Ben Bova Wędrowcy

Albo jesteśmy sami we wszechświecie, albo nie jesteśmy; każda z tych możliwości jest zaskoczeniem dla umysłu.

Lee Dubridge


Nic nie jest zbyt piękne, aby było prawdziwe.

Michael Faraday


Jedyną granicą naszych przyszłych dokonań są nasze dzisiejsze wątpliwości.

Franklin D. Roosevelt

KSIĘGA PIERWSZA PRZYBYSZ Z GWIAZD

ROZDZIAŁ I

Gdy oglądam niebo Twoje, dzieło palców Twoich,

Księżyc i gwiazdy, które Ty ustanowiłeś,

Tedy mówię: Czymże jest człowiek, że o nim pamiętasz,

Lub syn człowieczy, że go nawiedzasz?

Psalm 8


Profesor Ramsey McDermott, siedząc na trzeszczącym ze starości, obitym skórą fotelu, przechylił się do tyłu i obojętnie zerknął na zewnątrz przez okno swego gabinetu. Podwórze było wciąż takie samo jak przed pięćdziesięciu laty, gdy ujrzał je po raz pierwszy. Drzewa mieniły się barwami października, studenci śpieszyli na zajęcia wybetonowanymi chodnikami lub siedzieli na murawie w dwu — lub trzyosobowych grupach, pochłonięci poważnymi rozmowami.

Z miłej zadumy wyrwało go delikatne pukanie do drzwi. „To ona” — pomyślał, po czym tak szorstko, jak tylko mógł, zawołał:

— Proszę!

Jo Camerata weszła do zalatującego stęchlizną niewielkiego pomieszczenia, a McDermott na jej widok z trudem ukrył zaskoczenie. „Nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak ładna — pomyślał. — Nic dziwnego, że uchodzi jej płazem nawet morderstwo.”

Jo była wysoka, miała ciemne lśniące włosy i dobrze już ukształtowaną figurę śródziemnomorskiej piękności. Była ubrana w nieodzowne u studentów dżinsy i sweter, ale przylegały one do jej ciała w taki sposób, że McDermott poczuł, iż burzy się w nim krew. Jej duże czarne jak węgle oczy były jednak czujne i niespokojne jak u schwytanego w pułapkę zwierzęcia.

McDermott uśmiechnął się.

— Proszę odłożyć książki i usiąść — polecił jej takim tonem, aby nie miała wątpliwości, że czekają długie skrupulatne przesłuchanie.

Jo usiadła naprzeciw niego na stojącym przy biurku krześle z wysokim oparciem. Przycisnęła do kolan książki, tak jakby mogły ją one obronić. Dopiero teraz, gdy patrzył na nią — tak młodą i ponętną — zdał sobie sprawę, że jego gabinet jest szary od kurzu i niepomiernie zagracony stosami książek i papierów aż ciężkich od wchłoniętego w ciągu dziesięcioleci dymu fajkowego.

Pochylił się nieco do przodu w swym fotelu.

— Słyszałem, że ostatnio jest pani rzadkim gościem na zajęciach.

Jej oczy rozszerzyły się.

— Doktor Thompson powiedział, że to nie szkodzi…

— Naprawdę?

— Tak. Pomagałam mu w obserwatorium… przy tych sygnałach, które niedawno odebrali.

— I z tego powodu opuszcza pani wszystkie ćwiczenia i wykłady — zżymał się McDermott.

— Nie mogę przebywać jednocześnie w dwu różnych miejscach — próbowała się tłumaczyć. — Doktor Thompson prosił mnie, abym mu pomagała.

— Nie mam co do tego wątpliwości. — McDermott sięgnął po fajkę i zaczął się nią bawić, obserwując z satysfakcją, jak jej przestraszone oczy śledzą każdy ruch jego rąk. — Pomagała pani również doktorowi Stonerowi, nieprawdaż?

— Doktorowi Stonerowi? — Uciekła odeń wzrokiem i spojrzała w okno. — Nie… nie bardzo. Pracuję u doktora Thompsona.

McDermott poczuł, że zalewa go fala ciepła na widok jej piersi odznaczających się przez sweter, na widok malującej się w jej oczach bezradności.

— Przepisywała pani doktorowi Stonerowi coś na maszynie. Proszę nie próbować zaprzeczyć.

— Och… tak. Przepisywałam.

— Co to było? — indagował ją. — Co on napisał?

— Nie wiem. Ja to tylko przepisywałam. Nie czytałam tekstu. W każdym razie nie szczegółowo.

McDermott wyciągnął ku niej rękę z fajką.

— Proszę nie grać ze mną komedii, młoda damo. Jest pani tylko o krok od rozstania się z uniwersytetem. Co Stoner chciał, aby mu pani przepisała?

— To była… to była praca. Praca naukowa. Przeznaczona do publikacji w piśmie naukowym.

— W jakim?

— Nie wiem. On mi tego nie powiedział.

McDermott przechylił się znów do tyłu, a wiekowy fotel jęknął pod jego ciężarem.

— Czy to była praca o sygnałach radiowych?

Skinęła głową.

— A ten obiekt przez niego odkryty?

— Było o nim w tej pracy.

Przez dłuższą chwilę McDermott milczał. Usadowił się wygodnie w swym skórzanym fotelu i rozbierał Jo wzrokiem. Sprawiała mu przyjemność świadomość, że ona musi oczywiście znać jego myśli, ale nie może nic na to poradzić.

— Co jeszcze robiła pani dla Stonera? — przerwał wreszcie milczenie.

— Nic.

— Naprawdę? Nic?

— Naprawdę.

Przybrał najgroźniejszy wyraz twarzy, na jaki go było stać, i warknął:

— Czy nie wypytywała pani jednej z sekretarek na tym wydziale, jak załatwić rezerwację w hotelu w Waszyngtonie?

Jo potrząsnęła przecząco głową.

— Chodziło o pokój tylko dla doktora Stonera. Samego. Nie dla mnie.

— A więc jednak robiła pani coś jeszcze dla Stonera, czyż nie tak?

— Sądziłam, że ma pan na myśli przepisywanie… wysyłanie listów…

— No i co było z tym wyjazdem do Waszyngtonu?

— Nie rozumiem, panie profesorze, co to ma wspólnego z moim statusem studentki.

— Nie musi pani rozumieć, panno Camerata — warknął znowu. — Jedyne, co pani powinna wiedzieć, to to, że mogę panią stąd wyrzucić na pani ładną pupkę, jeśli nie odpowie pani uczciwie i wyczerpująco na moje pytanie. Zamiast uzyskać w czerwcu przyszłego roku stopień naukowy, będzie pani podawać gościom do stołu w jakiejś brudnej garkuchni. — Zawiesił głos i z uśmiechem przechylił się do tyłu w fotelu. — Albo będzie pani gdzieś tańczyła w stroju topless. Nadawałaby się pani do tego.

Spiorunowała go wzrokiem, lecz odpowiedziała spokojnie, bez emocji:

— Doktor Stoner udaje się do Waszyngtonu w niedzielę wieczorem. Jest umówiony na poniedziałek rano ze swym byłym szefem w kwaterze głównej NASA. Zamierza wziąć ze sobą tę pracę naukową o nowym odkryciu.

— Ach tak — mruknął McDermott.

Tego właśnie najbardziej się obawiał: Stoner najwyraźniej próbował wygrać na finiszu. Niewdzięczny łajdak!

— Dobrze, zajmiemy się tą sprawą — powiedział oschle.

Sięgnął do telefonu i podniósł słuchawkę.

— Pani może już odejść — rzekł do Jo.

Zamrugała oczami, zaskoczona.

— Czy jestem jeszcze…? Czy zamierza mnie pan wyrzucić?

— Powinienem to zrobić — syknął — ale dopóki jest pani pod opieką Thompsona, będę wyrozumiały w stosunku do pani. O ile, oczywiście, zaliczy pani końcowe egzaminy.

Skinęła głową i szybko wstała. Gdy kierowała się ku drzwiom, McDermott dodał:

— Ale proszę się trzymać z daleka od tego Stonera.

— Tak, proszę pana — zgodziła się posłusznie.

Gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, McDermott wykręcił specjalny numer telefonu w Waszyngtonie, wypisany na spodniej stronie słuchawki.

ROZDZIAŁ II

Kiedy otrzymamy przesłanie… będzie ono nieomylne…

PHILIP MORRISON

Życie poza Ziemią i Umysł człowieka

Pod redakcją Richarda Berendzena

Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej, NASA SP-328

1973


Jo pojechała autem prosto do obserwatorium. Najpierw wąskimi, pełnymi samochodów uliczkami Cambridge,(USA) potem przez Lexington obok Parku Bitwy i przez most w Concord, by zaraz potem znaleźć się wśród jabłoniowych sadów i rozciągających się jeszcze dalej wzgórz, które przybierały już jesienną szatę. W głowie jej kipiało.

„Ten stary, wychudły łajdak zamierza wyrządzić krzywdę doktorowi Stonerowi — myślała. — Muszę doktora ostrzec. I to już, zaraz.”

Gdy dotarła do obserwatorium, Stoner bawił jednak gdzieś poza swym gabinetem. Niewielkie pomieszczenie na drugim piętrze budynku obserwatorium było tak schludne i tak funkcjonalnie urządzone, jak równanie matematyczne, ale on sam był nieobecny.

Na środku biurka, wolnego od wszelkich szpargałów, leżał jedynie równo ułożony stosik zdjęć. Zdjęcia były odwrócone stroną spodnią ku górze, a na najwyżej leżącym Jo zauważyła niebieską pieczątkę z napisem: „Własność Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. Nie może być udostępnione bez oficjalnego pisemnego zezwolenia”.

Odwróciła wszystkie zdjęcia, jedno po drugim. Papier, na którym je odbito, był sztywny i ciężki; bardzo drogi. Fotografie przedstawiały jakiś pękaty, nieco spłaszczony glob z przebiegającymi od strony lewej do prawej pasami w kolorze czerwonym, żółtym, beżowym i białym. W dolnej części pasiastej kuli widać było owalną, ceglastą plamę.

Planeta Jowisz.

Jo przejrzała wszystkie dwadzieścia kilka zdjęć. Na każdym był Jowisz, a na niektórych można było ponadto dostrzec dwa lub trzy księżyce planety — maleńkie krążki w porównaniu z ogromem tarczy Jowisza.

Zerknęła na swój timex mieniący się na przegubie ręki. Była już pewna, że nie zdąży na pierwsze z popołudniowych ćwiczeń. Wzruszyła z rezygnacją ramionami, po czym podeszła do okna i rozchyliła płytki żaluzji na tyle, by móc zobaczyć coś na zewnątrz.

Stoner ćwiczył karate na parkingu za budynkiem. Jo przyglądała mu się, gdy stał prosty jak struna, z wyrazem troski na śniadej twarzy i z zaciśniętymi wargami. Jego duże zaciśnięte dłonie zwisały luźno nieco poniżej czarnego pasa, z którego był tak dumny. Przez chwilę trwał w bezruchu, zapatrzony przed siebie — wysoki, silny mężczyzna o lśniących, kruczych włosach i marzycielskich szarych oczach, płaski w lędźwiach, zaparty w ziemię swymi smukłymi, atletycznymi nogami.

Ale oto już był kłębkiem eksplodującej energii. Jego ręce boksowały niewidzialnego napastnika, a stopy wymierzały śmiercionośne kopnięcia. Był to niby balet — gwałtowny, potężny, naglący. Gdy tak przesuwał się po asfaltowanej powierzchni parkingu, wirując niby łyżwiarz wykonujący piruety, z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Nagle zamarł w bezruchu, jakby wrósł w ziemię — tak szybko, jak rozpoczął akcję. Stał przez chwilę ze wzniesionymi w górę ramionami i kolanami lekko zgiętymi w czujnej, obronnej postawie. Potem wyprostował się z wolna, a jego ręce znów opadły w dół.

Jo przez chwilę obawiała się, że Stoner może zerknąć w okno swego gabinetu i zorientować się, że ktoś go obserwuje przez rozsunięte żaluzje. Jednakże on odwrócił się tyłem do obserwatorium i sprężywszy się znowu, rozpoczął nową serię ćwiczeń karate; kopał i boksował pustą przestrzeń wokół siebie. Ćwicząc intensywnie, przemieszczał się powoli ku skrajowi parkingu.

Jo odeszła od okna. Wiedziała, że jeśli się pośpieszy, zdąży jeszcze na ostatnie z popołudniowych zajęć na uniwersytecie. Ale musiała przecież najpierw spotkać się z nim i powiedzieć mu o dziwnym zainteresowaniu profesora McDermotta jego wizytą w Waszyngtonie. To było ważniejsze niż zajęcia na uczelni.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zostawić mu na pliku zdjęć krótkiego listu w tej sprawie, lecz się rozmyśliła. Postanowiła, że poczeka na niego, aż weźmie prysznic, włoży normalne ubranie i przyjdzie do swego biura. Zdecydowała się tak postąpić, nie będąc pewna, czy Stoner ucieszy się z jej wizyty. Była po prostu jedną z anonimowych studentek na posyłki u sławnego doktora Stonera, byłego astronauty, który obecnie pracował w obserwatorium astronomicznym, samotny, nieprzystępny, przystojny, tajemniczy.

„Z pewnością się ucieszy — tłumaczyła sobie samej. — Zauważy mnie. Postaram się, aby mnie zauważył.”


Keith Stoner rozluźnił mięśnie ramion i znów opuścił ręce. Czuł się teraz zmęczony. Jego ciało perliło się drobnymi kropelkami potu spływającymi wzdłuż brwi i piekącymi w oczy. Wiedział jednak, że chłodna popołudniowa bryza szybko przyprawi go o dreszcze, o ile zaraz nie wejdzie pod dach.

Trening nie przyniósł mu upragnionego spokoju. Nic już nie skutkowało w jego wypadku. Nawet tae kwon do, wymagające bardziej dyscypliny duchowej niż sprawności cielesnej. Powinno mu dopomóc w uzyskiwaniu spokoju wewnętrznego i samokontroli. Ale nie pomagało, i Stoner czuł, że płonie gniewem, niepohamowaną pasją stale tlącą się w jego wnętrzu.

„Wszystko skończone — wmawiał sobie po raz tysięczny. — Wszystko przeminęło.”

Opanował się, przybrał postawę „gotowy” i zaraz usłyszał w myślach pełen dezaprobaty głos starego instruktora koreańskiego: „Skoncentruj się! Więcej koncentracji! Jesteś szybki, ale brak ci koncentracji… koncentracji!”

Próbował przestać o tym myśleć, lecz w ciemności, jaka go ogarnęła po zamknięciu oczu, zobaczył teleskop orbitalny. Cały błyszczący i migoczący w ostrym blasku słońca kosmosu, niby fantastyczny klejnot wyczarowany z metalu i migotliwych zwierciadeł, szybujący na tle wiecznie czarnej przestrzeni. A wokół niego rój maleńkich ludzi w skafandrach kosmicznych — niby gromada kapłanów posługujących jakiemuś gigantycznemu srebrnemu bóstwu.

Jednym z nich był on — Stoner.

Były astronauta, były astrofizyk. Myślał o sobie z goryczą. A na dodatek były małżonek i były ojciec rodziny. Jak to się stało, że on, niegdyś członek ekipy, która zaprojektowała i zbudowała teleskop orbitalny — Wielkie Oko — utknął teraz w podrzędnym radioobserwatorium, sam jak palec, z poborami, które bardziej zasługiwały na miano datku dobroczynnego niż pensji człowieka nauki?

„Ja wam jeszcze pokażę! Pokażę wam wszystkim!” Wiedział, że natknął się na coś niezwykłego. Tak niezwykłego, że przeraziłby się tego sam, gdyby nie determinacja zadziwienia całego świata własnym odkryciem.

Z zadumy wyrwały go zgrzyty i piski dochodzące od radioteleskopu zainstalowanego po drugiej stronie parkingu. Dwudziestometrowa czasza urządzenia, obracając się powoli i z trudem, jak głowa starego artretyka, kierowała się w stronę odległych, lesistych wzgórz.

„Powinni byli już dawno przeznaczyć ten antyk do kasacji… — pomyślał Stoner, obserwując, jak staruszka-antena przy akompaniamencie jękliwych odgłosów zmienia centymetr po centymetrze kierunek w przestrzeni. — Tak jak przeznaczyli do kasacji mnie.”

Antena przypominała ogromną pajęczynę o stalowej ramie i ażurowej okrągłej misie, płytkiej i płaskiej, jak gigantyczna mydelniczka. Jeszcze przed chwilą mierzyła w jakiś punkt wysoko na niebie; wchłaniała fale radiowe emitowane przez jakieś niewyobrażalnie odległe układy gwiezdne.

Stoner zerknął na antenę z grymasem niezadowolenia na twarzy. Denerwowała go myśl, że radioteleskop pracuje równie dobrze w strumieniach słońca, jak w nocnych ciemnościach, podczas słoty i we mgle. Jedynie gromadzący się w czaszy śnieg był w stanie zakłócić jego pracę. Większe i bardziej nowoczesne radioteleskopy były instalowane wewnątrz kopuł geodezyjnych, które chroniły je przed śniegiem. Ten staruszek nie był wart wydatków na takie zabezpieczenie. Technicy wdrapywali się na antenę i zmiatali śnieg miotłami.

„Ale przecież właśnie ten stary »talerz« odebrał coś, czego nie zarejestrował żaden z nowszych teleskopów — pomyślał Stoner. — Kiedy inni się o tym dowiedzą, staną na głowie, żeby się włączyć do gry.”

Podniósł oczy w górę i spojrzał w jasne i bezchmurne październikowe niebo. Tegoroczna jesień była łaskawsza dla stanu Massachusetts. Nie nawiedził go, jak dotąd, żaden huragan. Drzewa przybrały wspaniałe barwy — od amarantu i mocnego pomarańczu poprzez brąz do koloru złota. Gdzieniegdzie na stokach łagodnych wzgórz ciemnozielone plamy zdradzały obecność sosen i świerków.

Antena radioteleskopu nie bez powodu ustawiała się właśnie w tamtym kierunku. Nad grzbietem wzgórz, na czystym, błękitnym niebie popołudniowym, niewidzialny jeszcze dla ludzkiego oka, wschodził Jowisz.

Stoner poczuł, że zaczyna marznąć, i pośpieszył w stronę obserwatorium. Nie zauważył niczym nie wyróżniającego się czarnego „plymoutha” stojącego przed budynkiem w specjalnym sektorze parkingu, wydzielonym dla odwiedzających obserwatorium. Nie zauważył również dwóch siedzących w tym aucie osobników o ponurych twarzach, w szarych garniturach, takich, jakie zwykle noszą biznesmeni.


Odświeżony prysznicem, w rozpiętej pod szyją koszuli, w swetrze i w miękkich spodniach, zajrzał do głównej sali obserwatorium.

Obserwatorium astronomiczne powinno stwarzać ponury, grobowy nastrój, jak kopulasta katedra z wielkim optycznym teleskopem wycelowanym ku odległym gwiazdom. Ludzie powinni się porozumiewać lękliwym szeptem. Nieodzowny też byłby odgłos nabożnych kroków, rozbrzmiewających na cementowej posadzce takiego przybytku.

Tymczasem jego obserwatorium przypominało raczej giełdę części elektronicznych i tętniło życiem niby staromodna redakcja jakiejś wielkomiejskiej gazety. Biurka były zestawione razem na środku sali, a na ich blatach i gdzieniegdzie na podłodze leżały stosy papierów. Przy ścianach stały wysokie podobne do lodówek szafy z aparaturą elektroniczną i wymieniały między sobą odgłosy buczenia i wirowania. Mężczyźni i kobiety — wszyscy młodsi od Stonera — przekrzykiwali się wzajemnie, próbując sobie przekazać jakieś uwagi. Pokój wibrował wprost od tej aktywności i pachniał kalafonią cyny lutowniczej tudzież olejem do maszyn.

Stoner wiedział, że obecni w sali ludzie są w większości świeżo upieczonymi magistrami, niektórzy doktorami, pracującymi nad dalszą specjalizacją. Regularni pracownicy obserwatorium nie byli jednak wiele od nich starsi; przeważnie mieli skończoną trzydziestkę. Stary McDermott zajmował formalnie stanowisko dyrektora obserwatorium i szefa wydziału, lecz faktycznym bossem był tu Jeff Thompson, który akurat kiwał Stonerowi ręką z najdalszego punktu wyspy biurek, ledwie widocznej w morzu papierów.

— Chcesz tego posłuchać? — zawołał Thompson.

Stoner skinął głową i ruszywszy w jego stronę, przedzierał się między biurkami.

— Panie doktorze! — dobiegł go nagle głos studentki próbującej ująć go za ramię. — Czy mogłabym zamienić z panem kilka słów? Profesor…

— Nie teraz — rzekł Stoner, mierząc dziewczynę chłodnym spojrzeniem.

Thompson był człowiekiem średniej tuszy, o płowych włosach i przyjemnych rysach twarzy, budzących zaufanie. Miał tytuł profesora nadzwyczajnego na uniwersytecie i choć niewiele ustępował Stonerowi wiekiem, cieszył się wielkim poważaniem wśród pracowników obserwatorium. Kiedy mówiono „wielki stary”, było wiadomo, że chodzi o niego, nie zaś o starego McDermotta.

— Teraz słychać wszystko czysto i głośno — powiedział Thompson, gdy Stoner zbliżył się do niego. — Z lekkim uśmiechem na ustach sięgnął ku najbliższemu biurku i spod stosu papierów wyciągnął parę starych, podniszczonych słuchawek. — Prawie ich już nie używamy — dodał usprawiedliwiająco — ale przypuszczam, że zechcesz posłuchać tego, co właśnie teraz odbieramy.

Stoner wziął słuchawki z jego rąk i obaj podążyli ku jednej z szaf buczących przy ścianie. Ponieważ jego kolega wciąż trzymał w jednej ręce końcówki obu kabli słuchawek, Stoner pomyślał sobie, że muszą wyglądać, jak ktoś wyprowadzający psa na spacer.

Thompson włożył do gniazdka w szafie wtyczki słuchawek i dał Stonerowi znak, by je założył na uszy. Były pękate od wypełniającego je materiału dźwiękochłonnego.

Cały hałas sali ustał w oka mgnieniu. Izolacja dźwiękowa była tak dobra, że Stoner nie mógł nawet usłyszeć słowa z tego, co mówił stojący obok Thompson. Widział tylko, jak poruszają się jego wargi. Nie było też słychać żadnych sygnałów.

— Nic nie słyszę — rzekł po chwili i jego własne słowa zadudniły mu w głowie, tak jakby był chory na zapalenie zatok. — Nic nie dochodzi.

Thompson pokiwał głową i pokręcił parę gałek na drzwiach szafy. Do uszu Stonera dobiegało jakieś zawodzenie, niby hukanie sowy, przybierało coraz wyższy ton, wreszcie stało się piskiem niesłyszalnym dla ludzkiego ucha. Potem Stoner usłyszał niski, syczący, charkotliwy odgłos promieniowania tła — dźwięk miliardów gwiazd i obłoków międzygwiezdnych, zlany w jedną chrapliwą symfonię.

Zaczął potrząsać z powątpiewaniem głową, gdy wreszcie usłyszał to, na co czekał: niskie, basowe dudnienie, tak ciche jak szept, lecz wyraźnie odróżniające się od szumu tła. Stoner skinął głową, a Thompson przekręcił jeszcze bardziej gałkę na konsoli.

Dudnienie stało się na moment głośniejsze, potem stopniowo zanikło, by za chwilę powrócić na ułamek sekundy i znów ucichnąć. Stoner stał odizolowany od hałasu obserwatorium i wsłuchiwał się w pulsujące dźwięki niby w głęboki i powolny oddech jakiegoś drzemiącego giganta.

Zamknął oczy i zobaczył giganta — planetę Jowisz.

Radioteleskop odbierał impulsy energii wysyłane z Jowisza. Impulsy odmierzane jeszcze bardziej precyzyjnie niż rytm metronomu, równie doskonałe, jak wskazania zegara kwarcowego. Sygnały, które nie miały żadnego naturalnego wyjaśnienia.

Powoli zdjął z głowy słuchawki.

— To jest to — rzekł głośno do Thompsona, tak aby ten mógł go usłyszeć w wypełniającym salę hałasie.

Thompson skinął potakująco głową.

— Tak, to jest to. — Wziął słuchawki z rąk Stonera i przystawił jedną z nich do swojego ucha. — Aha. Tak to w każdym razie brzmi. Regularnie, jak w zegarku.

— Nikt inny nie słyszał tego przedtem?

— Nie. Nic tego rodzaju. Ani z Jowisza, ani z żadnej innej planety. — Thompson wyciągnął z gniazdka wtyczki i rzucił słuchawki na biurko, roztrącając leżące na nim papiery. — To nie jest ani na tej samej częstotliwości, co u pulsarów, ani nie ma takiego okresu. To coś zupełnie nowego.

Stoner pogładził się po swych gęstych, czarnych włosach.

— Co, twoim zdaniem, mogłoby być tego przyczyną?

— Gdybyśmy to wiedzieli, nie sprowadzalibyśmy cię tutaj — odparł Thompson z uśmiechem. — Mam nadzieję, że mi to wyjaśnisz.

Stoner powoli pokiwał głową.

— Ty wiesz, co ja myślę, Jeff.

— Inteligentne istoty?

— Zgadza się.

Thompson rozdął policzki, po czym wypuścił powietrze z ust.

— To wielka sprawa — rzekł.

— Aha.

Stoner, cały pogrążony w myślach, odchodził od biurka Thompsona, kierując się ku schodom prowadzącym do swego gabinetu. W pewnej chwili zrównała się z nim studentka, ta sama, która wcześniej usiłowała z nim nawiązać rozmowę.

— Panie doktorze, czy może mi pan poświęcić chwilę czasu?

Skierował na nią wzrok.

— Oczywiście, panno…

— Nazywam się Camerata. Jo Camerata.

Nie patrząc więcej w jej stronę, wszedł na schody. Jo podążyła za nim.

— Chodzi o profesora McDermotta — powiedziała.

— Wielkiego Maca? Czegóż on chce?

— Lepiej będzie, jak sądzę, jeśli porozmawiamy o tym w pana gabinecie, za zamkniętymi drzwiami.

— Właśnie tam idę.

— To pan brał udział w lotach, nieprawdaż? — mówiła do jego pleców. — Pomagał pan zbudować teleskop orbitalny.

Dotarli do szczytu schodów i Stoner odwrócił się, by ją zlustrować wzrokiem. Była młoda, wysoka, a jej twarz odznaczała się klasycznością rysów typową dla piękności przedstawianych na greckich wazach. Krucze, krótko przycięte i ładnie ufryzowane włosy stanowiły doskonałą oprawę dla jej wydatnych kości policzkowych i zdecydowanego zarysu brody. Dżinsy przylegały ściśle do jej pełnych ud, a sweter uwydatniał jej kształtne piersi.

„Pewnie jakiś astronauta w spódnicy” — pomyślał.

— Tak, wchodziłem w skład ekipy konstrukcyjnej i pomagałem przy montażu teleskopu na orbicie — rzekł. — Wielki Mac zaprosił mnie tu dlatego, że potrafiłem namówić moich starych druhów, aby nam podesłali parę zdjęć Jowisza.

Na pierwszym piętrze obserwatorium było spokojniej niż na dole, choć spod podłogi dochodziło buczenie i wibracja aparatury elektrycznej. Stoner wkroczył do wąskiego korytarza, a Jo podążała o pół kroku za nim. Jeszcze moment i już otwierał drzwi do niewielkiej klitki, którą przydzielono mu jako gabinet.

W środku czekało na niego dwóch mężczyzn. Jeden stał przy oknie, dokładnie tam, skąd Jo obserwowała jego ćwiczenia na parkingu, drugi — obok drzwi.

— Czy doktor Keith Stoner? — spytał osobnik przy oknie.

Był niższego wzrostu niż jego kolega. Przedzielało ich biurko Stonera z rozrzuconymi na nim zdjęciami Jowisza.

Stoner skinął potakująco głową. Mężczyzna przy oknie był o kilkanaście centymetrów niższy od niego, ale dobrze zbudowany, zaś dryblas obok niego, ten przy drzwiach — wysoki i zwalisty, jak skrzydłowy w grze w rugby. Zawodowy rugbista. Obaj byli w szarych garniturach, takich, jakie noszą biznesmeni. Obaj mieli pełne, gładko ogolone twarze.

— Jesteśmy z wywiadu Marynarki Wojennej — odezwał się mężczyzna przy oknie.

Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel i otworzywszy go, pokazał Stonerowi nad biurkiem oficjalnie wyglądającą legitymację.

— Pan pozwoli z nami — rzekł.

— Co chcecie przez to powiedzieć? — Na twarzy Stonera odmalowało się kompletne zaskoczenie. — Dokąd…?

— Proszę, doktorze Stoner. To bardzo ważna sprawa.

Dryblas przy drzwiach chwycił ramię Stonera, lekko, ale zdecydowanie. Jego niższy kolega okrążył tymczasem stół i cała trójka wyszła na korytarz.

Jo Camerata stała cały czas przed drzwiami gabinetu i przyglądała się całej scenie. Wyraz jej twarzy nie odzwierciedlał szoku ani nawet nie był gniewny. Przebijało zeń poczucie winy.

ROZDZIAŁ III

…Jansky nieoczekiwanie zarejestrował fale radiowe z naszej galaktyki podczas badania… trzasków i szumów przeszkadzających w odbiorze radiowym. Jego odkrycie, dokonane w roku 1932, zapoczątkowało erę sukcesów radioastronomii. To dziwne, że potrzeba było aż tyle czasu, aby zdać sobie sprawę, iż dociera do nas promieniowanie radiowe ciał niebieskich.

J. S. HEY

Ewolucja radioastronomii

Science History Publications

1973


W Moskwie była niemal godzina jedenasta wieczorem. Ciemne, ołowiane niebo prószyło drobnym śnieżkiem, który przykrywał białym, puszystym całunem zarówno najstarsze pomniki, jak najnowsze bloki mieszkalne. O świcie całe zastępy starych mężczyzn i kobiet staną w swych rewirach wzdłuż każdej ulicy i odgarną uciążliwy biały pył z chodników, tak aby mogły go uprzątnąć duże, mechaniczne pługi.

Kirył Markow zerknął na stojący u wezgłowia budzik.

— To łaskocze — powiedziała dziewczyna.

Popatrzył na nią w milczeniu. Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, jak ma na imię. Było mu trudno dostrzec jej twarz w ciemnościach, ale na złotych zwojach jej długich włosów igrały słabe refleksy światła ulicznej latarni za oknem. „Nadia — przypomniał sobie wreszcie. — To smutne — dumał — że dopóki mężczyzna ugania się za kobietą, nie może myśleć o niczym innym, jak tylko o niej, lecz gdy ją zdobędzie, szybko zapomina o jej istnieniu.

„Jaka tam kobieta — mruknął do siebie. — To przecież jeszcze dziewczyna.

— Łaskoczesz mnie!

Markow zdał sobie sprawę, że to jego zarost jest winowajcą i zataczając podbródkiem maleńkie kręgi, połaskotał końcem brody jej prawą pierś wokół sutka.

Zachichotała i objęła go ramionami za szyję.

— Możesz to zrobić jeszcze raz? — spytała.

— Mów po angielsku — szepnął łagodnie. — Umówiliśmy się przecież, że gdy będziemy się kochać, będziemy rozmawiali wyłącznie po angielsku. To najlepszy sposób nauczenia się obcego języka.

Zacisnęła wargi i przez chwilę intensywnie nad czymś medytowała, a Markow pomyślał sobie, za jej twarz jest naprawdę pospolita i nieciekawa.

Z grymasem na ustach, związanym najwyraźniej z potrzebą koncentracji, powiedziała powoli, po angielsku, lecz z okropnym akcentem:

— Czy jesteś zdolny zerżnąć mnie jeszcze raz?

Markow z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem, słysząc, jak wymówiła słowo „zerżnąć”, i nie omieszkał jej skorygować.

Skinęła głową na znak, że rozumie, i powtórzyła to samo zdanie, tym razem poprawnie.

— To słowo uchodzi za sprośne wśród Amerykanów i Anglików. Ale nie wśród Australijczyków.

— Ach, tak.

— Oni najczęściej posługują się zamiast niego eufemizmem.

— Eufemizmem?

Markow podniósł wzrok ku górze, jakby oczekując pomocy od niebios. „Ona nigdy nie zda egzaminów bez względu na to, do czyjego łóżka trafi” — pomyślał zdesperowany. Dopiero gdy wyłożył jej po rosyjsku, co to jest eufemizm, błysnęła mu myśl, że być może dziewczyna zda egzaminy, ale będzie musiała orżnąć komputer.

— Teraz już rozumiem — ucieszyła się, gdy było po lekcji.

— W porządku — powiedział.

— Ale nie odpowiedziałeś mi, czy możesz…

— Co masz na myśli?

— No, przecież wiesz…

— Ach, o to ci chodzi. — Markow zdał sobie sprawę, że jej cielesne żądze wciąż dominują nad innymi. — Chcesz, żebym cię kochał jeszcze raz, czy tak? Z przyjemnością i w podskokach. Ale nie teraz. Jest już czas, abyś wróciła do swej sypialni.

— Czy naprawdę muszę? — spytała po rosyjsku ze skargą w głosie. — Tak tu ciepło i przytulnie. — Jej palce przebiegały wzdłuż jego ramion i karku.

— Zaraz tu nie będzie przytulnie. Moja żona niedługo wraca.

— Och, ona!

Markow usiadł na łóżku, a jego naga skóra natychmiast zareagowała na panujący w pokoju chłód.

— Ona jest moją żoną, drogie dziecko, a to mieszkanie należy w zasadzie bardziej do niej niż do mnie. Czy sądzisz, że zwykły profesor lingwistyki na uniwersytecie dostałby takie eleganckie mieszkanie? I w takiej eleganckiej dzielnicy?

Dziewczyna wstała z łóżka i naga podreptała bez słowa do łazienki. Markow, obserwując ją, zauważył, że jak na jego gust, miała za grube uda i była za szeroka w biodrach. Nie zdał sobie jakoś z tego sprawy, gdy szli razem do łóżka.

Z westchnieniem podniósł się z łóżka i zdjął z niego bieliznę pościelową. Trzymał dwa komplety prześcieradeł i poszew; jeden — do współżycia małżeńskiego, drugi — do przygodnych igraszek. Jego żona miała bardzo wyostrzony zmysł węchu i pod wieloma względami była pedantką.

Nadia pojawiła się w drzwiach łazienki. Wciągała na siebie watowane spodnie i wpychała za pas bluzkę.

— Gdzie pracuje ta twoja żona, że zasłużyła sobie na takie luksusowe mieszkanie? Prywatna łazienka, tylko dla was dwojga! — W jej głosie zabrzmiał niemal wyrzut.

— Pracuje na Kremlu — odparł. — Jest sekretarką jednego z komisarzy.

Oczy dziewczyny rozszerzyły się.

— Ach, tak. Teraz rozumiem. Nic dziwnego, że traktują ją tak dobrze.

Markow pokiwał głową i sięgnął po swe ubranie.

— Tak. W naszym postępowym społeczeństwie komisarze pracują tak ciężko i dają tyle z siebie ludziom, że nawet ich sekretarki mieszkają jak… jak my wszyscy będziemy mieszkać, gdy na całym świecie zapanuje prawdziwy komunizm.

Skinęła głową, nie dostrzegłszy ironii w jego słowach. Włożył szybko ubranie i poprowadził ją przez niewielki pokój gościnny ku drzwiom wyjściowym.

— To jest naprawdę wspaniały sposób nauki angielskiego — powiedziała — ale obawiam się, że będę potrzebowała wielu lekcji.

Markow poklepał ją po ramieniu.

— Zobaczymy… zobaczymy… Tymczasem dobrze będzie, jeśli przyłożysz się do zwykłych lekcji i będziesz spędzała więcej czasu z taśmami w laboratorium językowym.

— Och tak! Na pewno — rzekła poważnie. — Dziękuję ci, profesorze.

Pochylił się, by ją pocałować w usta, po czym szybko wyprowadził ją na słabo oświetloną klatkę schodową.

Gdy ucichły jej kroki, zamknął drzwi i na chwilę oparł się o nie plecami. Jestem beznadziejny — pomyślał. — Człowiek ma już czterdzieści pięć lat, a wciąż mu w głowie dziecinne igraszki.

Ale zaraz na jego twarzy pojawił się uśmiech.

— Właściwie czemuż by nie? — mruknął. — Przecież to jest bardzo przyjemne.

Miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i smukłą sylwetkę. Jego nogi były długie i mocne, a ręce wykonywały harmonijne ruchy wzdłuż bioder, gdy szedł. Rudawe włosy zaczynały mu się już przerzedzać, zaś jego broda była niemal zupełnie siwa. Jednakże jego twarz wciąż była pozbawiona zmarszczek i niemal chłopięca. Niebieskie oczy rzucały iskry blasku, a pełne wargi często składały się w uśmiechu.

Gdy mówił podczas wykładu na uniwersytecie, jego głos brzmiał czysto i donośnie. Markow nie potrzebował mikrofonu, aby być słyszanym nawet w najodleglejszym końcu auli. A gdy śpiewał, co zdarzało się na skromnych, choć obficie zakrapianych wódką przyjęciach, jego baryton zwracał na siebie uwagę swą przyjemną barwą.

Gwałtownie odsunął się od drzwi, o które stał oparty, i pośpieszył do sypialni, by dokończyć wymiany bielizny. Niebawem brudne prześcieradło i poszwy znajdowały się już w specjalnej walizce, leżącej za jego biurkiem. Raz w tygodniu prał brudną bieliznę w automatycznej pralce, w suterenie klubu studenta na uniwersytecie. Było to dobre miejsce do poznawania dziewczyn, które nie uczęszczały na jego wykłady.

Wyszorował się gruntownie, włożył ciężki włochaty szlafrok i włączywszy elektryczny grzejnik, usadowił się w swym ulubionym fotelu, w pokoju gościnnym. Właśnie sięgał po leżącą na stoliku książkę i wkładał okulary, których używał do czytania, gdy usłyszał szczęk klucza Marii w zamku frontowych drzwi.

Maria Pawłowna Markowa była nieco starsza od swego męża. Pochodziła z chłopskiej rodziny i była z tego bardzo dumna. Jej wygląd też coś zresztą mówił o jej rodowodzie: niska, przysadzista, o nieufnych brązowych oczach i włosach tej samej barwy co futerko myszy polnej, przyciętych krótko, bez jakiegokolwiek fryzu. Ani teraz, ani nigdy przedtem nie była pięknością. Nie była też sekretarką żadnego komisarza.

Gdy Markow ją poznał przed ćwierćwieczem, był studentem językoznawstwa na uniwersytecie, zaś ona umundurowaną strażniczką, świeżo zwolnioną z Armii Czerwonej. Ona była ambitna, a on wybitnie zdolny.

Ich związek przynosił im obojgu duże korzyści. On myślał, że małżeństwo spowoduje rozkwit miłości i doznał szoku, gdy się przekonał, iż był w błędzie. Ona zaś szybko pogodziła się z faktem, że on ma jakieś „swoje sprawy”, jak to eufemistycznie określał swe romanse. Marii potrzebna była jedynie jego inteligencja w realizacji jej własnych celów, związanych z pracą, jaką wykonywała dla rządu.

Ich umowa sprawdzała się znakomicie. Maria została zwerbowana do KGB i z biegiem lat awansowała do stopnia majora. Teraz pełniła służbę w elitarnej jednostce wywiadu, przeznaczonej do łamania kodów, rozszyfrowywania tajnych informacji. Z tego, co o niej wiedział jej małżonek, Maria nigdy nikogo nie aresztowała, nigdy nie przesłuchiwała więźniów, nigdy nie brała udziału w torturowaniu i mordach, o których skrycie szeptano, gdy była mowa o służbie bezpieczeństwa.

Markow był teraz profesorem na tym samym uniwersytecie, na którym niegdyś studiował. Jego droga naukowa nie wyróżniała się niczym szczególnym, poza jedną rzeczą, a mianowicie jego fascynacją kodami, kryptologią i egzotycznymi językami. Publikował niekiedy artykuły, w których zastanawiał się, jakim językiem posłużyliby się kosmici, gdyby zechcieli kiedyś nawiązać kontakt z ludźmi. Napisał nawet niewielką książkę na temat możliwych języków pozaziemskich i została ona wydana przez jedno z państwowych wydawnictw. Markow nigdy się nie zastanawiał, czy zaszedłby tak wysoko bez Marii, chyba że wówczas, w środku nocy, gdy ona była jeszcze wciąż w swym biurze, a on akurat nie miał żadnej dziewczyny, żeby się z nią przespać.

— Czy nie jest ci zimno w tym szlafroku? — spytała Maria, gdy już zamknęła za sobą drzwi i rzuciła na podłogę swą ciężką torbę, którą nosiła przewieszoną przez ramię.

— Nie — odparł Markow, przyglądając się jej znad okularów. — W każdym razie nie teraz, gdy ty jesteś tutaj.

Uśmiechnęła się kwaśno.

— Znów prowadziłeś ćwiczenia ze studentkami? — Ona również wiedziała, jak posługiwać się eufemizmami.

Wzruszył ramionami. To nie był jej interes. Ponadto, nawet jeśli wiedziała o wszystkim, zawsze wpadała w gniew, gdy mówił o tym otwarcie. „Dziwna kobieta” — myślał w zadumie. A można było mieć nadzieję, że z czasem przyzwyczai się do takiej sytuacji. Wyraziła przecież kiedyś zgodę na takie właśnie ich stosunki.

— Dlaczego musisz pracować o tak późnej porze? — zapytał, nie wstając ze swego fotela.

Wiedział, że mu nie odpowie na to pytanie. Że jej nie wolno. Większość tego, czym się zajmowała, była objęta ścisłą tajemnicą i nie mogła o tym rozmawiać nawet z mężem. Jednakże raz na jakiś czas, gdy zupełnie utknęła na jakimś kodzie czy tłumaczeniu, pozwalała mu, by spróbował swych sił. Często zawodził, ale parę razy udało mu się uczynić z niej Bohaterkę Związku Radzieckiego.

Maria ciężko usiadła na krześle stojącym najbliżej grzejnika. Wokół jej butów zaczęły się tworzyć jeziorka stopionego śniegu i powoli wsiąkały w perski dywan. Zapatrzyła się w promiennik grzejnika.

— To ustrojstwo nie działa jak należy — mruknęła po chwili.

— To pewnie wina napięcia — zauważył. — Musieli znów obniżyć napięcie, żeby zużycie prądu było mniejsze.

— A my marzniemy.

— Sądzę, że jest to konieczne.

Zmierzyła go czujnym, cynicznym spojrzeniem nieufnej chłopki.

Markow wiedział, że Maria zastanawia się teraz, czy mogłaby mu zaufać, czy też nie. Mógł czytać z jej twarzy, jak z dziecięcego elementarza.

— Wiesz, co zatrzymuje mnie tak długo w kwaterze głównej każdego wieczoru? — spytała sondująco.

— Nie chcę wiedzieć, jeśli moja ciekawość mogłaby ci w jakimś stopniu zaszkodzić. — Powrócił do lektury swej książki. — Nie kuś mnie lepiej, abym wyciągał z ciebie tajemnice państwowe.

— Wiem, że mogę ci zaufać… w pewnych sprawach.

Markow skoncentrował się cały na czytanej książce.

— Kirył, patrz na mnie, gdy do ciebie mówię. Potrzebuję twojej pomocy.

Podniósł na nią wzrok.

— Nic takiego nie zdarzyło się nigdy przedtem — mówiła.

— Cóż to takiego? — spytał zdejmując okulary.

— Musisz pójść ze mną jutro do kwatery głównej. Tam cię sprawdzą i przebadają.

— Przebadają? A to dlaczego? Cóż ja takiego zrobiłem?

Potrząsnęła niecierpliwie głową.

— Nie bój się! To nic z tych rzeczyZwykła, rutynowa kontrola. Zanim będziemy mogli ci udostępnić dane, musisz dostać przepustkę z Wydziału Bezpieczeństwa.

Serce Markowa biło z wrażenia coraz szybciej, a jego dłonie zaczęły się pocić.

— Jakie dane? Jeśli jest to takie delikatne, dlaczego mam się w to mieszać?

— Dlatego, że napisałeś tę głupawą książkę. Szefostwo chce z tobą o tym porozmawiać.

— Tę książkę o językach pozaziemskich? Przecież to zostało wydane sześć lat temu.

Maria zmroziła go wzrokiem.

— Czy ty nie rozumiesz, że nigdy jeszcze nic takiego nie wydarzyło się na świecie? Zainteresowała nas tym problemem Akademia Nauk.

— Akademia…?

— Sam akademik Bułaczow. Przewodniczący.

Okulary ześliznęły się z książki na kolana Markowa i upadły na dywan, lecz on nie zrobił najmniejszego ruchu, żeby je podnieść.

— Kir — pytała Maria — czy wiesz, gdzie jest planeta Jowisz? I co to w ogóle jest?

— Jowisz?

— Tak.

— To jest największa planeta układu słonecznego. Wiele razy większa od Ziemi. Ale jest zimna, bardzo odległa od Słońca.

— Przychodzą stamtąd sygnały radiowe — powiedziała Maria i zamknęła oczy, jakby to miało jej ułatwić rozgryzanie problemu. — Jakieś dziwne sygnały. Musisz nam powiedzieć, czy to jest nadawane w jakimś języku.

— Języku? — Jego głos zabrzmiał dziwnie cienko i wysoko, jakby wyszedł z krtani przerażonego chłopca.

— Tak. To może być zakodowana wiadomość w jakimś języku. Jakichś inteligentnych istot. Dlatego jesteś nam potrzebny. Musisz to dokładnie zbadać.

ROZDZIAŁ IV

Znany fizyk twierdzi, iż według Biblii…

James McCandlish


ADAM I EWA BYLI ASTRONAUTAMI

Adam i Ewa byli astronautami z przestrzeni pozaziemskiej. Wylądowali na Ziemi 6000 lat temu.

Przybyli na statku, który tak przeraził prymitywnych ludzi tego okresu, że stworzyli legendę o Raju, aby wyjaśnić to zadziwiające zdarzenie.

Do takiego zaskakującego wniosku doszedł znany fizyk doktor Irwin Ginsburgh, który przez trzydzieści lat studiował Biblię i religie starożytności.

— Moje badania wykazują, że Księga Rodzaju nie jest mitem, lecz znakomitą relacją naukową, dokumentującą początek stworzenia — mówi doktor Ginsburgh, który opublikował książkę na temat swych zadziwiających ustaleń.

A światowej sławy badacz Erich von Daniken, który w książce Rydwany bogów przedstawił dowody, że w zamierzchłych czasach Ziemię odwiedzili przybysze z kosmosu, tak powiedział w wywiadzie dla pisma „Enquirer”: „Jestem pewny, że wnioski doktora Ginsburgha są poprawne.”

„National Enquirer”, 16 stycznia 1979 roku


Sala była zdecydowanie mała, mniejsza niż inne sale gimnastyczne, lecz wypełniał ją tłum ludzi. Siedzieli na twardych, drewnianych ławkach ze wzrokiem utkwionym w szczupłą sylwetkę mężczyzny o blond włosach, który stał na środku boiska koszykówki i zawzięcie gestykulując przemawiał.

Willie Wilson, z mikrofonem w dłoni, trzymanym tak blisko ust, że każdy jego oddech odbijał się donośnym echem od nagich ścian sali, głosił zebranym swą ewangelię.

— A czego Jezus nienawidzi?

— Grzechu! — rozległa się chóralna odpowiedź tłumu.

Słowo zabrzmiało jak wystrzał i odbiwszy się od ścian, powróciło jeszcze raz do uszu słuchających.

— Co to jest?

— Grzech! — zawołali jeszcze głośniej.

— Powiedzcie mi!

— GRZECH! — ryknęli.

Fred Tuttle, komandor porucznik Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, zatkał swe zbolałe uszy rękami i uśmiechnął się. Siedział w ostatnim rzędzie ławek, pod ścianą. W odróżnieniu od dwukolorowego tłumu — niebiesko-białego z powodu dżinsów i podkoszulek — miał na sobie starannie wyprasowane spodnie i sportową koszulę. Jego równo złożona marynarka spoczywała na kolanach.

— Ten świat jest pełen grzechu! — wołał Willie Wilson do mikrofonu. — Umiera z powodu grzechu! A kto może zbawić ten grzeszny świat? Kto jest tym jedynym, który może zbawić ten ginący świat?

— Jezus! — zabrzmiało z tłumu. — JEZUS!

— Jezus Chrystus, Pan i Zbawca. Tak, to jest prawda. — Głos Wilsona stał się chrapliwym szeptem i grzechoczące po sali echo powoli zamarło. Tłum pochylił się do przodu, aby nie uronić ani jednego słowa kaznodziei. — Ale Jezus nie może tego dokonać sam. Choć oczywiście mógłby, gdyby chciał. Ale to nie byłby sposób, w jaki działa Bóg. Bóg nie jest samotnikiem. Gdyby Bóg szedł swą drogą sam, nigdy nie stworzyłby człowieka. Nigdy nie powołałby do istnienia tego grzesznego ciała i tego grzesznego świata. Nigdy nie zesłałby swego jedynego Syna, naszego Pana i Zbawcy, Jezusa Chrystusa, na ten ziemski padół, aby pokazać nam Swoją Drogę… Tak czynie?

— Nie — rozległo się murmurando tłumu.

— Jezus chce zbawić ten świat. Chce zbawić ciebie! Kocha cię. Uczynił cię na swoje własne, boskie podobieństwo, czyż nie? Chce, abyśmy byli tacy jak on. Abyśmy przebywali razem z nim w niebie na wieki wieków.

— Amen — zawołał ktoś z końca sali.

— Amen z tobą, bracie — odparł Wilson i swobodną ręką otarł pot z czoła. — Jezus chce nas zbawić. Zbawić świat. Ale potrzebuje twojej pomocy. Nie zaprojektował tego świata dla siebie. Zaprojektował go dla ciebie, dla każdego z nas. I nie zbawi go, o ile mu nie pokażemy, o ile mu nie udowodnimy, że chcemy być zbawieni!

Przez rząd zasłuchanych wiernych przedarł się ku Tuttle’owi mężczyzna o figurze sportowca i krótko przyciętych, brązowych włosach.

— Mamy go — szepnął komandorowi do ucha.

Tuttle położył palec na usta i spiorunował wzrokiem informatora.

— Cicho sza! — warknął.

Tymczasem Willie Wilson, cały zlany potem, który przenikał aż na zewnątrz jego jasnoniebieskiego garnituru z denimu, zbliżał się do końca swego kazania.

— To jest nasz świat. Jezus Bóg stworzył go dla nas i dał go nam. Stworzył nas, abyśmy w tym świecie mieszkali i byli szczęśliwi. Abyśmy byli płodni i rozmnażali się. Czcili Stwórcę i nienawidzili grzechu. Uczynił nas na swój obraz i podobieństwo, więc gdy grzeszymy, gdy odwracamy się tyłem do Jezusa, zniekształcamy ten boski obraz, czyniąc go czymś ohydnym i szkaradnym.

Przerwał na moment i powiódł wzrokiem dookoła sali.

— To wszystko jest warte przemyślenia. Warte zastanowienia. Dlatego pomódlmy się. Pomyślmy, jak łatwo jest zgrzeszyć, a jak trudno trwać w sprawiedliwości. A podczas naszej medytacji Wokaliści Świętej Skały uczczą Pana na swój szczególny sposób.

Gdy tłum głośnymi okrzykami wyraził swą aprobatę, na środek sali wkroczył zastęp młodych mężczyzn i kobiet w długich strojach, z gitarami elektrycznymi i innymi akcesoriami w rękach.

Tuttle zwrócił się do mężczyzny, który przysiadł obok niego.

— Powiedz jeszcze raz, o co chodzi.

— Mamy go — odparł mężczyzna. — Zgarnięty dziś po południu. Wiozą go teraz do bezpiecznego miejsca.

— W porządku.

— Mam nadzieję. Ale to już nie te czasy co dawniej. Działamy w izolacji, tylko na pana słowo.

— Czy stawiał opór? — spytał Tuttle.

— Nie.

— Można więc uznać, że pojechał dobrowolnie.

— Mam nadzieję, że sędzia tak to odbierze.

— To nigdy nie trafi do sądu.

— Dziś już nie można lekceważyć służb bezpieczeństwa narodowego i robić, co się komuś podoba.

Wokaliści Świętej Skały rozpoczęli koncert mocnego uderzenia. Na pełnych regulatorach zaśpiewali pieśń gospel. Tłum natychmiast ją rozpoznał i rytmicznym klaskaniem w dłonie jął akompaniować śpiewającym.

— Będę was krył — zawołał Tuttle, przekrzykując hałas sali. — To było cholernie ważne, żeby dostać Stonera, zanimby się ulotnił.

Mężczyzna obok powiedział coś, ale muzyka i oklaski zagłuszyły jego słowa.

— Nic nie zrozumiałem — wrzasnął Tuttle.

Mężczyzna potrząsnął gniewnie głową, wstał bez słowa i ruszył ku wyjściu, torując sobie drogę wśród tłumu.


Keith Stoner siedział w stanie oszołomienia na łóżku w pokoju, do którego został przywieziony. Było to wygodne, staroświeckie łóżko, przykryte bogato zdobioną kapą. Pokój był mały, lecz przytulny. W kącie nie używany kominek, pojedyncze krzesło z oparciami na ręce i wizerunkiem plamistych kwiatów. Nocny stolik, jedna lampa, elektroniczny budzik, małe biurko, drzwi do szafy w ścianie i do łazienki.

Jeszcze jedne drzwi, te, które prowadziły na korytarz, były zamknięte na klucz.

Dwaj mężczyźni, którzy przedstawili się Stonerowi jako agenci wywiadu Marynarki Wojennej, zapakowali go do swego czarnego „plymoutha”, nie dając mu szansy porozumienia się z kimkolwiek. Jedynie Jo Camerata wiedziała, co się z nim stało.

Potem wieźli go gdzieś przez kilka godzin, aż się zorientował, że agenci celowo kluczą, tak aby nie był w stanie odtworzyć sobie przebytej trasy — Zapadł już zmrok, a oni wciąż dokądś jechali, przeważnie bocznymi drogami stanu Massachusetts lub któregoś z sąsiednich stanów.

— Dokąd, u diabła, jedziecie? — zapytał Stoner.

— Spokojnie — rzekł agent siedzący obok niego na tylnym siedzeniu samochodu. Z tego, co mówił wynikało, że nazywa się Dooley. Jego kolega, dryblas, powoził, a jego zwaliste zgarbione ciało wisiało nad kierownicą.

Stoner próbował zapamiętać jakieś szczególne znaki drogowe, ale przemykali się teraz bocznymi drogami w zupełnych ciemnościach. Dookoła nich mogły być równie dobrze pola, jak zabudowania czy nawet ocean. Niebo się zachmurzyło, a drogi były pozbawione latarń.

W końcu skręcili w wyboistą, wysypaną żwirem drogę wjazdową do jakichś zabudowań. W świetle reflektorów zobaczył Stoner po obu stronach drogi szpaler majestatycznych drzew. Droga kończyła się na dużym, starym, pudełkowatym domu. Gonty wykonane były z nie malowanego drewna cedrowego. Samochód zwolnił biegu i reflektory oświetliły drzwi garażu, które otworzyły się automatycznie, gdy się do nich zbliżyli. Wjechali do środka i stanęli. Garaż był oświetlony.

— Proszę chwilę zaczekać — rzekł Dooley.

Stoner nie ruszył się i w ciszy garażu usłyszał, jak drzwi się za nimi zamknęły. Równocześnie lekki trzask oznajmił mu, że otworzyły się zamki u drzwi ich „plymoutha”.

— W porządku.

Zanim Stoner uczynił jakiś ruch, kierowca samochodu wysiadł i stanął obok wozu. Stoner powoli wygramolił się na zewnątrz auta.

— Wolicie nie ryzykować, co? — powiedział do swych porywaczy.

Dooley lekko się uśmiechnął.

— Widzieliśmy, jak pan ćwiczył.

„Nędzne, tchórzliwe świnie — pomyślał o nich z pogardą. — Cóż byliby warci bez kul i rewolwerów?”

Wprowadzili go do domu — starego, jankeskiego domu wiejskiego, który najwyraźniej został przebudowany przez jakiegoś milionera. Oryginalne pokoje były małe, miały niskie sufity o belkach stropowych tak wygiętych ku dołowi, że Stoner niemal zawadzał o nie głową. Kominki. W każdym pokoju kominek i elektryczny grzejnik. Dubeltowe okna. Kuchnia była za to supernowoczesna i lśniła czystością. Była też druga, mniejsza kuchnia przy salonie, służąca jako bar. Sam salon był też zupełnie nowoczesny — szeroki, przestronny, z sufitem wysokim i pochyłym, jak w katedrze. Rozsuwające się szklane drzwi prowadziły do basenu pływackiego, który nie miał wprawdzie olimpijskich rozmiarów, ale na potrzeby domowników na pewno wystarczał.

Wąskimi schodami poprowadzili go na piętro.

— To będzie pana pokój, doktorze — rzekł Dooley, otwierając drzwi niewielkiej klitki. — W szafie znajdzie pan garderobę, która powinna na pana pasować. Łazienka z prysznicem znajduje się tam. — Uczynił ruch ręką. Skarpetki i przybory toaletowe są w biurku.

— Jak długo, do jasnej cholery, zamierzacie mnie tu trzymać? — zapytał. — Będę mógł tu odbierać rozmowy telefoniczne?

Dooley ponownie się uśmiechnął, ale jego oczy pozostały zimne.

— Dostarczymy panu kolację, a jutro rano ktoś porozmawia z panem. Żadnych rozmów telefonicznych.

Siedział więc Stoner na łóżku i patrzył, jak krople deszczu zaczynają się rozpryskiwać na ciemnej szybie. Wsłuchiwał się w stłumione bębnienie deszczu w rynnie.

„Pewnie tak się musieli czuć ci, których naziści wieźli do Dachau” — myślał. W głowie miał zamęt. Był zupełnie wytrącony z równowagi.

Nagle zdał sobie sprawę, że wszystko to musi mieć jedną przyczynę: chcą, aby milczał. Aby nie mógł powiedzieć światu o swym odkryciu.

A to oznaczało, że był prawdziwym więźniem.

ROZDZIAŁ V

Myślę więc, że dostaniemy posłanie, ale nie będzie ono proste… co nastąpi (być może za lat dziesięć albo za sto czy jeszcze więcej), gdy jakiś radioteleskop lub podobne urządzenie dostarczy dowodu celowego wyemitowania dłuższego posłania z kosmosu. Wówczas najważniejszą sprawą będzie rozpoznanie tej wiadomości…

PHILIP MORRISON

Życie poza Ziemią i Umysł człowieka

Pod redakcją Richarda Berendzena

Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej NASA, SP-328

1973


— Czy jesteście członkiem partii, profesorze Markow?

Markow skinął głową przesłuchującej go kobiecie.

— I nie zostaliście przyjęci do akademii?

— Jeszcze nie — odparł z lodowatym uśmiechem.

Siedzieli oboje w małej, zagraconej klitce bez okien i o nagich białych ścianach, służącej za pokój do przesłuchań. Jedna ze świetlówek na suficie bez przerwy mrugała i Markow odbierał to jej pukanie w swój mózg niby chińską torturę wodną. „Może to celowe — pomyślał. — Może stanowi część przesłuchania? Albo to tylko partacka robota konserwatora?”

Kobieta siedząca naprzeciw niego, po drugiej stronie małego stołu, miała na sobie beżowy mundur z czerwonymi pagonami i odznakami porucznika. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia dwa lata i traktowała przesłuchanie Markowa bardzo poważnie. Postanowił przeto być czarujący.

— Moja droga, młoda damo — rzekł. — Cała historia mego życia znajduje się w tych papierach rozłożonych przed panią. Życie nie nazbyt barwne, co przyznaję, ale jeśli interesuje panią szczególnie jakaś jego część…

Zerknęła na listę pytań, na której spoczywała jej lewa dłoń. W prawej trzymała ołówek z nadgryzionym końcem.

— Czy jesteście żonaci? — spytała.

„Ma zamiar przejść przez całą cholerną listę — pomyślał w rozpaczy. — To zajmie długie godziny.”

— Tak. Moja żona ma na imię Maria…

— Nie tak szybko — rzekła i ołówkiem zrobiła znaczek w odpowiednim kwadraciku.

— Dzieci?

— Nie mam.

— Imię żony?

— Maria.

— Nazwisko panieńskie?

— Kirczatowska.

Odpowiedź nie zrobiła na agentce żadnego wrażenia. Najwyraźniej nie miała pojęcia, że major Markowa może uczynić jej życie bardzo przykrym.

— Jak długo jesteście żonaci?

— Przez całe życie.

Spojrzała na niego ostro.

— Co takiego?

Markow uśmiechnął się łagodnie. „Ma całkiem ładną twarz — pomyślał. — Ciekawe, co by zrobiła, gdybym przechylił się przez stół i skubnął ustami tę jej ponętną dolną wargę.”

— W styczniu będzie dwadzieścia cztery lata — odparł.

Zerknęła znów na listę i coś na niej zaznaczyła. Potem podniosła wzrok i ich oczy spotkały się.

— Dwadzieścia cztery lata i bez dzieci?

— Cierpię na przykrą chorobę — skłamał Markow wesoło.

— Czy jesteście… impotentem? — Ostatnie słowo wypowiedziała szeptem.

Markow wzruszył ramionami.

— Powody są psychologiczne. Czasami, bardzo rzadko, gdy znajdę piękną i kochającą kobietę, jestem jak tygrys. Ale z większością kobiet… nic nie wychodzi…

— Ale jak wasza żona…?

Drzwi pokoju, gdzie siedzieli, gwałtownie się otwarły i wszedł przez nie krępy mężczyzna w mundurze kapitana.

— Kiedy skończycie wypełniać ten formularz? — spytał agentkę. — Pułkownik czeka.

Wstając z krzesła i spoglądając na młodego kapitana z wysokości swych stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, Markow zasugerował:

— Jeśli jesteście pewni, że nie jestem ani szpiegiem, ani mordercą, być może mógłbym się teraz spotkać z pułkownikiem, a potem powrócić tutaj i udzielić odpowiedzi na resztę pytań.

Również agentka podniosła się ze swego krzesła.

— Albo może skończę ten wywiad po godzinach pracy — powiedziała.

— Och, nie chciałbym wam sprawiać kłopotu — odparł Markow ostrożnie.

— Często zostaję w biurze po pracy — mówiła. — A te formularze to rutyna. Nie ma w nich nic delikatnego. Możemy nawet skończyć wywiad w waszym mieszkaniu, profesorze, jeśli to wam odpowiada.

— Nie przeprowadzamy wywiadów w prywatnych mieszkaniach! — warknął kapitan.

Markow sięgnął po swe krzesło ze smutnym wzruszeniem ramion.

— Dobrze więc. Będę chyba musiał skończyć ten wywiad tutaj i narazić pułkownika na czekanie.

— Nie ma mowy — zdecydował kapitan. — Zobaczycie się z pułkownikiem teraz, a potem wrócicie tutaj i dokończycie wywiadu. Bez względu na to, jak długo będzie to trwało.

— Wasza wola — zgodził się potulnie Markow i ukradkowo mrugnął do agentki.

— Do zobaczenia w tym pokoju — powiedziała, nie dając nic po sobie poznać. — Bez względu na to, jak późno to będzie.

Markow, podążając za kapitanem, z trudem tłumił śmiech. Ściany korytarza, którym szli, były pozbawione wszelkich ozdób i choć zostały prawdopodobnie niedawno pomalowane na nowo, wyglądały ponuro, niemal obskurnie. Co chwila mijali się ze śpieszącymi gdzieś mężczyznami i kobietami, w większości umundurowanymi. Chociaż Markow nie dostrzegał nigdzie kamery telewizyjnej, miał uczucie, że jest bez przerwy obserwowany.

Kapitan wprowadził ich do sekretariatu, gdzie siedziała za biurkiem pulchna kobieta w średnim wieku. Miała przed sobą elektryczną maszynę do pisania, a po lewej stronie dwa telefony. Obrzuciła Markowa krytycznym spojrzeniem, podobnym do tego, które często widywał u swej żony, tak iż odruchowo wygładził swe włosy i brodę. Potem bez słowa wskazała drzwi za swym biurkiem.

Kapitan dał Markowowi znak, by szedł za nim, i zbliżywszy się do drzwi, zapukał jeden raz, po czym powoli i ostrożnie otworzył je.

„Do licha! — pomyślał Markow. — Chyba wszyscy stracili tu mowę. Czy jesteśmy w świątyni?”

Kapitan nie przestąpił progu, lecz zrobił w stronę Markowa gest, by wszedł do środka. Markow znalazł się w zbytkownie urządzonym gabinecie. Wielkie biurko z czarnego, wypolerowanego drzewa, a za nim dwie skrzyżowane flagi. Perskie dywany na podłodze. Okna wychodzące na Plac Czerwony. Skórzane fotele ustawione równo przy jednej ścianie, a na niskiej szafce — błyszczący samowar.

W gabinecie nie było nikogo. Już Markow miał się odwrócić w stronę kapitana, gdy drugie drzwi, w głębi gabinetu otworzyły się i pojawiła się w nich kobieta. Markow rozpoznał w niej swą żonę.

— Maria! Czy to twoje biuro? — zawołał.

Miała na sobie beżowy mundur, w którym wydawała mu się jeszcze bardziej przysadzista niż zazwyczaj.

— Moje biuro? — zaśmiała się. — Dobre sobie! Moje biuro jest mniejsze niż biurko pułkownika.

— Och!

— No chodź, chodźże wreszcie. Oni tam czekają.

Skierowali się oboje ku przylegającemu do gabinetu pokojowi czy raczej sali konferencyjnej. Było tu niemal ciemno od dymu papierosianego fajkowego, produkowanego bez przerwy przez dwadzieścia osób obu płci, siedzących po obu stronach długiego stołu. Markowa tak zaswędziało w nosie, że aż kichnął.

Na honorowym miejscu przy końcu stołu siedział pułkownik — kluskowaty człowieczek o małych, świńskich oczkach. Maria przedstawiła wszystkich zebranych Markowowi, ale było ich tak wiele, że zaraz zapomniał wszystkie nazwiska z wyjątkiem nazwiska akademika Bułaczowa — przewodniczącego Radzieckiej Akademii Nauk i wysokiej klasy astronoma.

Trochę niepewnie Markow usadowił się przy stole we wskazanym przez żonę miejscu — między sekretarką, trzymającą na kolanach notatnik, a drobnym, łysym człowieczkiem, który paląc długiego i cienkiego papierosa, nerwowo puszczał kłęby dymu. Markow zauważył, że jego sąsiadka miała spódniczkę powyżej kolan, ale jej nogi nie były w jego guście.

— A więc możemy zaczynać — rzekł pułkownik, kiwnąwszy głową.

Markow przysłuchiwał się w milczeniu wypowiedziom różnych osób na temat dziwnych impulsów radiowych, dochodzących z Jowisza. Były one nałożone na naturalne szumy radiowe produkowane przez ten glob. Czy mogło chodzić o jakieś sygnały istot inteligentnych? O jakiś kod? Jakiś język?

Jeden z wojskowych, siedzących obok pułkownika, potrząsnął stanowczo głową.

— Sądzę, że jest to amerykański statek kosmiczny, umieszczony na bardzo wydłużonej orbicie.

— Całkiem możliwe — zgodził się mężczyzna siedzący obok Markowa.

— Tajny statek wysłany na Jowisza — precyzował swą myśl oficer.

— W jakim celu?

Oficer wzruszył ramionami.

— Nie jestem z wywiadu. Niech oni to wyjaśnią.

— Nie mamy informacji o wysłaniu takiego statku przez Amerykanów — rzekła blada, siwa kobieta siedząca w połowie stołu. — Wątpię, czy udałoby się Amerykanom ukryć przed nami ten fakt.

— A Niemcy? Mają teraz poligon rakietowy w Brazylii.

— Owszem, ale jest pod naszą ścisłą obserwacją — odparła kobieta. — A poza tym ten poligon nie jest przystosowany do wysyłania statków na inne planety.

— A więc to muszą być jednak Amerykanie — dowodził oficer.

„Albo Jowiszanie” — pomyślał Markow.

— To nie jest statek kosmiczny — powiedział akademik Bułaczow aksamitnym głosem. — Impulsy promieniowania radiowego pochodzą z samej planety. Jesteśmy tego pewni.

— Czy Amerykanie też odebrali te sygnały? — spytał pułkownik, najwyraźniej niezadowolony z powodu nawiązania przez Bułaczowa do teorii statku kosmicznego.

— Dokonaliśmy komputerowego przeglądu amerykańskich pism naukowych — odezwał się jeden z młodszych cywilów. — Ale nie znaleźliśmy ani słowa na ten temat.

— Może więc nie odebrali tych sygnałów?

— Bzdura! Mają urządzenia nie gorsze od naszych. W niektórych przypadkach nawet lepsze.

— Ale czy mają radioteleskop nastawiony na odpowiednią częstotliwość? Przecież…

Mężczyzna obok Markowa pisnął wysokim, przenikliwym głosem:

— Wiadomo nam jest o co najmniej czterech zachodnich bazach nasłuchowych, przechwytujących radioemisję z innych planet. Amerykanie sporządzili nawet radarową mapę Wenus! Czy ma pan pojęcie, jak doskonałych wymaga to urządzeń? Jeśli więc my odkryliśmy te sygnały z Jowisza, oni odkryli je również. Z całą pewnością.

— Ale dlaczego nie opublikowali na ten temat żadnego raportu? Sprawa ciągnie się już kilka miesięcy, a oni przecież zawsze pierwsi pchają się do publikacji.

— Kto nie publikuje, niech zginie — zauważył ironicznie Bułaczow. — W ich ustroju naukowiec musi bez przerwy publikować jakieś prace, gdyż w przeciwnym razie przegrywa w wyścigu o pieniądze i prestiż.

Dyskusja stawała się powoli grą domysłów na temat tego, co robią Amerykanie w związku z dziwnymi sygnałami. Markow utonął głęboko w swym fotelu i obserwował Bułaczowa.

Profesor Bułaczow był starszym mężczyzną, o szczupłej, woskowej twarzy. Nieliczne kosmyki włosów, jakie pozostały mu na głowie, były białe i zwichrzone, niby grzebienie śnieżnych zasp w syberyjskiej tundrze. Wydawał się być lekko ubawiony tym, co się działo w sali. W pewnej chwili zorientował się, że Markow patrzy na niego, i posłał mu lekki uśmiech.

— Sygnały te mogą być jedną z dwu rzeczy — rzekł, a wszyscy wytężyli ciekawie słuch. — Może to być efekt jakiegoś naturalnego procesu na planecie Jowisz i najprawdopodobniej tak właśnie jest. Nie inaczej. Prowadzimy przecież nasłuch radarowy Jowisza dopiero od kilkudziesięciu lat, a planeta istnieje już cztery i pół miliarda lat. Trudno więc już dziś orzec, co jest naturalne, a co stanowi anomalię.

Nie podniósł się żaden głos sprzeciwu. Pułkownik chrząknął lekko i sięgnął po następnego papierosa.

— A jaka jest druga możliwość? — zapytał Markow uprzejmie.

— Może to być umyślna próba nawiązania z nami kontaktu przez jakieś inteligentne istoty z Jowisza. Osobiście uważam to za trudne do przyjęcia, ale musimy wziąć pod uwagę i taką możliwość, dopóki nie udowodnimy, że jest inaczej.

Wszyscy obecni w sali pokiwali głowami, choć Markow odniósł wrażenie, że uczynili to z pewną obawą.

— Profesorze Markow — odezwał się znów Bułaczow — jesteście znanym ekspertem w dziedzinie archaicznych języków i napisaliście bardzo interesującą monografię o językach pozaziemskich.

Markow poczuł, że się rumieni.

— To była właściwie zabawa — rzekł. — Nigdy nie uważałem tej książki za pracę naukową.

Bułaczow uśmiechnął się z aprobatą.

— Być może, ale był to tekst dający dużo do myślenia. Potrzebujemy waszej pomocy. Chcielibyśmy, abyście przejrzeli wszystkie dane, jakie uzyskaliśmy, i abyście nam powiedzieli, czy te impulsy radiowe mogą być jakimś rodzajem języka.

— Albo jakimś kodem — dodała Maria.

— Z przyjemnością się tym zajmę — rzekł Markow, zwracając się do Bułaczowa. — Tym większą, że będzie to współpraca z wami.

Akademik podziękował za komplement lekkim skinieniem głowy.

— A teraz, pułkowniku, jeśli naprawdę martwią was Amerykanie — powiedział — proponuję, abyśmy zwrócili szczególną uwagę na międzynarodową konferencję astronomiczną, która ma się odbyć w przyszłym miesiącu w Paryżu. Amerykanie przyjadą tam, jak zwykle, w dużej grupie. Będziemy ich mogli wysondować w tej materii.

— Czy wolno im o tym mówić? — spytał ktoś z sali.

Na zoranej zmarszczkami twarzy Bułaczowa zagościł wyrozumiały uśmiech.

— Amerykanie są zwariowani na punkcie wolności słowa. Oni nie wiedzą, kiedy się czegoś nie mówi.

— Ale załóżmy — wtrąciła się Maria — że nic nie powiedzą na temat tych sygnałów.

Na twarzy starego uczonego zgasł uśmiech.

— To byłoby znaczące samo w sobie. Bardzo znaczące.

Pułkownik położył na stole swe pulchne dłonie.

— Doskonale — rzekł do Bułaczowa. — Proszę wytypować swoich ludzi na tę konferencję. Ja dołożę paru moich.

Akademik skinął głową ze zrozumieniem, a Markow zdał sobie sprawę, że stary uczony stał się szefem całego projektu.

— Ale pamiętajcie! — ostrzegł pułkownik, a wszyscy spojrzeli w jego stronę. — Jeśli się okaże, że te sygnały pochodzą naprawdę od inteligentnych istot, musimy zadbać o to, żeby nasz kraj, i tylko nasz kraj, nawiązał z nimi kontakt. Tak zaawansowana technika nie może wpaść w ręce Zachodu.

ROZDZIAŁ VI

…w jaki sposób można by taką łączność nawiązać? Statki kosmiczne poruszają się bardzo powoli. Typowa wyprawa na księżyc trwa kilka dni, do najbliższych planet — kilkanaście miesięcy, do dalszych — kilka lat… Nawet według całkiem optymistycznych szacunków najbliższa cywilizacja jest oddalona o kilkaset lat świetlnych od Ziemi, przy czym jeden rok świetlny to prawie dziesięć bilionów kilometrów. Aby dotrzeć do najbliższych gwiazd, nasze dzisiejsze statki kosmiczne potrzebowałyby dziesiątków tysięcy lat, a podróż do najbliższego cywilizowanego globu zajęłaby im dziesiątki milionów lat.

Znacznie szybszym i bardziej niezawodnym środkiem komunikacji międzygwiezdnej jest przesyłanie lub odbieranie wiadomości drogą radiową, jako że biegną one z prędkością światła.

CARL SAGAN

Szepty Ziemi: Międzygwiezdny rekord Voyagera

Random House

1978


Stoner otworzył oczy tak nagle, jak gdyby w ciemności nocy zapalono nad jego głową światło elektryczne. Wciąż leżał na łóżku, w ubraniu. „Musiałem przespać całą noc” — pomyślał zerkając przez okno. Był już ranek — szary i wilgotny. O szyby dzwonił deszcz.

Drzwi na korytarz otworzyły się i tyłem, ostrożnie, wszedł przez nie Dooley trzymający w rękach tacę ze śniadaniem. To właśnie jego stuknięcie w drzwi obudziło Stonera. Na korytarzu stał drugi z agentów i spokojnie mierzył Stonera wzrokiem przez otwarte drzwi, gotowy na wszystko.

— Śniadanko do łóżeczka — zaśmiał się Dooley. — Dobre życie, co?

Stoner skinął leniwie głową i Dooley szybko wyszedł. Zgrzytnął przekręcony w zamku klucz.

Wbrew własnej woli Stoner poczuł, że ma chęć coś zjeść. Wkrótce po soku, bekonie, bułeczkach, dżemie i kawie pozostały jedynie okruchy i plamy na papierowej serwetce do ust.

Podszedł do okna i popatrzył na zewnątrz, próbując się zorientować, gdzie jest. Ulewa obdzierała drzewa z ostatnich liści. Po niebie gnały nisko szare chmury, najprawdopodobniej ze wschodu na zachód, jak sądził. A jeśli tak, to północ musiała być mniej więcej w kierunku, w którym patrzył, naprzeciwko niego.

Na zewnątrz domu nie było żadnych obiektów, które mógłby rozpoznać, jedynie lesiste wzgórza, jakich pełno w stanie Massachusetts i sąsiadujących z nim stanach.

Nie chcąc się nudzić, wziął prysznic i przy tej okazji zauważył, że w łazience jest elektryczna maszynka do golenia. Pomyślał sobie, że są bardzo dokładni. I bardzo ostrożni ze swymi więźniami. Przetrząsając szuflady biurka i ściennej szafy, znalazł granatowy pulower i beżowe spodnie, które nieźle na niego pasowały. Jedynie ich rękawy i nogawki były za krótkie. Ale w każdym razie nie były szarego, więziennego koloru.

W pokoju nie było żadnych książek. Nie było też telewizora ani telefonu. Łóżko było za to podwójne, małżeńskie. Jego puszysta, ozdobiona kordonkową nicią kapa — taka jak te, które średnio zamożna właścicielka dużego domu kupuje do wynajmowanych przez siebie pokojów — była pognieciona i w połowie zwisała na podłogę. Dywan był gruby, beżowy, zwyczajny, zaś stolik nocny zdradzał swym wyglądem, że musiał być kiedyś kupiony w domu towarowym, prowadzącym sprzedaż wysyłkową.

Nie było zbyt miło siedzieć zamkniętym w takim pokoju.

Stoner potrząsnął głową i pomyślał, że warto by się pogimnastykować dla rozgrzewki, lecz zamiast tego zaczął spacerować po pokoju. Był akurat przy oknie, gdy przestraszyło go nagłe otwarcie drzwi. Odwrócił się błyskawicznie i zobaczył, że do jego pokoju wchodzi dyrektor obserwatorium, profesor McDermott.

Ramsey McDermott był wysokim, postawnym mężczyzną, o szerokich barkach robotnika portowego i mimo swej przekroczonej sześćdziesiątki, zadziwiająco dobrym wyglądzie. Prawdziwe bożyszcze studentów. Jego włosy już dawno przybrały cynowy odcień siwizny, ale wciąż przycinał je krótko, najeża. Jego kobaltowe niebieskie oczy nadal ciskały skry, gdy był zdenerwowany.

Profesor McDermott lubił pokazywać swą wyższość nad nie dorównującymi mu ludźmi, udowadniać im — zarówno precyzją swego rozumowania, jak tubalnym głosem — że to nie oni, lecz on ma rację. Jednakże dla Stonera Wielki Mac był jedynie starym, zwiotczałym człowiekiem, który żyje wspomnieniami dawnej chwały i pasożytuje na osiągnięciach swych młodych, wybijających się asystentów.

Gdy McDermott wszedł do pokoju, Stoner stał między krzesłem a oknem. Drzwi za nim szybko się zamknęły.

— Dobrze pana tu traktują, Stoner? — zapytał, nie wyciągając ręki na powitanie.

Jego duże ręce o kwadratowych niemal paznokciach zwisały mu wzdłuż bioder. Miał na sobie tweedową marynarkę, wygodne, stare spodnie sztruksowe, lekko wypchane na kolanach i kraciastą koszulę z ohydnym, zielonym krawatem.

— Nędznie! — odparł gniewnie Stoner. — O co tu właściwie chodzi?

Rozejrzawszy się po pokoju i widząc, że jedyne krzesło stoi obok Stonera, McDermott podszedł do łóżka i ostrożnie na nim usiadł.

— Cholerny artretyzm — mruknął głębokim, zaskakująco dźwięcznym głosem. — A taka pogoda, jak dziś, ma z tym dużo wspólnego.

— Co się dzieje? — spytał znowu Stoner. — Dlaczego zostałem tu zamknięty?

— Sam pan jest sobie winien — odparł McDermott, wyjmując z kieszeni marynarki fajkę. — Dowiedziałem się, że chciał pan ulotnić się do Waszyngtonu.

— Jestem w dalszym ciągu pracownikiem NASA…

— Tylko formalnie. Został pan wypożyczony mnie i Bóg mi świadkiem, że będzie pan wykonywał moje polecenia.

— Niech pan nie próbuje mnie zastraszyć.

— To nie ja, lecz Marynarka Wojenna. Obserwatorium jest finansowane przez Biuro Badań Marynarki, synu. Na moją sugestię Biuro uznało to wszystko, co pan ostatnio robi, za ściśle tajne.

Stoner opadł na krzesło, przy którym stał.

— Dlaczego, do stu tysięcy diabłów, uznał pan zjawisko naturalne za coś ściśle tajnego? To, co odkryłem… dlaczego Marynarka chce to trzymać w tajemnicy?

Puszczając kłęby niebieskawego dymu, który pachniał jak spalone strużyny ołówka, McDermott rzekł:

— Pan, zdaje się, nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

— Mam, do cholery! Odkryłem życie pozaziemskie!

— Ba! — McDermott nie wydawał się być wcale zaskoczony. — Słuchaj, synu. Wiesz przecież, że uratowałem twoją karierę naukową. Gdyby nie ja, byłbyś bezrobotnym, eks-astronautą z bezużytecznym doktoratem z astrofizyki. Wykładałbyś w jakiejś podrzędnej uczelni w Teksasie. Nie zapominaj o tym.

— Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem, co ma piernik do wiatraka.

McDermott pyknął z fajki.

— Z Jowisza dochodzą do nas sygnały, jakich nie słyszał nikt dotąd — rzekł spokojnie. — A więc pomyślałem sobie, że zrobię dobrze, jeśli sprowadzę do laboratorium astronoma mającego dostęp do pierwszych zdjęć, jakie zostaną zrobione przy pomocy teleskopu orbitalnego.

— W porządku, to był dobry pomysł. Wspaniały pomysł.

— A pewnie, że tak!

— I z tego wynikło — ciągnął Stoner — największe odkrycie astronomiczne w historii.

Stary profesor wydał z siebie lekkie sapnięcie.

— A pan wybierał się do Waszyngtonu, aby o tym poinformować swych kumpli z NASA.

— To tylko początek.

— I żeby stać się wielkim bohaterem. Opublikować pracę naukową w Icarusie. Dostać się na okładkę tygodnika „Time”. Zostać jakimś nowym Saganem czy innym i trafić do programu telewizyjnego Johnny’ego Carsona.

— Ale o co panu właściwie chodzi? — spytał Stoner.

McDermott wypuścił z ust kłąb dymu.

— Co pan odkrył, Stoner? Co właściwie pokazują te zdjęcia zrobione przez Wielkie Oko?

— Statek kosmiczny na orbicie wokół Jowisza, na litość boską!

— Bzdura — skrzywił się McDermott. — To jest satelita naturalny. Jeszcze jeden księżyc Jowisza. Wiedzieliśmy, jak dotąd, o piętnastu księżycach tej cholernej planety, a to jest szesnasty.

— Uważa pan, że obiekt naturalny wyglądałby tak w nadfiolecie, jak to wyszło na tych zdjęciach? Ponadto jest o wiele za jasny jak na obiekt naturalny.

— Skąd pan, do diabła, to wie? Przecież może to być bryła lodu schwytana przez…

— To metal — rzekł Stoner twardo i dobitnie.

McDermott wyjął fajkę z ust i smutno potrząsnął głową.

— Ta argumentacja nie warta jest funta kłaków, synu. Dysponuje pan jedynie kilkoma zdjęciami plamki świetlnej, której nikt dotąd nie zauważył. Niczym więcej.

— Obraz obiektu jest za słaby, aby go można było zaobserwować z Ziemi. Jedynie dzięki Wielkiemu Oku wiemy, o co chodzi.

— Ale dlaczego miałby to być obiekt sztuczny?

Stoner zgarbił się nieco w swym fotelu i zaczął wyliczać na palcach:

— Po pierwsze: pańscy ludzie odebrali te dziwne sygnały, coś absolutnie nowego. Nic takiego dotąd nie przychodziło z Jowisza.

— Dobrze o tym wiemy.

— Po drugie: włącza mnie pan do gry dlatego, żeby dostać zdjęcia z Wielkiego Oka, zanim zostanie ono oficjalnie przekazane uniwersytetowi. Proszę znajomych, żeby nastawili teleskop na Jowisza i znajdujemy… coś nowego.

— Szesnasty księżyc — mruknął McDermott.

— Za wiele zbiegów okoliczności — sprzeciwił się Stoner. — Nowe sygnały radiowe i nowy… obiekt. To życie pozaziemskie. Inteligencja pozaziemska!

— Nic podobnego!

— Tak. Niech pan ma odwagę to przyznać!

Wielki Mac ponownie włożył fajkę w zęby i zaczął z niej pociągać, ale nie było w niej już żaru. Włożył rękę do kieszeni i szukając zapalniczki, rzekł:

— Słuchaj, nawet jeśli masz rację, synu, jest jeszcze za wcześnie na obnoszenie się z tą wiadomością. Szansa jest jak jeden do miliona, a jeśli się omylisz, zniszczysz swoją własną reputację i reputację obserwatorium, paplając teraz o tych rzeczach.

Ale inne ośrodki też odbierają te sygnały. Nie możemy siedzieć bezczynnie i pozwolić, aby zasługa odkrycia przypadła komuś innemu.

— Inni nie mają fotografii z Wielkiego Oka — rzekł McDermott. — To jest nasz as atutowy.

— Jak długo to będzie trwało?

— Dostatecznie długo. Dlatego postarałem się, aby Marynarka wszystko utajniła.

Stoner wstał i zaczął się przechadzać wzdłuż pokoju.

— Mamy w ręku największe odkrycie w historii nauki…

— Być może…

— A pan chce je trzymać w tajemnicy.

McDermott wydał z siebie dźwięk z pogranicza chrząknięcia i chichotu i podniósłszy się z łóżka, na którym siedział, wysunął trzonek fajki w kierunku Stonera.

— Tak czy inaczej, to już nie jest wyłącznie naszą sprawą, synu. Chodź lepiej ze mną. No, chodź!

Wyszli obaj przez drzwi sypialni, zamknięte jedynie na klamkę, i zeszli wąskimi schodami do graniczącego z basenem salonu. Ktoś zażywał przyjemności pływania; przemierzał kraulem basen wzdłuż jego długości. Stoner nie był tego zupełnie pewny, ale odniósł wrażenie, że pływakiem tym jest Dooley.

Później zauważył dwóch mężczyzn siedzących w salonie przed pustym, zimnym kominkiem. Na widok Stonera i McDermotta podnieśli się ze swych krzeseł. Stoner szybko rozpoznał w jednym z nich Jeffa Thompsona z obserwatorium.

— A więc i ciebie w to wciągnęli, Jeff — powiedział potrząsając z niedowierzaniem głową.

— Niezupełnie — odparł Thompson z uśmiechem zdradzającym lekkie poczucie winy. — Przyjechałem tu dobrowolnie.

— Wszyscy zabiegamy dobrowolnie, aby utrzymać tę sprawę w tajemnicy — burknął McDermott zza pleców Stonera. — Jedynie pan stwarza nam kłopoty.

— Jestem jedynym pracownikiem obserwatorium nie figurującym bezpośrednio na pańskiej liście płac — odparł chłodno Stoner.

Drugi z mężczyzn, których zastali w salonie, wyciągnął rękę na powitanie.

— Jak się pan miewa? Jestem Fred Tuttle.

— Komandor porucznik Tuttle jest naszym oficerem kontaktowym w Biurze Badań Marynarki — pośpieszył z wyjaśnieniem McDermott.

Tuttle był w cywilu. Miał na sobie brunatny sztruksowy garnitur ze skórzanymi łatkami, naszytymi na łokciach. Był niewysokim mężczyzną o owalnej piegowatej twarzy, przypominającej któregoś z bohaterów powieści Marka Twaina. Ale uścisk jego ręki, gdy się witał ze Stonerem, był mocny, zdradzający pewność siebie. Uścisk sprzedawcy z charakterystycznym, perswadującym uśmiechem, jakiego uczą na kursach tego zawodu.

— Pan jest z lotnictwa, nieprawdaż? — spytał komandor.

— Ale nie w czynnej służbie — odparł Stoner. — W bardzo mało aktywnej rezerwie.

Tuttle uśmiechnął się szerzej, ukazując białe zęby.

— Kto wie, czy nie będziemy musieli pana teraz dać do czynnej służby.

— Nic mi o tym nie wiadomo. Zupełnie nie rozumiem, co się tu, u diabła, dzieje.

Tuttle zrobił gest w stronę wyściełanych mebli i wszyscy usiedli. Stoner usadowił się na sofie obok zimnego kominka, który pachniał jeszcze węglami i mokrymi liśćmi. Obok niego usiadł Thompson. McDermott wybrał duży fotel z poduszką, zaś Tuttle z uwagi na pełnione obowiązki, pozostał w pozycji stojącej.

— Zebraliśmy się tutaj — rzekł przybierając poważny wyraz twarzy — w sprawie, która może mieć węzłowe znaczenie dla bezpieczeństwa naszego kraju.

— Bezpieczeństwa kraju? — powtórzył Stoner z niedowierzaniem — Jak kosmici mogą…?

— Kosmici? — Tuttle powiódł pytającym spojrzeniem po twarzach zebranych.

— Pozaziemska inteligencja — wyjaśnił mu Thompson. — Astronomiczny żargon.

— Nie odbiegajmy od tematu — burknął McDermott. — Wszystko, co jak dotąd mamy, to te anomalne sygnały radiowe o niskiej częstotliwości i kilka zdjęć, które pokazują najprawdopodobniej szesnasty księżyc Jowisza.

— Nawet jeśli na tym rzecz miałaby się zakończyć — zauważył lodowato Stoner — powinniśmy opublikować informację na ten temat… w „Science” albo w „Naturę”, zanim zrobi to ktoś inny.

W pokoju zapanowała lekka konsternacja. McDermott spojrzał na Stonera spode łba i wypuścił z fajki kłąb dymu, zaś Tuttle założył sobie ręce na kark i jął się przypatrywać szpicom swych butów.

Stoner poczuł, że wstępuje w niego lodowaty spokój, zawsze poprzedzający wybuch gniewu.

— Co się, u diabła, stało z wolnością słowa w tym pokoju? — wycedził przez zęby. — Macie sobie za nic maksymę Faradaya, że „Fizyka to dokonywanie doświadczeń i publikowanie danych na ich temat”?

— Nie zamierzam narażać na szwank mojej reputacji dla jakichś paru sygnałów i zdjęć — warknął McDermott. — Nie będę się wystawiał na durnia, twierdząc, że odkryliśmy pozaziemską cywilizację, a potem będąc zmuszonym się wycofać, gdy się okaże, że jest to jakieś naturalne zjawisko.

— A więc niech pan opublikuje to, co mamy! — syknął Stoner. — Nie musimy tego nazywać życiem pozaziemskim. Ale niech Jeff opublikuje informację na temat tych pulsacji. On na to zasługuje. Niech zapewni nam pierwszeństwo. W druku.

Thompson podniósł z nadzieją brwi.

— Problem jest następujący. — Odezwał się znowu Tuttle. — Jeśli istnieje jakaś szansa, że odkryliśmy pozaziemską cywilizację na planecie Jowisz, musimy to trzymać w tajemnicy. To jest ważne dla narodowego bezpieczeństwa.

— Jaki wpływ może mieć życie na Jowiszu na narodowe bezpieczeństwo? — spytał Stoner.

Tuttle nie pozwolił mu ani chwili czekać na odpowiedź.

— Jeśli istnieją na Jowiszu istoty inteligentne, musiały one osiągnąć poziom techniki znacznie wyższy niż my. Aby wysłać z Jowisza statek kosmiczny, trzeba przecież pokonać znacznie silniejsze pole grawitacyjne niż ziemskie. Nie możemy dopuścić, aby taka technika wpadła w ręce innych krajów, takich jak Rosja czy Chiny. Musimy dopilnować, aby zdobyły ją wolne kraje zachodu.

Stoner poczuł, że opadają mu ręce.

— Zawsze te same brednie — mruknął.

Tuttle nie dał się jednak zbić z tropu.

— Co więcej — mówił — musimy się liczyć z możliwością, że Jowiszanie, kimkolwiek są, nie żywią wobec nas pokojowych zamiarów. Być może zamierzająna przykład napaść na nas.

— Na pewno — rzekł drwiąco Stoner. — Te latające talerze, które różni ekscentrycy widują od trzydziestu lat, to pewnie też zwiad z Jowisza. Tylko czekać, jak przylecą tu ich całe eskadry, żeby gwałcić i łupić.

— UFO istnieją — rzekł poważnie Tuttle. — A jeśli na Jowiszu są istoty inteligentne…?

— Zaczynam, wątpić, czy są takie istoty na Ziemi — powiedział Stoner tym samym tonem.

Wstał z sofy i ruszył w stronę schodów.

— Doktorze Stoner! — krzyknął za nim Tuttle. — Pan chyba nie wie, że nie wolno panu opuszczać tego domu.

Stoner obejrzał się i zobaczył, że Dooley wychodzi z basenu. Zatrzymał się tam, gdzie stał, i kipiał z gniewu.

Nagle u jego boku znalazł się Thompson.

— Daj spokój, Keith. Usiądź i wysłuchaj ich. To wszystko da się załatwić w taki czy inny sposób.

Stoner, zacisnąwszy zęby tak mocno, że aż jego szczęka zaczęła drgać, powrócił z Thompsonem do salonu.

— Musisz sobie zdać sprawę, synu — rzekł McDermott, gdy Stoner znów usiadł na sofie — że jeśli tak, jak powiedziałeś, odkryliśmy życie pozaziemskie, znaczenie tego faktu jest ogromne. Ogromne!

— Reakcja społeczna byłaby niesamowita — zauważył Thompson.

— I skutki psychologiczne — dodał McDermott — Nie mówiąc już o religijnych.

— Zapomnieliście o skutkach wojskowych — przypomniał im Tuttle.

Stoner spojrzał na niego gniewnie.

— Siła ciążenia na Jowiszu jest ponad dziesięć razy większa niż na Ziemi, czy nie tak? — ciągnął komandor.

— Niecałe trzy razy — poprawił go Thompson. — U szczytu pokrywy chmur.

— Niech będzie — rzekł Tutlle. — Ale na powierzchni przyciąganie musi być silniejsze. Czy ma pan pojęcie, jaka technika byłaby potrzebna, aby przy takim ciążeniu wysłać satelitę na orbitę? A ten statek, który pan odkrył, jest, zdaje się, na orbicie bardzo odległej od Jowisza.

— Tak — przyznał Stoner.

— My nie bylibyśmy zdolni do czegoś takiego. Może mi pan wierzyć na słowo. Znam się trochę na tym.

Na twarzy Stonera pojawił się grymas zniecierpliwienia.

— A teraz, gdy tu siedzimy i przystawiamy wszędzie pieczątkę „Tajne”, jakieś inne obserwatorium natknie się na te pulsacje i opublikuje swe dane. Na kogo wtedy wyjdziemy?

— Ale my jesteśmy jedynymi, którzy wiedzą o statku — rzekł Tuttle drżącym z przejęcia głosem. — Nikt inny nie ma dostępu do Wielkiego Oka i nikt go miał nie będzie. Ręczę za to.

— Ale ktoś inny może nas uprzedzić z publikacją pracy o tych sygnałach — zauważył smutno Thompson.

McDermott potrząsnął głową.

— Kto? Haystack? Goldstone? Oni nie pracują na częstotliwościach poniżej 600 megaherców, a my owszem.

— A co z Arecibo? — spytał Stoner. — To jest największy radioteleskop z tych wszystkich. A Sagan jest z nim w kontakcie. On i Drake. Dokładnie w dziesięć minut będą mieli wszystko wydrukowane.

— Sięgnij sobie do efemeryd planet — odparł McDermott z triumfalnym uśmieszkiem. — Radioteleskop z Arecibo nie da się wycelować w pobliże Jowisza przez następne cztery miesiące. Ma nieruchomą czaszę.

Stoner zamrugał oczami i przypomniał sobie, że gigantyczny radioteleskop w Arecibo, mający trzysta metrów średnicy, został zainstalowany między zboczami doliny i nie może być sterowany czy wymierzony w niebo w sposób, w jaki czyni się to z czaszami mniejszych radioteleskopów.

— Ale jesteśmy zobowiązani wobec całej społeczności naukowców, aby ją poinformować o naszym odkryciu — upierał się. — To jedyny uczciwy…

— Powiedziałem już, że nie mam zamiaru narażać na szwank mej reputacji, reputacji obserwatorium czy uniwersytetu — powiedział McDermott — z powodu szansy, jak jeden do miliona, że ma pan rację.

— I jest koniecznością wojskową, aby to wszystko utrzymywać w sekrecie — dodał Tuttle. — Czy pan tego nie rozumie?

„Rozumiem, do diabła!” — pomyślał Stoner. Nic jednak nie powiedział.

— Jest jeszcze dodatkowy czynnik — wtrącił się Thompson. — Te sygnały mógł odebrać ktoś za granicą: Australijczycy, Rosjanie, Voorne w Dwingeloo…

Tuttle dworsko skinął głową.

— Zajmujemy się tą sprawą.

— I co tymczasem robimy? — pytał Stoner. — Jedziemy do Leavenworth i czekamy, aż Marynarka pozwoli nam powrócić do pracy?

— Nie, proszę pana — sprzeciwił się Tuttle. — Obserwatorium będzie pracowało normalnie. Cały personel złożył pisemną przysięgę, a my uczuliliśmy wszystkich na potrzebę utrzymywania informacji o sygnałach w absolutnej tajemnicy. Pan będzie też musiał się na to zgodzić.

— Nie, ja się nie zgodzę — rzekł Stoner stanowczo. — Pełnię w obserwatorium tylko funkcję konsultanta. Pensję wypłaca mi NASA, nie Marynarka Wojenna.

— Doktorze Stoner, jest pan rezerwistą Lotnictwa Stanów Zjednoczonych. Może pan zostać powołany do czynnej służby. A zaistniały okoliczności nadzwyczajne. Prawdziwa sytuacja alarmowa.

McDermott chrząknął.

— Jako czynnego żołnierza mogą pana posłać na Grenlandię. Albo nawet na biegun południowy — rzekł.

— Oczywiście, jeśli odmówi pan współpracy — dodał Tuttle. — Jeśli natomiast zgodzi się pan z nami współpracować, urządzimy pana tu, w tym domu. Przez jakiś czas będzie pan nieosiągalny dla nikogo, aż ulokujemy cały personel pracujący nad projektem w jakiejś bezpiecznej placówce naukowej.

Stoner zdał sobie sprawę, że tkwi głęboko w ich sieci. Nie było sensu dłużej się opierać.

Tuttle zerknął na zegarek.

— Czas nagli — rzekł. — Muszę wracać do Waszyngtonu. Mam tam mnóstwo pracy. Mam nadzieję, że doceni pan powagę sytuacji, doktorze Stoner.

Nie czekając na odpowiedź, malutki oficer Marynarki wymaszerował dziarsko z salonu. Za nim wyszedł McDermott.

Stoner przechylił się na oparcie sofy, czując, jak zalewają go lodowate fale gniewu. Zwrócił głowę w stronę Thompsona i zapytał:

— Powiedz, Jeff, czy to ja jestem stuknięty, czy oni.

— Być może żaden z was — odparł astronom i wzruszył ramionami. — Albo może wszyscy mamy nie po kolei w głowach. Nie wiem. Za mało mam danych.

— Ten McDermott to łajdak — mówił Stoner. — Nie wolno mu tak pomiatać ludźmi! On wykorzystuje tego mikrusa do własnych celów. Gdyby prawdziwy oficer Marynarki dowiedział się, co oni tu robią…

Thompson uśmiechnął się blado.

— Ten mikrus jest prawdziwym oficerem Marynarki. A McDermott traktuje tak ostro tylko ciebie. My wszyscy złożyliśmy przysięgę, że nie piśniemy o tym ani słowa. Żaden z nas się nie stawiał.

— Ty też?

— Oczywiście. Nie mogę ryzykować utraty pracy. Wiesz, że nie ma za wiele wolnych posad dla radioastronoma drugiej kategorii. Musiałbym zaczynać wszystko od nowa. Od samego dna. — Potrząsnął stanowczo głową.

— I zamierzasz się pozbawić wolności publikowania tylko dlatego, żeby utrzymać stanowisko na uniwersytecie?

— Słuchaj, Keith. Mam do wykarmienia troje dzieci… i żonę, a do tego psa, który żre nie mniej niż oni wszyscy razem wzięci.

Stoner nic nie odpowiedział i cały pogrążył się w myślach. On też miał żonę, choć z nią nie żył. Miał też dwoje dzieci. Gdyby teraz stracił pracę, zostaliby pozbawieni jego alimentów. Dzieciaki mogłyby chodzić głodne.

Klepnięcie w ramię przywołało go do przytomności.

— Czemu jesteś taki diabelnie smutny? — dobiegł go jakby z oddali głos siedzącego obok Thompsona. — To są wszystko zwykłe środki ostrożności. Wszystko się samo wyklaruje. Prędzej czy później będziemy publikowali na ten temat.

— Ale jak Wielki Mac wywęszył tak wiele o mnie? — zastanawiał się głośno Stoner. — Skąd wiedział, że wybieram się do Waszyngtonu?

— Czy prosiłeś którąś z sekretarek, żeby zarezerwowała ci miejsce w samolocie?

Stoner zmarszczył brwi.

— Nie. Celowo nie skorzystałem z ich pomocy. Wiedziałem, że zaraz wypaplałyby wszystko McDermottowi. Poprosiłem o to jedną ze studentek… Zaraz… jak się ona nazywa? Ta, wysoka, zgrabna.

— Jo Camerata?

— Mhm. To ona.

Thompson wydał z siebie ciche gwizdnięcie.

— W takim razie ona sama musiała powiedzieć o tym Macowi albo którejś z sekretarek.

— Specjalnie ją prosiłem, żeby tego nie robiła.

Thompson wzruszył ramionami.

— Sądziłem, że ona lata za tobą — rzekł.

— Co takiego?

— Miała na ciebie oko od dawna. Przechadzała się po obserwatorium, opuszczała ćwiczenia. Pewnie próbowała zwrócić na siebie twoją uwagę.

— Nie bądź durny — zaśmiał się Stoner. — To jeszcze dziecko.

— Ale całkiem do rzeczy — zauważył Thompson. — I czuje do ciebie miętę.

ROZDZIAŁ VII

Co można powiedzieć o pasażerach tych pojazdów /UFO/? Wygląda na to, że są ich dwa rodzaje: osobniki małe i duże, przy czym tych ostatnich jest więcej. Humanoidy z Hopkinsville i wiele z tych, o których mówiliśmy, są wyglądem bardzo zbliżone do istot z legend — elfów, krasnoludków itp. Duże głowy, patyczkowate nogi. Z reguły głowa jest osadzona bezpośrednio na tułowiu, bez widocznej szyi. Większe humanoidy są wzrostu ludzkiego lub nieco większe i odznaczają się ładnymi kształtami. Niekiedy były określane jako piękności. Mniejsze mają mniej więcej metr wysokości.

Dlatego czytelnik powinien sam urobić sobie pogląd na to, jaki ciężar gatunkowy mają bliskie spotkania trzeciego stopnia w kontekście całego zagadnienia Niezidentyfikowanych Obiektów Latających, pamiętając wszakże zawsze o tym, że może się jeszcze okazać, iż przypadki humanoidów są kluczem do całego problemu.

J. ALLEN HYNEK

Przeżycie z UFO: Próba naukowej analizy

Ballantine Books

1972


Kirył Markow stał w swojej futrzanej czapie i przymrużał oczy przy każdym porywie wiatru. Wiedział, że bez względu na to, jak długo będzie żył, nigdy nie przywyknie do zimna. Lodowate podmuchy przenikały z łatwością przez jego cienki płaszcz i mroziły go do szpiku kości.

Maria mówiła coś jeszcze do kierowcy samochodu stojącego pod ich blokiem, zaś Markow stał obok drzwi wejściowych, przestępując z nogi na nogę. Wiedział, że sąsiedzi z okolicznych bloków obserwują ich dyskretnie, gdyż w oknach za firankami majaczyły ludzkie sylwetki. Choć samochód nie nosił żadnych szczególnych znaków, wszyscy podejrzewali, że jest to samochód rządowy. Markow niemal czuł, jak fale ciekawości i strachu przebiegają wzdłuż bloków niby prąd elektryczny.

To profesor!

— Pewnie go zabierają. W środku dnia?

— Sam widzisz.

— Jego żonę też?

— Na to raczej nie wygląda.

— Nie wyglądają na zdenerwowanych. Ani jedno, ani drugie.

— Może nie jest tak, jak myślimy.

— Przeważnie przyjeżdżają nocami.

— Mhm. Ja wiem, jak oni to robią. Profesor może myśleć, że go zabierają na lotnisko albo na jakiś uniwersytet. Nawet jego żona może tak myśleć. Ale przypatrz mu się dobrze. Więcej go już nie zobaczysz.

— No pewnie.

— Tak jak zabrali mojego brata Griszę. Powiedzieli mu, że go przenoszą do innej pracy, w Charkowie. Poszedł ze śmiechem na ustach… do bydlęcego wagonu, który powiózł go prosto na Syberię. Dostał osiem lat. Jak go wreszcie wypuścili, pozostawało mu tylko umrzeć. Był zupełnie załamany.

— Ale co ten profesor mógł takiego zrobić?

— To myśliciel. Dziś nie jest dobrze za dużo myśleć.

Markow uśmiechnął się do siebie na myśl o szeptanych rozmowach, jakie niewątpliwie odbywały się teraz za firankami.

„To nic z tych rzeczy, przyjaciele — miał ochotę powiedzieć. — Rząd ceni mnie za moją umiejętność myślenia.”

Maria skończyła rozmawiać z kierowcą, wyprostowała się i obróciła w stronę Markowa. Miała na sobie jedynie swój regulaminowy mundur, czyli cienką bluzę, która z trudem mieściła jej pełne kształty. Markow nie mógł pojąć, jak wytrzymywała w takim stroju, stojąc przez kilka minut na lodowatym wietrze. Jednakże jej stopy były zawsze lodowate, gdy kładła się do łóżka.

— No, chodź! — ponagliła go niecierpliwie.

Podniósł z posadzki teczkę, zbiegł ze schodów przed domem i chwycił za klamkę drzwi obok kierowcy.

— Siadaj z tyłu — powiedziała.

— Ach, rozumiem. — Otworzył tylne drzwi i przez chwilę się ociągał, jakby był niezdecydowany.

Maria stała obok niego, jak zwykle, z kwaśną miną. Spojrzał jej w oczy.

— Prawdopodobnie… nie zobaczymy się przez dłuższy czas — rzekł.

Skinęła obojętnie głową.

— Dbaj o siebie, dobra dziewczyno — powiedział.

— Ty też — mruknęła.

Położył jej rękę na ramieniu i gdy się odwróciła twarzą do niego, pocałował ją lekko w policzek. Potem szybko wskoczył do samochodu. Zatrzasnęła za nim drzwi. Kierowca zapalił silnik przy akompaniamencie niesamowitych zgrzytów jakiegoś koła zębatego.

Gdy samochód oddalił się od krawężnika, Markow odwrócił się, aby pomachać żonie ręką. Ona szła już jednak po schodkach do bloku. Nie wiedzieć czemu, poczuł, że coś ściska go za gardło.


Laboratorium Badawcze Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych było usytuowane nad rzeką Potomac, niemal dokładnie pod powietrzną ścieżką, którą podchodziły do lądowania przybywające do Waszyngtonu samoloty pasażerskie.

Ramsey McDermott uśmiechnął się do siebie blado, gdy samolot, którym leciał, przemknął nad dachami Laboratorium. Jego czterdziesto-minutowa podróż zbliżała się do końca. Trudno ją było uznać za interesującą, gdyż siedzący obok niego biznesmen z wolem na szyi — najwyraźniej cierpiący na tarczycę — przez całą drogę szperał w jakichś papierach i coś obliczał na podręcznym kalkulatorze. Z dachu centralnego budynku Laboratorium patrzyła w niebo czasza osiemnastometrowego radioteleskopu.

„Nie ma mowy, aby tym złomem odebrali sygnały z Jowisza” — pomyślał McDermott.

Spiesząc się na spotkanie z Tuttle’em, wybrał tego dnia pierwszego Boeinga 727 linii Eastern, jaki leciał z Bostonu do Nowego Jorku, i tam chwilę przesiadł się na samolot odlatujący do Waszyngtonu.

Biuro Tuttle’a nie mieściło się ani w Laboratorium, ani w Pentagonie. Komandor miał szczęście trafić do nowiuteńkiego biurowca, który Marynarka wynajęła w waszyngtońskim Crystal City. Był to jeden z wieżowców ze szkła i stali, dzięki którym ta dzielnica miasta otrzymała tę właśnie nazwę.

McDermott zadzwonił do komandora z lotniska i umówili się na spotkanie w restauracji, w centrum miasta.

Ramsey McDermott, niespokojnie bębniąc palcami w trzcinowy stolik, wystawiony na trotuar przed jedną z restauracji na Connecticut Avenue, czekał cierpliwie w chłodzie dnia, aż komandor porucznik Tuttle wybierze sobie zestaw dań obiadowych z wielostronicowego menu.

Tuttle upierał się przy spotkaniu na świeżym powietrzu, twierdząc, że niebezpieczeństwo podsłuchu jest wtedy mniejsze.

Jedząc i pijąc omawiali problemy związane z przeniesieniem personelu do Arecibo. Tuttle, jak gdyby był starym konspiratorem, natychmiast ściszał głos, gdy tylko w ich pobliżu pojawił się jakiś kelner. McDermott, któremu zarówno chłód, jak hałas ulicy zdecydowanie dawały się we znaki, z trudem próbował panować nad swymi nerwami.

— Jeśli potrzebne nam jest Arecibo, dostaniemy Arecibo — podsumował w końcu rozmowę komandor. — Choćbym miał w tym celu zmusić prezydenta do ogłoszenia stanu wyjątkowego.

— Może pan to zrobić?

Tuttle uroczyście skinął głową.

— Jeśli będzie trzeba, z całą pewnością.

Po raz pierwszy młody oficer Marynarki zaimponował staremu profesorowi swymi możliwościami.

— Ale ten Stoner… — mówił Tuttle — on jest kluczem do wszystkiego. Potrzebujemy go, aby korelował obserwacje optyczne z nasłuchem radiowym.

— Proszę się nie martwić — uspokoił go McDermott. — Zrobi to.

— Nie domagał się widzenia z adwokatem albo nie próbował uciec z domu, w którym go umieściliśmy?

— Nie. Jest teraz w trakcie rozwodu. Sądzę, że jest zadowolony, że mógł się znaleźć w miejscu, gdzie go nie znajdą adwokaci jego żony. — McDermott zaśmiał się do siebie. — A poza tym on ma dużą dozę czy raczej śmiertelną dawkę starej jak świat ciekawości naukowej. A bez nas nigdy jej nie będzie mógł zaspokoić.

— Nie chciałbym w to wciągać nikogo więcej, jeśli tego można uniknąć — rzekł Tuttle. — Bóg mi świadkiem, że dość ludzi jest już zaangażowanych w ten projekt. Nie chcę, żeby ktokolwiek z zewnątrz wiedział, co robimy. Na to przyjdzie jeszcze czas.

— Stoner pójdzie na współpracę.

— A czy będzie mógł dostać więcej zdjęć z Wielkiego Oka?

— Pomagał go konstruować i montować. Teleskop jest teraz sprawdzany przez ludzi z NASA w ośrodku Goddarda, zanim zostanie przekazany konsorcjum uniwersyteckiemu, które będzie nim zarządzało. Oficjalną datę przekazania wyznaczono na pierwszego stycznia. Do tego czasu ludzie z Goddarda zawsze zrobią staremu kumplowi małą przysługę. Stoner pracował z nimi pięć lat. Oni sądzą, że pomagają tymi zdjęciami facetowi, który został wylany z pracy.

— A sam Stoner nie nawarzy nam jakiegoś piwa? Będzie siedział spokojnie tam, gdzie go przydzielimy?

— Tak.

— Jest pan tego pewny? Na sto procent?

McDermott oparł swe ciężkie ramiona na chwiejnym, trzcinowym stoliku.

— Niech pan posłucha — rzekł. — Tam, gdzie teraz jest, ma wszystko, czego potrzebuje. Ale ja zrobię coś więcej. Sprowadzę mu tam dziewczynę, jedną ze studentek, Jo jakaś tam… Nie pamiętam nazwiska. Superbabka. Poparaduje tam kilka dni i niech natura rozwiąże cały problem. Ta Jo zajmie mu dużo czasu. I tak mu umili pobyt, że nie będzie się chciał stamtąd ruszyć.

Tuttle zrobił kwaśną minę.

— To jest grzeszne — szepnął.

— Pewnie, że tak.

— No, cóż — westchnął po chwili. — Mam nadzieję, że przynajmniej podpisała przysięgę i będzie trzymała język za zębami.


Markow drzemał na tylnym siedzeniu samochodu, który w szare Wziernikowe popołudnie kilometr za kilometrem przemierzał bezkresną, pustą równinę. Na ziemi leżała już cienka warstwa śniegu. Pola były nagie, a rosnące wzdłuż szosy drzewa stały na tle szarego nieba smutne i bezlistne.

„Matka Rosja — myślał z na wpół przymkniętymi oczami. — Prawdziwa siła naszego narodu: ziemia, cała ta bezkresna przestrzeń, cała jej ponadczasowa potęga.”

Gdy samochód zatrzymał się wreszcie przy drucianym ogrodzeniu, żółtawa tarcza słońca dotykała już horyzontu. Przy bramie wjazdowej stało dwóch żołnierzy. Poza niewielką drewnianą strażnicą Markow nie mógł nigdzie dostrzec żadnych zabudowań. Płot wydawał się ogradzać pusty step.

Kierowca zamienił parę słów z żołnierzami i Markow otworzył swą teczkę, aby im pokazać swe papiery. Byli dla niego bardzo uprzejmi i natychmiast otworzyli bramę.

Samochód ruszył po asfaltowej nawierzchni i Markow dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie jadł nic od śniadania.

We wszystkich kierunkach okolica była taka sama — pusta i ponura. Zaczęło mu burczeć w brzuchu. „Czy wiozą mnie na Syberię?” — pomyślał. Dla moskwianina, którym był, tak daleka podróż była jak zesłanie.

Było już zupełnie ciemno, gdy dojechali do następnego ogrodzenia. Tutaj strażnica była już większa i zbudowana z kamienia. Żołnierze znowu sprawdzili jego papiery, oświetlając je światłem latarki elektrycznej.

— Oczekujemy was, profesorze Markow. Proszę chwilę poczekać.

Strażnik zniknął w kamiennym budynku, a po kilku minutach wybiegła stamtąd młoda kobieta o długich, rozwianych włosach i w rozpiętej futrzanej kurtce.

— Profesor Markow! — wykrzyknęła, otworzyła drzwi samochodu i usadowiła się na siedzeniu obok niego. — Już martwiliśmy się o was. Trochę się spóźniliście. — Puknęła kierowcę w plecy. — Jedźcie prosto, a potem skręćcie w drugą przecznicę w lewo.

Zanim Markow miał szansę coś powiedzieć, zwróciła się znowu do niego:

— Jestem Sonia Własowa… Jestem tylko magistrem, ale przygotowuję już doktorat. Dyrektor prosił mnie, abym była tutaj waszym przewodnikiem.

Była tak przejęta, że z trudem łapała powietrze.

Markow prawie nie widział rzędów dużych radioteleskopów, które błyszczały w świetle drogowych lamp. Widział natomiast, że Sonia Własowa była młoda, żywa, pulchniutka i że miała ogromne piersi.

— Moim osobistym przewodnikiem? — Uśmiechnął się do niej po ojcowsku.

— Ależ oczywiście. Dopilnuję, aby otrzymał pan wszystko, czego pan będzie tu potrzebował lub chciał.

— Cóż za dbałość! — odwzajemnił się jej komplementem.

Odrzuciła jedną ręką na ramiona swe długie jasnobrązowe włosy, a ruch ten sprawił, że jej kurtka jeszcze bardziej się rozchyliła.

— Witamy w Instytucie Radioastronomii imienia Landaua, profesorze Markow — powiedziała wesoło.

Markow skłonił się z gracją. „To zesłanie może wcale nie być takie złe” — pomyślał.

ROZDZIAŁ VIII

Teraz muszę wspomnieć o Bogu — całkiem zresztą słusznie pominiętym w tych badaniach naukowych — i muszę zrobić jeszcze jeden krok do przodu, stawiając pytanie: Czy osoba wierząca albo może raczej, czy teolog ma prawo włączyć się lub nawet ekscytować się tymi dyskusjami na temat istnienia innych, inteligentnych i wolnych istot w kosmosie?

Jako teolog powiedziałbym, że te poszukiwania pozaziemskiej inteligencji /projekt SETI/ są również próbą poznania i zrozumienia Boga poprzez jego dzieła — zwłaszcza te, które najbardziej Go odzwierciedlają. Znalezienie kogoś innego niż my oznaczałoby poznanie Boga lepiej.

THEODORE M. HESBURGH, C.S.C., Rektor Uniwersytetu Notre Dame

Poszukiwanie pozaziemskiej inteligencji /SETI/

NASA SP-419

1977


Stoner podniósł wzrok znad talerza z rozmrożoną w piecu, gotową, kolacją i zobaczył Jo w drzwiach kuchni. W rękach ściskała grubą teczkę.

Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. W oczach mu pociemniało z gniewu. Poczuł, że twarz ma rozpłomienioną.

— Co pani tutaj robi? — spytał ostro.

Stanęła, jak wryta.

— Przywiozłam najnowsze zdjęcia z ośrodka Goddarda. — Jej głos był cichy, ale pewny.

— Przywiozła mi pani zadanie domowe. Dziękuję bardzo.

Jo weszła do kuchni i powiedziała:

— Profesor McDermott potrzebował kogoś, kto by przewiózł te zdjęcia z obserwatorium do pana. Polecił mi, abym to zrobiła.

Stoner nic nie odpowiedział.

— Mam specjalną przepustkę Marynarki Wojennej.

— Wcale o tym nie wątpię.

— Proszę pana, ja nigdy nie myślałam, że oni to panu zrobią.

Głos Jo nie drżał, ale przebijało zeń napięcie, a w jej twarzy, w jej czarnych oczach było coś, jakby poczucie winy, strach albo jeszcze coś innego.

— Że co mi zrobią? — pytał bezlitośnie.

Wzruszyła ramionami wewnątrz grubego wełnianego swetra.

— Nie wiem. Próbowałam pana ostrzec… powiedzieć panu, że McDermott jest wściekły, że jedzie pan do Waszyngtonu.

— Jak się o tym dowiedział, Jo?

Jej twarz wydłużyła się.

— Powiedziałam mu — wyznała cichym, ledwie dosłyszalnym głosem.

— Wiem o tym.

— Wymógł to na mnie. Opuściłam ostatnio dużo zajęć, aby móc być w obserwatorium. A on mi zagroził, że mnie wyrzuci z uczelni, jeśli mu nie powiem, co pan planuje zrobić.

Przyjrzał się jej badawczo. „Jeśli kłamie, robi to doskonale” — pomyślał. Wciąż kipiał z gniewu. Albo było coś jeszcze, coś więcej. Gniew zazwyczaj przechodził u niego w chłód, a jego umysł stawał się wówczas tak nieczuły jak komputer. Ale teraz zapragnął nagle schwycić coś i drzeć. Żołądek podskakiwał mu do gardła, krew pulsowała w skroniach. Nagle zdał sobie sprawę, że przecież od miesięcy nie spał z kobietą.

— Proszę, niech pani wejdzie — rzekł, siląc się na spokój. — Proszę zdjąć płaszcz i usiąść. Napije się pani kawy.

Jo z wahaniem podeszła do kuchni. Położyła teczkę ze zdjęciami na wyłożonym formiką bufecie, zdjęła rękawiczki i wyśliznęła się z płaszcza. Stoner podszedł do kuchni elektrycznej, na której stał na wpół wypełniony kawą szklany dzbanuszek.

— Dziękuję za kawę — powiedziała. Usiadła na wysokim stołku przy bulcie i patrzyła, jak nalewa sobie kawy. — Dobrze pana tutaj traktują? Może jest coś, co mogłabym panu przywieźć?

— Mój samochód i kluczyki do niego.

— Tego nie pozwolą mi zrobić.

Wrócił do bufetu z parującym kubkiem w ręku i usiadł naprzeciwko niej.

— Ten stary wóz to jedyna rzecz, jakiej się dorobiłem w ciągu szesnastu lat małżeństwa.

— Och!

— Muszę przyznać, że bardzo się do niego przywiązałem.

— Ale czy dobrze się tu z panem obchodzą? Nie wywołują z panem kłótni?

— Nie, wszystko jest w porządku, odkąd podpisałem porozumienie, że będę milczał. Teraz mogę sobie swobodnie chodzić po całym domu. Osiem pokojów czy nawet dziewięć. Nie mogę się nawet doliczyć. Masa jedzenia. Ale muszę sobie sam gotować, a jestem raczej słabym kucharzem.

— Mogłabym panu gotować, czasami.

Zignorował jej ofertę. Sięgnął po papierową torbę i wyjął plik przywiezionych przez nią zdjęć. Pokazywały pasiasty, niby plażowa piłka, ogromny glob — planetę Jowisz. Widać było wspaniale szczegóły pasm obłoków okrążających planetę równolegle do jej równika: zakola i wiry o rozmiarach Ziemi — ciemnopomarańczowe, ceglaste, oślepiająco białe.

— Gdzie są zdjęcia tła, o które prosiłem?

— Będą w następnej przesyłce — odparła Jo. — Są jeszcze w trakcie obróbki.

— Są mi potrzebne. I dostęp do sieci komputerowej.

— Skinęła głową.

— Czy coś jeszcze?

— Książki. Każdą książkę na temat życia pozaziemskiego, jaką pani znajdzie. Niech pani przeszuka biblioteki. Chcę mieć wszystko, co tego dotyczy.

Następne skinienie.

— Czy to wszystko?

Zajrzał głęboko w jej migotliwe oczy.

— Dlaczego przyjechała pani tutaj dziś wieczorem? — zapytał.

— Spełniłam życzenie profesora McDermotta. Jestem teraz gońcem.

— A dlaczego przyjęła pani tę pracę? Przecież pani nie musiała.

Przez chwilę milczała, potem rzekła cicho:

— Chciałam zobaczyć się z panem. Powiedzieć panu, że jest mi przykro. Gdybym się ostro postawiła McDermottowi, być może… — Uciekła od niego wzrokiem. — Przykro mi, że to tak wyszło. Naprawdę mi przykro.

Sięgnął ponad bufetem i ujął przegub jej ręki.

— Proszę to udowodnić.

Bez słowa wyprowadził ją z kuchni i przez małe pokoiki w starej części domu poprowadził wąskimi schodami do swej sypialni.

Zamknął mocno drzwi. Nie było potrzeby zapalania światła. Poprzez muślinowe firanki sączyła się do środka zimna poświata księżyca.

Przez moment Jo stała nieruchomo przed łóżkiem, potem odwróciła się ku Stonerowi, który oparł się plecami o masywne panneau drzwi. Żadne z nich nie powiedziało słowa.

Patrzył na jej twarz rzeźbioną księżycowym promieniem. Nie było na niej uśmiechu. Miała wyraz dziwnie spokojny i łagodny. Zaczęła rozpinać bluzkę. Stoner przyglądał się jej z rosnącym podnieceniem. Rozpięła stanik i odrzuciła go na bok. Schyliwszy się zdjęła pantofle, po czym opuściła dżinsy i ukazała swe długie nogi. W końcu przyszła kolej na kwieciste majteczki bikini.

— Czy tego pan chciał? — spytała szeptem.

Jego gardło było zupełnie suche.

— Tak — wykrztusił z trudem.

Podeszła do niego i zaczęła rozpinać jego koszulę. Stał i czekał, aż skończy. Wreszcie klęknęła przed nim. Była zupełnie naga. Pocałowała jego nabrzmiały członek.

— Czy tego pan chciał? — spytała ponownie, ale nie czekała, aż jej odpowie.

Gdy Stoner myślał, że już nie wytrzyma, że eksploduje, zagłębił palce w jej gęstych czarnych włosach i odciągnął ją od siebie. Schyliwszy się wziął ją na ręce i poniósł w stronę łóżka. Położył ją na kapie i rozpiął nad nią swe ciało.

Jo zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła go ku sobie. Wchodząc w nią, przywarł ustami do jej ust. Była ciepła i gotowa go przyjąć. Po chwili poruszała się już rytmicznie wraz z nim.

Było to tak, jakby się znalazł ponownie w przestrzeni nad Ziemia i płynął lekki jak piórko, dryfował w mrokach wieczności, a gwiazdy uroczyście i w milczeniu patrzyły w dół.

Przywarła do niego, gdy weszli oboje w spazm rozkoszy, i wyszeptała tylko jedno słowo: „Keith!”

Leżeli przez chwilę zespoleni, ciężko dysząc i czując, że serca biją im jak szalone. W końcu on uniósł twarz z haftowanej kapy i ponownie zajrzał jej w oczy.

Uśmiechnęła się do niego.

— To był twój pierwszy pocałunek, jaki mi dałeś.

— A ty po raz pierwszy nazwałaś mnie po imieniu.

Roześmiali się oboje.

Usiadł na skraju łóżka. Jego wnętrzności wciąż były całe rozedrgane. Jo powiodła paznokciem wzdłuż jego kręgosłupa.

— Co mogłabym jeszcze dla pana zrobić, doktorze Stoner? — kusiła go.

— Zostań na noc — rzekł, odwracając się znów twarzą ku niej.

— Mam jutro rano zajęcia.

— Ach tak. — Zmarszczył brwi w ciemności. — Czy mogłabyś mi powiedzieć, gdzie my, u diabła, w tej chwili jesteśmy? Gdzie znajduje się ten dom?

— W New Hampshire… Niedaleko White River Junction.

— White River Junction?! Jakże więc mogłabyś zdążyć na jutrzejsze ranne zajęcia?

— No to opuszczę ćwiczenia — powiedziała niedbale. — To nie będzie pierwszy raz.

— To przez to wpadłaś w łapy McDermotta, prawda?

— Dam sobie z nim radę. On jest tylko wielkim kłótnikiem.

— White River Junction — rzekł w zadumie Stoner. — Następny raz, kiedy będziesz się tu wybierać, powinnaś wziąć ze sobą narty.

— Z tego, co mówił profesor McDermott, wywnioskowałam, że nie pisane nam są wczasy narciarskie.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Za parę tygodni cały personel obserwatorium zostanie przeniesiony gdzieś na południe.

— Włącznie ze mną? Skinęła potakująco głową. — Ja też tam jadę.

— Dokąd?

— Tego jeszcze nie powiedział. Mówił tylko, że nie będzie tam tak zimno.

— Może do Green Bank — pomyślał głośno Stoner, ale zaraz się skrzywił. Nie, tam w górach, w zachodniej Wirginii, jest tak samo zimno jak tutaj. Ani to nie może być Arecibo. Nawet Wielki Mac nie wysiudałby stamtąd Sagana i Drake’a.

— Jak czuje się astronauta? — spytała zmieniając temat.

— Hmm. Ja właściwie nie byłem astronautą — odparł po namyśle. — W każdym razie nie takim, jak prawdziwi mole rakietowi. Byłem przede wszystkim inżynierem konstruktorem. Wzlatywałem na orbitę i pomagałem montować Wielkie Oko.

— Ale spędziłeś w przestrzeni osiem miesięcy, jeśli się nie mylę.

— No tak — zgodził się. — A gdy uruchomiliśmy teleskop, NASA wykombinowała, że już nie potrzebują drogiego astrofizyka, który wykonuje prace konstrukcyjne. No i wylali mnie.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Redukcja etatów i won.

— I wtedy trafiłeś do obserwatorium?

— Tak.

— A twoja rodzina…? Gdzie oni są?

„Ciągnie mnie za język” — pomyślał Stoner, ale zaraz zdał sobie sprawę, że prędzej czy później ta kwestia musiała wypłynąć.

— Moja żona wzięła dzieci i wróciła do swych rodziców w Palo Alto — rzekł krótko. — Dokładnie tego dnia, kiedy dostałem wymówienie. Czysty zbieg okoliczności, po prostu poetycka koincydencja. Życie nie układało nam się przez całe lata.

— Ile one…?

— Piętnaście i dwanaście — odparł automatycznie. — Chłopiec jest starszy. Nie widuję ich zupełnie. Ostatni raz, gdy poleciałem do Palo Alto, nie wyszły nawet do drzwi, żeby mi powiedzieć „Cześć!” Ale może zmienilibyśmy temat?

Jo objęła go i przyciągnęła ku sobie, a potem pocałowała.

— Przepraszam — powiedziała miękko. — To musiało cię zaboleć.

— Powinno, jak sądzę. Ale jestem jakoś dziwnie odrętwiały.

— Przejdzie ci.

— Dzięki pracy. Na pewno. Moja praca jest na pierwszym miejscu; Doris zawsze tak mówiła. I miała rację.

— A teraz?

— Teraz jestem u progu największego odkrycia w historii. Nic poza tym nie ma dla mnie znaczenia. Udowodnię, że odkryliśmy pozaziemską inteligencję. Bez względu na to, co zrobi Wielki Mac, Marynarka i wszyscy inni. Pokażę to całemu światu.

Jo oparła głowę na jego ramieniu i drapała go paznokciami po piersi — lekko i uspokajająco.

— Jesteś taki zawzięty, taki uparty — powiedziała szeptem. — Nawet nie wiesz, jaki jesteś do mnie podobny. Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny.

— Ty? Chyba żartujesz.

— Ja też chcę, żeby mnie zauważyli, Keith. Chcę być kimś. Chcę, żeby cały świat wiedział, kim jestem.

Uśmiechnął się bezwiednie.

— Jesteś na właściwej drodze, żeby to osiągnąć.

Tymczasem Jo kontynuowała zwierzenia:

— Któż zauważyłby jakąś podrzędną asystentkę techniczną słynnego doktora Stonera albo profesora McDermotta. Nie. Zostanę astronautką. Taką prawdziwą.

— NASA nie prowadzi teraz naboru.

— Prędzej czy później zaczną. A kobiety będą traktowane w sposób szczególny. Zobaczysz.

— Takie życie to nie romans. To tak, jakby się było kierowcą autobusu; po prostu mnóstwo ciężkiej, oślej pracy, a poza tym niebezpieczeństwa.

— Ale ty przecież wzleciałeś w przestrzeń. Stałeś się sławnym.

— I bezrobotnym.

— Potrafiłbyś się kochać z kobietą w stanie nieważkości?

— Łóżko wodne jest niewiele gorsze. A poza tym, astronauci na orbicie są za bardzo zajęci czym innym. I za bardzo przestraszeni. No i wyczerpani.

— Nie wierzę.

— To nudne życie. Mówię ci.

— Nie nudniejsze niż programisty komputerowego.

— Czy tego się uczysz?

Wyczuł, że leżąc obok niego, uśmiecha się w ciemnościach.

— Tak sądzą moi rodzice. Chcą, żebym się nauczyła dobrego, sensownego zawodu, zanim poznam miłego, sensownego faceta i wyjdę za mąż, a potem zacznę rodzić dzieci.

— Ale opłacają ci studia?

— Diabła tam! Wyrobiłam sobie częściowe stypendium. I pracuję w weekendy i latem. Jak ci się zdaje, w jaki sposób dostałam się do obserwatorium? Płacą mi za to, że tu pomagam.

Ubawiła go brzmiąca w jej głosie determinacja.

— I dlatego włączyłaś się do supertajnego projektu Wielkiego Maca? Mam nadzieję, że płaci ci dobrze.

— Dostaję pełną pensję technika.

— Nieźle.

— A teraz przenoszę się na Wydział Astronautyki — dodała. — Będę astronautką i nic mnie od tego nie powstrzyma.

— Wspaniale! — powiedział Stoner powstrzymując się od ziewnięcia. — Ale zanim do tego dojdzie, zróbmy coś, byśmy nie zamarzli na śmierć. — Owinął się kapą zwisającą po jego stronie łóżka.

— Nie martw się — powiedziała Jo. — Będzie nam tej zimy ciepło, jak w ulu. Jedziemy do Arecibo. Jestem tego pewna.

— McDermotta nie stać na taki numer — rzekł, wślizgując się pod kołdrę. Pościel była już nagrzana od ich ciał.

Tymczasem Jo wstała i w mdłym świetle księżyca szukała swej porozrzucanej garderoby.

— Co robisz?

— Przywiozłam ze sobą śpiwór — odparła, wciągając dżinsy z pominięciem majteczek. — Jest w moim samochodzie. Zaraz wracam.

Wychodząc z pokoju, zapinała po drodze bluzkę.

Stoner ziewnął i zaczął się zastanawiać, skąd mogła wiedzieć tak dużo o planach McDermotta. Potem pomyślał o jej śpiworze. „A to mała, sprytna kurewka!” Nie wiedział, czy się śmiać, czy gniewać. Ziewnął jeszcze raz i postanowił, że nie zrobi ani jednego, ani drugiego. Przewrócił się na bok na swej połowie łóżka i zapadł w sen.

ROZDZIAŁ IX

Twierdzi się, że niskie temperatury na najbardziej oddalonych od Słońca planetach, takich jak Jowisz czy Saturn, uniemożliwiają istnienie tam życia. Ale przecież nie w każdym punkcie tych planet jest jednakowo zimno. Temperatura sięgająca wielu stopni poniżej zera panuje jedynie w najbardziej zewnętrznych warstwach ich obłoków, a więc w rejonach dostępnych dla ziemskich teleskopów na podczerwień, zdolnych mierzyć temperaturę. Tymczasem gdybyśmy zainstalowali takie teleskopy w pobliżu Jowisza i wymierzyli je w stronę Ziemi, moglibyśmy sądzić, że również na naszej planecie panuje niska temperatura. Mierzylibyśmy bowiem nie temperaturę powierzchni Ziemi, lecz znacznie od niej zimniejszych, wysokich warstw obłoków.

CARL SAGAN

Kosmiczne związki

Anchor Press/Doubleday

1973


Od niepamiętnych czasów każde koktajlowe przyjęcie w sferach waszyngtońskiej elity ma bardzo zhierarchizowaną obsadę. Senatorowie cieszą się zazwyczaj większym poważaniem niż posłowie do Izby Reprezentantów. Jednak w obrębie każdej z tych grup też istnieje wyraźna gradacja. Przewodniczący jakiejś komisji jest naturalnie ważniejszy od przewodniczącego podkomisji, w każdym razie w normalnych warunkach. Ale co można powiedzieć o kimś z grona republikanów, kto jest akurat młodą, piękną kobietą? Albo o doradcy posła, spokrewnionym z gubernatorem rodzinnego stanu swego chlebodawcy?

Komandor porucznik Tuttle był bardzo wyczulony na najmniejsze nawet niuanse takich przyjęć. Wiedział, że komandor porucznik liczy się na koktajlowym party nieco mniej niż przeciętny właściciel baru. Niemniej jednali można było wiele osiągnąć, jeśli na odpowiednim przyjęciu komandor porucznik naświetlił w sposób właściwy jakąś sprawę swemu zwierzchnikowi. A to przyjęcie, w którym Tuttle akurat uczestniczył, było ważne jeszcze z innego względu, jako że honorowym gościem był Willie Wilson, Miejski Ewangelista i najnowsza atrakcja waszyngtońskiego sezonu towarzyskiego.

Przyjęcie odbywało się w starym hotelu „Sheraton-Park”, z desperacją usiłującym utrzymać swój dawny standard. Pozłacane ozdoby w sali balowej były już wytarte, a stare draperie — zakurzone i wystrzępione. Chodziły słuchy, że to sam Wilson wydał dla siebie to przyjęcie i uzyskał od hotelu wyjątkowo niską cenę. Postarano się nawet o osobę pełniącą honory pani domu, by tym dodatkowo uczcić Miejskiego Ewangelistę.

Tuttle’owi przypadło tego wieczoru miejsce w rogu przeładowanej złocistymi ozdobami sali balowej — obok żony jego zwierzchnika, admirała.

— Nie uważa pan, że te przyjęcia to straszna nuda? — odezwała się basem admirałowa O’Kelly.

W jednej, ciężkiej od pierścieni ręce trzymała kieliszek whisky, drugą poprawiała coś przy swej kolii ze sztucznych pereł.

Tuttle skinął potakująco głową. Był w swym galowym mundurze i czuł się nieco sztywny tudzież zakłopotany obok leciwej matrony o niebieskawych włosach, upiętych wysoko nad pomarszczoną i obwisłą twarzą. Rozkaz admirała był jednak wyraźny: „Pozwól mi odbyć parę rozmów, zaopatruj moją żonę w drinki, ale nie dopuść, żeby się upiła”.

„Niełatwe zadanie” — myślał sobie Tuttle.

Duża sala była jedynie w połowie wypełniona gośćmi w smokingach i sukniach wieczorowych.

Niemniej jednak hałas osiągał takie natężenie, że trzeba było krzyczeć, aby się porozumieć z kimś stojącym obok. Admirałowa nie miała z tym wszakże najmniejszych problemów, jako że natura obdarzyła ją głosem typowym dla instruktora wierceń morskich.

— Kim właściwie jest ten Wilson? — ryknęła, przechylając się nieco w stronę Tuttle’a, tak by jej głos trafił bezpośrednio do jego ucha. — To chyba jakiś kaznodzieja.

— Tak, proszę pani — odparł Tuttle krzywiąc się z bólu. — Nazywają go Miejskim Ewangelistą. Jego misją jest dotarcie do ludzi z centrów wielkich miast, do biednych i upośledzonych.

Widziałam go w zeszłym tygodniu w telewizji. Przystojny, szelma.


W przeciwległym końcu sali admirał O’Kelly prowadził poważną rozmowę z jednym z młodych doradców prezydenta.

— Moi ludzie z Departamentu Sprawiedliwości wpadli na ślad nieczystej sprawy — powiedział jajogłowy mężczyzna z Białego Domu. Miał na sobie beżowy garnitur z kamizelką i pastelowo zieloną koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. — Co wy tam kombinujecie w Nowej Anglii?

Admirał O’Kelly podniósł swe imponujące brwi.

— O czym mówisz, chłopcze, na litość boską?

Twarz jajogłowego zesztywniała z tłumionego gniewu.

— Niech pan nie udaje Greka, admirale — syknął. — Bo ja nie muszę mieć stu lat, żeby wiedzieć, że dzieje się tam coś, co pachnie kryminałem.

— Dobrze byłoby — rzekł O’Kelly, ściszając nieco głos i nadając mu metaliczne brzmienie — gdyby mi pan powiedział, co pan ma na myśli.

— Porwanie naukowca NASA przy użyciu siły. To mam na myśli. Kojarzy pan?

— Nie bardzo — rzekł admirał, a na jego poprzecinanej tysiącami zmarszczek twarzy pojawił się uśmiech. — Czy przypadkiem nie pomylił pan moich chłopców z ludźmi z CIA?

— Jak dotąd, nie było jeszcze żadnych skarg — mówił ekspert z Białego Domu. — A więc jeszcze jesteście czyści. Ale na pana miejscu…

— Może zróbmy inaczej, synu — przerwał mu admirał, kładąc na jego ramieniu swoją ciężką rękę. — Otóż gdybym ja był na pana miejscu, zwracałbym większą uwagę na nadchodzącą korespondencję. Bo ja od dziesięciu dni próbuję zainteresować waszych ludzi pewną sprawą.

— Poważnie?

— Jeśli przejrzy pan uważnie otrzymane ostatnio memoranda, znajdzie pan również trzy ode mnie. Ostatnie z nich ma pieczątkę „Pilne” i „Ściśle tajne”. Sprzed trzech dni. Byłem pewny, że je pan widział.

Jajogłowy zmarszczył brwi.

— Powinienem był je widzieć… — mruknął.

„Dostaje pan tyle pilnych i ściśle tajnych memorandów, że pewnie narósł ich cały stos na pańskim biurku — powiedział admirał z poważnym wyrazem twarzy.

— Mhm. No, cóż… weźmy się więc za to razem. Jutro rano zatelefonuję do pana, admirale.

O’Kelly, ukontentowany, skinął głową.

— Doskonale! Sądzę, że uzna pan to, co tam napisałem, za dość interesujące i na tyle ważne, by niezwłocznie powiadomić o całej sprawie prezydenta.

Młody geniusz z Białego Domu w milczeniu skinął głową. Admirał powoli odwrócił się od niego i pozwolił, by naturalne przypływy i odpływy falującego tłumu poniosły ich w przeciwnych kierunkach.

„Jeden cel trafiony — rzekł do siebie O’Kelly. — Pozostaje jeszcze drugi.”

Powiódł wzrokiem po sali i zauważył, że Tuttle — czujny i wierny jak bullterrier — wciąż dotrzymuje towarzystwa jego żonie. Alma nie wyglądała na zbyt pijaną. Był przeto czas, aby poszukać celu numer dwa.

Okazało się to nietrudne, gdyż w kierunku baru dryfował akurat dobrze już podchmielony mężczyzna z uśmiechem na ustach i wyglądzie agenta towarzystwa ubezpieczeniowego. O’Kelly skierował się również w tamtą stronę.

Todd Nickerson miał czerwony, bulwiasty nos alkoholika. Jego oczy były zawsze szkliste, nawet na ważnych przesłuchaniach i podczas decydujących głosowań w Izbie Reprezentantów. Na przyjęciach zachowywał się hałaśliwie, dużo się śmiał, często używał sprośnych słów.

Niemniej jednak Todd Nickerson był kluczową postacią w podkomisji badającej co roku budżet Biura Badań Marynarki Wojennej. Jego głos liczył się tam więcej niż głos przewodniczącego — starego weterana partyjnego z Missouri, interesującego się właściwie tylko boczkiem wieprzowym i piersiastymi Murzynkami.

Nickerson, choć przeważnie pijany, był prawdziwym silnym człowiekiem w swej podkomisji. A O’Kelly musiał zdobyć pewność, że nie zostanie przez podkomisję odsądzony od czci i wiary, gdy zacznie wcielać w życie plan Tuttle’a. Admirał sunął w kierunku Nickersona niby łódź podwodna podkradająca się do tankowca.

Była z nich śmieszna para, gdy wreszcie wdali się w rozmowę wśród tłumu gości. O’Kelly — stalowo — szary, z krzaczastymi brwiami i o przenikliwym spojrzeniu, w mundurze wyprasowanym tak dobrze, że kanty jego spodni mogły ciąć szkło; Nickerson — zataczający się, o zamglonym spojrzeniu, wysoki i chudy, niby żuraw pochylał głowę, by usłyszeć, co mówi niższy odeń admirał.

— Narodowe Obserwatorium Radioastronomiczne? — zawołał kongresman. — O czym pan pieprzy, admirale?

Ich sąsiedzi obejrzeli się, jak na komendę, lecz widząc Nickersona, spokojnie powrócili do swoich rozmów.

O’Kelly, czując, że kołnierzyk munduru trze go w szyję, wziął posła pod ramię i rzekł:

— Niech pan się na mnie nie gniewa, panie pośle, ale to coś bardzo ważnego. Nie jestem pewny, czy możemy tę sprawę przedstawić na posiedzeniu podkomisji. Boję się przecieków.

Nickerson z wyraźnym trudem spoczął wzrokiem na admirale.

— Arecibo? — spytał już cichszym głosem. — O co panu chodzi? A czy nie wie pan, jakie byłyby na drugi dzień tytuły na pierwszych stronach gazet, gdyby Marynarka przejęła pokojową placówkę naukową?

— Już obecnie pokrywamy większą część ich wydatków — przypomniał mu O’Kelly. — Przejęlibyśmy obserwatorium tylko na jakiś czas.

Nickerson pomachał trzymaną w ręku szklanką z trunkiem i jakimś cudem nie uronił przy tym ani kropli i nie potrącił nikogo wokół.

— A co zrobiłaby wtedy Narodowa Fundacja Nauki? — spytał z chytrym uśmiechem. — Od razu spiknęliby się z dziennikarzami. Nie ma dwóch zdań. Zaczęliby płakać, że stara dobra Marynarka chce im zrabować największy na świecie radioteleskop.

— Dlatego potrzebne nam jest pańskie poparcie, panie pośle. Trzeba to wszystko zrobić w najgłębszej tajemnicy.

— Dupa Jasiu! Środki przekazu urządzą nam wtedy coś lepszego niż Golgota. Ukrzyżują całą Marynarkę, a pana jako pierwszego. Jest pan gotowy zawisnąć na krzyżu? Na oczach wszystkich?

O’Kelly poczuł się nagle tak, jakby stał na mostku kapitańskim niszczyciela i ostrzeliwał okręty wroga.

— Owszem — rzekł zdecydowanym głosem. — Jeśli tylko będzie trzeba.

Nickerson zamrugał oczami, po czym utkwił w generale wzrok, otworzywszy głupkowato usta.

Przyjęcie było w pełnym toku; wesołe śmiechy, gwar rozmów, kłęby dymu, barwna rewia sukien pań i ciemnych wieczorowych strojów panów.

— Mówi pan poważnie? — wykrztusił wreszcie Nickerson.

— Jak najbardziej.

Oczy kongresmana w jednej chwili straciły swą szklistość. Był już trzeźwy i czujny.

— Proszę mi o tym opowiedzieć — rzekł. — Ze wszystkimi szczegółami.

— Nie tutaj — odparł admirał potrząsając głową.

— Chodźmy więc na zewnątrz — zaproponował Nickerson. — Tam chyba nie ma podsłuchu.


Gdy admirał wrócił do sali, by odebrać swoją połowicę z opiekuńczych rąk Tuttle’a, przyjęcie dobiegało końca. Sala szybko pustoszała, hałas przeszedł w szmer rozmów.

— Na nas już czas, moja droga. — Admirał wziął szklankę z jej ręki i postawił na stoliku obok siebie.

— To było nudne przyjęcie — powiedziała.

— Strasznie mi przykro, kochanie, ale musieliśmy tu przyjść. — Admirał zwrócił głowę w stronę Tuttle’a. — Udało mi się załatwić parę spraw, które w normalnym trybie ciągnęłyby się tygodniami, jeśli nie miesiącami.

Twarz Tuttle’a rozjaśnił uśmiech.

— Nie powinnam chodzić na nudne przyjęcia — powiedziała admirałowa, gdy małżonek prowadził ją już za rękę ku wyjściu. — Nie miałam nawet sposobności porozmawiać sobie z honorowym gościem.

— Porozmawiasz innym razem, moja droga. — Admirał obejrzał się za siebie. — Tuttle, dzięki za troskliwą opiekę nad moją panią.

— To była dla mnie przyjemność, panie admirale.

— Zobaczymy się jutro w biurze o ósmej trzydzieści — rzekł admirał; użył tych słów zamiast zwyczajowego „Dobranoc”.

— Tak jest, panie admirale.

Tuttle wiedział, co oznacza ton generała. Misja została wykonana.

Poczuł, że rozpiera go radość. Udało mu się pozyskać generała dla swego planu, zaś admirał przedstawił sprawę Białemu Domowi i kongresmanowi Nickersonowi. No i wygrał. Projekt dostał zdecydowanie zielone światło.

Tuttle, lustrując topniejący tłum i wciąż drżąc z przejęcia, dostrzegł Williego Wilsona.

Miejski Ewangelista, ściskając wychodzącym ręce, życzył im wszystkiego najlepszego. Potrząsnął również ręką admirała, a potem jego żony, która uśmiechnęła się doń jak podlotek.

— Uprzejmie panu dziękuję, panie admirale. Ludzie z centrum będą wdzięczni za pańską pomoc i zrozumienie — powiedział Wilson i zwrócił się ku następnej parze w zaimprowizowanym ogonku.

Jeden z pomocników szepnął za jego plecami:

— Niech Bóg pana błogosławi, senatorze. Mam nadzieję, że wygra pan za rok miażdżącą większością głosów… Dziękuję za przybycie… Miło mi było pana spotkać.

Tuttle zatrzymał się na skraju szybko topniejącego tłumku. Płonął pragnieniem podzielenia się z kimś swą Dobrą Nowiną. Była ona wprawdzie ściśle tajna, ale nie mógł zupełnie stłumić swego podniecenia. Jakaś cząstka tego, co wiedział, musiała się przedostać na zewnątrz.

W końcu Wilson zwrócił nań uwagę.

— Freddie, czy to ty? W takim fikuśnym mundurze?

— Czołem, Will — pozdrowił go Tuttle.

Ewangelista był w swym firmowym garniturze z denimu, w białej koszuli i z zawiązaną na węzeł, kwiecistą chustą pod szyją. Był nieco wyższy od Tuttle’a, i chudy jak chart. Twarz miał kościstą i kanciastą, a włosy anielsko złociste. Ale jego oczy były szare i zimne niby atlantycka burza.

— Kiedy to widzieliśmy się ostatni raz, Freddie? Czy nie w Atlancie?

— W Nowym Orleanie — poprawił go Tuttle. — Wtedy, gdy gliny próbowały rozpędzić twój wiec uliczny.

— Tak, teraz sobie przypominam. To było dwa lata temu. Katolicy bardzo się denerwowali z mojego powodu.

Tuttle zauważył, że Willie dał sobie założyć koronki na zęby. „Nic dziwnego, skoro się tak często występuje w telewizji” — pomyślał.

— Widziałem cię w Georgetown — powiedział. — Przyciągnąłeś spory tłumek.

— Tak, pełną salę gimnastyczną — odparł kaznodzieja. — To nie za wiele. Następnym razem, jak odwiedzę to miasto, wypełnimy cały stadion Roberta Kennedy’ego.

— Na pewno tak.

— Rozrastamy się bez przerwy.

— Wiem, wiem. Ludzie zaczynają cię dostrzegać. Zwłaszcza dzięki telewizji. Jesteś bardzo dobry przed kamerą.

Za plecami Tuttle’a narosła tymczasem długa kolejka ludzi pragnących zamienić choć słowo z honorowym gościem. Jego pomocnicy niecierpliwili się, spoglądając co chwila na zegarki.

— Staramy się, jak możemy — rzekł Wilson. — To długa i ciężka droga.

— Przypuszczam, że tak.

— Skąd się wzięła Marynarka na moim przyjęciu? Kto to jest ten admirał, który przed chwilą wszedł?

Tuttle zaśmiał się i usłyszał swój własny głos:

— Może Marynarka staje się religijna?

Wilson odwzajemnił uśmiech.

— Dzieje się coś wielkiego, Willie — szepnął nagle Tuttle, przestając nad sobą panować. — Coś tak wielkiego, że każdemu mózg stanie.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Freddie?

Robiąc niezdecydowany gest w kierunku rojących się dookoła nich ludzi, Tuttle wyszeptał:

— Jeszcze za wcześnie o tym mówić, ale to bomba! Coś niewiarygodnie wspaniałego. Gdy tylko stwierdzimy, że to jest prawdziwe, dam ci znać.

Wilson zademonstrował jeden ze swych najlepszych uśmiechów.

— Doskonale, Freddie — rzekł. — Ale o co w tym wszystkim chodzi?

Tuttle potrząsnął przecząco głową.

Dowiesz się, kiedy ci powiem. Nic podobnego nigdy dotąd nie widziano Mogę ci tylko powiedzieć: obserwuj niebo.

— O Boże! To tak zabrzmiało jak zapowiedź Drugiego Przyjścia.

— Może to jest to — odparł Tuttle ze śmiertelną powagą. — Może to jest to.

ROZDZIAŁ X

Ale jeśli nawet znajdziemy życie na innych planetach naszego Słońca wydaje się bardzo mało prawdopodobne, że spotkamy tam istoty inteligentne. Wszystko przemawia przeciw takiemu odkryciu; układ słoneczny istnieje co najmniej pięć miliardów lat, nierozsądnym jest oczekiwać, aby inne myślące istoty dzieliły go z nami właśnie w tej chwili.

Aby znaleźć sobie równych, czy co jest jeszcze bardziej prawdopodobne, aby znaleźć istoty przewyższające nas, musimy szukać wśród gwiazd. Wciąż nie brakuje konserwatywnych badaczy… negujących możliwość pokonania przez człowieka odległości, na których przebycie samo światło potrzebuje lat.

To bzdura! W przewidywalnej przyszłości… potrafimy zbudować automatyczne sondy, zdolne do lotu ku gwiazdom, jak sondy dzisiejsze są zdolne dotrzeć do Marsa czy Wenus. Ich podróż zajmie długie lata, lecz prędzej czy później któraś z nich przyniesie nam wieść, że nie jesteśmy sami.

Ta wieść może również do nas dotrzeć — jeszcze szybciej i bardziej bogata w szczegóły — w formie przesłania radiowego lub jakiegoś innego… Nawet dziś, gdyby to było warte zachodu, można by zbudować nadajnik zdolny wysłać sygnały do najbliższych gwiazd.

ARTHUR C. CLARKE

Głosy z nieba

Harper and Row

1965


Stoner wystukiwał z wahaniem litery i cyfry na klawiaturze komputera, umieszczonej na stole w pokoju stołowym, a stojący obok ekran migotał jasnozielonymi symbolami i uwagami. Jadalnia była cała zarzucona zwojami komputerowych wydruków i stosami zdjęć. Całą jedną ścianę boczną pokoju zajmował duży regał biblioteczny, który Stoner sklecił z desek i cegieł przy pomocy strzegących go agentów. Półki regału uginały się od ciężaru książek.

Dom nie należał już tylko do niego.

Oprócz krzepkich, młodych strażników z Marynarki, którzy patrolowali całą posesję i w regularnych odstępach przeszukiwali dom, myszkując po kuchni tudzież sprawdzając drzwi i okna, rósł strumień gości z Waszyngtonu i innych miejscowości. Byli to przeważnie wojskowi. Zajmowali z reguły salon obok basenu i chodzili z teczkami pełnymi planów logistycznych. Stoner mógł słyszeć przez grube, rozsuwane drzwi jadalni, jak sprzeczali się, niejednokrotnie krzycząc jedni na drugich. Przedmiotem tych kłótni były wymagania co do jedzenia, zakwaterowania, stawek ubezpieczeniowych i elektronicznych części zamiennych.

Stoner starał się, jak mógł, unikać z nimi kontaktu. Tolerował ich obecność w salonie, jeśli nie przeszkadzali mu w pracy. Wyłączał się wtedy umysłowo i przestawał słyszeć ich hałaśliwe dyskusje; koncentrował się bez reszty na analizowaniu orbity tajemniczego statku przy użyciu komputera i zdjęć z Wielkiego Oka.

Wmawiał sobie, że to musi być statek, nie zaś jakiś naturalny obiekt.

McDermott odwiedzał dom regularnie i nawet najgrubsze dębowe drzwi nie mogły stłumić jego niskiego, tubalnego głosu. Również Tuttle gościł w części domu, lecz był zbyt pochłonięty planami przenosin, aby wdawać się w rozmowę ze zwykłym astrofizykiem.

Stoner, wbrew swej woli, mógł słyszeć fragmenty rozmów w salonie. Projekt otrzymał już kryptonim: Jupiter”, a dyskusje dotyczyły przeważnie jego lokalizacji. McDermott buczał bez przerwy o Arecibo, lecz coraz więcej innych głosów przeciwstawiało mu nazwę: „Kwajalein”.


— Co robisz? — spytała Jo.

Siedząc w łóżku, skromnie zasłaniała kocem piersi. Był wczesny ranek, spokojna niedziela w połowie listopada. Silne światło słońca sączyło się przez firanki domu w New Hampshire.

Jo przyjechała, jak zwykle, w piątek wieczorem z ciężką teczką zdjęć z Wielkiego Oka pod pachą. Wszystkie były opatrzone pieczątką „Tajne” zaadresowane do Stonera. Przy użyciu promienia laserowego przesłano je z orbitalnego teleskopu do — należącego do NASA — Ośrodka Kosmicznego Goddarda w stanie Maryland. Stamtąd zostały dostarczone bezpiecznym światłowodem do kwatery głównej Marynarki Wojennej w Bostonie. Jo zabierała partię zdjęć w każdy piątek i zawoziła je Stonerowi do New Hampshire. Zrobiła to również tym razem i została z nim przez weekend.

Stoner siedział pochylony nad kartką papieru przy małym klonowym biurku, które znaleźli dla niego strażnicy.

— Piszę list do starego przyjaciela — odparł — jednego z moich byłych nauczycieli. Jest astrofizykiem i mieszka w Paryżu. Nazywa się Claude Appert.

— Jest Francuzem? — spytała Jo.

— Jak wieża Eiffla. — Stoner skończył adresować kopertę i obrócił się wraz z krzesłem w stronę Jo. — Chciałbym, żebyś mi to wysłała, gdy wrócisz do Bostonu.

Jo podniosła brwi.

— Oni nie pozwolą mi nic stąd wysłać — mówił Stoner. — Zwłaszcza za granicę.

— Co jest w tym liście? — spytała.

Złożył we dwoje dwa cienkie arkusiki papieru i wsunął je do koperty.

— Zapytuję go, czy ktoś z europejskiej społeczności astronomów nie odebrał jakichś dziwnych sygnałów z Jowisza.

— Ale to jest przecież pogwałcenie przepisów bezpieczeństwa — zauważyła.

— Nie zdradziłem, że odebraliśmy takie sygnały — rzekł Stoner potrząsając głową. — Zapytałem go jedynie, czy słyszał o czymś takim.

— Ale Marynarka nie dopuści… — zaczęła Jo.

— Słuchaj, Jo — przerwał jej wpół zdania. — Marynarka wykorzystuje nas. Czy tego nie rozumiesz? Wpadliśmy na trop niezwykłego odkrycia, a oni myślą tylko o tym, jak utrzymać wszystko w tajemnicy i wykorzystać do celów wojskowych.

— Tak, ale…

— Żadnych „ale”! Spędzamy życie, wyciskając w miarę naszych możliwości wiedzę o wszechświecie, kropla po kropli, a oni nas traktują jak urzędników państwowych. Stosują naszą wiedzę do produkcji broni. Wyrzucają nas na bruk, gdy mają taki kaprys i jeśli zechce im się obciąć fundusze na badania. Bydło jest traktowane lepiej! Rząd wydaje więcej pieniędzy subsydiując przeklęty przemysł tytoniowy, sprawcę raka, niż na badania związane z rakiem.

— Nie rozumiem, co to ma wspólnego z sygnałami radiowymi — powiedziała miękko Jo.

Tymczasem Stoner wstał już z łóżka i dawał wykład swych poglądów, zapominając, że jest całkiem nagi.

— Gdy tylko wpadniemy na trop jakichś nowych energii, gdy się wychylimy z jakimś nowym pomysłem, który mógłby zostać wykorzystany do wywierania kontroli nad ludźmi, zabijania ich, natychmiast wkładają nam uprząż i nie pozwalają zająć się czym innym.

— Nie żyjemy w świecie bezkonfliktowym, Keith.

— Wiem o tym. Ale przypomnij sobie, jaka była pierwsza reakcja Tuttle’a na możliwość odkrycia przez nas pozaziemskiej inteligencji? Nie lęk ani ciekawość. Nawet nie strach. Oni chcą tylko zawładnąć techniką, którą mogli rozwinąć kosmici, aby w ten sposób udoskonalić swe własne bronie.

Jo nic nie odpowiedziała.

— Dlatego nie chcą, by wieści o naszym odkryciu dotarły do ludzi takich, jak Sagan czy Phil Morrison. Bo oni cieszą się międzynarodowym uznaniem. Mogliby sprawić za pośrednictwem ONZ lub innej międzynarodowej organizacji, że powstałby międzynarodowy program badań nad tą sprawą. Wojskowi nie chcą czegoś takiego! Nie dopuszczą do tego! Dlatego zapuszkowali mnie tu, jak w więzieniu. Dlatego chcą przenieść ludzi zaangażowanych w ten cholerny projekt do jakiejś bazy wojskowej. Chcą utrzymać w tajemnicy całą przeklętą sprawę.

— Wiem o tym.

— Ale ja zdejmę pokrywę z tego cholernego garnka — rzekł Stoner, machając trzymaną w ręku kopertą. — Po to napisałem ten list.

— Nabawisz się przez to prawdziwych kłopotów.

— My już jesteśmy w prawdziwych kłopotach — odparł. — I dopóki oni to wszystko trzymają w tajemnicy, cały świat jest w kłopotach.

— Nie wiem, Keith, czy powinnam ci to wysłać — rzekła niepewnie Jo.

Podszedł do łóżka i usiadł na jego skraju, obok niej.

— Wyślij to, proszę — rzekł. — Oni nie mogą mi bardziej zaszkodzić, niż mi już zaszkodzili. A jest sprawą wielkiej wagi, aby cała społeczność naukowa dowiedziała się o tym, co się tutaj dzieje.

Jo niechętnie wzięła do ręki list. Zerknęła na adres, po czym odwróciła kopertę i położyła ją na nocnym stoliku, obok swej sakiewki.

Stoner nie powiedział jej, że druga kartka w kopercie była przeznaczona dla jednego z rosyjskich autorów, lingwisty, profesora Kiryła Markowa z Moskwy. Stoner przeczytał kilka dni wcześniej jego monografię na temat możliwości porozumienia się z kosmitami i bardzo się nią zainteresował.


Minęło kilka tygodni, podczas których Stoner samotnie pracował w swym pokoju, nieczuły na odgłosy kłótni, wciąż dochodzące z salonu.

„McDermott obiecał nam zimę w ciepłych krajach — myślał ubawiony. — Szkoda, że nie poczekał do pierwszego kwietnia z takimi obietnicami, bo byłby to dobry primaaprilisowy żart.”

Pewnego ranka wizytę Stonerowi złożył Jeff Thompson. Był piękny, mroźny dzień, jeden z tych dni w Nowej Anglii, gdy słońce, wędrujące po przeczystym błękicie nieba, przeszywa wprost swymi promieniami, lecz wiejący od strony Kanady polarny wiatr mrozi do szpiku kości. Jeffowi towarzyszył przybyły z Anglii naukowiec.

Stoner wstał tego dnia wcześnie i przez całe dwie minuty kontemplował krajobraz za oknem. Z wnętrza domu wszystko wyglądało tak pięknie: promienie słońca krzesały skry na śnieżnym całunie, a drzewa wyciągały swe bezlistne konary ku krystalicznie błękitnemu niebu.

Zbiegł do pokoju stołowego i zaraz zasiadł do klawiatury komputera. Denerwowało go, że nie przeprowadzono dostatecznie dużo wczesnych obserwacji tajemniczego statku, by można było określić jego pochodzenie. W pewnej chwili powiew lodowatego powietrza uzmysłowił mu, że ktoś musiał otworzyć drzwi prowadzące z kuchni na zewnątrz.

Stoner nie pofatygował się nawet, by podnieść wzrok znad klawiatury. Komputer grzechotał zawzięcie, wypisując na papierze drukarki rozwiązania jego ostatnich równań. W niezwykłym, nieludzkim tempie pojawiały się na papierze coraz to nowe rzędy liczb i symboli, tak iż Stoner nie był w stanie nadążyć za nimi wzrokiem.

— Jak się masz, Keith? — usłyszał nagle za sobą. — Jesteś zajęty?

Obrócił się na krześle z ostrą odpowiedzią na końcu języka, lecz powstrzymał się od jej wymówienia, kiedy dostrzegł Thompsona w towarzystwie jakiegoś starszego mężczyzny.

— Keith, to jest profesor Roger Cavendish z Anglii — przedstawił mężczyznę Thompson.

Anglik wyglądał na około sześćdziesiąt lat. Był wysoki, lecz szczupły, miał kościstą twarz, głęboko osadzone oczy i krzaczaste brwi. Jego siwe włosy były mocno przerzedzone. Stał w środku pokoju w palcie i w szaliku. Trzymał w jednej ręce rękawiczki i uśmiechał się zagadkowo w stronę Stonera.

— Profesor Cavendish? — spytał Stoner. — Z Jodrell Bank?

— Istotnie — odparł miękko Cavendish. — Ale proszę nie mówić, że wyprzedziła mnie moja reputacja.

— Pańska praca o związkach organicznych w obłokach międzygwiezdnych nie jest bynajmniej nie znana — rzekł Stoner. Wstał z krzesła i wyciągnął rękę w stronę Anglika.

Dłoń Cavendisha była chłodna, a jej uścisk oziębły.

— A pan jest panem Stonerem, astronautą, nieprawdaż?

— Byłym astronautą.

— Tak, oczywiście.

Thompson zdjął palto i przeszedł do kuchni.

— Zrobię herbatę — zawołał przez drzwi.

— Jest też kawa błyskawiczna, gdyby pan sobie życzył — rzekł Stoner do Cavendisha.

Anglik wzdrygnął się.

Stoner zaproponował, by przeszli do salonu. Cavendish aż podniósł z wrażenia swe imponujące brwi, gdy przez szklane drzwi zobaczył basen.

— O Boże, co za luksus! Czy woda jest ogrzewana?

— Owszem, tak.

— No tak, oczywiście, co za głupiec ze mnie! W przeciwnym razie można by tutaj jeździć na łyżwach.

Stoner uśmiechnął się.

— Ponadto do tego pokoju pompowana jest masa gorącego powietrza — rzekł. — Spotykają się tu wojskowi i ludzie planujący operacje logistyczne.

— Ach, rozumiem. Zarezerwowali sobie najlepszy lokal w tym domu.

Stoner wskazał gościowi gestem fotel i gdy ten usiadł, zapytał:

— Co pana tu sprowadza?

Cavendish wyprostował swe patykowate nogi. Był prawdziwym okazem angielskiego naukowca; workowaty tweedowy garnitur, sweter pod marynarką, obwisła mała muszka.

— Właściwie NATO — odparł. — Ludzie z waszego wywiadu zadają od jakiegoś czasu interesujące pytania na temat sygnałów radiowych, więc nasz wywiad coś sobie skojarzył i w rezultacie NATO postanowiło się włączyć do sprawy. Jedna rzecz doprowadziła do drugiej, i oto jestem.

— Przybywa pan z ramienia NATO?

— W rzeczy samej.

— A czy będzie pan nam towarzyszył, gdy się przeniesiemy do Arecibo, Kwajalein czy gdziekolwiek indziej, dokąd nas wyślą?

— O Boże, mam nadzieję, że nie. Spędziłem dość czasu w tropikalnym raju.

Stoner rozsiadł się wygodniej w swym fotelu i zagłębił w myślach. „A więc wciągnęli już w to NATO. Może pomógł w tym mój list do Claude’a. Ciekawe, czy przesłał moją notkę temu rosyjskiemu lingwiście.”

W tej samej chwili wszedł Thompson trzymając w rękach tacę z trzema filiżankami. Stoner sięgnął po swoją i stwierdził, że jest w niej czarna kawa. Wystarczył wszakże jeden łyk tego wywaru, aby go przekonać, że nie powinien nigdy więcej pozwalać Thompsonowi parzyć dla siebie kawy.

— Profesor Cavendish był jeńcem wojennym przez niemal pięć lat — powiedział Thompson. — Na Pacyfiku.

— Dokładnie w Birmie — sprecyzował Cavendish. — Most na rzece Kwai i tym podobne rzeczy. Bardzo paskudne. Najlepiej o nich zapomnieć, jeśli się może.

Po kilku minutach trzej badacze utonęli w fachowej dyskusji, zapomniawszy o swych różnych narodowościach i swych przeszłych doświadczeniach.

— Nie ma wciąż jeszcze dość danych — rzekł Stoner — aby odtworzyć cały tor lotu tego obiektu i zorientować się, skąd przybył. — Wątpię, czy kiedykolwiek uda nam się to zrobić.

— Ale macie dość danych, aby wykazać, że nie mógł zostać wysłany z Jowisza — zauważył Cavendish.

— Sądzę, że tak — przyznał Stoner. — Zbadaliśmy wszystkie możliwe warianty startu. Jeśli statek pojawił się w pobliżu Jowisza w tym samym czasie, kiedy zaczęły przychodzić sygnały, nie jest możliwe, by został wysłany z samego Jowisza. W żaden sposób.

— To jest dowód negatywny — rzekł Thompson.

— Tym lepiej dla sprawy — powiedział Cavendish. — Jeśli definitywnie wykluczymy Jowisza jako miejsce pochodzenia naszych gości, to już będzie sukces.

— Myślę, że następnym krokiem powinno być wykluczenie innych planet.

— To łatwa rzecz. Przypuszczam, że wasz komputer szybko rozgryzie ten problem.

Stoner wyprostował nogi i usadowił się w fotelu w pozycji na wpół leżącej. Parującą filiżankę kawy postawił na sprzączce swego pasa.

— A więc jest jasne — powiedział — że to „coś” przybyło spoza układu słonecznego. Możemy to wykazać rachunkiem.

— Dopiero wykażemy — skorygował go Thompson. — Za parę dni.

— Ale to jeszcze przydaje sprawie zagadkowości, nieprawdaż? — rzekł Cavendish.

— Czemuż to?

— Jeśli obiekt istotnie przybył spoza układu słonecznego, z jakiejś gwiazdy, musiało mu to zająć tysiące lat, a kto wie, czy nie miliony.

— A jeśli to jest automatyczna sonda?

— Nawet bezzałogowe pudło, wyposażone tylko w urządzenia, nie może funkcjonować bezawaryjnie przez milenia. Ba, przez eony! Wprost trudno w to uwierzyć.

— Jeśli myśli pan o urządzeniach skonstruowanych przez ludzi.

— Co będzie, jeśli na pokładzie jest załoga? — pomyślał głośno Thompson. — Nasze własne statki kosmiczne sprawdzały się lepiej, gdy na ich pokładach byli astronauci i mogli szybko usunąć wszelkie usterki.

— Wszystkie te argumenty rozbijają się o czynnik czasu — upierał się Cavendish. — Podróż statku kosmicznego z jednej gwiazdy na drugą trwałaby tyle stuleci, że załoga powinna być przygotowana na spędzenie całego życia na pokładzie… plus życia swoich dzieci, wnuków, prawnuków… dziesiątków pokoleń. Czy pan tego nie rozumie?

— Nie, o ile statek taki mógłby latać z szybkością bliską prędkości światła — rzekł Stoner.

— Efekty relatywistyczne — mruknął Thompson. — Dylatacja czasu.

— Diabelnie nieprawdopodobne — sprzeciwił się Cavendish. — A wasze własne obserwacje pokazują, że obiekt ten porusza się ze stosunkowo niewielką prędkością. Mniej więcej taką, jak wasze sondy Voyager i Mariner.

Thompson wysączył resztę płynu ze swojej filiżanki i wstał.

— No cóż, jedno jest pewne — rzekł. — Z której strony by na to nie spojrzeć, cholerna rzecz jest niemożliwa.

— Ale jest realna — rzekł Stoner.

— Ach — westchnął Cavendish i po jego kościstej twarzy rozlał się uśmiech. — To przecież dzięki temu nauka jest tak interesująca, czyż nie?

ROZDZIAŁ XI

ŚCIŚLE TAJNE

Memorandum


ADRESAT: Porucznik R. J. Dooley, Wywiad Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych.

NADAWCA: Kapitan G. V. Yates, Kwatera Główna NATO.

W SPRAWIE: Zakres zaufania w sprawach ważnych dla narodowego bezpieczeństwa wobec prof. dra Rogera Cavendisha.


1. Prof. Cavendish jest upoważniony do zapoznawania się z treścią dokumentów uznanych za ściśle tajne. Zezwolenie zostało mu przyznane przez Marynarkę Brytyjską i NATO. Patrz załączona dokumentacja.

2. Ostatnia kontrola jego solidności została zakończona 24 sierpnia 1980 r.

3. Prof. Cavendish został po raz pierwszy dopuszczony do dokumentów tajnych 15 grudnia 1959 r. po repatriacji z ZSRR w 1957 r. Był jeńcem wojennym w Birmie, potem w Mandżurii, a pod koniec II Wojny Światowej został zatrzymany przez wojska radzieckie. Pozostawał w ZSRR dobrowolnie do 1957 r., kiedy to repatriował się do Wielkiej Brytanii.

4. Brytyjski wywiad wojskowy podejrzewał Cavendisha o szpiegostwo na rzecz ZSRR, lecz wielokrotne kontrole jego działalności nie wykazały nic podejrzanego. W konsekwencji został on oczyszczony z tych zarzutów i upoważniony do wglądu w tajne akta, włącznie z dokumentami ściśle tajnymi.

5. Wniosek: Jeśli Cavendish jest radzieckim agentem, ma on nakazane, by nie angażować się w nic przez całe lata, aż zostanie włączony do zadań wymagających wysokiego poczucia odpowiedzialności i pełnego zaufania. Projekt „Jupiter” może być takim zadaniem.

ŚCIŚLE TAJNE


Przechadzając się żwirowaną dróżką wzdłuż długich rzędów czasz radioteleskopów Kirył Markow naciągnął głębiej swą futrzaną czapę na szczypiące od mrozu uszy, po czym zaczął się zastanawiać, w jakim stopniu rosyjska dusza jest kształtowana przez rosyjski klimat.

„Melancholicy żyjący w ponurej krainie o okropnym klimacie” — myślał o swoich rodakach i o swej ziemi.

Przystanął i rozejrzał się dookoła, by zweryfikować swój sąd. W każdym kierunku rozciągała się bezkresna, pokryta śniegiem równina, prawie pozbawiona pagórków, które urozmaicałyby krajobraz. Niskie, ołowiane chmury — napierające ku dołowi niby ręka posępnego Boga. Bezustanne wycie wiatru w przestrzeni pozbawionej wszelkich drzew, które mogłyby go pochwycić w swe konary i nadać mu łagodniejsze, weselsze brzmienie.

„Dlaczego musieli zbudować ten ośrodek właśnie tutaj, pośrodku stepu? — dumał Markow. — Dlaczego nie nad Morzem Czarnym, gdzie komisarze mają swe dacze i gdzie nieraz świeci słońce?”

Potrząsnął głową. „Przyznaj się, bracie, gdybyś ruszył tę zagadkę, którą ci zadali, nie przeszkadzałby ci tak bardzo ani klimat, ani ta sceneria.”

Była to prawda. Pulsacje radiowe były dla niego twardym orzechem do zgryzienia. Podczas miesięcy pracy nad tym problemem nie udało mu się uzyskać najmniejszego dowodu, że mogły one stanowić jakiś język czy choćby kod.

Znużony, zawrócił na dróżce i skierował się ku budynkowi, który teraz był jego domem. Wiatr szarpał długie poły jego palta. Stopy miał zdrętwiałe od mrozu.

Najgorsze było jednak to, że pulsacje radiowe stanowiły dlań taką samą zagadkę dziś, jak w dniu, kiedy zaczął je analizować.

Gdy mijał szary budynek administracji, dobiegł go wysoki, dziewczęcy głos Sonii Własowej:

— Hej, Kir! Zastanawiałam się, dokąd poszedłeś.

W głębi duszy nie był zadowolony z tego spotkania. Sonia okazała się zbyt łatwą do zdobycia, jeśli w ogóle można było mówić o zdobywaniu kogoś tak ochoczego. Nawet więcej niż ochoczego; wprost domagającego się miłości. Markow miał uczucie, że jego niezdolność do rozwiązania jowiszowej zagadki musiała mieć coś wspólnego z długimi nocami, jakie spędzał z Sonią w łóżku. Była tak młodzieńcza, tak zatrważająco energiczna, atletyczna i bardziej pomysłowa w figurowej akrobacji niż cała drużyna chińskich gimnastyczek.

Podbiegła do niego i chwyciła go za ramię.

— Nie pamiętasz, że dyrektor obserwatorium zaprosił cię dziś po południu na herbatę?

Zaczęło się już ściemniać. Zabłysły latarnie na dachach budynków i wzdłuż dróżek osiedla. Markow był zmarznięty. Przygniatał go jakiś dziwny smutek i melancholia. Tymczasem Sonia była uśmiechnięta i pełna werwy. I nie była w palcie; miała na sobie jedynie sweter, luźne miękkie spodnie i kozaczki.

Sweter nie był jednak luźny; ściśle przylegał do jej ciała i Markow, wbrew samemu sobie, poczuł lekki przypływ pożądania. Odwzajemnił uśmiech malujący się na owalnej, wesołej twarzy Soni.

— Och, tak. Zupełnie zapomniałem o tym zaproszeniu — wyznał z grymasem usprawiedliwienia. — Cóż ja bym bez ciebie zrobił?

Roześmiała się głośno.

— Byłbyś w łóżku z którąś z tutejszych dziewczyn — rzekła. — Nie masz pojęcia, jak mi ciebie zazdroszczą.

— Ach, ty mój aniele miłosierdzia! — Markow objął ją ramieniem. — Jesteś nazbyt miła dla mnie. Przecież jestem już właściwie zgrzybiałym starcem.

— Coś podobnego!

— No, może nie całkiem zgrzybiałym — poprawił się, gdy szli już w stronę drewnianego budynku, gdzie mieszkał. — jest tu tylu młodszych ode mnie mężczyzn, którzy polują na twój uśmiech, a ty trwonisz energię na mnie.

Było to eufemistyczne wyrażenie tego, co myślał w głębi duszy, ale czego nie miał zamiaru jej wyznać; że w Ośrodku Landaua przebywało wiele młodych kobiet, których ta nadpobudliwa maniaczka seksualna nie dopuszczała do niego.

Sonia nie była tak bystra, aby odgadnąć jego myśli. Była w nim ponadto ślepo zakochana. Oczywiście, ich krótki wspólny spacer skończył się zaraz w łóżku, jeszcze przed herbatą u dyrektora. Wcale nie był tym zaskoczony. Na wpół drzemiąc na jej miękkich, dużych piersiach, próbował policzyć, ile razy to robił w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.

„To musi być światowy rekord, jak na człowieka zbliżającego się pięćdziesiątki” — pomyślał.

Herbatka u dyrektora przebiegła w miłym nastroju, bardzo spokojnie i nie zajęła Markowowi dużo czasu. Pogawędził sobie na temat swych badań nad językami Wschodu, podczas gdy reszta zaproszonych gości rozmawiała o astronomii i elektronice. Nie miał pojęcia, o czym mówili podobnie jak oni nie rozumieli, o czym on rozprawiał. Nikt jednak nie powiedział ani słowa o pulsacjach radiowych z Jowisza, jako że sprawa była utajniona. Wiedziało o niej jedynie kilka osób z personelu Ośrodka. Nie wiedział nikt z zaproszonych gości mogących donieść na niego do Moskwy.

Gdy przyjęcie dobiegło końca i goście rozeszli się do swych kwater, Markow skonstatował, że nie jest głodny. Minął więc budynek stołówki i poszedł prosto do swego domu. Wiedział, że w łóżku czeka na niego Sonia. „Może już śpi” — przebiegło mu przez myśl, ale zaraz poczuł gniew na samego siebie. „Cóż to jest?! Czyżbym jej się bal? Już czas, aby jej powiedzieć, że jestem żonaty i nie mogę kontynuować z nią romansu.”

Nie dawała mu spokoju myśl o smukłej, rozmarzonej elektroniczce, którą spotkał na herbatce. Wielkie, senne oczy. Doszedł do wniosku, że byłaby spokojniejsza od Sonii.

Jakież było jego zdziwienie, gdy otworzywszy drzwi, zobaczył w swym pokoju żonę. Siedziała na krześle przed elektrycznym grzejnikiem.

— Maria!

Popatrzyła na niego, jak zwykle, z ukosa.

Markow zerknął na łóżko. Było nie posłane, ale puste.

— Co tu robisz? — spytał, zamykając drzwi i zastanawiając się, gdzie jest Sonia.

— Przyjechałam, żeby sporządzić raport z pierwszej ręki o postępie twej pracy — powiedziała. — Moi zwierzchnicy sądzili też, że chciałabym się zobaczyć z małżonkiem po dwumiesięcznym rozstaniu.

— Jak to miło z ich strony — rzekł siląc się na uśmiech.

Zdjął z siebie ciężkie palto i powiesił je na haku obok drzwi. Na podłodze, obok szafy w ścianie, stała walizka Marii.

„Szafa! Czyżby Sonia była w szafie!” — pomyślał z niepokojem.

— Musisz być pewnie zmęczona po tak długiej podróży — rzekł po chwili do żony. — Może napijesz się herbaty? Albo zjesz kolację?

— To ty wyglądasz na zmęczonego. Masz podkrążone oczy.

— Bardzo ciężko tu pracuję.

— Tak, wiem o tym.

Analizując stan swego ducha, Markow pomyślał, że czuje się tak, jak powinna czuć się mysz w łapach kota albo zbieg z więzienia, gdy osaczy go policja.

— Przypuszczam, że nie zrobiłem wielkich postępów…

— To zależy, jak na to spojrzeć — powiedziała Maria chłodno i dobitnie. — Dziewczyna, która była przed chwilą w tym łóżku, wydała mi się całkiem zadowolona z twych postępów.

— Dziewczyna?! — Głos Markowa przeszedł niemal w pisk. — Ach, ona. Ona… No, cóż… — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupkowato.

— Mam nadzieję, że dowiedziałeś się czegoś z tych sygnałów radiowych… — mówiła Maria ze śmiertelnym spokojem — w przerwach między polegiwaniem w łóżku z tą dziwką.

Markow spoważniał. Przestał się uśmiechać. Przyciągnął ku sobie drewniane krzesło i usiadł na nim naprzeciw żony.

— Mario — rzekł poważnie — nie sądzę, że można się czegoś dowiedzieć z tych pulsacji. Zastosowaliśmy do ich analizy komputer, a ja badałem je sumiennie przez ostatnie miesiące…

— „Sumiennie”, mówisz? — warknęła.

— Tak, sumiennie — powtórzył. — Nie ma w nich śladu okresowości ani rytmu, ani innej cechy, którą odznacza się każdy język.

— Czy jesteś pewny, że twój umysł był dostatecznie jasny, abyś mógł osiągnąć jakieś wyniki?

— Nigdy cię dotąd nie zawiodłem.

— Starzejesz się, ale nie przybywa ci przez to rozumu.

Uderzył się dłonią w kolano.

— To jest nieuczciwe z twojej strony, Mario. Jestem…

Wyciągnęła ku niemu swój tępo zakończony palec wskazujący i umilkł.

— Musimy złamać ten kod, Kirył — rzekła. — Czy tego nie rozumiesz? Moi zwierzchnicy nie akceptują fiaska.

— Ale ja nie sądzę, aby to był kod.

— A oni sądzą, że jest!

Markow wzniósł ręce ku górze.

— A jeśli oni sądzą, że księżyc zrobiony jest z zielonego sera, czy powieszą kosmonautów, którzy przywiozą skały?

Nie poruszyła się nawet na swym krześle. Wydała się Markowowi otępiałą, nieustępliwą mulicą. Słowa odbijały się od jej grubej skóry.

— To nie jest kod! To nie jest żaden kod! — zawołał gniewnie. — Jeśli coś nie jest językiem, jakże może nim być?!

Wzrok żony wydawał się przewiercać go na wylot.

— A więc mam powrócić do Moskwy i powiedzieć moim przełożonym, że mój mąż spędził dwa miesiące na badaniu sygnałów z Jowisza i doszedł do wniosku, że są one całkiem naturalnego pochodzenia? A gdy zapytają mnie, jakiego rodzaju badania mąż przeprowadził, powiem im, że spędził większość tego czasu z cycatą krową, która powinna być wysłana na jakieś syberyjskie pastwisko.

— Och, nie! — zawołał Markow. — Nie zrobisz tego!

— Jeśli ty się nie sprawdzisz, ja też się nie sprawdzę — powiedziała. — Ale zanim się to stanie, ta mała kurewka wyląduje w piekle.

— Mario, czy nie rozumiesz…?

— To ty nie rozumiesz. Nie przyjmę od ciebie żadnych wyjaśnień na ten temat. Przynajmniej dopóki będę wiedziała, że bawisz się, zamiast pracować. Bo to jest igranie z moją karierą. Z moim życiem. I z twoim.

Markow w desperacji przeczesał palcami swe przerzedzające się włosy.

— Słuchaj, dokonałem sumiennej analizy tych sygnałów. Słowo honoru. Uwierz mi. Pozwól mi pokazać wyniki mej pracy akademikowi Bułaczowowi. Czy będziesz zadowolona, jeśli zgodzi się on z moimi wnioskami?

Maria popatrzyła nań ponuro, po czym sięgnęła do stojącej na podłodze torby i wyjęła z niej kartkę zapisaną ręcznym pismem.

— Przeczytaj to — powiedziała.

Markow zerknął na list, pomacał się po kieszeniach, aż znalazł okulary i włożył je. W miarę, jak czytał, jego twarz wydłużała się, a jego ręce poczęły lekko drżeć.

W końcu spojrzał na żonę.

— Kto… kto to jest ten Stoner?

— Amerykański naukowiec, astrofizyk. Pomagał zbudować teleskop, który Amerykanie umieścili na orbicie w tym roku.

Markow na niepewnych nogach przeszedł kilka kroków dzielących go od łóżka i usiadł na rozrzuconej pościeli.

— On twierdzi, że to jakiś statek kosmiczny w okolicy Jowisza jest źródłem tych sygnałów — powiedział.

— Dlaczego napisał taki list? — zdziwiła się Maria.

— Pisze, że przeczytał moją książkę o językach pozaziemskich.

— Twoją głośną książkę.

— Ale… ale czy wierzysz w to, co on napisał? Może to jakiś trick ze strony Amerykanów?

— Wielu Amerykanów nie rozumie istoty walki komunizmu z kapitalizmem. Oni wierzą, że możliwe jest pokojowe współistnienie dwóch ustrojów.

Markow skinął w zadumie głową.

— Ten Stoner to idealista — mówiła. — Ponadto jest naukowcem, który chce zdobyć rozgłos i uznanie za odkrycie życia pozaziemskiego. Dlatego do ciebie napisał.

— Ale dlaczego właśnie do mnie? Dlaczego nie do Międzynarodowej Federacji Astronomicznej? Albo do naszej Akademii Nauk? Dlaczego wybrał mnie?

— Któż to może wiedzieć? — odparła. — Nasi agenci w Ameryce próbują rozgryźć tę sprawę.

Markow zrobił wysiłek, by zebrać się w garść. Tak wiele się wydarzyło podczas tych kilkunastu minut, że był zupełnie rozklejony.

— Nadal uważasz, że te sygnały nie są językiem? — spytała po chwili Maria.

Markow westchnął.

— Nie są — rzekł. — W każdym razie nie są rodzajem języka, który ja mógłbym zrozumieć.

Wyciągnęła rękę i wyjęła kartkę z jego bezwładnej dłoni, po czym ostrożnie włożyła list z powrotem do torby.

— Przed chwilą wyraziłeś życzenie zobaczenia się z akademikiem Bułaczowem — powiedziała. — To się dobrze składa, bo on też chce cię widzieć. I to niezwłocznie. Jeszcze dziś wracamy do Moskwy.

ROZDZIAŁ XII

…pod koniec listopada 1967 roku znalazłam je (pulsujące sygnały radiowe) w szybkim zapisie. W miarę, jak papier przesuwał się pod pisakiem, mogłam się zorientować, że sygnał składa się z szeregu pulsacji… odstępy między nimi wynosiły 1⅓ sekundy…

Potem Scott i Collins zaobserwowali takie pulsacje za pomocą innego radioteleskopu… który usuwał zakłócenia instrumentalne. John Pilkington zmierzył dyspersję sygnału, co pozwoliło ustalić, że źródło energii znajduje się daleko poza układem słonecznym, ale w obrębie naszej galaktyki. Czy były to więc pulsacje sztuczne, wytworzone przez jakąś inną cywilizację…?

W zasadzie nie wierzyliśmy, że odebraliśmy sygnały od innej cywilizacji, choć oczywiście i taką możliwość braliśmy pod uwagę, gdyż nie mieliśmy jeszcze wtedy dowodu na całkiem naturalne pochodzenie tej radioemisji. To jest bardzo interesujący problem: kiedy się myśli, że być może odkryło się życie pozaziemskie, jak ogłosić w sposób odpowiedzialny wyniki takiego odkrycia.

S. JOCELYN BELL BURNELL

Fragment referatu wygłoszonego na VIII Teksańskim Sympozjum Astrofizyki Relatywistycznej w roku 1977, a dotyczącego odkrycia przez nią pulsarów.


— To jest zbyt fantastyczne, aby w to uwierzyć!

— Zapewniam pana, panie prezydencie, że to prawda.

Prezydent wstał od połyskującego mahoniowego stołu i podszedł do kominka. Rutynowe posiedzenie gabinetu zakończyło się, jak zwykle, ostrą kłótnią, więc z przyjemnością zamienił chłodną oficjalność Sali Posiedzeń na przytulność mniejszego Pokoju Roosevelta.

Prezydent, gdy stał teraz oparły o gzyms kominka, obok odlanej z brązu statui Teddy’ego Roosevelta, sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpanego; rozluźniony węzeł krawata, rozpięty kołnierzyk koszuli, zmierzwione włosy, dłonie, zaciśnięte w pięści, wsunięte głęboko w kieszenie marynarki.

Rzecznik prasowy spoglądał nań zmartwiony. Ten stary przyjaciel i doradca wiedział dobrze, że nawał spraw i zajęć nieubłaganie popychał prezydenta ku desperacji.

Prezydent zerknął tęsknie na wiszący nad sobą obraz; przedstawiał Theodora Roosevelta z lat poprzedzających I Wojnę Światową.

— Wszystko było wtedy znacznie prostsze, nieprawdaż? — powiedział na wpół do siebie, na wpół do swych gości.

Sekretarz obrony potrząsnął głową zwieńczoną grzywą srebrnych włosów.

— Tak się tylko wydaje z perspektywy czasu, panie prezydencie — rzekł.

— Człowiek pracuje tak ciężko, żeby zdobyć ten urząd — mówił prezydent — a gdy go zdobędzie, dziwi się, dlaczego w ogóle próbował.

— Ktoś to musi robić — zażartował rzecznik. — Wybory są co cztery lata.

Prezydent uśmiechnął się doń łagodnie, po czym nachylił się ku swej doradczyni do spraw nauki i powiedział:

— Inteligentne istoty na Jowiszu? Jest pani pewna?

— Nie, panie prezydencie — rzekła z naciskiem. — Nie jestem tego całkiem pewna. Ale istnieje dość duża szansa, że powinniśmy się przygotować na taką ewentualność.

Prezydent westchnął głęboko.

— Dlaczego to się musiało zdarzyć w czasie mojej kadencji?

Sekretarz obrony, były przemysłowiec, chrząknął głośno, jak to miał zwyczaj robić przed wygłoszeniem jakiejś opinii.

— Panie prezydencie — powiedział przez nos, jak przystało na kogoś rodem z Oklahomy. — Sally i ja nie zawsze widzimy sprawy tak samo…

Doradczyni spiorunowała go wzrokiem ze swego miejsca w przeciwległym kącie pokoju.

— Możesz to powiedzieć jeszcze raz, Joey!

Uśmiechnął się do niej.

— W porządku, jestem świńskim, męskim szowinistą, panno Ellington.

— Doktor Ellington — poprawiła go.

Prezydent spojrzał na nią zbolałym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Wykorzystał to rzecznik.

— Słuchajcie no, jest nas tu tylko czworo. Może byśmy tak na moment przestali się kłócić? To sprawa zbyt ważna na takie docinki.

— W pełni się zgadzam — rzekł sekretarz obrony. — Chciałem tylko powiedzieć, że doktor Ellington i ja jesteśmy przekonani, iż musimy wykorzystać do badań tych sygnałów radioteleskop w Arecibo.

— Dlaczego akurat ten?

— To jest największe i najsilniejsze urządzenie tego typu, jakim dysponujemy — wyjaśniła doradczyni. — Jeśli chodzi o ścisłość, największy radioteleskop na świecie.

— A co z teleskopem na orbicie? — spytał rzecznik.

— To jest teleskop optyczny, podobny do tego na Mount Palomar.

— Wielkiego Oka też będziemy potrzebowali — rzekł sekretarz obrony.

— To przecież dzięki niemu sfotografowaliśmy ten obiekt na orbicie wokół Jowisza.

— Jeśli on jest w ogóle na orbicie — mruknęła doktor Ellington.

— Sądzi pani, że to coś sztucznego?

Z ponurą twarzą skinęła głową.

— Owszem, tak — wyznała. — Ale nie mamy jeszcze dość danych na temat jego toru, aby ustalić, czy porusza się po orbicie wokół Jowisza, czy też jedynie przelatuje obok Jowisza. Gdyby tylko przelatywał, mógłby pochodzić spoza układu słonecznego.

Prezydent zagłębił się w swym fotelu.

— Tak czy inaczej, trudno w to uwierzyć — rzekł, po czym zerknął na swą doradczynię. — Inteligentne istoty z innych światów? Włosy się jeżą, jak się pomyśli.

— Wystraszyłem się, jak wszyscy diabli — rzekł sekretarz obrony.

— Musimy się dowiedzieć, co to jest — odezwał się znów rzecznik. — Jeśli choć słowo przeniknie na zewnątrz, zanim ustalimy, co to za obiekt… będzie panika na skalę światową.

— Zdaję sobie z tego sprawę — zgodził się minister obrony. — Zapewniani pana, że przedsięwzięliśmy wszelkie środki bezpieczeństwa.

— Ale zanosi się na kłopoty z korzystaniem z Arecibo — zauważyła doktor Ellington. — Nie możemy tam pojechać i kazać się wynieść obecnym użytkownikom na czas nieokreślony. Poruszyliby cały świat.

— A gdybyśmy wyjaśnili, o co chodzi, i poprosili ich o współpracę?

Sekretarz obrony potrząsnął przecząco głową.

— Tam jest pełno akademickich supergwiazd — rzekł. — A tacy uważają, że najważniejsza jest wolność słowa, a wszystko inne, z narodowym bezpieczeństwem włącznie, stoi na dalszych miejscach. Spróbujcie zaproponować im współpracę, a zaraz pobiegną do największego dziennika.

Prezydent był jednak odmiennego zdania.

— Zdaje się, że jest w tej grupie Carl Sagan — rzekł. — Znam Carla. Pracował w moim komitecie wyborczym. Będę mógł mu wszystko wyjaśnić i on mi pomoże. Wiem, że to zrobi.

— Na pewno — zauważyła kwaśno doktor Ellington. — Bo chce być główną postacią tego przedstawienia.

— A do tego nie możemy dopuścić — rzekł szef Pentagonu.

— Dlaczego?

— On jest za bardzo znany. Będzie wielkim zagrożeniem dla tajności całej sprawy. Autor, zdobywca nagrody Pulitzera. Gwiazdor telewizji. Nie możemy dopuścić, aby spacerował sobie, gdzie chce, gdyby miał pracować nad tą sprawą. A z drugiej strony, nie możemy go zamknąć na klucz w jakimś strzeżonym miejscu, bo jego zniknięcie będzie sygnałem dla Rosjan, że coś knujemy.

— A on ponadto bardzo się przyjaźni z radzieckimi naukowcami — dodał rzecznik.

— Sądzicie państwo, że Rosjanie już wiedzą o tej sprawie? — zapytał prezydent. — To znaczy, czy mają odpowiednie radioteleskopy?

— Nie wiem, czy mają w tej chwili coś działającego na częstotliwości poniżej sześciuset megaherców — odparła doradczyni naukowa. — Prawdę mówiąc, natknęliśmy się na te sygnały tylko dlatego, że jeden z naszych starszych radioteleskopów rozpracowywał ten właśnie kraniec widma.

— I mamy do tego Wielkie Oko — dodał sekretarz obrony. — Sowieci nie mają na orbicie porównywalnych teleskopów. A teleskopy zainstalowane na Ziemi, bez względu na to, jak duże, nigdy nie zarejestrują małego obiektu w pobliżu Jowisza. Już to sprawdziliśmy. Z Ziemi w ogóle go nie widać. Jest za słaby, aby zostawić jakiś ślad na błonie fotograficznej.

— A co z sondą kosmiczną? — pytał prezydent. — Moglibyśmy przecież wysłać sondę i w ten sposób przekonać się, czy obiekt jest naturalny, czy też sztuczny.

Doradczyni naukowa podniosła zdziwiona brwi, a twarz szefa Pentagonu przybrała kwaśny wyraz.

— Trzeba by kilku lat, aby zaprojektować, zbudować i wysłać w przestrzeń odpowiednią sondę — powiedziała doradczyni prezydenta. — Nie mamy gotowego statku w hangarze, aby go wyprowadzić na wyrzutnię i wysłać w kosmos, a nawet gdybyśmy mieli, lot takiej sondy do Jowisza trwałby prawie rok i to przy nadaniu jej dużej prędkości startowej.

— A ponadto — wtrącił się sekretarz obrony — nasze sondy Pionier i Voyager przeleciały koło Jowisza dobrych kilka lat temu i nigdy nie natrafiły nawet na ślad tego, co zarejestrowaliśmy tym „staruszkiem” w Nowej Anglii.

— Wróćmy do sprawy zasadniczej — rzekł rzecznik prasowy. — Bez względu na to, co zrobicie, w Arecibo czy gdzie indziej, trzeba wszystko starannie zorkiestrować. Bardzo starannie. Opinia publiczna musi być przygotowana, zanim udostępnimy prasie jakieś informacje.

— A czy możemy zapobiec przeciekom? — spytał prezydent.

— Zapobiec? — Zaśmiał się rzecznik. — My nie potrafimy nawet zmniejszyć tempa przecieków.

— Departament Obrony ma przecież…

— Departament Obrony przecieka jak sito.

Szef Pentagonu popatrzył na rzecznika z ukosa, ale nic nie powiedział, zaś doradczyni do spraw nauki z trudem powstrzymała chichot.

— Musimy rozegrać tę sprawę w sposób właściwy — upierał się rzecznik. — Musimy przygotować opinię publiczną…

Jego słowa przerwało pukanie do drzwi i po chwili do pokoju zajrzała sekretarka prezydenta, ustalająca harmonogram jego spotkań.

— Przepraszam, panie prezydencie — powiedziała miękko. — Przybyła delegacja Narodowego Biura Farmerów.

— Och, tak… — Prezydent wstał z fotela i wygładził ręką swą marynarkę — Czy jest z nimi minister rolnictwa?

— Tak, panie prezydencie.

Prezydent z głębokim westchnieniem zwrócił się ku trójce swych rozmówców siedzących przy stole.

— Proszę wypracować plan działania i przedstawić mi go — rzekł. — Jeszcze dziś wieczorem, jeśli to możliwe.

Wstali z miejsc, a prezydent szybko wyszedł z pokoju.

— No więc, co myślicie? — zapytał sekretarz obrony, gdy cała trójka znów usiadła.

— Gabinet nie popiera go, a Kongres pluje mu w twarz przy każdej okazji — powiedział rzecznik prasowy krzywiąc się. — W Senacie jest czterech kandydatów na prezydenta, w Gabinecie co najmniej dwóch, gospodarka się wali, mamy wciąż problemy z ropą naftową, a teraz jeszcze zanosi się na inwazję Marsjan.

— Jowiszan — poprawiła go doradczyni.

— Cokolwiek by to było, musimy się przygotować na najgorsze. To znaczy… wyobrażacie sobie, co zrobią nawiedzeni na punkcie UFO, gdy wszystko się wyda?

— Chciał pan powiedzieć: badacze UFO — poprawiła go doktor Ellington.

— Nie. Chciałem powiedzieć „nawiedzeni”. I zwariowani na punkcie religii. Do diabła z nimi! Parę lat temu setki ich popełniło samobójstwo w Gujanie. I o co? O nic! Co zrobią teraz, jeśli im powiemy, że grozi im inwazja jakichś kosmicznych potworów?

— Gdzie jest dziś Orson Welles, kiedy go naprawdę potrzebujemy?

— Ja nie żartuję, Sally.

— A co z innymi narodami? — Rzecznik prasowy powiódł wzrokiem po twarzach swych rozmówców. — Czy nie powinniśmy powiadomić zawczasu naszych sprzymierzeńców, na co się zanosi?

— NATO już dało cynk — odparł minister obrony. — A Holendrzy sami prawdopodobnie odebrali te sygnały w jednym ze swoich obserwatoriów.

— W Dwingeloo — sprecyzowała doradczyni.

Rzecznik rozluźnił węzeł swego krawata.

— Co będzie, jeśli zrobimy koło tego dużo szumu, a potem się okaże, że był to fałszywy alarm? — zapytał. — Ci sami maniacy na tle UFO i wyznawcy różnych kultów nie uwierzą nam. Będą przekonani, że staramy się coś zatuszować.

— Już teraz uważają, że ukrywamy prawdę o UFO — rzekła doradczyni.

— Przypuśćmy, że mają rację — rzekł sekretarz obrony.

— Co takiego?

— Przypuśćmy… hmm… co będzie, jeśli to diabelstwo jest naprawdę statkiem kosmitów i jeżeli oni… mają wobec nas wrogie zamiary? Są niebezpieczni?!

— Tylko tego nam tu brakuje: paranoi — powiedziała z sarkazmem doktor Ellington.

ROZDZIAŁ XIII

MIEJSKI EWANGELISTA PRZEPOWIADA „ZMIANĘ, KTÓRA WSTRZĄŚNIE ŚWIATEM”

/Atlanta, UPI/ Pastor Willie Wilson, samozwańczy „Miejski Ewangelista”, oświadczył wczoraj, że wielka i niezwykła zmiana zajdzie w życiu wszystkich ludzi na Ziemi w najbliższych miesiącach.

— Obserwujcie niebo — mówił pastor Wilson do prawie tysiącosobowego audytorium, zgromadzonego w hotelu „Hyatt Regency”. — Nikt na Ziemi nie pozostanie taki sam po tej niezwykłej zmianie, która wstrząśnie całym światem.

Pastor Wilson odmówił podania szczegółów na temat zapowiadanego wydarzenia, stwierdzając jedynie, że „zarówno chrześcijanie, jak niechrześcijanie powinni przygotować swe dusze do życia w nowym świecie modlitwą i dobrymi uczynkami”.

Spotkanie odbyło się w futurystycznym atrium hotelu „Hyatt Regency” i stanowiło część krajowej krucjaty pastora Wilsona, podczas której kaznodzieja w ciągu sześciu miesięcy odwiedził siedemnaście największych miast Ameryki.

Razem z pastorem Wilsonem wystąpili wczoraj…


Ramsey McDermott huśtał się zatroskany w swym skórzanym fotelu, pykając z fajki i medytując, jaki byłby najlepszy kurs dalszego działania.

„Przypuśćmy, że on ma jednak rację — myślał o Stonerze stary profesor. „A jeśli to ma naprawdę jakiś związek z pozaziemską inteligencją, może oznaczać nagrodę Nobla dla mnie. Jestem wszak szefem projektu. I to ja sprowadziłem Stonera do obserwatorium. Był już tylko wylanym astronautą, gdy poprosiłem o niego NASA.”

Było późne popołudnie i w pokoju panował już półmrok. Na zewnątrz Słońce schowało się już za otaczającymi podwórze budynkami z czerwonej cegły.

„Kiedy mnie już nie będzie, umieszczą na tym budynku pamiątkową tablicę — podszeptywała mu wyobraźnia. — A na niej: »Profesor Ramsey McDermott, odkrywca życia pozaziemskiego«„. Wyobraził sobie ceremonię wręczania mu nagrody Nobla, kiedy w Sztokholmie wygłasza przemówienie i udziela wywiadów dziennikarzom. W pewnej chwili zdał sobie jednak sprawę, że musiałby podzielić nagrodę ze Stonerem i być może z Thompsonem lub może jeszcze z kimś. I zmarszczył brwi.

Wiedział, że Stoner przysporzy mu jeszcze kłopotów. „Typowy rozrabiacz” — pomyślał o nim.

Potem nawiedziły go wątpliwości. A może to nie jest żaden wysłannik innej cywilizacji, lecz zwykły, naturalny obiekt? Kometa lub meteoryt schwytany na orbitę przez Jowisza?

Ale skąd te pulsacje? Jak je wytłumaczyć? Zwykły zbieg okoliczności? A może oddziaływanie nowo odkrytego satelity na radioemisję Jowisza, podobne do zakłóceń w odbiorze radioemisji, powodowanych przez jowiszowy księżyc Io?

Jego fajka zgasła. Wyjął ją z ust, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na gęste obłoki szaroniebieskiego dymu, który wisiał warstwami w jego gabinecie i wnikał w książki, papiery na biurku oraz firanki w oknie.

Zapadł zmrok. McDermott zapalił biurową lampę z długą szyjką i ponownie zaczął przeglądać otrzymany z Waszyngtonu raport.

„Cholerny facet — zaklął w duchu. — I gdzież, u diabła, jest ta dziewczyna? Już powinna tu być!”

W tej samej chwili, jak gdyby w odpowiedzi na jego pytanie, rozległo się pukanie do drzwi. Jo, nie czekając, aż zostanie poproszona do środka, otworzyła drzwi i weszła do gabinetu profesora McDermotta.

— Pani jest spóźniona — warknął.

— Jadę prosto z zajęć — odparła.

— Och, pani wciąż jeszcze chodzi na zajęcia — rzekł z ironią — W takim czasie!

— Gdy mogę, chodzę.

Wydawała się zupełnie nie reagować na chłodne przyjęcie. Nie zdejmując palta, z książkami pod pachą, usiadła na krześle przed biurkiem. Z wyrazem dezaprobaty na twarzy rozegnała ręką zalegający nad biurkiem dym.

— Miło było w New Hampshire? Jeśli się nie mylę, spędza pani wszystkie weekendy ze Stonerem.

— Tego wymaga moja praca.

— To jest przede wszystkim moja praca — rzekł. — Projekt „Jupiter”, jak pani wie.

Sprężyła się, jak do skoku.

— Polecił mi pan, abym zrobiła wszystko dla utrzymania go w domu i zapobieżenia jego nowym wyskokom. I to właśnie robię.

McDermott zabębnił palcami po leżącym na biurku raporcie.

— A czy miało do tego należeć wysyłanie jego listów za granicę?

Zawahała się, ale tylko na ułamek sekundy.

— Co pan ma na myśli? — spytała.

— W jakiś sposób Stoner przemycił na zewnątrz list. I to do Rosji. Waszyngton utrzymuje, że do jakiegoś rosyjskiego lingwisty.

— Zupełnie nic o tym nie wiem — wypierała się.

— Pani jest jedyną osobą, która mogła nadać mu ten list.

Potrząsnęła uparcie głową.

— Nie wysyłałam listów do Rosji ani jemu, ani nikomu innemu. Nie odważyłabym się tego zrobić.

— Jest pani tego pewna?

— Skąd Waszyngton wie, że on wysłał list do tego Rosjanina?

McDermott zachichotał.

— Oni mi nie mówią, jakie jest źródło ich informacji — rzekł. — Przypuszczam, że mamy szpiegów na Kremlu, podobnie jak oni mają szpiegów w Waszyngtonie.

— Co było w tym liście?

— Dość, aby posłać Stonera za kratki na długi, długi czas.

Mówiąc te słowa, McDermott zdał sobie sprawę, że była to prawda. Ucieszył się na myśl, że Stoner przestanie mu wreszcie zawadzać.

— Nie zrobi pan tego — powiedziała Jo.

Wzruszył ramionami.

— To nie zależy ode mnie — rzekł obojętnie. — To jest problem Marynarki Wojennej.

— Ale… przecież powiedział pan, że potrzebuje go pan do projektu.

— Sądzę obecnie, że damy sobie radę bez niego — odparł z uśmiechem — Przysparza nam więcej kłopotu niż pożytku.

— Och, nie. Pan tak nie może!

Jej głos stał się żebrzący, a na jej twarzy pojawił się wyraz napięcia Z niepokojem w oczach przechyliła się do przodu na swym krześle.

— Stoner sam wyrządził sobie krzywdę — powiedział, czując, że burzy mu się w żyłach krew, a do głowy napływała fala gorąca.

— Nie zrobił nic złego — mówiła. — To musi być jakieś nieporozumienie…

Nie zwracał już uwagi na to, co Jo mówi, a jedynie wsłuchiwał się w brzmienie jej głosu, delektował się jej niepokojem. Zrozumiał nagle, że pragnie jej dla siebie. I to bardzo mocno. Tylko dla siebie i dla nikogo więcej.

— Przecież może pan coś zrobić w tej sprawie — prosiła.

McDermott wciąż trzymał w rękach złamaną fajkę. Wrzucił ja do popielniczki i wziął drugą, po czym w milczeniu jął ją nabijać tytoniem — powoli i metodycznie. Obserwował ją, a ona obserwowała jego. Czekał, kiedy ona przerwie przedłużające się milczenie.

— Czy nie mógłby pan… czegoś zrobić? Pomóc mu? — dobiegł go wreszcie jej głos.

— On złamał przepisy bezpieczeństwa — powiedział wolno. — Najpierw podpisał umowę o dochowaniu tajemnicy, a potem wysłał list do Rosji Radzieckiej.

— Może to jakiś jego dawny list? Mógł go napisać jeszcze przed podpisaniem umowy.

McDermott skończył nabijać fajkę i włożył ją między zęby.

— To jest wciąż przestępstwo ścigane przez FBI.

Jo powiodła wzrokiem po pokoju, jakby szukając gdzieś pomocy.

— Coś mógłby pan jednak zrobić w tej sprawie — szepnęła.

McDermott, drżąc cały z przejęcia, usłyszał swe własne słowa:

— Przypuszczam, że mógłbym dać do zrozumienia Marynarce, iż Stoner jest zbyt cenny dla projektu, aby go posyłać do więzienia.

Jo skinęła radośnie głową.

— Ale nie rozumiem, dlaczego miałbym to uczynić — ciągnął McDermott. — Po co miałbym narażać z jego powodu na szwank cały projekt? Co z tego będę miał?

Przez chwilę milczała, a McDermott czuł, że serce bije mu coraz mocniej. Wreszcie nie wytrzymał.

— Gdybym ocalił jego skórę? — spytał drżącym głosem. — Co by pani zrobiła?

W jej oczach zaświtało zrozumienie. Wyprostowała się na swym krześle.

— Co bym zrobiła? — spytała.

— Dla mnie.

— A cóż by pan chciał, abym dla pana zrobiła? — W jej oczach zapaliły się wesołe iskierki.

— Aby pani przestała się z nim widywać — wyrzucił z siebie, wyjmując z ust nie zapaloną wciąż fajkę. — Aby pani spędzała czas ze mną.

Skinęła wolno głową.

— A co ja będę z tego miała? — spytała.

Zmieszał się.

— Co pani chce przez to powiedzieć…?

— Potrzebny jest mi list polecający od pana do NASA. List polecający mnie na kurs przygotowawczy dla astronautów.

— Pani chce…?

— Dam panu to, co pan chce ode mnie, jeśli pan mi da to, co ja chcę od pana — A Stoner?

— On zostanie przy projekcie. Przestanę się z nim widywać. Proszę napisać list.

McDermott poczuł, że ma zupełnie sucho w ustach. Z trudem przegnał ślinę.

— Gdy… gdy projekt zostanie zakończony. Wtedy napiszę ten list — rzekł. — Przed nami jeszcze mnóstwo pracy. Rozumie pani?

— Może pan jednak wysłać list do NASA. Teraz. Ja pozostanę przy projekcie, dopóki nie zostanie zakończony.

Poczuł, że huczy mu w skroniach.

— To nie takie proste, młoda damo — rzekł. — Jeśli spodziewa się pani, że…

— Zrobię, co pan zechce — przerwała mu. — Ale najpierw napisze pan ten list.

— Ja… zobaczymy, co się da zrobić. Muszę to jeszcze przemyśleć.

Jo wstała i mocniej przycisnęła do piersi trzymane pod pachą książki.

— Dobrze. Proszę nad tym pomyśleć — rzekła. — Gdy mi pan da ten list i zagwarantuje, że Stoner pozostanie przy projekcie, ja też wywiążę się z mojej części umowy.

Ruszyła w kierunku drzwi, ale zaraz odwróciła się znów w stronę McDermotta.

— A więc rozumiemy się wzajemnie — rzekła. — Nie jestem w niewoli… Ale wszystko inne, co pan chce, mogę panu dać.

McDermott siedział nieruchomy i cały zlany potem, a ona wyszedłszy z gabinetu, mocno zamknęła za sobą drzwi.


Markow siedział w pokoju sekretarki Bułaczowa, niby ukarany uczeń i czekał bez końca. Sekretarka, korpulentna dama w wieku co najmniej pięćdziesięciu lat, co chwila rzucała mu groźne spojrzenia. Ludzie wchodzili i wychodzili z gabinetu akademika, lecz nikt nie zamienił z Markowem nawet jednego słowa.

Na dworze padał śnieg. Markow obserwował, jak za każdym podmuchem wiatru przylepia się do szyby biały puch. Moskwa z wolna znikała z oczu za zasłoną tumanów śniegu. Nawet kremlowskie wieże i mury ledwie majaczyły w oddali.

„Prawdziwa śnieżyca — pomyślał. — Będzie długa droga do domu.”

W końcu, gdy jego oczy zaczęły się już kleić pod wpływem widoku za oknem, wyrwał go z odrętwienia ostry głos sekretarki:

— Kirył Wasiliewicz Markow?

Drgnął i natychmiast oprzytomniał. W pokoju nie było nikogo prócz niego, ale sekretarka nie mogła sobie najwyraźniej odmówić przyjemności wywołania go po nazwisku.

— Tak, to ja — powiedział.

— Akademik Bułaczow prosi.

Markow wstał i lekko chwiejąc się na nogach, skierował się ku białym, pozbawionym wszelkich ozdób drzwiom gabinetu akademika.

„Bułaczow to kluczowa osoba — zabrzmiało mu w uszach ostrzeżenie żony. — Musisz go zadowolić. Jeśli go przekonasz, że te sygnały nie są językiem, być może wszystko skończy się dobrze. Jeśli jednak będzie on niezadowolony z twojej pracy…” — słowa żony zawisły w powietrzu niczym pętla nad jego głową.

Gabinet Bułaczowa nie był ani duży, ani imponujący, ale sprawiał miłe wrażenie dzięki samowarowi, który pomrukiwał wesoło w kącie tego niewielkiego, schludnego pomieszczenia. Na widok Markowa akademik wstał zza biurka i ciepło go powitał.

— Kirył Wasiliewicz! Jak to miło z waszej strony, że zjawiliście się tu osobiście. Mam nadzieję, że nie ugrzęźniecie w śniegu w drodze do domu.

Markow uśmiechnął się, skinął głową i wymamrotał kilka grzecznościowych zwrotów. Pomyślał sobie jednak w głębi duszy, że przecież musiał się tu osobiście zjawić. Że został wezwany. Wiedział też, że o ile nie zostanie tu do wiosny, będzie musiał przedzierać się do domu przez zaspy.

— Przeczytałem wasz raport — rzekł akademik i usiadł znów za biurkiem.

— Bardzo interesujący, bardzo interesujący. — Zerknął na Markowa, po czym sięgnął do dolnej szuflady swego biurka i wyjął z niej butelkę wódki i dwa maleńkie kieliszki. — Niestety, nie jest schłodzona — usprawiedliwił się.

— Proszę się tym nie przejmować — rzekł Markow z uśmiechem. — Jestem skostniały z zimna.

Bułaczow wskazał mu ręką wytartą skórzaną sofę przy ścianie. Wisiały nad nią w złocistych ramach portrety: Mendelejewa, Łobaczewskiego, Oparina i Kapicy. Nad biurkiem akademika zobaczył Markow nieodzowny portret Lenina, lecz nie było nigdzie podobizny żadnego ze współczesnych polityków.

Zaakceptował mały, jak naparstek, kieliszek wódki i usiadł na sofie.

— Za zrozumienie! — wzniósł toast Bułaczow.

Obaj wypili trunek jednym haustem, a Bułaczow zaraz podjechał do Markowa na swym obrotowym fotelu i ponownie napełnił kieliszki wódką.

— To bardzo miło z waszej strony, że znaleźliście czas dla mnie — rzekł Markow. — Zapewne jesteście bardzo zajęci.

— Naprawdę się cieszę, że was widzę — rzekł akademik. — Chciałbym przedyskutować sprawę tego obiektu i tych sygnałów z kimś, kto nie jest Członkiem Akademii i nie należy do żadnego z oficjalnych gremiów.

— Och!

Bułaczow z uśmiechem zakłopotania wrócił wraz ze swym fotelem za biurko.

— Na takim stanowisku, jak moje, łatwo znaleźć się w izolacji — powiedział. — Wszyscy, z którymi się widuję, to członkowie Akademii lub rządu Czasem zasklepiamy się zbytnio w zagadnieniach, które akurat wypłynęły, i tracimy z oczu ważne rzeczy.

— Rozumiem — rzekł Markow, trzymając wciąż w ręku swój pełny kieliszek.

— Dobrze byłoby przedyskutować tę sprawę… — Bułaczow zawiesił głos i odruchowo zerknął w stronę sufitu. — Sprawę życia pozaziemskiego raczej z człowiekiem nauki niż z jakimś aparatczykiem.

„Szuka pomocy w niebie lub ukrytych mikrofonów na suficie” — zaśmiał się w duchu Markow, ale nie dał tego poznać po sobie.

— Istotnie, to kwestia wielkiej wagi — rzekł poważnie.

— Tak — zgodził się Bułaczow. — A Amerykanie i tym razem bardzo nas wyprzedzili.

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— Ten Stoner… ten idealista, który do pana napisał… Czy pan wie, kim on jest?

Markow potrząsnął przecząco głową.

— Nasza ambasada w Waszyngtonie — ciągnął akademik — dowiedziała się, że jest to jeden z astronomów, którzy pomogli zaprojektować i zbudować teleskop umieszczony niedawno przez Amerykanów na orbicie. Tak zwane „Wielkie Oko”.

— Teleskop orbitalny? — zdziwił się Markow. — Coś jak sputnik?

— Dokładnie. Nie wątpię, że Amerykanie obserwują teraz z jego pomocą Jowisza. I to znacznie dokładniej od nas. Nie mamy jeszcze takiego urządzenia na orbicie.

Markow pogłaskał się po brodzie wolną ręką.

— A więc zobaczyli rzeczy, których my nie możemy dojrzeć.

— Właśnie! Oni mają oczy, a my jesteśmy ślepi.

— To… nie jest wesołe.

Bułaczow wychylił swój kieliszek i ostrożnie postawił go na biurku.

— Nauka jest uzależniona od polityki — rzeki. — Zawsze tak było. W socjalizmie i w kapitalizmie, bez różnicy. Jeśli chcemy badać wszechświat, musimy żebrać o pieniądze u polityków.

Markow z aprobatą skinął głową.

— Nawet w zaraniu rozwoju nauki — zauważył — wielcy ludzie, tacy jak Galileusz czy Kepler, musieli stawiać horoskopy swym mecenasom, jeśli chcieli zyskać ich wsparcie dla swych prawdziwych badań.

— Tak — rzekł akademik. — A dziś musimy wymyślać dla nich nowe bronie.

Markow spojrzał nań niepewnie, potem przeniósł wzrok na sufit.

— Ale to jest niezbędne dla obrony ojczyzny — rzekł.

— Oczywiście — zgodził się skwapliwie Bułaczow. — I dla triumfu socjalizmu.

Przez chwilę obaj milczeli, po czym Markow rzekł:

— Szkoda, że nie mamy na orbicie własnego teleskopu.

— Realizacja takiego projektu trwałaby dziesięć lat. Z tego dziewięć trzeba by poświęcić na podlizywanie się i żebranie.

— Ciekawe… Czy nie udałoby się w jakiś sposób uzyskać dostępu do tego amerykańskiego teleskopu? Albo do zdjęć zrobionych za jego pomocą?

Bułaczow spojrzał nań badawczo swymi małymi oczkami.

— Oni nawet nie chcą się publicznie przyznać, że coś znaleźli. Trzymają całą sprawę w tajemnicy.

— Hmm… Tak, to byłoby trudne. — Markow wypił połowę zawartości swego kieliszka i przez chwilę czuł, jak ognisty płyn rozgrzewa mu wnętrzności.

— Gdyby nie niebezpieczeństwo wybuchu wojny, zwróciłbym się może z prośbą do władz, by wysłać brygadę kosmonautów i przejąć teleskop siłą — mruknął Bułaczow.

Markow omal nie wybuchnął śmiechem, lecz zdołał jakoś zachować powagę.

— To tylko takie mrzonki — rzekł po chwili akademik. — Naszą jedyną szansą jest współpraca z Amerykanami. Ale w obecnej sytuacji międzynarodowej nasi przywódcy nigdy nie zgodzą się na to, by prosić Waszyngton o jakąś przysługę.

— Tak, to byłoby upokarzające — zgodził się Markow.

— Ale musi istnieć jakaś droga do załatwienia tej sprawy.

Markow przyglądał się przez chwilę małemu człowieczkowi siedzącemu w obrotowym fotelu. Choć sprawiał wrażenie osoby kruchej i wątłej, w jego głosie dźwięczała stalowa determinacja, a jego oczy jarzyły się nie tylko pod wpływem alkoholu.

— Jeśli chodzi o mój raport — zaczął Markow powoli, czekając, aż akademik mu przerwie.

— Ano właśnie.

— Przypuszczam, że pan go przeczytał?

— Od deski do deski.

Markow pokiwał głową.

— Otóż jeśli te sygnały z Jowisza nie są żadnym językiem, czyż nie wygląda na to, że szansa istnienia tam inteligentnych istot jest raczej… hm… równa zeru?

— Zgodziłbym się z tym w zupełności — rzekł akademik, garbiąc się nieco w fotelu lub raczej wzruszając ramionami — gdyby nie fakt, że Amerykanie pracują jak opętani nad tym problemem.

— Poważnie?

Bułaczow jął stukać palcami po blacie biurka, a Markow zauważył, że akademik ma delikatne, szczupłe dłonie o długich palcach, typowe dłonie pianisty.

— Po pierwsze, pański przyjaciel Stoner pracuje nad tym zagadnieniem — rzekł stary uczony. — Porzucił pracę w Amerykańskiej Agencji Kosmicznej, by zadekować się w małym obserwatorium przy przestarzałym teleskopie.

— On wcale nie jest moim… — zaczął Markow.

— Po drugie — mówił Bułaczow, jakby nie dosłyszał jego słów — Stoner ma przyjaciół w Agencji, która prowadzi badania z pomocą Wielkiego Oka. Wygląda na to, że ci ludzie przysyłają mu tajnymi kanałami zdjęcia wykonane za pomocą tego teleskopu.

Markow skinął głową ze zrozumieniem, a Bułaczow kontynuował:

— Po trzecie, cały personel tego radioobserwatorium, z pańskim przyjacielem Stonerem włącznie, został zmuszony do złożenia nowej przysięgi lojalności wobec Marynarki Wojennej. Chodzi o dochowanie jakiejś tajemnicy.

— Wobec Marynarki Wojennej?!

— Tak. — Bułaczow uśmiechnął się sztucznie. — Amerykanie są bardzo niezdarnymi administratorami. W jakiś sposób ich Marynarka Wojenna uzyskała kontrolę nad całym projektem.

— Zupełnie nie rozumiem.

— Nie szkodzi. Wniosek jest ten, że oni pracują w sekrecie nad jakąś sprawą związaną z Jowiszem. Wydaje się, że dlatego nadali temu projektowi kryptonim „Jupiter”. — Zdaje się, że poinformowali o tym sztab NATO.

— Być może podadzą sprawę do wiadomości publicznej, gdy tylko zdobędą dowody…

Bułaczow potrząsnął przecząco głową.

— Nie podadzą — rzekł stanowczo. — Będą chcieli nawiązać kontakt z kosmitami. I trzymać nas poza zasięgiem wszelkich informacji na ten temat.

— Może my powinniśmy w takim razie ogłosić światu, że odebraliśmy te same sygnały?

Bułaczow rzucił krótkie spojrzenie na sufit.

— To byłoby sprzeczne z polityką naszego rządu.

— Ale nie możemy tego przecież wiecznie trzymać w tajemnicy — upierał się Markow. — A ponieważ Amerykanie już o tym wiedzą i wyprzedzają nas w badaniach, byłoby dla nas korzystne, gdybyśmy podali sprawę do publicznej wiadomości i w ten sposób wymogli na nich międzynarodową współpracę w tej sprawie.

— Zgadzam się z wami, Kiryle Wasiliewiczu — rzekł Bułaczow. — Rozważyłem już tę możliwość.

Markow uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Nasz ambasador przy Narodach Zjednoczonych mógłby ujawnić nasze odkrycie sygnałów z okolic Jowisza — mówił Bułaczow. — A więc to my zostalibyśmy uznani przez cały świat za odkrywców pozaziemskich inteligentnych istot.

— I moglibyśmy zainicjować międzynarodowy program badań nad tymi sygnałami — dodał Markow, czując, że jego serce bije coraz szybciej. — Amerykanie musieliby się wtedy zgodzić na współpracę z nami.

— Ale to nie znaczy, że udostępniliby nam zdjęcia z Wielkiego Oka Mogliby twierdzić, że nigdy nie obserwowali Jowisza za pomocą tego teleskopu. Mogliby zachować dla siebie najważniejsze dane.

— Och, nie pomyślałem o tym — powiedział Markow, zgaszony.

— Dlatego jesteście tak ważni dla nas — rzekł Bułaczow.

— Czyżby?

— Oczywiście! Ten Amerykanin, Stoner, najwyraźniej ufa wam, skoro zdecydował się do was napisać i wyjawić wam, że pracuje nad tym zagadnieniem.

— Nigdy mi tego wyraźnie nie napisał…

— Między wierszami, Kiryle Wasiliewiczu, między wierszami.

— Tak, rozumiem.

— Teraz musicie mu odpisać. Musicie zdobyć jeszcze większe jego zaufanie. Być może uda się nam zorganizować spotkanie was obu, kto wie, czy nie w Ameryce?

— Ja? — wykrzyknął Markow, zaskoczony. — W Ameryce?

— Oczywiście, w odpowiedniej eskorcie. Przypuszczam, że wasza żona zapewniłaby wam lepszą ochronę niż ktokolwiek inny.

Markow uczuł bolesne ukłucie w sercu.

— Tak, oczywiście… — powiedział, nie patrząc na Bułaczowa.

— To jest tylko moja sugestia — ciągnął akademik. — Zalążek pewnego planu. Ale najważniejsze jest w tej chwili, moim zdaniem, abyście odpisali Stonerowi. Napiszcie mu długi przyjacielski list. Powiedzcie mu, jak bardzo was fascynują języki pozaziemskie. Dajcie mu wiele do zrozumienia, lecz nie wyjawiajcie nic.

— Mogę spróbować…

— Pomożemy wam zredagować list — rzekł wesoło Bułaczow. — No i naturalnie, upewnimy się, że jest dokładnie taki, jak potrzeba, zanim go wyślemy zagranicę.

— Oczywiście.

— Doskonale! — Bułaczow wstał z fotela tak nagle, jak gdyby coś ukąsiło go w zadek. — Wiedziałem, że możemy na was polegać, Kiryle Wasiliewiczu.

Markow również podniósł się z sofy i skierował ku drzwiom, usłużnie odprowadzany przez akademika.

— Czas, aby wysunąć was jako kandydata do Akademii Nauk, Kiryle Wasiliewiczu — rzekł na pożegnanie Bułaczow, klepiąc go po ramieniu. — Jesteście przecież jednym z naszych najlepszych lingwistów… i bardzo ważnym dla nas człowiekiem.

Markow skłonił się lekko i uścisnął wyciągniętą dłoń akademika. Z trudem panował nad sobą, wkładając palto w pokoju sekretarki i naciągając głęboko na uszy swą futrzaną czapę. Nawet ponure spojrzenia tłustej sekretarki nie mąciły już jego dobrego nastroju.

Ulica była pusta i zamarła w bezruchu, a śnieg sypał gęściej niż kiedykolwiek. Zaspy przy schodkach prowadzących do budynków, sięgały już wysokości człowieka. Jednakże Markowa rozpierała radość. Wziął w dłonie trochę śniegu i ulepił zeń kulę, po czym cisnął ją w najbliższą latarnię, ledwie widoczną w zadymce. Kula poleciała bezbłędnie ku górze i trafiła w lampę. Żarówka zamrugała i zgasła.

Markow niemal osłupiał. Rozejrzał się dookoła, czy nikt nie widział, jak on zniszczył państwową własność, a potem chwycił go taki śmiech, że zgiął się wpół i niemal upadł na śnieg. Wyprostował się dopiero po paru minutach i pochyliwszy się do przodu, by lepiej stawić czoła podmuchom wiatru, ruszył w długą drogę ku swemu mieszkaniu. Z ust nie schodził mu chłopięcy uśmiech, a jego broda stopniowo stawała się soplem lodu.

— Wszystko w porządku, Mario! — krzyczał wśród zawiei. — Twoje obawy były bezpodstawne. Jestem ważnym człowiekiem. Będę wybrany do Akademii!


Bułaczow stał przez chwilę w oknie swego ciepłego pokoju i patrzył, Jak Markow roztapia się w mroku wieczoru.

— Dureń — mruknął. Podszedł do biurka i nalał sobie jeszcze jeden kieliszek wódki. — Niesamowity dureń.

„Sęk w tym — kontynuował, już w myślach, swe refleksje stary uczony — że on naprawdę da się lubić. Być może jest jeszcze niedojrzały, ale da się lubić.”

Bułaczow z westchnieniem wychylił kieliszek. „No cóż — pomyślał — jeśli wszystko rozegra się po mojej myśli, Markow będzie akademikiem. Jeśli nie… widocznie będzie mu zależało, żeby dłużej pobawić się w śniegu.”

ROZDZIAŁ XIV

TYLKO DO WGLĄDU NIE DLA CUDZOZIEMCÓW

Memorandum

ADRESAT: Prezydent

NADAWCA: Sekretarz Obrony 7 grudnia

W SPRAWIE: Projekt „Jupiter”. nr: 89-989


1. Analitycy z DARPA doszli do wniosku, że przeniesienie całego personelu z Arecibo rodzi nieuchronne zagrożenie bezpieczeństwa projektu. W zasadzie zgadzam się z tą opinią.

2. Być może uda się podwyższyć standard istniejących instalacji radarowych w Kwajalein /na Pacyfiku/, tak aby spełniały one wymogi projektu „Jupiter”. W Kwajalein znajduje się wiele wymyślnej aparatury elektronicznej, spora jej część w magazynie, jako że jest to końcowa stacja naszego poligonu do testowania międzykontynentalnych pocisków balistycznych.

3. W Kwajalein byłoby znacznie łatwiej zapewnić projektowi bezpieczeństwo niż w Arecibo. Personel DOD znajduje się już tam i jest w stanie zapewnić absolutną tajność operacji.

4. Radioteleskop z Arecibo też może być wykorzystany do prac nad projektem „Jupiter”, bez ujawnienia pracującym tam cywilom tajnych elementów projektu.

5. Z wyżej wymienionych powodów gorąco doradzam, abyśmy przenieśli projekt „Jupiter” raczej do Kwajalein niż do Arecibo.


— Jak pan przemycił stąd list? — spytał komandor porucznik Tuttle, stojąc przy kominku w swym mundurze.

Stoner utkwił w nim chłodny wzrok. Jedyny dźwięk, jaki było teraz słychać w pokoju, stanowiło trzaskanie palących się bierwion. McDermott siedział po drugiej stronie stolika do kawy i huśtał się w fotelu na biegunach, a Stoner miał dla siebie całą sofę. Ubrany był w dres, jako że wyrwali go z gimnastycznej rozgrzewki na dworze, obok basenu.

— Włożyłem go do listu wysłanego do przyjaciela — odparł wreszcie, starannie dobierając słowa. — Nalepiłem znaczek i dołączyłem list do raportów i innej makulatury, którą wasi kurierzy zabierają stąd codziennie.

— Czy dał go pan Jo Cameracie, aby go wysłała? — spytał McDermott gniewnie.

Stoner rozpaczliwie szukał jakiejś wymówki, by nie narazić Jo.

— Niewykluczone, że to właśnie ona wzięła tę paczkę listów — powiedział wzruszając ramionami. — Naprawdę nie wiem.

Okrągła twarz Tuttle’a była śmiertelnie poważna.

— Czy zdaje pan sobie sprawę, że to było niewybaczalne pogwałcenie przepisów bezpieczeństwa?

Stoner potrząsnął głową.

— Nie napisałem ani słowa o tym, co robimy — rzekł. — Zapytałem tylko jednego z rosyjskich autorów, czy słyszał coś ostatnio o kosmitach.

— Zrobił pan wzmiankę o Jowiszu — warknął McDermott.

— I o pulsacjach radiowych — dodał Tuttle.

— I o wielu innych rzeczach — rzekł Stoner z sarkazmem. — Jeśli przeczytacie ten list w całości, przekonacie się, że nie puściłem pary z ust. Rosjanie mogli sami odebrać te sygnały, a w takim razie nie dopuściłem się żadnego pogwałcenia waszych przepisów.

Tuttle westchnął z wyrazem rozgoryczenia na twarzy.

— Pan zdaje się nie rozumie przepisów bezpieczeństwa — wycedził przez zęby.

— Albo nie chce rozumieć — wtrącił McDermott.

— Może po prostu mam je gdzieś — rzekł oschle Stoner.

— Może pan za to trafić do Leavenworth — ostrzegł go Tuttle.

Stoner, czując, że ogarnia go lodowaty spokój, zawsze poprzedzający wybuch gniewu, powiedział:

— Dobrze, tylko spróbujcie. Będziecie musieli urządzić mi proces, a ja przysięgam na wszystkich bogów, jacy istnieją, że niczego bardziej nie pragnę, jak pojawić się w sądzie. Przynajmniej będę miał wtedy adwokata.

To będzie więcej niż to, na co mi dotąd zezwoliliście.

Malutki komandor przestąpił niespokojnie z nogi na nogę i zerknął na McDermotta, który jednak nic nie powiedział.

— Przygotuję sobie drinka — poinformował ich Stoner, wstając z sofy i kierując się ku kuchni.

— Dobry pomysł — zawołał za nim Wielki Mac. — Zrób dla mnie przy okazji „Krwawą Mary”.

„Dlaczego nie napije się czegoś zwykłego? — mruczał do siebie Stoner. — Na przykład whisky.” Gdy już grzebał w kuchennych szafkach w poszukiwaniu składników zamówionego drinku, dobiegł go z salonu głos Tuttle’a:

— Jak jest tam sok pomarańczowy, napiję się i ja. Z odrobiną lodu.

— Czemu nie — powiedział Stoner. — Pracuję niedrogo — dodał już po cichu.

Przyrządzając drinki, słyszał ich, jak dyskutują o czymś z ożywieniem, a gdy pojawił się znów w salonie z trzema szklankami na tacy, zobaczył, że rozłożyli na dywanie dużą mapę i studiują ją uważnie. Zerknął na legendę mapy i przeczytał: „Atol Kwajalein”.

— Czy wy nie macie rodzin? — spytał, biorąc z tacy swojego „Jacka Danielsa”. — Przecież jest popołudnie w niedzielę, na pięć dni przed Bożym Narodzeniem. Na litość boską!

— Mamy do wykonania pracę — odparł Tuttle, nie odrywając wzroku od mapy.

— Chce pan obejrzeć mecz rugby w telewizji? — spytał kpiąco McDermott.

— Chcę zobaczyć się z moimi dzieciakami w Palo Alto — rzekł Stoner.

— Będzie pan miał szczęście, jeśli pozwolimy panu zadzwonić do nich na Wigilię — powiedział oschle McDermott.

Stoner rzucił się na sofę.

— A więc jednak wysyłają was na Kwajalein — zauważył. — Doskonale. Nie zasługujecie na Arecibo. Porto Rico jest za bardzo luksusowe dla takich łajdaków jak wy.

— Nie ma potrzeby używać takiego języka — rzekł Tuttle.

— Pozbawiliście mnie już wolności poruszania się — wybuchnął Stoner. — Nie próbujcie odebrać mi teraz wolności słowa!

— Wysłał pan utajnioną informację do Związku Radzieckiego — powiedział Tuttle, a na jego twarzy pojawił się lekki rumieniec. — To jest pogwałcenie przepisów bezpieczeństwa. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy to potraktować jako próbę szpiegostwa.

— A ja już wam powiedziałem, że każdy, nawet bardzo mierny adwokat, dałby wam porządnie w dupę. Za nielegalne zatrzymanie, za przymus, za dręczenie… do diabła, nikt nawet nie przeczytał mi moich praw.

Tuttle spojrzał nań spode łba i Stoner zdał sobie sprawę, że nieprzyzwoite słowo, jakiego użył, zbulwersowało małego oficera bardziej niż sytuacja prawna, w jakiej się znajdował.

Przez chwilę mierzyli się wzajemnie wzrokiem, po czym odezwał się McDermott:

— Niech pan słucha, Stoner. Musi pan zdać sobie sprawę, że to, czym się teraz zajmujemy, jest tak ważne, iż nie dopuścimy, aby przeszkadzały nam w pracy jakieś niuanse prawa.

— Niech pan to spróbuje powiedzieć sędziemu. Albo ławie przysięgłych.

— Pan nie będzie zawierał znajomości z sędzią — rzekł Tuttle. — Pojedzie pan na Kwajalein i będzie pan tam siedział dopóty, dopóki nie pozwolimy panu odejść.

— To znaczy tak długo, jak długo będzie trwała realizacja projektu Jupiter” — wtrącił McDermott. — Słuchaj, synu. Możesz albo być z nami, albo przeciw nam, ale nie zmieni to faktu, że pojedziesz na Kwajalein.

— Jakiż więc mam wybór?

— Bardzo duży! Jeśli będziesz z nami współpracował, Marynarka zapewne zapomni ci, że naruszyłeś przepisy bezpieczeństwa, i nie oskarży cię o szpiegostwo. Mam rację, Fred?

Tuttle skinął głową.

— A jeśli nie zachce pan z nami współpracować — rzekł komandor — wtedy zwołamy na Kwajalein posiedzenie sądu federalnego, osądzimy pana i będziemy trzymali na korwecie tak długo, aż nastaną odpowiednie warunki, aby pana przewieźć do więzienia federalnego na kontynencie.

Stoner popił nieco swego „Jacka Danielsa”.

— Czyli że zawsze wy będziecie górą? — spytał.

— Nie inaczej — powiedział McDermott.

— Wojskowa sprawiedliwość.

— Prawo jest po naszej stronie — upierał się Tuttle. — Już to sprawdziłem.

Stoner zaśmiał się.

— Co wy wiecie o prawie? — rzekł. — Wojskowa sprawiedliwość ma się tak do sprawiedliwości, jak wojskowy wywiad do drobnych cwaniaczków.

— Czemu się pan czepia wojskowego wywiadu? — obruszył się Tuttle. — Pracowałem w wywiadzie Marynarki.

— Tak, wiem. Jesteście tak sprytni, że wygraliśmy wojnę w Wietnamie — rzekł szyderczo Stoner.

— To był wywiad armii lądowej! Westmoreland! Jemu zależało tylko na dobrych wieściach. Znam wielu oficerów z wojskowej dwójki, których za karę wysyłano na coraz trudniejsze misje, jeśli tylko napisali jakiś realistyczny raport wywiadowczy. Dopiero gdy Viet Kong wykończył większość z nich, zorientowali się, że Westmorelandowi zależało jedynie na unikaniu strat w ludziach i optymistycznych fantazjach, zamiast raportów. Dlatego słali takie raporty i byli nagradzani łatwymi zadaniami, niedaleko kwatery głównej, gdzie było bezpiecznie.

— I przegraliśmy wojnę.

Tuttle skinął głową z niechętnym wyrazem twarzy.

— Tak, ale tam walczyła Armia Lądowa, nie my — rzekł. — Przecież gdyby nie moje doświadczenie w sprawach wywiadu, cały ten projekt „Jupiter” prawdopodobnie nigdy by nie powstał. Kiedy profesor McDermott powiedział mi o pulsacjach radiowych, od razu pomyślałem sobie, żeby użyć Wielkie Oko do dokładniejszych obserwacji Jowisza. To był mój pomysł.

Na twarzy McDermotta pojawił się rumieniec, lecz profesor nie zaprzeczył słowom komandora.

— I dlatego zostałem wciągnięty w tę sprawę, prawda? — spytał Stoner.

— Tak jest — zgodził się Tuttle. — I siedzi pan w tym na dobre. Nie wydostanie się pan.

— Więc jak? — spytał McDermott. — Będzie pan z nami czy przeciw nam?

Stoner patrzył na rozłożoną na dywanie mapę, lecz oczyma wyobraźni był gdzie indziej; obserwował tarczę Jowisza, a w jej pobliżu małą plamkę świetlną — statek kosmiczny, który wtargnął do układu słonecznego.

„Wtargnął?” — Stoner aż się zdziwił, że takie pojęcie nawiedziło go w myślach. Potem zdał sobie sprawę z wagi postawionego w ten sposób problemu. „Co to diabelstwo tu robi? Skąd przyleciało? Dlaczego przyleciało? Kto go wysłał?”

— No więc? — niecierpliwił się McDermott. — Jaka jest pańska decyzja?

Zamiast odpowiedzi Stoner wstał i ruszył w kierunku kuchni.

— Włóżcie palta — rzucił przez ramię. — Coś wam pokażę.

Zaintrygowani, mrucząc coś, poszli za nim ku tylnemu wyjściu.

W kuchni włożyli palta, a Stoner wśliznął się do ocieplanej wiatrówki.

Na dworze było zimno, ale sucho i bezchmurnie. Słońce świeciło mocno, lecz nie grzało z uwagi na wiatr, przed którym osłonięty był jedynie niewielki, ogrodzony teren za kuchnią.

— Czołem, Burt — pozdrowił Stoner strażnika stojącego nie opodal.

McDermott i Tuttle przystanęli w milczeniu.

Burt był cywilnym pracownikiem Marynarki i normalnie pracował w biurze w Bostonie. Za pilnowanie Stonera płacono mu jednak podwójnie. Stał więc przy ogrodzeniu z siatki, okalającym podwórze domu, i czuwał. Stoner uśmiechnął się do niego. Burt był tęgawym pięćdziesięciolatkiem. Jego ciało było niegdyś jednym mięśniem, lecz obecnie zawierało więcej piwa niż muskułów.

— Burt pilnuje domu w niedzielę — wyjaśnił Stoner McDermottowi i Tuttle’owi. — Kiedy Dooley i młodzi faceci mają wolne.

— Jak pan się miewa, doktorze Stoner — pozdrowił go Burt z uśmiechem. — Wciąż nie mogę zapomnieć o tych deskach, które złamał pan w zeszły weekend gołymi rękami. Następnym razem, jak będę musiał narąbać drew do kominka, będę wiedział, do kogo iść.

— Nie ma sprawy, Burt — odparł wesoło Stoner.

Stanął w pozycji na baczność i rozluźnił się zupełnie. „Tae kwon do” oznacza dyscyplinę — powiedział do siebie. — Prawdziwy uczeń nie szuka walki.”

Ruszył powoli do przodu ku siatkowemu ogrodzeniu, starannie regulując tempo oddychania. Trzej pozostali mężczyźni obserwowali go z ciekawością. Zbliżywszy się do stalowego słupa ogrodzenia, Stoner zatrzymał się, i nagle, z najdzikszym okrzykiem, na jaki mógł się zdobyć, podskoczył i podeszwą buta kopnął słup na wysokości swej głowy.

Stalowa rura wygięła się i zadźwięczała jak struna gitary. Całe ogrodzenie gwałtownie zadrżało.

Stoner kopnął po raz drugi, również z dzikim okrzykiem, ale tym razem lewą stopą. Słup wygiął się jeszcze bardziej.

— Ejże, doktorze, co pan, u diabła, robi? — spytał ktoś stojący za nim.

Stoner obejrzał się i rzucił strażnikowi śmiertelnie poważne spojrzenie.

— Ja tylko ćwiczę, Burt — wyjaśnił.

— O, rany, przez minutę myślałem, że chce pan rozwalić płot!

— Gdybym chciał, mógłbym to zrobić — odparł Stoner, patrząc w oczy Tuttle’owi.

— Widzę to.

— Wyobraźcie sobie teraz, co takie kopnięcie robi z głową człowieka. Nawet takiego osiłka jak Dooley.

McDermott oblizał wargi i zerknął na Tuttle’a.

— Czy ma pan przy sobie rewolwer, Burt? — spytał Stoner.

Jego ręka bezwiednie sięgnęła ku kaburze ukrytej pod paltem.

— Myśli pan, że zdołałby go pan wyciągnąć, zanim kopnąłbym pana w głowę?

Burt patrzył nań przez chwilę, potem niepewnie się uśmiechnął.

— Robi mnie pan w konia… prawda, doktorze Stoner?

Stoner zamknął na moment oczy i skinął głową.

— Tak, Burt. Robię cię w konia. — Potem utkwił ponownie wzrok w Tuttle’u i dodał: — Gdybym tylko chciał stąd uciec, mógłbym to zrobić. Mógłbym rozwalić łeb Dooleyowi i jego dwóm pomocnikom, zanim zdążyliby krzyknąć. Jedyny powód, dla którego tu jestem, jest ten, że chcę tu być.

— Nigdy nie sądziłem… — zaczął Tuttle, lecz Stoner uciszył go, podniósłszy do góry palec.

— Nie lubię być traktowany jak więzień — rzekł — ale już pierwszego dnia zdecydowałem się wam ulec, ponieważ wiem i wiedziałem długo przed nim — Stoner zrobił gest w stronę McDermotta — jak ważny jest ten projekt.

— Posłuchaj, Stoner, uważnie — zatokował Wielki Mac, lecz ten zignorował go.

— Jestem tutaj i zostanę — mówił. — Więc nie próbujcie mi grozić, bo nie jestem dzieciakiem, którego łatwo nastraszyć. Pamiętajcie o tym!

Przez dłuższą chwilę nie padło żadne słowo i tylko McDermott z Tuttle’em wymieniali niespokojne spojrzenia. Stoner zaś słuchał, jak wzdycha wiatr i szepczą coś korony bezlistnych drzew.

Wreszcie Tuttle przerwał milczenie.

— Wyłożył nam pan swój punkt widzenia — rzekł, nie przestając patrzeć na zgięty słup. Potem na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. — Cieszę się, że jest pan po naszej stronie — dodał.

Stoner skinął głową i ruszył ku drzwiom kuchni.

— Ale my wciąż musimy sprawować ścisłą kontrolę nad wszystkimi zaangażowanymi w projekt — powiedział Tuttle, podążając za nim.

— Ja to rozumiem — rzekł Stoner. — Ale nie bredźcie o tym, że nie będę mógł zadzwonić do moich dzieciaków.

— W porządku… jak długo nie będzie pan próbował przemycać listów na zewnątrz.

— Nie będę.

Weszli do kuchni i Stoner zdjął wiatrówkę, zaś McDermott i Tuttle skierowali się prosto ku drzwiom frontowym i dalej ku zaparkowanemu przed domem samochodowi. Stoner odprowadził ich do wyjścia i zerknął na dróżkę prowadzącą do autostrady. Po tej stronie domu nie było żadnego ogrodzenia.

Tuttle wsiadł do samochodu i uruchomił silnik, lecz McDermott ociągał się z wyjściem, zerkając na Stonera spode łba. Wreszcie rzekł:

— Proszę się nie spodziewać, że Jo Camerata będzie tu nadal przyjeżdżała i tańczyła walca. Skreśliłem ją z listy kurierów.

— Pan…? Co takiego?

— Wiem, że ona zajęła się tym pana listem — rzekł McDermott głosem niskim jak pomruk gromu. — Bez względu na to, jak bardzo każde z was będzie temu zaprzeczać.

— To jeszcze nie powód, żeby…

McDermott uśmiechnął się po szelmowsku.

— Słuchaj, synu. Ona nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie skończy się ta jej kurierska rutyna. Dostała od pana wszystko, co było możliwe, a więc same kłopoty. Ja natomiast mogę jej pomóc dostać się na Wydział Inżynierii Lotniczej Uniwersytetu. Pan wie, że ona chce być astronautką.

Stoner miał ochotę wyrżnąć McDermotta w jego szelmowską, uśmiechniętą gębę, lecz się opamiętał.

— Tak, wiem — rzekł.

— Ona jest teraz ze mną. Wypadł pan z jej planu gry.

Tuttle dał lekko znać klaksonem, że się niecierpliwi. McDermott ruszył w stronę samochodu, lecz zaraz przystanął i odwróciwszy się, jeszcze raz spojrzał na Stonera.

— Niech się pan nie martwi — rzekł. — Zapewnię jej troskliwą opiekę.

Stoner stał w drzwiach, jak w pułapce, niezdolny do zrobienia kroku. Kipiał z gniewu.

ROZDZIAŁ XV

ŚCIŚLE TAJNE

NIE DLA CUDZOZIEMCÓW

Memorandum


5 stycznia Dossier: 84-662

Nr: ONM/Log/vjd


ADRESAT: Kom./por. F. G. Tuttle, ONR.

NADAWCA. — V. J. Driscoll, ONM.

W SPRAWIE: Przenosiny projektu „Jupiter”.


1. Faza planowania przenosin projektu „Jupiter” została zakończona.

2. Logistyczne przygotowania na Kwajalein są w toku, tak by przyjąć personel i urządzenia projektu „Jupiter” w terminie do 15 kwietnia.

3. Odpowiedzialność administracyjną za Kwajalein i za przyległe placówki zostanie przeniesiona na Marynarkę Wojenną nie później niż 15 stycznia.

4. Miejscem odlotu dla personelu zaangażowanego w projekt „Jupiter” będzie baza lotnicza Marynarki Wojennej w South Weymouth, Maryland. Cały personel zostanie przewieziony drogą powietrzną dwoma samolotami C-141.

Marynarka dostarczy także trzeci samolot tego typu lub, w razie potrzeby, jeden /!/ C-5A do transportu aparatury.

5. Jest konieczne, aby cały personel i członkowie rodzin byli gotowi do odlotu nie później niż 15 kwietnia. W razie potrzeby do dyspozycji rodzin odlatujących członków personelu będą oddane pokoje rekreacyjne w bazie w South Weymouth.


Sally Ellington pośpiesznie zrzuciła z nóg swe pantofle na niskim obcasie i nachylając się nad zalegającymi biurko papierami, sięgnęła po słuchawkę telefonu. Wahała się przez dłuższą chwilę, po czym rzuciwszy szybkie spojrzenie na zamknięte drzwi do przyległego, pustego biura, szybko wystukała dobrze znany numer telefonu.

— Halo — rozległ się w słuchawce śpiący męski głos.

— To ja, Sally — powiedziała.

— O tej porze?

— Uspokój się i posłuchaj — rzekła rozkazująco. — Mam dobrą wieść dla twojego szefa. Coś, co mu pomoże zostać następnym prezydentem.

Po drugiej stronie linii zapanowała cisza.

„Czyżby nie był sam w tym swoim łóżku wodnym?” — pomyślała z niepokojem.

— Cóż takiego? — rozległ się w końcu jego głos.

— Prezydent postanowił powiadomić Rosjan o tym… no wiesz, o czym.

— „Jupiter”? — spytał bez chwili zwłoki.

— Tak. Zamierza skorzystać z gorącej linii.

— Jezu Chryste!

— Gdy ludzie się o tym dowiedzą, nie ma mowy, aby za rok wygrał znów wybory.

— No… nie wiem. On…

— Ale ja wiem — powiedziała Sally Ellington. — Lepiej od ciebie. On jest skończony. Gdy tylko ta wiadomość przecieknie do prasy, przepadł.

— Dlaczegóż więc mówisz mi o tym? Jeśli powiem sekretarzowi…

Uśmiechnęła się do siebie.

— Decyzja należy do ciebie — rzekła. — Chciałam się tylko upewnić, że o tym wiesz.

— Rozumiem. — Jego głos na chwilę przycichł. — Jestem ci bardzo wdzięczny, Sally. Masz u mnie jeden numer.

Skinęła głową i spróbowała sobie wyobrazić obiecany rewanż. „Pewnie w tym jego łóżku wodnym” — pomyślała.


W Massachusetts słońce zachodzi zimą o czwartej, a jako że była już niemal szósta, na zewnątrz obserwatorium panowały iście egipskie ciemności, gdy Jeff Thompson analizował zalegające biurko wydruki komputera.

Obok niego siedziała Jo Camerata i wodziła palcem po długiej kolumnie liczb. Thompson czuł emanującą z jej włosów delikatną woń jakiegoś ziołowego szamponu. Jej paznokieć nie był polakierowany, lecz starannie opiłowany.

„Jesteś szczęśliwym mężem” — pomyślał o sobie Thompson, ale zaraz nawiedziła go refleksja, że nie jest przecież z kamienia.

— Wiem, że te liczby są idiotyczne — mówiła Jo — ale takie wychodzą z komputera. Trzy razy sprawdzałam program, żeby się upewnić, ale za każdym razem wychodzi to samo.

Niemal ocierała się o jego ramię, tak iż mógł czuć ciepło jej ciała. Z trudem koncentrując uwagę na leżącym przed nim wydruku, zapytał:

— Czy to jest ostatni wydruk?

— Tak — odparła. — Cała ta kolumna to dane z obserwacji Wielkiego Oka.

Thompson spojrzał gniewnie na liczby. Upłynęły lata od czasów, gdy sam rozwiązywał zadania z mechaniki nieba. Odkąd zrobił doktorat i podjął pracę pod kierunkiem McDermotta, nigdy nie zaistniała potrzeba, by osobiście musiał wyliczać elementy orbit i torów ciał w przestrzeni. Po to byli studenci podyplomowi. Oni odwalali za niego tę żmudną robotę.

Ale ten ostatni zestaw liczb, które jak wąż wypełzły z komputerowej drukarki, był naprawdę bezsensowny. Wyglądał tak idiotycznie, że musiał się nim zająć sam.

Potrząsnął głową.

— Proszę pokazać te dane Keithowi — rzekł. — To coś raczej dla niego niż dla mnie.

Jo odsunęła się lekko od niego.

— Nie wolno mi już tam bywać — powiedziała. — Profesor McDermott nie chce, abym się z nim widywała.

— Już pani nie jest kurierką?

— Nie. Mac nie chce nawet, żebym telefonowała do Keitha.

Thompson nasunął znów na oczy okulary i rzucił jej przeciągłe spojrzenie.

— I co pani na to? — spytał. — Sądziłem, że pani i Keith, jesteście, hmm.

Jo pokręciła głową.

— Wolałabym raczej o tym nie mówić — powiedziała.

— Nie może pani nawet do niego zadzwonić?

Rozłożyła bezradnie ręce.

— Jego telefon jest na podsłuchu. Mac kazał rejestrować wszystkie rozmowy, te od niego i te do niego.

— Boże Święty! Czy jesteśmy w Rosji?

Jo nic nie odpowiedziała.

— No cóż — rzekł Thompson — W takim razie ktoś inny będzie musiał mu dostarczyć tę puszkę robaków.

— Może poślemy mu te dane drogą kablową? — zasugerowała delikatnie Jo. — Jego komputer jest podłączony do naszej sieci.

— Czemu nie? To dobry pomysł.

Jo spojrzała znów na kolumnę liczb i lekko się skrzywiła.

— Nie wiem, czy to ja się mylę, czy komputer — powiedziała.

Thompson wzruszył lekko ramionami.

— Gdybym to ja wiedział. Musiałbym tu spędzić całą noc, żeby się zorientować, co jest grane.

— Prawdopodobnie gdzieś się pomyliłam — rzekła z nutą samokrytycyzmu w głosie.

— Żyje pani ostatnio w ciągłym napięciu.

— To mnie jeszcze nie usprawiedliwia.

Thompson odsunął się lekko od biurka i usiadł prościej na swym krześle.

— Mac przysuwa się do pani, prawda?

— Bardziej niż można by pomyśleć — odparła ze sztucznym uśmiechem.

Thompson poczuł, że jego serce zaczyna bić coraz szybciej. Jo wyglądała tak bezbronnie, tak krucho.

— To wstyd, że Keith wciągnął panią w tę aferę z listem. Co za pomysł, żeby pisać do Rosjan!

— On im nie wyjawił nic tajnego — wybuchnęła.

— Ale Marynarka myśli inaczej.

— On jest zupełnie w porządku — upierała się. — Nie zrobiłby niczego, co mogłoby komuś zaszkodzić.

— Chamberlain też nie zrobił — zaśmiał się Thompson.

— Kto?

— Neville Chamberlain, brytyjski premier, który ugiął się w Monachium przed żądaniami Hitlera.

— Och — szepnęła. — Historia.

Nagle Thompson poczuł się bardzo stary.

Głowili się jeszcze przez godzinę nad komputerowymi wydrukami, ale Thompson nie mógł się skoncentrować. Miał natomiast ochotę zająć się Jo. W końcu olbrzymim wysiłkiem woli odsunął się od biurka i wstał.

— Słuchaj, dziecko. Idź lepiej do domu — rzekł do niej. — Ja tu zostanę i może rano będę już wiedział, o co w tym wszystkim chodzi.

Spojrzała nań zaniepokojona.

— Zostanę tu i będę panu pomagała…

— Nie — rzekł stanowczo i z desperacją. — Proszę jechać do domu i przespać się. Zadzwonię do żony i powiem jej, żeby utuliła dzieciaki i zostawiła gdzieś kolację dla mnie. Pani wie, że mam trójkę dzieci?

— Tak, wiem.

— No to proszę jechać. Zobaczymy się jutro.

Wstała z krzesła powoli, jakby niechętnie, i skierowała się ku drzwiom.

— Sprawdzę jeszcze zapisy przyrządów na dole — powiedziała.

— Doskonale, Jo. Dobranoc.

Przez długą chwilę wpatrywał się w drzwi, w których zniknęła, po czym podniósł słuchawkę i zadzwonił do żony. Numer był jednak zajęty. „Nancy i jej cholerne przyjaciółki” — pomyślał zniechęcony. Pochylił się nad wydrukami, próbując zapomnieć o Jo, gdy nagle usłyszał jej głos:

— Doktorze Thompson!

Podniósł wzrok znad papierów i zobaczył ją znowu w drzwiach swego pokoju. Na jej twarzy malował się wyraz troski i zaskoczenia zarazem.

— Co się stało? — zapytał.

— Sygnały z Jowisza… — powiedziała, z trudem łapiąc oddech. — Już ich nie słychać!

— Co takiego? — Wyskoczył jak z procy ze swego krzesła i okrążywszy biurko, pośpieszył z Jo na dół.

Duża sala obserwatorium była dziwnie spokojna. Oprócz nich nie było w niej nikogo, gdyż nocna zmiana miała przybyć dopiero za godzinę. Duże szafy z aparaturą elektroniczną buczały cicho, jedna do drugiej. Ale pisaki urządzeń rejestrujących przestały drgać i kreśliły już tylko linie proste.

Thompson okrążył biegiem wyspę biurek w środku sali i chwyciwszy pierwsze lepsze słuchawki, włączył ich wtyczki do gniazdka w jednej z szaf. Przyłożył jedną słuchawkę do ucha i cały zamienił się w słuch.

Na próżno.

Słychać było jedynie syk promieniowania tła, tak jakby wszechświat podśmiewał się z niego. Sygnały przestały dochodzić.

ROZDZIAŁ XVI

Dziś wieczorem byłem świadkiem jednego z największych błędów politycznych wszechczasów. Prezydent Stanów Zjednoczonych, używając gorącej linii, poinformował premiera Rosji Radzieckiej, że usiłujemy nawiązać kontakt z pozaziemskim statkiem kosmicznym, który odkryliśmy w pobliżu Jowisza.

Premier udawał, że nie jest zdziwiony tą wiadomością. Powiedział, że radzieccy naukowcy również zajmują się tym problemem. Prezydent zaproponował stworzenie wspólnego programu badań, w którego ramach nastąpiłaby wymiana naukowców, informacji i wspólne korzystanie z placówek naukowych obu krajów. Premier aż zaśmiał się z radości i powiedział, że bardzo mu się to podoba.

Jakże by inaczej! Lepiej nie mógłby sobie wymarzyć. A tymczasem ta odrobina poparcia, którą prezydent cieszył się w Kongresie, zostanie partii zabrana, gdy parlamentariusze dowiedzą się, że wydaje on Sowietom nasze największe tajemnice naukowe. W imię pokoju i braterstwa!

Wygląda teraz na to, że nie mam innego wyjścia, jak spróbować wyrwać mu nominację partii. Muszę potraktować bardzo poważnie te spotkania przedwyborcze. To jest jedyna nadzieja dla partii w listopadzie.

Z prywatnego dziennika WALDENA C. VINCENNESA, Sekretarza Stanu


Kardynał Otto von Friederich, zgrzytając z bólu zębami, rozpoczął wspinaczkę po marmurowych schodach, prowadzących do rezydencji papieża. W oczach posłańców i duchownych, sunących korytarzami Watykanu w wiecznych interesach Świętej Matki-Kościoła, kardynał wydawał się być wzniosłym symbolem surowości i godności; milczący, majestatyczny, spowolniony, być może przez wiek i artretyzm, ale jak z obrazka wycięty książę Kościoła, ze swymi białymi włosami, ascetyczną twarzą i w falbaniastych czerwonych szatach.

Kardynał von Friederich wiedział, co robi. Jego siła w Watykanie była iluzoryczna. Ten nowy papież nie miał czasu dla starego człowieka, przywiązanego do tradycji i dawnego sposobu myślenia. Jego audiencje u Ojca Świętego były już dziś bardzo formalne. Dni jego świetności i prawdziwej siły należały do przeszłości.

Pnąc się teraz po zimnych, marmurowych schodach, odmawiał bezgłośnie różaniec. Jego bóle wzmagały się z dnia na dzień. Wiedział oczywiście, że była to pokuta i że Bóg nie ześle mu krzyża zbyt ciężkiego, aby go nieść. Ból był wszakże intensywny i na czole purpurata szkliły się kropelki potu.

Na szczycie schodów spotkał kardynał starszego, białego jak kreda monsignora, który w milczeniu wprowadził go do niewielkiego, chłodnego pokoju.

Był tam już oczywiście kardynał Benedetto w czerwonej pelerynie, owiniętej wokół swego krępego ciała. Benedetto zawsze przypominał von Friederichowi tureckiego tragarza kolejowego; przysadzisty, o śniadej cerze, prawie zupełnie łysy, choć o niemal dwadzieścia lat młodszy od von Friedericha. Był on wszelako prawą ręką nowego papieża, papieskim sekretarzem stanu, powiernikiem i doradcą Jego Świątobliwości. Natomiast pozycja von Friedericha — jako szefa biura Propaganda FIDE (nazwa watykańskiego biura zajmującego się szerzeniem wiary.) — zmalała wydatnie w ostatnich czasach, stając się czymś w rodzaju synekury dla starego schorowanego człowieka.

„Jakże inaczej było za dawnych dni — myślał sobie von Friederich. — Przez całe życie służyłem włoskim papieżom i walczyłem z dominującymi w Rzymskiej Kurii Włochami. Teraz mamy polskiego papieża i Włosi wreszcie mnie przygwoździli.”

— Księże kardynale — powiedział Benedetto po włosku.

Von Friederich ledwie dostrzegalnie skłonił głowę, ale nawet ten ruch przyprawił go o ból.

W pokoju nie było prawie mebli. Małe drewniane biurko otoczone kilkoma krzesłami o twardych siedzeniach. Niewielka lampa na biurku zapewniała pomieszczeniu oświetlenie. Za oknami mrok spowijał już przepyszne watykańskie ogrody.

W ponurym półmroku pokoju von Friederich ledwie mógł dojrzeć na ścianach freski Tycjana czy może Rafaela. Nigdy nie potrafił ich rozróżnić. „Watykańskie tapety” — powiedział do siebie, uważając, by nie zbliżyć się zbytnio do kardynała Benedetto.

Nagle część malowidła, przedstawiającego kongregację świętych z oddaniem wielbiących Boga, rozchyliła się na dwie strony i ukazały się drzwi, sprytnie ukryte w ścianie. Do pokoju wkroczył papież — silny, dziarski uśmiechający się do nich obu.

Wydawało się, że pokój stał się jaśniejszy. Ojciec Święty miał na sobie, oczywiście, białe szaty, lecz wbrew samemu sobie von Friederich musiał przyznać, że to promieniująca energią twarz Jego Świątobliwości napełniała pokój blaskiem. Była to otwarta twarz robotnika, pospolitego człowieka wyniesionego do wielkości, taka, jaką być może miał święty Piotr — rybak, nie arystokrata. Ale von Friederich wiedział, że rządzi on zarówno arystokratami, jak rybakami.

Obaj kardynałowie uklękli i ucałowali papieski pierścień. Papież uśmiechnął się i gestem ręki zachęcił ich, by usiedli.

— Do dzieła! — powiedział po włosku. — Dziś żadnych formalności. Mamy zbyt dużo spraw do rozważenia.

Po chwili dyskutowali już z ożywieniem o dziwnych sygnałach radiowych z Jowisza, o których amerykańska hierarchia poinformowała Watykan zaledwie kilka dni temu.

— Mój doradca naukowy — rzekł papież — monsignor Parelli jest tak podekscytowany, że wychodzi wprost z siebie. Uważa, że to jest najcudowniejsza rzecz, jaka się zdarzyła na Ziemi od dwóch tysięcy lat.

— Ale to jest niebezpieczne — zauważył von Friederich.

— Niebezpieczne, mój bracie?

Von Friederich zawsze miał wysoki, niemal dziewczęcy głos. W latach szkolnych musiał z tego powodu staczać liczne walki z rówieśnikami. Teraz czynił wysiłki, by brzmiał on spokojnie, równo i przekonywająco. Nie chciał też pokazać po sobie, że cierpi dojmujący ból.

— Gdy wieść o tym pozaziemskim… obiekcie… dotrze do opinii publicznej, co musi nastąpić prędzej czy później, wszyscy będą oszołomieni i przerażeni. Przypomina sobie Wasza Świątobliwość hałas, jaki powstał ćwierć wieku temu wokół sputnika?

Papież skinął głową.

— Tak, ale to było głównie na Zachodzie.

— To będzie niczym w porównaniu z reakcją ludzi na wiadomość o kosmitach w naszym układzie słonecznym. Kim oni są? Jak wyglądają? Czego chcą? Kogo czczą? — Ostatnie pytanie wypowiedział zdławionym szeptem.

Papież już otwierał usta, aby coś powiedzieć, lecz rozmyślił się i pogłaskał się po swym szerokim podbródku.

— Zgadzam się z tą opinią, Wasza Świątobliwość — rzekł kardynał Benedetto. — Obecność tych istot będzie bardzo niebezpieczna dla wiernych.

Papież cofnął się na krześle i jął wystukiwać palcami jakiś takt na swym kolanie.

— To jest jakaś próba — rzekł w końcu.

— Próba?

— Tak, próba naszej wiary, moi bracia. Próba naszej odwagi, naszej inteligencji. Ale przede wszystkim próba naszej wiary.

— Całkiem możliwe — zgodził się pospiesznie Benedetto.

Von Friederich nic nie odpowiedział, ale pomyślał sobie, że Włoch znów chce się przypochlebić.

— Amerykanie odkryli te sygnały radiowe i coś, co, ich zdaniem, może być statkiem kosmicznym — rzekł papież — jeśli dobrze rozumiem informację, którą otrzymaliśmy.

Benedetto skinął głową.

— Sygnały radiowe z planety Jowisz. A w przestrzeni niedaleko niej… jakiś obcy… obiekt kosmiczny.

Von Friederich zacisnął zęby.

— Wierzę, że nauka prowadzi do wiedzy — mówił papież — a co za tym idzie, do doskonalenia ludzkiej inteligencji. Ten obcy obiekt może dopomóc naukowcom dowiedzieć się czegoś więcej o wszechświecie, a więc również więcej o dziełach Bożych.

— Ach, rozumiem — odezwał się Benedetto. — Jeśli nawiążemy kontakt z tymi przybyszami z kosmosu, będziemy mogli się dowiedzieć więcej o dziełach rąk Bożych, o Jego stworzeniach.

Papież spojrzał nań i skinął głową z aprobatą.

— Ale Kościół Święty Matka Nasza ma przecież obowiązek chronić swe dzieci od błędów i niebezpieczeństw — rzekł von Friederich. — Tak zdecydowanie, jak tylko może. Zwłaszcza przed tym, co mogłoby zagrozić ich nieśmiertelnym duszom.

Benedetto zwrócił się ku niemu.

— Nie rozumiem, jak… — zaczął.

— Ten obiekt kosmiczny — ciągnął kardynał von Friederich, czując, że jego głos słabnie — wywoła wstrząs u wielu wiernych. Nasza katolicka trzoda wciąż zamieszkuje w większości bardzo zacofane rejony globu: Amerykę Łacińską, Afrykę, Azję. Nawet w różnych częściach Europy czy Ameryki Północnej liczni katolicy wiedzą bardzo niewiele o współczesnym świecie. Obawiają się nowoczesnej nauki. Trzymają się kurczowo wiary, aby czerpać z niej oparcie w swym trudnym życiu.

— Oczywiście — zgodził się papież.

— A ich Kościół — mówił von Friederich — zawsze utwierdzał ich w przekonaniu, że jesteśmy stworzeni przez Boga. I że jesteśmy sami.

— Ale Kościół nigdy nie negował możliwości istnienia innych stworzeń Bożych gdzieś we wszechświecie — zauważył Benedetto.

— Nie negował formalnie — poprawił go von Friederich. — Ale Kościół Święty Matka Nasza nigdy nie przygotowywał też wiernych na spotkanie z innymi stworzeniami z przestrzeni kosmicznej.

— Bardzo słusznie, przyjacielu — mruknął papież. — Bardzo słusznie. Nawet w Redemptor hominis napisałem, że człowiek otrzymał od swego Stwórcy władzę nad światem widzialnym.

— Jeśli świat dowie się nagle, że są we wszechświecie inne inteligentne istoty, i że przewyższają nas w różnych fizycznych aspektach… — Von Friederich przymknął oczy, by ukryć atak bólu. — Wiara wielu katolików zostanie wystawiona na ciężką próbę.

Benedetto skinął niechętnie głową.

— Cały fundament, na którym opiera się wiara, może się zatrząść — rzekł. — To będzie największy cios dla wiary od czasów Lutra.

Von Friederich potrząsnął przecząco głową.

— Nie Lutra, lecz Galileusza i innych uczonych. To oni zniszczyli autorytet Kościoła Powszechnego. Luter byłby bez nich niczym. Rzym dawał sobie radę ze schizmami i herezjami, dopóki uczeni nie doprowadzili do ruchu protestanckiego.

— Ostry pogląd na naukę — rzekł papież z uśmiechem.

— Heretyków zawsze możemy nawrócić, jeśli jest dość czasu — mówił von Friederich trzęsącym się głosem. — To naukowcy wstrząsnęli posadami Kościoła.

Papież wzniósł rękę do góry.

— Nie zebraliśmy się tu, aby wznawiać dawne spory — rzekł. — Nauka odkryła ten pozaziemski obiekt. Jak nasz Kościół ma się ustosunkować do tego faktu?

— Modlić się, żeby odleciał — rzekł von Friederich.

— Wygląda na to — odezwał się Benedetto — że zarówno Amerykanie, jak Rosjanie starają się utrzymać tę sprawę w tajemnicy; przynajmniej dotąd tak postępowali.

— Doskonale!

— Wzmiankują na temat możliwości współpracy w badaniach nad tym zagadnieniem — mówił Benedetto — ale zarówno jedni, jak drudzy chcą wykorzystać technikę przybyszów tylko dla siebie, dla swych wojskowych celów.

Twarz papieża przybrała wyraz smutku.

— Oczywiście — rzekł. — O czym innym mogliby myśleć? Ale jak długo będą w stanie trzymać to w tajemnicy przed opinią publiczną?

— Prędzej czy później ktoś się wygada — zgodził się Benedetto.

— Musimy zdecydować, jak odnieść się do tej sprawy, gdy przestanie ona być tajemnicą — powiedział papież.

— Moglibyśmy ją podać sami do publicznej wiadomości — zaproponował Benedetto.

— O nie! — zaprotestował von Friederich.

Przydałoby to Ojcu Świętemu prestiżu — upierał się Benedetto. — I przekonałoby wiernych, że nasz papież niczego się nie obawia.

Von Friederich przez chwilę nad czymś medytował, po czym rzekł:

— Jeśli Amerykanie i Rosjanie trzymają sprawę w tajemnicy, mogliby wszystkiemu zaprzeczyć, gdybyśmy się wychylili z jakąś oficjalną informacją. Przecież ani jedni, ani drudzy formalnie nie donieśli o swym odkryciu. My dowiedzieliśmy się o nim najbardziej delikatnymi kanałami. A Rosjanie…

Na twarzy Benedetta pojawiło się zniecierpliwienie.

— Przywódcy amerykańscy i sowieccy mogą chcieć utrzymać wszystko w tajemnicy, ale nie ich naukowcy. Jestem tego pewny. A przecież jest wielu naukowców w różnych krajach, którzy potwierdziliby naszą informację o odkryciu, gdyby Jego Świątobliwość podał ją do publicznej wiadomości.

— Czy to jest pewne? — spytał papież.

— W zasadzie tak, Wasza Świątobliwość.

— W zasadzie — powtórzył kpiąco von Friederich.

— Ale czy zdecydowaliśmy już — pytał papież — że chwila dojrzała do publicznego podania przez nas tej wiadomości?

— Musimy się nad tym poważnie zastanowić, zanim nadamy sprawie lawinowy bieg — rzekł von Friederich.

Papież podniósł jedną brew i zerknął na niego.

— Propaganda Fide chciałaby mieć kilka tygodni na przemyślenie tej sprawy? — zapytał.

— Tak, Wasza Świątobliwość.

— Czy może kilka miesięcy?

Von Friederich próbował wzruszyć ramionami, lecz nie był w stanie tego zrobić z powodu bólu.

— Nie mamy już miesięcy — ponaglał Benedetto. — Może nie mamy też tygodni na rozważania. Musimy się zdecydować zaraz. Szybko!

Papież zwrócił głowę w jego stronę.

— Zdążyłem się już nauczyć — rzekł — że tu, w Watykanie, nic nie robi się szybko.

— Ale jedną rzecz musimy zrobić zaraz — upierał się Benedetto — oczywiście, za aprobatą Jego Świątobliwości.

— Cóż takiego?

— Amerykanie zapraszają Rosjan i naukowców z innych krajów do współpracy przy badaniu tych sygnałów i próbie kontaktu z odkrytym obiektem. Tworzą jakiś wspólny program.

— I co dalej?

— Tak mi powiedzieli nasi ludzie w Waszyngtonie — rzekł Benedetto i w jego głosie zabrzmiała nuta zadowolenia z siebie. Takie było w każdym razie wrażenie von Friedericha.

— Co to wszystko ma wspólnego z nami? — pytał papież.

— Powinniśmy włączyć do tego programu naszego naukowca. O ile oczywiście Amerykanie są szczerzy w tym, co mówią.

— Naukowca z łona Kościoła? Ależ kto…?

— Mamy odpowiedniego człowieka — powiedział Benedetto z taką miną, jakby wyciągnął królika ze swego kapelusza. — Brata dominikanina z klasztoru w Langwedocji. Kiedyś był światowej sławy kosmologiem. Otrzymał nagrodę Nobla za swe teorie…

— Kosmologa, który dostał Nobla i potem wybrał życie mnicha? — przerwał mu von Friederich.

Benedetto rozłożył bezradnie ręce.

— Chciał uciec od świata. Miał problemy z alkoholem. Kursowały też plotki… na temat jego cielesnych ekscesów.

— I ten człowiek miałby reprezentować Watykan?

— Jest już dziś znacznie starszy — rzekł Benedetto. — Życie klasztorne oczyściło go.

— Czy będzie w stanie oprzeć się pokusom, gdy opuści klasztorne mury? — pomyślał głośno papież.

Benedetto uśmiechnął się.

— W jakiejś naukowej placówce badawczej, myślę, że tak — rzekł.

— Jak się nazywa?

— Reynaud. Edouard Reynaud.

— Nigdy o nim nie słyszałem — mruknął von Friederich.

— To bardzo sławny naukowiec.

— Dobrze — zgodził się papież. — Proszę się zwrócić do jego zakonu i poprosić o jego usługi. Najpierw powinien jednak pojawić się tutaj i omówić sprawę szczegółowo z księdzem kardynałem.

— Tak jest, Wasza Świątobliwość. — Benedetto skłonił lekko głowę.

Von Friederich zebrał wszystkie swoje siły i powiedział:

— Ale nie będziemy tego podawać do publicznej wiadomości. Nie możemy niepokoić wiernych.

Papież skinął głową.

— Zgadzam się, księże kardynale. Skoro Amerykanie i Rosjanie, trzymają język za zębami, my musimy również.

Ból kardynała był trudny do wytrzymania, ale towarzyszyło mu teraz uczucie ulgi, niemal wdzięczności. „Choć tyle dokonałem — myślał. — Jeszcze raz odparłem włoską inwazję. Uchroniłem Namiestnika Chrystusa przed popełnieniem grubego błędu.”

Von Friederich, chociaż ból przesłaniał mu oczy czerwoną mgłą, z satysfakcją dostrzegał wyraz rozczarowania na śniadej twarzy Benedetta.

ROZDZIAŁ XVII

STARCIE ZWOLENNIKÓW UFO I ORĘDOWNIKÓW ODRODZENIA RELIGIJNEGO

/San Diego/ O mało nie doszło do rozruchów podczas wczorajszego zgromadzenia wiernych w parku Marineland, gdzie zwolennicy Miejskiego Ewangelisty, Williego Wilsona, starli się ze zwolennikami UFO, którzy przybyli na spotkanie.

Policja ocenia, że ponad sześć tysięcy osób zgromadziło się na terenie parku, aby wysłuchać kazania pastora Wilsona, który doradza, by „obserwować niebo”. Wkrótce po tym, jak zaczął przemawiać, zorganizowana grupa zwolenników UFO jęła krzyczeć, gwizdać i machać rękami na znak protestu. Doszło do bójek, ale policja uzbrojona w pałki i gaz łzawiący szybko położyła kres szamotaninie.

— On jest niepoważny — powiedział o pastorze Wilsonie miejscowy ekspert do spraw UFO, Fred W. Weddell. — Usiłuje wszystkich przerazić wizją końca świata, a my wszyscy wiemy, że kosmici są nam przyjaźni i mają pokojowe zamiary.

Pastor Willie Wilson oświadczył: — Moje posłanie jest posłaniem pokoju i nadziei. Nie ma nic wspólnego z UFO. Ostrzegam jedynie ludzi, że na świecie nastąpi wielka zmiana i że powinniśmy jej oczekiwać, obserwując niebo.

W wyniku bójek podczas spotkania siedemnaście osób zostało rannych, a dwie z nich odwieziono do szpitala. Policja aresztowała osiem…


Nadciągała burza.

Stoner dostatecznie długo mieszkał w Nowej Anglii, aby znać jej zwiastuny. W wiadomościach telewizyjnych o jedenastej wieczorem dwaj układni mężczyźni, podobni do siebie jak dwie krople wody, ubrani w złociste swetry i w towarzystwie starannie ufryzowanej latynoskiej kobiety, która prowadziła z nimi głupawą rozmowę, podali komunikat meteorologiczny, zapowiadający „noc bezchmurną i ochłodzenie, z temperaturą minimalną około dwudziestu stopni poniżej zera i wiatrem zachodnim, słabym, zmiennym”

Ale teraz, tuż po dwunastej, wiatr wył już i ryczał na zewnątrz domu Z okien salonu widać było, jak postrzępione chmury przemykają na tle tarczy księżyca. Drzewa się chwiały i stukały swymi zmarzniętymi gałęziami. Wreszcie cały dom zaczął trzeszczeć niby stary drewniany statek prący do przodu po wzburzonym morzu.

Cavendish, który obecnie dzielił dom ze Stonerem, wzdrygnął się stojąc przy oknie.

— Mój Boże, pomyśleć tylko, że purytanie musieli stawiać czoło takiej pogodzie. Byli zupełnie do tego nie przygotowani.

Stoner zaśmiał się w duchu. To takich doświadczeń zamierzał im oszczędzić Wielki Mac. Mieli spędzić zimę w Porto Rico.

Gdy tak siedział przy stole w jadalni wśród zdjęć Jowisza, zrobionych przez Wielkie Oko, i komputerowych wydruków, Stoner mimo woli obserwował Anglika. Cavendish palił fajkę. Jak zwykle, pod swą tweedową marynarką miał sweter. Odwrócił się wreszcie od okna i spod krzaczastych brwi spojrzał na leżące na stole zdjęcia. Wyciągnął rękę i pokazał palcem małą jak łebek szpilki plamkę świetlną w centrum jednego z nich.

— Pan jest naprawdę pewny, że ten obiekt pochodzi spoza układu słonecznego? — spytał.

— Tak — odparł Stoner.

— Matematycznie pewne?

— Proszę samemu sprawdzić obliczenia, jeśli pan nie wierzy. To jest jakiś turysta, gość spoza naszego układu.

— Hmm. — Cavendish wypuścił z ust kłąb dymu. — A sygnały radiowe umilkły.

— Już prawie tydzień, jak nic nie dochodzi.

— I tak nagle wszystko ucichło?

— Wiem o tym od Jeffa Thompsona — powiedział Stoner. — A teraz statek oddala się już od Jowisza po spiralnym torze.

— Oddala się? Naprawdę?

— Wskazują na to dane z komputera. Przyjrzeli się Jowiszowi, a teraz odlatują. Może do domu?

Przez chwilę Cavendish milczał. Dym jego fajki miał miły zapach i podnosił Stonera na duchu.

— W rozsądnej odległości od Ziemi nie ma chyba nic, co mogłoby być ich domem — odezwał się wreszcie Anglik.

Stoner skinął głową.

— Do Alfy Centauri są stąd cztery lata świetlne — rzekł. — Ale nic nie wskazuje, żeby tam były planety.

— Właśnie. A najbliższa gwiazda z planetami jest w Łabędziu, 61-Cygni, nieprawdaż?

— Tak, gwiazda Barnarda — sprecyzował Stoner. — Jeśli się zgodzić z pracą Van de Kampa, niecałe sześć lat światła stąd.

— Naprawdę? — Cavendish przez dłuższą chwilę pykał z fajki, a obłoki dymu wznosiły się wolno ku wygiętym belkom sufitu w jadalni.

Stoner przysunął się z krzesłem do klawiatury komputera, ustawionej na drugim końcu stołu, i szybko wystukał jakieś zlecenie.

— Dokąd to diabelstwo teraz leci? — spytał Cavendish.

— Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć — rzekł Stoner. — Komputer właśnie rozgryza ten problem. Wygląda na to, że odlatują zupełnie z naszego układu. Jeśli przedłużyć obecny wektor prędkości tego statku, wzniesie się nad płaszczyznę ekliptyki i skieruje w przestrzeń międzygwiezdną.

— Sądzi pan, że wracają do siebie?

— Może lecą do jakiejś innej gwiazdy z planetami.

— Ale opuszczają definitywnie nasz układ słoneczny?

— Zgadza się.

— Bez złożenia nam wizyty?

Stoner popatrzył na niego znad klawiatury komputera.

— Widocznie nie jesteśmy dla nich aż tak ważni — rzekł. — Wlecieli w obręb naszego układu, zbliżyli się do największej planety, jaką mogli znaleźć, powęszyli tam i teraz odlatują. Możliwe, że przelecieli też obok Saturna, zanim odkryliśmy ich statek, ale to tylko mój domysł. Może pochodzą z jakiejś dużej planety, takiej jak Jowisz czy Saturn, i nie mogliby sobie wyobrazić życia na globie tak małym i gorącym jak Ziemia. — To może zranić ludzką dumę, nieprawdaż?

— Najbardziej mnie martwi, że ten statek nie zbliży się do nas na tyle abyśmy go mogli szczegółowo przebadać.

— Tak, to szkoda.

Stoner westchnął i aż się zdziwił, że go na to stać, po czym pokiwał smutno głową.

— Nie ma więcej sygnałów, a nasz gość odlatuje w siną dal. Wygląda na to, że nie trzeba będzie jechać do Kwajalein.

— Cholernie zagadkowa sprawa.

— I diabelnie frustrująca.

Cavendish jął się przechadzać wzdłuż stołu.

— Czy pan zawsze pracuje do tak późna w nocy? — zapytał.

— Miałem nadzieję, że komputer dostarczy nam dziś wieczorem dokładnych danych na temat parametrów toru statku. Wtedy moglibyśmy się zorientować, dokąd on leci. Ale musi być jakiś błąd w obliczeniach, bo nic nie wychodzi.

— Może komputer uciął sobie drzemkę? — zażartował Cavendish.

— On nigdy nie śpi.

— Pan chyba też nie.

— Jeśli mam pana miłe towarzystwo do tak późnej pory, profesorze, jak mogę spać? — Stoner zerknął na niego badawczo.

Uśmiech znikł z ust Anglika.

— Widzi pan, sen jest dla mnie czymś w rodzaju makabrycznego spektaklu. Miewam złe sny.

Stoner obrócił się w swym ciężkim krześle, by móc podążyć wzrokiem za spacerującym wciąż po pokoju Anglikiem. Ten nie zamierzał wszakże podawać więcej szczegółów na temat swych nocnych doświadczeń.

— A więc ten obiekt definitywnie opuszcza układ słoneczny? — zapytał zmieniając temat.

— Tak wygląda.

— To dobrze. Bo to jest, prawdę mówiąc, bardzo przykra sprawa. Jeszcze jeden przedmiot konfrontacji między światem wschodnim a zachodnim. To będzie błogosławieństwo, jeśli ta przeklęta rzecz odleci sobie precz.

— Ale wtedy nigdy się nie dowiemy, skąd przybyła, kto ją wysłał, co to wszystko ma znaczyćpowiedział Stoner, nieco zaskoczony słowami Anglika.

Cavendish wzruszył swymi szczupłymi ramionami.

— Wiemy już w każdym razie, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. To ważna sprawa. Nie ma większego znaczenia, kto zbudował ten statek, skąd on przybył, dlaczego tu przybył. Najważniejszy jest fakt, że teraz wiemy ponad wszelką wątpliwość, iż istnieją wśród gwiazd inne cywilizacje, że nie jesteśmy sami we wszechświecie.

— My o tym wiemy — mruknął Stoner — ale reszta świata pozostaje w ignorancji.

— Och, z czasem wszyscy się dowiedzą. Proszę się tak nie niecierpliwić.

Wnet cały świat dowie się o wszystkim.

— Nie dowie się, jeśli Tuttle i McDermott postawią na swoim.

— Nie postawią — zapewnił go Cavendish. — W każdym razie nie na długo. Prędzej czy później ta wieść obiegnie świat.

Stoner miał nadzieję, że stary uczony powie coś więcej, lecz ten podszedł do okna i długo przyglądał się szalejącej na zewnątrz burzy, co chwila wypuszczając z ust kłęby niebieskawego, wonnego dymu. Wiatr zawodził bez przerwy, a gdzieś z góry dochodził ryk silników nabierającego wysokości odrzutowca. Stoner rzucił raz jeszcze okiem na zamarłą w bezruchu drukarkę komputera, po czym wstał i skierował się ku salonowi, gdzie był telefon.

— Za chwilę wracam — rzekł do Cavendisha. — Zadzwonię do ośrodka komputerowego. Może się dowiem, co jest z tą cholerną maszyną.

— Bardzo dobrze — ucieszył się Anglik. — A ja tymczasem naleję sobie brandy. Dobrze się rozgrzać w taką noc.

— Doskonale! Proszę też nalać dla mnie, jeśli nie sprawi to panu kłopotu.

— Z przyjemnością — rzekł Cavendish.


Jo siedziała na małym niezbyt wygodnym krześle przy szafie mieszczącej układy wejściowe głównego komputera. W dużej sali nie było okien, a zainstalowane w suficie świetlówki wypełniały pomieszczenie jasnym światłem, co sprawiało wrażenie ponadczasowości. Nie było sposobu bez zerknięcia na zegar powiedzieć, czy jest dzień, czy też noc.

„Zupełnie jak w kasynie w Las Vegas — myślała sobie Jo. — Zmuszają człowieka, żeby skupiał całą uwagę na maszynach i nie mógł się zrelaksować widokiem słońca czy deszczu.”

Zegar na ścianie w głębi sali wskazywał, że było już dobrze po dwunastej. Jo wiedziała, że jest noc, lecz coś w jej umyśle ostrzegało ją, że być może się myli i że za grubymi ścianami komputerowego kompleksu może być równie dobrze wczesne popołudnie.

— Hej, wychodzę na kawę! — usłyszała nagle czyjś głos.

Podniosła oczy i zobaczyła doktoranta, który w tym tygodniu pracował na nocnej zmianie.

— Chcesz, żebym ci coś przyniósł? — Uśmiechnął się do niej.

Miła twarz, młody, bez zmarszczek, próbował zapuścić brodę, lecz udało mu się wyhodować jedynie kilka kosmyków blond włosów na linii szczęki.

— Dziękuję, przywiozłam ze sobą lunch. — Zerknęła na dużą torbę, leżącą na podłodze obok jej krzesła.

— Dobrze. Będę z powrotem za dziesięć lub piętnaście minut. Nie otwieraj nikomu drzwi. Mam swój klucz. — Pomachał kluczem na kółku. — O tej porze kręci się tu dookoła za dużo różnych podejrzanych typów, żeby ryzykować.

— Wszystko będzie dobrze — uspokoiła go.

— Mam nadzieję.

Pobiegł ku wyjściu, nucąc coś fałszywie.

Gdy tylko zamknęły się za nim stalowe drzwi, Jo wstała, wyprostowała skurczone nogi i ręce, po czym zrobiła kilka głębokich przysiadów. Jedynymi dźwiękami, jakie mąciły ciszę sali, były: ciche brzęczenie świetlówek, głośniejsze dudnienie głównego rdzenia komputera i jej własny rytmiczny oddech Komputer pracował nad jakimś problemem, który wysysał większą część jego mocy. Odkąd Jo podjęła przed godziną pracę na swej zmianie, mrugał jedynie do siebie lampkami i huczał, nie kreśląc nawet jednego wiersza wydruku.

„Może rozgryza jakiś problem Keitha” — pomyślała, zginając się, by usiąść na piętach. Na tę myśl usta jej wykrzywiły się w podkówkę. Minęły już ponad dwa tygodnie, a on nie zadzwonił. Nie przekazał jej nawet wiadomości przez doktora Thompsona czy kogoś innego, kto u niego bywał.

„Nie zależy mu na mnie — doszła do wniosku Jo. — Wcale go już nie obchodzę. Byłam dla niego dobra tylko na parę nocy.”

W tej samej chwili zadzwonił telefon.

Mrucząc pod nosem, wyprostowała się i podeszła do aparatu wbudowanego w jedną z szaf.

— Ośrodek komputerowy — powiedziała do słuchawki.

— Tu doktor Stoner — rozległ się głos Keitha. Wydawał się być lekko rozdrażniony. — Z kim mówię?

— Keith… — Próbowała zataić przed nim, że nagle zabrakło jej tchu, próbowała sobie wmówić, że to wskutek wyczerpania ćwiczeniami.

— Jo, czy to ty?

— Tak.

— Pracujesz teraz w ośrodku komputerowym?

Skinęła głową, potem zdała sobie sprawę, jak niemądre to było.

— Tak — powiedziała. — Tu mnie teraz przydzielili. Pracuję w tym tygodniu na nocną zmianę.

— Jak się czujesz?

— Jestem… — Przerwała, by uporządkować myśli. — Czuję się dobrze, Keith. A ty?

— Mniej więcej tak samo. — Jego głos również zabrzmiał ogólnikowo. — Niewiele możemy sobie powiedzieć przez telefon, prawda?

— Tak. Przypuszczam, że przepisy bezpieczeństwa…

— Mhm.

Nagle zdała sobie sprawę, że nie może nic powiedzieć z tego, co by chciała. Przez chwilę oboje milczeli, potem on zapytał:

— Jak cię traktuje Wielki Mac?

Poczuła się, jakby przez jej ciało ktoś przepuścił prąd elektryczny. „Czy on już wie?” — spytała samą siebie.

— Słyszałem od Jeffa, że Mac napisał dla ciebie list polecający do NASA.

Wyczuła gniewny chłód w jego głosie. I tym samym tonem odpowiedziała:

— To prawda, Keith. Napisał.

— Pewnie się cieszysz — rzekł, siląc się na obojętność. — Jesteś dziewczyną, która wie, czego chce. Mam nadzieję, że cię przyjmą.

„Ty frajerski ignorancie — chciało jej się krzyknąć. — Czy myślisz, że robię to dla siebie?” Głośno powiedziała jednak inaczej:

— Będzie dobrze, Keith.

— Nie wątpię.

— Dlaczego zadzwoniłeś? — spytała sztywno.

Usłyszała, jak wziął głęboki oddech.

— Parę godzin temu zadałem komputerowi zadanie z mechaniki nieba i od tego czasu milczy. Co się tam dzieje? Rozwiązanie nie powinno zająć takiemu komputerowi tyle czasu.

— Maszyna pracuje bez przerwy, odkąd tu przyszłam — odparła. — Niektóre twoje równania z obliczeniami torów są wyjątkowo złożone i ich rozwiązanie zajmuje dużo czasu.

— Czy mogłabyś mi to sprawdzić?

— Oczywiście — odparła. — Po to tu jestem.

Czekała na jego odpowiedź. Chciała, żeby coś powiedział. Cokolwiek. Nawet wybuch gniewu oznaczałby, że mu na niej zależy. Zamiast tego usłyszała jedynie bezbarwne:

— Dzięki.

„Nic go nie obchodzę — pomyślała znowu. — Nigdy go nie obchodziłam. Ani przez chwilę. Bardziej się martwi o swój przeklęty program komputerowy niż o mnie.”

— Proszę bardzo — powiedziała i odwiesiła słuchawkę.


W uszach Stonera jej słowa zabrzmiały lodowato i obco, tak jakby dotarły doń z najdalszych gwiazd. „Proszę bardzo”, a potem już tylko trzask w słuchawce i cisza.

„A to ci kurewka — pomyślał. — Przespałaby się z każdym, kto by jej pomógł zdobyć to, czego chce. No cóż, mam nadzieję, że spędza miło czas z Wielkim Makiem.”

Rzucił słuchawkę na widełki, czując, że kipi z gniewu. Wiedział jednak, że nie jest zły ani na Jo, ani nawet na McDermotta, ale na samego siebie.

Jesteś prawdziwym mężczyzną, Stoner — powiedział do siebie. — Siedzisz tutaj i pozwalasz się im więzić, wmawiasz sobie, że twoja praca jest ważniejsza niż więzy uczuciowe, a naprawdę chcesz tylko jednego: rozwalić te przeklęte drzwi, chwycić ją i zanieść do swojej jaskini.

— Niech pan posłucha, jak wyje ten wiatr.

Stoner oderwał wzrok od telefonu i zobaczył Cavendisha stojącego w drzwiach z dwiema szklankami brandy w rękach. Z głębokim westchnieniem opanował gniew, zmusił serce, by zwolniło biegu, ukrył płonący w nim ogień pod przykrywką chłodnej obojętności.

— Czuje się pan dobrze? — spytał Cavendish, idąc w jego stronę przez salon.

Stoner skinął głową, nie ufając jeszcze swemu głosowi. Wziął szklankę z wyciągniętej dłoni Cavendisha.

— Na zdrowie! — wzniósł toast Anglik, podnosząc swą szklankę i uśmiechając się blado.

— Na zdrowie — powtórzył Stoner i upił nieco brandy.

Trunek rozlał mu się po wnętrznościach niby roztopiony metal.

Cavendish przyciągnął tymczasem do kominka fotel na biegunach i usiadł z głębokim ziewnięciem przy trzaskającym ogniu.

— Co za noc! — powiedział. — Słyszy pan, jak wiatr wyje w kominku?

— Mhm — mruknął Stoner. Podszedł do kominka i usiadł w fotelu naprzeciwko Anglika. — Dlaczego pan nie może sypiać? — zapytał.

— Przepraszam… Co takiego?

— Powiedział pan, że nie sypia pan dobrze.

To był bezpieczny temat do rozmowy. Stoner czuł, że gniew mu przechodzi, czy może wycofuje się do jakiegoś ukrytego kącika, gdzie będzie mógł pozostać, nie zdradzając przed nikim swej obecności.

— Miewam złe sny — odparł Anglik, wpatrując się w ogień. — Byłem przez cztery lata jeńcem Cesarskiej Armii Japonii. To mniej więcej tyle, ile potrzebuje światło, żeby dotrzeć do Ziemi z Alfy Centauri.

— Pewnie było panu niełatwo — rzekł Stoner.

— Och, to był dopiero początek. — Silny podmuch wiatru zagrzechotał konarami drzew o dach domu i Cavendish spojrzał na sufit z wyrazem zamyślenia na twarzy. — Potem Japończycy przewieźli nas do Mandżurii, tylko po to, żebyśmy się dostali w ręce Rosjan, którzy akurat wtedy przystąpili do wojny z Japonią.

— A więc byli po naszej stronie.

— Byli po stronie Stalina. A Stalin zdecydował, że każdy naukowiec, jaki wpadnie im w ręce, nawet młody, zagłodzony fizyk matematyczny, będzie musiał zostać w Związku Radzieckim i pracować dla niego. Czy tego chce, czy nie.

— Trzymali pana w Rosji.

— Dokładnie na Syberii. Wasi chłopcy eksplodowali wtedy akurat pierwszą przeklętą bombę atomową i Stalin z desperacją próbował was dogonić.

— Sądziłem, że Rosjanie uzyskali atomowe sekrety od szpiegów.

— Bzdura! Jedynym prawdziwym sekretem, jeśli chodziło o bombę, był fakt, że można ją zbudować i doprowadzić do wybuchu. Zdradziliście ten sekret w Hiroszimie. Podobnie, jak teraz największym sekretem, jaki zdradził nam ten przybysz z gwiazd, jest fakt jego istnienia. Jego przybycia z globu innego niż Ziemia.

— Jak długo trzymali pana w Rosji?

— Długie lata. Dopóki nie umarł Stalin i jego następcy nie spróbowali nieco złagodzić napięcia. Ale nawet wtedy nie było łatwo. Przeszedłem prawdziwe piekło, zanim mnie wypuścili.

— Jak to było? Cavendish skrzywił się.

— KGB ubzdurało sobie, że będzie ze mnie doskonały szpieg, gdy wrócę do Anglii. Przeszedłem wszystkie fazy i techniki prania mózgu. Wszystkie. Dlatego boję się zasnąć. — Jego ręce zaczęły się trząść.

— Ale nie złamali pana — rzekł Stoner.

— A jakże, złamali! Musiałem im przysiąc, że będę dla nich szpiegował. Musiałem nieźle nakłamać, bo oni byli bardzo dokładni.

Stoner patrzył nań zaintrygowany, czekając na dalszy ciąg opowieści.

— Po powrocie do domu — ciągnął Cavendish — gdy już trochę przyszedłem do siebie, poszedłem do Brytyjskiego Wywiadu Wojskowego i opowiedziałem tam całą historię. Byli zachwyceni. Powiedzieli mi, że mógłbym być podwójnym agentem, to znaczy udawać, że pracuję dla Rosjan, a w rzeczywistości pracować dla Korony Brytyjskiej.

— Boże Święty!

— Ano właśnie. Nie chciałem pracować ani dla jednych, ani dla drugich, ale musiałem to robić. Jestem tu jedynie dlatego, że zarówno KGB, jak wywiad brytyjski chcą, żebym tu był.

— Pan chyba żartuje.

— Chciałbym, żeby tak było. Sowieci mają ludzi, którzy głowią się już nad zagadką tych radio sygnałów, ale nie mają na orbicie teleskopu, który dostarczyłby im danych na temat statku. Moim zadaniem jest przekazać im zdjęcia Wielkiego Oka, które są w pana posiadaniu.

— Czy Marynarka wie o tym?

— Wasza Marynarka? Nie. I NATO też nie wie, jak sądzę. Wywiad Brytyjski jest bardzo ciekaw, co wy tu robicie, bo wasza Marynarka nie poinformowała jeszcze dokładnie o wszystkim swych kolegów z NATO.

— Płaszcz i sztylet — mruknął Stoner.

— Istotnie — zgodził się Anglik. — W tym zawodzie nie ma się przyjaciół, proszę pana. Absolutnie nikogo. Każdy może się okazać pańskim wrogiem. Każdy może się okazać mordercą.

— Mordercą? — powtórzył jak echo Stoner. — Myśli pan, że ktoś chciałby pana zabić?

Po raz pierwszy tej nocy Cavendish zaśmiał się. Był to cienki, chrypliwy, niewesoły śmiech.

— Nie mnie, drogi chłopcze… pana. Ja jestem tylko trybikiem w maszynie, z której korzystają obie strony. Jeśli więc gdzieś w krzakach przycupnął morderca, chce nie mojej, lecz pańskiej głowy.

Stoner spojrzał nań szeroko otwartymi oczami.

— Czy pan… próbuje mnie ostrzec, czy…?

W tej samej chwili drukarka komputera nagle ożyła i zaczęła głośno stukać. Stoner z Cavendishem wyskoczyli jak z procy i pobiegli do jadalni, gdzie komputer wypluwał z siebie, jak szalony, długie kolumny liczb. Zadrukowany symbolami i cyframi papier układał się na podłodze miękkimi zwojami, niby miech akordeonu.

— Co to jest? — spytał Cavendish.

— Ostatnia pozycja tego statku… — Stoner silnie pociągnął za papier, by móc przyjrzeć się ostatnim wierszom wydruku bez potrzeby nachylania się nad terkocącą drukarką.

Aż gwizdnął z wrażenia.

— Nie bez powodu komputer rozgryzał ten problem przez całą noc — rzekł. — Ten cholerny statek zmienił kurs!

— Co takiego?

— Przyśpiesza.

— Nie może być.

— Niech pan tu spojrzy. — Stoner wskazał palcem liczby. — Tu. A potem jeszcze tu.

— Dla mnie to jest jak sanskryt — powiedział Cavendish potrząsając głową. — Nie znam waszego języka.

— Ten obcy statek dwukrotnie przyśpieszył biegu — wyjaśnił Stoner.

— Wykonuje jakieś manewry? Zmienia kurs?

— Tak.

— W takim razie na pokładzie musi być załoga.

— Albo jakiś cholernie sprytny komputer.

— Ale dokąd oni lecą? Jaki jest ich nowy kurs?

Stoner, czując ucisk w żołądku, pochylił się nad drukarką, która zatrzymała się tak nagle, jak nagle obudziła się do życia.

— No i co? — ponaglał go Anglik.

Stoner jął się wpatrywać w ostatni rząd liczb. Nie musiał korzystać z tablic. Zapamiętał ten zestaw liczb całe tygodnie wcześniej, gdyż obawiał się, miał nadzieję, a może marzył, że pojawią się kiedyś na wydruku.

— Dokąd to diabelstwo teraz leci? — niecierpliwił się Cavendish.

— Tutaj — odparł Stoner.

Anglik otworzył szeroko usta. Wyglądał jak oniemiały.

— Tutaj? — zapytał w końcu. — Ma pan na myśli Ziemię?

Stoner skinął głową.

— Zakończyli, obserwację Jowisza. Teraz lecą ku Ziemi.

Загрузка...