Spotkałem kiedyś sztygara, który posiadał kawałek węgla z zatopionym w nim złotym suwerenem z 1909 roku. Widziałem amonitową muszelkę wyraźnie zmiażdżoną pod skamieniałym odciskiem sandała.
W piwnicach Muzeum Historii Naturalnej znajduje się wiecznie zamknięte pomieszczenie. Pomiędzy różnymi cudami jest tam i tyranozaur z zegarkiem na nadgarstku oraz czaszka neandertalczyka ze złotymi plombami w trzech zębach.
No i co wy na to?
Był to, naturalnie, przepiękny dzień, jak z folderów Kompanii. Okna biura Kin wychodziły na otoczoną palmami lagunę. Spieniona woda przelewała się przez zewnętrzne rafy, zaś plażę pokrywały kawałki białego koralowca i przedziwnych muszelek.
W żadnym jednak, folderze nie pokazano by unoszącego się na pontonach koszmarnego cielska warstwowca, małego modelu, używanego na wyspach i atolach. Podczas gdy Kin obserwowała maszynę, wielki tylny zbiornik wypluł następny metr plaży. Zastanowiła się, kim jest pilot. Linia brzegu została ułożona genialnie. Człowiek, który potrafił robić to w ten sposób, z muszelkami ułożonymi tak precyzyjnie, zasługiwał na lepsze zajęcie. Tyle że może był to ktoś w rodzaju Thoreau, ktoś kto po prostu lubił wyspy. Spotykało się takich czasami; nieśmiali, cisi osobnicy, podążający przez oceany w ślad za zespołami wulkanicznymi i w rozmarzeniu układający skomplikowane archipelagi z nieprzyzwoitą wręcz zręcznością. Musi się dowiedzieć.
Pochyliła się nad biurkiem i połączyła z inżynierem obszaru.
— Joel? Kto jest na BCF3?
Ponad interkomem pojawił się hologram brązowej, pomarszczonej twarzy.
— Witaj Kin. Zaraz zobaczę. Aha! Jest dobry, co? Podoba ci się?
— Jest dobry.
— To Hendry. Te wszystkie niemiłe raporty na twoim biurku to właśnie na niego. Wiesz, ten, który wsadził skamieniałego dinozaura do…
— Czytałam to.
Joel wyczuł ostry ton w jej głosie. Westchnął.
— Jego mikserką jest Nicol Plante. Ona też musiała brać w tym udział. No cóż, kazałem im robić tę wyspę, bo koralowce nie kuszą tak bardzo.
— Wiem. — Kin pomyślała przez chwilę. — Przyślij go do mnie. I ją też. Zapowiada się bardzo pracowity dzień, Joel. Tak to już jest. Kiedy praca dobiega końca, ludzie zaczynają trochę rozrabiać.
— Młodość. Wszyscy tak robiliśmy. U mnie była to para butów w złożu węgla. Niezbyt oryginalne, przyznaję.
— Uważasz, że powinnam mu wybaczyć?
Oczywiście, że uważał. Każdemu wolno było pozwolić sobie na drobny, osobisty wkład w dzieło. Czujniki i tak zawsze to wykrywały. A nawet, gdyby coś przeszło niezauważone, czyż nie można polegać na przyszłych pokoleniach paleontologów, którzy zatuszują sprawę? Hm?
Kłopot w tym, że mogło być wręcz odwrotnie…
— On jest dobry, a kiedyś będzie wielki — powiedział Joel. — Po prostu przytrzyj mu uszu, co?
Kilka minut później Kin usłyszała, jak maszyna zawyła i stanęła. Wkrótce do pomieszczenia wszedł jeden z robotów z sekretariatu, prowadząc przysadzistego młodzieńca o spieczonej na raka skórze oraz chudą, łysą dziewczynę, niemalże nastolatkę. Stanęli, wpatrując się w Kin z mieszaniną strachu i wyzwania w oczach. Koralowy pył z ich ubrań osypywał się na dywan.
— W porządku, siadajcie. Chcecie się czegoś napić? Wyglądacie na całkiem wysuszonych. Myślałam, że w tych machinach jest klimatyzacja.
Młodzi wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Fran lubi czuć swoją pracę — bąknęła dziewczyna.
— No dobrze. Ta okrągła rzecz unosząca się za wami to lodówka. Obsłużcie się sami.
Odskoczyli, gdy chłodziarka szturchnęła ich w ramiona, po czym uśmiechnęli się nerwowo i usiedli. Widać było, że boją się Kin. Wprawiało ją to w zakłopotanie. Według akt oboje pochodzili z planet tak młodych, że ich podłoże skalne ledwie zdążyło ostygnąć. Natomiast ona, co rzucało się wręcz w oczy, była z Ziemi. Nie z Całej, Nowej, Starej, Prawdziwej, czy Najlepszej. Po prostu z Ziemi, kolebki ludzkości, tej z podręczników historii. O znaku podwójnego stulecia, widniejącym na jej czole, też prawdopodobnie jedynie słyszeli, zanim nie wstąpili do Kompanii Johna. Ponadto, była ich szefem. I mogła ich wylać.
Chłodziarka odpłynęła do swej niszy, zataczając zgrabny łuk pod ścianami. Kin zanotowała w pamięci, że należy wezwać technika, by rzucił na nią okiem.
Chłopak i dziewczyna siedzieli na latających krzesłach nieco sztywno. O ile Kin pamiętała, na skolonizowanych światach nie mieli takich. Spojrzała w akta, rzuciła okiem na młodych i włączyła magnetofon.
— Wiecie, dlaczego tu jesteście — powiedziała. — Czytaliście regulamin, jeśli macie choć trochę rozsądku. Moim obowiązkiem jest przypomnieć wam, że możecie albo zaakceptować decyzję, którą podejmę ja, nadzorująca ten sektor, albo stanąć przed komisją zarządu Kompanii. Jeśli wybierzecie mnie, nie będzie odwołania. A zatem?
— Pani — odparła dziewczyna.
— Czy pan umie mówić?
— Wolimy być sądzeni przez panią — odezwał się młodzieniec z wyraźnym creediańskim akcentem.
Kin potrząsnęła głową. — Nie będę was sądzić. Jeśli nie spodoba się wam moja decyzja, zawsze możecie zrezygnować z pracy. Chyba że to ja was zwolnię. — Pozwoliła, aby to do nich dotarło. Na miejsce każdego praktykanta w Kompanii czekała długa na parsek kolejka zniecierpliwionych aplikantów. Nie rezygnował nikt.
— W porządku, zostało nagrane. A więc, dla uzupełnienia zapisu: to wy dwoje czwartego juliusa zeszłego roku pracowaliście nad brzegiem kontynentu Y na maszynie warstwowej BVN67? Szczegółowe zarzuty zostały wam przedstawione w piśmie nagannym, które wówczas otrzymaliście.
— Tak jest — potwierdził Hendry. Kin kciukiem wdusiła włącznik.
Jedna ze ścian zamieniła się w ekran, na którym z lotu ptaka ujrzeli szarą skałę, ostro zakończoną kilometrową ścianą z bruzdami warstw. Przypominała jakąś obłędną kanapkę samego Boga. Maszyna warstwowa, oderwana od olbrzymiego urwiska, sunęła w bok. Wyglądało na to, że jeśli jakiś uzdolniony technik nie wyrówna jej linii, geolodzy tego świata odkryją kiedyś niewyjaśniony uskok.
Kamera najechała na obszar w połowie urwiska, gdzie kawał skały został stopiony. Znajdował się tam pomost, z którego schodziło właśnie kilku ubranych w żółte czapeczki robotników. Pozostał jedynie jakiś mężczyzna, który opierał pręt pomiarowy o znalezisko A i uśmiechał się tak szeroko, jakby chciał zawołać — cześć wam, ludziska z Trybunału Kompanii!
— Plezjozaur — mruknęła Kin. — W tej warstwie to bez sensu, ale mniejsza z tym.
Kamera przeleciała nad wykopanym do połowy szkieletem, powiększając koślawe prostokąty u jego boku. Kin pokiwała głową. Wyraźnie widać było trzymany przez bestię transparent.
— „Dość prób z bronią jądrową” — wyrecytowała monotonnym głosem.
Mieli z tym masę roboty. Pewnie całe tygodnie, a potem w główny mózg maszyny musieli wprowadzić bardzo skomplikowany program.
— Jak to odkryliście? — spytała dziewczyna.
Każdy warstwowiec ma urządzenie kontrolne, choć nikt o tym nie wie. Jest ono wmontowane w dziesięciokilometrową szczelinę wylotu właśnie po to, by wyłapywać niewielkie osobiste poprawki, jak pacyfistyczne dinozaury czy mamuty z aparatami słuchowymi. Kontrolka tkwi tak długo, aż znajdzie swoje. Wcześniej czy później, wszyscy robią głupstwa. Każdy obdarzony odrobiną talentu adept inżynierii planetarnej zasiadając za sterami warstwowca, maszyny ze snu, czuje się jak król i w końcu ulega pokusie zabicia ćwieka przyszłym paleontologom. Czasami Kompania wyrzucała ich z pracy, czasem awansowała.
— Jestem czarownicą — odparła Kin. — Rozumiem, że przyznajecie się?
— Taach — westchnął Hendry. — Ale czy mogę, hm, powiedzieć coś na naszą obronę?
Spod poły tuniki wyciągnął książkę o zniszczonym grzbiecie. Zaczął szybko przerzucać stronice, szukając odpowiedniego fragmentu.
— To jeden z kanonów inżynierii planetarnej — powiedział. — Mogę przeczytać?
— Proszę bardzo.
— Tak, mhm… „Ostatecznie, planeta nie jest światem. Cóż to takiego, planeta? Kamienna kula. A świat? Czterowymiarowy cud. Na świecie muszą być tajemnicze góry, albo jeziora bez dna, pełne przedpotopowych gadów. Niech na śniegu niebotycznych szczytów pojawią się dziwne ślady stóp, a w nieprzebytych dżunglach zielone, omszałe ruiny. Dzwony na dnie oceanów, doliny pełne echa i złote miasta. To są drożdże w planetarnym cieście, bez których wyobraźnia ludzka nigdy nie wzrośnie.”
Nastała cisza.
— Panie Hendry — spytała Kin — czy wspomniałam tu cokolwiek o atomowych dinozaurach?
— Nie, ale…
— My rzeczywiście budujemy światy, nie martwe planety. To należy do robotów. Stwarzamy miejsca, o które ludzka wyobraźnia może się oprzeć, ale nie wtykamy w ziemię skamieniałych głupot. Przypomnijcie sobie Wrzecionowatych. Co będzie, jeśli koloniści staną się do nich podobni? Pański wykopaliskowy żart mógłby ich zabić, rozsadzić umysły. Skrócenie pracy o trzy miesiące. Pani też, panno Plante. I nie interesuje mnie, z jakiego powodu pomagała pani temu bałwanowi. Możecie odejść.
Wyłączyła nagrywanie.
— A wy dokąd? Usiądźcie. To wszystko było na taśmę. No siadajcie, wyglądacie na wykończonych.
Chłopak był inteligentny. Kin dostrzegła w jego oczach cień nadziei. Postanowiła rozwiać ją od razu.
— Wyrok jest prawomocny. Trzy miesiące przymusowych wakacji. Jest to nagrane, więc nie próbujcie mnie przekabacić. Zresztą, i tak by się wam nie udało.
— Ale do tego czasu skończylibyśmy tę pracę — powiedział głęboko urażony.
Wzruszyła ramionami. — Będą następne. Niech pan nie patrzy z taką obawą w oczach. Nie byłby pan człowiekiem, gdyby nie ulegał pan pokusom. Jak wam będzie smutno, spytajcie Joela Chenge o buty, które usiłował zostawić w złożu węgla. Jakoś nie zrujnowały mu kariery.
— A co pani zrobiła?
— Hmm?
Popatrzył na nią z ukosa.
— Daje nam pani do zrozumienia, że każdy zrobił kiedyś coś takiego. No więc, czy pani też?
Kin zabębniła palcami o blat biurka.
— Zbudowałam grzbiet górski w kształcie moich inicjałów.
— O rany!
— Musieli zburzyć niemal połowę. Prawie wyleciałam.
— A teraz jest pani zastępcą…
— Pan również kiedyś nim zostanie. Za kilka lat może pozwolą panu zbudować asteroid, jakąś zabawkę dla miliardera. Dwie rady: nie spartaczyć tego i nigdy, przenigdy nie obracać słów przeciwko ich autorom. Ja naturalnie jestem niezwykle wielkoduszna i wyrozumiała ale są tacy, którzy zmusiliby was do zjedzenia tej książki, kartka po kartce, grożąc zwolnieniem. Rozumiemy się? Jasne. A teraz idźcie już. Mam dużo roboty.
Wybiegli pośpiesznie, zostawiając koralowy ślad. Kin popatrzyła na zasuwające się drzwi, a potem gdzieś przed siebie. Wreszcie uśmiechnęła się i wróciła do pracy.
Kin Arad, obecnie nadzorująca wykonanie linii brzegowej archipelagu TY.
Dwadzieścia jeden dziesięcioleci spoczywało na jej barkach niczym temporalny łupież. Nosiła go lekko. Czemu nie? Ludzie mieli się nigdy nie starzeć. Pomagała chirurgia pamięci.
Na jej czole błyszczał złoty krążek, często noszony przez wielowiekowców. Budziło to respekt i oszczędzało kłopotliwych sytuacji. Na przykład nie każda kobieta miałaby ochotę na romans z mężczyzną w wieku prawnuka do siódmej potęgi. Z drugiej strony, nie każda nosiła dysk w tym właśnie celu… Jej skóra była teraz czarna jak noc, tak samo zresztą jak peruka. Z jakiegoś powodu włosom rzadko udawało się przetrwać pierwsze stulecie. Kombinezon był w tym samym kolorze.
Była starsza od dwudziestu dziewięciu światów, z których czternaście sama pomagała budować. Zamężna siedem razy, w różnych okolicznościach, raz nawet pod wpływem miłości. Od czasu do czasu spotykała się z byłymi małżonkami, by zachować pamięć o dawnych czasach.
Uniosła głowę, gdy odkurzacz wytoczył się ze swego schowka i zaczął czyścić dywan z koralowych śladów. Przesunęła wzrokiem po pomieszczeniu, jakby czegoś szukając. Nagle znieruchomiała i zaczęła nasłuchiwać.
Mężczyzna pojawił się znikąd. Tam, gdzie przed chwilą była pustka, stała teraz wysoka postać, opierająca się o szafkę z aktami. Nieznajomy napotkał jej zaskoczone spojrzenie i ukłonił się.
— Kim pan u diabła jest? — krzyknęła Kin, wyciągając rękę w stronę interkomu. Był szybszy. Skoczył przez pokój i uprzejmie, ale z siłą imadła, złapał ją za nadgarstek. Wykrzywiła usta w uśmiechu i, ciągle siedząc, posłała mu fachowy lewy prosty.
Kiedy wycierał z oczu krew, patrzyła na niego z góry, trzymając ogłuszacz.
— Nie ruszaj się — warknęła. — Nawet nie oddychaj zbyt gwałtownie.
— Jest pani najniezwyklejszą z kobiet — odezwał się tamten, rozcierając palcami policzek. Zdezorientowany odkurzacz kręcił się natarczywie wokół jego kostek.
— Kim pan jest?
— Nazywam się Jago Jalo. Pani jest Kin Arad? Naturalnie.
— Którędy pan tu wszedł?
Obrócił się i zniknął. Kin odruchowo strzeliła. Gruchnęło po dywanie.
— Pudło — zawołał głos z drugiej strony pomieszczenia.
Wump.
— Wchodząc w ten sposób zachowałem się nietaktownie, ale jeśli odłoży pani broń…
Wump.
— Oboje na tym skorzystamy. Może chce pani wiedzieć, jak stać się niewidzialnym?
Po chwili wahania opuściła broń. Pojawił się ponownie. Zmaterializował. Najpierw ujrzała tors, potem ramię, na końcu obie nogi.
— Sprytne. Podoba mi się — powiedziała. — Ale jeżeli znów pan zniknie, ustawię tę zabawkę na szeroki promień i zamiotę cały pokój. Gratulacje. Udało się panu mnie zainteresować. A nie jest to łatwe w dzisiejszych czasach.
Usiadł. Oceniła go na co najmniej pięćdziesiąt lat, choć oczywiście mógł być starszy o całe stulecie. Bardzo starzy ludzie poruszali się w pewien charakterystyczny sposób, ale on do nich nie należał. Wyglądał tak, jakby nie spał od kilku lat — blady, łysy, czerwonooki. Miał twarz, którą zapomina się natychmiast. Nawet jego kombinezon był bladoszary. Kiedy sięgnął do kieszeni, uniosła ogłuszacz.
— Mogę zapalić? — spytał.
— Zapalić? — powtórzyła ze zdumieniem. — Proszę. Może się pan nawet podpalić.
Nie spuszczając oka z ogłuszacza, wetknął sobie żółtą rurkę do ust, zapalił, po czym wydmuchnął kłąb dymu.
Ten człowiek, pomyślała Kin, jest niebezpiecznym maniakiem.
— Mogę opowiedzieć o transmisji materii — rozpoczął.
— Tak jak i ja. To jest niemożliwe — westchnęła ze znużeniem. A więc to tak, jeszcze jeden łowca naiwnych. Tyle że potrafił być niewidzialny.
— Kiedyś twierdzono, że lot rakietą w kosmos też jest niemożliwy — wtrącił Jalo. — Śmiano się i z Goddarda, mówiono, że był głupcem.
— Mówiono tak również o wielu głupcach — odparła, odsuwając na moment pytanie, kim był Goddard. — Czy może pan pokazać ten transmiter materii?
— Tak.
— Naturalnie, nie ma go pan przy sobie?
— Nie. Ale mam to — poruszył się i jego lewe ramię zniknęło. — Można to nazwać płaszczem niewidzialności.
— Czy mogę go, hm, zobaczyć?
Skinął głową i wyciągnął ku niej pustą rękę. Kin dotknęła — czegoś. Wyczuła jakby gruby materiał. Odniosła wrażenie, że zarys jej dłoni rozmył się, ale nie była całkiem pewna.
— Zagina światło — stwierdził Jalo, delikatnie wyjmując płaszcz z jej rąk. — Oczywiście, nie można sobie pozwolić na zgubienie go we własnej szafie, tu ma włącznik. Widzi pani?
Dostrzegła cienką, pomarańczową spiralkę obrysowującą nicość.
— Niezłe — powiedziała Kin. — Ale dlaczego przychodzi pan z tym do mnie? Po co to wszystko?
— Bo pani jest Kin Arad, autorka „Nieprzerwanej Kreacji”. Wie pani wszystko o wielkich królach Wrzecionowatych, a ja myślę, że to ich wyrób. Znalazłem go. Tak jak i wiele innych rzeczy. Bardzo interesujących rzeczy.
Popatrzyła na niego beznamiętnie. W końcu odezwała się.
— Muszę zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Czy jadł pan śniadanie, Jago Jalo?
Pokręcił głową.
— Mój cykl dobowy poszedł w diabły podczas podróży tutaj, ale myślę, że u mnie czas na kolację.
Latacz okrążył niskie budynki biur i skierował się na pomoc, w kierunku wielkiego kompleksu na kontynencie W. Okrążyli cielsko warstwowca Hendriego, na którym nowy pilot układał właśnie wzór zewnętrznych raf. Dzięki manewrowi mogli zajrzeć do ogromnej misy kolektora na szczycie maszyny, wewnątrz czarnej jak aksamit.
— Dlaczego go omijamy? — spytał Jalo, zezując na dół. Kin zatoczyła koło.
— Bo promień energii z kolektorów na orbicie jest przesyłany prosto na czaszę. Gdybyśmy nad nią przelecieli, nie zostałby po nas nawet popiół.
— A co by było, gdyby pilot pomylił się i promień nie trafił w misę?
Kin pomyślała przez chwilę.
— Nie wiem — odparła. — Ale na pewno nigdy byśmy go nie znaleźli.
Latacz przemknął nad grupą wysp. Garbate delfiny, wciąż rozbrykane po podróży w megatankowcu, wyskakiwały ponad fale wzdłuż cienia.
Przeklęta „Nieprzerwana kreacja”.
Kiedyś jednak wydawała się dobrym pomysłem. Poza tym, oprócz napisania książki wykonała również całą pracę wydawniczą. Samo pisanie nie było takie trudne. Problemem stało się dopiero znalezienie sposobu na produkcję prawdziwego papieru. Do zbudowania prasy drukarskiej musiała zatrudnić cały zespół robotów. To była pierwsza książka wydrukowana od czterystu lat. Narobiła niezłego zamieszania.
Tak jak i słowa zapisane na kosztownych kartach. Nie mówiły niczego nowego, lecz jakoś zdołała zebrać najnowsze odkrycia geologiczne w sposób, który wywołał burzę. Podobno książka stała się nawet podstawą paru religii na peryferyjnych planetach.
Spojrzała z ukosa na swego pasażera. Nie mogła rozpoznać jego akcentu — mówił dokładnie jak ktoś, kto właśnie opanował lekcje języka z taśmy, ale nie miał jeszcze wprawy. Jego ubranie mogło być kupione z automatu na niejednym ze światów. Nie wyglądał na szaleńca, ale oni nigdy na takich nie wyglądają.
— Więc czytał pan moją książkę? — zagadnęła.
— A czyż nie zrobili tego wszyscy?
— Czasami i mnie się tak wydaje.
Spojrzał na nią otoczonymi czerwoną obwódką oczyma.
— Była niezła — powiedział. — Przeczytałem ją na statku lecąc tutaj. Proszę nie oczekiwać pochwał, znam lepsze.
Ku własnemu niezadowoleniu Kin poczuła, że się rumieni.
— Naturalnie przeczytał ich pan mnóstwo — mruknęła.
— Tysiące — odparł.
Kin gwałtownie włączyła automatycznego pilota i przekręciła się w fotelu.
— Dobrze wiem, że nie ma ich nawet kilkuset. Wszystkie stare biblioteki przepadły!
— Nie miałem zamiaru pani obrażać.
— Kim pan…
— W dawnych czasach autor nie musiał produkować papieru sam — ciągnął Jalo. — Istniały wydawnictwa, coś jak fabryki mikrofilmów. Autor jedynie pisał słowa.
— W dawnych czasach? Ile pan ma lat?
Mężczyzna zmienił pozycję.
— Nie mogę odpowiedzieć dokładnie — mruknął. — Kilka razy zmienialiście kalendarz. O ile się jednak nie mylę, jakieś tysiąc sto. Plus minus dziesięć.
— Ależ wtedy nie istniała chirurgia genetyczna — zawołała Kin. — Nikt nie jest aż tak stary.
— Były za to próbniki Terminusa — odparł Jalo spokojnie.
Latacz przemknął ponad wyspą wulkaniczną o łagodnie dymiącym stożku. Grupa techniczna testowała właśnie jego sprawność. Kin wpatrzyła się weń niewidzącymi oczyma, bezgłośnie poruszając wargami.
— Jalo — mruknęła. — Jalo! Wiedziałam, że skądś znam to nazwisko! Ale przecież próbniki Terminusa miały nigdy nie wrócić…
Beznamiętnie wykrzywił usta w uśmiechu.
— Zgadza się — odparł. — Byłem ochotnikiem. Oczywiście, wszyscy nimi byliśmy. Szalonymi. Statków nie konstruowano z myślą o powrocie.
— Wiem. Czytałam mikrofilmy. No…
— Cóż, żeby to zrozumieć, trzeba wziąć pod uwagę specyfikę tamtych czasów. Wtedy miało to sens. Naturalnie, mój statek też nie wrócił.
Pochylił się do przodu.
— Ale wróciłem ja.
Ritz był nieoficjalnym miastem, wyrosłym wokół niegdyś pierwszej, a teraz ostatniej Liny. Obecnie nawet miasto było rozbierane na kawałki i przesyłane w górę, do wielkich frachtowców czekających na orbicie. Za miesiąc ostatni pracownicy Kompanii podążą ich śladem, położy się ostatnie pola śniegu, wypuści ostatnie kolibry.
Ich rozmowę w ogrodzie na dachu restauracji przerywały uderzenia i stukot żółtych holowników, wspinających się po Linie dwa kilometry dalej, ciągnących pudła pustych magazynów jak sznury pereł. Wkrótce znikały w chmurach, zmierzając ku szczytowi Liny.
Kin zamówiła owoce gumowca, gęś siodłatą i brezelkę. Przestudiowawszy menu z wielką uwagą, Jalo zamówił ze szczerym niedowierzaniem omlet z jaj ptaka dodo. Teraz wyglądał tak, jakby tego żałował.
Kin obserwowała, jak się do niego zabiera, lecz jej umysł wbrew woli podsuwał przed oczy inne obrazy. Pamiętała dzwonowaty kształt bryły Terminusa z niewielką półkulą systemu podtrzymywania życia pilota na samym czubku. Pamiętała tę przerażającą logikę, która doprowadziła do zbudowania potwornych maszyn.
Lepiej było wysłać w kosmos człowieka niż maszynę. W obszarach nieznanego człowiek mógł nadal oceniać sytuację i decydować. Maszyny nadawały się do zadań rutynowych, ale w obliczu nieprzewidywalnego przegrywały.
Wysłanie maszyny jest tańsze, gdyż ta nie oddycha, a dostarcza informacje.
Człowiek z kolei oddycha przez cały czas, i jest to bardzo kosztowne.
Jednakże koszty podróży człowieka można zredukować do minimum, jeśli nie przewiduje się jego powrotu.
— Czy w tym kubku jest seler?
— To pędy cierniowca — odparła Kin. — Nie jedz tych żółtych kawałków. Są trujące. No więc, czy muszę tak siedzieć i czekać? Proszę mi opowiedzieć — mruknęła — o wielkich królach Wrzecionowatych.
— Wiem tylko to, co przeczytałem — odparł Jago. — A większość tego, co przeczytałem, napisała pani. Czy mogę zjeść to niebieskie coś?
— Znalazł pan siedzibę Wrzecionowatych? Odkryto ich zaledwie dziewięć. Jeśli, doliczyć wrak statku — dziesięć. W jednej był prototyp maszyny warstwowej oraz dokładne dane dotyczące chirurgii genetycznej. Nic dziwnego, że więcej ludzi studiowało paleontologię niż inżynierię.
— Znalazłem ich świat.
— Skąd pan wie, że należał do nich?
Jalo wyciągnął rękę i wziął pęd cierniowca.
— Jest płaski.
To było możliwe, pomyślała.
Wrzecionowaci nie byli bogami, ale od biedy mogliby za nich uchodzić, do czasu pojawienia się prawdziwych. Rozwinęli się zapewne na jakimś świecie o małym ciążeniu. Ocalałe mumie przedstawiały istoty trzymetrowe, ważące zaledwie czterdzieści kilogramów. Na światach tak ciężkich jak Ziemia nosili wspaniałe egzogorsety, aby uchronić się przed rozpłaszczeniem i połamaniem. Mieli długie ryje, dłonie z dwoma kciukami, nogi w pomarańczowe i purpurowe pasy oraz stopy wielkie jak u cyrkowego klauna. Nie posiadali mózgu lub też, mówiąc precyzyjnie, całe ich ciało mogło działać jak mózg. Nikt natomiast nie był w stanie odnaleźć ich żołądka.
Nie wyglądali na bogów.
Znali tanie sposoby przemieszczania się, ale o podróżach FTL, z prędkością ponadświetlną, nie słyszeli. Prawdopodobnie mieli płeć, lecz egzobiolodzy nigdy nie odpowiedzieli na pytanie, skąd brały się ich małe.
Porozumiewali się modulując linię wodoru w spektrum najbliższej gwiazdy.
Wszyscy, co do jednego, byli telepatami i cierpieli na straszliwą klaustrofobię. Nawet nie budowali domów. Natomiast ich statki kosmiczne były… niewiarygodne.
Żyli prawie wiecznie, co jakiś czas odwiedzając planety z zanikającą atmosferą i igrając z nimi. Stwarzali zmutowane algi lub zbyt wielkie księżyce. Kreowali formy życia. Planety typu Wenus przekształcali w Ziemie, zaś powody ku temu, biorąc pod uwagę ich odmienność, miały sens przynajmniej dla ludzi — nękały ich poważne problemy populacyjne.
Pewnego dnia rozdarli planetarne ciasto maszyną warstwową i znaleźli coś przerażającego. Oczywiście dla nich. W ciągu następnych dwóch tysięcy lat wymarli z powodu zranionej dumy.
Miało to miejsce 400 milionów lat temu.
Holownik zjechał w dół Liny i przez jego osłonę dźwiękową przedarło się wycie hamulców. Kilka tysięcy kilometrów wyżej rozrządowi zwalniali właśnie ładunki, podczepiając je do rakiet i wysyłając dalej, przesuwając w ten sposób środek ciężkości Liny ku dołowi.
Holownik przeleciał z hukiem w kierunku odległych stacji. Kin patrzyła na Jalo zmrużonymi oczyma.
— Płaski? — powiedziała. — Jak dysk Aldersona?
— Być może. Co to jest dysk Aldersona?
— Nikt go nigdy nie zbudował, ale jeśli ścisnąć cały system w jeden dysk z dziurą pośrodku na słońce, spód wyłożyć neutronium, by uzyskać grawitację…
— Dobry Boże, umiecie już wytwarzać neutronium?
Kin zamilkła, po czym potrząsnęła głową.
— Tak jak powiedziałam, nikt czegoś takiego jeszcze nie zbudował. Ani nie znalazł.
— Ten mój ma niewiele ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów średnicy.
Ich spojrzenia spotkały się. Wreszcie Kin wyrzuciła z siebie słowo, na które czekał.
— Gdzie?
— Beze mnie nigdy go pani nie znajdzie.
— I myśli pan, że to cudo Wrzecionowatych?
— Są na nim rzeczy, w które nie uwierzy pani i za milion lat.
— Intrygujące. Jaka jest pańska cena?
Zamiast odpowiedzi Jalo pogmerał w przyczepionym do pasa portfelu i wyciągnął plik banknotów 10000-dniowych. Pieniądze Kompanii były o wiele cenniejsze od emitowanych na wielu innych, znanych światach. Każdy z nich reprezentował prawie dwadzieścia osiem lat przedłużonego życia, o ile realizowano go w punkcie handlowym Kompanii. Jej kredyt był najlepszy — płacił przyszłością.
Nie odrywając wzroku od Kin Jalo wezwał najbliższego robota „kelnera” i wcisnął mu garść banknotów w zbiornik na odpadki. Instynkt Kin natychmiast kazałby jej skoczyć i wyciągnąć je, ale nawet z pomocą nauki słuchanie instynktu nie wystarczy do przeżycia choćby stu lat. Automatyczna spalarka spopieliłaby jej rękę.
— Jak… — zachrypiała. Odkaszlnęła. — Jakie to młodzieńcze. Oczywiście fałszywe.
Wręczył jej Matuzalema, banknot o najwyższym nominale wypuszczony przez Kompanię.
— Dwieście siedemdziesiąt lat — powiedział. — To prezent.
Wzięła złotobiałą plakietkę. Jej dłonie, o dziwo nie drżały.
Wzór na powierzchni był prosty, ale istniało ponad dwieście sposobów na sprawdzenie autentyczności. Nikt ich nie podrabiał. Ponadto rozgłaszano, że każdy potencjalny fałszerz wszystkie wyprodukowane przez siebie lata spędzi w sposób niezwykły i nieprzyjemny — w „lochach” Kompanii.
— W moich czasach — powiedział Jalo — mógłbym uchodzić za: bogatego, bogatego, bogatego.
— Albo: martwego, martwego, martwego.
— Zapomina pani, że byłem pilotem Terminusa. Tak naprawdę, to nikt nie wierzył w nieuchronność naszej śmierci. Jedynie nieliczni. Jak do tej pory, nie myliłem się. W każdym razie może pani przetestować banknot. Jest prawdziwy, zapewniam. Poza tym, nie przyjechałem tu po to, by panią kupić. Chcę panią zatrudnić. Za trzydzieści dni wracam na… płaski świat, z powodów, które okażą się oczywiste. Zamierzam siedzieć tam około roku, a zapłata, jaką oferuję, jest odpowiedzią na wszelkie pytania. Może pani zatrzymać ten banknot, nawet jeśli nie zaakceptuje pani propozycji. Może zechce go pani oprawić, albo zachować na stare lata.
Zniknął jak duch. Kiedy Kin przechyliła się przez stół, jej dłonie natrafiły na pustkę.
Później poleciła sprawdzić wszystkie promy kursujące w górę Liny. Nawet człowiek niewidzialny nie byłby w stanie ominąć ukrytych w przejściach kontrolek. Nie mógłby też odlecieć promem towarowym — większość z nich wypełniała próżnia.
Nawet nie próbował. Później Kin dowiedziała się, że kupił bilet pod fałszywym nazwiskiem i przeszedł przez sieć kontroli pyszniąc się swą widzialnością jak modnym płaszczem.
Wiadomość przyszła dwadzieścia pięć dni później, razem z pierwszą falą kolonistów.
Główna Lina już dawno została wciągnięta przez krążącego po synchronicznej orbicie satelitę i załadowana na pokład frachtowca. Na antypodach uwijało się kilka zespołów wykończeniowych.
Kin stała na pagórku w samym środku splątanej dżungli, parującej mieszaniną zapachów, nie tkniętej jeszcze ludzką ręką. Wiedziała, że trzynaście tysięcy kilometrów pod jej stopami ludzie, maszyny i roboty pakowani byli na zapchane złącze i wysyłani na ostatni frachtowiec, dwudziestokilometrowy szkielet z wielkim silnikiem termojądrowym, by pozostawić świat nowym przybyszom.
Wbrew pozorom był to planowy odwrót. Ostatni będą zamiatacze, dokładnie wyrównujący resztki kolein. Na filmie reklamowym Kompanii pokazano kiedyś człowieka, który wisiał na linie metr nad ziemią i miotełką ścierał ślady własnych stóp. Oczywiście nieprawda, ale obrazek rozmijał się z prawdą o cal.
To był dobry świat. Lepszy niż Ziemia, choć ta ostatnio podobno się poprawiła — mieszkało na niej prawie trzy czwarte miliarda ludzi i nie było wśród nich zbyt wielu robotów.
Lepiej niż w czasach jej dzieciństwa. Kin już dawno temu, podczas kolejnych operacji pamięci, pozbyła się większości wczesnych wspomnień, zatrzymując jedno czy dwa. Skrzywiła się na myśl o tym najstarszym.
Wzgórze jak to, z widokiem na otuloną mgłą równinę, którą powoli okrywa mrok. Słońce właśnie zachodziło. Razem z matką stała w niewielkim tłumie, wśród niemal połowy mieszkańców krainy. Większość stanowiły roboty. Jeden z nich, klasy ósmej, pokryty bliznami napraw, uniósł ją w ramionach, by mogła lepiej widzieć.
Wszyscy tancerze też byli robotami, choć na skrzypcach grał człowiek.
Metalowe nogi tupały o ciemny mech. Nad ich głowami przelatywały polujące na owady nietoperze.
Tańczyły bezbłędnie. Czyż mogło być inaczej? Nie były ludźmi, by wahać się czy potykać. Zaś garstce tych ostatnich świat oferował zbyt dużo innych spraw do załatwienia, by mieli czas na podobne rozrywki. Niemniej wiedziano, że tego rodzaju sztuka musi przetrwać do dnia, w którym człowiek znów weźmie wszystko w swoje ręce. Do przodu, do tyłu, mijając się i skacząc, roboty tańczyły w rytm muzyki ich opiekuna Morrisa.
I wtedy młodziutka Kin Arad zdecydowała, że ludzie nie mogą wyginąć.
Niewiele do tego brakowało. Bez robotów stałoby się tak na pewno.
Gdy tak kroczące postacie kołysały się na tle czerwonego nieba, postanowiła wstąpić do Kompanii…
Pierwszy z wielkich szybowców przemknął ponad drzewami i ciężko opuścił się na trawę. Uderzył w drzewo, obrócił się i zatrzymał.
Po kilku minutach zgrzytnęła pokrywa włazu i z otworu wyszedł mężczyzna. Stracił równowagę.
Kin obserwowała, jak podnosi się i opiera plecami o właz. Po chwili wyszli dwaj następni, a za nimi trzy kobiety. Zobaczyli ją.
Zadbała o swój wygląd. Skórę zabarwiła na srebrno, czarne włosy przeplotła migotliwymi nitkami. Wybrała czerwony płaszcz. Choć nie było wiatru, ładunki elektrostatyczne wspaniale omiatały materiał dookoła ciała. Należy wypaść jak najlepiej. Ci ludzie przybyli na nowy świat. Zapewne mieli już dumną konstytucję, zapisaną złotymi zgłoskami i przepełnioną duchem wolności. Trzeba powitać ich należycie. Później będą mieli dość czasu na rzeczywistość.
Gdy lądowały następne glidery, mężczyzna, który wyszedł pierwszy, wspiął się na wzgórze. Dojrzała brodę pioniera i białą jak kreda twarz. Przede wszystkim jednak dostrzegła srebrny dysk na czole, błyszczący w porannych promieniach słońca.
Dotarł na szczyt bez śladu zadyszki, krocząc spokojnie, opanowanie, jak większość wielowiekowych. Uśmiechnął się, ukazując rząd zębów.
— Kin Arad?
— Bjorne Chang?
— No cóż, jesteśmy. Dzisiaj — dziesięć tysięcy. Zrobiliście niezłe powietrze. Co to za zapach?
— Dżungla — odparła Kin. — Grzyby, rozkładające się zdechłe pumy, orchidee.
— Naprawdę? Będziemy musieli się temu dokładnie przyjrzeć — odparł spokojnie.
Roześmiała się.
— Jestem naprawdę zaskoczona — powiedziała. Oczekiwałam jakiegoś młodzieńca o kanciastej szczęce i z pługiem w jednej dłoni…
— …i nienaganną konstytucją w drugiej. Wiem, wiem. Ktoś taki prowadził kolonię na Landsheer. Słyszała pani o niej?
— Widziałam filmy.
— Czy wie pani, że tydzień kłócili się nad formą rządu? Pierwszym budynkiem, jaki wybudowali, był kościół. A potem przyszła zima. Byłem tam, na północnym kontynencie, podczas zimy. Robicie srogie.
Kin zaczęła schodzić. Chand kroczył obok.
— Nie chcieliśmy, by umierali — odezwała się w końcu. — Wiedzieli wszystko o cechach klimatu.
— Ale nie o nieuczciwości wszechświata. Byli zbyt młodzi, by mieć skłonności paranoidalne.
— A pan?
— Ja? Myślę, że nawet ja nie dam rady pokonać siebie. Dlatego ci ludzie zaangażowali mnie. Mam prawie 190 lat. Nie chcę umierać. Będę obserwował pogodę jak sokół, pływał w płytkiej wodzie i nie jadł niczego, co nie zostanie poddane analizie. Będę się nawet uchylał przed meteorytami. Podpisałem pięcioletni kontrakt i zamierzam go przeżyć.
Kin przytaknęła. Jego pewność siebie przekonała nawet ją. Niemniej wiedziała również, że nie było to takie proste. Teoretycznie wraz z wiekiem ludzie stawali się ostrożniejsi, coraz dłużej przebywali w pobliżu ośrodków chirurgii genetycznej i lokalnych punktów usługowych Kompanii, gdzie Dni mogły być zamienione na starannie wyliczoną kurację przedłużającą życie. Po gwarantowanym kursie dwudziestu czterech standardowych godzin dodatkowego życia za jeden Dzień. Jedynie Kompania płaciła w Dniach i tylko ona wykonywała zabiegi. Według statystyk posiadała wszystko i wszystkich.
Jednakże te same dane mówiły też o zjawisku „coraz rzadszych powrotów”. Mając dwadzieścia lat ludzie zachowywali się ostrożnie, nie podejmowali ryzyka, bo jeśli pracowali dla Kompanii, mieli przed sobą całe stulecia. Wstyd byłoby zaprzepaścić je jeżdżąc zbyt szybko lub żyjąc za mocno.
Natomiast kiedy mieli lat dwieście, przestawali się przejmować. Byli wszędzie, dokonali wszystkiego. Nowe doświadczenia były starymi, jedynie w trochę zmienionej formie. Przy trzystu stawali się prawie martwi. Nie zupełnie za sprawą samobójstw, ale… Po prostu wspinali się na coraz wyższe i wyższe góry, wykonywali coraz dłuższe loty ze spadochronem lub wędrowali z plecakiem przez Merkurego trudnymi trasami, aż wcześniej czy później dopadało ich.
Nuda prowadzi do szaleństwa. Śmierć jest głosem natury, wołającym żeby zwolnić.
Właśnie dlatego Chang przewodził grupie niedoświadczonych kolonistów na nowym świecie. Nie miał nic do stracenia z wyjątkiem rozciąganego w nieskończoność życia.
— Nie budujemy przyjemnych planet — powiedziała Kin. — Tę też będziecie musieli pokonać.
Ponad ich głowami przepłynął szybowiec i zniknął gdzieś wśród wierzchołków drzew.
— Na początku znienawidzą ją — mruknął Chang. — W tym są nasze całe zapasy, koce i autokuchnie. Kazałem kontroli sprowadzić go na ziemię dziesięć mil dalej. Jest piękny dzień. Spacer dobrze nam zrobi, a my przy okazji zobaczymy, kto jest fajtłapą i wlezie na jadowitego pająka.
— Co pan zrobi, kiedy minie te pięć lat?
— Nie wiem, może zostanę tu przez jakiś czas w charakterze Dostojnego Staruszka. Tyle że do tego czasu to miejsce zbytnio się ucywilizuje jak na mój gust.
— Nie w jednym dniu Romę zbudowano.
— Ale majstrem na tej budowie nie byłem ja.
Koloniści obserwowali ich w milczeniu. Żadnej genetycznej chirurgii, żadnych zabiegów, żadnego punktu usługowego Kompanii. Nawet jeden na dziesięciu nie dożyje stulecia. Mimo to wszyscy byli ochotnikami.
Każdy z nich tracił nieśmiertelność. Będą mieli dzieci, choć nawet Ziemia nie narzekała obecnie na ich brak. Geny przetrwają, zaś warunki panujące na tym świecie dokonają na nich swych własnych poprawek. Ściśnięci w imadle grawitacji słońca i księżyca, za tysiąc lat będą inni. Wystarczająco inni, według założeń Planu.
— Tu się pożegnamy — powiedziała Kin, sięgając po teczkę przyczepioną do pasa. — Oto akt nadania własności oraz gwarancja na 5000 lat.
Chang wsunął dokumenty za koszulę.
— Wymyśliliście jakąś nazwę? — spytała Kin.
— W głosowaniu przeszło „Królestwo”.
Skinęła głową.
— Podoba mi się. Proste, niegłupie. Może wrócę tu pewnego dnia by zobaczyć, jak panu idzie, panie Chang.
Ostatnim lądującym szybowcem był transportowiec Kompanii, wyraźnie różniący się od tanich, dymiących jednorazówek pionierów. Gdy Kin podeszła do niego, otworzył się właz. Robot wysunął schodki.
— Kiedy ostatni raz była pani na zabiegu? — spytał nagle Chang.
Kin spojrzała zaskoczona.
— Osiem lat temu. Czy ma to jakieś znaczenie?
Podszedł bliżej, tak by inni nie mogli słyszeć.
— Kompania ma kłopoty. Może nasze Dni są już policzone.
— Kłopoty?
Gdy robot pilot odnotował fakt, że Kin jest już na pokładzie, odczekał trzy sekundy i zasunął klapę. Ostatnią rzeczą, jaką koloniści ujrzeli, kiedy maszyna wzlatywała w górę, była zdumiona twarz Kin w wielkim tylnym iluminatorze.
Chang odczekał, aż glider będzie na tyle wysoko, by uruchomić silniki odrzutowe, po czym sięgnął do włazu i wyciągnął megafon.
Tłum stał się smugą, kropką, aż zniknął w dżungli. Kin usiadła. Do Kompanii należało sześćdziesiąt procent nieskończoności. Jakie kłopoty?
Wkrótce szybowiec wyprzedził poranne słońce i pomknął na wschód. Później wylądował na piaszczystej wysepce, białej w świetle gwiazd, otoczonej fosforyzującą wodą.
Na tle nieba rysowała się czarna smuga Liny, zaś u jej podstawy spoczywała niewielka kapsuła. Obok zamajaczyła sylwetka mężczyzny.
— Joel!
— Cześć, Kin — uśmiechnął się tym swoim grymasem neandertalczyka.
— Myślałam, że jesteś już szefem sektora na Cyfradorze.
Wzruszył ramionami.
— Miałem taką propozycję, ale to nie dla mnie. Wejdź. Robot!
— Pszepana!
— Glider na hol.
— Oszywiście, pszepana!
— I skończ z tym gadaniem niewolnika.
Wspięli się do kabiny i usiedli po jej przeciwnych stronach. Joel Chenge westchnął i przekręcił włącznik. Poczuli szarpnięcie. Kapsuła pomknęła w górę, zaś Lina za oknem zaczęła się monotonnie przesuwać.
— Jestem tu nowym Obserwatorem — powiedział.
— Joel! Ty chyba nie mówisz tego poważnie?
Kin nagle odniosła wrażenie, że wszechświat zapada się pod nią.
— Mówię. Tak między nami, chyba na to czekałem. Ty nie?
— Ależ ja w ogóle nie widzę ciebie… — przerwała…spędzającego stulecia w hibernatorze umieszczonym na wysokiej orbicie, nie starzejącego się — mogła to sobie wyobrazić. Przerażające.
Wysięgniki automatu bezustannie trzymające swe strzykawki kilka cali od twardej jak lód skóry, roboty obserwujące świat poniżej w oczekiwaniu sygnałów. Rozszczepienia atomu, wybuchu nuklearnego, lotów kosmicznych, zastosowania olbrzymich energii.
Niektóre światy za pierwszy swój cel obierały loty kosmiczne, mając nadzieję na szybkie uznanie międzygwiezdnej społeczności. To się nigdy nie udawało. Nawet pojazdy podorbitalne są jedynie czubkiem wielkiej i starej jak świat piramidy, stojącej na takich podstawach jak rolnictwo. Zanim zacznie się latać, najpierw trzeba jeść.
Joel pochylił się i stuknął w przycisk posiłku na konsoli autokuchni. Wypłynął zastawiony stolik. Uchwycił spojrzenie Kin i znów się uśmiechnął. Robił to często. W jego kod genetyczny wplątały się jakieś resztki paleolitu, przez co musiał się często uśmiechać tą swoją płaską twarzą choćby po to, by nie straszyć dzieci. Gdy rozjaśniał oblicze, wyglądało to jak świt Człowieka.
Rozmawiali, używając nie tylko słów. Między nimi było czterysta lat różnicy. Po takim okresie słowa stawały się płaskie jak kartki papieru, za to pełne znaczeń i niuansów.
Kin spojrzała na stół.
— Skądś to znam… — mruknęła. — Hm… Niech no sobie przypomnę… Sto trzydzieści lat temu! Pobraliśmy się. Pamiętasz? Na Tynewalde. Tam była ta zwariowana religia… „Wschód Ikara”. Och, wybacz. Ty zapamiętałeś nawet menu. Jakież to romantyczne.
— Prawdę mówiąc musiałem zajrzeć do pamiętnika — odparł, nalewając wina. — Byłaś moją piątą żoną? Zapomniałem zapisać.
— Chyba trzecią. To ty byłeś moim piątym mężem. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
— To były dobre czasy, Kin. Naprawdę dobre. Trzy szczęśliwe lata.
— Dwa.
— W porządku, dwa. Mój Boże. Te chwile na Plershoor, czy to nie wtedy, kiedy my…
— Daj spokój. Dlaczego obserwator?
Krajobraz za oknami kabiny zniknął, wkrótce Królestwo było już tylko dyskiem z przesuwającą się linią terminatora.
— Och, życie staje się trochę zatęchłe. Na samych zabiegach nie pożyję tak długo jak obserwator. Miło będzie patrzeć, jak nowy świat dojrzewa, zobaczyć, co niesie przyszłość. To jak podróż w czasie.
— Kręcisz, Joel. Znam cię, nie zapominaj o tym. Nigdy się nie nudziłeś. Pamiętam, jak dwa lata uczyłeś się robić drewnianą bryczkę. Zawsze mówiłeś, że nie spoczniesz, dopóki nie opanujesz wszystkich ludzkich umiejętności. Narzekałeś, że nie umiesz łowić fok i odlewać miedzi. Miałeś napisać almanach pornografii robotów. Jeszcze tego nie dokonałeś.
— W porządku. Znikam, bo jestem tchórzem. Czy to wystarczający powód? Wkrótce coś się wydarzy, a wtedy najlepszym miejscem będzie zamrażarka.
— Coś?
— Kłopoty.
— Kło… — zamilkła. — Chang też to mówił.
— Ten wielki pionier? Rozmawiałem z nim wczoraj, kiedy byli jeszcze na orbicie. On też ucieka przed burzą.
— O czym ty do diabła mówisz?
Powiedział jej.
Kin doniosła o wizycie Jalo i jego umiejętności wytwarzania Dniówek o wysokich nominałach.
— Kompania sprawdziła przesłany przez ciebie banknot z Matuzalemem, Kin.
— Fałszywy.
Powoli pokręcił głową.
— Chciałbym, żeby tak było. On jest… w pewien sposób prawdziwy. Tylko, nie nasz. Wszystkie numery są złe. Tak samo kody. Takich jeszcze nie wypuściliśmy. Pomyśl, co to oznacza.
Pomyślała.
Banknoty Kompanii posiadały tyle ukrytych testów i kodów, że fałszerz mógłby je jedynie skopiować. Powielanie ich maszyną warstwową nie wchodziło jednak w rachubę, bo wszystkie były własnością Kompanii. Jeden klucz schowany w grubej plakietce zepsułby wszystko. Nikt nie mógł tego dokonać. Ale jeśli przypadkiem…
Pierwsi ucierpieliby wielowiekowcy. Waluta Kompanii była niewyobrażalnie silna, lecz jeżeli banknoty Dniowe okażą się jedynie kawałkami plastiku, a rynek zostanie zalany duplikatami dwadzieścia czy trzydzieści razy przekraczającymi ilość prawdziwych, Kompania przestanie istnieć. Jej potęgę stanowiła wiarygodność, ta zaś była podstawą siły pieniądza.
Chirurgia genetyczna powstrzymywała jedynie śmierć. Można było żyć bez dodatkowych, kupowanych za Dni zabiegów, ale wówczas człowiek by się starzał. Byłby nieśmiertelny, lecz i zgrzybiały.
Nic dziwnego, że chcieli się ukryć. Joel znalazł swój sposób na nieśmiertelność, Chang uciekał przed katastrofą. Mniej pomysłowi zapewne zaczęliby robić i inne rzeczy, jak choćby spacer w kosmosie bez skafandra.
Muszą być nas miliony, pomyślała Kin. Narzekamy, że wciąż jemy te same potrawy i że nasze życie staje się bezbarwne. Zastanawiamy się, czy krótsze nie byłoby pełniejsze i z przerażeniem dochodzimy do wniosku, że tak, bo my straciliśmy szansę posiadania dzieci. To takie niesprawiedliwe. Kiedy człowiek musi się zadowolić jedynie uniesieniem, przyjemnością czy zadowoleniem, to im dłużej żyje, tym bardziej tracą one urok…
Niemniej życie nadal jest słodkie, a śmierć tajemnicą. To starość przeraża. Szlag by to…
— Szukają go? — spytała.
— Wszędzie. Wiadomo, że był na Ziemi, bo z Muzeum Lotów Kosmicznych zniknęły wszystkie zapisy o sondach Terminusa.
— Więc nic o nim nie wiemy?
— Właśnie. Jak kamień w wodę, Kin. — Roześmiał się. — Ale przynajmniej polityka Kompanii była prawidłowa. Nasze światy przetrwają.
— Jeden człowiek nie może zniszczyć cywilizacji — rzuciła.
— Jesteś pewna, że jest to regułą? — mruknął, po czym rozluźnił się. — Ten płaszcz… był naprawdę niewidzialny?
— Jeśli patrzy się na niego bezpośrednio, przedmioty z tyłu są lekko zamazane. Ale gdybyś nie został uprzedzony, nie zauważyłbyś.
— Może używano tego w archaicznym szpiegostwie — zastanowił się. — Rzeczywiście, bardzo efektowne. Nie sądzę, żebyśmy to my skonstruowali. Na to potrzeba bardzo skomplikowanej technologii, a przy takim jej poziomie, niewidzialność nie byłaby już czymś niezwykłym. Człowieka można wykryć na wiele sposobów.
— Też o tym pomyślałam — odparła.
— I jeszcze ta transmisja materii. Wszystkie teorie są zgodne, że właściwie nie jest możliwa. Podwójny efekt Wasible’a niemal ją wywołuje, ale to tak jak istnienie prawie-perpetuum mobile.
Satelita uczepiony do końca Liny powoli rozrastał się do rozmiarów gwiazdy. Joel spojrzał na konsolę.
— Chciałbym go spotkać — powiedział. — Czytałem o sondach Terminusa, gdy byłem jeszcze szczeniakiem. Potem, kiedy znalazłem się na Nowej Ziemi, odwiedziłem farmę Rip Van LeVine’a. To ten, który po wylądowaniu trafił na…
— Słyszałam o nim — przerwała mu Kin.
Nawet jeśli wyczuł szczególny ton w jej głosie, a na pewno tak było, nie dał tego po sobie poznać.
— Parę lat temu widziałem film o T4 i T6 — ciągnął spokojnie. — To te sondy, które nadal lecą. Na Nowej Ziemi prowadzą tę akcję… Co dziesięć lat umieszczają dwa statki na orbicie zmiennej, by zwiększyć przyspieszenie, i…
— To też wiem — wtrąciła ponownie.
Statki przyspieszają nurkując w słońce Nowej Ziemi, potem robią skok na parę milionów mil, znów nurkują, skok… w końcu wypływają znikąd, kilkaset lat świetlnych dalej, z prędkością ponadświetlną, o kilka mil od próbników.
Czwarty Terminus nie zwolnił w punkcie zwrotnym, a usterka w prymitywnym komputerze szóstego poprowadziła go prosto ku nie istniejącej gwieździe. Normalnie ciała pilotów już setki lat temu uległyby całkowitemu rozkładowi. System podtrzymujący życie też był archaiczny. Jednakże szwankującą aparaturę stopniowo wymieniono, zaś załogi statków z Nowej Ziemi wciąż ją udoskonalały.
Oczywiście, to kosztowało. O wiele łatwiej byłoby rozmrozić pilotów i obdarzyć życiem pełnym luksusów. Lecz Rip Van LeVine, zmarły w chwale pilot Terminusa, który po tysiącletniej podróży wylądował na świecie od trzystu lat zasiedlonym przez pasażerów statku mogącego podróżować za pomocą skoków, gdy popełniał samobójstwo — był bogaty. Miał dość pieniędzy, by wynająć dobrych prawników i wymóc zrobienie dla pozostałych dwóch pilotów wszystkiego, co się tylko dało, z wyjątkiem obudzenia ich.
— Trust LeVine’a zupełnie związał nam ręce — powiedział Joel. — Kompania od razu chciała obudzić pilotkę T4 i spytać o Jalo. Razem trenowali, może coś o nim wie. Niestety, na Nowej Ziemi byłby krzyk.
— A co ty o tym sądzisz, Joel?
Ich spojrzenia spotkały się.
— Myślę, że to byłoby podłe. A cóżby innego?
— I ja tak sądzę.
Poczekała na satelicie, aż Joel uruchomił system. Patrzyła, jak łączył obwód i przerywał sztuczny molekularny łańcuch — Linę.
Królestwo było samo.
Nie została już, by przyglądać się, jak przygotowuje pomieszczenie hibernacyjne. Jej prywatny statek krążył po orbicie w pobliżu. Praktycznie była na urlopie, dopóki nie dołączy do reszty zespołu na Trenchert, gdzie grupy przygotowawcze oczyściły już atmosferę i wzmocniły podłoże. Kilka miesięcy wcześniej postanowiła zatrzymać się na Memremonn-Spitz, by rzucić okiem na nowe wykopaliska w świecie Wrzecionowatych. Krążyły pogłoski o odkryciu jeszcze jednej, działającej maszyny warstwowej.
Jednak w tej chwili wydawało się to mniej ważne. Zatrzasnęła za sobą drzwi komory powietrznej.
— Witam panią — odezwał się statek. — Pościel już przewietrzona, zbiorniki zatankowane. Czy mamy zrobić kąpiel?
— Mhm.
— Kurs mamy wprowadzony. Czy zacząć odliczanie?
— Może daruj sobie tę zabawę — odparła ze znużeniem w głosie. — Po prostu zrób mi kąpiel.
Statek zaczął napuszczać wodę do wanny. Woda łagodnie rozbryzgiwała się o brzegi, lecz ani kropla nie spadła na podłogę.
— Nieźle — zauważyła Kin, której wpojono uprzejmość w stosunku do maszyn.
— Dziękuję. Pięć godzin i trzy minuty do skoku.
Kin w zamyśleniu mydliła ramię. Po chwili odezwała się.
— Statek?
— Tak, proszę pani?
— Dokąd, u diabła, lecimy? Nie przypominam sobie, żebym dawała ci jakieś instrukcje.
— Na Kung, proszę pani, zgodnie z pani rozkazem przesłanym 338 godzin temu.
Kin wyskoczyła z wanny niczym pokryta pianą Wenus i popędziła przez korytarze. Dopadła fotela pilota.
— Powtórz ten rozkaz — wycedziła delikatnie.
Spojrzała na ekran wytężonym wzrokiem, trzymając dłoń nad przyciskiem mogącymi połączyć ją z Królestwem. Joel jeszcze zupełnie nie zamarzł, cały proces trwał kilka godzin. Poza tym maszyny zawsze mogły go odmrozić, zaś na stacji znajdował się potężny nadajnik, którym mogła przesłać wiadomość Kompanii. Rozpoznała robotę Jalo.
Rozkaz był prosty, poprzedzony sygnałem wezwania statku i jej osobistym kodem. Nadszedł zwykłym kanałem ziemia-orbita. Mógł zostać nadany z każdego z kilkunastu nadajników podczas prac wykończeniowych na Królestwie.
Kończył się słowami: „Płaski świat. Pani jest osobą bardzo ciekawską, Kin Arad. Jeśli mnie pani oszuka, do końca życia będzie się pani zastanawiać, co pani straciła”.
Jej ręka opadła, nie dotykając przycisku. Przecież nie można zbudować płaskiego świata! Z drugiej strony, powrót pilota Terminusa też był niemożliwy.
Tak samo jak skopiowanie pieniędzy Kompanii.
— Statek?
— Tak, proszę pani?
— Lecimy na Kung. Aha, i podłącz się do ekranu w moim pokoju.
— Gotowe, proszę pani.
Nie powinna tego robić. To było głupie. Za coś takiego na pewno ją wyleją.
Być tam, czy zastanawiać się przez wieki…
Godziny wypełniało jej przypominanie sobie języka Ekung i czytanie suplementów do przewodnika po planecie. Wyglądało na to, że Kungowie mieli już Linę, choć nie spieszyli się z wydaniem zakazu lądowania bezpośrednio na powierzchni. Na Kung nie zabraniano zresztą niczego, nawet morderstwa. Obecnie był to jedyny świat w znanej przestrzeni, który właściwie zezwalał też na lądowanie jednostek uzbrojonych. Czy to miało jakieś znaczenie?
Kungowie piekielnie potrzebowali obcej waluty. Nie posiadali prawie niczego przydatnego dla ludzi, jedynie całą masę chorób zbliżonych do zapalenia płuc, za to im samym przydałoby się niejedno. Wystartowali z przemysłem turystycznym…
Kin była tam kiedyś. Przypomniała sobie deszcz. Kungowie mieli czterdzieści dwa różne słowa na określenie deszczu. Ale na opisanie wodnej symfonii, spływającej z nieba przez pięćdziesiąt pięć minut w ciągu każdej godziny, słów brakło. Nie było tam gór. Mała grawitacja umożliwiła ich powstanie, ale ogromne masy rozproszonej przez wiatr wody spłukały je do cna. Pozostałe przy życiu pagórki wyglądały smętnie, jakby się czegoś wstydziły.
Oczywiście czasem stawały się wyspami. Przypomniała sobie informacje o pływach.
Zbyt duży księżyc i bliskie słońce sprawiały, że pływy te były koszmarne. To przez nie na planecie rosły jedynie grzyby, zdolne do błyskawicznego wyrośnięcia i wystrzelenia zarodników podczas odpływów, oraz skarłowaciałe, szczątkowe formy nędznie wegetującej roślinności.
Turystów natomiast nie brakowało, mimo iż niemal w ogóle nie mogli się rozstawać z kamizelkami ratunkowymi. Entuzjaści połowów lub mgieł, zoofile lub studenci biologii. Jeśli zaś idzie o samych Kungów…
Wyłączyła czytnik i wyciągnęła się w fotelu.
— Powinnaś zawiadomić Kompanię — powiedziała cicho. — Jeszcze masz czas.
— Wiesz, co to oznacza — odpowiedziała sama sobie. — On może jest szalony, ale nie głupi. Będzie przygotowany na każdą zasadzkę. Poza tym Kung nie jest ludzkim światem, wpływy Kompanii są tam niewielkie. Zrobi unik, pomacha ręką i tyle będziemy go widzieli.
— Masz obowiązki — zauważyła. — Nie możesz pozwolić mu na rozrabianie tylko po to, by zaspokoić swą ciekawość.
— Ale dlaczego nie?
Jak bogata była Kin Arad, córka prawdziwej Ziemi, autorka „Nieprzerwanej Kreacji”? Kompania płaciła swoim ludziom w Dniach, lecz skoro zarabiali oni o wiele więcej niż Dzień dziennie, często wymieniali nadwyżki czasu na tradycyjną walutę. Miała na koncie jeszcze 368 lat, 5 tygodni i 2 dni oraz 180 000 kredytek. Te ostatnie też były dużo warte.
I również funkcjonowały w oparciu o Dni. Wszelkich pierwiastków było w galaktyce pod dostatkiem. Transmutator umieszczony wewnątrz każdej maszyny warstwowej czy autokuchni mógł wyprodukować wszystko. Cóż zatem oprócz długowieczności mogło stanowić walutę? Kin mogła kupić życie. Czy tak jak Solomon? Cloritty? Hughes?
Była bogata.
Odezwał się brzęczyk alarmowy. Słońce Królestwa wybrzuszyło się na przednim ekranie niczym otoczony ognistą grzywą czarny dysk. Czujniki już dawno oślepły od jego blasku.
Wyłączyła głośniki, nie cierpiała odliczania do skoku. Było to jak czekanie na śmierć. Jeśli komputer się nie pomylił, co nie zdarzało się nigdy, statek wykona skok kiedy tylko osiągnie odpowiednią szybkość orbitalną, by pomknąć do… (kilka sekund zawrotów głowy, krótka, rozpaczliwa agonia, nazywano to zostawianiem duszy w tyle i rzeczywiście coś w ludzkim umyśle odmawiało poruszania się, czego dowiedziono doświadczalnie, z prędkością większą niż 0,7 roku świetlnego na sekundę, i nawet krótki skok w podprzestrzeń odbierany był jako umysłowa zapaść)…do zamierzonego celu. Odzyskała równowagę i wyjrzała na zewnątrz. Słońce Kung było zimnym, czerwonym karłem. Zgodnie ze statystyką, również małym. Kłamstwo. Z odległości sześciu milionów kilometrów wyglądało na giganta. Kung właściwie obiegała je przez górne warstwy słonecznej atmosfery. Kin dostrzegła czarny krążek. Uśmiechnęła się. Kungowie żyjący pod wieczną pokrywą chmur byli szaleństwem samym w sobie. Jaką stworzyliby religię, gdyby zawsze mogli widzieć gwiazdy?
Trzy godziny później zostawiła statek kilka kilometrów od szczytu Liny Kung.
Wystrój satelity był typowo tutejszy — pełno szarzyzn, wpadającej w brąz purpury i zaskakujących, jaskrawoczerwonych dodatków.
Brak kontroli imigracyjnej na Kung zachęcał przemytników. Przemytnicy byli bogaci.
Silniki skafandra doprowadziły ją do jednej z automatycznych komór powietrznych.
Szczyt Liny. Stercząca w kosmos końcówka molekularnego kabla, łączącego każdy cywilizowany świat z bezmiarem galaktyki. Brama do gwiazd, wokół której buszowały roboty, roztrącając dziesięciookich Obcych, ostrożnie przemykali się szpiedzy, złotobrodzi handlarze cudów sprzedawali swe tajemnicze mikstury, dzięki którym ludzie wpadali w szał i rozmawiali z Bogiem, kalecy chłopcy grali na emocjach przy pomocy dziwnych elektronicznych instrumentów. Szczyt Liny. Mogłeś dostać kopa, by rozwinąć prędkość kosmiczną. Próg wszechświata!
W każdym razie taka była idea. Rzeczywistość jednak wyglądała inaczej, zwłaszcza gdy turystyka Kung przeżywała regres. Kungowie przemierzający poplątane odnogi satelity wyglądali barwnie, ale swojsko. Kin dostrzegła też jednonogiego Ehfta, zamiatającego automatem podłogę. Jeśli był szpiegiem Federacji Galaktycznej, zamaskował się doskonale.
Według wielkiej tablicy informacyjnej u zbiegu korytarzy, do następnego promu na powierzchnię pozostała godzina. Znalazła bar z oknami wychodzącymi na halę promów, o wdzięcznej nazwie „Pęknięty Bęben”.
— Dlaczego tak? — spytała Kunga krzątającego się za kontuarem. Spojrzał na nią wielkimi, beznamiętnymi oczami, jakie ma każdy barman na świecie.
— Nie można w niego bić — odparł. — Pani sobie życzy?
— Myślałam, że Kungowie nie mają poczucia humoru.
— I tak jest — popatrzył na nią uważnie. — Z Ziemi?
— Tak.
— Której? Mam wuja na Prawdziwej Zie…
— Tej oryginalnej — przerwała mu.
Znów przyjrzał się jej uważnie, po czym sięgnął za kontuar i wyciągnął kasetkę. Od razu ją rozpoznała, czując lekką irytację.
— Pani twarz wydawała mi się znajoma — oznajmił barman triumfalnie. — Jak tylko pani tutaj weszła, od razu pomyślałem, że gdzieś już panią widziałem. Oczywiście holo jest kiepskie, ale… Ha! Czy mogłaby pani podpisać się swoim głosem, pani Arad? — obrzydliwie wyszczerzył zęby.
Mężnie odwzajemniła uśmiech i wyjęła taśmę z przekładem „Nieprzerwanej Kreacji” z jego wilgotnych, czteropalczastych dłoni.
— Naturalnie, nie dla pana, tylko dla siostrzeńca — mruknęła złośliwie. Kung spojrzał zaskoczony.
— Nie mam siostrzeńca — odparł. — Chcę to podarować synowi brata. Nazywa się Brtkltc. Skąd pani wie?
— Czary — westchnęła.
Wzięła szklankę i usiadła przy wielkim oknie. Zapatrzyła się na holowniki ciągnące promy towarowe po złączach przewodów, podczas gdy podekscytowany barman trajkotał coś do interkomu. Nagle ktoś stanął tuż obok niej. Spojrzała na bok, a potem do góry. Ujrzała Kunga.
Miał ponad dwa metry wzrostu, sterczącego, czerwonego koguta na czubku głowy, przypominającego włosy, oraz wielkie jak spodki oczy, teraz przymknięte z powodu świateł, które barman zapalił dla uczczenia obecności Kin. Ciała Kungów były kościste, z mięśniami nanizanymi na kości jak paciorki. Między łopatkami wybrzuszało się trzecie płuco. Natomiast noszony przez niego kombinezon był krawieckim arcydziełem. Musiał być. Kung miał cztery ręce.
Uśmiechnął się. To znaczy wygiął pełne śluzu usta w półksiężyc.
— Nazywam się Marco Farfarer — powiedział. — I jeśli wreszcie zaspokoi to pani ciekawskość, jestem naturalizowanym człowiekiem. Tylko pozornie widzi pani Kunga. Niech zwykły przypadek przy narodzinach nie wprawi pani w błąd.
— Proszę wybaczyć — odparła. — To ta druga para rąk.
— Właśnie. Płaski świat? — pochylił się nagle i odezwał, ziejąc oddechem przepełnionym bagiennym fetorem.
Usiadł.
Uważnie wpatrzyli się w siebie.
— Skąd pan wie? — spytała.
— Czary — odparł. — Oczywiście rozpoznałem panią. Kin Arad, pracownica Kompanii, siedzi sobie na szczycie Liny Kung, w miejscu, w którym nikt by się nie spodziewał jej zastać. I wygląda na zaniepokojoną. Przypomniałem sobie, że jakiś miesiąc temu, kiedy nie mogłem wydostać statku z Ehftni, bo byłem zaledwie trzecim pilotem transportowym dalekiego zasięgu w okolicy, przyszedł do mnie człowiek, który…
— Myślę, że wiem, o kogo chodzi — przerwała mu.
— Powiedział parę rzeczy, zrobił kilka propozycji. A co zaoferował pani?
Wzruszyła ramionami.
— Między innymi płaszcz niewidzialności.
Oczy Kunga rozszerzyły się.
— Mnie dał sakiewkę ze skóry jakiegoś zwierzaka, która robiła to — mruknął.
Kin podniosła położone na stole pieniądze. Były tam 100- i 1000-Dniówki, 144-pjumowa ceramiczna sztabka z Ehftni, cienki zwitek różnych banknotów używanych przez ludzi, kilkaset żetonów Izby Gwiezdnej i karta do komputera.
— Niektóre z nich wsadziłem do automatu wymieniającego na Ehftni. Zostały przyjęte. Jeśli robiła pani kiedyś interesy z Ehftnianami, to wie pani, że to najlepszy dowód na ich oryginalność. Przypuszczam, że karta jest kluczem do autobanku, pewnie też na Ehftni. Miałem tego jeszcze więcej, przeważnie sztabki ehftnijskich dolarów. Byłem wtedy biedny.
Kin szturchnęła sztabkę pjumu i patrzyła, jak ta toczy się po stole.
— Ta torba je zrobiła? — spytała Kin.
— Taaa. Była nie większa niż dłoń. Widziałem, jak to z niej wychodzi. Myślałem, że on pracuje dla Kompanii. Chciał kupić moje usługi.
— Pilota?
Kung pokiwał dwiema dłońmi.
— Mogę bezbłędnie poprowadzić statek każdego typu. Nawet bez matryc. Jestem najlepszy… A ci czego chcą?
Barman nieśmiało podszedł do stolika, ciągnąc za sobą wielkie, kudłate, skaczące na jednej nodze stworzenie, do którego czubka głowy przyczepiony był głośniczek.
— To Zielony — Ciemniejący — do Indygo. Ehft — powiedział barman. — Jest urzędnikiem sanitarnym szczytu Liny.
— Miło mi — odparła Kin. Stwór zręcznym ruchem wyciągnął spod swego płaszcza, czy może skóry, przezroczyste pudło i podsunął je Kin przed nos. Marco głośno zasyczał.
— Voila! Regardez! — zaskrzeczał głośnik. — Ziemianka! Moutmount! Mądra! Zapytać!
Wielki czarny ptak siedzący w pojemniku spojrzał na Kin paciorkowatymi oczyma i powrócił do czyszczenia swych piór.
— Znaleźli go wczoraj — stwierdził barman. — Powiedziałem im, że to ptak z Ziemi. Tyle że on mówi. Sprawdzili w „Przewodniku po gatunkach rozumnych”, ale tam jest tylko jeden rodzaj istot latających i to nie ten.
— Wygląda na cholernie wielkiego kruka — powiedziała Kin biorąc klatkę. — W czym problem? — zawahała się. — Ach, rozumiem. Nie wiecie, czy go zaaresztować, czy unicestwić. A w ogóle, to jak on się tutaj dostał?
— Zagadka!
— Nie wiemy.
Pod wpływem impulsu otworzyła pudło. Ptak wyskoczył na krawędź i spojrzał na nią.
— Nieszkodliwy — stwierdziła. — Prawdopodobnie czyjś ulubieniec.
— Ulubieniec?
— Psychiczny symbiont — mruknął Marco. — Ludzie są zwariowani.
Ehft niepewnie wysunął się do przodu i wyciągnął mackę w stronę Kin. Trzymał w niej gruby zwój delikatnie powiązanego sznura. Rozpoznała księgę dotykową.
— Kiedy powiedziałem mu, że pani to pani, przeszukał wszystko pod tym swoim brzuchem i znalazł egzemplarz pani książki. Chciałby, żeby pani…
Kin już wiązała osobisty węzeł na początku zwoju.
— Zrozumieć! Nie! Mnie! — skrzeczał głośniczek — Dla! Szczenię! Należeć! Bliźniak!
— To znaczy…
— Rozumiem — wtrąciła znużonym głosem.
— Jalo! — wrzasnął nagle kruk.
— Weźcie to — powiedział barman, wciskając klatkę w ręce Marco. — Można to karmić, jeść, uprawiać z tym seks, uczyć śpiewać, czy robić cokolwiek, co ludzie robią ze swoimi ulubniecami.
— Ulubieńcami — poprawił Marco. Wziął klatkę. Najwyraźniej nie mieli wyboru.
Ehft popatrzył za nimi, gdy szli do zatoki promu.
— Zwariowani?
— Ludzie rządzą światem — mruknął barman ponuro. — Sam chciałbym mieć w sobie trochę tego wariactwa. Chodzą tak, jakby posiadali całą galaktykę, zauważyłeś?
Ehft rozważył zagadnienie. Zrozumienie tego, jak można poruszać się nie mając macek, zawsze przychodziło mu z trudem.
— Nie — odparł.
Na promie było niewielu pasażerów. Nastąpiło krótkie przeciążenie i podczepione silniki wyrzuciły ich z hangaru w dół Liny.
— Przynajmniej mamy miejscowego przewodnika — powiedziała Kin, uśmiechając się na znak, że to żart. Jednak ten Kung i tak najwyraźniej miał jakieś pojęcie o humorze. Prawie jak człowiek?
— Miałem nadzieję, że pomoże mi pani — powiedział Marco, wyciągając ze swej torby jakiś woreczek. — Nigdy tu, nie byłem. Kilka razy pilotowałem towarowce, ale tylko do szczytu.
— Bywał pan tak blisko świata swojej rasy i nie odwiedził go pan?
— Czyjej rasy? Ja urodziłem się na Ziemi. Wyciągnął fajkę koloru kości słoniowej, wypełnił czymś z woreczka i zapalił. Kin zmarszczyła nos.
— A cóż to?
— Tytoń — odparł Marco. — Krótko cięta, niezrównana szóstka. Przysyła mi ją pewien człowiek z Londynu. Z Anglii, rozumie pani.
— Sprawia to panu przyjemność? — Filtry w kabinie włączyły się ze szczękiem. Marco wyjął fajkę z ust spojrzał na nią w zadumie.
— W gruncie rzeczy, nie — odparł — ale daje mi to satysfakcję w rozumieniu historycznym. Czy mogę panią o coś zapytać?
— Oczywiście.
— Czy odczuwa pani pociąg do Kungów? To znaczy, seksualny?
Kin spojrzała w jego wielkie, szare oczy, przeniosła wzrok na pocętkowaną skórę, lecz zdusiła zgryźliwą odpowiedź. Przypomniała sobie pewne płotki.
Sucha, sztywna postać Marco emanowała wprost męskością. Słynęli z tego. Chodzące uosobienia fallusa. Jeśli idzie o rodzaj męski i żeński, ich rasa była idealnie spolaryzowana, bez psychicznych cech wspólnych, subtelnie widocznych u ludzi. Ich męskość przyciągała niektóre kobiety z siłą magnesu.
— Nigdy, przenigdy — odparła sztywnym głosem. — Może mnie pan nazywać staroświecką.
— Całe szczęście — westchnął. — Mam nadzieję, że pani nie uraziłem.
— Nic się nie stało. A dlaczego pan pyta?
— Och, nie uwierzyłaby pani w historie, które znam. O młodych kobietach noszących fryzury a la Freffr, o ich ubiorach, rzekomo w guście Kungów, o sztucznym i monotonnym zachwycaniu się muzyką Tleng. Kiedy podczas kryzysu grywałem na pianinie w nocnym klubie na Crespo, musiałem zamykać okna na noc. Raz dwie młode… — przerwał. — Oczywiście wiem, że jest pani kobietą cywilizowaną, ale kiedyś musiałem uderzyć krzesłem żonę ambasadora Nowej Ziemi.
Kruk w przezroczystym pudle kręcił się niespokojnie.
— Co zrobimy, kiedy Jalo skontaktuje się z nami? — spytała Kin.
Marco wyjął fajkę z ust.
— Co zrobimy? Ja zamierzam odwiedzić ten płaski świat. Cóż innego można zrobić?
Gdy prom opuszczał się na płytę terminalu, buchając parą z bloków hamulcowych, był właśnie przypływ. Kungowie rozwiązali problem poziomu wody budując lądowisko na tratwie, wznoszącej się i opadającej wzdłuż Liny w rytm oceanicznych pływów.
Kin wyjrzała w zielony deszcz. Zabudowania dookoła lotniska szarpały się na swych kotwicach. Mimo wczesnej pory kilku Kungów mknęło stateczkami po falujących ulicach, jakby brali udział w regatach.
Marco rozchlapał wodę, ciągnąc za sobą małego i wystraszonego Kunga.
— On twierdzi, że ma nas odebrać. Nie jest tak źle, co?
Ponaglany przez Marco przewodnik poprowadził ich przez zbiorowisko łodzi zacumowanych dookoła platformy, kierując się ku turystycznemu ślizgaczowi przeznaczonemu dla ludzi. Jego cztery baloniaste opony były teraz pływakami. Kin opadła na tylne siedzenie. Deszcz był ciepły i przemokła już do suchej nitki. Tutejsza woda wyjątkowo szybko przesiąkała przez materiał.
Marco usadowił Kunga z przodu, a sam zasiadł za sterem. Po chwili lina cumownicza jęknęła, zerwała się, zaś pojazd skoczył do przodu, rozbryzgując wodny pył. Marco prowadził z trzema ramionami nonszalancko zarzuconymi na oparcie fotela.
Czteroramienni byli rzadkością. W złych dawnych czasach Kungowie z wysokich kast wpływali na rozwój płodu używając technik mitogenetycznych. Cztery ramiona oznaczały klan wojowników. Kin postanowiła zapytać o to taktownie.
— Jak do tego doszło… — zaczęła — jak to się stało, że musi pan mieć specjalnie szyte koszule?
Nie odwrócił się.
— To rodzinna tradycja — odparł. — Moja rodzina zawsze przeznaczała jednego mężczyznę na wojownika. Padło akurat na mnie. Pamięta pani przerwanie Liny w ‘58?
— Oczywiście. Ziemia była odcięta przez miesiąc. Jacyś szaleńcy wysadzili w powietrze oba terminale.
— Tak. Moi rodzice pracowali wtedy w ambasadzie na Nowym Stavangerze. Urodziłem się zanim Lina została wymieniona.
Kungowie wierzyli, że kiedy dziecko przychodzi na świat, jego umysł przejmuje najbliższa uwolniona dusza.
— Prawdę mówiąc, mojego ojca powstrzymał przed popełnieniem samobójstwa attache kulturalny z Shand, który właśnie jadł z nim kolację — ciągnął Marco spokojnie. — Rozumie pani, chciał dotrzeć do mnie pierwszy. Nie udało mu się, więc załatwili mi dokumenty człowieka, znaleźli starsze małżeństwo w Meksyku, które się mną zaopiekowało, i opuścili Ziemię. To wszystko. Jak to się stało, że jest pani łysa?
Kin uniosła rękę ku peruce.
— Och, to wiek. Włosy jakoś nie mogą tego znieść.
Wpatrzył się w horyzont.
— Hm. Ciekawiło mnie to. Zawsze uważałem, że takie rzeczy nie powinny zawstydzać.
Ślizgacz niknął przez na wpół zatopione gaje i flotylle wiosek, dopóki nie zatrzymały go wodorosty. Marco zaklął i grzmotnął w przekładnię mocy.
— Odpływ — mruknął.
Z kadłubem wzniesionym ponad fale pomknęli przez parującą roślinność. Spóźnione, porzucone przez wodę ryby niezgrabnie skakały w ślad za uciekającym morzem. Na Kung mogły przetrwać jedynie amfibie.
Roślinność i pochyły teren sugerowały, że teren dookoła był rzadko zatapiany na dłużej niż godzinę dziennie. Kierowani przez Kunga przewodnika znaleźli trakt wiodący przez wyschnięty step. Gdyby żyli tu ludzie, każdy cal okolicznej ziemi zostałby wykorzystany pod uprawy. Kungowie traktowali je jak pustynię.
Ślizgacz podskoczył na kamiennym występie.
Poniżej była dolina z jeziorem pośrodku, na którym kołysał się statek kosmiczny.
— To Neutrino General Motors. Ma pierścieniowy silnik nuklearny do lotów ziemia-ziemia, system hamulcowy Wrzecionowatych, trzydzieści cztery pomieszczenia z wygodami — wyrecytował Marco zapalając fajkę. — Wewnętrzny system to cacko, raz czymś takim leciałem. Zbudowano je licząc na zyski, ale nie było popytu.
Pojazd wyglądał jak gruby obwarzanek.
— Jest uzbrojony? — spytała Kin niespokojnie.
— Jalo! — wrzasnął kruk.
— Nie chciałbym być po niewłaściwej stronie jego nuklearnego strumienia.
Kung przewodnik wpatrywał się w fajkę z przerażeniem w oczach.
— Ponadto ma jedną obszerną ładownię. Powiedz, czego się boisz, a znajdziesz to tam.
Gdy znaleźli się w śluzie, przewodnik zawrócił ślizgacz i z wyjącym silnikiem pomknął w drogę powrotną.
— Wygląda na to, że jedynym sposobem na wydostanie go stąd jest lot w górę — stwierdziła Kin. — Ciekawe, co tego biedaka tak przeraziło?
— Ja — odparł Marco i bezszelestnie wszedł na pokład. Wtem syknął i przyjął postawę bojową.
W ich kierunku zbliżał się jakiś cień. Atawizm Kin nagle kazał jej uciekać i szukać schronienia na najbliższym drzewie. Nadchodzące coś wyglądało na stworzone do chwytania ludzkiego ciała w pazury i rozszarpywania kłami. Oczywiście atawizm jak zwykle był już tylko reliktem przeszłości. Kin uśmiechnęła się.
Shandi mogłaby od biedy wyprostować swój kark w korytarzu, choć miała prawie trzy metry wzrostu. Stała jednak na ugiętych kolanach, co Shandi zawsze czyniły przy spotkaniach z przedstawicielami niższych ras, jakby w obawie, by ich nie pożreć.
Ta była podobna do pozostałych, to znaczy równie szeroka co wysoka i miała potężne ręce o stwardniałych dłoniach, mogące służyć jako druga para nóg. Jej niedźwiedzia twarz o bystrych oczach zdradzała jednak inteligencję, zaś kształt czaszki wskazywał na genetyczne pokrewieństwo z morsami. Shandi posiadały dwa kły, które podobno kiedyś służyły im do zeskrobywania mięczaków ze skał zamarzających oceanów, ale obecnie były bezużyteczne jak wyrostek robaczkowy. Wypisywano na nich jedynie znaki oznaczające status społeczny. Ich pyski…
— Szy jusz skońszyliście? — wysepleniła Shandi z wyrzutem w głosie.
W nacięciach na jej kłach Kin dostrzegła coś znajomego. Wsadziła palce w kąciki ust, by móc mówić tak, jakby sama miała kły, i odpowiedziała po shandyjsku:
— Jestem Krewna/Prawie-Spieczona-I-Sucha, a ten Kung to Mała-Plama-Dotrze-Daleko — wykrztusiła. — Tłusto pozdrawiam cię, Shandi Niższego Regionu Konwentu Delty Moraine, o ile się nie mylę.
— Gratuluję mistrzostwa wymowy — odparła wdzięcznie Shandi. — Moje imię składa się z pięćdziesięciu sześciu sylab, ale możecie nazywać mnie Srebrną. Czy udajecie się na płaski świat? Czy ten Kung jest niebezpieczny? Wygląda na zaniepokojonego.
— Pewnie dlatego, że nie rozumie shandyjskiego. Choć tak naprawdę oni wszyscy tak wyglądają. To chyba z powodu fizjologii. Nawiasem mówiąc, ten jest człowiekiem, ale nie upierałabym się.
— O czym rozmawiacie? — spytał Marco podejrzliwie. Gdy Srebrna prowadziła ich do sterówki, doszli do porozumienia. Kin i Marco zwracali się do niej w języku uniwersalnym, który rozumiała, lecz którego nie mogła używać ze względu na kły. Mówiła natomiast po shandyjsku, którego wprawdzie Marco nie rozumiał, ale Kin mogła przetłumaczyć na uniwersalny. Wkrótce okazało się, że Srebrna jest socjologiem, historykiem komparatystą, lingwistą i pasterzem zwierząt ubojowych.
— Wszystkim naraz? — zdziwił się Marco.
— Kiedyś znałam Shanda, który był windziarzem, biochemikiem i łowcą fok — odparła Kin.
— Dotarłam tu wczoraj — powiedziała Srebrna. — Pracowałam właśnie na Prediauaku, kiedy ten mężczyzna…
— Znamy go — przerwała jej Kin. — Co ci ofiarował?
— Nie rozumiem.
— Czym cię zachęcił — wyjaśniła Kin. — Żebyś pojechała z nim na płaski świat.
— Och, już rozumiem. Nic mi nie dał. A powinien? Gdy Kin przetłumaczyła, Marco spojrzał zaskoczony, po czym prychnął i ruszył zwiedzać czeluście statku.
— Twoje nazwisko wydaje mi się skądś znajome — powiedziała Srebrna.
— Napisałam książkę „Nieprzerwana Kreacja”. Shandi uśmiechnęła się uprzejmie. — Doprawdy?
Marco zniknął z pola widzenia. Obie panie ruszyły przed siebie, lecz z każdym krokiem narastał w Kin niepokój. To był dziwny statek.
Najwyraźniej został przerobiony na jednostkę towarową, dlatego miał tylko cztery kabiny. Resztę zajmowało paliwo.
Wyglądał na zabawkę bogatego idioty. Tylko wariaci albo szpiedzy używali pojazdów mogących samodzielnie pokonać grawitację.
Przecież każdy cywilizowany świat posiadał Linę. Z kolei na jej szczycie do nabrania wysokości wystarczyło pudełko pod ciśnieniem jako silnik odrzutowy i matryca skoku, by dostać się na szczyt każdej innej Liny. Jedynie kilka wyspecjalizowanych firm handlowych i turystycznych używało statków zdolnych do tradycyjnego pokonywania przestrzeni. Istniały też pojazdy mogące wznieść się w razie potrzeby z powierzchni planety na orbitę. Jednak statku, który mógłby wykonać to ostatnie, a potem przelecieć samodzielnie przestrzeń i jeszcze zrobić skok, nie potrzebował nikt.
Ten był zdolny do zrobienia tego wszystkiego. Niepokój Kin zaczął przechodzić w podniecenie. Matryce pocięły przestrzeń kosmiczną na krótkie odcinki, łączące identyczne szczyty Liny i ich terminale. Ten statek nie pasował do tego.
Miał też na pokładzie autokuchnię, wielki model mogący wytwarzać wszystko, od homarów po trociny. Proteiny dla Shandi też nie stanowiłyby problemu.
Było także pomieszczenie medyczne, mogące obsłużyć chyba całe miasto, oraz lodówka. Ta ostatnia wprawiła Kin w takie zdziwienie, że aż uchyliła drzwiczki.
— Popatrz, popatrz — mruknęła.
Srebrna zajrzała do środka i pogrzebała wśród zamrożonych opakowań.
— Nic specjalnego — stwierdziła. — Mięso, ryby, ptactwo, liście, bulwy — ludzkie pożywienie.
Kin wskazała na delikatnie szumiącą autokuchnię.
— Czy słyszałaś, żeby się kiedyś zepsuła? — spytała.
— Fakt, nie psują się — odparła Shandi. — Gdyby tak było, wy, ludzie, nigdy nie wypuścilibyście nas w przestrzeń.
— Po co marnować powierzchnię i masę na to żelastwo? Och, zapomniałam. On jest stary.
— Stary?
— Na tyle stary, by nie ufać maszynom produkującym jedzenie. To tutaj musiało kosztować fortunę.
— Wyjaśnij mi znaczenie słowa „stary” — nalegała Srebrna. Gdy Kin opowiedziała o sondach Terminusa, olbrzymka popatrzyła na nią zdziwionym wzrokiem.
— Wy, ludzie, jesteście zwariowani na punkcie kosmosu — stwierdziła.
Odwróciły się, gdy do pomieszczenia wszedł Marco. Trząsł się z wściekłości.
— Co to za statek? — wrzasnął. — Tu jest tyle broni, że można rozwalić całą planetę!
— Również broń małego kalibru — mruknęła Kin i zaczęła szybko myśleć.
Marco spojrzał na nią.
— Właśnie. Jak się tego domyśliłaś?
— Nie musiałam. Wystarczająco dużo widziałam. Srebrna, czy kiedy tu dotarłaś, była jakaś wiadomość od Jalo?
— Kung na promie powiedział, że mam czekać. Dlaczego pytasz?
Kin potrząsnęła szybko głową.
— Marco, gdzieś tu muszą być skafandry próżniowe. Jeśli je założymy, czy mógłbyś wypompować ze statku powietrze?
— Tutaj? Nastąpiłaby implozja. Można to zrobić wyżej…
— A to jest automatyczny Clip. Jeśli skoczycie na mnie wszyscy, pewnie nie trafię całej trójki, ale ktoś dostanie pierwszy.
Jalo stał w drzwiach, nonszalancko trzymając pistolet. Kin przypomniała sobie, co może zrobić strumień igieł Clipa, i postanowiła nie ruszać się. Spojrzała na Srebrną.
Ta też nie patrzyła na Jalo, ale na Marco.
Kung stanął w dziwnej pozycji, rozczapierzając ramiona jak rewolwerowiec. Zaczął łagodnie syczeć.
— Powiedz temu, że jeśli zaatakuje, będę strzelał — wysylabizował Jalo. — Szybciej!
— Wiesz doskonale, że on cię rozumie — odparła Kin zimnym głosem. Jednocześnie usłyszała Shandyjkę szepczącą w jej ojczystym języku — Za chwilę będzie tu cholernie gorąco, Kin. Kto grozi Kungowi, nie żyje długo.
— Z prawnego punktu widzenia Marco jest człowiekiem — wycedziła Kin językiem uniwersalnym.
— Tak, to mnie zmyliło — warknął Jalo. — Powinienem się domyślić. Kiedy na Prawdziwej Ziemi kazałem komputerowi wybrać troje odpowiadających mi ludzi, polecił was. Ta cholerna kupa złomu nie raczyła mnie jednak poinformować, że dwoje z nich to BEM-y.
Jedynie Srebrna, studiująca historię, zrozumiała termin. Warknęła.
— Ale chyba wspomniał o planetach, z których pochodzą — wtrąciła Kin.
— Ta wielka żaba urodziła się na Ziemi, a niedźwiedzica na statku orbitującym dookoła Shand. Czy w tych parszywych czasach już nikt nie pamięta, co to jest rasa? Człowiek „z prawnego punktu widzenia”! Boże! Nie ruszać się!
— Zastanawiałam się, gdzie zniknąłeś — powiedziała Kin. — Powinnam bardziej uważać na falujące fragmenty powietrza, złodzieju.
Uśmiechnął się krzywo.
— Wstrętne słowo. Ale prawdziwe. Kompania też ukradła technikę maszyn warstwowych i Liny.
— Nieprawda. Ona nimi zarządza dla dobra wszystkich.
— W porządku. A zatem zyski z naszej podróży będą dla dobra mojego. Coś mi się należy. Znałem LeVine’a i resztę, trenowaliśmy razem. Teraz odbiorę zapłatę. Całą pulę.
Nagle, zza zakrętu korytarza wyłonił się mały, czarny kształt. Kin uprzytomniła sobie, że Marco, tak bardzo pragnący uchodzić za człowieka, próbował tresować kruka. Właśnie nadszedł czas karmienia.
— Muszę mieć pomocników.
— Masz samonapełniający się portfel — zauważyła Kin. — Jak dla mnie, to cała pula.
— Bynajmniej. Z tym, co jest tam, gdzie lecimy, będziemy mogli założyć własną Kompanię — sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął dyskietkę nawigacyjną. — Mam to tutaj.
— Wolałabym roszmawiać besz groszenia nam pistoletem — jęknęła wreszcie Srebrna. — To nie jeszt upszejme.
Wtedy kruk usiadł na ramieniu Jalo i wrzasnął mu prosto do ucha…
…strumień igieł z Clipa wystrzelił w sufit…
…Marco skoczył tak szybko, że nikt nawet nie zauważył, kiedy znalazł się obok upadającej postaci, trzymając w jednej ręce Clipa, zaś trzy pozostałe unosząc do ciosu, który mógłby zmiażdżyć czaszkę…
…zamrugał oczami, jakby budził się ze snu.
Przyjrzał się Jalo i pochylił nad nim.
— Nie żyje — odezwał się bezradnym głosem. — Nawet go nie uderzyłem.
Kin uklękła obok.
— Był martwy, zanim go dopadłeś.
Zauważyła, jak po krzyku ptaka twarz Jalo zbielała niczym wapno. Gdy doskoczył Marco, tamten już osuwał się na podłogę.
Ponieważ śmierć dopiero co nastąpiła, umieścili ciało w medycznym sarkofagu. Zamrugały czerwone kontrolki po bokach. Zniszczone komórki, poszarpane organy, uszkodzony mózg. Po powrocie na ludzki świat wskrzeszenie potrwa około sześciu miesięcy.
— Choroba serca? — spytała Srebrna.
— Poważna — odparła Kin. — Miał dużo szczęścia.
Zapadła cisza. Shandyjka patrzyła na nią w zdumieniu.
— To nic skomplikowanego — wyjaśniła Kin. — Da się naprawić. Gdyby dostał go Marco, nie byłoby czego zbierać. On mu groził.
Srebrna skinęła głową.
— Kungowie to szaleńcy. Ale ten zachowuje się też jak człowiek. — Zauważ, w jaki sposób wchodzi do pomieszczeń. Jakby stale z kimś walczył. Oni nie znają pojęcia strachu.
— Pięknie — westchnęła Shandyjka. — Pół-Kung, pół-człowiek. No cóż, ja znam to pojęcie. I właśnie teraz się boję.
— Tak. Mogę to zrozumieć…
(kilka sekund zawrotów głowy, nieskończona rozpacz)
Pierwszą rzeczą, jaką Kin zauważyła, kiedy odzyskała wzrok, był widok za oknem w kabinie. Statek wydawał się być otoczony mgłą czy też górami lodowymi. Z trudem uświadomiła sobie dźwięk alarmu, który nagle ucichł.
Dostrzegła natomiast zamazane gwiazdy i zdała sobie sprawę, że wisi w powietrzu. Grawitacja znikła. Srebrna była jeszcze nieprzytomna i dryfowała pod czymś, co kiedyś stanowiło sufit.
Zaraz. Statek pływał po falach jeziora, a teraz unosi się w przestrzeni. Na zewnątrz pozostało zamarznięte powietrze i spory kawał zlodowaciałego jeziora. A zatem, skoro kilka tysięcy metrów sześciennych powietrza i wody zostało nagle wciągnięte w skok przez pole statku, na Kung musiała rozpętać się niezła burza…
W stanie nieważkości jej umysł funkcjonował dość topornie. Odpychając się od ścian, popłynęła do sterówki. Marco wisiał nad pulpitem niczym pająk. Wrzasnęła mu prosto do ucha.
Chwycił ją wpół i odwrócił twarzą do wielkiego ekranu po drugiej stronie kabiny.
Wpatrzyła się weń z otwartymi ustami.
Po jakimś czasie przyprowadziła Srebrną, która leczyła właśnie niewielką ranę na głowie, klnąc przy tym w kilkunastu językach.
Puścili film od początku.
— Wsadziłem dyskietkę Jalo w nawigatora — oznajmił Marco. — Było na niej i to.
— Puść to jeszcze raz — poleciła mu Kin. — Chciałabym jeszcze raz obejrzeć parę szczegółów.
— Jakość obrazu jest wyjątkowo dobra — mruknął.
— Musi taka być. To miało być przesyłane na dziesiątki parseków…
— Jeszli mogę pszerwacz wam na chwilę — odezwała się Srebrna, po czym chwyciła swoje kły i zaczęła je wykręcać.
Kin patrzyła z przerażeniem, jak wkłada ogromne zębiska do skórzanego futerału. Widziała Shandów pozbawionych kłów na ich ojczystym świecie, ale to były albo dzieci, albo skazańcy.
— Jeśli chce się być dobrym lingwistą, trzeba być przygotowanym na drobne poświęcenia — powiedziała płynnym uniwersalnym. — Nie myślcie, że zgodziłam się na ten zabieg bez wstydu i wewnętrznej walki. Jednak teraz chcę coś powiedzieć. Marco Farfarer, czy to prawda, że brak ci poczucia humoru i że łatwo wpadasz we wściekłość?
— Nie. Dlaczego pytasz?
— Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, zabiję cię.
— A ja myślałam, że to niemożliwe — wtrąciła Kin dyplomatycznie.
Marco popatrzył to na jedną, to na drugą.
— Nie jest to niemożliwe, ale bardzo trudne i absolutnie nielegalne — powiedział ostrożnie. — Wystarczy coś sknocić, a wyląduje się w środku najbliższego słońca. Co do twojego, hm, oświadczenia, Srebrna, zapamiętałem je sobie.
Oboje ponuro skinęli głowami.
— Wspaniale — dodała Kin radośnie. — Pięknie. A teraz puść ten film.
Jeśli pokazane obrazy nie były prawdziwe, to Jalo był geniuszem efektów specjalnych.
Przedstawiały albo okolice bieguna Nowej Ziemi, albo tereny Serendipity. Nie Njalu czy Mlecznego Gaardu, gdyż tam nie było stworzeń latających. Natomiast na jednym fragmencie wyraźnie widniało stado czegoś, co przypominało ptaki. Jednak gdy Srebrna powiększyła obraz okazało się, że to nie one. Miały końskie łby, skrzydła nietoperzy i pokrywały je czarne łuski. Ludzka historia znała na nie określenie. W umyśle Kin pojawiło się słowo „smok”.
Krajobraz był morski i jeśli perspektywa nie kłamała, nurkujące ponad falami bestie miały kilometr długości.
Na innych fragmentach widniały odległe miasta i kilka zachodów słońca, w tym jeden sfilmowany z powietrza. Było też wiele ujęć rozgwieżdżonego nieba.
— Wróć do tego zachodu widzianego z lotu ptaka — przerwała Kin. — Coś tu nie gra.
— Horyzont jest jakiś dziwny — mruknął Marco. Rzeczywiście, jego linia była nienaturalnie spłaszczona.
Było jeszcze coś, co nie od razu dotarło do świadomości Kin.
— Poza tym, to może być świat ludzki — zauważyła Srebrna.
— Zabawne — ciągnęła Kin. — Jalo mówił przecież o płaskiej Ziemi, nie o jakimś innym świecie.
— Co w tym dziwnego? Ludzie są jedyną rasą, która wymyśliła ten zabawny pomysł z płaskim światem — powiedział Marco, cofając film do zdjęć z gwiazdami. — Jeśli nie wierzycie, możecie sprawdzić. Kungowie na przykład zawsze byli przekonani o tym, że żyją wewnątrz sfery. Shandowie widzieli wiszącego nad nimi wielkiego bliźniaka, uczącego ich podstaw kosmologii.
Kin potwierdziła uwagę mruknięciem. Później znalazła chwilę i przewertowała biblioteczkę statku. Była to prawda. Lecz czego dowodziła? Że ludzie byli trochę głupi i strasznie zapatrzeni w siebie? Inne rasy wiedziały to od dawna.
— Zbadamy naturę płaskiego świata dokładniej, kiedy tam dolecimy — oświadczył Marco.
— Zaraz, chwileczkę — przerwała mu Kin. — Co to znaczy, kiedy dolecimy?
Kung spojrzał na nią wilczym wzrokiem.
— Już uruchomiłem program lotu. Ten świst, który słyszycie, to ładowanie baterii.
— A gdzie jesteśmy teraz?
— Pół miliona kilometrów od Kung.
— W takim razie, możesz wylądować i wysadzić mnie? Ja nie lecę.
— A jakie masz plany?.
Zawahała się.
— Och, można zabrać Jalo do kliniki wskrzeszeń — zaczęła niepewnie. — Możemy trochę poczekać i, no, możemy…
Zamilkła. Nie najlepsze wyjście, sama to przyznała.
— Mamy trajektorię lotu, statek i czas — oznajmił Marco. — W sarkofagu nic mu się nie stanie. Natomiast jeśli zaraz nie podejmiemy decyzji, trzeba się będzie tłumaczyć, a Kompania będzie chciała wiedzieć, dlaczego od początku nie byłaś w stosunku do niej uczciwa.
Kin rozpaczliwie spojrzała na Srebrną, lecz ta jedynie ciężko pokiwała głową.
— Nie chciałabym stracić takiej okazji.
— Słuchajcie — Kin nie dawała za wygraną — podróż z Jalo była dobrym pomysłem, prawda? Ale teraz nie wiemy nawet połowy tego, co powinniśmy. Jestem tylko ostrożna i myślę, to wszystko.
— I to ma być ta wasza ludzka ciekawość — Marco spojrzał na Srebrną z ironią w oczach. — Tyle gadacie o dynamice rozwoju, o przeznaczeniu…
— Jesteście szaleni. Oboje.
Marco wzruszył ramionami, co przy dwóch parach rąk było szczególnie efektowne. Uniósł swe szkieletowate ciało.
— W porządku — oznajmił. — Zatem odwieź nas z powrotem.
Kin opadła na fotel pilota i przyciągnęła ruchomy ekran. Spojrzała na pulpit. Niektóre wskaźniki wyglądały nawet znajomo. Czarny był pewnie od powietrza i temperatury, ale reszta stanowiła zagadkę. Znała tylko statki z wielkimi mózgami.
— Nie umiem tego prowadzić — jęknęła. — Wiesz o tym.
— W takim razie miło, że się przyłączasz — odparł Marco spoglądając na zegarek. — Może byście się trochę przespały?
Kin położyła się na łóżku i pogrążyła się w rozmyślaniach. O tym, jak bardzo stereotypowe są przekonania o Obcych. Kungowie na przykład uchodzili za drapieżnych i przesądnych paranoików. Shandowie za spokojnych krwiożerców, gdyż czasem zjadali ludzi. Obie te rasy z kolei uważały ludzi za krwiożerczych i dumnych ryzykantów. Natomiast Ehftowie cieszyli się powszechną opinią głuptasów, choć nikt nie wiedział, co myślą o kimkolwiek.
To prawda, że kiedyś, w dawnych złych czasach czterech Kungów napadło na ziemski statek i zanim ostatni z nich padł od strzału z Clipera, wycięli trzydziestopięcioosobową załogę w pień. Zdarzało się też, że przy niektórych okazjach Shandowie uroczyście zjadali ludzi. Ale w gruncie rzeczy co z tego? Czy można oceniać Obcych nie myśląc jak oni?
Wciąż posługujemy się stereotypami, pomyślała Kin. To jedyny sposób, by żyć razem. Trzeba myśleć o nich jak o ludziach w innej skórze, choć chowała nas grawitacja odmiennych światów…
Nagle usiadła, wsłuchując się w cichy pomruk statku.
Po chwili nago wybiegła na korytarz. W jej umyśle kołatała się jakaś niejasna, paląca myśl…
Po dziesięciu minutach weszła do sterówki, gdzie Marco tkwił przed ekranem.
Zawołała go.
Schylił się, odepchnął ekran w górę i powitał ją uśmiechem.
— Wszystko w porządku? Co tam trzymasz? Wygląda jak jakaś rzeźba wytopiona w plastiku.
— To była klatka tego kruka. Bioplastik, nie topi się poniżej 1000 stopni. Znalazłam ją w komorze powietrznej — rzuciła ostro i cisnęła pogięte resztki na kolana Kunga.
Marco obejrzał je ze wszystkich stron i wzruszył ramionami.
— No i co? Czy te ptaki są inteligentne?
— Pewnie tak, ale raczej nie zieją ogniem.
Przez chwilę milcząc wpatrywali się w stopioną masę.
— To może być robota Jalo — zaczął Marco niepewnie. — Nie, to bez sensu. On był zaskoczony pojawieniem się ptaka.
— Mówiąc oględnie, nie podoba mi się to. Widziałeś kruka ostatnio?
— Od czasu wypadku z Jalo, nie. Hmm — wyciągnął jedno ramię i trzasnął jakiś przycisk.
Dźwięki dzwonków alarmowych i syren zalały cały statek. Po czterdziestu sekundach Srebrna jak burza wpadła do sterówki. Na jej futrze skrzyły się jeszcze resztki śniegu z jej sypialni. Stanęła gwałtownie.
— To taki ludzki żart? — warknęła.
Wyjaśnili jej.
— Dziwne — podsumowała. — Może powinniśmy przeszukać statek?
Marco wspomniał o ilości możliwych kryjówek. Opisał też szczegółowo, co by się stało, gdyby coś małego i pierzastego wlazło w jakiś ważny system lub po prostu nadepnęło na kabel.
— W porządku — zgodziła się Kin. — Więc co zamierzasz zrobić?
— Wróćcie do swoich kabin, zamknijcie je dokładnie i sprawdźcie, czy nie ma w nich kruka. Ja wypompuję powietrze z reszty statku. Zresztą, to przecież standardowa procedura dezynsekcji.
— Ale w ten sposób on zginie — zaprotestowała Kin.
— Nie przeszkadza mi to.
Wkrótce Marco, obserwując wzrost mocy reaktora, umieszczonego gdzieś pośrodku toroidalnej bryły statku, przez chwilę pomyślał o ptaku. Szybko jednak zarzucił ów temat i zaczął zastanawiać się, czy któraś z pasażerek zauważyła, jak po śmierci Jalo ukrył magiczną sakiewkę z pieniędzmi, tak na wszelki wypadek…
Srebrna przewróciła się na drugi bok w śnieżnym legowisku i pomyślała, czy któreś z pozostałych spostrzegło, jak wyjęła sakiewkę ze schowka Marca i ukryła ją w swoim, żeby później przeliczyć zawartość…
Kin leżąc na łóżku obserwowała migotanie czerwonych lampek, sygnalizujących próżnię na zewnątrz kabiny, i trochę współczuła krukowi. Potem zastanowiła się, czy pozostali zauważyli, jak zabrała sakiewkę z ukrycia Srebrnej i podczas skoku wyrzuciła ją do zsypu na odpadki. Teraz woreczek musiał dryfować gdzieś ku krańcom wszechświata, napędzany siłą odrzutu wylatujących zeń banknotów.
W czterech wierzchołkach pierścienia statku zainstalowane były komory dekompresyjne. Chodziło o to, by zgodnie z wymogami Izby Handlowej, każdy członek załogi, zaskoczony nagłą dekompresją, zamiast walczyć z opornym skafandrem mógł schronić się jak najszybciej. Był to dobry pomysł.
Nad każdą z nich umieszczono wielką czerwoną lampę, po to by zwrócić uwagę ewentualnych ratowników. I choć teraz nie było nikogo, kto mógłby je dostrzec, jedna z nich paliła się.
Zaś w komorze, ściskając pazurami dźwignię ciśnienia, kruk wciskał swój dziób w otwór doprowadzający powietrze i myślał o przeżyciu.
Gdy nie było nic do roboty, a takich chwil jest w czasie każdej podróży pod dostatkiem, Srebrna poprosiła bibliotekę o egzemplarz „Nieprzerwanej Kreacji”. Niestety, ta dysponowała jedynie opracowaniem na temat książki, pochodzącym z „Przewodnika Literackiego Dziesięciu Światów”, poświęconym w znacznej mierze wkładowi dzieła w ponowne odkrycie papieru.
„Osiągnięciem autorki było zestawienie kilkudziesięciu zagadnień z zakresu archeologii, paleontologii i astronomii, na podstawie którego wysnuła ona pewną teorię. Teraz naturalnie możemy twierdzić, że teoria była oczywista. Bez wątpienia. Niemniej tę oczywistość mógł dostrzec jedynie inżynier planetarny, przyzwyczajony do myślenia kategoriami powtórnej kreacji, a także zapalony czytelnik”. Teoria była następująca:
Kiedyś istniała rasa Wrzecionowatych, telepatów tak silnych, że z powodów psychostatycznych nie mogło ich mieszkać więcej niż tysiąc na jednym świecie. A my, ludzie, sądziliśmy, że mamy problemy z populacją. Wrzecionowaci pozostawili po sobie biblioteki i aparaturę naukową, dzięki czemu wiadomo było, że formowali planety według własnych zachcianek. By móc myśleć, potrzebowali przestrzeni. Byli dumni. Kiedy jednak na Bery odkopali resztki maszyny warstwowej Kulistych, ich duma prysła. Okazało się, że nie byli pierwszymi panami Stworzenia, tak jak wierzyli. Kuliści wyprzedzili ich i to o pół miliona lat. Szok spowodował, że przestali się rozmnażać.
Jeden z ich statków, akurat z pełną biblioteką, przelatywał przez System Słoneczny na tyle powoli, że udało się go zatrzymać. Wewnątrz pokiereszowanego meteorami pancerza znaleziono mumie członków załogi. Było ich trzech.
Zaś statek miał ponad sto sześćdziesiąt kilometrów długości. I był prawie pusty.
Kuliści byli silikonowymi baniami, poruszającymi się na trzech kołach. Pozostały po nich jedynie skorupy i owe koła, a także przywalone granitem resztki miast. Dopiero obecnie zaczęto odkrywać i inne pozostałości.
Kuliści posiadali zapiski o jeszcze starszej rasie — Paleotechnicznych. Ci podobno stworzyli gwiazdy drugiej klasy i ich planety. Specjalizowali się też w eksplodowaniu gwiazd nowych, by uzyskiwać metale ciężkie. Dlaczego? A dlaczego nie? Niełatwo to zrozumieć. Kiedyś Kin Arad, ku własnej satysfakcji, znalazła odpowiedź na przynajmniej jedno pytanie dotyczące Paleotechnicznych: dlaczego stwarzali gwiazdy? Odpowiedź brzmiała: bo mogli.
Pewnego razu jakiś statek, lądujący gdzieś przypadkiem z powodu usterki, natrafił na ciało Paleotechnicznego, najwyraźniej martwe, przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia (choć Kin Arad sugerowała, że prawdopodobnie żyli oni według innego czasu, metagalaktycznego, i że ten mógł być jeszcze całkiem żywy, biorąc pod uwagę powolność ich procesów życiowych). Jego ciało było cylindrem długim na osiemset tysięcy kilometrów.
Legendy Kulistych mówiły o wypolerowanych światach, na których Paleotechniczni zapisali swoją historię, zawierającą między innymi wzmianki o ich praprzodkach ChThonach, którzy z materii galaktycznej preparowali gwiazdy giganty, i o Szronach, u których produktem przemiany materii był wodór.
Według teorii rasy powstają, dostosowują wszechświat do własnych potrzeb i giną. Z ruin powstają następne, znów zmieniają świat, umierają, potem kolejne, wzrastają, zmieniają, odchodzą, i tak dalej, aż do totalnej nicości. Nieprzerwane kreowanie. Wszechświat nigdy zatem nie był dziełem natury.
Kiedyś pewien człowiek oskarżał Wrzecionowatych, że manipulowali światem. Kin odpowiedziała mu — co z tego? Gdyby tego nie zrobili, Ziemia wciąż byłaby rozgrzanym głazem otoczonym ciężkimi chmurami. Ulepszyli ją, dodali księżyc. I jeszcze jedno, być może najważniejsze. Stworzyli nam przeszłość. Zryli naszą planetę maszynami warstwowymi, by ukryć w niej kopalne szczątki czegoś, co nigdy nie istniało. Ichtiozaury, krinoidy, kredę i starożytne morza. Być może nie czuli się pewnie, nie mając pod nogami kilkusetmetrowej warstwy skamieniałości, tak samo jak byli nieszczęśliwi, gdy w promieniu pięciu metrów od nich stał inny Wrzecionowaty. Ale najprawdopodobniej robili to dlatego, że było to ich sztuką. Nie wiedzieli, czy ktokolwiek będzie kiedyś oglądał ich dzieła, ale mimo to tworzyli.
W wolnej chwili Kin przeszukała skład broni. Było jej tyle, że gdyby wylądowali na świecie o niestabilnej sytuacji politycznej, mogliby wyposażyć całą armię. Znalazła coś, co przypominało kompletny system wyrzutni rakiet oraz zabawki mniejszego kalibru, które Jalo wziął na pokład zapewne przez sentyment. Był też pistolet na ostre, drewniane kule. Po co?
Statek — jakoś nie nadali mu żadnej nazwy — wyskoczył w zwykłą przestrzeń. Ręce Marco zawisły nad kontrolkami, jakby czekał na jakieś niespodzianki.
Ale nie wydarzyło się nic. W pobliżu nie było nawet gwiazd.
— Jesteśmy na granicy znanego wszechświata — stwierdził Marco. — Tamten błękitny olbrzym to Dagda Secundus. Jakieś pół roku świetlnego stąd.
— Tak. To znaczy, gdzie jesteśmy? — spytała Kin. — Taka gwiazda nie powinna mieć planet, zwłaszcza ładnych.
— Komputer jeszcze szuka — odparł Marco posępnie. — To igła w stogu siana. Może znajdziemy jakąś lodową kulę, pędzącą z prędkością dwudziestu węzłów.
— Tymczasem moglibyśmy coś zjeść — stwierdziła Srebrna. Wystukali kod swoich potraw na autokuchni i powędrowali z powrotem do sterówki.
— Dajmy mu godzinę — mruknęła Kin. — Ten kawałek kosmosu został już zbadany. Co u diabła mogło umknąć poszukiwaczom?
— Może nie sprawdzali tam… — zaczęła Srebrna.
Zakręciło im się w głowach, gdy komputer przerzucił statek o kilka milionów mil dalej.
— Idziemy według kursu z taśmy Jalo — zauważył Marco. — Nie chciałbym…
Zabrzęczały kontrolki. Marco dopadł fotela pilota i przebiegł palcami po klawiszach.
Przy maksymalnym powiększeniu dostrzegli małą, zamazaną półkulę. Wpatrzyli się w nią bezmyślnie.
— To tylko planeta — stwierdziła Kin.
— Jak na taką odległość od gwiazdy, jest doskonale oświetlona. Wypolerowany lód?
Srebrna odchrząknęła przepraszająco.
— Nie jestem astronomem, ale coś tu chyba nie gra.
— Nie lód? — mruknął Marco. — To może hel?
— Nie zrozumiałeś mnie. Oświetlona strona półkuli powinna być skierowana raczej ku słońcu.
W milczeniu gapili się na obiekt.
— Niech to diabli, ona ma rację! — krzyknął Marco i spojrzał na monitory. — Pięćset milionów mil stąd. Chyba będę mógł zrobić skok w linii prostej…
Przez chwilę cztery dłonie unosiły się jak sokoły nad kontrolkami.
I opadły stawiając statek w ruch.
Spadało na nich niebo. Marco jak w transie wykonał obrót statkiem i wtedy, jak misa z klejnotami, ukazała się im płaska Ziemia.
Wyglądała niczym talerz z kontynentami. Moneta rzucona w powietrze przez niezdecydowanego boga.
Statek wyszedł w przestrzeń około dwadzieścia tysięcy mil nad nią, zbliżając się prostopadle. Kin popatrzyła na zamazaną mozaikę ciemnych kontynentów i srebrzystych oceanów, oświetlanych przez księżyc. Była też — czy ktoś próbował kiedyś ponazywać lądy płaskiego świata? — czapa polarna, uczepiona jednej strony dysku.
Światło księżyca? Fakt, był i on, jakieś kilka tysięcy kilometrów ponad powierzchnią. Świecił. I to nie światłem odbitym, bo odbijać nie miał czego. Były też gwiazdy. Między statkiem a dyskiem.
Ten ostatni spoczywał pod jakimś zamazanym kloszem. Marco tłumaczył beznamiętne informacje wciąż wypluwane z komputera. Tarczę planety pokrywała na wpół przezroczysta kopuła, szeroka na dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów, zaś gwiazdy, tak właśnie — gwiazdy, przyczepione były do niej.
W jednym miejscu, tuż przy krawędzi kosmicznego krążka, rozpaliła się nagle słaba, zielona poświata. Powoli linia blasku zaczęła się powiększać, aż w końcu nad horyzontem pojawiła się zielona, ognista kula. Po chwili niczym klejnot rozbłysła ostrym blaskiem i zamarła. Wzeszło słońce. Maleńkie.
Komputer stwierdził, że to reaktor jądrowy.
Kin pomyślała, że czegoś takiego nigdy nie zapomni. Eksplozja zielonych płomieni podczas wschodu polegała na tym, że morza przelewały się przez brzegi dysku, tworząc wodospad szeroki na pięćdziesiąt tysięcy kilometrów, zaś promienie słoneczne podświetlały spadające masy wody. Można było zrozumieć szaleństwo Jalo.
Nad planetą wstawał świt. Pierwsza otrząsnęła się Srebrna. Zachichotała.
— On to nazwał płaską Ziemią. Miał rację, co?
Kin patrzyła uważnie. Kontynenty były jakby przesunięte i nie mogła dostrzec Ameryk, ale bez trudu rozpoznała Europę. To była Ziemia. Płaska.
Marco wprowadził statek na orbitę. Następne trzy godziny przesiedzieli w sterówce, nawet Srebrna zapomniała o posiłku.
Podziwiali wodospad przy maksymalnym powiększeniu. Nad jego krawędzią sterczały skaliste wysepki, niektóre porośnięte drzewami. Woda spadała przez jakieś osiemset kilometrów, przechodząc w dole w kłębowisko pary. Sama tarcza planety miała zaledwie osiem kilometrów grubości. Gdy przelecieli pod spodem, nie znaleźli niczego, jedynie pustą, czarną płaszczyznę.
— Kiedyś ludzie wierzyli, że ich świat był płaski i spoczywał, na grzbietach czterech słoni — odezwała się Srebrna.
— Doprawdy? — mruknęła Kin. — A na czym stały te słonie?
— Na wielkim żółwiu, który płynął przez kosmos.
Kin pomyślała przez chwilę.
— Idiotyzm. Czym on oddychał?
— Mnie pytasz? To legenda twojej rasy.
— Piekielnie chciałabym się dowiedzieć, jak to możliwe, że ta woda ciągle się wylewa.
— Może w tej parze jest molekularne sito — mruknął Marco, nie odrywając wzroku od ekranów.
— Hydraulika nie jest taka trudna. Ale całość jest cudem. To coś stworzono. Tylko gdzie są mieszkańcy?
— Nikt nie próbuje skontaktować się z nami?
— Może to i lepiej. Ciągle myślę o tej broni na pokładzie.
— Ja również. Może Jalo chciał zapolować na węże morskie, ale nie sądzę. Tyle że ktoś, kto stworzył coś takiego, chyba nie powinien obawiać się naszych zabawek.
— Może mieszkańcy nie żyją — zasugerowała Srebrna.
Marco i Kin spojrzeli po sobie.
— Nie sądzę — odparł Kung. — Już raczej ich forma fizyczna osiągnęła wyższy poziom bytu. Kto wie, co teraz robią.
— No to niedługo czeka ich niezły szok — powiedziała Kin.
— To cacko potrzebuje ogromnych ilości energii. Orbita słońca jest nieprawidłowa, wciąż trzeba regenerować wodę, utrzymywać sztuczne gwiazdy…
— To ostatnie jest chyba jasne — wtrącił Marco. — Wygląda na to, że ta bańka jest przezroczysta jedynie od zewnątrz. Możemy zajrzeć do środka, ale oni nas nie widzą. Dlaczego? Nie pytaj mnie.
— Będziemy lądować? — spytała Srebrna.
— Jak dostaniemy się do środka? — dodała Kin. Marco uśmiechnął się.
— To proste. W tej skorupie jest dziura szeroka na osiemdziesiąt metrów. Minęliśmy ją podczas ostatniego orbitowania.
— Co?
— Byłyście zajęte wodospadem, bo przecież on jest tu najważniejszy. Mieszkańcy dysku muszą znać podróże kosmiczne.
Dwadzieścia minut później unosili się nad elipsowatym otworem. Jego brzegi najwyraźniej stopiono. Kin pomyślała, że może płomieniem silników atomowych. Lub laserem używanym w geologii. Czy sondy Terminusa wyposażone były w coś takiego? Prawdopodobnie.
— Ciągle jesteśmy ponad atmosferą — oznajmił Marco.
— Mam nadzieję, że tutejsi nie wściekną się zbytnio na kogoś, kto robi im dziury w niebie.
— Możemy zwrócić im koszty naprawy — mruknęła Srebrna.
Kim zastanawiała się, czy to żart. Po cóż oni odcinali się od wszechświata? To nie miało sensu, chyba że byli kompletnymi paranoikami. A jeśli jeszcze nie byli, na pewno staną się nimi niedługo.
— Nie — powiedziała głośno. — Nie mogliby zbudować czegoś takiego, gdyby byli szaleni.
— Wygląda to na Ziemię, a Ziemianie są szaleni — zauważyła Srebrna. — Mam nadzieję, że ludzie nie zbudowali sobie tego w tajemnicy.
— Nie… — zaczęła Kin i zauważyła, że oboje przyglądają się jej krzywo. — Nie wiem — dokończyła niepewnie. — Przyznaję, że na to wygląda.
— Z pewnością wygląda — powiedział Marco.
— Z pewnością — zgodziła się Srebrna.
— A teraz nie oddychać — zarządził Marco. — Miejsca jest ledwie, ledwie. Lecimy do środka.
Statek wpadł do środka sfery, niemal ocierając się o boki dziury. Czujniki odległości zawyły ogłuszająco. Gdy jeszcze szalały, Kin spojrzała w górę i ujrzała pędzący prosto na nich statek.
Uderzył w jedną z ładowni i zachwiał kadłubem. Niebo na ekranach wywinęło koziołka. Grodź awaryjna zapadła się z trzaskiem i sterownia odłączyła się od statku, mknąc przed siebie jako pojazd ratowniczy.
Jednak zniszczenia na statku były niczym w porównaniu z tym, co stało się z napastnikiem. Eksplodował. Błękitnozielone kawałki skorupy rozprysły się na wszystkie strony, zaś kiedy Kin wstawała z podłogi, ekrany lśniły jeszcze jakby przysypało je błyszczącym pyłem.
Po jakimś czasie drzwi komory śluzowej otworzyły się. Wyskoczył z nich Marco, dwiema dłońmi trzymając hełm, w trzeciej dzierżąc karabin laserowy, uratowany z pozostałej części statku, zaś w, czwartej — długi kawałek szkła.
— Wygląda na to, że ktoś rzucił w nas butelką — stwierdziła Kin.
— Ich celność jest zaskakująca — odparł zimno Marco. — Możemy przedostać się do reszty statku, ale nie mamy po co. Nie jest w stanie wykonać skoku. Nie mogę wytworzyć pola wychwytującego. Natomiast większość naszej broni lata sobie dookoła. Systemy pomocnicze działają. Prawdopodobnie moglibyśmy wrócić do domu na samym silniku.
— No to nie jest tak źle — odetchnęła Srebrna.
— Nie. Choć zabrałoby to jakieś dwa tysiące lat. Nawet to cholerne działo jest bezużyteczne. Ktoś wpadł na pomysł, że zapalniki bezpieczniej jest zapakować oddzielnie.
— Więc lądujemy na dysku — powiedziała beznamiętnie Kin.
— Zastanawiałem się, kto wreszcie to powie — odparł Marco. — Tyle że to będzie podróż w jedną stronę. Ten pojazd drugi raz nie wystartuje.
— Co nas uderzyło? — spytała Srebrna. — Wydawało mi się, że widziałam piłkę o średnicy dziesięciu metrów…
— Mam straszne przeczucie, że wiem, co to było — wymamrotała Kin.
— Tak. To była broń — powiedział Marco. — Przyznaję, że trudno mi zrozumieć zniszczenie, jakiemu uległa, ale faktem jest, że nie mamy już statku. Zanim wylądujemy, okrążę dysk jeszcze raz.
Srebrna odchrząknęła delikatnie.
— A co będziemy jeść?
Przetransportowanie autokuchni z kręcącego się powoli kadłuba zajęło im kilkanaście godzin. Na prośbę Kin przenieśli również sarkofag z Jalo i podłączyli go do systemu awaryjnego. Zgodnie z regulaminem, kuchnia miała własny generator. Nikt nie miałby ochoty spędzić swych ostatnich godzin w ciemnym statku z głodną Shandyjką na pokładzie.
Na nowej orbicie przelecieli obok księżyca, wygaszonego i oczywiście niewidocznego na dziennym nieboskłonie. Dostrzegli, iż jedna połowa była czarna.
— Fazy — stwierdziła Kin. — Wystarczy przechylać go wzdłuż osi i będą fazy.
— Kto to robi? — spytał Marco.
— Nie wiem. Ktoś, kto chce, żeby z powierzchni wszystko wyglądało jak na Ziemi. I nie patrzcie na mnie w ten sposób. Przysięgam, nie zbudowali tego ludzie.
Opowiedziała im o sztucznych światach, pierścieniach, dyskach, sferach Dysona i świetlnych tunelach.
— Nie działają — zakończyła. — To znaczy, są kruche i zbyt zależne od cywilizacji. Za dużo może się popsuć. Jak myślicie, dlaczego Korporacja formuje światy, skoro istnieją tańsze rozwiązania? Bo planety są trwałe, dlatego. Przeżyją wszystko.
— Jestem też pewna, że tego nie skonstruowali Wrzecionowaci. Planety były dla nich ważne. Musieli mieć warstwy materii pod nogami i nieskończoną przestrzeń nad głową. Jakoś to czuli. Życie na czymś takim doprowadziłoby ich do szaleństwa. Zresztą wymarli ponad cztery miliony lat temu a ten twór jest o wiele młodszy. Musi nim poruszać cała maszyneria, a maszyny ulegają zużyciu.
— Tam są miasta — powiedział Marco. — We właściwych miejscach, jeśli to Ziemia.
Podniósł wzrok.
— W porządku, Kin. Zdaje się, że koniecznie chcesz nam coś powiedzieć. Czym nas trafili?
— Czy otwór znajdował się na ekliptyce?
Marco pochylił głowę i przez kilka sekund stukał po klawiaturze komputera.
— Tak — odparł. — To ważne? Słońce było dokładnie pod nami.
— Mieliśmy niezłego pecha. Chyba trafiliśmy w planetę.
— Też tak myślałam — Srebrna mruknęła ponuro — ale nie zabierałam głosu, żeby nie wyjść na głupią.
— Na naszym statku wylądowała planeta? — nie dowierzał jej Kung.
— Wiem, że zwykle jest na odwrót, ale zaczynam z grubsza pojmować działanie tego systemu — odparła. — Skoro mamy sztuczne niebo, są też fałszywe ciała niebieskie. Ich orbity muszą być widoczne. Jeśli mają wyglądać jak z Ziemi, czasem poruszają się wstecz.
— Popełniłem błąd — westchnął. — Należało lecieć do domu. Moglibyśmy zmontować zamrażarkę i budzić się na zmiany. Dwa tysiące lat to nie tak długo. Nie wiem, co za agencja poleciła mnie Jago, ale powinni mu zwrócić pieniądze.
— Za to widok jest ładny — stwierdziła Kin.
Ponownie przelatywali pod tarczą i znowu ujrzeli błysk zielonego ognia. Przez kilka sekund słońce podświetlało wodospad wokół obręczy.
Nagle odczuli kolejny wstrząs.
Tym razem nie była to planeta, lecz jakiś pojazd. Kiedy Marco usiłował opanować wirowanie pojazdu szczątki wplątały się w tylną antenę.
Tym razem wyszła Kin. Dla złapania równowagi chwyciła wystający kikut. Popatrzyła na zamarznięty wrak.
— Marco?
— Słyszę cię.
— Z anteny nic nie zostało.
— Już na to wpadłem. Tracimy też powietrze. Możesz zlokalizować przeciek?
— Wszędzie jest cholerna mgła. Rozejrzę się.
Usłyszeli stukot buciorów po kadłubie. Wtem nastała cisza tak długa, że Kung aż krzyknął w mikrofon. Kin odpowiedziała powoli.
— To jest statek. Nie, to złe słowo. Łódź. Do żeglowania po morzu. Rozumiesz.
Spojrzała na obwiedziony płomieniem dysk.
Wodospad spływający z krawędzi świata…
Choć maszt był złamany i siła uderzenia wyrzuciła w kosmos większość desek, olinowanie zatrzymało dość, by stwierdzić obecność pasażera.
— Marco?
— Kin?
— Ktoś tym płynął.
— Humanoid?
Odburknęła.
— Słuchaj, to spadło z wodospadu, przeleciało przez próżnię i uderzyło w statek. Jakiego spodziewasz się opisu? Wygląda jak kostnica po wybuchu bomby.
Gwałtowna śmierć nie była jej obca. Wybierali ją ludzie starzy. Skakali bez spadochronu, spacerowali wśród sklonowanych słoni na nowych światach, omijali zabezpieczenia i włazili do zbiorników maszyn warstwowych… Ale wtedy brygady pogotowia zawsze docierały na miejsce i wszystko zostawało usunięte. Tylko raz warstwowiec zostawił dziwny ślad w świeżym pokładzie węgla.
Uklękła jak automat. Wilgotny materiał zamarzł w próżni na kość. Był dobrej jakości i należycie uszyty. Wewnątrz…
Później, poddawszy próbki tkanki analizie, Srebrna oznajmiła, iż podróżnik był na tyle człowiekiem, że mógłby nazywać Kin kuzynką. Ta zaś wcale nie była tym zdziwiona, choć nie bardzo wiedziała dlaczego.
Przepłynął przez krawędź świata. Na samą myśl robiło jej się zimno. Wszyscy od zawsze wiedzieli, że był płaski. Było to oczywiste. A jednak znalazł się ktoś, kto wyśmiał starców i ruszył na straszliwe morza, by dowieść czegoś innego. I potwornie się pomylił.
Kłótnia o skafandry przyniosła jej ulgę. Było ich pięć, w tym dwa o wymiarach Shandyjki. Z pozostałych jeden wyglądał na uszkodzony i wrodzona ostrożność względem próżni nie pozwalała im na obdarzenie go zaufaniem.
— Musimy wziąć kuchnię — twierdziła Srebrna. — Może ty i Kin będziecie jeść to, co jest na dole, ale ja się tym otruję.
— No to każ wyprodukować worek konserw — odparł Marco. — Potrzebujemy czwartego kombinezonu.
Tamta warknęła.
— Nie tak bardzo jak samej autokuchni. Ona może analizować pożywienie, dostarczać ubrania. W razie potrzeby zapewni nam przeżycie.
— Chyba się z tym zgodzę — wtrąciła Kin.
— Wyczerpie energię całego skafandra!
— Wziąłbyś karabin niezdolny do strzelania? — spytała Srebrna.
Popatrzyli po sobie.
— Zabierzmy ją ze względu na Srebrną — pośpieszyła Kin. — Dla niej głód może być poważnym problemem.
Marco podwójnie wzruszył ramionami.
— No to zabierzcie — westchnął i zgarnął skrzynkę z narzędziami ze schowka w ścianie. Kiedy upychały pękatą maszynkę do kombinezonu, owijając ją termokocami, usunął fotel pilota i zmajstrował metalowe, zabójcze ostrze z plastikową rączką. Kin popatrzyła, jak waży je w dłoni, gotów mieczem pokonać twórców świata szerokiego na dwadzieścia cztery tysiące kilometrów. Wzniosła ludzka odwaga czy głupia, kungowska pyszałkowatość?
Odwrócił głowę i napotkał jej wzrok.
— To nie po to, żeby ich przestraszyć, ale żeby odegnać własny strach. Jesteśmy gotowi?
Zaprogramował autopilota tak, by przez dziesięć minut wisieli kilkaset kilometrów ponad wodospadem. Wylecieli na pasach grawitacyjnych. Na linie z pojedynczego włókna Srebrna ciągnęła zawiniątko.
Kin spojrzała przez ramię, gdy ostry płomień wyniósł pojazd ku wysokiej orbicie. Przeniosła wzrok na ścianę wody i małe wysepki na samym brzegu. Słońce tonęło w wodzie po drugiej stronie tarczy.
Nigdzie nie dostrzegła świateł miast.
Nierównym szykiem dotarli do grzmiącej kipieli na krawędzi świata.
Żadne z nich nie zauważyło, że tuż przed odlotem statku piąty, absolutnie sprawny skafander wypadł niezdarnie z komory i natychmiast napęczniał jak nadmuchiwany balon.
W wielkiej czaszy hełmu kruk dokładnie studiował kontrolki. Kosmiczne ubrania zaprojektowano na każdą ewentualność. Mogły przemierzyć system słoneczny i lądować na planetach. Sterowało się nimi za pomocą języka.
Delikatnie stuknął dziobem. Ruszył do przodu. Popatrzył z uwagą i spróbował następnego przycisku…
O świcie było mokro. Kin obudziła się przemoczona rosą. Tyle, jeśli idzie o termokoce.
Noc trwała długo. Leżąca na samej krawędzi wodospadu wysepka była zbyt mała, by wyżywić mięsożerne zwierzęta, chyba że na wpół wodne. Jednak Marco twierdził, iż na dysku może być zatrzęsienie tych ostatnich i uparł się stać na warcie. Organizm Kunga potrafił funkcjonować bez snu przez całe tygodnie.
Kin zastanawiała się, czy powiedzieć mu o swoim osobistym ogłuszaczu, staranie ukrytym w kieszeni skafandra. Było jej strasznie głupio, ale zadecydowała nie mówić. Po długich zmaganiach z samą sobą w końcu wygrała.
Gdy słońce wzeszło, Marco najwyraźniej spał. Leżał skulony w kłębek pod wilgotnym krzakiem. Poprzez mgiełkę Kin dostrzegła Srebrną, siedzącą na skalnym występie od strony wodospadu.
Wlazła na górę. Shandyjka uśmiechnęła się i zrobiła jej miejsce na rozgrzanym słońcem kamieniu.
Rozpościerał się stąd widok jakby z czubka trójkąta. Skalny szczyt wyrastał z czegoś, co przypominało jesionowo-klonowy lasek, zaś dalej promienie słoneczne połyskiwały na powierzchni srebrnozielonego morza. Po drugiej stronie widniała biała linia piany, niknąca wśród oparów. Dalej…
Srebrna złapała ją w ostatniej chwili.
Odzyskawszy równowagę, ostrożnie usadowiła się niżej, nieco dalej od przepaści.
— Naprawdę możesz tak tu siedzieć i nie bać się? — zapytała.
— Czego? Nie czujesz strachu, kiedy jesteś na statku i od nieskończoności oddziela cię tylko metr kadłuba — odparła Shandyjka.
— To co innego. Tutaj jest prawdziwa otchłań.
Srebrna uniosła pysk i wciągnęła powietrze.
— Lód — zawołała. — Czuję lód. Kin, mogę zrobić ci wykład o wschodzie słońca?
Kin odruchowo zerknęła na nie. Przypomniała sobie, że było wielkości asteroidu, choć stąd wyglądało normalnie. Czuła na skórze jego ciepło.
— Proszę bardzo. Może dowiem się czegoś nowego.
— Zauważyłam krę lodową spadającą za krawędź. Dlaczego tak się dzieje? Wiemy, że na dysku są wyspy polarne, choć niedaleko leżą zielone lądy. Rozważmy odległość słońca od równika i od biegunów. Dlaczego północne i południowe krawędzie nie są zamarznięte, a tereny równikowe nie płoną?
Kin oparła podbródek na dłoniach. Shandyjka mówiła o prawie odwrotności kwadratu. Jeśli w południe słońce wisiało dziesięć tysięcy kilometrów nad równikiem, do biegunów miało ich prawie osiemnaście tysięcy.
Jego drogę można było nazwać orbitą. Poruszało się jak sterowany pojazd, ale to nie tłumaczyło ciepła, które odczuwała. Choć na większości światów bieguny oddalone są od równika zaledwie o kilka tysięcy kilometrów, rozkład temperatur jest zupełnie inny. Tutaj, jeśli strefa umiarkowana miała przypominać ziemską, rejony północne powinny przypominać te z Wotana, zaś równik musiałby wrzeć jak na Wenus.
— Jakieś soczewki energetyczne? — zaryzykowała. — Uwierzę we wszystko. Oczywiście trasa słońca jest regularnie zmieniana.
— Nie rozumiem.
— Żeby otrzymać pory roku.
— Ach, tak. Ludzie potrzebują tego.
— Srebrna…
Shandyjka ponownie zrobiła głęboki wdech.
— Niezłe powietrze — stwierdziła.
— Przestań się droczyć. Wciąż myślisz, że my to zbudowaliśmy.
— Kung i ja przedyskutowaliśmy ten temat, prawda.
— Akurat! Lepiej to sobie wyjaśnijmy. Ludzie mogą być szaleni, ale nie są głupi. Jeśli idzie o mechanikę nieba, ten twór jest tak efektywny jak gumowy klucz francuski. Żeby działać, musi pobierać energię. Mówiąc dosadnie, nikt nie skazałby własnych potomków na zależność od porąbanego słoneczka i sztucznych gwiazd! Dlaczego budowniczowie tego świata nie umieścili go na orbicie prawdziwego słońca? Musieli dysponować ogromną energią, inaczej cała ta konstrukcja jest bez sensu. Pomysł godny średniowiecznego mnicha. To nieludzkie.
— Pasażer na tamtej łodzi był człowiekiem.
Kin długo o nim myślała. Czasem nieproszony wkradał się do jej snów. Zwlekała z odpowiedzią.
— Ja… nie wiem. Może w zamierzchłych czasach porwali garstkę ludzi. A może gdzieś miała miejsce równoległa ewolucja…
Poczuła złość do samej siebie za własną ignorancję, a jeszcze bardziej za taktowność Shandyjki, nie wytykającej wielkich luk w rozumowaniu. Jeśli teraz ktoś zaproponowałby jej powrót do wygodnej, ziemskiej rzeczywistości, odmówiłaby. Najpierw należało odpowiedzieć na wiele pytań.
— Jalo mówił o transmisji materii — powiedziała głośno. — Ciekawe, jak przenoszą wodę z powrotem do oceanów.
Marco wdrapał się na skałę. Od chwili wylądowania na tarczy uległ gruntownej przemianie. Na statku był ponury i cyniczny, teraz zaś kipiał nieskrępowanym entuzjazmem.
— Musimy ułożyć jakiś plan — oznajmił.
— Znaczy, że już go masz — odparła Kin.
— Trzeba nawiązać łączność z władcami tego świata — ciągnął, ignorując sarkazm w jej głosie.
— Czyli zmieniłeś zdanie — głos Srebrnej dobiegł jakby z wysokości. Shandyjka stała i zaciągała się, atmosferą.
— Działam w oparciu o fakty, choć nie bez odrazy. Nie damy rady naprawić statku, ale oni mogą to zrobić albo wynająć nam inny. Jalo jakoś wrócił. A może chcecie tu spędzić resztę życia?
— Wątpię, czy tutejsi potrafią nam pomóc — stwierdziła Srebrna. — Nie wykryliśmy ani źródeł energii, ani śladów jej przesyłania. Nikt nie zauważył naszego lądowania. Są też inne podstawy do podejrzeń, że żyją w barbarzyństwie.
— Inne? — spytała Kin.
Shandyjka mruknęła.
— Zbliża się łódź — oznajmiła. — Podejrzewam, że nie jest to luksusowa zabawka jakiejś cywilizowanej rasy.
Spojrzawszy na nią, pognali w górę zbocza. Marco dobiegł pierwszy wielkimi susami i wyjrzał na morze.
— Gdzie?
Kin dojrzała małą kropkę na granicy widoczności.
— Ma dwanaście wioseł po każdej stronie — powiedziała Srebrna, mrużąc oczy. — Jest też maszt i zwinięty żagiel. Śmierdzi. To załoga. Obecnym kursem dopłyną kilometr na północ.
— Do wodospadu? — spytała Kin.
— Mieszkańcy dysku na pewno opanowali sztukę radzenia sobie z nim — stwierdził Marco. — Prąd nie wygląda na silny. Efekt grobli.
Kin pomyślała o człowieku na roztrzaskanej łodzi.
— Wiedzą, że dopływają do krańca, ale nie mają pojęcia, czym on jest — powiedziała.
Srebrna skinęła głową.
— Śmierdzą, bo się boją — dodała. — Zmieniają kurs na wyspę. Z tyłu stoi jeden człowiek i patrzy na wodospad.
Marco aż podskoczył.
— Musimy się przygotować — wysyczał. — Chodźcie za mną.
— Strącając kamienie pomknął w kierunku drzew, wśród których spędzili noc.
Kin popatrzyła na Shandyjkę, zastygłą niczym posąg, i na łódź. Teraz już sama mogła dostrzec postacie. Woda wyrzucana wiosłami lśniła w słońcu. Wydawało się jej nawet, że słyszy okrzyki.
— Chyba im się nie uda — powiedziała cicho.
— Rzeczywiście. Spycha ich prąd, widzisz?
— To może być test. To znaczy, zaraz po naszym przybyciu i w ogóle.
Srebrna zrobiła wdech.
— Mój nos twierdzi coś innego.
Spojrzały po sobie. Kin naturalnie nie zamierzała spierać się z 350 milionami komórek węchowych. Wyraźnie już widziała ludzi na pokładzie. Jeden z nich, niski i brodaty, uwijał się pomiędzy pochylonymi wioślarzami, poganiając ich. Jednak kadłub w najlepszym razie stał w miejscu.
— No cóż — westchnęła Srebrna.
Kin spojrzała na słońce.
— Pamiętasz tę linę, na której ciągnęliśmy zapasowy kombinezon? — spytała. — Jaką ma długość?
— Sto pięćdziesiąt metrów. Utrzyma całą planetę.
— Oczywiście, może popełniamy wielki błąd — rzuciła Kin, zbiegając w dół. Shandyjka poczłapała za nią.
— Mój żołądek mówi coś innego — oznajmiła. Kin uśmiechnęła się. Mieszkańcy Shand mieli inne pojęcie o umiejscowieniu uczuć.
Poszybowała na pasie grawitacyjnym wyjętym z kombinezonu, ciągnąc za sobą luźną pętlę kabla.
— Uważam to za absolutną głupotę — zabrzmiał głos Marco w słuchawce.
— Może — odparła. — Tylko pamiętaj, że to ja widziałam tego rozbitka.
Nastała cisza. Jednym uchem słyszała tylko świst wiatru, zaś drugim — szum tła w słuchawce. Wreszcie rozległ się głos Kunga.
— Skieruj na nich kamerę pasa.
Wiosłujący spostrzegli ją. Większość zastygła z przerażenia.
Łódź miała może dwadzieścia pięć metrów długości i kształtem przypominała strąk. Srebrna była zbyt surowa w swej ocenie. Ktokolwiek ją zbudował, miał niezłe pojęcie o hydrodynamice. Pośrodku sterczał maszt ze zrolowanym płótnem, zaś wolną przestrzeń pomiędzy ławami wypełniały stągwie i tobołki.
Kin zanurkowała w stronę rudowłosego na przodzie. Przemknąwszy tuż ponad falami wyhamowała na wysokości jego zdumionej twarzy. Zarzuciła pętlę wokół dziobowej „ozdoby i wrzasnęła do Srebrnej. Lina wyprężyła się, ochlapując ją wodą.
— Każ im wiosłować — zawołała, rozpaczliwie machając rękami. — Do wyspy — wskazała dramatycznym gestem.
Rudzielec popatrzył na nią, na kawałek lądu, na łódź i kilwater powstały za jej rufą, kiedy Srebrna zaczęła ciągnąć. Wreszcie przebiegł przez całą długość pokładu, krzycząc do zdezorientowanych mężczyzn. Jeden z nich wstał i zaczął coś perorować. Rudowłosy podniósł belkę, zdzielił go i usiadł na jego miejscu.
Kin wzleciała ku niebu, popatrując na stateczek zostawiający za sobą taki ślad, jakby był ślizgaczem. Wyrównała lot i poszybowała w kierunku wyspy.
Zalesiony brzeg przemknął daleko w dole. Zaczęła obserwować zamglone, błękitne niebo ponad wodospadem.
Wreszcie dostrzegła. Ku zewnętrznej stronie dysku sunął mały biały punkt. Opadła. Pole wokół pasa przybrało nowy, ochronny kształt, wydając tępy odgłos.
Silniczek Srebrnej wył na pełnych obrotach. Pasy mogły unosić swoich pasażerów przy dziesięciu g, zaś Shandyjka ważyła z ćwierć tony. Masa na końcu kabla też była spora.
Kin pomachała jej i zawróciła. Usłyszała głos Srebrnej.
— Lina trochę się zacinała.
Spojrzała pod nogi. Przez wyspę przebiegała ścieżka powalonych drzewek. Pień, którego użyły jako kotwicy, nie był wystarczająco mocny. Teraz lina oplotła się wokół skały.
— Wszystko w porządku — odparła. — Tylko znosi ich prąd i kabel wyrwał trochę drzew.
Łódź, zwrócona burtą ku wodospadowi, pruła przez coraz bardziej spienione wody.
— Świetnie, Srebrna — zawołała. — Znakomicie. — Marco chciał chyba poznać tutejszych mieszkańców i zaraz będzie miał okazję. Powoli. Równo. Już! Stop!
Łódź poszorowała dnem po plaży i wpadła pomiędzy drzewa. Zastukały wiosła, kilku ludzi wypadło za burtę.
— Wylądowaliśmy! — oznajmiła Kin i opadła ku zagajnikowi.
— Jeśli mają choć trochę wyobraźni, powinni ucałować tę ziemię — stwierdziła Srebrna.
— Słusznie. Miejmy nadzieję, że Marco też ma dość rozsądku, by im się nie pokazywać.
Usłyszała trzask w słuchawce.
— Słyszałem. Wolę nie wtrącać się w całe to przedstawienie.
Zanurkowała. Ktoś jej opowiadał, że pomimo bzdur, jakie wypisują twórcy science fiction, podpatrując obcą kulturę nie można opanować jej języka.
Zawsze dochodziło do spotkania twarzą w twarz, pokazywania palcem i rysowania kółek na piasku.
Kółek na piasku?
No, ale pokazywania palcem na pewno.
Dużo później znalazła Srebrną i Marco nieco wyżej, na ich polanie. Shandyjka siedziała obok autokuchni, czerpiąc z misy pełne garście szaroczerwonego goo. Kung leżał rozciągnięty na ziemi i przez liście obserwował ludzi na plaży.
Rozpalili ogień i coś gotowali.
Skinąwszy na Kin, Srebrna wystukała coś na przyciskach kuchni.
— Już jadłam — mruknęła Kin. — Jakiś kawałek mięsa i suszoną rybę. Nie widzieliście?
— Właśnie programowałam środek na przeczyszczenie.
Marco odwrócił się:
— Zjadłaś coś bez elementarnej, rutynowej analizy? Chcesz umrzeć tak szybko?
— Potrzebujemy ich zaufania — westchnęła Kin, podając Srebrnej kawałek ryby. — Wezmę tę twoją cholerną miksturę, ale potrzymaj to przed nosem kuchni. Wiecie przecież, że jej potrawy smakują tak, jakby ktoś je już jadł. Skoro już tu jesteśmy, dlaczego nie spróbować miejscowych potraw?
Wzięła miseczkę różowego płynu i odeszła na bok. Zwymiotowała szybko i głośno. Shandyjka zaprogramowała kubek kawy. Po chwili z maszyny wysunął się skrawek zielonego papieru. Srebrna oderwała go i zaczęła czytać.
— Duża ilość protein i witamin. Trochę węglowodorów powstałych na skutek wysuszenia, które na dłuższą metę mogą być rakotwórcze, ale nie sądzę, by stanowiły jakieś większe zagrożenie dla zdrowia.
— Wspaniale — odparła Kin biorąc kawę. — Dzięki temu już nigdy nie będę mogła spojrzeć w twarz suszonej rybie. A teraz pora na wielkie odpowiedzi. O ile dobrze zrozumiałam, ten mały rudzielec nazywa się Leiv Eiriksson.
Srebrna wrzuciła wydruk do śmietniczki autokuchni.
— To jest albo niesamowity zbieg okoliczności, albo coś jeszcze innego — ciągnęła Kin spokojnie.
— Poważnie?
Marco przerwał na chwilę swoją obserwację.
— Co jest zbiegiem okoliczności? Przyjrzałaś się ich broni?
— Mają miecze zrobione z kiepskiego gatunku żelaza, kute ręcznie, łatwe do stępienia — odparła z namysłem Kin. — Ich największą bronią jest łódź. Czy słyszałeś termin „klinkierowa”?
Pokiwał głową.
— To dobrze, bo mnie to nic nie mówi. Są szybkie. Ci ludzie rządzą wielkimi obszarami nadmorskimi używając właśnie tych łodzi i tych mieczy. Czasami zachowują się jak piraci, ale posiadają też skomplikowany system prawny. Są odważni. Przepłynięcie tysiąca mil taką łodzią to dla nich zwykła rzecz.
Marco patrzył na nią zdumiony.
— Dowiedziałaś się tego wszystkiego?
— Nie. Zrozumiałam jedynie jego nazwisko i to też tylko dlatego, że już je kiedyś słyszałam. Resztę mam zakodowaną w pamięci.
Spojrzała na Srebrną, jakby czekając na przyzwolenie. Tamta kiwnęła głową.
— „Roku trzysta dwudziestego drugiego” — zanuciła — „Eiriksson przemierzył błękitną wodę”.
— Bardzo poetyckie — zauważył Marco oschle. — A teraz bądź tak dobra i wytłumacz mi to.
— Skoro wychowałeś się w Meksyku, nie słyszałeś tej opowieści. Meksykanie są zazdrośni o swoją historię. Natomiast Leiv Eiriksson — zaczęła wykład o historii Ziemi — odkrył Yinlandię. Miało to miejsce jakieś trzysta lat po bitwie o Haelcor, kończącej istnienie imperium remskiego.
Potem nastąpiła wielka migracja. Turcy parli na zachód i północ. Ojciec Leiva, Eirik, był sprytnym kupcem. Jego Grenlandia nigdy nie była tak zielona, jak mu się wydawało, lecz Leiv przezornie przywiózł z Yinlandii jagody i dzikie winogrona. Ludy północy ruszyły na zachód. Kolonia za kolonią, żabimi skokami posuwały się wzdłuż wschodniego wybrzeża, od krajów leżących wokół Morza Tykera aż po Długie Fiordy Mórz Środka. Była to kraina ich marzeń. Nazwali ją Valhallą.
Oczywiście żyły tam ludy miejscowe. Jednak przybysze tylko z pozoru byli farmerami. Pod cienką warstwą kultury rolnej czaił się duch łupieżców. Tubylców, których nie mogli rozgromić orężem, pokonywali sprytem. Kiedy stanęli twarzą w twarz z konfederacją Objibwa, zawarli traktaty. I tak rozprzestrzeniali się, łącząc z innymi kulturami.
Według wszelkich teorii, na tym powinno się wszystko zakończyć. Ani bowiem tubylcy, ani najeźdźcy nie mieli takiego dynamizmu społecznego, jaki zgodnie z podręcznikami, posiadali Remianie. Północni mieli stać się zwykłym plemieniem o błękitnych oczach i jasnych włosach.
Teorie myliły się jednak. Coś ukrytego w genach obu ras doprowadziło do wybuchu. To był jednak wielki i bogaty kontynent.
Krótko mówiąc, trzysta lat po Leivie, u wejścia do Morza Śródziemnego stanęła cała flota. Większość statków miała żagle. Statki były małe i szybkie, mogły też strzelać, pływały także pod wiatr. Wielkie jednostki nosiły znaki wielkiego orła Valhalli, umieszczonego na tle pasów w kolorze nieba, śniegu i krwi.
Bitwa o Gibraltar była krótka. W Europie nastały dwa wieki stagnacji. Na armaty nie było mocnych.
— Rozumiem — powiedział Marco. — Ten Leiv jest ważną postacią w historii Ziemi. Ale to nie jest Ziemia.
— Wygląda na nią — odparła Kin. — Może jest oszukana, ale prawdziwa.
— Czy ty myślisz…
— Powiem wam, co myślę. Otóż ty i Srebrna mieliście rację. Zbudowali to ludzie. Nie wiem tylko po co.
Shandyjka skinęła głową.
— Na pewno są jakieś ślady…
— O ile nie zniszczyła ich Kompania.
Odpowiedź była logiczna. Kompania mogła zbudować to cudo w tajemnicy, zaś Jalo był przynętą, by ich tu ściągnąć. Tylko w jakim celu? Kin wydało się nagle, że zna odpowiedź, która wcale się jej nie podoba. Nie rozumiała natomiast, po co odegrano całe to przedstawienie ze sprowadzeniem ich.
Lecz przynajmniej było to logiczne. Bo czyż można było sobie wyobrazić inną odpowiedź? Tajemniczy Obcy? Musieli być piekielnie tajemniczy.
Natomiast jeśli to Kompania, było to podłe.
— Zewsząd grozi nam niebezpieczeństwo — oznajmił Marco, entuzjastycznie. — Przez cały czas musimy nosić pasy odrzutowe. Teraz proponuję udać się do jakiegoś centrum cywilizacyjnego i może tam znajdziemy wskazówki, które pomogą nam ustalić pochodzenie dysku.
— Więc zabierzemy się tym — stwierdziła Kin, wskazując na łódź. — Nie wiem na jak długo wystarczą silniki pasów w warunkach grawitacji, więc skoro mamy przebyć ocean, lepiej zrobić to na łodzi.
— Oni mogą okazać się nieprzyjaźni — mruknął Marco, obserwując mężczyzn.
— Kiedy zobaczą ciebie i Srebrną?
Rzeczywiście, przedstawienie się stanowiło pewien problemem. Kin rozwiązała go idąc do żeglarzy nago. Po uprzednim objawieniu się im jako litościwa bogini, była pewna, że prędzej zgwałciliby aligatora.
Leiv wyszedł jej naprzeciw i padł na kolana. Spojrzała na niego z łaskawym, miała nadzieję, wyrazem twarzy.
Był niższy od reszty załogi. Zastanawiała się, na czym polegał jego autorytet, lecz wkrótce ujrzała w jego oczach błysk przebiegłości, zdradzający mistrza wszelakich draństw. Poczuła, że chłodny dotyk ukrytego w dłoni ogłuszacza sprawił jej przyjemność.
— Masz wspaniałą okazję do zdobycia nowych przyjaciół — zagadnęła słodko. — Będzie z tego saga, w którą nikt nie uwierzy. W porządku, Srebrna, wychodź.
Shandyjka przelazła przez krzewy w dalszej części plaży, trzymając się w bezpiecznej odległości. Kiedy przyczłapała bliżej, kilkunastu mężczyzn pognało w przeciwnym kierunku. Gdy już wyraźnie widać było jej kły, następni udali się za nimi.
Uśmiechając się tak szeroko, że rozbolały ją usta, Kin podeszła i położyła dłoń na jej wielkiej, skórzastej łapie.
— Przestań się uśmiechać — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Myszlałam, sze to ich uszpokoi.
— Wyglądasz, jakbyś była głodna.
Kiedy Kin przyprowadziła ją do Leiva, ten wciąż stał jak skamieniały. Wzięła jego dłoń w swoją.
— Uklęknij, poczołgaj się — zamamrotała.
Srebrna posłusznie padła plackiem. Leiv spojrzał na nią, potem na Kin. W końcu wyciągnął rękę i poklepał Shandyjkę po ramieniu.
— Grzeczny chłopiec — oznajmiła triumfalnie Kin. Mężczyzna cofnął się gwałtownie.
Przechodząc do drugiej części programu Kin zaczęła gwizdać stary motyw z piosenki robota Morrisa „Lokator pani Widgery”.
Srebrna ruszyła w pokraczny taniec, patrząc w niebo z wyrazem obrzydzenia, lecz trzymając rytm. Kołysała się niezdarnie na boki jak galareta. Kin była dumna z pomysłu. Wszystko co niezgrabne jest przecież śmieszne, a śmieszne nie może być niebezpieczne.
Co poniektórzy wojownicy zaczęli wracać. Srebrna wciąż tańczyła, przestępując z nogi na nogę i wyrzucając w górę małe fontanny piasku. Wreszcie Kin przestała gwizdać.
— Zdałaś egzamin — stwierdziła. — Są już gotowi karmić cię kostkami cukru. Teraz staraj się nie ziewać. Marco?
Ten syknął i wyszedł zza krzaków.
W szarym kombinezonie i płaszczu pośpiesznie zrobionym z koca termicznego wyglądał prawie jak wychudzony człowiek. Tyle że miał zbyt duże oczy i za długi nos, zaś twarz równie szarą jak ubiór. Jedynie jego płomiennoczerwone włosy, choć tak naprawdę nie były to włosy, ale za to czerwone, pasowały do oczu.
Przybysze przyglądali mu się ostrożnie lecz tym razem nikt nie uciekł. Jeden z nich natomiast podszedł do Leiva, coś warknął i wyciągnął krótki miecz. Powstało krótkie zamieszanie, Marco wyprężył się do skoku, lecz po chwili tamten leżał już na piasku z mieczem odrzuconym na trzy metry, zaś Leiv stał mu na ręku i porządnie kopnął raz i drugi. Powalony wrzasnął.
— A teraz spuścimy łódź na wodę — oznajmiła stanowczo Kin.
Srebrna poczłapała do łodzi i naparła na nią ramieniem. Po chwili łódź sunęła już po piasku i w końcu zakołysała się na fali.
Kin delikatnie ujęła Leiva za ramię i poprowadziła w jej stronę. Po pięciu minutach cała załoga była już na pokładzie, autokuchnia szumiała przy maszcie, zaś wszystkie pary oczu wpatrzone były w Srebrną, ciągnącą łódź na głębinę.
Tam gdzie morze rozdzielało się na dwoje, by opłynąć wyspę, woda stała niemal w miejscu. Zanim zdołał porwać ich prąd, mknęli już przed siebie.
Monotonię podróży urozmaiciły dwa wypadki. Najpierw Leiv nerwowym gestem wręczył Marco róg z jakąś słodkawą substancją.
Ten powąchał ją podejrzliwie, po czym wlał trochę do autokuchni.
— To chyba jakiś napój z glukozą — stwierdził. — Co o tym myślisz, Kin?
— A co na to kuchnia?
— Dała zielone światło. Może to coś na wzmocnienie?
Wypił połowę zawartości rogu i oblizał wargi. Po chwili roześmiał się niewyraźnie i wlał w siebie resztę.
Później zaprogramował autokuchnię na skopiowanie mikstury i kiedy mężczyźni nadziwili się wreszcie plastikowym kubkom, poszły one w ruch tak szybko, że maszyna ledwie nadążała z ponownym ich napełnianiem. Powoli śpiew żeglarzy zaczął się jakoś załamywać, za to co raz częściej słychać było trzask zderzających się wioseł, gdy któryś mylił rytm. W końcu Kin, na błagalne spojrzenia Leiva, wyłączyła kuchnię.
Potem swoich sił w wiosłowaniu spróbowała Srebrna. Siedząc na środku, pracując dwoma wiosłami naraz, nadążała za innymi bez trudu. Jeden po drugim Wikingowie odrywali się od swoich, by popatrzeć. Łódź jednak nie zwalniała.
Marco odnalazł Kin siedzącą w kryjówce zrobionej ze skór za masztem. Popijała martini i rozmyślała.
— Muszę pogadać z tobą na osobności — powiedział.
— W porządku — odparła, klepnąwszy dywanik obok. — Jak twoja głowa?
— Lepiej. Najwyraźniej ten napój zawiera niebezpieczne składniki. Chyba nie będę go pił przez… jakąś godzinkę. — Pogmerał w uwiązanej do pasa sakiewce i wyjął plastikowy zwitek. Była to fotografia płaskiego świata.
— Kazałem komputerowi zrobić to, zanim opuściliśmy statek.
— Dlaczego nie pokazałeś mi tego wcześniej?
— Nie chciałem was zachęcać do jakichś ryzykownych wypadów. Jednak teraz, skoro już tu jesteśmy, popatrz. Czego brakuje na tym zdjęciu?
Kin wzięła kartkę.
— Wielu rzeczy, wiesz przecież. Nie ma Valhalli. To dlatego Leiv napotkał jedynie wodospad. Nie ma Brazylii. Ocean Spokojny jest mały. I spójrz tam, z tyłu Azji…
— A są jakieś dodatki?
Kin przyjrzała się.
— Nie wiem — odparła. Marco podwójnie zgiętym kciukiem wskazał na środek mapy.
— Obraz trochę zamazały chmury, ale tego nie powinno tam być. Tej wyspy na Morzu Arabskim. Zauważ, jest idealnie okrągła. To oś dysku.
— No i co z tego?
— Nie rozumiesz? To anomalia. Jeśli gdziekolwiek mamy szukać cywilizacji, to na pewno tam. Ci ludzie tutaj, to barbarzyńcy. Inteligentni, to prawda, ale czy podróżują w kosmos? — popatrzył na nią uważnie. — Boisz się, że wszystko to stworzyła Kompania? — spytał ostrożnie.
Skinęła głową.
— Jest taka stara legenda Kungów — ciągnął syczącym głosem — o władcy, który zbudował ruchomą wieżę. Gdy tego dokonał, zwołał wielu mądrych Kungów i rzekł: „Oddam moją najlepszą plantację ostryg i sławne pola wodorostów Tchu-pch temu, kto określi wysokość wieży używając jedynie barometru. Ci, którzy się pomylą, zostaną zesłani na suchy ląd, gdyż taki już los głupców”. Tak więc mędrcy zabrali się do dzieła. Jednakże, choć potrafili wyznaczyć wysokość z dokładnością do kilku chetdów, niezadowolony z wyników król zsyłał ich do suchych krajów.
— Lubię ludowe opowiastki — wtrąciła Kin — ale czy naprawdę uważasz, że jest to…
— Pewnego dnia — przerwał Marco głośno — najmądrzejszy Kung, który jeszcze nie zabierał głosu, wziął barometr, udał się do domu naczelnego architekta królestwa i powiedział: „Podaruję ci ten przepiękny przedmiot, jeśli będziesz tak dobry i zdradzisz mi tę wysokość”.
Padł na nich cień Srebrnej.
— Pszepraszam, sze pszszeszkadzam — wysepleniła — ale mosze wasz to zaintereszuje…
Spojrzeli. Większość mężczyzn przestała wiosłować i zadarła głowy do góry. Na niebie pojawiły się trzy sunące powoli plamki. Wyglądały na odrzutowce lecące na dużej wysokości.
— Zostawiają za sobą ślady pary — stwierdził Marco. — Najwyraźniej szukają nas. A więc nie musimy ofiarować naszego barometru.
— Co widzisz, Srebrna? — spytała Kin.
Tamta odkręciła kły.
— Najwyraźniej latające jaszczurki — odparła. — Napędzane czymś dziwnym ale chyba wkrótce się dowiemy. Tracą wysokość.
Leiv dotknął ramienia Kin. Mężczyźni dookoła w pośpiechu wyrzucali do wody wiosła i tobołki, po czym wyskakiwali sami. Mały człowieczek rozpaczliwie szukał jakichś słów. W końcu wykrztusił z siebie jedno.
— Ogień — krzyknął i wypchnął Kin plecami do morza. Poraziło ją zimno, lecz przytomnie przekręciła się i wypłynęła na powierzchnię. Zaczęła wykonywać powolne ruchy rękoma i nogami, trzymając się jakiegoś wiosła i obserwując niebo. Punkciki na niebie wykonały szeroki zakręt, zaś ponad falami przeleciał odległy, niski pomruk. Marco i Srebrna stali na pokładzie, patrząc do góry.
Wkrótce trzy cielska ze skrzydłami nietoperzy mknęły tuż ponad wodą prując powietrze ostrymi szponami, metodycznie okrążając łódź. Z rozszerzonych nozdrzy wydobywały się smugi dymu. Po chwili odleciały na północ, zmalały do rozmiarów kropek, po czym zawróciły i nabrały wysokości. Gdyby to były samoloty, pomyślała Kin, najwyraźniej zabierały się do bombardowania.
Kiedy pierwszy smok runął w kierunku statku, Leiv delikatnie położył dłoń na jej głowie i wepchnął pod wodę.
Po chwili wyszarpnęła się do góry. Woda na powierzchni parowała, zaś z łodzi unosił się dym. Tuż obok wypłynął Marco prychając i klnąc. Nieco dalej głośne chluśniecie oznaczało powrót z głębin Srebrnej.
— Co się stało? — Kin z trudem łapała powietrze.
— Zawisł nad nami i plunął ogniem — zawołała Srebrna.
— Żadna cholerna jaszczurka nie będzie mi robić takich numerów — wrzasnął Marco i ruszył ostro w stronę osmalonego kadłuba. Kołysząc nim gwałtownie wspiął się na pokład.
Następna bestia weszła w lot nurkowy. Srebrna zrobiła salto i z cichym pluskiem zniknęła w zielonkawej toni. Widząc Marco po raz pierwszy bez płaszcza, chwytającego czterema rękoma wiosło, mężczyźni wokół Kin podnieśli wrzask. Jednak nacierający potwór był na tyle bystry, by przelecieć poza zasięgiem prowizorycznej broni. Uderzenia skrzydeł wzburzyły wodę, zaś bestia głęboko sapnęła.
Nagle spomiędzy fal niczym gigantyczny korek wyprysnął biały kształt, który chwycił sunące ponad falami łapy. Przez sekundę Srebrna i zaskoczone zwierzę zawisły nad wodą, po czym spadające do morza skrzydła klapnęły po raz ostatni i dał się słyszeć zduszony syk.
Kin pomyślała, że trzeci musiał być najinteligentniejszy. Ci zawsze walczą ostatni. Ponieważ było za późno na hamowanie, rozpostarł tylko skrzydła jak spadochron i niczym grom przewalił się ponad głową Marco. Ten wrzasnął i uskoczył w bok na pasie odrzutowym.
Smok niezdarnie zakręcił, zachwiał się i odzyskując równowagę usiłował umknąć na bezpieczną odległość. Na próżno.
Po drugiej stronie łodzi para skrzydeł nieprzerwanie tłukła spienioną wodę. Gdy Srebrna wgramoliła się na pokład, kadłub głośno zaskrzypiał.
Mężczyźni wokół Kin wydali zwycięski okrzyk i ruszyli w jego stronę. Wdrapywali się pomagając sobie nawzajem.
Wysoko ponad polem bitwy ocalała bestia wydała krótki, rozpaczliwy ryk i nabierając prędkości umknęła na zachód. Monstrualne skrzydła były zbyt niezgrabne, by pozwalać na coś więcej niż ociężały lot, więc by nabrać prędkości, smoki najwyraźniej schylały łby pod brzuchami i pluły ogniem. Jednak ten był zbyt daleko, by dostrzec szczegóły, Kin ujrzała jedynie jasnożółty płomyk.
Nagle coś odpadło od cielska bestii i poleciało na dół. Był to łeb. Po chwili, która stojącym na pokładzie wydawała się wiecznością, reszta tułowia runęła z szeroko rozpostartymi skrzydłami w ślad za nim. Gdy tak opadała zataczając powolne kręgi, uczepiony grzbietu Marco wciąż ciął ją nożem. Wreszcie wpadła w toń, zaś na łodzi rozległy się wiwaty.
Kiedy jednak Srebrna wciągnęła swego smoka na pokład, zapanowała panika. Żeglarze rozbiegli się na boki, dzięki czemu Kin mogła wreszcie go zobaczyć.
Bestia smętnie tłukła skrzydłami o deski, rozpryskując mokry pył. Uniosła ociekający łeb i gwałtownie kichnęła.
Dwa strumienie gorącej wody uderzyły Kin w nogi.
Po chwili na łódź wszedł Marco, pomagając sobie wszystkimi czterema ramionami. Z zakrwawionym grzebieniem na czubku głowy stanął pośród zachwyconego tłumu, uniósł ku niebu pokryty czarnymi plamami nóż i wydał zwycięski okrzyk.
— Refteg! Ymal refteg PELC!
Kin spojrzała na Srebrną, właśnie odkręcającą swe kły. Shandyjka wykrzywiła twarz.
— Przypomnij mi, że on jest człowiekiem z prawnego punktu widzenia — powiedziała. — Ciągle zapominam.
— Co zamierzasz z tym zrobić? — spytała Kin.
Jeden z mężczyzn stojących obok wyciągnął swój miecz i z rękojeścią wysuniętą do przodu dumnie podał go Shandyjce. Ta zignorowała gest.
— Jest już martwy — stwierdziła Kin.
— Ale mamy ciało. — Bardzo chciałabym się dowiedzieć, jak stworzenie organiczne może wydychać ogień. — Chwyciwszy cielsko za szyję i ogon, pociągnęła je ku rufie.
Marco podszedł dumnym krokiem.
— Zwyciężyłem! — zawołał.
— Tak, Marco.
— Oni wypowiedzieli nam wojnę! Wysłali smoki! Ale nie docenili mnie!
— Tak, Marco.
— Nie dałem się zaskoczyć, wygrałem! — wrzeszczał z błyszczącym wzrokiem. Po chwili jednak jego twarz przesłonił cień. — Myślisz, że jestem Kungiem paranoikiem — mruknął smętnie.
— Skoro tak twierdzisz…
— Jestem dumny ze swojego człowieczeństwa. Nie zapominaj. A co do reszty — odwrócił wzrok — to, że jest się paranoikiem, nie znaczy, że dadzą nam spokój.
Patrzyła, jak wraca do Wikingów, którzy ponownie otoczyli go ciasnym kręgiem. Obawiał się wszystkiego, z wyjątkiem bezpośredniego fizycznego zagrożenia. I taki był z niego człowiek jak z tygrysa.
Srebrna wpatrywała się smętnie w autokuchnię. Nie była uszkodzona, ale z plastikowej tablicy nie zostało nic.
Kiedy żeglarze znów siedzieli przy wiosłach, Kin wyjęła narzędzia ze skafandra i ułożyła ciało smoka na ciasnym pokładzie w jak najdogodniejszej pozycji. Zestaw narzędzi był mały, ale praktyczny. Człowiek odcięty na obcym świecie mógł przy jego użyciu przetrwać lata. Niektórym przydarzyło się to. Wyjęła skalpel.
Pogrzebała głębiej i znalazła skomplikowane dłuto, a potem piłę wibracyjną. Zgrzyt zębów na łuskach doprowadził ją do szału, ale nie wyłączyła jej, dopóki nie pękło ostrze.
Podeszła do Marco i Srebrnej, wiosłujących na zmianę, i usiadła między nimi.
— Te smoki posiadają napęd odrzutowy — oznajmiła.
— Udało mi się przeciąć szyję. Jest połączona z jakąś lekką substancją, którą tnie się jak galaretę, ale palnik laserowy nawet jej nie rozgrzał.
— A co z resztą ciała? — spytał Marco.
— Łuski są piekielnie twarde. Oto resztki piły. A podobno może ona kroić stal kadłuba.
Srebrna uśmiechnęła się.
— Nie przewidziano istnienia stworzeń pijących naftę.
Kung prychnął.
— Oczywiście zapomniałaś zbadać to geigerem?
— Nie. Wszystko w porządku. Nic nie wykryłam.
— To zaskakujące.
— A chcecie wiedzieć, co się stało, kiedy odcięłam szyję i wsadziłam licznik do środka?
— Umieramy z ciekawości.
— Tam jest jak w piekle. Ta bestia to żywy generator. I nie powstała na skutek ewolucji. To twór sztuczny. Zaś tam, skąd przyleciał, znajdziemy budowniczych tego świata.
— Ze środka dysku powiedziała z namysłem Srebrna.
Kin spojrzała zaskoczona lecz tamta jedynie pokiwała głową, pochylając się nad wiosłem.
— Wiecie przecież, że posiadam pewne zdolności językowe — ciągnęła. — Rozmawiałam z niektórymi z nich. Udało nam się osiągnąć poziom prostych słów. Oni je czasem widują. — W tych częściach świata przylatują ze wschodu, lecz kiedy żeglują na południe — z północnego wschodu. Uważam, że pochodzą z terenów centralnych. Czemu tak patrzycie?
— Marco też chce się tam udać — odparła Kin. — Jak sądzę, chce komuś ofiarować barometr.
Następnego ranka fale były lekko wzburzone. Płynęli fiordem położonym w rozpadlinie białych gór. Wreszcie dotarli do grupy kamiennych chat pokrytych strzechami z mchu, przycupniętych wśród rzadkich łąk. Mieszkańcy wybiegli nad wodę, lecz gdy Srebrna wyskoczyła za burtę i zaczęła ciągnąć łódź ku plaży, zaraz uciekli w popłochu. Załoga uśmiechała się demonicznie.
Na dziobie przyczepiona była głowa smoka o szklistych oczach.
Leiv wprowadził ich do długiej chaty o wysokim dachu, w której Kin natychmiast zadała sobie pytanie, gdzie jest obstawa. Naturalnie, Kung skradał się nieco w tyle, kołysząc rękoma i wypatrując w tłumie potencjalnych zamachowców.
Gdy jej oczy przywykły do panującego wewnątrz półmroku, dostrzegła ogień pełgający w dziurze na klepisku, zaś obok siedzącego na zydlu mężczyznę. Jedną nogę miał wyciągniętą przed siebie. Jego włosy i broda były rude.
Podniósł się niepewnie i uściskał Leiva. Trzymali się mocno, jakby wiedząc, że w ten sposób drugi nie wyciągnie noża. Wreszcie młodszy zaczął mówić.
Była to długa saga! Po jakimś czasie starca wyprowadzono na zewnątrz i pokazano mu resztki martwego smoka. Został przedstawiony Srebrnej, po czym kilkanaście razy obszedł dookoła Marco, przypatrującego mu się z ukosa. Wreszcie uśmiechnął się do Kin w sposób jednoznacznie lubieżny.
Uspokojeni prezentacją pojawili się pozostali mieszkańcy. Uwagę Kin natychmiast przyciągnęli dwaj mężczyźni w czarnych sutannach. Jeden z nich patrzył ze strachem na Marco i jakby coś recytował.
Srebrna odwróciła głowę.
Powiedziała coś w tym samym języku.
I w ten sposób została tłumaczem.
— To łacina, język Remu. Tyle tylko że oni mówią o nim Roma.
Kin zastanowiła się.
— Romulus i Remus — powiedziała w końcu. — Założyciele Remu. Słyszałaś kiedyś tę legendę?
— Chyba czytałam w zbiorze podań ludowych.
— Więc tutaj konkurs na nazwę miasta wygrał Romulus. Co jeszcze powiedzieli?
— Och, mnóstwo bzdur na temat demonów. Prymitywne gadanie. Czy słyszałaś kiedyś słowo „troll”? Patrzą na Marco i wciąż je powtarzają. Gadają też coś o bogach.
Kin rozejrzała się dookoła. Ci ludzie byli albo całkiem prymitywni, albo znakomicie udawali. Może przez bogów rozumieli budowniczych dysku.
— Zapytaj o tych bogów — poprosiła.
Nastąpiła długa wymiana zdań. Czasem starszy z mężczyzn wskazywał na niebo. Leiv i jego ojciec obserwowali wszystko bardzo uważnie.
W końcu Srebrna kiwnęła głową i odwróciła się do Kin.
— Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam. Bogów jest mnóstwo, ale największy nazywa się Christos. Jego najwyższy kapłan mieszka w Romie. Inny bóg stworzył świat w sześć dni. Przewidując twoją ciekawość — uniosła łapę nie dopuszczając Kin do głosu — zapytałam o szczegóły. Ten stworzyciel ma całe tłumy takich skrzydlatych bożków do pomocy. Jest jeszcze jeden, mniej ważny, nazywa się Saitan, ale ten wygląda mi na podżegacza. Mają też masę innych religijnych bzdur.
— Sześć dni to zbyt szybko — stwierdziła Kin. — Kompanii zabrałoby to ze sześć lat, nawet przy użyciu prefabrykatów. Mówiąc prawdę włożyłabym te opowieści między bajki.
— One zawsze są takie — zauważyła Srebrna. — Według większości mitów świat został zrobiony z trzustki teścia istoty wyższego rzędu, krwi świętej pszczoły, czy temu podobnych.
Kin zmarszczyła brwi. Na Ziemi istniała cała masa religii. Wiele z nich rozprzestrzeniło się po galaktyce, ale i z niej zapożyczono niejedną. Na każdą sektę związaną ze skomplikowanym rytuałem czasu Ehftni przypadała grupa szafranowo-farbowanych Shandyjek walących w bębny i śpiewających na zamarzniętych ulicach ich miast. Generalnie, pracownicy Kompanii zatrudnieni w przemyśle twórczym nie zawracali sobie głów religią albo zadowalali się czymś prostym i niekontrowersyjnym, jak Wicca czy Buddyzm.
Kin z czystej ciekawości próbowała niejednego. Wstań, uklęknij, wejdź na górę, śpiewaj, chodź nago, kręć się, tańcz, pość, czuj wstręt, obżeraj się, módl — czasami było to przyjemne, ale zawsze jakieś nierealne.
Ojciec Leiva powiedział coś do kapłana. Srebrna roześmiała się.
— On chce kupić piec Valhalli — przetłumaczyła.
— Co?
— Autokuchnię. Twierdzi, że w Valhalli wszyscy mężczyźni jedzą i piją bez końca, a teraz jest przekonany, iż to właśnie dzięki takim piecom.
— Powiedz mu, że nie jest na sprzedaż.
Mówiąc to popatrzyła na Eiricka Raude.
Rudy Eryk. Na jej ojczystej Ziemi, w sercu Valhalli, gdzie pięć mórz wlewało się do Długiego Fiordu, był zniszczony pagórek. Tamtejsze wody nazywano Brodą Eryka, zaś w kopcu spoczywały szczątki Rudego Eryka. Stanowiło to wielką atrakcję turystyczną. Srebrna wzięła głęboki wdech.
— On chce również, żebyśmy naprawili słońce — oznajmiła. Mężczyzna, widząc wyraz twarzy Kin, zaczął mówić po łacinie.
— Twierdzi, że czasem podczas zimy nastaje wiosna. Bywa, iż słońce przygasa, a przez kilkanaście nocy gwiazdy migoczą. Aha, i coś się stało z jedną z planet.
Kin spojrzała zaskoczona, po czym weszła do izby, gdzie stała autokuchnia. Zamówiła kubek słodkawego piwa, które wyniosła na zewnątrz i wetknęła w pomarszczone dłonie Eiricka.
— Powiedz mu, że to nasza wina. Powiedz też, że jeśli tylko rozwikłamy tajemnicę tego świata, odbudujemy go i zrobimy co się da, by naprawić słońce. Co on mówił o migotaniu gwiazd?
— Najwyraźniej oni na to czekali. Ten Christos urodził się tysiąc lat temu i wszyscy wierzą, że ma powrócić właśnie teraz. Spójrz na wodę.
Kin odwróciła się. Fale uderzały o plażę, nawet tutaj, zaś od strony morza doleciał grzmot sztormu. Natomiast niebo było czyste i spokojne.
— Wiedziałam, że ta konstrukcja jest zawodna — westchnęła. — Najwyraźniej psują się systemy nadzorujące. Ale Eirick nie wygląda na zbytnio zaniepokojonego.
— Mówi, że widział i słyszał wielu bogów. Może się z nimi dogadać, ale nie musi. Obiecuje, że jeśli naprawimy pogodę, da nam dużo drewna.
— Drewna?
Srebrna odwróciła się i popatrzyła na wioskę.
— Tutaj jest ono chyba rzadkością. Zauważ brak drzew.
Przecież to powinno być klimatycznym rajem, pomyślała Kin. Na Ziemi byłoby. Ekspansja ludów północy miała miejsce podczas długiego, ciepłego okresu, kiedy nawet wybrzeża Grenlandii nadawały się do zamieszkania…
Tutaj nocami migotały gwiazdy.
Na noc Marco i Kin zostali w izbie, zaś Srebrna wybrała chłodne powietrze na przystani. Nikt nawet nie próbował umieścić Kin razem z kobietami. Boginie są inne.
Leżąc patrzyła na pełgający płomień. Fale wciąż głośno huczały. Przypływ, pomyślała. Choć jego przyczyną nie mógł być ten śmieszny księżyc. Istniał jakiś inny mechanizm, który właśnie wariował.
Przydałyby się pastylki nasenne. Co prawda pozostawiały w ustach smak małpiego moczu, ale działały szybko. Bezsenność spowodowana chrapaniem współlokatorów czy uwieraniem kamieni w plecy jest straszna. Marzyła o głębokim, krótkim śnie bez koszmarów.
W końcu dała za wygraną. Wstała i przeszła przez mroczną izbę. Mężczyzna przy drzwiach odsunął się pośpiesznie, pozwalając jej wyjść.
Na niebie skrzyły się sztuczne gwiazdy. Zadrżała, lecz ten nieprawdziwy świat, jaśniejący ponad ciemnym fiordem, wprawił ją w podziw.
To nie Ziemia, a jedynie płaska tarcza o średnicy dwudziestu czterech tysięcy kilometrów i masie około 215,67x10 ton. Co oznaczało, że posiada albo generator grawitacyjny, albo warstwę neutronium na spodzie. Kręciła się bardzo powoli, jak moneta wrzucona w syrop, taszcząc ze sobą sztuczne słońce, księżyc i planety. Choć Kin znała te dane, jednak siedząc tam, trudno było w nie uwierzyć.
Znów zadrżała. Przeszył ją mróz. Zimne światło gwiazd.
Mechaniczna rzeczywistość. Bez astronomii. Zresztą ta może i istniała, lecz wówczas musiała być farsą. Świat, na którym śmiałkowie spadali w otchłań, pełen smoków, trolli, mitów…
Tuż nad czymś, co z braku lepszego określenia trzeba było nazwać horyzontem, dostrzegła planetę. Poruszała się jednak zbyt szybko i nagle rozbłysła pióropuszem ognia.
Spadła gdzieś na wschodzie. Kin wydało się, że poczuła uderzenie. Pobiegła ku wyciągniętym na plażę łodziom, gdzie iskrzył się oszroniony kształt.
— Srebrna?
Idiotka. Jak wiele Shandyjek jest na dysku?
— Ach, Kin, na pewno to widziałaś. — Co to było?
— Reszta naszego statku. To było jedynie kwestią czasu. Marco powinien go raczej zniszczyć, niż pozostawić własnemu losowi. Miejmy nadzieję, że spadł do morza albo na pustynię, skoro już zleciał po tej stronie.
— Jest to na pewno doskonały sposób na powiedzenie rządzącym, że tu jesteśmy. Najpierw niszczymy im planetę, a potem zrzucamy na głowy statek.
— Zanim zobaczyłam go, zauważyłam coś jeszcze — stwierdziła Srebrna. — Widzisz tę plenetę, tam nisko? Co to jest?
— Gdybyśmy byli na Ziemi, w tej pozycji znajdowałaby się Wenus.
— Właśnie. Nie ma księżyca.
Kin poczuła dreszczyk podniecenia. Twórcy dysku o czymś zapomnieli. Jak mogli? Wenus z Adonisem, księżycem prawie tak dużym jak ziemski, królowały na niebie o świcie i o zachodzie słońca. Dlaczego księżyca nie zbudowano tutaj? Tajemnica.
— Można by napisać książkę o związkach astronomii z socjologią — stwierdziła Srebrna. — Ja na przykład zawsze uważałam, że ludzie pierwsi ruszyli w kosmos, bo coś nad ich głowami wciąż im przypominało, iż we wszechświecie wszystko obraca się wokół czegoś. Mieliście system, który pokazał wam, że nie wszystko kręci się dookoła Ziemi. My mieliśmy naszego Bliźniaka, Kungowie w ogóle nie widzieli nieba. Gdyby prawdziwa Ziemia nie miała Księżyca, to wasza historia na pewno byłaby bardziej skomplikowana.
Siedziały tak i podziwiały, jak na niebo bezksiężycowego świata powoli wdziera się szarość. Kin wtuliła się w futro towarzyszki i zastanowiła, czy autokuchnia jest bezpieczna. Zapewne była. Wikingowie mieli powody, by obawiać się Marco.
Srebrna najwyraźniej pomyślała o tym samym.
— Kin? Nie śpisz? — spytała.
— Mm.
— Obiecaj, że jak autokuchnia się zepsuje, zwiążesz mnie i pozwolisz, by Marco mnie zabił.
Kin usiadła, krzywiąc się w ciemności.
— Oczywiście, że nie. A poza tym jak moglibyśmy cię związać?
— Nawet w tej chwili masz przy sobie ogłuszacz. Zauważyłam go już wcześniej, uczono mnie obserwować. Zróbcie to, bo boję się tego, czym mogłabym zostać.
Kin mruknęła coś niewyraźnego i położyła się z powrotem, myśląc o Shandyjce.
Nie jadły pokarmu ludzi czy Kungów. Zanim autokuchnie weszły do powszechnego użycia, pozwalano im wyruszać w kosmos jedynie z osobistymi zamrażarkami.
Raz, kiedy ludzki statek przewoził na Wspaniałą Ziemię czterech ambasadorów Shand, urządzenie to zepsuło się. Dyplomaci byli istotami cywilizowanymi, lecz kiedy Shandyjczyk zostaje pozbawiony pożywienia, po dwóch dniach zmienia się we wściekłe zwierzę. Milion lat ewolucji wycieka wraz ze śliną z pyska.
Powstrzymywali się przez pięćdziesiąt sześć godzin.
Nie ocalał nikt. Ostatnia Shandyjka, kiedy obudziła się z żarłocznego amoku i zobaczyła wnętrze swojej kabiny, odebrała sobie życie. Normalny przedstawiciel jej gatunku nie zrobiłby tego, lecz ambasadorów szkolono w myśleniu kategoriami kosmopolitycznymi.
Prawdą było, że Shandyjki lubiły jeść Shandów. Czy rytualny kanibalizm można dopasować do cywilizacji? Im się udało.
Istniała też Gra. Jej zasady były stare i proste. Dwie Shandyjki wchodziły z dwóch stron do wydzielonego kawałka lasu czy tundry. Specjalne reguły określały zasady używania broni. Zwyciężczynię czekała uczta. Kin poczuła ogromną ciekawość.
— Srebrna, czy kiedykolwiek brałaś udział w Grze? — spytała delikatnie.
— Dlaczego pytasz? Tak. Trzy razy, kiedy czułam straszliwy głód. Dwa razy w domu, raz gdzieś tam, nielegalnie. Ostatnim razem moją przeciwniczką była Regius profesor lingwistyki Uniwersytetu w Gelt. W mojej zamrażarce coś z niej jeszcze zostało. Trochę mi szkoda, że jej śmierć poszła w sumie na marne.
— Ale istnieją już autokuchnie, Gra nie jest konieczna.
Srebrna wzruszyła ramionami.
— Została tradycja. Kiedyś była potrzebą, teraz jest traktowana jako sport. Są w niej elementy ryzyka, identyfikacji z przeszłością, wyzwalania ciemnych stron naszej natury. Uważasz to za barbarzyństwo.
Choć było to stwierdzenie, a nie pytanie, Kin potrząsnęła głową.
— Niektórzy ludzie też grają — ciągnęła Srebrna. — Płacą za szansę udowodnienia… czego? Męstwa? Jeśli wygrywają, otrzymują głowę pokonanego, którą wieszają potem na ścianie. To jest barbarzyństwo.
— A co się dzieje, jeśli wygrywa Shandyjczyk?
— Dostaje dwóch kryminalistów skazanych na śmierć.
Kin pomyślała, że robią to przecież na własnym świecie i ludziom nic do tego. Nie można ich mierzyć ludzką miarą. A jednak zawsze tak się działo.
Nagle jej rozmyślania przerwały krzyki dochodzące z wielkiej chaty. Jakiś mężczyzna wypadł ze środka i potoczył się po trawie.
Kin skoczyła na piasek i pognała przed siebie, wyciągając zza pasa ogłuszacz. Za plecami usłyszała ciężki tupot Shandyjki.
Izba pełna była ciemnych, skłębionych postaci. Kin odskoczyła, kiedy obok przemknął odziany w skóry mężczyzna, goniony przez innego, wywijającego toporem. Wycelowała ogłuszacz i nacisnęła spust.
Efekt był natychmiastowy. Pod biegnącymi ugięły się nogi i po chwili obaj runęli na ziemię pogrążeni we śnie.
Wpadła do środka z bronią nastawioną na minimum mocy i maksymalny promień i omiotła wnętrze niczym kosą. Jakiś wojownik, który akurat skoczył ku niej z podniesionym mieczem, zasnął stojąc. Upadając zwalił ją z nóg z taką siłą, jakby ważył tonę. Przez moment dusiła się oparami zatęchłego moczu i źle wyprawionych skór, aż wreszcie udało jej się przeturlać. Wypuszczony z dłoni ogłuszacz gdzieś znikł. Po chwili zobaczyła, jak jakiś chwiejący się na nogach olbrzym podnosi go i z ciekawością zagląda w lufę. W samym środku zamieszania jego twarz przybrała nagle wyraz błogiego spokoju. Zwalił się niczym ścięte drzewo.
Skoczył ku niej inny mężczyzna. Kopnęła go z całej siły. Oczy wyszły mu na wierzch. Upadając złapał się za krocze. Jednak nie była to walka, tylko zwykła burda. Większość uczestników waliła na oślep wszystko, co się ruszało lub już nie. Wstając poślizgnęła się na podejrzanie śliskim klepisku. Pomiędzy postaciami wojowników dostrzegła w świetle pochodni Marco, uwijającego się z mieczami we wszystkich czterech dłoniach. Za nim huczała autokuchnia, a w powietrzu unosił się lepki, słodki zapach.
Od drzwi doleciał hałas, po czym do izby wpadł Eirick z twarzą purpurową z wściekłości. Wymachiwał dookoła swoją kulą.
Nagle zawalił się dach. Jeden z walczących wpadł na Kin, lecz zdzieliła go kantem dłoni. Całą scenę oświetlił blask poranka. Część ścian pochyliła się i runęła do środka. Przez chwilę ujrzała cień szerokiej, kosmatej stopy.
Srebrna zajrzała przez dziurę w dachu, ciemna na tle złotego nieba. Nastała cisza przerywana jedynie jękami rannych.
Shandyjka ryknęła, po czym rozpętało się piekło, gdy ci, którzy jeszcze mogli, rzucili się do ucieczki.
Kin spojrzała pod nogi. Stała w lepkiej, pienistej kałuży. Popatrzyła na autokuchnię. Z jej otworu wylewała się strumieniem żółtobrązowa ciecz. Bajoro rosło. Marco zerknął na nią, wytężył wzrok, westchnął i runął na plecy. Zrezygnowanym gestem, wiedząc, czego może się spodziewać, podstawiła dłonie i spróbowała. Słodkie i mocne piwo. Plamy na ciałach rannych i konających dookoła były coraz większe.
Zatrzymała maszynę i poleciła wyprodukować lekarstwo. Gdy ta wypluła misę pełną mętnej, błękitnej mikstury, uniosła głowę Kunga i trzymając ją za czerwony czub, jednym ruchem wlała zawartość do gardła. Puściła łeb prosto w błoto.
Srebrna wpadła do środka przez zniszczony dach. Obeszły sale dookoła. Autokuchnia mogła produkować różne medykamenty i Kin po namyśle zaprogramowała środki stymulujące odrost utraconych kończyn. Zazwyczaj zabraniano stosowania takiej terapii na prymitywnych światach ze względu na kulturowy szok, lecz w końcu ten płaski dysk był jednym wielkim szokiem. Opatrzyła rannych błotnistą papką, z nadzieją, że pomoże.
Wreszcie Marco jęknął, usiadł i spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Zignorowała go.
— Ludzie Leiva powiedzieli im o piecu produkującym alkohol — wyjaśnił grubym głosem. — Kiedy im to zademonstrowałem, powariowali i zażądali więcej. A potem zaczęli się tłuc.
— Pieprzona maszynka z Valhalli — mruknęła Kin i wróciła do pracy.
Wtem pod dachem rozległ się skrzeczący chichot, a na podłogę spłynęło czarne pióro.
W południe byli gotowi do dalszej drogi. Mieszkańcy zgromadzili się, by ich pożegnać.
Wielu mężczyzn miało nowe, białawe blizny. Niektórzy wystawiali na widok maleńkie kończyny, zaczynające już odrastać z zaleczonych kikutów. Kilku, niestety, nie udało się odratować. Czarodziejska maszyna nie była na tyle skuteczna.
Eirick wygłosił długą przemowę po łacinie i jako prezenty pożegnalne pragnął wręczyć im rzadkie gatunki futer oraz dwa białe ptaki używane do polowań.
— Powiedz, że nie możemy tego przyjąć — oznajmiła Kin.
— Nie możemy brać dodatkowego balastu. Wytłumacz mu, że jak będziemy za bardzo obciążeni, nie dolecimy do słońca. To zresztą niemal prawda.
Eirick wysłuchał rzeczowej odpowiedzi i ukłonił się wytwornie.
— Ale ja chciałabym coś im podarować — powiedziała Kin.
— Dlaczego? — prychnął Marco.
— Bo ona ciągle się boi, że za tym wszystkim stoi Kompania. Chce ich przeprosić. Czy nie mam racji? — mruknęła Srebrna.
Kin udawała, że niedosłyszy.
— Poproś go o jakieś resztki drewna — powiedziała. — Mogą być trociny. Albo o trawę, siano, czy stare kości. Cokolwiek, co kiedyś żyło. Nakarmimy kuchnię.
Nastawili maszynę na przerób drewna. Widząc, jak z otworu wysuwa się pachnąca, gładka deska, cała wieś rzuciła się do pracy. Wkrótce wielkie naręcza wypłukanych przez morze wodorostów powiększyły piętrzący się przy wlocie stos. Na szczęście tego dnia w wodzie pływały całe ich góry.
Gdy ludzie przenosili deski, Kin wzięła Marco i Srebrną na stronę.
— Będziemy lecieć, o ile to możliwe, nad ziemią — stwierdziła. — Jeśli przed dotarciem do osi wyczerpią się pasy, naładujemy jeden energią z pozostałych i dalej poleci Marco albo ja. W ten sposób Srebrna zostanie z kuchnią.
— W porządku — oświadczyła Shandyjka. — Nie mam nic do stracenia. Oczywiście poleci Marco. W razie potrzeby ja jestem na tyle wielka, że odstraszę potencjalnych napastników, zaś ty będziesz mogła przetrwać zawierając związek z jakimś samcem. Do podróży najlepiej nadaje się Marco.
Była to nieco toporna próba dyplomacji. Kung odwrócił głowę.
— Nie nadaję się do niczego — stwierdził zrezygnowanym głosem. — Dałem się sprowokować. Wstydzę się.
— Nie możesz winić tylko siebie — zauważyła Srebrna uprzejmie.
— Ależ ja miałem nad nimi przewagę liczebną jeden do trzydziestu!
Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Sterta desek wokół autokuchni poważnie urosła. Kin wyłączyła maszynę i poprawiła jej pas.
Stojący nieopodal kapłani śpiewali coś po łacinie.
— Co oni mówią? — spytała Kin.
Srebrna słuchała przez chwilę.
— Proszą Christosa, by pomógł nam naprawić tę planetę albo strącił nas w dół, jeśli jesteśmy sługami Saitana, o co nas podejrzewają.
— To miło z ich strony. Pożegnaj wszystkich od nas, dobrze?
Wznosili się szybko. Wkrótce wioska i plaża znikły na tle śniegu i wzburzonej wody.
Morze szalało. Fale wspinały się jedna na drugą i z hukiem załamywały, niemal opryskując wodnym pyłem lecącą trójkę.
Na dysku wschód nie mógł być kierunkiem, był to raczej punkt na obwodzie. Ten świat miał jednak cztery strony: na prawo, na lewo, na zewnątrz, do środka.
Wybrali tę ostatnią.
Okrążyli jakiś kształt płynący w wodzie. Kin zastanowiła się, czy to było żywe, czy tylko ruch fal sprawiał takie wrażenie. Z wody wysunęła się jedna płetwa, która natychmiast opadła z powrotem.
Postanowiła zejść niżej. Oczekiwała ostrzeżenia ze strony Marco, ale ten przez cały dzień był jakiś przygaszony. Srebrna również milczała, wykorzystując powietrzny postój i przyciągając ku sobie autokuchnię.
Gdy opadała, wydawało jej się, że przez dwadzieścia pięć warstw skafandra czuje zimno. Niebo było czyste jak lód.
Stworzenie na dole płynęło brzuchem do góry. Składało się głównie z ogona, który falował niczym wąż, raz po raz znikając pod wodą. Gdy mocniejszy ruch fal targnął cielskiem, dostrzegła długi, koński łeb i pusty oczodół.
Zwierzę musiało być stare. Żadne stworzenie nie mogłoby tak urosnąć, żyjąc krótko. Pokryty skorupiakami biały brzuch zryły robaki.
Pomknęła w górę. Byłoby wspaniale położyć to coś na stole operacyjnym, oczywiście przy pomocy dźwigu.
— Zdechłe — oświadczyła. — Rozkrojono je tak, że przez ranę można by przepłynąć łodzią. Cięcie jest dość świeże. Przypuszczam, że to takie samo stworzenie, jakie widzieliśmy rano.
Tamto znaleźli daleko na prawo. Kołysało się na wodzie jak pokryty łuskami grzywacz.
— Jest absolutnie, nieodwołalnie martwe — powtórzyła, widząc wyraz twarzy Srebrnej.
— Zastanawiam się właśnie, co je zabiło — odparła tamta. — Z chęcią postawiłabym stopy na twardym gruncie.
Im twardszy, tym mniej się boisz, pomyślała Kin. Sama wolała niebo. Pasy miały w sobie coś uspokajającego, były o wiele pewniejsze niż dysk. Nie psuły się. Natomiast on mógł przestać działać w każdej chwili. Wtedy wolałaby unosić się w przestworzach.
— Kilka mil stąd jest wyspa — odezwała się Srebrna. — To tylko sterta kamieni, ale widzę ślady ognisk. Lądujemy?
Kin wpatrzyła się w dal. Dostrzegła niewielką smugę lądu. Morze też jakby się uspokoiło. Pomysł nie był pozbawiony sensu, zwłaszcza że skafandry nie były przeznaczone do długich lotów w warunkach grawitacji. Ponadto, jej dyndające, bezużyteczne nogi stawały się ciężkie jak ołów i byłoby dobrze wpompować w nie trochę świeżej krwi.
— Marco? — zawołała.
Kung leciał nieco dalej, wciąż pogrążony w samokrytycznych rozmyślaniach.
W słuchawce rozległo się westchnienie.
— Nie odpowiem ci sensownie, ale nie dostrzegam zagrożenia.
Wyspa była mała i najwyraźniej pływająca. Pokrywały ją wyschnięte wodorosty, zaś ogniska na szczycie palono tak często, że miejsce to było prawie czarne.
Pierwsza wylądowała Kin. Osłabione kolana ugięły się pod ciężarem. Spomiędzy zielska tuż przed jej twarzą wypełzł krab.
Srebrna opadła delikatnie i natychmiast zaczęła ściągać linę z autokuchnią. Po chwili Kin usiadła, rozmasowując nogi, zaś Shandyjka zaczęła kręcić się dookoła, rwąc wodorosty i wciskając je w maszynę. Normalnie kuchnia pobiera potrzebne molekuły wprost z powietrza, lecz najwyraźniej Srebrna miała ogromny apetyt.
Wreszcie poklepała Kin po ramieniu i podała jej kubek z kawą. Sobie zostawiła półmisek z czymś czerwonym. Może syntetyczny Shandyjczyk?
— A gdzie Marco? — Kin rozejrzała się.
Srebrna przełknęła kęs i wskazała na niebo.
— Wyłączył radio. Ma problemy z samym sobą.
— Gadanie — odparła Kin. — Po prostu chciałby być człowiekiem choć wie, że jest Kungiem. Zawsze, gdy zachowa się jak Kung, jest mu wstyd.
— Wszyscy Kungowie i ludzie to wariaci — stwierdziła Srebrna melancholijnie. — A ten jest największym. Jakby sobie to wszystko przemyślał, doszedłby do wniosku, że to logiczny bezsens.
— Naturalnie — odparła Kin znużonym głosem. — Wiadomo, że fizycznie nie jest człowiekiem, ale oni wierzą, że o rasie każdej istoty decyduje miejsce urodzenia… — przerwała. Srebrna uśmiechała się, kiwając głową z aprobatą.
— Mów dalej — powiedziała. — Dochodzisz do sedna. Kungowie sądzą, że w trakcie narodzin w dziecko wchodzi najbliższa uwolniona dusza. Jednakże ludzie w to nie wierzą, prawda? Ergo, jest Kungiem duszą i ciałem.
W uchu Kin rozległo się sapnięcie. Może Marco nawet chciał wyłączyć nadajnik, ale jak każdy cierpiący na paranoję Kung nie zrobiłby tego przenigdy. Kin spojrzała w niebo na odległy punkcik, zaś Srebrna bezgłośnie poruszyła wargami — „ignoruj go”.
— Przypuszczam, że te ogniska palili ludzie Leiva — mruknęła Kin niewyraźnie. — To pewnie jakiś szlak handlowy.
— Tak. Zauważyłaś, że morze jest teraz jakieś inne?
Zauważyła.
Miliardy ton wody przelewające się przez krawędź dysku musiały jakoś powracać. Zakładając, że jego twórcy nie używali magii, gdzieś musiało siedzieć molekularne sito podłączone do — tu Kin skrzywiła się — przekaźnika materii. Wodę pompowano z powrotem przez odbiorniki przyczepione do dna. Proste. Tyle że coś szwankowało.
Przez ostatnie półtora dnia przelatywali ponad obszarami niezwykle wzburzonymi. Najwyraźniej przesyłano za dużo wody naraz albo pozostało jedynie kilka działających odbiorników, które musiały pracować na zwiększonych obrotach.
— Ciągle zapominam, że to tylko ogromna maszyneria — powiedziała.
— Chyba jesteś zbyt surowa dla budowniczych dysku — odparła Srebrna. — Poza, oczywiście, możliwością zupełnej awarii, życie tutaj nie jest aż tak złe. Nauka też może się rozwijać.
— Pewnie. Tyle że bezsensowna. Nauka powinna wyjaśniać tajemnice całego wszechświata, a tutejsza badałaby jedynie ten krążek. Zamknięta w sobie, pogrążona w stagnacji. Spróbuj wyobrazić sobie astronoma! Ten Świat jest dobry tylko dla religii.
Srebrna wystukała nową miseczkę goo. Gdy odwróciła głowę, Kin zdejmowała skafander.
— Myślisz, że to rozsądne?
— Prawie na pewno nie — odparła Kin, łapiąc równowagę na ruchomej powierzchni. — Ale nie zamierzam pocić się w tym cholerstwie przez cały dzień. Dużo bym zapłaciła za gorącą kąpiel.
Ruszyła nago w kierunku wody, lecz nagle stanęła, kiedy następny przechył wyspy usunął jej kamień spod stopy.
Wyspy?
Marco runął na dół, wrzeszcząc coś po kungijsku. Nogi Kin obmyła gwałtowna fala, a gdy ta odwróciła się, następna, już po pas, przewróciła ją. Przez wodny pył dostrzegła, jak Srebrna razem z autokuchnią podskoczyły do góry.
Zimna masa wody przetoczyła ją na bok. Wpadła w zieloną, zapychającą uszy masę, ostatkiem sił chwytając materiał skafandra. Ciężar pasa odrzutowego pociągnął ją w toń.
Woda dookoła zawrzała. To Marco zanurkował. Zanim wreszcie uniosła się do góry, przeżyła chwilę grozy.
Srebrna już czekała. Gdy tylko ujrzała pas z desperacko uczepioną sylwetką, podfrunęła bliżej. Jednocześnie Kung wyskoczył na powierzchnię, rozbryzgując wodę na wszystkie strony.
— Nie! — krzyknął. — Do góry! Lećcie do góry! Jesteśmy za nisko!
Dwieście metrów wyżej rozpoczęli ponurą pantomimę. Srebrna trzymała Kin za ręce, a Marco nakładał skafander. Najpierw wepchnęli ją w dolną część, potem zgrabiałe ręce wcisnęli do rękawów. Włączyło się ogrzewanie. Gdy mogła już coś z siebie wydusić, wnętrze kombinezonu przypominało turecką łaźnię.
— Dzięki, Marco — szepnęła. — Wiesz, że nie byłabym na tyle mądra, żeby włączyć…
— Popatrzcie na dół — przerwał jej Kung.
Spojrzeli.
Pod roziskrzoną powierzchnią wody przesunął się cień monstrualnego żółwia, wielkiego jak wyspa, o głowie wielkości domu. Kiedy tak patrzyli, bestia leniwie machnęła płetwami i zniknęła w odmętach.
— Zauważyłem, jak się budzi — powiedział Marco. — Myślałem, że jego łapy to mielizny, i wtedy jedna poruszyła się. Na pewno robi z nich użytek i żywi się tymi nieszczęśnikami, którzy rozpalają na nim ogniska.
— Miał ze sto metrów — zdumiała się Srebrna. — Niesamowite. Czy coś takiego istnieje na Ziemi, Kin?
— Nie — odparła Kin, szczękając zębami.
— No, dość tej naukowej gadaniny — stwierdził Marco.
— Musimy dostać się na najbliższy kontynent. Srebrna, popatrz w tamtym kierunku, trochę na prawo i na środek. Widzę jakąś kropkę.
Shandyjka przekręciła skafander.
— To ptak — oznajmiła.
— Czarny. Możliwe, że kruk.
— Znaczy, że ląd niedaleko — ucieszył się Marco. — Bałem się, że to smok.
Ustawili pasy na ciąg poziomy i pomknęli przed siebie. Kung wysunął się do przodu, tak że uformowali trójkąt. Kin posłusznie zwolniła, Shandyjka zrobiła to samo. Marco objął dowództwo.
Po jakimś czasie poszybował do góry, obie panie poszły jego śladem.
Pod nimi dysk rozpostarł się w całej swej krasie. Lecąc niżej Kin miała jeszcze wrażenie, że byli na planecie, lecz teraz kosmiczny krążek ukazał swoje prawdziwe oblicze — obłędnej mapy, projektu jakiegoś szaleńca.
Widok przesłaniały jedynie chmury i gęste powietrze. Hen w oddali majaczyła ciemna linia — krawędź świata. Dalej była już tylko biała kipiel. Wodospad. Oceanospad, otulający dysk niczym wąż.
Gdzieś przy brzegach Afryki tworzył się huragan. Kin wzleciała wyżej i z fascynacją patrzyła na zmrożoną spiralę chmur.
Oglądała z góry wiele światów, ale ten był inny. Ogromny. Przyzwyczajona do wielkich rozmiarów wiedziała, że zaciszny, dziwny światek mógł sprawiać wrażenie małego. Gdy się jednak na niego spojrzało z wysokości kilkuset kilometrów, ukazywał się olbrzymi, prawdziwy. Świetlne lata próżni były przy nim niewielkie i bez znaczenia. Można się było na niego tak gapić…
— Popatrzcie na te wielkie wiry — zawołał Marco.
— Kin uważa, że to ma coś wspólnego z przesyłaniem wody — odparła Srebrna.
— To logiczne. Zaczynam podziwiać ludzi, którzy przemierzają te oceany małymi łodziami, bez wsparcia z powietrza.
— Jak się tak patrzy z tej wysokości — mruknęła Srebrna — to strach postawić na nim stopę. Jest taki cienki, sztuczny. Właściwie my, mieszkańcy Shand nie cierpimy na zawroty głowy, ale teraz zaczynam pojmować, czym, one są.
Marco pokiwał głową.
— Właśnie. Mam takie mrowienie w kostkch, jakbym stał na kładce na wysokości stu pięter.
— Chyba rozumiem, co Kin miała na myśli, kiedy pisała o tym, że Wrzecionowaci chcieli mieć pod sobą wiele tysięcy kilometrów planety — zauważyła Srebrna. — To jakby psychiczna kotwica. Podświadomość boi się spadania na dno wszechświata. Czy to, co teraz czujemy, podobne jest do wrażeń Wrzecionowatych?
— Podobno pomogli nam w rozwoju, więc jest to możliwe. Co ty o tym sądzisz, Kin? Kin!
— Hę? Co takiego?
— Czy ty w ogóle słuchasz?
— Wybaczcie, podziwiałam widoki. Srebrna, co to za smuga tam w dole? W samym środku Europy?
— Widzę. To tam, jak sądzę, spadł nasz statek.
Spojrzeli wszyscy. Z tej odległości dym był jedynie cienką nicią.
— Wygląda to na region raczej niezamieszkały — stwierdziła Srebrna z ulgą w głosie.
— Teraz na pewno — odparła Kin ponuro.
Kilka kilometrów niżej, kruk, niewidoczny dla trójki, lecący ile tchu w piersiach, spojrzał na ślad dymu. Za jego oczami coś szczęknęło.
Księżyc wzeszedł nieco czerwonawy i przygaszony, choć była pełnia. Oświetlił umykający w dole, przeważnie leśny krajobraz. Tu i ówdzie pasma uprawnej ziemi oraz nieliczne, pomarańczowe światełka zdradzały osady.
Gdy skończyły się lasy, Marco zawołał, by się zatrzymały.
— Wylądujmy — jęknęła Kin zmęczonym głosem.
— Najpierw trzeba się rozejrzeć.
— Teren pod nami wygląda na bezpieczny.
Najpierw wylądowała Srebrna, dzięki słusznemu założeniu, że ewentualne zwierzęta zaatakują ją niechętnie. Wyłączyła skafander, odpięła hełm i w milczeniu stała przez chwilę, z rozszerzonymi nozdrzami. Po minucie obróciła głowę, wciąż węsząc.
— W porządku — stwierdziła wreszcie. — Czuję wilki, ale zapach jest stary. Półtora kilometra w stronę osi żerują dziki, a w rzece jakieś dwa i pół kilometra w kierunku krawędzi są chyba bobry. Ani śladu ludzi. — Znów wciągnęła powietrze. — Jest jeszcze coś, ale nie znam tego zapachu. Dziwny. Jakby owady.
Mimo tej niepewności wylądowali. Kin wprawdzie już przysypiała w swoim skafandrze, ale udało jej się skupić na tyle, by przed zderzeniem z pagórkiem wyłączyć pas. Opadła na ziemię i natychmiast z ulgą zanurzyła się w pachnącej trawie.