Robert Silverberg Via Roma

Jak ustalono, czeka na mnie powóz, kiedy schodzę na ląd w porcie neapolitańskim po sześciodniowym rejsie parowcem z Brytanii. Mój ojciec o wszystko się zatroszczył ze zwykłą sobie zapobiegliwością. Woźnica od razu mnie spostrzega, bo i trudno nie zauważyć potężnego, złotowłosego barbarzyńcy, nordyckiego wielkoluda, który góruje nad zagonioną ciżbą niskich, smagłych południowców.

Signore! Signore! — woła. — Venga qua, signore.

Jednakże ciepło słonecznego październikowego dnia przykuwa mnie do miejsca. Rozglądam się w oszołomieniu, przygnieciony natłokiem nieznanych mi widoków i zapachów. Podróż z ojczystej Brytanii, gdzie panują jesienne słoty, do baśniowej krainy niekończącego się lata okazała się wyprawą nie tylko do innego kraju, ale wręcz świata. Urzeka mnie migotliwe, rozpalone powietrze, intensywny blask słońca, krocie nieznanych tropikalnych drzew. I rozległe, imponujące miasto, rozciągnięte wzdłuż wybrzeża Zatoki Neapolitańskiej. I pagórki porośnięte bujną zielenią, pięknie upstrzone bielą zimowych willi cesarskiej arystokracji. Na prawo zaś, w oddali, piętrzy się ciemna góra, potężny wulkan Wezuwiusz, wznoszący się nad miastem jak drzemiący bóg. Wydaje mi się, że widać nikłą, szarą smużkę dymu, wydobywającą się chybotliwie z wierzchołka. Może w czasie mojej obecności bóg się obudzi i okrwawi zbocza ognistą rzeką lawy, jak to czynił na przestrzeni niezmierzonych wieków?

To się akurat nie stanie. Ale będzie ogień — pożar, który strawi imperium. Moim przeznaczeniem jest stanąć na krawędzi, w rozbłyskach pożogi, bez świadomości tego, co się wokół dokonuje. Biedny, niewinny naiwniak z dalekiego kraju.

Signore! Per favore! — Woźnica przepycha się w moją stronę i niecierpliwie szarpie mnie za rękaw, co jest wyjątkowo karygodnym zachowaniem. W Brytanii dałbym takiemu w łeb, lecz to nie Brytania, tu zapewne panują inne obyczaje. Patrzy na mnie błagalnym wzrokiem. Dwukrotnie przewyższam go wzrostem.

— Ty znasz romano, signore? — pyta ze śmiesznym brytańskim akcentem. — Musimy stąd zaraz wyjechać. Tłok, masa ludzi, bagaże, co tylko. Nie wolno mi marudzić na nabrzeżu, gdy mam pasażera. Takie prawo. Capisce, signore? Capisce?

Si, si, capisco — odpowiadam. Oczywiście, że mówię po rzymsku. Przygotowując się do podróży, przez trzy tygodnie uczyłem się języka, w zasadzie dość łatwego. Bo czymże on jest, jeśli nie uproszczoną, ordynarną wersją łaciny. A kto nie zna łaciny w cywilizowanym świecie? — Andiamo, si.

Uśmiecha się i kiwa głową.

Allora. Andiamo!

Dookoła harmider. Nowo przybyli pasażerowie usiłują znaleźć środek transportu do hotelu, rodziny furiacko bronią się przed rozdzieleniem w tłoku, handlarze sprzedają tanie zegarki kieszonkowe i niestarannie pokolorowane kartki pocztowe, parszywe psy ujadają, mali obszarpańcy łotrowskim wzrokiem wodzą za torebkami. Gwar i hałas nie do opisania. A my, ja i woźnica, oazą spokoju pośrodku tego wszystkiego. Wskazuje mi miejsce w powozie: pluszowe siedzenie, skórzane obicia, błyszczące mosiężne okucia, ale też nieznośny zapach czosnku. Dwa szlachetne kasztanowe konie stoją cierpliwie w uprzęży. Przybiega bagażowy i słychać, jak walizy uderzają o dach. Po chwili z delikatnym kołysaniem jedziemy wzdłuż nabrzeża w kierunku tętniącego życiem śródmieścia, mijając marmurowe nadmorskie pałacyki urzędników celnych i niezliczoną ilość gmachów cesarskiej administracji, jak również świątynie Minerwy, Neptuna, Apolla i Jupitera Optimusa Maximusa. Podążamy krętymi bulwarami w kierunku dzielnic modnych hoteli na zboczach między portem a wzgórzami. Zatrzymam się w „Tyberiuszu” przy Via Roma, bulwarze będącym, jak mi powiedziano, wielką promenadą górnego miasta — miejscem, które trzeba zobaczyć i na którym należy się pokazywać.

Przecinamy ulice, liczące zapewne dwa tysiące lat. Bawi mnie myśl, że ongiś mógł tędy przejeżdżać sam August Cezar, Neron, a nawet Klaudiusz, starożytny zdobywca mojej ojczyzny. Poza obrębem portu budynki są wąskie i wysokie, ponure pięcio — i sześciopiętrowe kamienice, pobudowane obok siebie bez najmniejszej przerwy. Okiennice zatrzaśnięte przed południowym skwarem, nieprzeniknione i tajemnicze. Tu i ówdzie szersze, niższe budynki z małymi podwórkami: tęgie i przysadziste gmaszyska z szarego kamienia, wzniesione przed dwustu laty w kwiecistym barokowym stylu. Są to niewątpliwie kupieckie rezydencje możnych importerów i eksporterów, dzięki którym miasto prosperuje. Gdyby tu mieszkała moja rodzina, zapewne miałbym podobny dom.

Jesteśmy jednak Brytonami. Nasz śliczny, przestronny dworek stoi pośród rozległych falujących traw w słodkiej Kornwalii. Jestem tu tylko turystą, opuszczającym swoją ustronną, zapyziałą prowincję, żeby po raz pierwszy w życiu zobaczyć wspaniałą Italię, skoro się wreszcie skończyła druga wojna zjednoczeniowa i znów można bez przeszkód poruszać się między odległymi zakątkami imperium.

Gapię się, zafascynowany, na wszystkie strony, aż z tego patrzenia rozbolały mnie oczy. Gliniane doniczki z olśniewającymi czerwonymi i pomarańczowymi kwiatami na ścianach domów, krzykliwe szyldy na wysokich słupkach nad sklepami, targowiska ze stosami nieznanych zielonych i fioletowych owoców i warzyw. Gdzieniegdzie na murach kamienic wiszą długie, wyblakłe transparenty, na których metodą litografii utrwalono portret poprzedniego cesarza Laureolusa lub jego wnuka i następcy tronu, świeżo upieczonego władcy Maksencjusza Augusta, opatrzony u góry i u dołu pochwalnymi, patriotycznymi hasłami. To rewir lojalistów. Podobno neapolitańczycy kochają imperium bardziej niż obywatele Urbs Romy.

Nareszcie Via Roma. Istotnie, wielki bulwar, rzekłbym nawet, że większy od tych w Londinie i Parisi; biegnący środkiem szeroki pas dla powozów, obrzeżony dziwnymi, nienaturalnie połyskliwymi ciepłolubnymi krzewami i drzewami, zaś po obu stronach drogi przepyszne biało-różowe marmurowe fasady wytwornych hoteli, luksusowych sklepów, rezydencji bogaczy. Mnóstwo przydrożnych kafejek, a wszędzie tłok. Mijając je, słyszę wesołe pogawędki, hałaśliwe wybuchy śmiechu, brzęk szkła. Hotelowe markizy, umocowane jedna przy drugiej praktycznie w nieprzerwanym ciągu, wykrzykują dzieje imperium imionami sławnych cesarzy: Hadriana, Marka Aureliusza, Augusta, Maksymiliana, Lucjusza Agryppy. I, nareszcie, „Tyberiusz”: hotel ani nie najpiękniejszy, ani też nie najmizerniejszy w tej gromadzie: budynek z białym frontonem w klasycznym stylu odrodzenia, usytuowany w jasnej dzielnicy eleganckich sklepików i restauracji.

Recepcjonista mówi płynnie po brytańsku.

— Pański paszport poproszę.

Ogląda go z napuszoną miną. Patrzy na moje złote loki i długie, sumiaste wąsy, porównuje je z wizerunkiem mniej zarośniętego oblicza na zdjęciu paszportowym. Doszedłszy do wniosku, że faktycznie jestem Cymbelinem Wetruwiuszem Skapulanusem z Londinu, z rodu Karatakusa w Kornwalii, gwizdnięciem przywołuje facchina, który wtaszczy na górę walizy. Apartament jest komfortowy: wysokie pomieszczenia w rogu budynku, widok na port z jednej strony i z drugiej na wulkan. Parobek hotelowy uczy mnie obsługiwać wannę, pokazuje nocną lampkę i barek z trunkami, pieczołowicie poprawia łóżko. Daję chłopakowi złotego solida (nikt nie zarzuci skąpstwa Skapulanusowi z rodu Karatakusa), ten jednak beznamiętnie chowa go do kieszeni, jakbym mu rzucił miedziaka.

Po jego odejściu, nim się rozpakuję, długo stoję przy oknie, sycąc się panoramą miasta i roziskrzonej zatoki. Nigdy nie oglądałem tak cudownych widoków: szerokie, paradne aleje, świątynie, amfiteatry, błyszczące wieżyczki pałaców, jazgotliwe targowiska. A przecież to tylko Neapolis, drugie miasto Italii! W porównaniu z nim nasz ukochany Londin jest błotnistą, prowincjonalną dziurą. Skoro tak wygląda Neapolis, jak zaprezentuje się Rzym?

Doświadczam dziwnie niepokojącego i niezwykłego uczucia, jakim są, podejrzewam, początki pokory. Jestem synem zamożnego człowieka, mój ród wywodzi się — bardziej lub mniej krętymi drogami — od królów dawnej Brytanii, kształciłem się na najlepszych uczelniach, odebrałem gruntowne wykształcenie, ukończywszy z wyróżnieniem studia w kantabrygijskiej uczelni na kierunku historii i architektury. Ale jakie to ma tu znaczenie? Przebywając w Italii, w samym sercu niezniszczalnego imperium, jestem tylko muskularnym, zadufanym w sobie Celtem z dalekiego krańca cywilizacji. Tutejsi ludzie pewnie uważają, że w domu noszę skórzany kilt i wcieram we włosy świńskie sadło. Mogę się tu nie raz poczuć jak ryba wyrzucona na brzeg. Będzie to dla mnie nowe przeżycie, ale czyż nie dlatego celem mojej podróży jest Italia, Roma Mater? Szukam nowych doświadczeń.


* * *

Kiedy wychodzę na popołudniowy spacer, sklepy przy Via Roma są pozamykane. Nikogo nie widać, ludzie cisną się tylko w kawiarniach i restauracjach. Ze względu na żar lejący się z nieba praca zamiera w południe, wznawiana w chłodniejszej porze wieczorem. Witryny zachęcają do kupna zadziwiających towarów ze wszystkich zakątków imperium: Afryki, Indii, Galii, Hispanii, Brytanii, nawet Azji Mniejszej i tajemniczych krajów, które leżą dalej, Kataju i Cipangu, gdzie mieszkają mali ludzie o skośnych oczach. Najmodniejsze ubrania, klasyczna biżuteria, piękne buty, przedmioty użytku domowego, drogie artykuły najrozmaitszego typu. Tu właśnie uwidacznia się wielkie bogactwo imperium. Wojna się wreszcie skończyła, toteż ze wszystkich ujarzmionych prowincji zaczynają spływać towary zbytku.

Chodzę tak sobie i chodzę. Via Roma wydaje się bezkresna, ciągnie się przede mną w nieskończoność, daleko poza widnokrąg. Oczywiście, ma swój koniec, o czym świadczy sama nazwa. Jej kresem musi być wielka metropolia Urbs Roma. Nieprawdą jest, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, jak się mówi w Italii, lecz ta akurat rzeczywiście tam biegła. Wystarczyłoby iść stale na północ, żeby kiedyś dojść do Miasta Siedmiu Wzgórz. Ale na to jeszcze przyjdzie czas. Podbój Italii musi się dokonać małymi krokami. Najpierw Neapolis i jego malownicze okolice, a dopiero potem skok na północ, na spotkanie ze złowrogim miastem cesarzy.

Ludzie wychodzą już z kafejek. Niektórzy odwracają się i gapią na mnie bez skrupułów, jak ja gapiłbym się na słonia lub żyrafę na ulicy w Londinie. Nie widzieli nigdy Bryta? Jasnych włosów tu się nie spotyka? Może zwracam na siebie uwagę wzrostem i szerokimi barami, a może złotym kolczykiem i ciężką bransoletą zwolenników celtyckiego odrodzenia? Trącają się łokciami, uśmiechają i coś szepczą.

Mijając ich, łaskawie odwzajemniam uśmiechy. Dzień dobry, moi drodzy rzymscy współobywatele, chciałoby się powiedzieć. Ale pewnie podśmiewaliby się z mojej łaciny z brytańskimi naleciałościami lub z prób porozumiewania się potocznym rzymskim językiem.

W hotelu czeka na mnie wiadomość. Mój ojciec, chwała mu za to, napisał listy do pewnych członków neapolitańskiej arystokracji, prosząc, aby mnie powitali i pomogli mi wejść do rzymskiej socjety. Zanim wyszedłem z hotelu na spacer, wysłałem listy z wiadomością o swoim przyjeździe do ludzi, których miałem tu poznać. I już nadeszła odpowiedź. W najuprzejmiejszych słowach zapraszano mnie na obiad wieczorem w willi Marcellusa Domicjana Frontinusa, który jest właścicielem, jeśli mam wierzyć zapewnieniom ojca, co drugiej winnicy między Neapolis a Pompejami. Jego brat Kasjusz to jeden z bohaterów niedawnej wojny. O godzinie osiemnastej ma na mnie czekać powóz pod hotelem.

Przepełnia mnie dziwna radość. Już pierwszego dnia chcą uprzyjemnić barbarzyńcy pobyt w macierzy. Oczywiście, corocznie statki Frontinusa zawożą dziesięć tysięcy baryłek słodkiego białego wina do magazynów mojego ojca w Londinie, co nie jest bynajmniej błahym interesem. Aczkolwiek dziś wieczorem nie będzie się mówiło o interesach. Po pierwsze, niewiele wiem o tym, czym zajmuje się ojciec, po drugie jednak, co ważniejsze, ja i Frontinus jesteśmy patrycjuszami i musimy przestrzegać dobrych obyczajów. Pochodzi on ze starożytnego rodu senatorów — potomek ludzi, którzy tysiąc lat temu powoływali i obalali cesarzy. W moich żyłach zaś płynie królewska krew, a przynajmniej tak twierdzi ojciec, co też potwierdza moje imię Cymbelina. Karatakus, Kassewelaunus, Tinkommius, Togodumnus, Prasutagus. Co jakiś czas ojciec twierdzi, że naszym przodkiem jest jeden z tych wielkich celtyckich wodzów, dorzucając na wszelki wypadek Kartamanduę, królową Brygantów. Mimo że ta cwaniara podpisała traktat z rzymskimi najeźdźcami, a swego monarchę Karatakusa posłała w łańcuchach do Rzymu. Wszystko to jednak działo się w dawnych czasach. Od tamtej pory wielokrotnie nas pacyfikowano. Każdy wie, że wszelka władza i chwała mają swoją siedzibę teraz i na wieki w wiecznym mieście, na drugim końcu Via Roma. Frontinus będzie się do mnie odnosił z życzliwością jeśli nie przez wzgląd na heroiczne, choć daremne czyny wojowników będących moimi rzekomymi przodkami, to przynajmniej z powodu dziesięciu tysięcy baryłek wina, które zamierza w przyszłym roku wysłać do Londinu. Dobrze sobie pojem dziś wieczór, poznam ważnych ludzi, dostanę zaproszenie do zamożnych domów w mieście i — gdy już będę gotów — w stolicy.

Biorę kąpiel, golę się i namaszczam włosy, ale nie świńskim sadłem. Z wielką starannością dobieram ubranie: jedwabną bizantyjską tunikę do kompletu z apaszką, piękne obcisłe spodnie z ajgipskiego lnu barwionego na szkarłat i sandały z najlepszego syryjskiego warsztatu. Nadto, rzecz jasna, złoty kolczyk i dwie ciężkie bransolety dla podkreślenia nutki barbarzyństwa, dzięki której będą mnie bardziej cenić.

Gdy wychodzę z hotelu, powóz czeka. Nubijski woźnica w szkarłacie i turkusie; białe araby; powóz z hebanu inkrustowanego paskami z kości słoniowej. Myślę, że godny samego cesarza. A przecież Frontinus jest tylko zamożnym patrycjuszem, do tego pochodzącym z południa. Ciekawe, czym podróżuje cesarz, skoro Frontinus wysyła taki pojazd po młodzieńców przybywających z zacofanych prowincji?

Droga skręca między wzgórza. Nad miasto nadpłynęła chmura, przez którą wieczorne promienie słońca przesiewają się niczym złoty deszcz. Woda w zatoce płonie. W dali majaczą tajemnicze szare wyspy.

Willa Marcellusa Domicjanusa Frontinusa stoi pośrodku tak rozległego parku, że od chwili minięcia olbrzymiej żelaznej bramy jedziemy jeszcze piętnaście minut. To lekki i zgrabny pawilon, którego potężne rozmiary starannie maskuje elegancja projektu, zbudowany na skraju stromego zbocza. Zwodzi pozorną kruchością, jakby był czuły na najlżejsze zmiany w atmosferze. Panorama widoczna z portyku obejmuje Wezuwiusza na wschodzie i jakiś samotny cypel daleko po drugiej stronie zatoki. Wokół domu rosną przecudnie kwitnące krzewy i drzewa; wydzielana przez nie woń przywodzi na myśl nieprzebrane bogactwa. Zaczynam się zastanawiać, czy te dziesięć tysięcy beczek wina mają dla niego aż tak duże znaczenie.

Sam Frontinus jest skromny i przyjacielski. Korpulentny, łysawy człowieczek, skory do uśmiechu, od razu budzi sympatię.

Gdy wychodzę z powozu, już czeka, żeby mnie przywitać.

— Jestem Marcello Domiziano — mówi po rzymsku i z jowialnym uśmiechem podaje mi rękę. — Witaj w moim domu, drogi przyjacielu Cymbelinie.

Marcello Domiziano. Woli nie łacińską, lecz rzymską formę swojego imienia. W prowincjach, oczywiście, pretensjonalnie przyjmujemy łacińskie imiona, mieszając je do pewnego stopnia z brytańskimi, galijskimi czy teutońskimi odpowiednikami. Tymczasem w Italii jedynymi ludźmi, którym przywilej pozwala nosić starożytne łacińskie imiona, są członkowie senatu, rodziny cesarza oraz wysocy rangą żołnierze. Reszta musi zadowolić się rzymskimi formami. Frontinus nie chełpi się należnym mu przywilejem; pozwala, żebym używał formy „Marcello”, jakbym się zwracał do któregoś z jego robotników rolnych. Ze swojej strony poprzestaje na „Cymbelinie”. Niebawem łączy nas serdeczna przyjaźń — przynajmniej chce, żebym tak to odbierał — a przecież dopiero co przyjechałem.


* * *

Towarzystwo już biesiaduje w owiewanym bryzą otwartym patio z lastrykową posadzką, dającym widok na położone w dole śródmieście. Piętnastu, może dwudziestu gości, przystojni mężczyźni, zachwycające kobiety, a wszyscy śmieją się i gawędzą jak klienci kafejek.

— Moja córka Adriana — mówi Frontinus. — Jej przyjaciółka Lucylla na co dzień mieszka w Rzymie.

Trudno wyrazić ich urodę. Kręcą się koło mnie i jestem oszołomiony. Pamiętam, jak kiedyś w Galii, we wspaniałej willi niedaleko Nemausus, gospodarz wprowadził mnie w środek lustrzanego labiryntu, który zbudował sobie dla zabawy. Natychmiast zatoczyłem się w przód, ginąc wśród powtarzających się w nieskończoność obrazów, tak iż musiałem się wycofać wielkim wysiłkiem woli. Serce mi łomotało, miałem zawroty głowy.

Podobnie czuję się teraz, gdy stoję między tymi dwiema ślicznotkami. Ich piękno poraża, a zapach zniewala. Frontinus odszedł, a ja zapomniałem, która to córka, a która przyjaciółka. Patrzę zmieszany to na jedną, to na drugą.

Dziewczę stojące z lewej strony jest dorodne i hoże. Ma ostre rysy twarzy, jasną skórę i ogniście rude włosy ułożone w ciasne loki — na archaiczną modłę, jakby żywcem wzięte z malowidła ściennego. Druga, wyższa i czarnowłosa, jest szczupła, niemal wiotka, z szyją ozdobioną sznurami niebieskich fajansowych paciorków i wzorkiem z szarych kółeczek pod oczami. Ma zwinne ruchy, delikatną skórę i powab Ajgipcjanki. Córką Frontinusa musi być ta ruda, pomyślałem, porównując mocną budowę jej ciała z jego sylwetką. A jednak się pomyliłem! To ona przybyła z Rzymu, podczas gdy ta wyższa odzywa się nie po rzymsku, lecz po łacinie, głosem słodkim jak grecki miód:

— Przynosisz zaszczyt naszemu domowi, czcigodny gościu. Ojciec mówi, że pochodzisz z królewskiego rodu.

Zastanawiam się, czy ze mnie nie kpi. Widzę jednak, że lustruje mnie od stóp do głów, jakbym był posągiem w muzealnej sali królów. Druga robi to samo.

— W każdym razie noszę imię po królu — odpowiadam. — Cymbelin. Możecie go znać z książek historycznych jako Kunobelinusa. Jego synem był wódz Karatakus, schwytany i ułaskawiony przez pierwszego cesarza Klaudiusza. Mój ojciec wychodził ze skóry, żeby wywieść nasz ród od tych dawnych wodzów.

Uśmiecham się rozbrajająco. I widzę, że łapią w lot moje myśli. Opisuję durne pozerstwo bogatego kupca z prowincji, nic więcej.

— Właściwie jak dawno to było? — pyta rudowłosa Lucylla.

— Odtworzenie drzewa genealogicznego?

— Schwytanie i ułaskawienie twojego wielkiego przodka.

— Jak to… — Waham się. Czyżbym nie powiedział, że w czasach Klaudiusza I? Ona jednak mruga rzęsami, jakby nie skalała się jakąkolwiek wiedzą historyczną. — Mniej więcej tysiąc osiemset lat temu — tłumaczę. — U zarania imperium. Klaudiusz I był czwartym cesarzem. Piątym, jeśli liczyć Juliusza Cezara, do czego sam się skłaniam.

— Jak ty się znasz na tych rzeczach — mówi ze śmiechem Adriana Frontina.

— Na historii, to prawda. I prawie na niczym innym.

— Będziesz podróżował po całej Italii? — pyta Lucylla.

— Chciałbym zwiedzić okolice Neapolis, ma się rozumieć. Także Pompeje i inne stare ruiny. Chciałbym też spędzić kilka dni na wyspie Capri. Potem, oczywiście, udam się do Rzymu, a może jeszcze dalej na północ: do Etrurii, Wenecji i kto wie, czy nie Mediolanum. Tak naprawdę, chcę zobaczyć wszystko.

— Może byśmy pozwiedzali razem? — proponuje Lucylla prosto z mostu, bez ogródek. Nie mruga już niewinnie rzęsami; w jej inteligentnych oczach ewidentnie gości szelmowski wyraz.

Oczywiście, słyszałem, że Rzymianki takie już są. Mimo to jej bezpośredniość zbija mnie z tropu. Nagle wszyscy mnie dopadają. Marcellus Frontinus bombarduje mnie nazwiskami, wyrzucając je z siebie tak prędko, że nie jestem w stanie przypisać ich do twarzy.

— Enrico Giunio, hrabia Pausylipon, i hrabina Emilia. Mój syn, Druso Tiberio, i jego przyjaciel Ezio. Quintillo Fabio Puteolano. Vitellio de Portofino. Jego żona Klaudia i córka Crispina. Traiano Giordano Tertullo z Kapri. Marco Ulpio Africano. Sabina Metella Arboria… — Potok imion. Końca nie widać. Tylko jedna osoba wyróżnia się z tłumu w moich oczach. — Mój brat Cassio — ciągnie Frontinus.

Szczupły mężczyzna o oliwkowej karnacji i oczach jak kawałki polerowanego węgla: sławny bohater wojenny, Kasjusz Lucjusz Frontinus we własnej osobie! Już-już mam mu salutować, lecz gospodarz strzela czterema kolejnymi imionami. Zupełnie jakby ludzie tu wyskakiwali spod ziemi.

— Twój ojciec zaprosił dziś cały Neapolis? — pytam szeptem Adrianę.

— Tylko najciekawszych gości — odpowiada. — Nie co dzień odwiedza nas brytański król. — Chichocze.

Wśród nas porusza się mrowie służących, może niewolników, roznoszących zakąski i napoje. Z początku mam się na baczności, świadom, że to mój pierwszy dzień i że zmęczenie po podróży może wpędzić mnie w tarapaty, z czasem jednak, żebym nie wydał się gruboskórny, wybieram sobie pucharek wina i ciastko z mięsem. Trzymam je w rękach bez kosztowania, tylko niekiedy przykładam je do warg i odsuwam.

Dostojni panowie i panie z neapolitańskiej socjety otaczają mnie tłumnie i zarzucają pytaniami, na które chyba nie oczekują odpowiedzi. Niektórzy mówią po łacinie, inni po rzymsku. Jak długo tu zabawię? Czy wyruszę gdzieś poza Neapolis? Co sprawiło, że zapragnąłem odwiedzić Italię? Czy gospodarka Brytanii ma się dobrze? Czy wszyscy tam mówią po brytańsku, czy powszechna jest również łacina? Czy jest w Brytanii coś, co przypadłoby do gustu turyście z Italii? Czy jedzenie tam i tu jest do siebie podobne? Czy w moim przekonaniu traktat zjednoczeniowy wytrzyma próbę czasu? Czy widziałem już Pompeje? A greckie świątynie w Paestum? I tak dalej, i dalej. Istna kanonada. Odpowiadam w miarę możliwości, lecz męczą mnie nakładające się na siebie pytania. Dziękuję losowi za swą silną posturę. Mimo to po jakimś czasie jestem już tak wyczerpany, że zaczynam mieć kłopot ze zrozumieniem ich szybkiego, potocznego języka. Przestawiam się całkowicie na starszą, czystą łacinę w nadziei, że zechcą wyjść mi naprzeciw. Niektórzy wychodzą, inni nie.

Lucylla i Adriana nie odstępują mnie na krok podczas tych katuszy, za co także dziękuję losowi.

Uzmysławiam sobie, że ci ludzie traktują mnie jak zabawkę. Modną nowość, którą trzeba się nacieszyć, a potem odstawić w kąt.


* * *

Z nadejściem zmroku wiatr wiejący od zatoki staje się przenikliwy. Niemalże niezauważenie towarzystwo zaczyna przenosić się do wnętrza domu i na piętro, do olbrzymiej komnaty nad atrium, która zapewne będzie naszą salą biesiadną.

— Chodź — mówi Adriana. — Poznasz wujka Kasjusza.

Sławny generał stoi na drugim końcu sali z założonymi rękami, słuchając niewzruszenie ożywionej sprzeczki, w której uczestniczy jego brat. Ma na sobie ciasny zgniłozielony mundur, na piersi zaś wstążki i medale. Adwersarz Frontinusa, przypominam sobie, to hrabia Pausylipon, którego gospodarz nieformalnie nazwał „Enrico Giunio”. Jest chudy i wysoki, niewiele niższy ode mnie, teraz ożywiony i nastroszony. Z twarzy taki, jakby miał zaraz pęknąć. Marcello Domiziano też się sroży: zgiął kark, zbliżył twarz do twarzy, z furią macha rękami. Mam wrażenie, że od lat czubią się i kłócą w jakiejś ważnej kwestii natury politycznej.

Dyskutują, jeśli się nie mylę, o przyszłości Rzymu. Hrabia Pausylipon dowodzi, że najważniejszym celem imperium jest przetrwanie jako zwarty polityczny organizm — coś, czego chyba nikt poważnie nie podaje w wątpliwość, skoro ponownie dokonał się proces zjednoczenia.

— Nieprzypadkowo Rzym zachował się przez te wszystkie czasy — ciągnie wywód hrabia. — Nie chodzi tylko o władzę jednego miasta nad całym kontynentem. Chodzi o stabilizację, konsekwentność, dominację systemu, który promuje logikę, skuteczność, wynalazczość, planowanie. Dzięki długiemu panowaniu Rzymian na świecie żyje się lepiej. Przynieśliśmy światło tam, gdzie dotąd zalegałyby mroki barbarzyństwa.

Jego argumenty nie wydają mi się kontrowersyjne. Jednakże irytacja na buraczkowym obliczu Marcella Domiziana i zniecierpliwienie, z jakim czeka na moment, kiedy będzie mógł ripostować, świadczą o tym, że w poglądach tych dwóch występują silne rozbieżności, niedostrzegalne dla mnie. Adriana, lgnąc do mnie, prowadzi mnie przez salę i szepcze coś, czego hałas nie pozwala mi zrozumieć i co zagłusza odpowiedź Domiziana.

Choć pod samym nosem sławnego generała trwa dzika wrzawa, on sam wydaje się drzemać na stojąco — nawyk przydatny w czasie przerw w przeciągającej się bitwie — aczkolwiek co pewien czas, chyba w odpowiedzi na zaczepną wypowiedź jednego lub drugiego pieniacza, rozwiera powieki i ciska błyskawice ze swoich niezwykle czarnych oczu. Waham się, czy dołączyć do tej szczególnej grupki osób. Właśnie tam ciągnie mnie Adriana.

— O! O! Cymbelin! — woła Frontinus. — Chodź, poznasz mojego brata! — On też zauważył moją niepewność, lecz kto wie, może szuka okazji, żeby przerwać ten potok nienawistnych słów.

I potok ustaje. Spór, dysputa, jakkolwiek to nazwać, momentalnie cichnie i przybiera postać kulturalnej, błahej pogaduszki. Hrabia uspokoił się zupełnie, dając popis opanowania, jak przystało na patrycjusza, i wita mnie chłodnym, wyniosłym kiwnięciem głowy, Adrianę i Lucyllę klepie po ramieniu i opuszcza towarzystwo, mówiąc, że idzie po drinka. Frontinus, ciągle jeszcze rumiany, lecz jak zawsze pogodny, odwróconą dłonią przedstawia mnie bratu.

— Nasz brytański przyjaciel — mówi.

— Czuję się zaszczycony, Wasza Ekscelencjo. — Kłaniam się lekko Kasjuszowi Lucjuszowi Frontinusowi.

— Ach, przestań, nie trzeba — odzywa się wujek Cassio. — To nie obóz wojskowy. — Mówi po łacinie głosem cienkim i twardym jak ostrze noża, lecz czuję, że chce być miły.

Przez chwilę nie mogę wydusić z siebie słowa, oszołomiony jego obecnością. Wyobrażam sobie, jak ten mały człowieczek — zaiste jest mikrusem takim jak jego brat, tyle że drobniej zbudowanym — kroczy niestrudzenie od Dacji do Galii i z powrotem w siedmiomilowych butach, gasząc zarzewia buntu. Niezwyciężony generał, wybawca imperium.

Niebawem w imperium zostanie rozniecony inny ogień, ja zaś stoję u samych jego źródeł. Tego jednak w tej chwili jeszcze nie wiem.

Kasjusz Frontinus taksuje mnie wzrokiem, jakby brał miarę na mundur.

— Powiedz mi, czy wszyscy Brytowie są tacy wyrośnięci?

— Jestem nieco wyższy od przeciętnej.

— Nasze szczęście. Mało brakło, a byśmy was najechali na samym początku wojny. Nie byłby to spacerek, gdybyśmy napotkali armię takich drągali.

— Najechalibyście Brytanię? — pyta Lucylla.

— Owszem — odpowiada, zwracając się do dziewczyny z przelotnym uśmiechem. — Atak prewencyjny miał zaskoczyć Brytanię, która mogła rozważać przystąpienie do rebelii.

Mrużę oczy, zdziwiony i trochę urażony. Po co drążyć ten drażliwy temat?

— Do tego nigdy by nie doszło — stwierdzam sztywno. — My, Brytowie, jesteśmy lojalistami.

— Tak, tak, wiem o tym. Po prostu rozpatrywaliśmy różne możliwości. Szanse rozkładały się po równo. Wtedy wszystko się ważyło. Dowództwo proponowało: poślijmy tam kilka legionów, żeby przypadkiem nic głupiego nie przyszło im do głowy. Nie możesz pamiętać tych czasów.

Nadal trzymam pucharek z winem… i nadal nietknięty. Teraz jednak, zdenerwowany, upijam spory łyk.

Na przekór etykiecie czuję się zobligowany bronić swoich ziomków.

— Przyjmij do wiadomości, generale — mówię z przesadną oschłością — że nie jestem taki młody, za jakiego mnie masz, i że ani przez chwilę nie zapowiadało się, że Brytania przejdzie na stronę rebeliantów.

Jego straszne oczy rozbłysły. Rozbawieniem? Irytacją?

— Z dzisiejszej perspektywy tak właśnie to wygląda. Ale wówczas, na początku, mieliśmy zupełnie inne odczucia. Ile miałeś lat, chłopcze, gdy wybuchła wojna?

Nie lubię być traktowany jak dziecko. Daję mu to do zrozumienia.

— Siedemnaście. Służyłem w Brytańskim Dwunastym Legionie pod dowództwem Eliusza Tycjanusza Rigisamusa. Walczyłem w Galii i Luzytanii. W korpusie balonowym.

— Aha. — Tego się nie spodziewał. — W takim razie źle cię oceniłem.

— Nie tylko mnie, rzekłbym, ale cały naród. Jeśli w tych mętnych czasach krążyły pogłoski o brytańskiej niesubordynacji, na pewno były sfabrykowane przez wroga.

— Doprawdy? — mówi. — Doprawdy? — Wyraża się łagodnie, lecz jego wzrok jest twardszy i ostrzejszy niż zwykle, a usta ledwo się otwierają.

Adriana Frontina, przerażona tą zapalczywą dyskusją, natarczywie ostrzega mnie spojrzeniem, żebym zmienił temat. Za to jej rudowłosa przyjaciółka Lucylla wydaje się ubawiona tym małym spięciem. Marcellus Frontinus odsuwa się na bok, raczej nieprzypadkowo, i przekazuje służącym wskazówki dotyczące przygotowań do uczty.

Ja tymczasem nie daję za wygraną.

— My, Brytowie, czujemy się takimi samymi Rzymianami jak wszyscy obywatele imperium. A może sądzisz, że pozostały w nas narodowe urazy, sięgające czasów Klaudiusza?

Kasjusz Frontinus na razie milczy, przyglądając mi się uważniej.

— Tak — mówi w końcu. — W rzeczy samej, tak sądzę. Ale to bez znaczenia. Wszyscy, którzy zostali kiedyś wchłonięci przez imperium i nigdy się z niego nie wyrwali, gdzieś w środku zawsze żywią urazę, choćby się uważali za przykładnych Rzymian. Teutoni, Brytowie, Hispańczycy, Żabojady, wszyscy. Stąd dwa razy na przestrzeni wieku mieliśmy paskudne podziały, nie sądzisz? Zrozum mnie dobrze, młodzieńcze, ja nie podważam lojalności twoich rodaków, ani mi to w głowie. Zaszło tu niefortunne nieporozumienie. Stokrotnie przepraszam, przyjacielu.

Spogląda na mój pucharek, który opróżniłem nie wiedzieć kiedy.

— Chciałbyś się jeszcze napić, prawda? Ja też. — Pstryka palcami na przechodzącego sługę. — Hej, chłopcze! Dawaj tu wina!

Odnoszę wrażenie, że moja rozmowa z wielkim bohaterem wojennym Kasjuszem Lucjuszem Frontinusem nie była udana i że nadeszła pora się dyskretnie wycofać. Kieruję bezradne spojrzenie na Adrianę, która w lot pojmuje.

— Już dość tej rozmowy z Cymbelinem, wujku. Oho, przyszedł praefectus urbi. Przedstawmy mu naszego gościa.

Tak, to prawda, zanim się całkiem pogrążę. Znowu się kłaniam, przepraszam. Lucylla ujmuje mnie pod ramię z jednej strony, Adriana z drugiej i razem porywają mnie na drugi koniec wielkiej sali.

— Bardzo się zbłaźniłem? — pytam.

— Wujek szanuje ludzi z charakterem — odpowiada Adriana. — W wojsku nikt nie śmie mu pyskować.

— Tak czy owak, gdzie moje maniery? On, człowiek okryty sławą, i ja, przybysz z dalekiej prowincji…

— To on się niegrzecznie zachował — mówi z zapałem Lucylla. — Nazwał twój naród zdrajcami imperium! Jak mógł coś takiego powiedzieć?! — Cichszym głosem mruczy mi na ucho: — Jutro zabieram cię do Pompei. Tam się nie będziesz tak nudził.


* * *

Jestem po śniadaniu, gdy przyjeżdża po mnie do hotelu w przewspaniałej kwadrydze z mahoniowymi wykończeniami i jedwabnymi frędzlami, błyszczącej od złota, zaprzężonej w dwa cudowne białe konie i dwa olbrzymie siwki. W zestawieniu z nimi powóz, który wczoraj podesłał mi Marcellus Frontinus, wydaje się szpetny. Porównując go do cesarskiego rydwanu, mocno się pomyliłem. Ta kwadryga z pewnością była bliższa oryginału.

— Przyjechałaś nią z Rzymu? — pytam.

— Ależ skąd, przyjechałam pociągiem. Rydwan pożyczyłam od Drusa Tiberia. On uwielbia takie cacka.

Podczas przyjęcia tylko mimochodem zetknąłem się z młodym Frontinusem i byłem nim mocno zniesmaczony: młody mięczak, wypomadowany i wyperfumowany, na dłoniach po trzy lub cztery złote sygnety, ospałe ruchy i delikatne ziewnięcia, książę jak malowanie. Bezwstydnie adorował słodkimi spojrżeniami swojego przystojnego przyjaciela Ezia, który wydawał się głupi jak gladiator, którym pewnie kiedyś był.

— Ile kosztuje taka kwadryga? — pytam. — Pięć milionów sestercji? Dziesięć?

— Prawdopodobnie więcej.

— I on ci ją tak po prostu pożycza na przejażdżkę?

— Spokojnie, ma jeszcze lepszą. Druso jest rozpieszczonym synusiem bogacza. Marcello niczego mu nie odmawia. Uważam, oczywiście, że to karygodne.

— Tak — potwierdzam. — Okropne.

Nawet jeśli wyczuła ironię w moim głosie, nie daje po sobie nic poznać.

— Ale skoro chętnie pożyczy na dzień lub dwa jeden ze swoich pięknych rydwanów przyjaciółce siostry…

— To czemu nie skorzystać, co?

— Otóż to.

I tak sobie razem jedziemy nadbrzeżną promenadą, ja i ta piękna, pełna wdzięku rudowłosa nieznajoma z Rzymu. Jedziemy do Pompei kwadrygą, na widok której cesarz dostałby rumieńców. Pojazdy na drodze ustępują nam pierwszeństwa, jakby rzeczywiście był to rydwan cesarza. Nasze konie mkną na wschód, a potem na południe z chyżością rumaków Apolla, klekocząc podkowami po szerokiej, przepięknie brukowanej drodze.

Lucylla i ja zachowujemy między sobą należyty odstęp, jak przystało na szlachetnie urodzonych ludzi, i miło, choć powściągliwie gawędzimy sobie o wczorajszym przyjęciu.

— O co wam poszło — pyta — że pokłóciłeś się z wujkiem Adriany?

— Nie nazwałbym tego kłótnią. Prędzej… złą wolą.

— Nieważne. Było coś o rzymskiej armii, która miałaby najechać Brytanię, żebyście przypadkiem nie przeszli na stronę wroga. Słabo się znam na tych sprawach. Nie myśleliście przecież o secesji, prawda?

Dotychczas rozmawialiśmy po rzymsku, ale skoro musimy ciągnąć tę dyskusję, przestawiam się na język, którym wygodniej mi mówić. Przechodzę więc na łacinę.

— W gruncie rzeczy, niewiele brakowało, choć nietaktem było o tym wspominać. Jeśli nie uszczypliwością.

— Ci wojskowi. Brakuje im ogłady.

— Mimo to mnie zaskoczył. Żeby wygarnąć mi tak prosto w twarz…

— Więc mówił prawdę?

— Kiedy to się działo, byłem jeszcze chłopcem, rozumiesz chyba. Ale rzeczywiście, piętnaście czy dwadzieścia lat temu utworzył się w Londinie silny ruch antyimperialny.

— Pragnęliście przywrócić Republikę?

— Raczej oderwać się od Cesarstwa. I wybrać króla z krwi naszych pradziadów. Jeśli krew przodków przetrwała choćby w niewielkiej mierze wśród Brytów po osiemnastu wiekach rzymskiego panowania.

— Rozumiem. Zatem marzyli o niepodległej Brytanii.

— Widzieli promyk nadziei. To się działo mniej więcej dwadzieścia lat po tym, jak imperium pozbierało się po pierwszym kryzysie. I nagle pojawiło się widmo drugiej wojny domowej.

— Na wschodzie?

Zastanawiam się, ile ona rzeczywiście wie o tych sprawach. Podejrzewam, że zgrywa naiwną. Z drugiej strony, ukończyłem z wyróżnieniem uczelnię w Cantabrigii, więc zapewne daje mi pole do popisu.

— Tak, w Syrii i Persji, a także na drugim końcu Indii. Zwyczajne przygraniczne potyczki, których nie wywołali nawet biali ludzie. Dziesięć legionów i byłoby po krzyku. Niestety, cesarz Laureolus był stary i schorowany, właściwie już niedołężny, a nikt w rządzie nie zawracał sobie głowy kresowymi prowincjami. Legiony wysłano, gdy już było za późno. I nagle z niczego zrobił się bałagan. Na domiar złego, Hispanii, Galii, a nawet słabiutkiej i głupiutkiej Luzytanii zachciało się wstąpić znowu na drogę secesji. I powtórzył się rok 2563, z tym że kryzys był jeszcze poważniejszy.

— I tym razem Brytania chciała się postawić?

— Przynajmniej pospólstwo się tego domagało. W Londinie odbyły się głośne demonstracje, a przed pałacem prokonsula pojawiły się plakaty z hasłami: „Precz do Rzymu!”, „Brytania dla Brytów”. Ludzie darli się, żeby przepędzić Rzymian i przywrócić dawną monarchię celtycką. Oczywiście, żądali rzeczy niemożliwych. Szybko ich pozamykaliśmy, a kiedy wybuchła wojna, walczyliśmy dzielnie jak wszyscy prawdziwi Rzymianie.

— Wy, czyli kto?

— Przyzwoici obywatele Brytanii. Ludzie inteligentni.

— I dobrze sytuowani, prawda?

— Ależ oczywiście. Wiedzieliśmy, ile możemy stracić… nie tylko my, ale wszyscy w Brytanii, jeśli rozpadnie się imperium. Nasz najlepszy rynek zbytu? Italia! Gdyby Brytania, Galia, Luzytania i Hispania ogłosiły niepodległość, Italia straciłaby dostęp do mórz. Zatrzaśnięta w środku Europy, zyskałaby wrogów blokujących szlaki lądowe na wschodzie i zamykających na zachodzie przejście na ocean. Zgasłoby słońce imperium. Brytowie nie mieliby komu sprzedawać swoich towarów, chyba że zaczęliby je wysyłać statkami do Nowego Rzymu i wciskać je czerwonoskórym. Rozpad imperium spowodowałby kryzys gospodarczy na całym świecie, a z nim głód, waśnie między narodami, rozmaite okropności. Najwięcej ciosów spadłoby na tych, którzy najgłośniej domagali się secesji.

Patrzy na mnie z ukosa.

— Podobno twoja rodzina wywodzi się od dawnych celtyckich władców, zresztą sam nosisz dziwaczne celtyckie imię. Można odnieść wrażenie, że twój naród z tęsknotą wspomina złote czasy wolności przed najazdem Rzymian. A mimo to pomogłeś stłumić ruch niepodległościowy w prowincji.

I ona się ze mnie naśmiewa? Naprawdę, głupio się czuję wśród tych Rzymian.

— Nie moja to zasługa — odpowiadam trochę drętwo. — Byłem chłopcem, kiedy organizowano antyimperialne demonstracje. Mój ojciec jednak, choć zakochany w celtyckich tradycjach, wciąż wierzył, że powinniśmy przedkładać dobro rzymskiej cywilizacji nad nasze drobne narodowe ambicje. Kiedy dotarła do nas wojna, Brytania stała po stronie lojalistów w znacznej mierze właśnie dzięki niemu. Gdy tylko wiek mi pozwolił, zaciągnąłem się do legionu, by spełnić swój obywatelski obowiązek.

— Miłujesz cesarza?

— Miłuję Cesarstwo. Uważam, że Cesarstwo jest nasza ostoją. Co się tyczy cesarza, którego teraz mamy… — Waham się. Stąpam po grząskim gruncie. — Znalazłoby się w dziejach kilku zdolniejszych.

Lucylla parska śmiechem.

— Mój ojciec twierdzi, że Maksencjusz jest skończonym idiotą!

— Swoją drogą, mój też. Cóż, cesarz przychodzi i odchodzi, czasem lepszy, czasem gorszy. Liczy się tylko byt imperium. Na każdego Nerona prędzej czy później przypadnie Wespazjan. Na każdego Karakallę Tytus Galiusz. Na każdego słabego, głupiego Maksencjusza…

— Ciszej. — Lucylla wskazuje woźnicę, a potem przykłada dłoń do ucha. — Musimy być ostrożniejsi. Mówimy za dużo nieprzystojnych rzeczy, skarbie. A nie chcemy tego.

— Oczywiście, że nie.

— Co innego robić coś nieprzystojnego…

— To rzeczywiście różnica.

— Spora różnica — mówi i oboje wybuchamy śmiechem.

Dosłownie skryliśmy się w cieniu wielkiego Wezuwiusza. Rozmawiając, niezauważenie zbliżyliśmy się do siebie. Aż w końcu poczułem nacisk jej ciepłego uda.

Kiedy rydwan pokonuje ostry zakręt na drodze, Lucylla pada na mnie. Udając, że chcę ją przytrzymać, obejmuję ją ramieniem, a gdy wtula głowę w moją pierś, dotykam jej krągłej piersi. Pozwala mi zatrzymać tam rękę.

Docieramy do ruin Pompei wczesnym popołudniem, akurat w porę, żeby coś zjeść w wytwornej gospodzie na skraju strefy wykopalisk. Przy rybie z rusztu i perlistym białym winie nie ukrywamy już wzajemnego zauroczenia. Mam ochotę zaproponować, żebyśmy dali sobie spokój z archeologią i poszli od razu do mojego pokoju.

Niestety, próżne moje nadzieje. Wynajęty przez nią przewodnik już na nas czeka. Żwawy łysiejący Grek kłapie dziobem i kłapie, żeby wprowadzić nas w świat antycznej kultury. Tak więc przechadzamy się w skwarze popołudnia, rozochoceni winem i pożądliwością, on zaś oprowadza nas brukowanymi uliczkami, pokazując wspaniałości miasta, które wulkan pogrzebał osiemnaście wieków temu, w drugim miesiącu rządów cesarza Tytusa.

Zwiedzanie okazuje się fascynujące. My, współcześni Rzymianie, łudzimy się, że wciąż projektujemy miasta i domy w starożytnym stylu. W rzeczywistości zmiany, choć niedostrzegalne w okresie dwóch stuleci, na przestrzeni dziejów są olbrzymie. Pompeje, przykryte przed wiekami warstwą popiołu wulkanicznego, zachowane w stanie pierwotnym do chwili ich ponownego odkrycia kilkadziesiąt lat temu, tchną prawdziwym antykiem. Rozgadany Grek pokazuje nam domy bogatych ludzi z kosztownymi malowidłami i rzeźbami, łaźnie, amfiteatr, forum. Zabiera nas do małego, dusznego burdelu, gdzie oglądamy ścienne malowidła, przedstawiające prostytutki z tęgimi udami, które ochotnie zabawiają klientów. Lucylla śmieje mi się do ucha i łaskocze czubkiem palca spód mojej dłoni. Najchętniej zrezygnowałbym z dalszego zwiedzania, lecz nic z tego: nasz niezmordowany przewodnik oświadcza, że jest jeszcze sporo do zobaczenia.

Przed świątynią Jowisza Lucylla pyta mnie niewinnym głosikiem:

— Jakich bogów czcicie w Brytanii? Tych samych co my?

— Dokładnie tych samych. Jowisza, Junonę, Apolla, Mitrę, Kybele. Wszystkich, których tu znacie.

— A nie własnych prehistorycznych pogańskich bogów?

— Za kogo nas masz? Za dzikusów?

— Ależ tak, kochany, tak! Za wspaniałych, pięknych, złotowłosych dzikusów!

Oczy jej płoną. Droczy się ze mną, a zarazem nie żartuje. Wiem, że nie żartuje.

Poruszyła zresztą czułą strunę. Bo mimo naśladowania Rzymian my, Brytowie, nie jesteśmy aż tak bardzo podobni do tych ludzi, jak nam się wydaje. Zachowały się wśród nas pozostałości dawnych kultów. Nie mówię o sobie; moje skromne religijne potrzeby w zupełności zaspokajają Jowisz i Merkury. Ale mam w ojczyźnie przyjaciół, dość bliskich przyjaciół, dla których najważniejszymi bóstwami są Branwen i Velaunus, Riannon i Brygid, Ankasta i boginie-matki. Nawet się wybrałem, i to nie jeden raz, świętować Lughnasadh, kiedy wielbi się Merkurego Lugusa pod jego starym brytańskim imieniem Lleu.

Jakże naiwne, wręcz żenujące jest to całe wielbienie starych, prymitywnych drewnianych bożków w ich słomianych gniazdach. Moim szacunkiem nie cieszy się również Apollo, Merkury, Mitra czy którykolwiek z niezliczonych wschodnich bogów, bardziej lub mniej modnych w Rzymie w ciągu minionych wieków, takich jak Baal, Marduk i Jahwe. Wszystkich traktuję z przymrużeniem oka. A jednak bywa, że odczuwam w sobie jakąś wielką pustkę, gdy spoglądam w gwiazdy, zastanawiając się, jak zostały stworzone i dlaczego, i gdy nie znajduję chociażby mglistej odpowiedzi.

Nie chcę z nią rozmawiać o takich rzeczach. To sprawy osobiste.

Niemniej jej żartobliwe pytanie o naszych miejscowych bogów ukłuło mnie do żywego. Jestem skonsternowany. Mam czerwone policzki, wstydząc się swojej brytańskości, ona bowiem — co wyczułem już na samym początku — jest jedną z tych cech, może najważniejszą, które ją we mnie pociągają.

W końcu opuszczamy ruiny.

Wracamy do gospody i udajemy się do pokoju. Z balkonu w naszym apartamencie roztacza się widok na wykopaliska, na ścianach w łazience widnieją malowidła w pompejańskim stylu, a w marmurowej wannie wykąpałoby się naraz sześć osób. Rozbieramy się wzajemnie pomału i z namaszczeniem. Lucylla ma doskonale rozwinięte ciało, dość szerokie biodra i ramiona, jędrne piersi i pośladki, mocne uda. Mnie jej uroda olśniewa, choć ona może w głębi serca obawiać się, że brak jej wdzięku. Jej cudowna skóra jest blada niczym delikatny jedwab, uroczo nakrapiana różowiutkimi piegami pod szyją i na ramionach. I ta osobliwość, która najbardziej przyciąga moją uwagę: jej czarne jak noc włosy łonowe tworzą niezwykły kontrast z ognistą czupryną.

Chwyta moje spojrzenie.

— Nie farbuję ich — wyjaśnia. — Po prostu takie są. Nie wiem czemu.

— A to? — Lekko trącam palcem sosnę wytatuowaną na wewnętrznej stronie jej uda. — Znamię, co?

— To akurat zrobili kapłani Atysa w czasie inicjacji.

— Frygijskiego boga?

— Tak. Chodzę do jego świątyni. Od czasu do czasu. Najczęściej wiosną.

A więc rzeczywiście zabawiała się mną.

— Atys! Czcisz frygijskiego Atysa? Och, Lucyllo, Lucyllo! Masz czelność twierdzić, że Brytowie są dzikusami, bo niektórzy czczą pogańskich bożków. A tymczasem nosisz na ciele znak Atysa, zaraz koło… koło…

— Koło czego, skarbie? No powiedz, śmiało.

Mówię po brytańsku. Powtarza, wsłuchując się w dźwięk słowa tak obcego w jej uszach, barbarzyńskiego.

— A teraz pocałuj — nakazuje.

— Chętnie.

Klękam i całuję. Potem biorę ją na swoje mocarne barbarzyńskie ramiona, zanoszę do łaźni, układam ostrożnie w wannie i sam siadam obok. Przez chwilę się moczymy, a następnie myjemy nawzajem i śmiejemy. Cali mokrzy, wyskakujemy z wanny i gnamy do łóżka. Ma nadzieję na dzikość, więc nie szczędzę jej dzikości, ognistych barbarzyńskich pieszczot, które sprawiają, że wydaje z siebie wśród jęków okrzyki pełne rzymskich wulgaryzmów. W zamian daje mi posmakować wyrafinowanej sztuki kochania, sposobów praktykowanych już za czasów Cezara, zręcznych drgnięć wewnętrznych mięśni i wymyślnego głaskania, co doprowadza mnie do szaleństwa. I ledwo kończymy, już z powrotem bierzemy się do roboty.

— Mój ty dzikusku — mruczy. — Mój Celcie!


* * *

Z Pompejów udajemy się wzdłuż wybrzeża do Surrentum, pięknego nadmorskiego miasta, wtulonego między pomarańczowe i cytrynowe gaje. Każemy woźnicy zaczekać kilka dni, a sami przeprawiamy się promem na romantyczną wysepkę Capri, plac zabaw cesarzy. Lucylla wysłała depeszę, żeby zarezerwować pokój w pierwszorzędnym hotelu na szczycie wzgórza zwanego Punta Tragara. Ponoć rozpościera się stamtąd imponujący widok na port. Bywała już na Capri. Ciekawe z kim i ile razy.

Leżymy nadzy na balkonie, podłożywszy pod siebie grube maty z baranicy, i rozkoszujemy się łagodnym jesiennym wieczorem. Niebo i morze mają ten sam zielonkawy odcień szarości. Trudno dostrzec granicę między dwoma żywiołami. Naprzeciwko nas wyrastają z morza gęsto zalesione urwiska. Ptaki, ociężale machając skrzydłami, przemykają się w półmroku. W mieście, daleko w dole, zapalają się pierwsze światełka.

— Nawet nie wiem, jak ci na imię — odzywam się po chwili.

— Oczywiście, że wiesz. Lucylla.

— Nie udawaj. Chodzi mi o resztę.

— Lucylla Junia Skawiola.

— Skawiola? Nie jesteś przypadkiem spokrewniona ze sławnym konsulem Skawiolą?

Pytam po prostu dla podtrzymania rozmowy. Skawiola nie jest bynajmniej rzadkim imieniem w Rzymie.

— To mój wujek Gajusz — odpowiada. — Poznasz go po przyjeździe do Rzymu. Adriana go uwielbia, a i ty go polubisz.

Mówi to zdawkowym tonem, a we mnie jakby piorun trzasnął. Obok mnie leży goła krewniaczka konsula Skawioli?

O bogowie! Te dziewczyny i ich sławni wujkowie! Wujek Gajusz, wujek Kasjusz. Otacza mnie sama śmietanka. Cały rzymski świat zna Gajusza Juniusza Skawiolę, wybieranego raz po raz na konsula, trzykrotnie lub czterokrotnie, przy czym ostatnio przed dwoma laty. Jest pod każdym względem drugim najpotężniejszym człowiekiem w Cesarstwie, charyzmatyczną osobistością, która stoi za plecami chwiejnego młodego cesarza Maksencjusza i służy mu pomocą. Mój wujek Gajusz, tłumaczy dziewczę ze słodką naiwnością. Po powrocie do Kornwalii będę miał co opowiadać ojcu.

Krewniaczka konsula Skawioli zawisła nade mną i kołysze piersiami. Całuję jej różowe patrycjuszowskie suteczki, a ona pada na mnie jak drapieżny ptak, który zlatuje po swoją zdobycz.


* * *

Chłodnym rankiem wybieramy się na długą przechadzkę na wzgórze za miastem, do Villa Jovis: cesarskiego pałacu, który stoi tam od czasów Tyberiusza. Miał zwyczaj zrzucać wrogów w przepaść.

Oczywiście, nie możemy się zanadto zbliżać, bo wciąż jest zamieszkany; zatrzymują się w nim członkowie rodziny panującej, kiedy podróżują na Capri. Nie wygląda na to, żeby ktoś obecnie rezydował w pałacu, aczkolwiek bramy pilnują uzbrojeni strażnicy. Podziwiamy budowlę wzniesioną z rozmachem na wzgórzu, nawał błyszczących ornamentów w otoczeniu masywnych fortyfikacji.

— Ciekawe, jak jest w środku — zastanawiam się. — Pewnie nigdy się nie dowiem.

— Byłam w środku.

— Naprawdę?

— Mówi się, że niektóre komnaty i część wyposażenia pamiętają rządy Tyberiusza. Jest tam kryty basen, ozdobiony najbardziej obscenicznymi mozaikami, jakie można sobie wyobrazić. Podobno tam właśnie lubił gruchać z małymi chłopcami i dziewczynkami. Ja uważam, że to podróbka z czasów średniowiecznych albo i późniejszych. Wszystko tu rozgrabiono, kiedy sześćset lat temu Bizantyjczycy najechali Cesarstwo Zachodnie. Nie wydaje ci się, że musieli wywieźć skarby do Konstantynopola?

— Jak ci się udało to zobaczyć? — pytam. — Zapewne podróżowałaś z wujkiem.

— Z Flawiuszem Rufusem.

— Z kim?

— Z Flawiuszem Cezarem. Trzecim bratem cesarza Maksencjusza. On kocha południową Italię. Co chwila tu przyjeżdża.

— Z tobą?

— Czasami. Ech, ty głuptasie! Miałam szesnaście lat, byliśmy tylko przyjaciółmi!

— A teraz ile masz lat?

— Dwadzieścia jeden — odpowiada.

Czyli sześć lat młodsza ode mnie.

— Mocno się przyjaźnicie?

— Cymbelinie, co w ciebie wstąpiło? — Jej oczy się śmieją. — Jego też poznasz, gdy będziemy w Rzymie.

— Jest księciem?

— Oczywiście! Poznasz wszystkich. Braci cesarza, siostry cesarza i samego cesarza, jeśli przebywa w mieście. Wychowywałam się na dworze. Chyba wiesz, co to oznacza. W domu wujka. Mój ojciec zginął na wojnie.

— Przykro mi.

— Dowodził Legionem Augusta w Syrii, Ajgyptos i Palestynie. Właśnie w Palestynie poległ. Słyszałeś o oblężeniu Aelii Capitoliny? Tam go zabili, u stóp świątyni Wielkiej Matki, gdy miasto już przechodziło w nasze ręce. Stał pod zburzonym kamiennym murem, który był częścią pierwotnej świątyni, kiedy trafił go snajper. Kasjusz Frontinus osobiście wygłosił mowę pogrzebową. Potem adoptował mnie wujek Gajusz, bo moja matka też nie żyła, zabiła się rok wcześniej. To długa historia, zakończona skandalem na dworze starego cesarza…

Kręci mi się w głowie.

— Słowem, Flawiusz jest dla mnie jak brat. Przekonasz się. Gdyśmy tu przyjechali, nocowałam w Villa Jovis. Widziałam wszystkie nieprzyzwoite mozaiki w basenie Tyberiusza, pływałam w nim. Tego wieczoru wyprawiono przeogromną ucztą. Był dzik z tutejszych gór, stosy bananów i truskawek, a wino lało się strumieniami. Cymbelinie, rozchmurz się. Chyba nie sądziłeś, że będę dziewicą?

— Nie. Ale nie o to chodzi.

— A o co?

— O to, że znasz cesarską rodzinę. Że jesteś taka młoda, a już masz za sobą tyle cudownych doświadczeń. A człowiek, z którym sprzeczałem się wtedy na przyjęciu, to Kasjusz Lucjusz Frontinus, sławny generał. Ty zaś jesteś blisko spokrewniona z konsulem Gajuszem Juniuszem Skawiolą. I byłaś kochanką brata cesarza. Nie rozumiesz, Lucyllo, jak ciężko mi to przełknąć? Mam zamęt w głowie.

— Mój biedny wstrząśnięty barbarzyńca!

— Wolałbym, żebyś mnie tak nie nazywała. Nawet jeśli to jest bliskie prawdy.

— W takim razie… mój śliczny Celt. Mój piękny jasnowłosy Bryt. To chyba wolno mówić?


* * *

Wynajmujemy jednokonną bryczkę (tylko takim powozem wolno się poruszać po Capri) i jedziemy na plażę. Przez całe popołudnie kąpiemy się nago w ciepłych falach i opalamy się na skalistym brzegu. Mimo późnej pory dnia i zarazem roku nieskazitelne ciało Lucylli szybko różowieje; kiedy wracamy na kwaterę, jest promienna i rozpalona.

Dwa dni i dwie niezapomniane noce na Capri. Następnie powrót do Surrentum, gdzie woźnica posłusznie czeka przy nabrzeżu promowym. Droga do Neapolis trwa cały dzień. Niechętnie żegnam się z nią pod hotelem, prosząc, by została na noc, lecz upiera się, że musi wrócić do willi Frontinusa.

— A ja? — pytam. — Co ze mną? Mam sam jeść? Mam sam iść spać?

Delikatnie muska wargami moje usta i odpowiada ze śmiechem:

— A kto mówi, że sam? Jedziesz ze mną do domu Frontinusa, to oczywiste.

— Ale mnie nie zaprosił.

— Cymbelinie, bywasz czasem taki nierozgarnięty. Ja cię zapraszam. Jestem gościem Adriany, a ty moim. Idź na górę, spakuj resztę rzeczy i powiedz w recepcji, że się wyprowadzasz. No, prędzej!

I tak się dzieje. Przepyszną kwadrygą Drusa Tiberia wspinamy się na wzgórze, do willi Domicjana Frontinusa, gdzie nasz jowialny gospodarz wita mnie z niekłamaną sympatią, wcale nie zdziwiony. Dostaję bogate pokoje z widokiem na zatokę. Wujek Kasjusz wyjechał, podobnie jak inni, którzy tamtego wieczoru brali udział w przyjęciu. Niczego mi nie brakuje.

Moje pokoje dziwnym trafem sąsiadują z pokojami Lucylli. Tej nocy po obfitej, wyczerpującej uczcie, podczas której Druso Tiberio i gladiator Ezio, jego luby, zachowują się doprawdy obrzydliwie, tak iż stary Frontinus wymownie odwraca wzrok — szykując się do spania, słyszę ciche pukanie.

— Tak?

— To ja.

Lucylla!

— Bogom niech będą dzięki! Wejdź.

Ma na sobie jedwabną koszulę, do tego stopnia przezroczystą, że równie dobrze mogłaby paradować nago. W jednym ręku trzyma mały świecznik, w drugiej butelkę — chyba wina. Widać, że wyszła z uczty lekko zawiana. Biorę najpierw świecznik, żeby się nie podpaliła, potem flaszkę.

— Moglibyśmy zaprosić Adrianę — proponuje filuternie.

— Zwariowałaś?

— A ty byś nie chciał trochę powariować?

— Dwie na raz…

— Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Wszystkim się dzielimy.

— Nie — sprzeciwiam się. — Tym się nie podzielicie.

— Cymbelinie, jesteś prowincjuszem.

— Może i jestem. Jedna kobieta w zupełności mi wystarczy.

Wydaje się rozczarowana. Przypuszczam, że obiecała mnie sprezentować Adrianie. Cóż, to wciąż imperialna Italia, gdzie nie umarła odwieczna tradycja bezwstydnej rozwiązłości. Chociaż uważam się za Rzymianina, nie jestem nim chyba aż do tego stopnia. Adriana Frontina jest zachwycająco piękna, owszem, lecz to samo można powiedzieć o Lucylli. A w chwili obecnej pragnę tylko jej. Koniec, kropka. Prosta zachcianka prowincjusza. Niewątpliwie kiedyś tego pożałuję, ale dziś z oślim uporem obstaję przy swoim zdaniu.

Lucylla, mimo rozczarowania, przystępuje do dzieła ze zdwojoną pasją. Ta noc mija bezsennie jak błyskawica. Rzucamy się na siebie z furią dzikich stworzeń. Uczy mnie kolejnych sztuczek i klaszcze, dumna ze swoich erotycznych zdolności. W Brytanii nie uświadczy się takich kobiet. Przynajmniej ja ich nie spotykam.

O świcie stoimy na balkonie mojej sypialni, zmęczeni najprzyjemniejszym trudem na świecie, i smakujemy wonną, chłodną bryzę, wiejącą od zatoki.

— Kiedy chcesz jechać na północ? — pyta.

— Kiedy ty pojedziesz.

— Może jutro?

— Czemu nie.

— Ostrzegam, możesz przeżyć szok, widząc, co się dzieje w Urbs Romie.

— Skoro tak, trudno.

— Łatwo cię zaszokować, Cymbelinie, prawda?

— Niezupełnie. Niektóre rzeczy są dla mnie nowe, to wszystko.

Lucylla chichocze.

— Bez obaw, już ja cię wyedukuję. Im więcej zobaczysz, tym mniej będziesz się bał. Mój biedny, uroczy barbarzyńco.

— Prosiłem cię, pamiętasz…

— Mój biedny, uroczy Celcie. Jedź ze mną do Rzymu, skarbie. Lecz pamiętaj: będąc w Rzymie, najlepiej jest zachowywać się jak Rzymianie.

— Postaram się — obiecuję.


* * *

Na podróż dano nam inny rydwan, należący do Ezia, którym ten przyjechał sam z Urbs Romy. Za tydzień wraca na północ z Drusem Tiberiem; pomkną rydwanem tego ostatniego, lecz rydwan Ezia musi zostać odstawiony do stolicy. Dlatego my nim jedziemy. Nie dorównuje temu, który niedawno miała do dyspozycji Lucylla, mimo to wygląda okazalej, niż można by się spodziewać po kimś takim jak Ezio. Z pewnością otrzymał go w prezencie od Drusa.

Wszyscy domownicy wylegają przed dom, żeby nas pożegnać. Marcello Domiziano zapewnia, że ilekroć odwiedzę Neapolis, jego willa będzie stała przede mną otworem. Zapraszam go do Brytanii, w gościnę do mojej rodziny. Adriana ściska się z Lucyllą i nie jest to tylko przyjacielski uścisk (zaczynam mieć co do nich pewne podejrzenia) i całuje mnie lekko w policzek. Kiedy się jednak odwracam, dostrzegam jej wzrok roziskrzony błyskami wściekłości i żalu. Niewykluczone, że uczyniłem z niej wroga. Ale może w przyszłości da się naprawić to i owo; przyjemnie będzie spróbować.

Naszym szlakiem na północ będzie Via Roma; musimy dostać się do miasta i tam wjechać na gościniec. Z braku woźnicy kieruję rydwanem, a Lucylla siedzi obok na koźle. Nasza para smukłych, rączych arabów jest dobrze zgrana i nie trzeba zbyt często szarpać cuglami. Dzień jest ładny, rześki, wieje łagodna bryza. Jeszcze jeden słoneczny, letni dzień w dziesiątym miesiącu roku. Wspominam rodzinną ziemię; jak tam musi być teraz mokro i ponuro!

— Czy zima kiedykolwiek dociera do Italii? — pytam. — A może cesarze wyjednali sobie u bogów pogodę?

— O, i tu się zrobi zimno, spadną deszcze. Sam zobaczysz. Tu jeszcze nie jest najgorzej, lecz w Rzymie zima daje w kość. Zostajesz na Saturnalia?

Odbędą się dopiero za dwa miesiące.

— Chyba tak. Na dobrą sprawę, nie zastanawiałem się nad tym.

— W takim razie zobaczysz, jak można tu zmarznąć. Zazwyczaj na zimę udaję się do Ajgyptos lub na Sycylię, lecz w tym roku zamierzam zostać w Rzymie. — Przytula się do mnie. — Już my się ogrzejemy, kiedy przyjdą szarugi. Prawda, Cymbelinie, że będzie miło?

— Cudownie. Z drugiej strony, chętnie zwiedziłbym Ajgyptos. Pojedźmy tam razem na wycieczkę pod koniec roku. Piramidy, wielkie świątynie w Menfe…

— Tej zimy muszę być w Italii. W Rzymie lub gdzieś pod Rzymem.

— Naprawdę? A to czemu?

— Sprawy rodzinne — odpowiada — związane z moim wujkiem. Nie wolno mi o tym rozmawiać.

Momentalnie czytam w jej myślach.

— Ponownie wybiorą go na stanowisko konsula, prawda? Mam rację?

Nieruchomieje, głośno wciąga powietrze i już wiem, że się nie pomyliłem.

— Nie wolno mi nic powiedzieć — odrzeka po chwili.

— A więc to prawda, inaczej być nie może. Nowo wybrani konsulowie obejmą urząd w pierwszy dzień januariusa, a ty chcesz uczestniczyć w ceremonii. Dla niego to będzie już czwarty raz? A może piąty?

— Proszę cię, Cymbelinie, przestań.

— Przynajmniej jedno mi obiecaj. Zostaniemy w Rzymie do zaprzysiężenia, a potem pojedziemy do Ajgyptos. W połowie stycznia, dobrze? Już sobie wyobrażam, jak z Aleksandrii płyniemy łodzią w górę Nilu, tylko my dwoje…

— Wybiegasz daleko w przyszłość. Nie mogę niczego obiecywać z takim wyprzedzeniem. — Łagodnie kładzie dłoń na moim przedramieniu. — Ale i tak będziemy się nieźle bawić, co, skarbie, na przekór mrozom i deszczom?

Widzę, że nie ma sensu naciskać. Być może januarius ma już cały zajęty, przy czym w planach nie uwzględniła raczej mojej osoby. A nuż wyrusza na wycieczkę do Afryki z przyjacielem z cesarskiego rodu, na przykład młodym Flawiuszem Cezarem? Irracjonalna zazdrość skręca mi wnętrzności. W końcu jednak tłumię w sobie wszelką myśl o styczniu. Jest październik, a urzekająca urodą Lucylla Junia Skawiola będzie dziś ze mną spała, tak samo jak jutro, pojutrze, popojutrze, aż do Saturnaliów. Jeśli tego zechcę, a chcę z całego serca — ba, o niczym innym nie myślę.

Mijamy wspaniałe hotele przy Via Roma. Okazałe frontony złoci blask porannego słońca. Niebawem zaczynamy piąć się w górę, na podmiejskie wzgórza, wzdłuż ciągu pomniejszych willi. Tu i ówdzie na samotnych wzniesieniach, rozłożone wokół szczytów, widać wiekowe posiadłości członków rodziny cesarskiej. Po pewnym czasie zjeżdżamy z pogórza na otwarty teren. Przemierzamy żyzne równiny Campanii Felix w kierunku położonej daleko na północy stolicy.

Na pierwszy nocleg zatrzymujemy się w Kapui, gdzie Lucylla chce mi pokazać freski w mitreum. Zamierzam wyciągnąć list kredytowy, żeby zapłacić za pokój w hotelu, lecz okazuje się, że apartament dostajemy za darmo. Magiczne imię Skawioli otwiera wszystkie drzwi. Freski są przepiękne: bóg zarzyna białego byka, pod którym czyha wąż. Mają tu również ogromny amfiteatr, gdzie ongiś Spartakus wzniecił bunt gladiatorów. Widząc, jak gapię się z podziwem prowincjusza, Lucylla zauważa, że amfiteatr w Rzymie jest dużo wspanialszy.

Przynoszą nam obiad do pokoju: piersi bażanta i mocne, aromatyczne wino. Później długo namaczamy się w wannie przed conocnym starciem żywiołów. Takie życie mogę wieść do końca roku i dłużej.

A rano znowu w drogę, na północny zachód gościńcem Via Roma, który w zasadzie nazywa się tu Via Appia. Niegdyś tym starożytnym szlakiem przemieszczały się wojskowe hufce, żeby rozgromić sąsiadów na południu Italii. To senna, wiejska okolica, tylko gdzieniegdzie urozmaicona cyklopowymi ruinami umarłych miast, kwitnących hen w czasach przedromańskich, lub nowszymi miastami na wzgórzach, i tak liczącymi sobie tysiąc lat i więcej. Czuć tu olbrzymi ciężar wieków.

Swoim nieustającym szczebiotaniem Lucylla umila mi długie, senne godziny jazdy, opowiadając o swoich niezliczonych bogatych przyjaciołach w Rzymie, takich jak Claudio, Traiano, Alessandro, Marco, Aureliano czy Valeriano. Było ich bez liku, prawie sami mężczyźni. Powtarzają się również imiona kobiet: Domitilla, Sewerina, Giulia, Paolina, Tranquillina. Ani chybi wielcy panowie i szacowne panie. Wśród plotek dorzuca lekkim tonem opowiastki o członkach rodziny cesarskiej, których — jak się zdaje — dobrze zna, mało tego, jest z nimi w serdecznej komitywie. Dotyczy to nie tylko młodego cesarza, ale jego czterech braci i trzech sióstr, licznego kuzynostwa i dalszych krewnych.

Nigdy dotąd nie uświadamiałem sobie, jak bardzo rozbudowanym organizmem jest rodzina naszych Cezarów, ilu w niej nieudacznych książąt i księżniczek, a każdy wyposażony w pałace, służących, kochanków i komilitonów. I nie jest nawet jedną rodziną owa grupa arystokratów, którzy pociągają za sznurki tego świata. Choć bowiem na przestrzeni dziewiętnastu stuleci istnienia imperium tron należał do niezliczonych dynastii, z których większość dawno upadła, to jednak potomkowie tych, co panowali w ciągu ostatnich pięciuset lat, choćby z dalekich odnóg rodu, w żaden sposób ze sobą nie spokrewnieni, noszą wielkie imię Cezara i ubiegają się o udziały w cesarskim skarbcu. Dynastia może zostać obalona, lecz prapraprapraprakuzynom, czyli komuś, kto dawno temu miał brata cesarza, dziwnym zrządzeniem losu przez wszystkie kolejne epoki wypłaca się pensję z publicznej kasy.

Ze słów Lucylli można wnosić, że była kochanką Flawiusza Cezara, a prawdopodobnie również jego starszego brata Kamillusa Cezara, któremu przysługuje tytuł księcia Konstantynopola, mimo że mieszka w Rzymie. Ponadto wyraża się nader pochlebnie o pewnym rzymskim hrabim, który mieni się szumnie Neronem Romulusem Klaudiuszem Palladiusem. Kiedy o nim mówi, jej głos nabiera charakterystycznej barwy, będącej nieomylnym znakiem tego, że ze sobą spali.

Kipię zazdrością, i to z powodu mężczyzn, których nigdy nie widziałem. Jak mogła przeżyć tyle przygód ta dwudziestojednoletnia dziewczyna? Próbuję nad sobą zapanować. To przecież Roma, wyzuta z resztek moralności. O, tak: trzeba się wysilić, żeby dorównać Rzymianom.

Wbrew sobie próbuję wywiedzieć się czegoś o wspomnianym Neronie Romulusie Klaudiuszu Palludiusie, lecz ona już opowiada o siostrze cesarza, którą — jak twierdzi — z pewnością się zachwycę. Nazywa się Sewerina Floriana.

— Chodziłam z nią do szkoły. To moja druga, po Adrianie, najlepsza przyjaciółka. Jest po prostu przepiękna: smagła cera, ognisty temperament, orientalna uroda. Wziąłbyś ją za Arabkę. I miałbyś rację, bo jej babcia ze strony matki pochodziła z Syrii. Swego czasu była tancerką, jak wieść niesie…

I tak dalej, i dalej. Aż się zastanawiam, czy podsuną mnie jako kąsek Sewerinie Florianie.

To już trzeci dzień wyprawy. Via Appia zbliża nas do stolicy. Zaczynamy dostrzegać po obu stronach traktu cesarskie grobowce. Lucylla chyba wszystkie dobrze zna, ponieważ wymienia je po kolei.

— Tam masz grobowiec Flawiusza Romulusa, a tu leży Klaudiusz IX. Tu zaś Gajusz Marcjusz, tu Cecylia Metella (żyła w czasach Augusta Cezara), tam Tytus Galiusz. O, tam Konstantyn V, tam w jednym grobowcu Lucjusz i Arkadiusz Agryppa. Herakliusz III, Gajusz Paulus, Marek Anastazjusz…

Człowiek ugina się pod brzemieniem wieków.

— A co z tymi, co żyli najdawniej? — pytam. — Co z Augustem, co z Tyberiuszem, co z Klaudiuszem?

— Grobowiec Augusta zobaczysz w mieście. A Tyberiusz? Jakoś nikt nie może sobie przypomnieć, gdzie go pochowano. Wielu, może nawet dziesięciu, złożono w grobowcu Hadriana nad rzeką. Antoninusa Piusa, Marka Aureliusza; znajdziesz tam cały hufiec zmarłych cesarzy. Co się tyczy Juliusza Cezara, to jego wspaniały grób znajduje się na samym środku Forum, choć archeolodzy twierdzą, że pochowano tam kogoś innego, bo grobowiec powstał sześćset lat później. Patrz tam! Cymbelin! Widzisz już? Przed nami mury miasta. Roma! Roma!


* * *

A więc już! Urbs Roma, matka wszystkich miast, stolica świata, cesarska metropolia. Białe, wykładane marmurem wały, tyle razy przebudowywane i odbudowywane, wyrastają nagle przed moimi oczami. Roma! Kmiotek z dalekiego kraju, przytłoczony wspaniałością widoku, dygocze jak osika. Dreszcz zachwytu, który tak mocno mną szarpie, przenosi się lejcami na konie; jeden z nich odwraca się i patrzy na mnie, jak mi się wydaje, z pogardą i zdziwieniem.

Roma jest niczym palimpsest. Najpierw zapisany, potem wyczyszczony, a potem znowu zapisany, i tak wiele razy. Przy czym wszystkie wcześniejsze teksty przebijają spod najświeższego. Dwa tysiące lat historii w jednym okamgnieniu porażają zdumionego przybysza. Niczego się tu nie wyburza, chyba że w celu wzniesienia gmachu jeszcze piękniejszego na tym samym miejscu. Tu i ówdzie spotyka się ostatnie malownicze pamiątki po Rzymie z czasów Republiki — Pierwszej Republiki, powinienem powiedzieć — przyłożone marmurem Rzymu Augusta Cezara, a następnie Rzymem wszystkich kolejnych cesarzy: Hadriana, Septymiusza Sewera czy Flawiusza Romulusa, który żył i władał miastem tysiąc lat po Sewerze. Jak również Rzym położony na samym wierzchu przez sławnego zdobywcę świata Trajana VII w epoce dobrobytu, która nastała po zjednoczeniu Cesarstwa Wschodniego i Zachodniego przez Flawiusza. Wszystkie warstwy mieszają się w historycznym centrum miasta, które otacza monumentalny pierścień olbrzymich, koszmarnych wież: obrzydliwych biurowców i apartamentowców dzisiejszego Rzymu.

Wszelako nawet one, choć straszą szpetotą, są brzydkie w zapierającym dech rzymskim stylu. Roma to potężne miasto; przewyższa inne we wszystkim, a więc i w brzydocie.

Lucylla służy za przewodnika, przybliżając mi sławne na cały świat miejsca, które mijamy: łaźnie Karakalli, Wielki Cyrk, świątynię boskiego Klaudiusza, wieżę Emiliusza Magnusa, a nawet ciężkawy i zaprojektowany bez wyczucia proporcji łuk triumfalny, który w roku 1952 zbudował bizantyjski cesarz Andronik dla upamiętnienia krótkotrwałej greckiej hegemonii po wygraniu wojny domowej. Rzymianie zostawili go celowo, żeby zachować w pamięci swoją jedyną wielką klęskę w dziejach. Dokładnie naprzeciwko, na drugim końcu alei, znajduje się pięciokrotnie większy łuk Flawiusza Romulusa, będący wspomnieniem ostatecznej rozprawy z Grekami po dwóch wiekach ich zaborczego panowania.

Chaotyczny ruch na drogach przyprawia o zawrót głowy. Wszędzie rydwany, tramwaje ciągnięte przez konie, rowery oraz pojazdy, o których Lucylla mówi, że jeżdżą od niedawna: małe ciuchcie na parę, nie potrzebujące szyn. Zasady ruchu drogowego chyba nie są znane, bo każdy wehikuł porusza się, jak mu wygodniej, nikt nie daje sygnałów, kierowcy starają się zastraszyć innych gestami i obelgami. Na początku dziwnie się czuję — nie dlatego, żebym był strachliwy, ale że my, Brytowie, już w maleńkości uczymy się szacunku dla ludzi na gościńcach. Zaraz się jednak okazuje, że nie mam wyjścia, muszę postępować tak samo. Kiedy jesteś w Rzymie i tak dalej, i dalej… Stare powiedzenie pasuje do wszystkich aspektów życia w stolicy.

— Tu w lewo. Teraz w prawo. Widzisz tam Koloseum? Większe niż myślałeś, co? Skręć w prawo! W prawo! Tam dalej mamy Forum, a na wzgórzu Kapitol. Ale my pojedziemy w przeciwnym kierunku, do Palatynu. Tamto wzgórze, widzisz? Pełno na nim pałaców.

O, tak. Olbrzymie cesarskie rezydencje, ze czterdzieści albo i więcej, powciskane gdzie popadnie, bez ładu i składu. Żeby zbudować ten niewiarygodny gąszcz wspaniałych budowli, musiano zrównać z ziemią całe góry marmuru.

Zmierzamy w sam środek tej gmatwaniny. Wjazd na Palatyn jest skrupulatnie patrolowany, wszędzie zgraje pretorianów. Wszyscy jednak znają Lucyllę, bo machnięciem ręki każą nam jechać dalej. Próbuje mi tłumaczyć, który pałac do kogo należy, ale w tym beznadziejnym mętliku nawet ona ma wątpliwości. Pod spodem tego, co widać, znajdują się pierwsze pałace z czasów wczesnego imperium — pałace Augusta, Tyberiusza i Flawiuszów — lecz w późniejszych wiekach każdy cesarz pragnął dodać własne ozdoby i udogodnienia, przez co dziś wzgórze stanowi zwariowaną mozaikę dwudziestu różnych stylów oraz dowód cesarskiej wspaniałości i rozrzutności. W XXIV w. jeden z bardziej zbzikowanych władców epoki dekadencji dostawił kilka kuriozalnych budynków w stylu orientalnym i neobizantyjskim. Co krok to jakieś wieżyczki, arkady, pawilony, altany, kolumnady, kopuły, bazyliki, fontanny i niezwykłe rozległe sklepienia.

— A cesarz? — pytam. — Gdzie on w tym wszystkim ma pałac?

Niedbałym gestem wskazała środek tego zbiorowiska.

— Stale przenosi się z miejsca na miejsce. Nigdy nie spędza dwóch nocy z rzędu w tym samym pałacu.

— Dlaczego? Tak lubi zmieniać otoczenie?

— Ależ skąd. Aktyniusz Warro mu każe.

— Kto?

— Warro, prefekt pretorianów. Wszędzie węszy spisek na życie cesarza.

Wybucham śmiechem.

— Jeśli ginie cesarz, zwykle zamachowcem jest jego własny prefekt pretorianów, czyż nie?

— To prawda, ale cesarz, dopóki nie wrażą mu noża w brzuch, zawsze uważa, że jego prefekt jest tym pierwszym, który będzie mu bezwzględnie wierny. Inna rzecz, że nikt nie chce mordować naszego przygłupiego, lalusiowatego Maksencjusza.

— Skoro jest tak niekompetentny, jak się o nim mówi, to czemu nie próbujecie odebrać mu władzy?

— Po co? Żeby na tronie zasiadł jeden z jego braci, jeszcze większych gamoni? O, nie, Cymbelinie. Już ja ich wszystkich dobrze znam. Maksencjusz jest z nich najlepszy. Niech nam długo żyje.

— A jakże, niech żyje cesarz Maksencjusz! — dorzucam i razem trzęsiemy się ze śmiechu.


* * *

Pałac, do którego zmierzamy, stoi na wzgórzu stosunkowo niedługo. To bogato dekorowany pawilon gościnny z wieloma skrzydłami, przyozdobiony pstrokacizną mozaik z dzikimi plamami w jadowitym żółtym kolorze i bezkompromisowej czerwieni. Został wzniesiony pięćdziesiąt lat temu za panowania szalonego cesarza Demetriusza, ostatniego władcy epoki dekadencji. Lucylla ma w nim niewielki apartament, będący uprzejmym darem ze strony jej dobrego przyjaciela księcia Flawiusza Rufusa. Najwidoczniej na Palatynie mieszka całkiem sporo nie należących do rodziny cesarskiej członków rzymskiej socjety. Ma to swoje praktyczne uzasadnienie, bo w Rzymie przeogromny jest nie tylko ruch uliczny, ale i liczba wydawanych przyjęć.

Początek mojego pobytu w stolicy wygląda tak samo jak w Neapolis: już pierwszego wieczoru mam uczestniczyć w wystawnym przyjęciu. Lucylla mówi, że gospodarzem będzie nikt inny, tylko sam sławny hrabia Neron Romulus Klaudiusz Palladius, który nie może się doczekać na spotkanie ze mną.

— Kim on właściwie jest? — pytam.

— Bratem jego dziadka był hrabia Walerian Apollinaris. Zapewne o nim słyszałeś.

— Oczywiście. — Nie trzeba się kształcić na kantabrygijskiej uczelni, żeby znać głównego architekta nowożytnego imperium, wielkiego pięciokrotnego konsula z czasów pierwszej wojny zjednoczeniowej. To właśnie on wydobył poobijane i rozpadające się Cesarstwo z otchłani dekadencji, położył kres powstaniom w prowincjach, które nękały państwo w czasie burzliwego XXV wieku, odbudował autorytet władzy centralnej i wprowadził na tron Laureolusa Cezara, dziadka obecnego imperatora. Tenże Apollinaris — działając w imieniu Laureolusa jako osoba z uprawnieniami cesarza — wprowadził rządy terroru, ów czas brutalnej dyscypliny, który przypomniał Cesarstwu, na dobre lub na złe, dawną świetność, jaką cieszyło się ostatnio za panowania Flawiusza Romulusa i Trajana VII. I sam padł ofiarą terroru wespół z wieloma innymi.

Nic nie wiem o jego dalekim krewniaku Neronie Romulusie Klaudiuszu Palladiusie z wyjątkiem tego, co powiedziała mi Lucylla. Jednak sam ton, jakim za każdym razem wymawia jego pełne imię, wskazuje, że hrabia idzie śladami przodków i ma w Cesarstwie dużo do powiedzenia.

I rzeczywiście, po przybyciu do pałacu hrabiego na Wzgórzu Palatyńskim od razu widzę, że nie pomyliłem się w swoich przypuszczeniach. Sam pałac jest stosunkowo skromny: uroczy budyneczek w dolnej partii zbocza niedaleko Forum, wzniesiony, jak się dowiaduję, w czasach renesansu dla jednej z nałożnic Trajana VII. Hrabia nigdy nie zabiegał o najwyższe urzędy w imperium i tak samo nie potrzebował bogatej rezydencji dla podkreślenia swojej wartości. Jednakże lista gości mówi sama za siebie.

Jest urzędujący konsul Aulus Galeriusz Bassanius. Są dwaj bracia cesarza i jedna siostra. A także wujek Lucylli, dystyngowany i wszystkim dobrze znany Gajusz Juniusz Skawiola, czterokrotny konsul Rzymu i w powszechnej opinii najpotężniejszy człowiek w imperium, nie licząc — choć tu zdania są podzielone — cesarza Maksencjusza.

Lucylla przedstawia mnie najpierw Skawioli.

— Oto mój przyjaciel Cymbelin Wetruwiusz Skapulanus z Brytanii — mówi z emfazą. — Poznaliśmy się w domu Marcella Domiziana w Neapolis i od tamtej pory się nie rozstajemy. Czyż on nie jest wspaniały, wujku Gajuszu?

Co ma mówić człowiek, zwłaszcza nieobyty ze światem prowincjusz, postawiony znienacka twarzą w twarz z najwybitniejszymi obywatelami mocarstwa?

Na szczęście nie jąkam się, nie potykam, nie szukam rozpaczliwie słów. Dość gładko odpowiadam:

— Kiedy wyruszałem z Brytanii, nawet mi się nie śniło, że ujrzę kolebkę imperium, mało tego, że będę miał zaszczyt poznać samego ojca ojczyzny!

W odpowiedzi uśmiecha się życzliwie i mówi:

— Myślę, przyjacielu, że stawiasz mnie zbyt wysoko. Ojcem ojczyzny jest cesarz. Jak tu napisano. — Wyciąga z portmonety nową, błyszczącą sestercję i tak mi ją pokazuje, żebym przeczytał słowa na obrzeżu: enigmatyczny ciąg skróconych cesarskich tytułów, tłoczony na wszystkich pieniądzach od niepamiętnych czasów. — Widzisz? — Wskazuje litery na rancie monety, tuż nad czołem cesarza Maksencjusza. — P.P., co oznacza Pater Patriae. Proszę bardzo. On nim jest, nie ja. Ojcem narodu. — Mruga okiem, chcąc rozluźnić atmosferę po tym napomnieniu, bo tak należy odbierać jego słowa, i mówi: — Ale miło usłyszeć takie pochlebstwo, nawet bardzo. A zatem dziękuję, młodzieńcze. Ufam, że Lucylla nie przysparza ci zbytnich kłopotów.

Nie wiem, o co mu chodzi. Może o nic szczególnego.

— Ależ skąd — odpowiadam.

Mimowolnie taksuję go spojrzeniem. Skawiola jest szczupłym, żylastym mężczyzną średniego wzrostu, około pięćdziesiątki, łysiejącym — przy czym resztka rzadkich włosów, rudych jak u Lucylli, leży ulizana na głowie. Kości policzkowe ma odstające, nos garbaty, silnie zarysowany podbródek, oczy zaś blade, w lodowym szarobłękitnym odcieniu, zbliżone barwą do mlecznoniebieskich szafirów. Zdumiewa mnie jego podobieństwo do Juliusza Cezara, którego słynny portret umieszczono na dziesięciodenarowym znaczku pocztowym. Ma ten sam wyraz absolutnie niezłomnej determinacji, pochodzącej z niewyczerpalnych zasobów wewnętrznego żaru.

Wypytuje mnie o ojczyznę i podróże, z pozorną uwagą słucha odpowiedzi, życzy powodzenia i praktycznie odgania mnie od siebie.

Nogi się pode mną uginają, czuję suchość w gardle.

Teraz muszę się spotkać z hrabią, gospodarzem przyjęcia, który też jest nie byle kim. Neron Romulus Klaudiusz Palladius, czego można się było spodziewać, rzeczywiście jest nietuzinkową postacią. To szarmancki, wyelegantowany mężczyzna w wieku czterdziestu lat, wysoki jak na Rzymianina i mocno zbudowany, mający gęstą, starannie przystrzyżoną czarną brodę, smagłą i zdrową karnację tudzież ciemne, przenikliwe oczy. Otacza go aura bogactwa, władzy, przebojowości oraz — nawet ja jestem w stanie to zauważyć — nęcącej zmysłowości.

— Cymbelin! — odzywa się natychmiast. — Wspaniałe, romantyczne imię. Imię króla. Witaj w moim domu, Cymbelinie z Brytanii. — Mówi dźwięcznym, umiejętnie modulowanym basem, jakim mógłby się posługiwać aktor lub śpiewak operowy. — Mam nadzieję, że będziemy cię tu częściej widywali, póki mieszkasz w Rzymie.

Stojąca obok mnie Lucylla wpatruje się w niego z prawie nabożnym uwielbieniem. Co powinno przyprawić mnie o zazdrość, lecz wyznam szczerze, że sam jestem nim zafascynowany i wcale się nie dziwię, że ona też jest pod jego urokiem.

Kładzie mi lekko dłoń na ramieniu.

— Chodź, poznasz paru moich przyjaciół.

I oprowadza mnie po sali. Przedstawia mnie obecnemu konsulowi Galeriuszowi Bassaniusowi, zaskakująco młodemu i frywolnie ubranemu jak na osobę piastującą tak wysoki urząd, a także aktorom, którym się chyba wydaje, że o nich słyszałem, więc muszę udawać, że tak jest w istocie. Także gladiatorowi, tym razem znanemu mi ze słyszenia (któżby nie słyszał, skoro to przesławny Marek Semproniusz Diodorus, zwany Markiem Zabójcą Lwów), jak też nadętym młodym damom, z którymi rad nierad wdaję się w swawolną pogawędkę, choć Lucylla ma więcej urody w lewym łokciu niż one w całym ciele.

Mijając atrium, gdzie popisuje się żongler, przechodzimy do drugiej komnaty, równie zatłoczonej. Tam przeważa osobliwie wytworny ton rozmów, a ludzie stoją w zabawnych teatralnych pozach. Po chwili już wiem dlaczego.

Są tu członkowie rodziny królewskiej, każdy więc sili się na dworskie maniery. Dwaj książęta królewskiej krwi, proszę, proszę. Lucylla prowadzi mnie na spotkanie z nimi.

Pierwszy to Kamillus Cezar, książę Konstantynopola, najstarszy z czterech braci cesarza. Jest gruby, rozleniwiony, ma tłustą skórę i flejtuchowaty sposób bycia. Gdyby Gajusza Juniusza Skawiolę przyrównać do Juliusza Cezara, to jego należałoby postawić obok Nerona. A jednak pomimo wszelkich oznak zgnuśnienia łatwo dostrzegam ślady twardych rodzinnych rysów twarzy: ostry, smukły, władczy nos, podbródek herosa, a przede wszystkim zimne oczy, błękitne jak arktyczne lody, na wpół schowane pod sowimi okularami. Zupełnie jakby surowe oblicze starego cesarza Laureolusa uwięzło w otyłym ciele wnuka obiboka.

Choć wieczór dopiero się zaczął, Kamillus ma już tyle w czubie, że nie jest w stanie rozmawiać. Macha niedbale pulchną dłonią i zaraz zapomina o mojej obecności.

Następnie podchodzimy do nieco młodszego Flawiusza Rufusa Cezara. Jestem do niego wrogo nastawiony, ponieważ mógł się rozkoszować Lucyllą, kiedy miała zaledwie szesnaście lat, lecz w gruncie rzeczy to czarujący, życzliwy i bardzo atrakcyjny mężczyzna. Dałbym mu ze dwadzieścia pięć lat. I on ma rodzinne rysy twarzy, a do tego jest szczupły, wysportowany, spostrzegawczy i prawdopodobnie również inteligentny. Jeśli ludzie słusznie uważają jego brata Maksencjusza za bufona i utracjusza, można tylko żałować, że tronu nie objął Flawiusz Rufus, kiedy stary dziadek wreszcie zwlókł się ze sceny. Następstwo tronu należy się jednak najstarszemu z braci, tak nakazuje odwieczne prawo. Ponieważ książę Florus zmarł trzy lata przed śmiercią swojego ojca Laureolusa, władza przeszła w ręce Maksencjusza, najstarszego syna Florusa. Gdyby do tego nie doszło, świat mógłby dziś wyglądać zupełnie inaczej. No, chyba że przeceniam walory młodszego księcia. Bo czy Lucylla nie powiedziała mi, że Maksencjusz jest z nich wszystkich najlepszy?

Flawiusz Rufus, który raczej wie, że jestem tymczasową maskotką Lucylli, i wcale się tym nie przejmuje, namawia mnie, żebym złożył mu wizytę pod koniec roku we wspaniałej cesarskiej willi w miejscowości Tibur, dzień drogi od Rzymu, gdzie będzie obchodził Saturnalia w gronie kilkuset najbliższych przyjaciół.

— Aha, weź też rudą — mówi wesołym tonem Flawiusz Rufus. — Nie zapomnisz o niej, prawda?

Posyła jej całusa, a mnie przyjacielsko klepie po dłoni i wraca do płaszczących się przed nim zauszników. Odczuwam ulgę i zadowolenie, że nasze spotkanie wypadło tak dobrze.

Jednakże Lucylla najsmaczniejszy rodzinny kąsek zostawiła na koniec.

Jej najlepsza przyjaciółka z lat dzieciństwa, koleżanka ze szkoły i dystyngowana krewniaczka: księżniczka Sewerina Floriana, siostra samego cesarza. Mam ochotę paść przed nią na twarz w niemym uwielbieniu, olśniony jej urodą.

Lucylla miała rację: Sewerina Floriana ma smagłą karnację, wschodnie rysy twarzy i namiętne spojrzenie. Pod względem wyglądu nie przypomina pozostałych członków rodziny panującej: jej oczy są czarne, nos figlarnie zadarty, podbródek elegancko zaokrąglony. Od razu wiadomo, że nie jest rodzoną siostrą cesarza. Jej matką była zapewne któraś metresa ojca Maksencjusza. Monarchowie mogą mieć jedną żonę na raz, jak my wszyscy, lecz nie jest tajemnicą, że częstokroć je zmieniają, a czasem wracają do poprzedniej… bo któż im się sprzeciwi? Jeśli matka Seweriny przypominała swoją córkę, to nie dziwota, że romansował z nią świętej pamięci książę Florus.

Rozmawiając z Juniuszem Skawiolą i Klaudiuszem Palladiusem, bez trudu znajdowałem odpowiednie słowa, lecz w obecności Seweriny Floriany zapominam języka w gębie. Kiedy więc Lucylla z nią gawędzi, stoję z boku skrępowany jak olbrzymi wół, którego Lucylla jakoś zaciągnęła na przyjęcie. Rozprawiają o neapolitańskiej śmietance towarzyskiej, Adrianie, Drusie Tiberiu i całej rzeszy ludzi, których imiona nic mi nie mówią. Również o mnie, lecz wystrzeliwują zdania z taką prędkością w stołecznym dialekcie, pełnym zwrotów slangowych i obcych akcentów, że rozumiem piąte przez dziesiąte. Od czasu do czasu Sewerina Floriana kieruje na mnie wzrok — może z uznaniem, a może tylko z ciekawości, zaintrygowana najnowszym nabytkiem Lucylli. Trudno powiedzieć. Staram się dawać jej sygnały spojrzeniem, że chętnie poznam ją bliżej, ale sytuacja jest niezręczna, poza tym zachowuję się nieostrożnie: trzeba mieć tupet, żeby myśleć o flircie z księżniczką królewskiej krwi i narażać się na wściekłość Lucylli Skawioli, przystawiając się do jej przyjaciółki, w dodatku na jej oczach!

Tak czy inaczej, Sewerina nie daje po sobie poznać, że spostrzegła moje śmiałe spojrzenia.

W końcu Lucylla odprowadza mnie z powrotem do sąsiedniej komnaty. Jestem oszołomiony.

— Widzę, że cię urzekła — odzywa się. — Mam rację?

Bąkam coś w odpowiedzi.

— Jeśli chcesz, możesz się w niej podkochiwać — mówi nonszalancko. — Mnie to nie przeszkadza, głuptasie! Każdy się w niej podkochuje, więc czemu nie ty? Wiem, że jest nieziemsko piękna. Sama bym się z nią przespała, gdyby to bardziej mnie kręciło.

— Lucylla, ja…

— To Rzym, Cymbelinie! Przestań zgrywać prostaczka!

— Przyjechaliśmy tu razem i jesteśmy razem. To za tobą szaleję.

— Wierzę. A teraz przez chwilę będziesz marzył o Sewerinie Florianie. Ani trochę mnie to nie dziwi. Choć wątpię, czy zrobiłeś na niej wielkie wrażenie, gdy tak stałeś i gapiłeś się na nią jak niemota. Z drugiej strony, ona rzadko wymaga, żeby facet miał rozum, jeśli ma ładne ciało. Ale myślę, że byłaby zainteresowana. Obiecuję ci, że w czasie Saturnaliów dostaniesz swoją szansę. — Obrzuca mnie przy tym tak wesołym, szelmowskim spojrzeniem, że w głowie mi się kołuje na myśl o jej bezwstydności.

Ach, ten Rzym! Nie ma drugiego na świecie!

Po cichu przyrzekam sobie, że pewnego dnia wezmę w objęcia Sewerinę Florianę. Jest to wszelako przyrzeczenie, które nie jest mi dane wypełnić. Teraz, kiedy nie żyje, myślę o niej z wielkim smutkiem, odtwarzając w pamięci jej egzotyczną urodę. Z taką samą próżną tęsknotą wyobrażam sobie jej pieszczoty, z jaką mógłbym marzyć o wizycie w pałacu królowej Księżyca.


* * *

Lucylla dyskretnie wypycha mnie na środek sali, na co ja odsuwam się i idę chwiejnym krokiem od grupki do grupki, siląc się na pewność siebie i dobre maniery, co chwilowo przychodzi mi z największym trudem.

W rogu sali Neron Romulus po cichu rozmawia z Gajuszem Juniuszem Skawiolą. Oto dwaj prawdziwi monarchowie — ludzie, którzy sprawują rzeczywistą władzę w Rzymie. Ale jak się nią dzielą, nie próbuję nawet zgadywać.

Konsul Bassanius przewraca oczami i szczerzy zęby do dwóch aktorów, obłożonych grubą warstwą makijażu. Do czego on zmierza? Do przywrócenia zwyczajów z czasów Nerona i Kaliguli?

Gladiator Diodorus obmacuje trzy czy cztery dziewczyny jednocześnie.

Przy fontannie rezyduje mężczyzna, którego dotąd nie zauważyłem, w wieku sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu lat, z twarzą ostrą jak maczeta i skórą koloru dojrzałego orzecha. Ubiór, biżuteria, postawa, błysk w oku — wszystko to znamionuje człowieka możnego i wpływowego.

— Kto to? — pytam przechodzącego młodzieńca.

Patrzy na mnie ze skrajnym politowaniem. Odpowiada tonem świadczącym o zdziwieniu moją ignorancją, że to Leontes Attikus. To imię nic mi nie mówi, więc muszę zadać drugie pytanie. Mój informator z jeszcze większą wzgardą daje mi do zrozumienia, że Leontes Attikus jest po prostu najbogatszym człowiekiem w Cesarstwie. Ów Grek o przenikliwym wejrzeniu i spieczonej cerze, jak się dowiaduję, to magnat okrętowy, który kontroluje ponad połowę przewozów morskich do Nowego Rzymu. Zgarnia lwią część dochodów z importu luksusowych towarów, sprowadzanych z dziwnych, nieujarzmionych krajów za morzami.

I tak dalej, i dalej. Wciąż schodzą się goście, powiększając liczne grono rzymskiej elity; pojawia się każdy, kto jest wpływowy, zamożny lub młody, a najlepiej wszystko naraz.

Dziś wieczór na tej sali tli się ogień. Wnet wybuchnie żywym płomieniem, lecz kto mógł to wtedy przewidzieć? Z pewnością nie ja, nie ja…

Lucylla ku mojemu wielkiemu udręczeniu rozmawia około godziny z hrabią Neronem Romulusem. Odnoszą się do siebie z niewymuszoną swobodą, co daje mi do myślenia, przy czym nie są to przyjemne myśli. Obawiam się, że namawia ją, aby została z nim na noc po przyjęciu. Ale jestem w błędzie. W końcu Lucylla wraca i już mnie na krok nie odstępuje.

Jemy aromatyczne delicje, których wcześniej nie znałem. Pijemy wina o niespotykanym kolorze i dziwnym, pikantnym smaku. Są tańce oraz występy teatralne w wykonaniu mimów, żonglerów i akrobatów. Pewna część młodzieży rozbiera się bezwstydnie do naga, żeby się ze śmiechem popluskać w pałacowym basenie. Widzę pary, które ukradkiem wyskakują do ogrodu lub przy świadkach oddają się amorom.

— Chodź, Cymbelinie — mówi w końcu Lucylla. — To się robi nudne. Wracajmy do domu i zabawmy się trochę we dwójkę.

Do jej apartamentów docieramy tuż przed świtem. Kochamy się do południa, a potem zasypiamy kamiennym snem, który trzyma nas w swoich objęciach do późnych godzin popołudniowych — właściwie do wieczora, bo kiedy wstajemy, zapada zmierzch.


* * *

I tak tydzień po tygodniu upływa mi jesień w Rzymie, pora nieustających przyjemności. Wszędzie chodzę z Lucyllą: do teatru, opery, na walki gladiatorów. W wytwornych restauracjach podejmują nas z honorami i dają najlepsze stoliki. Wybieramy się na wycieczki po zabytkach stolicy. Zwiedzam gmach senatu, słynne świątynie, starożytne grobowce cesarzy. Przeżywam niesamowite chwile, o jakich nie marzyłem w najśmielszych fantazjach.

Niekiedy widuję Sewerinę Florianę w restauracji lub spotykam ją na przyjęciu. Lucylla wychodzi ze skóry, szukając dla mnie okazji do porozmawiania z księżniczką. I rzeczywiście dochodzi do kilku rozmów, które coś wnoszą. Sewerina wypytuje się o moje życie w Brytanii, chce usłyszeć, co sądzę o Rzymie, przekazuje ploteczki na temat ludzi stojących po drugiej stronie sali.

Jej orientalna uroda wprawia mnie w zachwycenie. My, jasnowłosi Brytowie, rzadko spotykamy na swojej drodze kobiety jej pokroju. Jest istotą z innego świata z tymi swoimi niebieskimi pasemkami w kruczoczarnych włosach, oczami niby tajemnicze studnie mroku, skórą o ciemnym odcieniu, zupełnie niespotykanym u moich rodaków — skórą bynajmniej nie oliwkową, często spotykaną wśród mieszkańców wschodnich rejonów Cesarstwa, lecz ciemniejszą, szlachetniejszą, o aksamitnym połysku i fakturze. Także jej głos jest czarujący, słodko przychrypnięty, niski i miękki jak dźwięk fletu, zawsze melodyjny i cudownie modulowany.

Wie, że jej pragnę, ale bawi się ze mną. Podczas naszych spotkań nigdy nie wybiega poza terytorium niezobowiązującej wymiany zdań, a ja nie mam śmiałości tak po prostu przechodzić do rzeczy. Mimo to stopniowo dochodzę do przekonania, że prędzej czy później zostaniemy kochankami. I prawdopodobnie do tego by doszło, gdyby tylko był czas.

Dwukrotnie spotykam jej brata cesarza. Pierwszy raz w operze, gdzie siedzi w swojej loży. Ma na sobie tradycyjny cesarski ubiór, czyli purpurową togę, a słysząc gromkie pozdrowienie widowni, uśmiecha się i niedbale macha ręką. Drugim razem, ze dwa tygodnie później, pojawia się na przyjęciu na Wzgórzu Palatyńskim, ubrany już w zwykły, codzienny strój, odznaczony dla podkreślenia rangi pojedynczym purpurowym paskiem na kamizelce.

Widząc go z bliska, rozumiem, czemu ludzie wyrażają się o nim z lekceważeniem. Bo wprawdzie ma cesarską postawę i cesarskie rysy twarzy — spojrzenie wodza, nos, podbródek i całą resztę — w niepewnym, sztucznym uśmiechu Maksencjusza jest coś, co zadaje kłam wszelkim oznakom jego cesarskiego rodowodu. Może nazywać siebie Cezarem, może nazywać siebie Augustem, a także ojcem ojczyzny i wielkim pontyfikiem, a jednak kiedy na niego patrzę, stwierdzam ze zdziwieniem i zgrozą, że z głupawym uśmieszkiem odwraca wzrok. Nie powinien był obejmować tronu. Jego brat Flawiusz Rufus rządziłby z prawdziwie cesarskim autorytetem.

W każdym razie poznałem osobiście cesarza. Nie każdy Bryt może się tym pochwalić, a liczba tych, co mogą, będzie stale topniała.

Co pewien czas wysyłam do domu depeszę. „Świetnie się bawię, mógłbym tu zostać na zawsze, ale raczej nie zostanę”. Żadnych szczegółów. Bo jak tu pisać w przekazie telegraficznym, że mieszkam w pałacyku oddalonym o rzut kamieniem od oficjalnej rezydencji cesarza, sypiam z krewną Gajusza Juniusza Skawioli, bywam na przyjęciach z ludźmi, których imiona są głośne w całym imperium, i na dokładkę od czasu do czasu widuję Jego Cesarską Mość?

Zbliża się koniec roku. Pogoda się zmieniła, o czym uprzedzała Lucylla. Dni są ponure i oczywiście krótsze, jest zimniej, często pada deszcz. Nie przywiozłem z domu wielu ubrań na chłody, więc młodszy brat Lucylli, przystojniak imieniem Akwila, zabiera mnie do krawca, żeby mi skroił ubranie na zimę. Najnowsza rzymska moda wydaje mi się dziwaczna, żeby nie powiedzieć ordynarna, ale czy ja jestem znawcą w tej dziedzinie? Akwila, jak również krawiec i Lucylla szczerze chwalą moje nowe odzienie; mam nadzieję, że nie zabawiają się moim kosztem.

Zaproszenie, które Flawiusz Rufus Cezar dał mi i Lucylli tamtej pierwszej nocy — na Saturnalia do cesarskiej willi w Tiburze — było, jak się okazuje, prawdziwe. Do grudnia zupełnie wywietrzało mi z głowy… ale nie Lucylli. Pewnego wieczoru oznajmia mi, że z samego rana wyjeżdżamy do Praeneste. To miejsce położone niedaleko Rzymu, gdzie w starożytności i średniowieczu, w Jaskini Przeznaczenia, działała wyrocznia, póki Trajan VII nie odebrał jej przywilejów. Zamierzamy spędzić tydzień w majątku Scypiona Luculla, bardzo bogatego hispańskiego kupca, a potem ruszyć do Tiburu i tam w czasie Saturnaliów mieszkać przez kolejny tydzień.

Wiejska posiadłość Scypiona Luculla, mimo że już nadeszły posępne zimowe słoty, olśniewa niebywałym blaskiem. Marmurowe sale, baseny i fontanny, piękne ogrodowe pawilony, pomieszczenia dla zwierząt, w których trzyma się lwy, zebry i żyrafy, zbiory rzeźb, malowideł i innych przedmiotów artystycznych, łaźnie, wszystko na miarę cesarza. Pałac Luculla został zbudowany ledwie przed pięcioma laty dzięki zyskom z kopalni złota w Nowym Rzymie; wszedł w ich posiadanie w atmosferze skandalu, przekupiwszy urzędników dworskich w czasie ostatnich dramatycznych dni rządów starego cesarza Laureolusa. Da się zauważyć, że przybywające tu osoby, choć nie gardzą jego dalece idącą gościnnością, patrzą na tę majętność jak na przykład jarmarcznego tandeciarstwa.

— Chętnie zamieszkałbym wśród takiej tandety — mówię do Lucylli. — Wychodzę na strasznego prowincjusza, gdy tak mówię, co?

Parska śmiechem.

— Poczekaj, aż zobaczysz Tibur.

I rzeczywiście, od razu widzę różnicę między zwykłym popisywaniem się a prawdziwym splendorem, kiedy docieramy do słynnej cesarskiej willi w przededniu trwających tydzień Saturnaliów.

Oczywiście, jest to rezydencja, którą tysiąc siedemset lat temu wzniósł wielki Hadrian z myślą o swoim wypoczynku na wsi. W tamtych czasach był to niewątpliwie cud świata: wszędzie portyki, fontanny, krystaliczne baseny, łaźnie małe i duże, biblioteki dzieł greckich i rzymskich, nimfeum, tryklinium oraz kaplice poświęcone wszystkim bogom, którzy urzekli Hadriana w czasie jego wojaży po rzymskim świecie.

Ale tak tam było przed siedemnastu wiekami. Kolejni cesarze powiększali świetność tego miejsca, dzięki czemu oryginalny zamysł architektoniczny, mimo swoich walorów, jest dziś tylko zalążkiem całości, prawdopodobnie najwspanialszego pałacu na świecie, rezydencji godnej samego Jowisza lub Apolla.

— Nie starczy ci dnia, żeby wszystko objechać — mówi Lucylla. — Oczywiście, pałac jest tylko częściowo otwarty. Zamieszkamy w najstarszym skrzydle, do dziś zwanym Willą Hadriana. Naokoło zobaczysz elementy dodane przez Trajana VII, Flawiusza Romulusa, a także Pawilony Katajskie, które wybudował Lucjusz Agryppa dla swojej żółtoskórej konkubiny, sprowadzonej z Asii Ultimy. A jeśli będzie czas… no tak, raczej na to nie liczmy.

— Jak to? — pytam.

Unika mojego wzroku. To pierwszy znak tego, na co się zanosi.

Przez cały dzień zjeżdżają się możni Rzymu, żeby hucznie obchodzić Saturnalia z Flawiuszem Rufusem. Dziś już nikt nie musi mnie szeptem powiadamiać, kto jest kto. Rozpoznaję Attikusa, potentata w branży kupieckiej, hrabiego Nerona Romulusa, Marka Tullia Garofalo, prezesa Banku Imperium, gladiatora Diodorusa, konsula Bassaniusa i grubego, nadąsanego księcia Kamillusa, nie licząc wielu, wielu innych. Powozy ustawiają się rzędem wzdłuż gościńca przed wypuszczeniem swoich wytwornych pasażerów.

Nie przyjeżdża wszelako Gajusz Juniusz Skawiola. Raczej wykluczone, by go nie zaproszono, zatem wnioskuję, że moje wcześniejsze przypuszczenie jest prawdziwe: został wybrany na konsula na przyszły rok i pozostał w Rzymie, gdzie przygotowywał się do objęcia posady.

Pytam Lucyllę, czy tak właśnie przedstawia się sprawa z jej wujem, na co daje mi lakoniczną odpowiedź:

— W czasie świąt zawsze ma dużo pracy. Nie udało mu się wyrwać z miasta.

Zostanie znowu konsulem! Jestem tego pewien.

Ale się mylę. Nazajutrz po naszym przyjeździe przeglądam poranną gazetę i widzę nazwiska konsulów wybranych na nową kadencję. Jego Cesarska Mość z satysfakcją ustanawiał Publiusza Lucjusza Gallienusa i Gajusza Akacjusza Aufidiusza konsulami Rzymu. Mają zostać zaprzysiężeni w południe pierwszego januariusa na schodach kapitolińskich, jeśli pogoda pozwoli.

A więc nie Skawiola. Musiał załatwiać naprawdę ważne sprawy, skoro odpuścił sobie świętowanie w ostatnich dniach roku.

Kim są nowi konsulowie, Gallienus i Aufidiusz? Będzie to ich pierwsza kadencja na tak wysokim stanowisku — najwyższym, wyłączywszy cesarza.

— W dzieciństwie byli kolegami Maksencjusza — mówi ktoś ze wzgardliwym prychnięciem. — Do szkoły razem chodzili.

Kto inny zaś dodaje:

— Do tej pory nie mieliśmy godnego cesarza, od dziś nie będziemy mieli prawdziwych konsulów. Banda szczeniaków udaje, że stoi na czele rządu.

Te słowa, moim zdaniem, pachną zdradą, tym bardziej że przecież znajdujemy się w cesarskim pałacu jako goście brata imperatora. Jednakże patrycjusze, o czym zdążyłem się przekonać, są wyjątkowo niewybredni w swojej krytyce członków rodziny panującej, nawet gdy korzystają z ich gościnności.

A zaiste, niczego im nie brak. Co wieczór uczty i występy sceniczne, za dnia natomiast każdy może do woli korzystać z szerokiej bazy rekreacyjnej: podgrzewanych basenów, łaźni, bibliotek, salonów gier, ścieżek jeździeckich. Snuję się półprzytomnie tu i tam, jakbym zawędrował do baśniowego świata, co w zasadzie odpowiada prawdzie.

Trzeciego dnia na przyjęciu ośmielam się w końcu ostrożnie zbliżyć do Seweriny Floriany. Nazajutrz zamierza, o czym wiedziałem od Lucylli, odpoczywać, albowiem najważniejsze atrakcje tygodnia nadal są przed nami. Zapraszam więc Sewerinę na konną przejażdżkę po śniadaniu. Gdy będziemy zupełnie sami, gdzieś w odległym zakątku posiadłości, może odważę się zaproponować spotkanie bardziej intymnej natury. Może. Bądź co bądź, próbuję nawiązać romans z siostrą cesarza. A jest to tak nieprawdopodobny pomysł, że samemu trudno mi uwierzyć, w co się pakuję.

Wygląda na to, że bawi ją moja propozycja… i chyba kusi.

Mówi jednak, że jutro jej tu nie będzie. Twierdzi, że coś jej wyskoczyło — rzecz sama w sobie błaha, lecz wymagająca jej natychmiastowej obecności. Słowem, z samego rana wraca na krótko do stolicy.

— Ale wrócisz, prawda? — pytam z niepokojem.

— Naturalnie. Nie będzie mnie dzień, góra dwa. Możesz być pewien, że nie zabraknie mnie na głównej uczcie ostatniego wieczoru. — Obdarza mnie łobuzerskim spojrzeniem, jakby w ramach przeprosin za dzisiejszą odmowę obiecywała jakieś wyjątkowe atrakcje. Wyciąga rękę w stronę mojej dłoni. Przechodzi na mnie coś jakby iskierka elektryczności. I na tym koniec, niczego więcej nie będzie. Nigdy tego nie zapomnę.

Następnego dnia Lucylla zostaje w apartamencie, pozwalając mi samotnie powłóczyć się po terenach willi. Moczę się w łaźni, pływam, zwiedzam galerie rzeźby i malarstwa, zapuszczam się do salonu gier, gdzie trwonię kilka solidów, przegrywając w karty z parą ospałych książątek.

Dostrzegam rzecz dziwną. Nie widać nikogo z ludzi, których spotykałem na przyjęciach w Rzymie na Wzgórzu Kapitolińskim. Hrabia Neron Romulus, Leontes Attikus, książę Flawiusz Rufus, książę Kamillus, Bassanius, Diodorus — gdzie oni wszyscy przepadli? Dziś widuję tylko nieznajomych.

Nie mając u boku Lucylli, z coraz większym skrępowaniem poruszam się wśród obcych ludzi. Czuję, że nie pasuję do tego towarzystwa. Ponieważ nie noszę żadnej oznaki, po której można poznać, że jestem gościem krewnej Juniusza Skawioli, staję się bez niej ledwo ucywilizowanym przybyszem z dalekich stron, który jakimś cudem wkręcił się do willi i ze zmiennym powodzeniem próbuje udawać dostojnego Rzymianina. Wyobrażam sobie, że śmieją się za moimi plecami, drwią z mojego ubrania i naśladują mój akcent.

Po powrocie do apartamentu nie znajduję pociechy w ramionach Lucylli, która jest jakaś nieobecna, zamyślona, drażliwa. Pyta w sposób najbardziej pobieżny o wydarzenia dnia, a potem pogrąża się z powrotem w letargicznej zadumie.

— Źle się czujesz? — pytam.

— To nic poważnego, Cymbelinie.

— Sprawiłem ci przykrość?

— Ależ skąd — odpowiada. — To minie. Te pochmurne, zimowe dni…

Tylko że dziś nie ma zachmurzenia. Owszem, jest chłodno, lecz słońce od rana błyszczy w pełnej krasie, rozjarzone tak, że moje brytańskie serce napełnia się bolesnym żalem. Lucylla nie ma również miesięcznych dolegliwości, więc ta ponura melancholia bardzo mnie dziwi. Widzę, że choćbym ją nie wiem jak wypytywał, niczego mi nie powie. Po prostu muszę poczekać, aż wróci jej dobry humor.

Wieczorem na przyjęciu też nie tryska energią. Snuje się niczym widmo, obojętnie witając się z ludźmi, których zna chyba nie lepiej niż ja.

— Ciekawe, gdzie się wszyscy podziali — mówię. — Sewerina powiedziała, że ma dziś jakieś sprawy do załatwienia w Rzymie. Ale gdzie książę Kamillus? Gdzie hrabia Neron Romulus? Oni też wrócili do Rzymu? A książę Flawiusz Rufus? Nieobecny na własnym przyjęciu?

Lucylla wzrusza ramionami.

— Pewnie gdzieś tu są. Wracajmy do siebie, Cymbelinie, dobrze? Nie mam dziś ochoty balować. Będę ci wdzięczna. Przepraszam, że psuję ci zabawę.

— Nie chcesz mi powiedzieć, co z tobą?

— Nic takiego. Po prostu czuję się… sama nie wiem, trochę zmęczona. Nie w sosie. Proszę cię, wracajmy do apartamentu.

Rozbiera się i wchodzi do łóżka. Przebywanie na przyjęciu z samymi nieznajomymi nieco mnie przeraża, więc i ja się kładę. Po chwili uświadamiam sobie, że Lucylla pochlipuje.

— Przytul mnie, Cymbelinie — szepcze.

Otaczam ją ramionami. Jak zwykle podnieca mnie jej bliskość i nagość. Nieśmiało zaczynam ją pieścić, lecz prosi, żebym przestał. Tak więc leżymy bezczynnie, próbując zasnąć o tej niezwykle wczesnej porze, podczas gdy w mroźnym, nocnym powietrzu rozchodzą się śmiechy i dźwięki muzyki.

Następnego dnia sprawa wygląda jeszcze gorzej. Lucylla nie chce się ruszyć z apartamentu. Tym niemniej mówi, żebym poszedł sam; właściwie, daje mi twardo do zrozumienia, że pragnie zostać sama.

Ależ niebywałe zakończenie Saturnaliów! Tak mało wesołości, tak dużo niewytłumaczalnego napięcia.

Wyjaśnienia jednak nadejdą, i to szybko.

W południe, po nużącej włóczędze, wracam do pokoju, żeby zobaczyć, czy Lucylla wreszcie przestała się zadręczać.

A tu raptem jej nie ma. Ani śladu. W szafie pusto. Spakowała się i zwiała bez słowa, bez uprzedzenia, nie zostawiwszy dla mnie wiadomości — niczego, co pomogłoby mi rozwiać wątpliwości. Zostałem sam w cesarskiej willi, otoczony przez obcych mi ludzi.


* * *

Tego dnia w stolicy sporo się dzieje, dochodzi do spektakularnych wydarzeń, zawirowań na wręcz kolosalną skalę. My, którzy przebywamy w cesarskiej willi, jesteśmy niczego nieświadomi. Na świecie dokonują się niesłychane przeobrażenia, a my niewinnie kąpiemy się, gramy w karty, spacerujemy po terenie tej najokazalszej cesarskiej rezydencji.

Wszystko zaczęło się przed kilkoma dniami, kiedy część gości pojedynczo, w odstępach, opuściła Tibur i udała się do stolicy, mimo że Saturnalia trwały w najlepsze i wciąż oczekiwano na najhuczniejsze uczty. Wyjeżdżali do Rzymu jeden po drugim — i to nie tylko Sewerina Floriana, ale wszyscy, których nieobecność rzucała mi się w oczy.

Pod jakim pretekstem wywabiono z willi księcia Flawiusza Rufusa, księcia Kamillusa i ich siostrę księżniczkę Sewerinę, być może na zawsze pozostanie tajemnicą. Dwaj nowo wybrani konsulowie, jak mi powiedziano, otrzymali wiadomości spisane ręką cesarza, wzywające ich na spotkanie, podczas którego mieli otrzymać szerokie uprawnienia i przywileje, związane z pełnioną funkcją. Przy ciele zamordowanego Bassaniusa, dotychczasowego konsula, znaleziono list od prefekta pretorianów, Aktyniusza Warro, zawierający informację o wykryciu spisku na życie cesarza i pilne wezwanie do Rzymu. List został sfałszowany. Zatem takim czy innym kłamstwem odrywano możnych i książęta od Saturnaliów w Tiburze… na jeden dzień.

Niektórych gości wracających tego dnia lub następnego do stolicy nie trzeba było wzywać fortelami. Ci doskonale wiedzieli, co się stanie, i chcieli być obecni na miejscu wydarzeń. W tej grupie był hrabia Neron Romulus, właściciel statków Attikus, bankier Garofalo, kupiec z Hispanii Scypion Lucullo, gladiator Diodorus i jeszcze inni patrycjusze i bogacze, należący do konspiracji. Swoim wypadem za miasto stwarzali atmosferę wyciszenia w stolicy, bo czego się bać, skoro tak wiele najpotężniejszych osobistości Cesarstwa wybiera się na tydzień do pałacu uciech? Jednakże grube ryby prędko i cichaczem powróciły do Rzymu, kiedy nadeszła pora przystąpienia do ataku.

Owego tragicznego poranka rozegrały się następujące wydarzenia, o których miał się dowiedzieć wkrótce cały świat:

Tuż przed wschodem słońca dowodzony przez Marka Semproniusza Diodorusa szwadron gladiatorów wtargnął do rezydencji prefekta pretorianów. Warro został zabity. Żołnierze gwardii dowiedzieli się, że ich dowódca spiskował przeciwko cesarzowi, wobec czego na jego stanowisku zastąpił go Diodorus. Tę bajkę przyjęto bez zastrzeżeń, jako że Warro nie cieszył się sympatią podwładnych, a poza tym pretorianie zawsze życzliwie witają nowego dowódcę, bo ich lojalność kupowana jest zwykle obietnicą hojnych premii.

Skoro zażegnano niebezpieczeństwo ze strony pretorianów, drużyna strzelców bez przeszkód wdarła się do pałacu, gdzie bawił cesarz Maksencjusz. Był to Pałac Watykański po drugiej stronie rzeki, niedaleko mauzoleum Hadriana. Cesarz, jego żona i dzieci uciekali w popłochu przez korytarze, lecz zostali ujęci i rozstrzelani u wejścia do cesarskiej łaźni.

Zanim książę Kamillus, który przybył do stolicy nad ranem, zdążył się położyć do łóżka, spiskowcy dotarli do jego pałacu po tej stronie Palatynu, gdzie znajdowało się Forum. Słysząc, jak wybijają wartowników, nieszczęsny grubas wymknął się przez piwnicę i pomknął ile sił w nogach w stronę świątyni Kastora i Polluksa, gdzie chciał znaleźć bezpieczne schronienie. Prześladowcy dopadli go na schodach i tam ścięli.

Książę Flawiusz Rufus obudził się przy dźwiękach wystrzałów i, niewiele myśląc, zbiegł na tyły pałacu, gdzie miał winiarnię. Robotnicy nie zgnietli jeszcze owoców z jesiennego zbioru. Wskoczywszy na drewniany wóz, kazał się przysypać kiściami winogron i potajemnie wywieźć za miasto. Kilka dni później udało mu się dotrzeć do Neapolis, gdzie ogłosił się cesarzem, zaraz go jednak schwytano i zabito — podobno z niejaką pomocą Marcellusa Domicjanusa Frontinusa.

Ocaleli dwaj młodsi książęta: szesnastoletni August Cezar, pobierający nauki na uniwersytecie w Parisi, oraz dziesięcioletni Kwintus Fabius, mieszkający wówczas w jednej z cesarskich rezydencji w Rzymie. Książę August zdążył jeszcze ogłosić się cesarzem, a nawet ruszył przez Galię z szaleńczym zamiarem uderzenia na Rzym, jednakże pochwycono go i zgładzono już w trzecim dniu jego panowania. Przypuszczam, że po tych trzech dniach ów młody i praktycznie nikomu nieznany August zapisał się na kartach historii jako ostatni cesarz Rzymu.

Nikt nie wie, jaki los spotkał młodego Kwintusa Fabiusa. Spośród całej rodziny panującej tylko jego ciało nie zostało nigdy odnalezione. Niektórzy powiadają, że w pierwszy dzień przewrotu przebrano go w wieśniacze ubranie i wywieziono z Rzymu do jakiejś odległej prowincji, gdzie wciąż żyje. Nigdy wszakże nie wystąpił z pretensjami do tronu, więc jeśli rzeczywiście nie zginął, żyje gdzieś w cichym, przez nikogo nie uczęszczanym zakątku.

Przez cały dzień trwały rzezie. Zamachy na cesarzy nie były w Rzymie niczym nowym, lecz tym razem lepiej wszystko zaplanowano: ścięto drzewo i wyrwano korzenie. Tego dnia cesarska krew lała się strumieniami. Mało tego, że wybito do nogi najbliższą rodzinę cesarza, to jeszcze stracono większość potomków starszych rodzin cesarskich — zapewne po to, żeby nikt nie próbował ogłaszać się cesarzem po zlikwidowaniu dynastii Laureolusa. Poniosło śmierć także wielu wcześniejszych konsulów, starszych rangą kapłanów i zagorzałych zwolenników ginącego ustroju, łącznie z trzema skrzętnie wyselekcjonowanymi tuzinami senatorów.

Przy zapadającym zmierzchu nowi przywódcy Rzymu zebrali się na Kapitolu, żeby ogłosić narodziny Drugiej Republiki. Gajusz Juniusz Skawiola miał piastować nową dożywotnią godność pierwszego konsula — cesarza, tylko pod inną nazwą — i panować na rozległymi ziemiami, których nie mogliśmy już nazywać imperium, o czym postanowiła rada senacka, czyli wąskie grono bogatych i potężnych przyjaciół: Attikus, Garofalo, hrabia Neron Romulus, generał Kasjusz Frontinus i jeszcze kilku im podobnych.

W ten oto sposób po dziewiętnastu wiekach wielkie dzieło Augusta Cezara zostało w końcu obalone.

August udawał, że Rzym ciągle jest republiką, choć równocześnie przekształcał najwyższe urzędy w jeden organ, a potem obejmował nad nim władzę. Stawał się przez to władcą absolutnym. Te pozory trwały stulecia. Nie jestem królem, powtarzał August. W tym kraju jestem tylko naczelnym obywatelem, który swoimi skromnymi środkami, korzystając ze wskazówek senatu, stara się wychodzić naprzeciw potrzebom społeczeństwa rzymskiego.

Teraz już wszystko będzie wyglądało inaczej. Nikt nie przejmie najwyższej władzy w Rzymie tylko dlatego, że jest synem lub siostrzeńcem poprzedniego monarchy. Nigdy więcej szalonych Kaligulów, nikczemnych Neronów, okrutnych Karakallów, zwariowanych Demetriuszów czy słabych i lalusiowatych Maksencjuszów. Naszym władcą rzeczywiście będzie naczelny obywatel — konsul, jak w dawnych czasach przed Augustem Cezarem — i okowy monarchii nie będą już nigdy na nas nałożone.

A wszystko to w jeden dzień — dzień krwi i pożogi. Który ja spędziłem na wczasach w cesarskiej willi w Tiburze, nie mając o niczym pojęcia.


* * *

Rankiem, nazajutrz po rewolucji, dociera do willi nowina o zdarzeniach w Rzymie. Akurat odsypiam całonocną libację, w czasie której szukałem ukojenia po zniknięciu Lucylli. Kiedy wreszcie wstaję i wychodzę z pokoju, korytarze są wymarłe.

Już samo to dziwi i niepokoi. Gdzie wszyscy poszli? Spotykam kamerdynera, który przekazuje mi najnowsze wieści. Rzym w ogniu, mówi, a cesarz zginął wraz z rodziną.

— Z całą rodziną? Z braćmi i siostrami?

— A jakże. Bez wyjątku.

— A księżniczka Sewerina?

Kamerdyner patrzy na mnie zimnym spojrzeniem. Jest niezwykle opanowany. Równie dobrze mógłby rozmawiać o pogodzie lub przyszłotygodniowych wyścigach rydwanów. W ten ciepły jesienny dzień jest jak chłodny podmuch zimowej mgły.

— Cała zgraja, z tego co słyszałem. Co do jednego, i dobrze. Nowym cesarzem jest Skawiola. Możesz być pewien, że teraz wszystko się zmieni.

Mam mętlik w głowie. Muszę się odwrócić i wiele razy odetchnąć pełną piersią, żeby wrócić do równowagi. Z dnia na dzień nasz świat umarł i zrodził się na nowo.

Pośpiesznie myję się, ubieram, jem śniadanie, a następnie kupuję powóz, którym pojadę do Rzymu. Nawet w tej godzinie szalonych przetasowań kabza nabita złotem pomaga załatwić każdą sprawę. Nie ma woźnicy, więc jestem zmuszony samemu szukać drogi, ale co tam. Wprawdzie powrót do stolicy w tych dramatycznych chwilach zakrawa na szaleństwo, Rzym przyciąga mnie jak magnes. Lucylla na pewno ma się dobrze, skoro jej wujek zasiadł na tronie. Chcę jednak wiedzieć, co spotkało Sewerinę Florianę.

Godzinę drogi od miasta widać płomienie na widnokręgu. Gorący wiatr niesie z zachodu zapach dymu. Padają zwiewne drobiny popiołu… albo mi się wydaje. Nie, to nie złudzenie. Wyciągam rękę i patrzę, jak osiada na niej czarny pył.

Tylko wariat wjeżdżałby teraz do stolicy.

Nie powinienem raczej skręcić, ominąć Rzymu, dotrzeć na wybrzeże i zarezerwować miejsca na statku do Brytanii, póki ucieczka jest jeszcze możliwa? O, nie. Muszę wjechać do miasta bez względu na ryzyko. Jeśli Skawiola jest cesarzem, Lucylla mnie obroni. Postanawiam nigdzie nie zbaczać.

Dojeżdżam do stolicy, a tam istny koniec świata. W niebo buchają płomienie. Na pięknych wzgórzach płoną starożytne pałace możnowładców; osmalone marmurowe ściany walą się niczym fragmenty góry. Olbrzymi posąg jakiegoś dawnego cesarza leży roztrzaskany na drodze. Ludzie ganiają po ulicach z płaczem i krzykiem. Między nimi miotają się grupki zdziczałych żołnierzy; wywrzaskując niezrozumiałe rozkazy, próbują przywrócić ład, choć nie wiedzą nawet, kogo mają się słuchać. Dostrzegam czerwoną strugę w rynsztoku i z przerażeniem myślę, że to krew. Okazuje się, że to wino płynące ze zdemolowanej winiarni. Motłoch pada plackiem, żeby je siorbać z kamieni.

Na ulicach panuje tak wielka ciżba, że porzucam powóz i dalej idę pieszo. Centrum miasta jest dosyć zwarte. Ale dokąd iść? Na Palatynat? Nie, tam się wszystko pali. Na Kapitol? Wydawało mi się jakże to niedorzeczna myśl z perspektywy czasu — że będzie tam Skawiola, który mi powie, gdzie znajdę Lucyllę i co się stało z Seweriną Florianą.

Oczywiście, o zbliżeniu się do Kapitolu nie ma co marzyć. Cały dystrykt rządowy otoczony jest kordonem wojska. Na ulicach wiszą edykty. Gdy czytam jeden z nich, dociera do mnie ogrom zmian, jakie zapoczątkowała ta noc. Imperium się skończyło, wróciła dawna Republika. Rządzi Skawiola, lecz nie tytułuje się cesarzem, tylko pierwszym konsulem.

Gdy tak stoję oszołomiony na ulicy przyległej do Forum, omal mnie nie rozjeżdża rozpędzony rydwan. Rzucam przekleństwo za woźnicą, aż nagle, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, rydwan staje i ogląda się na mnie czyjaś znajoma, rumiana twarz.

— Cymbelin! Na bogów, czy to ty!? Wsiadaj, człowieku, zabieraj się stąd natychmiast!

To mój jowialny, energiczny gospodarz z Neapolis, przyjaciel mojego ojca, Marcellus Domicjanus Frontinus. A to ma pecha, myślę sobie, że przyjeżdża do Rzymu w takiej chwili. Jak zwykle, źle oceniam sytuację. Marcellus Domicjanus bardzo szybko mnie oświeca.

Od samego początku brał udział w spisku — on, jego brat generał, Juniusz Skawiola i hrabia Neron Romulus byli w istocie przywódcami rozruchów. Uważali, że należy zniszczyć imperium, aby je ocalić. Obecny imperator był głupim ślamazarą, poprzedniemu pozwolono piastować urząd o wiele za długo, a sama sztywna koncepcja dziedziczenia tronu przez wieki udowadniała swą słabość. Nadszedł więc czas położyć temu kres. We wszystkich prowincjach wrzało, krążyły pogłoski o rychłych secesjach. Po zwycięstwie w drugiej wojnie zjednoczeniowej generał Kasjusz Frontinus nie zamierzał wplątywać się w trzecią. Z łatwością przekonał Skawiolę i swojego brata, że trzeba skończyć z cesarzami. Skończyć raz na zawsze, żeby się już nigdy nie podnieśli.

Plan był okrutny i bezlitosny, to prawda. Jednakże należało usunąć niedołężną i rozwiązłą rodzinę panującą, zerwać ze zbytkownym cesarskim przepychem i po długich wiekach odtworzyć Republikę. Ponownie ludzie będą wybierani do rządu ze względu na swoje kompetencje, a nie szlachectwo urodzenia. Skawiolę powszechnie szanowano. Wie, co zrobić, żeby umocnić nowy ład.

— Ale żeby zabijać… całą rodzinę…

— Gruntowne porządki, tego nam było trzeba — odpowiada Frontinus. — Całkowitego odcięcia się od przeszłości. W dzisiejszych czasach nie ma miejsca na monarchie dziedziczne.

— Zginęły wszystkie księżniczki i książęta?

— Podobno. Komuś może udało się wymknąć, ale raz-dwa ich schwytamy, to pewne.

— A księżniczka Sewerina Floriana?

— Trudno powiedzieć. A co, znałeś ją?

Dostaję rumieńców.

— Trochę. Tak się tylko zastanawiałem…

— Lucylla ci powie, co się z nią stało. Były bliskimi przyjaciółkami. Możesz ją o to zapytać.

— Nie wiem, gdzie szukać Lucylli. Spędzaliśmy tydzień w cesarskiej willi w Tyburze, a gdy się to wszystko zaczęło…

— Zobaczysz się z nią za pięć minut! Przebywa w pałacu hrabiego Nerona Romulusa. Znasz go, prawda? Tam właśnie jedziemy!

Wskazuję do tyłu na Palatyn, spowity płomieniami i kłębami dymu.

— Na wzgórze?

Frontinus wybucha śmiechem.

— Zwariowałeś? Tam są już tylko zgliszcza. Mam na myśli jego pałac nad rzeką. — Oddalamy się już od Forum. Widzę po drugiej stronie rzeki posępny gmach mauzoleum Hadriana. Zatrzymujemy się przed mostem. — Jesteśmy na miejscu — oznajmia Frontinus.


* * *

Mam sposobność zobaczyć się z nią po raz ostatni, gdy minąwszy obłąkane tłumy na ulicach, nareszcie docieramy do bezpiecznej przystani dobrze strzeżonego nadrzecznego pałacu Nerona Romulusa. Z trudem ją poznaję. Nie ma makijażu, a ubranie nosi proste i ubogie, stosowne dla wieśniaczki. Jej oczy są smutne i podkrążone. Wielu jej przyjaciół z grona patrycjuszy zmarło w nocy, żeby Rzym mógł się odrodzić.

— A więc już wiesz — mówi do mnie. — I widzisz, że nie mogłam ci nic powiedzieć o tym, na co się zanosi.

Nie mieści mi się w głowie, że przez tyle miesięcy byliśmy kochankami, że poznałem z bliska każdy cal jej ciała. Mówi głosem chłodnym, beznamiętnym, nie pocałowała mnie też ani się do mnie nie uśmiechnęła.

— Przez cały czas wiedziałaś, co planują?

— Oczywiście, od samego początku. Przynajmniej wyprowadziłam cię z miasta w bezpieczne miejsce, kiedy to się działo.

— Sewerinę też wyprowadziłaś, ale nie mogłaś jej powstrzymać od wyjazdu.

Jej oczy rozbłyskują gniewem, ale widać w nich również cierpienie.

— Próbowałam ją uratować, ale to nie było możliwe. Wszyscy musieli umrzeć, Cymbelinie.

— Była twoją przyjaciółką z dzieciństwa, a ty jej nawet nie ostrzegłaś.

— Jesteśmy Rzymianami. Odtworzenie Republiki stało się koniecznością. Rodzina cesarza musiała umrzeć.

— Nawet kobiety?

— Wszyscy. Myślisz, że nie prosiłam, nie błagałam? Neron Romulus powiedział: nie. Ona musi umrzeć razem z nimi. Nie mamy wyboru, powiedział. Poszłam do wujka. Nie masz pojęcia, jak się wykłócałam. Jednak nikt nie jest w stanie wpłynąć na jego decyzję. Powiedział: nie, nie ma dla niej ratunku. — Lucylla macha ręką z rozdrażnieniem. — Nie chcę już o tym rozmawiać. Idź już sobie, Cymbelinie. Nie pojmuję, czemu Marcello cię tu przywiózł.

— Błąkałem się po ulicach, myśląc, gdzie cię szukać.

— Szukałeś mnie? A po co?

To tak, jakbym dostał kuksańca.

— Bo… bo… — jąkam się i urywam.

— Byłeś bardzo zabawnym kompanem — mówi. — Ale czasy zabaw się skończyły.

— Zabaw!?

Ma kamienne oblicze.

— Odejdź, Cymbelinie. Wracaj czym prędzej do Brytanii. Tutaj jeszcze się będzie lała krew. Pierwszy konsul dopiero sprawdza, kto jest mu wierny, a kto nie.

— Szykują się kolejne rządy terroru?

— Oby nie. Tak czy inaczej, nie będzie za wesoło. Pierwszy konsul chce, żeby Druga Republika od początku cieszyła się pokojem…

— Pierwszy konsul! — przerywam jej ze złością. — Druga Republika!

— Wolałbyś inaczej ją nazywać?

— Zabijacie cesarza…

— To się już zdarzało, częściej niżbyś sądził. Tym razem zgładziliśmy cały ustrój. Zastąpimy go ustrojem pozbawionym brudu i zepsucia.

— Być może.

— Idź już, Cymbelinie. Jesteśmy zajęci.

Odwraca się i wychodzi z komnaty, jakbym był dla niej nikim, co najwyżej wścibskim, namolnym typem. Nie mam już wątpliwości, że traktowała mnie jak zwyczajną zabawkę, śmiesznego barbarzyńcę, który umili jej jesienne dni. A że nadeszła zima, musi zająć się ważniejszymi rzeczami.


* * *

Zatem odszedłem. Zginął ostatni cesarz, odrodziła się Republika, a ja pławiłem się w luksusach cesarskiej willi, kiedy następował przewrót. Ale cóż w tym nadzwyczajnego? Zwykle tak jest, że kiedy większość śpi, aktywna garstka w ciągu jednej nocy zmienia bieg historii.

Wszystko stało się nowe i obce. Znany mi świat uległ całkowitej przemianie, której prawdziwe oblicze zostanie poznane być może dopiero po latach. Zestarzeję się i umrę, a wydarzenia ostatnich godzin długo jeszcze będą przedmiotem dociekliwych badań i dysput historyków. Chaos, szerzący się w samym sercu imperium, też nie skończy się z dnia na dzień. Mydłki z prowincji powinny brać nogi za pas i wracać, skąd przybyły.

Mnie w Rzymie nic już nie trzymało. O Lucylli mogłem zapomnieć: poślubi hrabiego Nerona Romulusa, żeby przypieczętować jego przymierze z jej wujem. Sewerinę Florianę starałem się wyrzucić z pamięci, przestać upajać się fantazjami, bo inaczej moje serce zawsze by krwawiło. Co się stało, to się nie odstanie. Wakacje się skończyły. Zrezygnowałem z dalszych wycieczek krajoznawczych, podróży do Etrurii, Wenecji i innych regionów północnej Italii. Wiedziałem, że muszę zostawić Rzym Rzymianom i zmiatać do swojej odległej, dżdżystej wyspy na zachodzie. Już i tak za bardzo zbliżyłem się do płomieni, które strawiły Rzym cesarzy, ba, nawet się boleśnie sparzyłem.

Gdyby nie pomoc Frontinusa, byłoby ze mną krucho. Dał mi jednak glejt, żebym mógł bez przeszkód wyjechać ze stolicy, użyczył mi także rydwanu z woźnicą. Ranek następnego dnia po ustanowieniu Drugiej Republiki zastał mnie na znajomej Via Appia. Ruszyłem na południe. Czekała już na mnie Via Roma, Neapolis i statek, którym miałem wrócić do domu.

Tylko raz się obejrzałem. Niebo było osnute czarnymi obłokami, gdy poniżej dymiły pogorzeliska na Wzgórzu Palatyńskim.

Загрузка...