się zwariować? — wtrącił mały Latynos. — Dajemy mu szpikulec, a on się śmieje i mówi „Nie, dziękuję”. Wariat, kompletny wariat.

— Są wariaci i wariaci — rzekł Charley. — Może wie, co robi. Jak masz szpikulec, to możesz zdenerwować kogoś, kto ma większy. Jeśli nie masz nic, to może cię zostawią. Rozumiesz?

Charley uśmiechnął się, poklepał Toma po plecach i ścisnął za kościste ramię.

— Jesteś moim człowiekiem. Tom. Ty i ja, idę o zakład, wiele się od siebie nauczymy. Jeśli ktoś cię tknie, tylko mi powiedz, a będzie tego żałował.

— Dokończymy ciężarówkę, Charley?

— Do diabła z nią. Teraz już będzie za ciemno. Trzeba skombinować coś do jedzenia, a ciężarówką zajmiemy się rano. Wiesz jak rozpalić ogień, Tom?

— Jasne.

— Dobrze, to rozpal. Tylko żeby nie było z tego pożaru. Nie chcemy zwracać na siebie uwagi.

Charley zaczął komenderować, wysyłać ludzi w różne strony. Nie ulegało wątpliwości, że to jego ludzie. Stidge utykając odszedł ostatni. Przystanął na chwilę przy Tomie, by posłać mu groźne spojrzenie mówiące, że jedyną rzeczą, która utrzymuje go przy życiu, jest protekcja Charleya. A ten przecież nie zawsze będzie na miejscu, by go obronić. Tom nie przejął się zbytnio. Świat był pełen ludzi takich jak Stidge, a Tom jak dotąd jakoś sobie radził.

Znalazłszy wśród kęp suchej trawy kawałek gołej ziemi nadający się do rozniecenia ognia, zaczął układać chrust. Minęło może dziesięć minut, ogień płonął w najlepsze. Tom zauważył, że Charley wrócił i stał teraz za nim obserwując jego poczynania.

— Tom?

— Tak, Charley?

Czarnobrody przysiadł przy nim i wrzucił do ognia polano.

— Dobra robota — stwierdził. — Podoba mi się taki ogień. Wszystko równo ułożone — przysunął się bliżej i rozejrzał wokół, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nikogo nie ma w pobliżu. — Słyszałem, co mówiłeś, gdy złapał cię ten atak — mówił dalej Charley głosem niewiele głośniejszym od szeptu. — O tym Zielonym Świecie, o kryształowych ludziach, ich lśniących skórach i oczach jak diamenty. Jak te oczy były ułożone?

— W rzędach po trzy po każdej stronie głowy.

— Po czterech stronach?

— Tak, po czterech.

Charley milczał przez chwilę grzebiąc w ogniu. Potem powiedział jeszcze cichszym głosem:

— Śniło mi się właśnie takie miejsce może tydzień temu. A później znowu przedwczoraj. Zielone niebo, kryształowi ludzie, oczy jak diamenty, troje oczu w czterech rzędach wokół głowy. Widziałem to, jakbym siedział w teatrze. A teraz zjawiasz się ty i mówisz o tym samym, krzycząc jakby cię opętało. Ja widziałem to samo miejsce! Jak to, u diabła, możliwe, żeby śnił się nam taki sam zwariowany sen? Powiedz, jak to, u diabła, możliwe?

2

Słońce ledwie od pół godziny oświetlało zachodnie stoki Sierra Nevada, gdy Elszabet obudziła się i wyszła na werandę. Nago, tak jak spała. Owionął ją chłód letniego poranka. Po nocy pozostał już tylko miękki pled mgły okrywający wierzchołki sekwoi i rozrzedzający się od dołu.

Piękne — pomyślała. Ze wszystkich stron słychać było delikatny plusk kropel rosy spadających z wyniosłych gałęzi na miękki dywan mchu. Setki paproci na zboczu wzgórza przed jej chatką błyszczały jak wypolerowane. Piękne, piękne. Nawet piski rozpoczynających pracowity dzień sójek wydawały się piękne. Bez dwóch zdań, wspaniały poranek. Zimą czy latem, zawsze było tu tak samo. Tu, w Centrum Nepenthe, trzeba było polubić wczesne wstawanie, bo kasowanie pamięci mogło być przeprowadzone wyłącznie przed śniadaniem. Nie było to jednak dla niej uciążliwe. Elszabet nie potrafiła wyobrazić sobie, że można nie lubić wstawania o świcie, jeżeli świat był taki jak dziś. Nie było też powodu, by nie chodzić wcześnie spać. Co można robić wieczorem tutaj, w domu wariatów, setki mil na północ od San Francisco?

Dotknęła tarczy zegarka. Po ekraniku zaczął przesuwać się jej harmonogram dnia:


6.00 ojciec Christie, domek A

Ed Ferguson, domek B

Alleluja, domek C

6.30 Nick Podwójna Tęcza, domek B

Tomas Menendez, domek C

7.00…


Przykucnęła za chatką, a potem szybki, orzeźwiający prysznic. Wskoczyła w szorty i lekką bluzkę. Kawałek sera popiła jabłecznikiem. Nie było sensu iść aż do kantyny dla personelu tak wcześnie rano. Za pięć szósta była już na schodach domku A, przeskakując co drugi stopień. Ojciec Christie siedział zgarbiony w fotelu zabiegowym, a Teddy Lansford krzątał się wokół niego przygotowując sprzęt do kasowania.

Pacjent nie wyglądał dobrze. Rzadko zresztą wyglądał dobrze o tej porze. Dziś było nawet gorzej niż zwykle: blady, zlany potem, z żółtymi obwódkami wokół oczu i jakby oszołomiony. Był to niski, tęgi mężczyzna w wieku około 45 lat, z gęstą, szpakowatą czupryną dookoła łagodnej twarzy. Dzisiaj ubrany był w szaty duchowne, które zawsze wydawały się na niego nie pasować. Kołnierz był zatłuszczony, a czarna bluza zmięta i pofałdowana, jak gdyby źle zapinał guziki.

Gdy weszła, natychmiast się rozpogodził. Było to jednak ożywienie udawane.

— Dzień dobry, Elszabet! Jak ślicznie pani wygląda!

— Naprawdę? — uśmiechnęła się. Zawsze prawił komplementy. Zawsze próbował zerkać na jej uda i piersi, gdy wydawało mu się, że nie zauważy.

— Spał ojciec dobrze?

— Bywały lepsze noce.

— Ale bywały i gorsze?

— Gorsze też, chyba tak.

Ręce mu się trzęsły. Gdyby o tym nie wiedziała, pomyślałaby, że pil. Ale to oczywiście było niemożliwe. Nie można pić, nawet po kryjomu, jeśli ma się wszytą w przełyk płytkę sumienia.

Od strony konsoli kontrolnej dał się słyszeć głos Lansforda:

— Cukier we krwi w normie, oddychanie, przyswajanie jodyny, wszystko w porządku. Fale delta obecne, w pełni zabezpieczone. Wszystko wygląda jak trzeba. Umieszczam moduł kasowania ojca w szczelinie. Elszabet?

— Zaczekaj chwilę. Jaki masz odczyt nastroju?

— Zwykła lekka depresja i… zaraz, nie, nie depresja, tylko pobudzenie. Co do cholery! Ojcze, przecież ojciec ma być o tej porze w depresji!

— Przepraszam — odpowiedział potulnie ojciec Christie drżącym głosem. — Czy to zakłóci wasz program dla mnie?

Technik roześmiał się.

— Ta maszyna potrafi wszystko dopasować. Już to zresztą zrobiła. Wszystko gotowe. A ojciec jest gotowy do kasowania?

— W każdej chwili — odparł duchowny tonem, z którego wcale to nie wynikało.

— Elszabet, zaczynamy?

Zastanowiła się chwilę.

— Nie, zaczekaj. Spójrz na te linie na drugim ekranie. Przekroczył próg niepokoju. Chcę z nim najpierw porozmawiać.

— Mam zostać? — zapytał technik bez większego zaangażowania.

— Przejdź do B i przygotuj pana Fergusona, dobrze? Zostaw mnie na chwilę z ojcem.

— Oczywiście — powiedział Lansford i wyszedł.

Ksiądz patrzył na Elszabet mrugając oczami jak zakłopotany uczeń strofowany przez nauczyciela za wagary.

— Wszystko w porządku, czuję się dobrze, naprawdę.

— Nie wydaje mi się.

— Ależ naprawdę wszystko jest dobrze.

— No to o co chodzi, ojcze? — spytała łagodnie.

— To trudno określić.

— Boi się ojciec kasowania?

— Nie, skąd. Przecież przechodziłem to już mnóstwo razy, prawda? — spojrzał na nią z niepewnością — Prawda?

— Ponad sto razy. Jest tu już ojciec od czterech miesięcy.

— Tak właśnie myślałem. Kwiecień, maj, czerwiec, lipiec. Kasowanie to dla mnie nic nowego. Dlaczego miałbym się bać?

— Nie ma żadnego powodu. Kasowanie jest elementem kuracji. Wie ojciec o tym.

— Tak.

— Ale ojca linie rozchodzą się po całym ekranie. Coś ojca dziś rano wzburzyło, a właściwie to musiało się stać w nocy, nieprawdaż? Wczoraj odczyt był w normie. Co to było, jakiś sen?

Duchowny zrobił się jeszcze bardziej niespokojny. Wyglądał coraz gorzej.

— Czy moglibyśmy wyjść, Elszabet? Myślę, że świeże powietrze dobrze mi zrobi.

— Oczywiście. Właśnie o tym samym pomyślałam.

Wyprowadziła go na tylną werandę małego, drewnianego budynku, kazała stanąć nieruchomo i głęboko oddychać. Górowała nad nim prawie o półtorej głowy, była zresztą wyższa od wielu mężczyzn. Tak czy inaczej różnica wzrostu powodowała, że jeszcze bardziej przypominał zalęknionego chłopca, mimo że był od niej o dziesięć lat starszy. Czuła jego wewnętrzną niewypowiedzianą potrzebę dotknięcia jej i przemożny, powstrzymujący go strach. Po chwili wzięła go za rękę. Zasady obowiązujące w centrum mówiły o zabezpieczeniu pacjentom pewnego fizycznego komfortu.

— Elszabet — odezwał się. — Jakie piękne imię. I niezwykłe. Prawie Elżbieta, ale niezupełnie.

— Prawie węgierskie — odparła — ale niezupełnie. Była taka węgierska aktorka, świetna w laserach, w połowie XXI wieku. Nazywała się Erzsebet Szabo. Moja matka była jej największą wielbicielką i dlatego dała mi takie imię, z tym że źle je zapisała — uśmiechnęła się Elszabet. — Moja matka nigdy nie była dobra w ortografii.

Ojciec Christie słyszał już historię jej imienia co najmniej trzydzieści razy, tyle że, rzecz jasna, co rano ją zapominał, gdy kasowanie pamięci oczyszczało jego umysł z wszystkich najświeższych zdarzeń, jak i z nieprzewidywalnej liczby zdarzeń dawniejszych. Po chwili Elszabet zapytała:

— Co ojca tak w nocy przestraszyło?

— Nic.

— Ale waha się ojciec, czy poddać się dzisiaj kasowaniu?

— Tak.

— Dlaczego?

— Czy obieca mi pani, że nie umieści tego w mojej karcie?

— Nie wiem, chyba nie mogę tego obiecać.

— W takim razie nie mogę pani powiedzieć.

— Czy to coś krępującego?

— Gdyby to doszło do archidiecezji…

— Ach, sprawy kościelne. Tutaj mogę być dyskretna. Biskup nie ma dostępu do dokumentów centrum.

— Naprawdę?

— Przecież wie ojciec o tym.

Skinął głową. Jego twarz nabrała żywszych kolorów.

— Otóż, Elszabet, miałem w nocy wizję i nie jestem pewny, czy chce poddać się kasowaniu pamięci.

— Wizję?

— Bardzo wyraźną. Cudowną i zdumiewającą.

— Kasowanie mogłoby ją wymazać. Tak najprawdopodobniej by się stało.

— Wiem.

— Ale jeśli chce ojciec zostać wyleczony, trzeba bezwzględnie poddać się kasowaniu. Zapomnieć dobre rzeczy razem ze złymi. Za jakiś czas umysł ojca zintegruje się i nie będziemy już musieli robić kasowania. Na razie jednak…

— Rozumiem, lecz mimo to…

— Czy chce ojciec opowiedzieć mi o tej wizji?

Poczerwieniał i skulił się, jakby coś go ukłuło.

— Nie musi ojciec. Ale może tak byłoby lepiej.

Milczał przez chwilę, nie mogąc się zdecydować. Nie wytrzymał:

— Elszabet, ja widziałem Boga w niebie!

Uśmiechnęła się usiłując zrobić wrażenie szczerze zainteresowanej.

— To musiało być wspaniałe — powiedziała łagodnym głosem.

— Bardziej niż może pani sobie wyobrazić. Bardziej niż ktokolwiek może sobie wyobrazić.

Znów zaczął drżeć, a z oczu pociekły mu łzy pozostawiając na twarzy dwie błyszczące ścieżki.

— Czy nie widzi pani, Elszabet, że nie ma we mnie żadnej wiary? Żadnej wiary. A nawet jeśli była, opuściła mnie dawno temu. Czy to nie żałosne? Czy to nie brzmi jak kiepski żart? Ksiądz, który nie wierzy. Wiara jest moim zawodem, rozumie pani? A ja jej nie mam. Spełniam tylko swoje kościelne obowiązki, odprawiam nabożeństwa; wykonuję zawód jak prawnik czy księgowy, ja… — przerwał na moment. — A Bóg przychodzi do mnie, nie do papieża, kardynała, tylko do mnie, który jestem bez wiary!

— Jak wyglądała ta wizja? Może ojciec opowiedzieć?

— O tak, tak, opowiem pani. Była tak wyrazista, jak na jawie. Purpurowe światło na niebie, jak welon, jak świetlisty welon zawieszony na niebie, i dziewięć słońc świecących jednocześnie, jak klejnoty. Pomarańczowe, niebieskie, żółte, takie jak nasze, wszystkie kolory mieszające i zlewające się ze sobą. Cudowne cienie! Dziewięć słońc! A później ujrzałem Jego. Ujrzałem Go na tronie, Elszabet. Wielki, majestatyczny. Król królów, któż inny mógłby mieć dziewięć słońc za podnóżki! Jego oblicze, czoło, bil z niego strumień światła, miłości, łaski, świętość, moc, potęga. To wszystko płynęło od Niego. Poczucie, że widzę najpotężniejszą i najmądrzejszą istotę, Boga Wszechmogącego. Mówię pani, to było przygniatające. Płakałem, szlochałem, byłem mokry od potu. Było to tak cudowne, że myślałem, że dostanę ataku serca.

Ksiądz przerwał i ukradkiem zerknął na nią z niepewnością. Następnie, już nie patrząc w jej stronę, dodał cichym, zawstydzonym, pełnym bólu głosem:

— Jeszcze jedno. Wie pani, mówi się, że jesteśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo, a to nie jest tak. On w ogóle nie jest taki jak my. Wiem, że widziałem Boga. Jest to równie pewne jak to, że Jezus jest moim Zbawcą. Ale On wcale nie wygląda tak, jak my.

— Jak więc wygląda?

— Nie mogę o tym mówić. Nie ośmieliłbym się, nawet przy pani. Ale On nie wyglądał jak istota ludzka. Wspaniały, wielki, ale niepodobny do łudzi.

Elszabet nie miała pojęcia, jak na to zareagować. Uśmiechnęła się znowu swym zawodowym uśmiechem, ciepłym i zachęcającym.

— Muszę zatrzymać tę wizję, Elszabet. To coś, o co modliłem się przez całe życie. Obecność Boga rozświetlająca moją duszę. Jak mógłbym z tego zrezygnować, jeśli tego doświadczyłem?

— Musi ojciec poddać się kasowaniu. Przecież wie ojciec, że kasowanie go uzdrowi.

— Tak, wiem. Ale ta wizja, te dziewięć słońc.

— Może to zostanie po kasowaniu.

— A jeśli nie? — zmarszczył brwi. — Myślę, że chciałbym przerwać leczenie.

— Wie ojciec, że to niemożliwe.

— Wizja…

— Z pewnością znowu zostanie ojcu dana, gdyby uległa wymazaniu. Jeśli bóg objawił się ojcu tej nocy, czy możliwe jest, by go teraz opuścił? Co otwarło się przed ojcem tej nocy, z pewnością otworzy się ponownie. Dziewięć słońc, Bóg Ojciec na tronie…

— Naprawdę tak pani myśli, Elszabet?

— Jestem tego pewna.

— Mam nadzieję, że się pani nie myli.

— Proszę mi zaufać — powiedziała. — Proszę zaufać bogu.

— Tak.

— Wejdźmy więc z powrotem do środka.

Ksiądz wyglądał na przekonanego.

— Oczywiście — odrzekł.

— Czy mogę przysłać tu Lansforda?

— Naturalnie.

Łzy płynęły mu po policzkach. Jeszcze nigdy nie widziała go tak ożywionego.

Tymczasem w domku B Lansford przygotował kasowanie dla Eda Fergusona, który wyglądał na nieco zniecierpliwionego oczekiwaniem.

— Idź teraz do ojca — powiedziała Elszabet do Lansforda — a ja zajmę się panem Fergusonem.

Technik skinął głową.

Ferguson, mężczyzna o chłodnym wyrazie twarzy około pięćdziesiątki, trafił do Centrum Nepenthe zamiast do więzienia za ogromne i bezsensowne oszustwa w handlu nieruchomościami. Teraz zaczął opowiadać Elszabet o wyjeździe do Mendocino, gdzie miał spotkać się z jakąś kobietą, która miała przyjechać tam z San Francisco. Elszabet słuchała jednym uchem. Umysł zaprzątnięty miała wizją ojca Christie. Jakże ten biedny, upadły ksiądz promieniał opowiadając o tym. Nic dziwnego, że bał się poddać kasowaniu. Stracić jedyny, jakkolwiek mizerny i zniekształcony, okruch bożej łaski, jakim kiedykolwiek został obdarowany…

Gdy Elszabet skończyła już z Fergusonem i zajrzała do syntetycznej kobiety imieniem Alleluja, natychmiast pobiegła z powrotem do domku A. Ojciec Christie siedział uśmiechając się przyjaźnie i głupkowato, charakterystycznie dla kogoś, komu właśnie oczyszczono pamięć z całego mnóstwa faktów. Donna, siostra rehabilitacji z rannej zmiany, była przy nim przeprowadzając normalną procedurę przypominania. Trzebmy było upewnić się, czy pacjent pamięta własne nazwisko, dzisiejszą datę, gdzie jest i dlaczego. Kasowanie miało działać tylko w obrębie pamięci krótkoterminowej, ale zdarzało się, że zabieg zadziałał głębiej, czasami nawet bardzo głęboko. Elszabet skinęła głową młodszej kobiecie.

— W porządku — powiedziała — dziękuję, ja dokończę.

Zdziwiła się czując, jak mocno bije jej serce. Gdy Donna odeszła, Elszabet usiadła obok księdza i delikatnie położyła mu rękę na dłoni.

— No i jak ojciec się czuje? Wygląda ojciec na wypoczętego i odprężonego.

— O tak, Elżbieto, jestem bardzo odprężony.

— Elszabet — przypomniała mu łagodnie.

— A tak, oczywiście.

Przysunęła się bliżej. Spróbował zerknąć jej w dekolt. W porządku — pomyślała.

— Niech mi ojciec powie — odezwała się — czy miał kiedyś sen o dziewięciu słońcach świecących na niebie?

— Dziewięć słońc? — spytał zdziwiony. — Dziewięć słońc jednocześnie?

3

Tego ranka Jaspin był już spóźniony, kiedy wychodził ze swego mieszkania w San Diego. Zdarzało mu się to często. Gdy doszedł w końcu do siebie, pognał autostradą do zjazdu na Chula Vista. Wjechał na otwartą przestrzeń i na rozwidleniu ruszył w stronę doliny Otay, wybierając lokalne, wyjęte spod kontroli drogi. Po dwudziestu minutach jazdy po suchej, gorącej równinie dotarł do blokady drogi ustawionej przez ludzi tumbonde.

Droga była zamknięta, co było oczywistym bezprawiem; nikt jednak w hrabstwie San Diego nie zamierzał mówić ludziom tumbonde, co mają robić. Jezdnię przegradzała ściana energii, za którą, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, stało sześciu czy siedmiu ponurych mężczyzn o ciemnej skórze i szerokich twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi. Ubrani byli w stroje tumbonde: srebrne kurtki, obcisłe czarne getry z czerwonym lampasem, szerokie czarne sombrera i wisiorki z sierpem księżyca na piersiach. Wydawało się, że mają założone maski, ale były to po prostu ich twarze, kamienne, niewzruszone. Żaden z nich nie zdradzał najmniejszych oznak zainteresowania bladym gringo w starym, rozklekotanym samochodzie. Jaspin znał jednak procedurę. Wychylił się przez okno i rzekł:

— Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie.

— Maguali-ga, Maguali-ga — odpowiedział jeden z tumbonde.

— Senior Papamacer naucza. Seniora Aglaibahi jest naszą matką. Rei Ceupassear rządzi.

— Maguali-ga, Maguali-ga.

Jak na razie szło mu dobrze.

— Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie — rzekł ponownie Jaspin.

— Parking jest za dwie kilometr — powiedział beznamiętnie jeden z tumbonde — potem idź pięćset metr. Lepiej biec; już się zaczynać procesja.

— Maguali-ga, Maguali-ga — powiedział Jaspin, gdy zapora znikła. Przejechał obok strażników o kamiennych twarzach i ruszył zakurzoną, wyboistą drogą, aż ujrzał małych chłopców machających do niego z parkingu. Było tam już co najmniej tysiąc samochodów, w większości jeszcze starszych niż jego. Zostawił auto w zakątku pod starym dębem i pobiegł dalej. Mimo że brakowało jeszcze trochę czasu do południa, panował straszliwy upał. Czuł się jak w Arizonie; żadnej wilgoci, jak w piecu. Spróbował wyobrazić sobie, jak by się czuł stojąc w czarnych spodniach i sombrero w słońcu w samo południe.

Po chwili zobaczył wiernych kotłujących się na wysokim pagórku przy drodze. Były ich tysiące. Niektórzy ubrani byli w kompletny strój tumbonde, inni, tak jak on, mieli na sobie zwykle ubrania. Trzymali w rękach sztandary, plakaty, portrety wielkich. Z ukrytych gdzieś głośników dochodził nieustanny, rytmiczny dźwięk bębnów. Ziemia drżała. Pewnie podłączyli prąd — pomyślał Jaspin — porozmieszczali wszędzie węzły elektrostatyczne i zsynchronizowane płytki pulsacyjne. Tumbonde byli może prymitywni, ale technika nie była im obca.

Ustawił się na skraju tłumu. Daleko w przodzie, w połowie zbocza wzgórza, zobaczył olbrzymie figury bóstw z tektury niesione na drągach przez muskularnych, spoconych mężczyzn. Jaspin rozpoznał wszystkie: Prete Noir Negus, tamta to grzmiący wąż Narbail, tam znów byk O Minotauro i Rei Ceupassear, a tamte dwie największe to najwięksi bogowie: Chungira-Który-Przyjdzie i Maguali-ga, bogowie z najdalszych zakątków Wszechświata. Jaspin wzdrygnął się. Wszystko to powariowane, ale nie można zaprzeczyć, że bije z tego moc — pomyślał.

Z tłumu przecisnęła się do niego młoda, szczupła kobieta. Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz, i zapytała:

— Przepraszam, pan doktor Jaspin, prawda? Z Uniwersytetu Kalifornijskiego?

Spojrzał na nią, jakby go ugryzła. Miała może dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata, tłuste jasne włosy i białą bluzkę rozpiętą do pasa. Oczy szkliły jej się nieco, a na mikroskopijnych piersiach miała wymalowane purpurową i pomarańczową farbą znaki Maguali-ga. Jaspin nie rozpoznał jej, ale o niczym to nie świadczyło. W ciągu ostatnich kilku lat zapomniał bardzo wiele osób.

— Przykro mi, myli mnie pani z kimś innym — odparł szorstko.

— Byłam pewna, że to pan. Chodziłam na pana wykłady w dziewięćdziesiątym dziewiątym. Uważam, że były wspaniałe.

— Nie wiem, o czym pani mówi — powiedział z głupawym uśmiechem i odszedł rozpychając się łokciami. Posłała w jego kierunku gest Rei Ceupasseara, jako znak błogosławieństwa i przebaczenia. Pieprzyć cię razem z twoim przebaczeniem — pomyślał Jaspin. W tej samej chwili zrobiło mu się przykro, ale poszedł dalej przeciskając się przez tłum.

Jaspin przechodził bardzo zły okres w życiu. Wszystko zaczęło się psuć właśnie gdzieś w roku, w którym ta dziewczyna, jak powiedziała, chodziła na jego zajęcia. Do tej pory nie rozumiał dlaczego. Miał trzydzieści cztery lata, ale były dni, gdy czuł się, jakby był trzykrotnie starszy. Były to dni ciężkie jak z ołowiu, ciągnące się w nieskończoność. Czasem trwało to cały miesiąc. Z uniwersytetu zwolniono go na początku roku 2102. Nie zaczął jeszcze nawet wtedy pisać pracy, więc doktorat, który nadała mu blondynka, istniał tylko w jej wyobraźni. W rzeczywistości był asystentem na wydziale antropologii i nie zdawał sobie wtedy sprawy, jakim przywilejem jest ciepła, intratna posadka na jednym z nielicznych, wciąż funkcjonalnych uniwersytetów. Teraz zdawał sobie z tego sprawę, ale teraz był już nikim.

— Maguali-ga! Maguali-ga! — rozlegało się wycie ze wszystkich stron. Jaspin podchwycił okrzyk.

— Maguali-ga!

Zaczął przesuwać się pozwalając, by tłum unosił go w stronę wielkich, lśniących w słońcu, kołyszących się figur.

Przychodził na procesje tumbonde już od pięciu miesięcy. Ta była ósma. Nie był do końca pewny, dlaczego tu przychodził. Po części była to ciekawość zawodowa. Wciąż jeszcze uważał się w pewnym stopniu za antropologa, a tutaj miał czystą, żywą antropologię w całej okazałości: apokaliptyczny, mesjanistyczny kult wyznawców gwiezdnego boga, który rozkwitał na brunatnym pustkowiu na wschód od San Diego. Specjalnością Jaspina była irracjonalność. Zamierzał napisać sporą książkę wyjaśniającą mechanizmy rządzące współczesnym światem i sens całego szaleństwa, które dobrzy ludzie końca dwudziestego pierwszego wieku zostawili w spadku potomnym. Tumbonde było czystym obłędem przyciągającym Jaspina z nieodpartą siłą, jak gdyby przez analizę obrzędu, w którym uczestniczył, chciał zrehabilitować się za nieudaną karierę naukowca. Było to jednak dla niego czymś więcej. Zdał sobie sprawę, że odczuwa rodzaj pragnienia, jakąś pustkę w duszy, którą miał nadzieję wypełnić tutaj, choć Bóg jeden wiedział, w jaki sposób.

— Chungira-Który-Przyjdzie! — krzyknął Jaspin torując sobie drogę.

Jemu również udzieliło się panujące wokół podniecenie. Czuł, jak przyspiesza mu tętno i zasycha w gardle. Ludzie tańczyli w miejscu, nie odrywając stóp od ziemi, wyginając się i wymachując ramionami na wszystkie strony. Znów zobaczył blondynkę, kilkanaście metrów od niego, tańczącą w transie. Maguali-ga, Bóg Wrót, przyszedł, by zawładnąć jej duszą.

W tłumie było niewielu białych. Tumbonde powstało w społecznościach latynosko-afrykańskich uchodźców, którzy przybyli tłumnie w okolice San Diego po Wojnie Pyłów. Większość z nich miała skórę ciemną albo wręcz zupełnie czarną. Kult był mieszanką różnych kultur; trochę z Brazylii i Gwinei z domieszką motywów haitańskich, no i oczywiście meksykańskich. Trudno byłoby wyobrazić sobie wyznawany w tej okolicy rodzaj apokaliptycznego kultu, który w krótkim czasie nie nabrałby azteckiego zabarwienia. Ten jednak był w swej naturze bardziej ekstatyczny od typowej odmiany meksykańskiej: mniej krwi, więcej przeobrażeń.

— Maguali-ga! — ryknął rozdzierający głos — zabierz mnie, Maguali-ga!

Ku swemu zdumieniu Jaspin stwierdził, że to on sam jest właścicielem owego głosu.

W porządku, w porządku, daj się ponieść — powiedział do siebie. Nagle poczuł chłód pomimo skwaru. Daj się ponieść. Dobrze wychowany żydowski chłopak z Brentwood szalejący razem z barbarzyńskimi szwarcerami na skwierczącym jak patelnia zboczu wzgórza w środku lipca — dlaczego nie, u diabła? Daj się ponieść, chłopcze.

Był już na tyle blisko, by widzieć mistrzów ceremonii górujących złowrogo nad resztą w swych wysokich, przypominających szczudła butach. Widział więc Seniora Papamacera i Seniorę Aglaibahi u jego boku otoczonych jedenastoma członkami Rady Wewnętrznej. Wokół całej trzynastki lśniła złocista aureola promieni słonecznych. Jaspin zastanawiał się, na czym polegała ta sztuczka, nie miał bowiem wątpliwości, że musi to być trik. Oficjalnie twierdzono, że są rodzajem magnesu przyciągającego energię kosmiczną.

„Siła pochodzi z siedmiu galaktyk” — tłumaczył Senior Papamacer reporterowi „Timesa”. — „To potężne światło, które niesie moc zbawienia. Kiedyś świeciło w Egipcie, później w Tybecie, w miejscu bogów na Jukatanie, w Jerozolimie, w świątyni w Andach, a teraz tutaj, w szóstym z Siedmiu Miejsc. Wkrótce odejdzie na biegun północny, który jest Siódmym Miejscem. Wtedy to Maguali-ga otworzy wrota i Chungira-Który-Przyjdzie zstąpi na nasz świat przynosząc bogactwo gwiazd tym, którzy go kochają. I będzie to czas końca, który stanie się nowym początkiem.” Czas ten, jak stwierdził Senior Papamacer, był już bliski.

Jaspin usłyszał beczenie spętanych kóz, przebijające się przez ogólny hałas. Usłyszał niski, żałobny głos białego byka ofiarnego, zamkniętego w szopie na szczycie wzgórza.

Teraz zobaczył tancerzy w maskach, z których siedmiu symbolizowało siedem łaskawych galaktyk. Ich twarze skryte były za błyszczącymi metalicznie maskami, a nagie ciała zdobiły ornamenty w kształcie słońc, księżyców i planet. Na głowach mieli lśniące jak zwierciadła, czerwone, metalowe kopuły odbijające ostre jak włócznie promienie słońca. W rękach trzymali grzechotki i kastaniety. Śpiewali dziko:

Venha Maguali-ga

Maguali-ga, venha!

Inwokacja. Ustawił się w czołówce tłumu śpiewając i wymachując rękoma. Z lewej strony tęga kobieta powtarzała wciąż po hiszpańsku:

— Odpuść nam nasze grzechy, odpuść nam nasze grzechy…

Po drugiej jego stronie żylasty Murzyn, obnażony do pasa, mruczał łamaną francuszczyzną:

— Słońce wschodzi na wschodzie, słońce zachodzi w Gwinei, słońce wschodzi na wschodzie, słońce zachodzi w Gwinei…

Bębny grzmiały coraz głośniej i szybciej. Wyżej, do szczytu. Zwierzęta piszczały z bólu i przerażenia. Zaczynało się składanie ofiar.

Jaspin znalazł się na krawędzi ogromnego rowu, prawie po brzegi wypełnionego zdumiewającym asortymentem przedmiotów. Były tam klejnoty, biżuteria, monety, lalki, kostki do zabawy, fotografie, odzież, zabawki, sprzęt elektroniczny, broń, narzędzia, paczki z żywnością. Wiedział, co trzeba zrobić. Była to studnia ofiarna. Należało pozbyć się czegoś cennego, aby dać świadectwo swej wierze, że przedmioty te nie będą potrzebne, gdy przybędą bogowie z gwiazd niosąc niewyobrażalne bogactwa wszystkim ludziom cierpiącym na Ziemi. „Musicie złożyć dar Ziemi”, powiedział Senior Papamacer, „jeśli chcecie, by Ziemia sprowadziła dla was dary z gwiazd”. Nie było ważne, czy przedmiot jest powszechnie uważany za cenny: musiał być cenny dla wrzucającego. Jasper miał już przygotowaną ofiarę. Był nią zegarek, ostatnia chyba, z wyjątkiem książek, cenna rzecz, której jeszcze się nie pozbył. Dziewięciofunkcyjne cacko IBM było jednym z lepszych jej wyrobów. Warte było co najmniej tysiąc.

To idiotyczne — pomyślał.

— Dla Chungiry-Który-Przyjdzie — powiedział wrzucając błyszczący przedmiot do przepełnionego rowu.

Po chwili tłum unosił go już na miejsce zjednoczenia. Płynęła krew kóz i owiec, natomiast nie poświęcono jeszcze byka. Jaspin, trzęsąc się cały, znalazł się twarzą w twarz z Seniorą Aglaibahi, dziewicą-matką, boginią na Ziemi. Miała może trzy metry wzrostu, czarne włosy posypane błyszczącym pyłem, oczy obrysowane ognistym szkarłatem, a na nagich, zakończonych ciemnymi sutkami piersiach widniały znaki Maguali-ga. Bogini dotknęła końcem palca jego ramienia. Poczuł coś w rodzaju ukłucia, jakby wbiła mu igłę lub dotknęła aparatem do elektrowstrząsów. Słaniając się na nogach przeszedł obok niej, minął jeszcze bardziej gigantyczną postać Seniora Papamacera i figury bogów Narbaila, Prete Noira, O Minotaura i gwiezdnego wędrowca Rei Ceupasseara. Zobaczył przed sobą wypalony krąg poświęcony Chungirze-Który-Przyjdzie i Maguali-ga. Okrążywszy święte miejsce poczuł się słabo i zaczął tracić przytomność. Upał — pomyślał — podniecenie, tłum, histeria. Zachwiał się, prawie upadł, starał się jednak utrzymać na nogach w obawie przed stratowaniem. Na szczycie wzgórza udało mu się znaleźć drzewo. Przylgnął do niego starając się przetrzymać kolejne fale zawrotów głowy. Wydawało mu się, że uwalnia się od grawitacji, a jakaś potężna siła wyrzuca go daleko w objęcia kosmosu. Unosząc się w przestrzeni zobaczył Chungirę-Który-Przyjdzie. Bóg Wrót był olbrzymią, dziwaczną postacią z rzeźbionymi rogami barana, wyrastającą od pasa ze śnieżnobiałego bloku alabastru. Nad jego lewym ramieniem zawieszone było ogromne, ciemnoczerwone słońce wypełniające połowę fioletowego nieba. Słońce pulsowało i rosło jak gigantyczny balon. Drugie słońce znajdowało się nad prawym ramieniem boga; niebieskie, pulsujące nagłymi wybuchami światła. Pomiędzy słońcami rozpięty był most ze wspaniale błyszczącej materii, jak ognisty łuk na niebie.

— Mój czas niedługo nadejdzie — rzekł Chungira-Który-Przyjdzie. — Wstąpisz wtedy w me objęcia, synu, i wszystko będzie dobrze.

Potem postać zniknęła. Nie było też widać czerwonej ani niebieskiej gwiazdy. Jaspin przecinał rękami powietrze, ale nie był w stanie zatrzymać tego, co ujrzał. Cudowna chwila skończyła się.

Zaczął drżeć. Nigdy jeszcze niczego podobnego nie doświadczył. Przygniatało go to, nie był w stanie się poruszyć, nie mógł oddychać. Na moment poczuł dotknięcie boga. Nie dało się tego w żaden sposób wytłumaczyć, zresztą nie zależało mu na tym. W tamtym momencie doświadczył czegoś, co przekraczało jego zdolność rozumienia, czegoś tak wielkiego, że on, Barry Jaspin, mógł całkowicie się w tym zagubić. Dobry Jezu — pomyślał — czy to możliwe, że tam, w kosmosie, mieszkają tytaniczne istoty, z którymi ludzie tumbonde potrafią nawiązać łączność przez pół wszechświata i że te istoty przyglądają się naszemu światu z odległości tryliona lat świetlnych, że przybywają tu, by rządzić i zmieniać nasze życie? To chyba musiała być halucynacja? Upał, tłum, a może narkotyk, który wstrzyknęła mi seniora?

Otworzył oczy. Leżał pod drzewem, a nad nim pochylała się dziewczyna o jasnych włosach. Bluzkę wciąż miała rozpiętą, ale znaki Maguali-ga na jej piersiach były rozmazane i nieczytelne, a skóra błyszczała od potu.

— Widziałam, że pan zemdlał — powiedziała. — Bałam się, że coś się panu stanie. Jak mogę panu pomóc? Wygląda pan tak dziwnie, doktorze Jaspin.

Nie zadał sobie trudu, by zaprzeczyć, że nazywa się Jaspin. Głosem zdławionym przez lęk wykrztusił:

— Nie do wiary. Nie mogę w to uwierzyć. Widziałem go. Mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć go. Gdybym oczywiście mógł się odważyć.

— Kogo pan widział, doktorze Jaspin?

— Pani nie widziała? Nie widziała go?

— Ma pan na myśli Seniora Papamacera?

— Mam na myśli Chungirę-Który-Przyjdzie — odrzekł Jaspin — patrzącego na mnie z planety w innej galaktyce. Boże wszechmogący, to naprawdę się zdarzyło. Nigdy w to nie wątpiłem.

Poczuł, jakby otaczała go aureola, jakby uświęciło go dotknięcie boga. Wiedział, że jest w nim teraz Chungira-Który-Przyjdzie, że zostanie w nim na zawsze. Za jakiś czas jednak wszystko zaczęło zacierać się i ulatywać, a wtedy był znów pożałowania godnym Barry Jaspinem, spoconym i wyczerpanym, leżącym na gorącym zboczu wzgórza wśród tysięcy krzyczących i mdlejących wokół niego ludzi, wyjących z przerażenia zwierząt i bębnów trzęsących ziemią z siłą 9,5 stopnia w skali Richtera. Usiadł i spojrzał na blondynkę, na której twarzy malowało się zdumienie i przerażenie. Wyglądała, jakby też zobaczyła Chungirę-Który-Przyjdzie w jego oczach w tym krótkim czasie, zanim opuściło go uniesienie. Ogarnął go smutek, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. Nie panując nad sobą zapłakał.

4

Gdy zabieg w domku B był już zakończony, Ferguson powlókł się w stronę internatu na szczycie wzniesienia, czując pustkę w głowie i coś w rodzaju choroby morskiej. To samo, dobrze znane uczucie, towarzyszyło mu każdego ranka o tej porze. Wiedział, że tak dzieje się co dzień, gdyż jego rekorder molekularny, ukryty na palcu pod sygnetem, informował go o tym. Rekorder zastępował mu pamięć. Nacisnął dwa razy sygnet i usłyszał:

— Czujesz się wypluty i skołowany, bo jesteś właśnie po kasowaniu pamięci. Nie przejmuj się tym, stary. Te dupki nie potrafią cię zniszczyć.

Tę wiadomość miał zaprogramowaną na samym początku, tak aby rekorder podawał mu ją co rano, natychmiast po kasowaniu.

Smugi mgły przesuwały się między drzewami. Wszystko było wilgotne i błyszczące. Święty Boże, to przecież lipiec — pomyślał — a czuję się jak w lutym. W żaden sposób nie potrafił przyzwyczaić się do północnej Kalifornii. Brakowało mu upału w Los Angeles, suchego powietrza, a nawet smogu. Tego jednego chyba nigdy żadni naukowcy się nie pozbędą: smogu. Był on w Los Angeles, gdy mieszkali tam tylko Indianie. Może nawet za czasów dinozaurów. Z pewnością będzie tam zawsze.

Ferguson stuknął znów w sygnet i usłyszał swój własny głos.

— Lacy przyjeżdża z San Francisco na weekend. Zatrzyma się w Mendo i ma nadzieję, że dostaniesz przepustkę, by spotkać się z nią w sobotę i w niedzielę. Zadzwoń do niej zaraz po śniadaniu. Oto jej numer…

Zmarszczył brwi i stuknął w pierścień jeszcze dwa razy, sięgając do rozbudowanej pamięci.

— Hasło „Lacy” — powiedział, a rekorder natychmiast odparł:

— Lacy Meyers, mieszka w San Francisco, rude włosy, kościste policzki, 31 lat, niezamężna, poznałeś ją w styczniu 2102 r., pracowała z tobą na kontrakcie przy Betelguzie V. Osiąga orgazm tylko, gdy jest na górze. Urodziny ma 10 marca. Adres domowy i telefon…

— Dziękuję — powiedział. Życie z kasowaniem jest jak pisanie autobiografii na wodzie. Ale nie zamierzał zawsze tak żyć.

Wszedł do internatu i długim, oświetlonym korytarzem dotarł do trzeciego pokoju po lewej, który jak powiedziała mu w trakcie rutynowego przypominania siostra rehabilitacji, dzielił z dwoma współlokatorami: Indianinem każącym mówić do siebie Nick Podwójna Tęcza i facetem o nazwisku Tomas Menendez. Żadnego z nich akurat nie było, widocznie mieli kasowanie na drugiej zmianie. Ferguson stanął chwiejnie na środku pokoju zastanawiając się, który kąt należy do niego. Na jednym z łóżek leżały jakieś kostki. Podniósł jedną, przemówiła do niego po hiszpańsku. W porządku — pomyślał — to proste. Łóżko naprzeciw przykryte było jaskrawoczerwonym kocem w kraciaste wzorki. Indiańskie szmaty — domyślił się. — Jeśli więc nie tamte dwa, wobec tego to tutaj musi być moje. Boże, nienawidzę tego gówna. Co rano zaczynać jak noworodek.

Nie zapominał tylko, dlaczego tu jest. Można było dostać się albo tu, albo do Rehabu 2, a tam obchodzili się z człowiekiem o wiele gorzej. Wychodzili stamtąd faceci łagodni i potulni, nadający się tylko do przycinania róż. Zamierzali wysłać go tam po wyroku za oszustwa, ale okazało się, że jest chory, a może tylko udawał — sam nie był teraz tego pewny — i jego adwokat załatwił mu rok w Nepenthe. „Ten człowiek nie jest przestępcą”, mówił wtedy prawnik. „Jest on ofiarą, tak jak inni”. Czy była to prawda? Ferguson już teraz tego nie wiedział. Może rzeczywiście miał ten syndrom Gelbarda, a może było to jeszcze jedno oszustwo. Obojętnie co to było, tutaj leczyli go z tego. To wiedział na pewno.

Wyskoczył z łóżka i nacisnął płytkę telefonu.

— Proszę linie zewnętrzną — powiedział. Głos komputera odrzekł:

— Mam wiadomość dla pana. Czy podać ją najpierw, panie Ferguson?

— Tak, oczywiście.

— To od pana żony. Jej przyjazd zaplanowany na wtorek nie dojdzie do skutku. Odwiedzi pana dzisiaj o 10.30.

— Na Chrystusa umęczonego! — powiedział Ferguson. — Żartujesz! Dzisiaj? Jaki dzisiaj dzień?

— Piątek, 21 lipca 2103 r.

— Jak długo zamierza zostać?

— Do godziny 15.00 w niedzielę.

W ten sposób weekend z Lacy diabli wzięli. Pieprzony świat! Nawet tutaj starał się planować wszystko tak, jak chciał, ale było to cholernie trudne, prawie niemożliwe, gdy na drugi dzień nic się nie pamiętało i wszystko wydawało się inne niż przedtem. Pieprzony świat! Przyjeżdżać w odwiedziny cztery dni wcześniej!

— Czy doktor dała zgodę na zmianę terminu? — spytał ze wściekłością. — To musi być jakaś pomyłka.

— Numer decyzji…

— Nieważne. Słuchaj, to jakaś paskudna pomyłka. Mam wyjść na przepustkę w sobotę. Nie masz żadnego zapisu mojego podania o przepustkę na ten weekend?

— Przykro mi, panie Ferguson, nie mam tu nic takiego.

— Sprawdź jeszcze raz.

— Nie ma żadnego zapisu podania o przepustkę.

— Musi być. To na pewno pomyłka.

Spróbuj kłócić się z komputerem — pomyślał Ferguson zrezygnowany.

— Jestem pewny, że składałem podanie. Szukaj dalej. A w ogóle połącz mnie zaraz z doktor Lewis. Ona też wie o moim podaniu.

— Doktor Lewis rozmawia teraz z klientem, panie Ferguson.

— To powiedz jej, proszę, że chcę z nią pomówić zaraz, jak skończy.

Stuknął w przycisk przerywający połączenie i ukrył twarz w dłoniach. Odetchnął głęboko dwa czy trzy razy. Znowu zadzwonił telefon. Jeszcze raz głos komputera:

— Czy chce pan nadal tę linię zewnętrzną, panie Ferguson?

— Nie… Tak, oczywiście.

Gdy usłyszał sygnał, wybrał numer Lacy w San Francisco. Siódma piętnaście rano: czy aby już wstała? Cztery dzwonki. A może nocowała poza domem? Nie zdziwiłby się. Po chwili jednak zastanowił się, dlaczego miałby ją o to podejrzewać. O ile pamiętał, prowadziła się jak zakonnica. Pomyślał, że być może kasowanie nie jest tak dokładne, jak mu się wydawało. Odpowiedziała po piątym dzwonku, głosem zaspanym i niewyraźnym:

— Tak?

— Tu Ed, kochanie.

— Ed? Ed! — przebudziła się w jednej chwili. — Mój słodki, co u ciebie? Tyle o tobie myślałam…

— Wiesz, jest problem.

— Problem?

— Tak, z tym weekendem.

— Naprawdę? — jej głos stał się nagle chłodny i odległy.

— Nie chcą mi dać przepustki. Mówią, że mam jakieś nawroty i że będę miał dodatkowe płukanie.

— Już mam wszystkie rezerwacje, kochanie, wszystko poumawiane!

— A przyszły weekend?

Przez chwilę nic nie mówiła.

— Nie wiem, czy będę mogła w przyszłym tygodniu.

— Hm.

— A nawet jeśli nie dostaniesz przepustki, to czy nie mogę ja przyjechać? Przecież mówiłeś, że macie tam dom odwiedzin małżeńskich…

— Nie jesteś moją żoną, Lacy.

Nie powinien był tego mówić. Czuł, jakby ze słuchawki powiało arktycznym chłodem. Odezwał się znowu:

— Nie ma to zresztą znaczenia. Cały weekend będę siedział w wannie, a gdy już ze mną skończą, nie będę umiał odróżnić dupy od łokcia. No i żadnych odwiedzin.

— Przykro mi, Ed.

— Mnie też. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo… — I znów chwila ciszy, a potem pytanie:

— Jak się w ogóle czujesz?

— W porządku. Nie pozwalam tym skurczybykom dobrać mi się do skóry.

— Pamiętasz mnie jeszcze?

— Wiesz, że pamiętam, najdroższa. Widzę wciąż te lśniące, rude włosy. Widzę, jak siedzisz na mnie starając się trafić, gdzie trzeba.

— Och, kochanie.

— Kocham cię, Lacy.

— Ja też cię kocham. Tęsknisz za mną, Ed? Naprawdę?

— Wiesz jak bardzo.

— Gówniany weekend. Ty i ja na plaży w Mendo…

— Nie pogarszaj już tego. Wiesz, że byłbym tam, gdybym mógł.

— I tyle chciałam ci powiedzieć.

— Co na przykład?

— Jest pewna zabawna rzecz. O naszym projekcie kosmicznym, pamiętasz?

— Pewnie że pamiętam. — Jakaś nutka musiała jednak zadrgać w jego głosie, gdyż przypomniała mu:

— Wiesz, to było wtedy, gdy próbowaliśmy sprzedawać podróże świadomości do Betelguzy V. Niedawno śniło mi się, że pojechałam na taką wycieczkę świadomości. Że naprawdę pojechałam na jakąś gwiazdę, rozumiesz?

— Nie możesz zacząć wierzyć we własne zwidy, mała.

— To była najprawdziwsza prawda! Na niebie czerwone słońce i niebieskie. Widziałam złocistą postać z rogami na postumencie z białego kamienia: jak jakiś potwór kosmiczny. Wyciągnął do mnie rękę, machał. Jak wielkolud, prawie jak bóg, a na niebie…

— Posłuchaj, kochanie, ta rozmowa kosztuje mnie fortunę.

— Pozwól mi tylko opowiedzieć. To nie był zwykły sen. Był jak prawdziwy, Ed. Widziałam drzewa na tej planecie, nawet robaki, ale one też były inne niż na Ziemi. Najśmieszniejsze jest, że to właśnie usiłowaliśmy sprzedać ludziom, za to cię posadzili i…

— Posłuchaj, Lacy. Wołają mnie już na leczenie.

— Tak, tak. Dobrze.

— Zobaczymy się w następny weekend? Opowiedziałabyś mi wtedy wszystko do końca.

— Nie wiem, czy będę mogła. Mówiłam ci, będzie ciężko.

— Postaraj się, Lacy. Cholernie tęsknię za tobą.

— Tak Ed, ja też.

Nie zabrzmiało to przekonująco. Dziwka — pomyślał czując wzbierającą w nim złość. Gdyby była w zasięgu ręki, dałby jej parę razy w twarz. Po chwili jednak zrozumiał, że to nie jej wina, że przecież była przygotowana, żeby przyjechać jutro, a jego żona wszystko popsuła. Nie mógł przecież wymagać od Lacy, by czekała na niego tydzień za tygodniem. Prędko zastosował jedno z ćwiczeń uspokajających, które pokazała mu doktor Lewis.

— Kocham cię, Lacy. Bardzo chciałbym zobaczyć się jutro z tobą. Wiesz o tym — powiedział najczulej, jak potrafił.

Rozłączył się i dotknął pierścienia.

— Hasło „żona” — zażądał.

Odpowiedział mu jego własny głos:

— Żona: Mariela Johnston. Urodziny 7 sierpnia. W lecie tego roku skończy 33 lata. Ożeniłeś się z nią w Honolulu, 4 lipca 2098 r. Niezły towar, ale nie możesz już jej znieść. Twój prawnik sprawdza, jakie są możliwości uzyskania rozwodu.

Świetnie — pomyślał. — Ale na pewno nic jeszcze nie załatwił. A ona przyjeżdża tu w odwiedziny rodzinne psując mój weekend z Lacy. Ciężka cholera! Przymierza się, żeby wyciągnąć coś z opieki społecznej. Założę się, że o to właśnie jej chodzi. Dobra żoneczka przyjeżdżająca w odwiedziny!

Ktoś zastukał do drzwi.

— Kto tam? — spytał Ferguson.

— Alleluja — odpowiedział najbardziej melodyjny kobiecy głos, jaki w życiu słyszał.

Coś zaczęło majaczyć mu w poplątanej i okaleczonej pamięci, ale nie potrafił tego rozpoznać. Dotknął znów sygnetu i powiedział:

— Hasło „Alleluja”.

— Pacjentka Centrum Nepenthe. Syntetyczna kobieta, wspaniałe ciało, strasznie pojebana osobowość. Dmuchasz ją od czasu do czasu przez całe lato.

Spojrzał na sygnet z niedowierzaniem. Dmuchać syntetyk? Musisz być nieźle wygłodzony, chłopie. No ale skoro rekorder tak mówi, to widocznie tak jest.

— Wejdź — powiedział.

Gdy ją zobaczył, uwierzył w to, co pierścień mu powiedział. Syntetyk czy nie, łatwo było mu wyobrazić sobie, że idzie z nią do łóżka. Wyglądała świetnie. Jak prawdziwa. Była niewiarygodnie piękna, jak to zwykle syntetyki. Prezencja laserowej gwiazdy, długie nogi, gładka skóra, czarne kręcone włosy, słodka buzia. Miała na sobie coś lekkiego i cienkiego, ukazującego wyraźnie zarys sutków. W świetle padającym z korytarza widział nawet czarny trójkącik włosów łonowych. Nigdy nie mógł zrozumieć, po co oni zadają sobie tyle trudu, by jeszcze umieszczać włosy łonowe na imitacjach. Może po to, by nie można było ich tak łatwo odróżnić? Ale przecież i tak nie było trudno ich rozpoznać, gdyż urodą przewyższały każdy ideał ludzkiej piękności.

Wśliznęła się do pokoju i zapytała:

— Dobrze się czujesz?

— Dlaczego? Źle wyglądam?

— Bardzo spięty, drażliwy, podenerwowany. Może tak zawsze wyglądasz, ale chyba nie jesteś odprężony.

— Podenerwowany? Tak, do cholery, jestem podenerwowany. Wszystko mi się komplikuje. Niewłaściwa osoba w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie i nie podoba mi się to. Wkurzyłem się — potrząsnął głową. — Do diabła, to nie jest dobry początek rozmowy, co? Spróbujemy jeszcze raz. Cześć, Alleluja. Allie.

Uśmiechnęła się.

— Przepraszam. Cześć, ty jesteś Ed Ferguson, prawda?

— Możesz się założyć o swoją śliczną pupę, że tak.

— Znalazłam pod poduszką wiadomość, że zaraz po kasowaniu mam przyjść ci się przedstawić. Zdaje się, że robię to co rano, czy tak?

— Tak — odparł, mimo że sam nie pamiętał więcej od niej. Wstał, podszedł do niej, przyciągnął ją do siebie. Pocałowali się, a jego ręce powędrowały w kierunku jej piersi. Wyobraził sobie, że takie właśnie muszą być piersi czternastolatki: twarde jak plastik, ale cieplejsze. — Tak, robimy to codziennie. Zapoznajemy się na nowo. Alleluja, Ed, Ed, Alleluja. Ogromnie miło mi cię poznać. Rozumiesz? To ten scenariusz.

— Dlatego nawet warto mieć kasowanie — powiedziała. — Zawsze jest tak, jakby to był pierwszy raz. — Roześmiała się i przytuliła do niego.

— Pójdziemy po południu na spacer do lasu, dobrze? Zaraz wrócą twoi współlokatorzy.

— Dziś nie mogę pójść, Allie.

— Nie mogę?

— To te denerwujące komplikacje, o których ci mówiłem. O wpół do jedenastej mam gościa. Moja żona. Przyjeżdża w odwiedziny.

Odsunęła się od niego, urażona.

— Nie wiedziałam, że masz żonę, Ed.

— Ja też nie, dopóki komputer mi o tym nie przypomniał. Miała przyjechać we wtorek, ale okazało się, że przyjeżdża dzisiaj. Lasek jest więc wykluczony, kotku.

— Mamy jeszcze trzy godziny.

— To są odwiedziny rodzinne, rozumiesz? — odparł Ferguson. — Gdybym mógł, tobym poszedł z tobą, wiesz o tym, ale dzisiaj jestem po prostu zajęty. Pojedzie w niedzielę po południu i wtedy będziemy się mogli zabawić. W porządku?

Zobaczył w jej oczach gniew i przestraszyło go to. Zawsze bał się gniewu kobiet, ale gniew Allelui był czymś szczególnym, dlatego że ona była szczególna. Wiedział, że gdyby chciała, mogłaby urwać mu ręce i nogi jak skrzydełka muchy. Syntetyczni ludzie byli zdumiewająco silni. Ona zaś była niezrównoważoną emocjonalnie syntetyczną kobietą, a do tego stała pomiędzy nim a drzwiami. Zerknął w stronę telefonu zastanawiając się, czy zdąży nacisnąć tarczę i wezwać pomoc, zanim ona uderzy.

Jednak nie zaatakowała. Zastosowała jakieś ćwiczenie (widział, jak drgają jej mięśnie policzków) i uspokoiła się.

— W porządku — powiedziała. — Jak ona wyjedzie. Twoja żona.

— Wiesz, że wolałbym zabawić się z tobą.

Sztuczna kobieta machinalnie skinęła głową. Wydawało się, że odpływa w jakiś inny świat.

— A ty dobrze się czujesz? — zapytał.

— Nie wiem — odpowiedziała spokojnie. — Coś mnie czasami nachodzi, dziś w nocy też to przyszło.

— Opowiedz mi.

— Tylko nie śmiej się. Mam dziwne sny, Ed.

— Sny?

Zawahała się.

— Wydaje mi się, że widzę inne światy. Jeden jest cały zielony, z zielonym niebem, zielonymi chmurami, a ludzie wyglądają, jakby zrobieni byli ze szkła. Czy miałeś kiedyś takie sny?

— Nie pamiętam moich snów — powiedział. — Zawsze rano mi je kasują. Śnił ci się inny świat? Jak to się stało, że to pamiętasz, skoro miałaś rano kasowanie?

— Kilka światów. Zielony był jednym z nich. Sny mi jakoś zostają, wiesz? Może dlatego, że jestem syntetyczna. Może kasowanie nie zawsze na mnie działa. Był jeszcze taki świat, który widziałam już ze dwa razy, z dwoma słońcami na niebie.

Ferguson osłupiał ze zdumienia, a ona mówiła dalej:

— Jedno czerwone, a drugie…

— Niebieskie?

— Tak, niebieskie! Też to widziałeś?

Poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. To zwariowane — pomyślał.

— I było coś złotego, wielkiego, z rogami, na bloku białego kamienia?

— Widziałeś to! Widziałeś!

— Jezu umęczony — powiedział Ferguson.

5

Mijał trzeci dzień, odkąd Charleyowi udało się uruchomić ciężarówkę. Wjechali we wschodnią, spieczoną słońcem stronę doliny San Joaquin. Oby tak dalej — pomyślał Tom. — Może zabiorą mnie ze sobą aż do San Francisco.

— Spójrzcie na to zwariowane, zakazane miejsce — powiedział Charley. — Mój dziadek pochodził z tych okolic. Był cholernie bogaty. Bawełna, pszenica, kukurydza i Bóg wie co jeszcze. Osiemdziesięciu ludzi u niego pracowało, rozumiecie?

Trudno było uwierzyć, że trzydzieści lub czterdzieści lat temu uprawiano tu ziemię. Oczywiście teraz nikt już niczego nie uprawiał. Ziemia zamieniała się znów w pustynię, jak przed czterystu laty, zanim wybudowano kanały irygacyjne. W letnim słońcu wszystko było brązowe, poskręcane, martwe.

— Co to za miasto? — spytał Buffalo.

— Nikt już chyba nie pamięta — odrzekł Charley.

— Fresno — stwierdził mężczyzna zwany Tamale’em, który na każdy temat miał komplet informacji, tyle że fałszywych.

— Gówno prawda — powiedział Charley — Fresno jest dalej na południe, nie wiesz o tym? Nie mów mi też, że to Sacramento. Sacto jest w tym kierunku. To są, jakby nie było, duże miasta, a tutaj to tylko miasteczko i założę się, że nikt nie pamięta jego nazwy.

— W Egipcie mają miasta, które przetrwały dziesięć tysięcy lat i wszyscy znają ich nazwy, a tu zostawisz coś na trzydzieści lat i kto cokolwiek pamięta? — odezwał się Buffalo.

— Chodźmy tam — rzekł Charley. — Może jeszcze coś ciekawego znajdziemy. Drapnijmy coś.

— Drapnijmy, drapnijmy — zawtórował mały Latynos nazywany Mujerem. Wszyscy się roześmiali.

Tom podróżował już z drapaczami. Wolał ich od towarzystwa bandidos. Było to o wiele bezpieczniejsze. Wcześniej czy później bandidos robili coś tak idiotycznego, że w końcu ich wykańczano. Drapacze lepiej potrafili dbać o własną skórę. Zwykle nie byli tak dzicy jak bandidos i może trochę bardziej przebiegli. Zajęcie drapaczy było czymś pośrednim pomiędzy grabieżą a rozbojem, byle tylko utrzymać się przy życiu w tej wędrówce po peryferiach wielkich miast. Czasami zabijali, ale tylko gdy było to niezbędne: nigdy dla zabawy. Tom zżył się szybko z całą grupą. Miał nadzieję, że uda mu się pozostać z nimi co najmniej do San Francisco. A jeżeli się nie uda, to też dobrze. Jedynym sposobem na życie było spokojne przyjmowanie wszystkiego, co niesie ze sobą. Teraz pragnął podróżować z Charleyem i jego drapaczami. Opiekowali się nim. Podróżowali przez dziki kraj. Dziko było wszędzie, ale tu bardziej niż gdzie indziej.

Uważał, że jest przy nich bezpieczny. Stał się dla nich rodzajem maskotki przynoszącej szczęście.

Ta rola nie była dla niego nowa. Tom wiedział, że dla pewnego rodzaju ludzi obecność kogoś takiego jak on jest wysoce pożądana. Uważali go za wariata, nieszkodliwego, zwariowanego w sympatyczny sposób. Trzeba było wykorzystywać każdą odrobinę szczęścia, a taki wariat jak Tom musiał go mieć mnóstwo, skoro tak długo udawało mu się przeżyć, włócząc się po krawędzi świata. Był więc ich maskotką. Lubili go wszyscy: Buffalo i Tamale, Mujer, Ruper, Choke i Nicholas, a zwłaszcza Charley. Wszyscy oprócz Stidge’a. Stidge wciąż nienawidził go i tak chyba miało już pozostać, bo przecież został pobity z powodu Toma. Stidge nie śmiał jednak go tknąć ze strachu przed Charleyem, a może po prostu z obawy, że mogłoby to przynieść im pecha. Tak czy inaczej, Toma nie obchodziło dlaczego, dopóki Stidge trzymał się z dala od niego.

— Spójrzcie tam — wskazał ręką Charley — popatrzcie tylko!

Widok był przerażający. Strzaskane ulice, sterczące pionowo kawały asfaltu, gołe mury domów, sucha trawa wystająca spomiędzy porozbijanych płyt chodnikowych, piasek nawiewany z pól, poprzewracane wraki samochodów.

— Musieli tu mieć paskudną wojnę — powiedział Mujer.

— Nie tutaj — odparł Choke, mężczyzna przypominający kościotrupa o czole pociętym bliznami. — Tutaj nie było żadnej wojny. Wojna była bardziej na wschód, ty głupku, w Kansas, Nebrasce, Iowa, tam gdzie zrzucili pył.

— Wszystko jedno — wtrącił Buffalo — pył nie rozwali tak miasta. Pył tylko nanosi na wszystko ciężki ładunek, tak że jak czegoś dotkniesz, to cię spali.

— No to kto to zrobił? — spytał Mujer.

— Ludzie. Uciekający ludzie — odpowiedział Charley cichym głosem. — Myślisz, że te miasta odbudują się same? Ludzie odeszli, bo nie dało się już tu uprawiać ziemi, a może za dużo pyłu z ciężkim ładunkiem przywiało od strony martwych stanów, a może pękł kanał gdzieś na północy i nikt nie wiedział, jak go naprawić. Ruszyli do Frisco albo na południe, potem pordzewiały rury, przyszło trzęsienie ziemi, nie było nikogo, żeby cokolwiek naprawić, wszystko niszczało coraz bardziej, a na koniec przyszli drapacze, by wynieść to, co jeszcze zostało. Nie potrzeba wcale bomb, żeby zniszczyć jakieś miejsce. Niczego nie trzeba. Wystarczy zostawić tak jak jest, a samo się rozleci. Nie budowali tego na dłuższy czas, jak Egipt, co, Buffalo? Budowali na trzydzieści, czterdzieści lat, no i po trzydziestu latach zużyło się.

— Cholera — powiedział Mujer — ale mamy gówniany świat!

— Pojedziemy do San Francisco — odparł Charley. — Nie jest tam tak źle. Spędzimy tam lato. Przynajmniej będzie chłodno, mgła, wiaterek.

— Co za popieprzony świat — powiedział znowu Mujer.

Stojący na uboczu Tom oznajmił:

Albowiem gniew Pana dosięgnie wszystkie narody, a Jego ręka wszystkie ich armie. On zniszczył je doszczętnie, On przywiódł je na zatracenie.

— Co mówi nasz czubek? — zapytał Stidge.

— To Biblia — odpowiedział Buffalo. — Nie znasz Biblii?

I wyrosną ciernie w jej pałacach, pokrzywy i jeżyny w jej fortecach, i będą schronieniem dla smoków i przystanią dla sów.

— Znasz to wszystko na pamięć? — spytał Charley.

— Wiele z tego — odrzekł Tom. — Jakiś czas byłem kaznodzieją.

— Gdzie to było?

— Tam — powiedział Tom wskazując kciukiem za prawe ramię. — W Idaho. W stanie Waszyngton.

— Podróżowałeś?

— Trochę.

— A byłeś kiedyś na Wschodzie?

— Masz na myśli Nowy Jork, Chicago, te miejsca?

— Tak, te okolice.

— Jak? — odparł Tom. — Miałem frunąć?

— Tak — roześmiał się Mujer — frunąć! Na miotle!

— Kiedyś tak było — powiedział Tamale. — Od wybrzeża do wybrzeża. Wsiadałeś do samolotu w San Francisco i za trzy godziny byłeś w Nowym Jorku. Ojciec mi opowiadał.

— Trzy godziny — powiedział Stidge — gówno prawda. Gówno i tyle.

— Trzy godziny — powtórzył Tamale. — Kogo nazywasz gównem? — wyjął nóż. — Mojego ojca? No dalej, powiedz to jeszcze raz. Powiedz też coś na moją matkę, Stidge. No, dalej!

— Przestańcie — przerwał mu Charley. — Przyszliśmy tu drapać, więc drapmy. Stidge, działasz nam na nerwy.

— Myślisz, że w to uwierzę? Trzy godziny i jesteś w Nowym Jorku?

— Mój ojciec tak mówił — mruknął Tamale.

— Wtedy był inny świat — rzekł Charley. — Przed Wojną Pyłów wszystko było inne. Może to było pięć godzin, co, Tamale?

— Trzy.

Tom czuł, że cała ta rozmowa uciska mu czaszkę jak rak mózgu. Trzy godziny, pięć, jakie to ma znaczenie? Ten świat już nie istniał. Czując nadchodzącą wizję odszedł na bok.

Dobrze, dobrze. Niech nadchodzi. Oni niech się tam kłócą, niech się posiekają, jeśli tego właśnie chcą. On mieszkał w innym, lepszym świecie. Odszedł jeszcze dalej, za postrzępiony, wystający w górę fragment chodnika, minął kłębowisko zardzewiałych przewodów wysokiego napięcia i usiadł na krawężniku zasypanej piaskiem ulicy. Oparł się o olbrzymią palmę, która wyglądała, jakby miała przetrwać nawet wtedy, gdy Kalifornia i wszystko, co człowiek tu zbudował, ostatecznie runie w gruzy.

Wizja nadeszła. Była wyraźna i do tego widział wszystko naraz.

Czasem wszystko przychodziło równocześnie; nie jeden, wyizolowany świat, ale zdumiewająca ich wielość przychodzących jeden za drugim. W takich chwilach czuł się środkiem wszechświata. Całe galaktyczne imperia przepływały przez jego duszę. Widział obraz królestw nad królestwami leżących poza zasięgiem percepcji człowieka.

— Chodźcie do mnie! O tak, chodźcie, chodźcie!

Przed jego szeroko otwartymi w podziwie oczami przesuwała się najwspanialsza procesja, jaką kiedykolwiek oglądał; następujące po sobie światy, jak potok, jak dzika powódź. Zielony Świat, Imperium Dziewięciu Słońc i Podwójne Królestwo, następnie światy Poro i Zygerone, którzy byli panami Poro, a nad nimi wznosiła się sylwetka dostojnika Kusereen z rasy, która panowała nie wiadomo w ilu galaktykach, łącznie z Zygerone i Poro. Widział drgające, przezroczyste istoty, zbyt niezwykłe, by były sennymi zjawami. Widział wirujące dyski świetlne rozciągające się do jądra wszechświata. Przez umysł przemykały mu całe biblioteki danych, spisy cesarzy i królów, bogów i demonów, teksty biblii nieznanych religii, opery, która trwała jedenaście lat galaktycznych. W dłoni trzymał inkrustowaną kulę, nie większą niż pyłek, w której zapisane były imiona i dzieje miliona władców z dziewięciu tysięcy dynastii Sapiil. Widział szereg czarnych wież, wyższych niż góry, ciągnący się nieprzerwanie aż po linię horyzontu. Odbierał bodźce ze wszystkich kierunków w czasie i przestrzeni. Widział pięćdziesięciu półbogów Wieku Theluvary, trzy miliardy lat temu, gdy nawet Kusereenowie byli młodzi, widział Ludzi-Oczy z Wielkiej Gwiezdnej Chmury, którzy dopiero mieli zaistnieć, a także tych, którzy zwali się Ostatnimi, choć wiedział, że takimi nie byli. Mój Boże — pomyślał — mój Boże. Jestem niemal niczym, a Ty zesłałeś wszystkie te cuda na mnie. Ja, Tom, jestem Twoim sługą. Gdybym tylko mógł opowiedzieć im o tym, co mi pokazałeś. Gdybym tylko mógł. Jak mam służyć Tobie, który stworzyłeś to wszystko i jeszcze tak wiele więcej? Do czego jestem Ci potrzebny? Czy mam im o tym opowiedzieć? Jeśli tak, opowiem. Pokażę im. Sprawię, że Twoje cuda objawią im się przed oczami. Mój Boże, mój Boże, mój Boże.

A wizje wciąż przesuwały się. Świat za światem, bez końca.

Później wszystko znikło w ułamku sekundy, a on leżał rozciągnięty na zrujnowanej ulicy opuszczonego miasta, oszołomiony, chwytając z trudem powietrze. Ubranie miał zupełnie przepocone. Przed nim pojawiła się zatroskana twarz Charleya.

— Tom, Tom! Możesz mówić, Tom?

— Tak, jasne.

— Myśleliśmy, że masz atak.

— Ten największy — odparł. — Widziałem wszystko. Widziałem moc i chwałę. Och, nieszczęsny Tom, nieszczęsny, nieszczęsny Tom! To był ten największy i już nigdy nie wróci!

— Pomogę ci wstać — powiedział Charley. — Jesteśmy gotowi do drogi. Możesz wstać? No już, spokojnie. Miałeś znowu wizję, tak? Widziałeś Zielony Świat?

Tom skinął głową.

— Widziałem, tak. Widziałem wszystko — odpowiedział. — Wszystko.

Загрузка...