Robert Sheckley Zła kuracja

Drugiego maja 2193 roku Elwood Caswell szedł szybko Broadwayem z naładowanym rewolwerem, ukrytym w kieszeni płaszcza. Nie chciał użyć broni, obawiał się jednak, że mimo wszystko jej użyje. Przypuszczenie to było o tyle uzasadnione, że Caswell cierpiał na manię zabijania.

Był łagodny, mglisty, wiosenny dzień, powietrze pach_ mało deszczem i kwitnącym dereniem. Caswell ścisnął rewolwer spoconą dłonią i usiłował wynaleźć choć jeden ważny powód, dla którego miałby nie zabić człowieka nazwiskiem Magnessen, który poprzedniego dnia wygłaszał komentarz na temat powierzchowności Caswella.

Co Magnessena obchodzi jego wygląd? Przeklęci złośliwcy zawsze muszą wszystkim włazić w drogę…

Caswell był cholerycznym, niskim mężczyzną o zaczerwienionych, wściekłych oczach, o szczękach buldoga i włosach w odcieniu imbirowej czerwieni; typem, który łatwo sobie wyobrazić, gdy szczerząc zęby z pudełka proszku do prania, woła do dostojnych biznesmanów i rozbawionych studentów: „Mars dla Marsjan, Wenus dla Wenusjan!”

Jednak, prawdę mówiąc, Caswella nie obchodziły godne pożałowania warunki socjalne gatunku pozaziemskiego. Był kierowcą odrzutowego autobusu Nowojorskiego Towarzystwa Szybkiego Transportu. Pochłaniały go własne sprawy. A był on po prostu szalony. Na szczęście uświadamiał sobie ten fakt, przynajmniej od czasu do czasu i przynajmniej połową swego umysłu.

Pocąc się obficie, Caswell dalej kroczył Broadwayem w kierunku 43 Ulicy, gdzie mieścił się sklep Towarzystwa Aparatów Terapii Domowej.

Jego przyjaciel Magnessen niedługo kończy pracę i powróci do swego małego mieszkanka, położonego niedaleko domu Caswella. Jak łatwo byłoby, jak przyjemnie — wejść, zamienić parę słów i…

Nie! Caswell zaczerpnął powietrza i uprzytomnił sobie, że w gruncie rzeczy nie pragnie nikogo zabić. Ludzi nie wolno zabijać. Policja zamknęłaby go, przyjaciele nie zrozumieliby, a matka nigdy by tego nie zaaprobowała.

Argumenty te jednak wydawały się blade, wyrozumowane i pozbawione jakiejkolwiek siły: — Pozostawał nagi fakt on chciał zabić Magnessena. Czy tak silne pragnienie może być złe? Czy chociażby niezdrowe? Owszem, może! Z rozpaczliwym jękiem Caswell przebiegł ostatnie parę kroków dzielących go od sklepu Aparatów Terapii Domowej.

Już sam fakt znalezienia się w tym lokalu przyniósł mu uczucie natychmiastowej ulgi. Oświetlenie było tu łagodne, draperie naturalne, ekspozycja błyszczących maszyn terapeutycznych ani zbyt dyskretna, ani zbyt krzykliwa. Było to miejsce, gdzie człowiek mógł położyć się na dywanie, w cieniu maszyn terapeutycznych, czując się bezpieczny w świadomości, że pomoc na wszelkie kłopoty znajduje się w zasięgu ręki.

Jasnowłosy sprzedawca z długim i wydatnym nosem przysunął się miękko, choć niezbyt miękko i szepnął:

— Czym można służyć?

— Terapia — powiedział Caswell.

— Oczywiście, sir — odparł sprzedawca, gładząc klapy swojej marynarki, i uśmiechnął się ujmująco. — Po to tu jesteśmy. — Obrzucił Caswella badawczym spojrzeniem, dokonał w myśli błyskawicznej diagnozy i stuknął w lśniącą biało-miedzianą maszynę.

— Oto — powiedział — nowy Pomocnik Antyalkoholowy produkcji IBM, reklamowany w najpoważniejszych periodykach. Przyzna pan, że mebelek ładny i na miejscu w każdym domu. W środku znajduje się odbiornik telewizyjny.

Śmignąwszy wąską dłonią, otworzył drzwiczki Pomocnika Antyalkoholowego, ukazując 52-calowy ekran.

— Ja potrzebuję… — zaczął Caswell.

— Terapii — dokończył za niego sprzedawca. — To się rozumie. Chciałem jedynie podkreślić, że ten model nie sprawi nigdy kłopotu ani panu samemu, ani pańskim przyjaciołom i bliskim. Proszę zwrócić uwagę na tę wgłębioną tarczę. Za jej pomocą mogę regulować stopień spożycia alkoholu. Jeśli nie życzy pan sobie całkowitej abstynencji, może pan nastawić na ilość dużą, średnią lub małą. To jest nowa, dotychczas unikatowa cecha maszyny terapeutycznej.

— Nie jestem alkoholikiem — stwierdził z godnością Caswell. — Towarzystwo Szybkiego Transportu nie zatrudnia alkoholików.

— Hm… — Sprzedawca zerknął z niedowierzaniem na nabiegłe krwią oczy Caswella. — Pan, zdaje się, trochę nerwowy! Może przenośny Uspokajacz „Bendix”?

— Też nie dla mnie. Co macie na manię zabijania?

Sprzedawca ściągnął usta.

— Pochodzenia schizofrenicznego czy maniakalno-depresyjnego?

— Nie wiem — przyznał lekko zaskoczony Caswell.

— Właściwie to nie ma znaczenia — powiedział sprzedawca. — Po prostu prywatna teoria. Z mojego doświadczenia w tym sklepie wynika, że rudzi i blondyni są podatni na schizofrenię, podczas gdy bruneci skłaniają się ku psychozie maniakalne-depresyjnej.

— Ciekawe. Od dawna pan tu pracuje?

— Od tygodnia. A oto rzecz, której pan potrzebuje. Pieszczotliwie położył rękę na przysadzistej czarnej maszynie, wykończonej chromem.

— Co to?

— To jest, proszę pana, Regenerator „Rex” produkcji General Motors. Czyż nie ładny? Pasuje do każdego wnętrza, a w środku ma dobrze zaopatrzony bar. Pańska rodzina, przyjaciele, bliscy nie muszą w ogóle wiedzieć…

— Czy to wyleczy z potrzeby popełnienia zabójstwa? spytał Caswell. — Z silnej potrzeby?

— Absolutnie. Proszę nie mylić z małym, dziesięcioamperowym modelem antynerwicowym. To jest dwudziestopięcioamperowa maszyna o wielkiej sile i wytrzymałości, lecząca naprawdę głęboko zakorzenione poważne stany.

— Właśnie ja to mam — stwierdził nie bez dumy Caswell.

— Ta zabawka wszystko z pana wytrzęsie. Duże, silne łożyska oporowe! Ogromne absorbatory ciepła! Kompletnie izolowane! Czułość rzędu ponad…

— Biorę ją — przerwał Caswell. — Od razu. Płacę gotówką.

— Świetnie. Zatelefonuję do magazynu i…

— Sam sobie poradzę — powiedział Caswell, wyciągając złożone banknoty. — Muszę jak najprędzej z niej skorzystać. Wie pan, chcę zabić mojego przyjaciela, Magnessena. Sprzedawca zagadał współczująco.

— Przejdzie panu ta ochota… Plus pięć procent podatku od sprzedaży. Dziękuję panu. Pełna instrukcja znajduje się w środku.

Caswell podziękował, obiema rękoma dźwignął Regenerator i szybko wyszedł

Po obliczeniu swojej prowizji sprzedawca uśmiechnął się do siebie i zapalił papierosa. Jego radość została zakłócona w momencie, kiedy kierownik, okazały mężczyzna wyposażony w imponujące pince-nez, wypadł ze swojego gabinetu.

— Haskins! — zawołał. — O ile się nie mylę, prosiłem pana o uwolnienie się od tego plugawego nałogu.

— Tak, panie Follansby, przepraszam — sumitował się Haskins, gasząc papierosa. — Natychmiast użyję Denikotynizatora. Dokonałem raczej korzystnej transakcji, panie Follansby. Jeden z tych dużych Regeneratorów „Rex”.

Na kierowniku zrobiło to pewne wrażenie.

— Czyżby? — spytał. — Nieczęsto zdarza się — chwileczkę! Nie sprzedał pan chyba modelu, który stał na podłodze.

— Obawiam się, że tak, panie Follansby. Klientowi bardzo się spieszyło. Czyżby istniał jakiś powód…

Pan Follansby pochwycił w obie dłonie swoje wypukłe, białe czoło, tak jakby chciał je oderwać:

— Haskins, ja panu mówiłem, ja musiałem panu mówić. Wystawiony tu Regenerator był modelem marsjańskim do maszynoterapii Marsjan.

— Och — westchnął Haskins. Zamyślił się na chwilę. Och.

Pan Follansby w ponurym milczeniu wpatrywał się w swojego pomocnika.

— Czy to ma jakieś znaczenie? — spytał gorączkowo Haskins. — Maszyna z pewnością nie rozróżnia. Sądzę, że leczy manię zabijania nawet wówczas, jeśli pacjent nie jest Marsjaninem?

— Marsjańska rasa nigdy nie przejawiała najmniejszych tendencji do zabijania. Marsjański Regenerator nie ma nawet zaprogramowanego takiego pojęcia. Oczywiście, Regenerator będzie go leczył. Ale co on będzie leczył?

— Och — westchnął Haskins.

— Tego nieszczęśnika należy powstrzymać, nim… Mówi pan, że był to zabójca? Nie wiem, co może się zdarzyć? Prędko, jaki jest jego adres?

— Panie Follansby, on tak bardzo się spieszył… Kierownik obrzucił go przeciągłym, niedowierzającym spojrzeniem.

— Proszę natychmiast zawołać policję i zawiadomić Departament Bezpieczeństwa General Motors.

Haskins rzucił się do drzwi.

— Proszę poczekać! — zawołał kierownik, walcząc ze swoim płaszczem nieprzemakalnym. — Idę z panem.

Elwood Caswell wrócił do domu taxikopterem. Zataszczył Regenerator do bawialni, postawił koło tapczanu i przyjrzał mu się uważnie.

Sprzedawca miał rację — orzekł po chwili. — Pasuje do tego pokoju.

Z estetycznego punktu widzenia Regenerator był bez sprzecznie udany. Caswell podziwiał go jeszcze chwilę, po czym poszedł do kuchni i przygotował sobie kanapkę. Jadł powoli, uporczywie wpatrując się w jeden punkt na ścianie — z lewej strony i trochę poniżej kuchennego zegara.

— Niech cię diabli porwą, Magnessen! Ty parszywy łgarzu z rozbieganymi oczami! Ty wrogu wszystkiego, co na świecie przyzwoite i uczciwe… Wyjął z kieszeni rewolwer i położył go na stole. Popychając go sztywnym palcem wskazującym, parokrotnie zmieniał jego położenie.

Czas zacząć terapię.

Chociaż… Caswell skonstatował z niepokojem, że właściwie nie miał ochoty wyzbyć się żądzy zabicia Magnessena. Co by się z nim stało, gdyby stracił ten popęd? Jego życie zostałoby ogołocone z wszelkiego sensu, wszelkiego smaku i pikanterii. Byłoby po prostu nudne. Ponadto miał prawdziwy i głęboki żal do Magnessena, nawet myśleć o tym nie lubił.

Irena! Jego biedna siostra, uwiedziona przez podłego i podstępnego Magnessena, zniszczona przez niego, a potem porzucona. Czyż mężczyzna może mieć większy powód do chwytania za broń…?

Caswell po chwili uprzytomnił sobie, że nigdy nie miał siostry. Teraz już naprawdę najwyższy czas na terapię. Wrócił do bawialni i odszukał instrukcję obsługi wetkniętą w otwór wentylacyjny maszyny. Rozłożył ją i zaczął czytać.

W celu skorzystania ze wszystkich Regeneratorów typu „Rex” należy:

1.Ustawić Regenerator w pobliżu wygodnego tapczanu — (wygodny tapczan można nabyć jako dodatkowe akcesorium we wszystkich sklepach firmy General Motors).

2. Włączyć maszynę do sieci.

3. Włożyć na głowę obręcz i dopasować ją do obwodu.

I to już wszystko! Całej reszty dokona twój Regenerator. Nie przeszkodzi Ci bariera językowa ani kwestia doboru odpowiedniego dialektu, bowiem Regenerator porozumiewa się z Tobą za Pomocą Bezpośredniego Kontaktu Zmysłowego (patent Pendinga). Jedynym Twoim zadaniem jest współdziałać.

Nie poddawaj się uczuciu skrępowania czy wstydu. Wszyscy ludzie mają swoje problemy, często znacznie poważniejsze od Twoich. Regenerator nie interesuje się Twoimi zasadami etycznymi. Nie wyobrażaj sobie więc, że on Cię „sądzi”. Regenerator chce ci jedynie pomóc, pragnie, abyś czuł się dobrze i był szczęśliwy.

Twój Regenerator z chwilą, gdy tylko zgromadzi i przetworzy dostateczną liczbę informacji, bezzwłocznie zacznie leczenie. Możesz dowolnie przedłużyć lub skrócić seans. To Ty jesteś szefem! Oczywiście, możesz również w każdej chwili przerwać seans.

I to już wszystko! Proste, prawda? A teraz włącz swój Regenerator produkcji General Motors i wyzdrowiej!

— Nic trudnego — powiedział do siebie Caswell. Przysunął Regenerator jeszcze bliżej tapczanu i włączył go. Podniósł obręcz i zaczął nasuwać ją na głowę. Zatrzymał się na moment.

— Głupio się czuję — zachichotał.

Nagle spoważniał i wlepił wojowniczy wzrok w czarno chromowaną maszynę.

„A więc sądzisz, że potrafisz mnie wyleczyć?” Regenerator nic nie odpowiedział.

„No dalej, spróbuj!” — nasunął obręcz na czoło, skrzyżował ramiona na piersiach i przechylił się do tyłu.

Nic się nie wydarzyło. Caswell ułożył się wygodnie na tapczanie. Podrapał się w ramię i przesunął obręcz pod właściwym kątem.

Nadal nic. Jego myśli zaczęły błądzić.

„Magnessen, ty krzykliwy, zarozumiały bałwanie, ty odrażający…”

„Dzień dobry — szepnął mu w głowie głos. — Jestem twoim maszynoterapeutą”.

Zażenowany Caswell poruszył się niespokojnie. „Cześć. Ja właśnie — no wiesz, właśnie tak…” „Oczywiście” — powiedziała kojącym głosem maszyna.

Przecież my wszyscy… W tej chwili badam zawartość twojej podświadomości w celu dokonania syntezy, diagnozy, prognozy i ustalenia terapii. Znajduję tu…”

„Tak?”

„Chwileczkę. — Regenerator zamilkł na kilka minut. Po czym powiedział z wahaniem: — Jest to bezsprzecznie absolutnie niezwykły przypadek”.

„Naprawdę?” — ucieszył się Caswell.

„Tak. Współczynniki wydają się… nie jestem pewien…” — Mechaniczny głos maszyny osłabł. Światło kontrolne zaczęło migotać i przygasać.

„Hej, co się stało?”

„Chwilowe rozproszenie — stwierdziła maszyna. — Oczywiście — ciągnęła mocniejszym głosem — niezwykły charakter symptomów nie może stanowić przeszkody dla kompetentnej maszyny terapeutycznej. Symptom, jakkolwiek byłby dziwaczny, jest jedynie drogowskazem, oznaką wewnętrznych trudności. Wszystkie symptomy można podporządkować szerokiemu, głównemu nurtowi doświadczalnej teorii. Skoro teoria jest skuteczna, symptomy muszą być z nią zgodne. Będę działać opierając się na tym założeniu”.

„Czy jesteś pewien, że wiesz, co masz robić?” — pomyślał oszołomiony Caswell.

Maszyna jak gdyby otrząsnęła się, jej światło kontrolne rozbłysło.

„Maszynoterapia jest dziś nauką ścisłą, nie dopuszczającą istotnych błędów. Przeprowadzimy test na skojarzeniach słownych”.

„Strzelaj!”

„Budynek?”

„Dom”.

„Pies?”

„Kot”.

„Flifl?”

Caswell zawahał się, usiłując sklasyfikować to słowo. Dźwięczało raczej po marsjańsku, chociaż mogło być również wenusjańskie, a nawet…

„Flifl?” — powtórzył Regenerator.

„Marfusz” — pomyślał Caswell, wymyśliwszy z miejsca nowe słowo.

„Głośny?”

„Słodko”.

„Zielono?”

„Matka”.

„Tanagojes?”

„Patamtonga”.

„Arrides?”

„Neksotezmodrastika”.

„Czisnohelnoptekes?”

„Rigamaru latasentikpropatria” — odpalił Caswell. Z tego zestawu dźwięków był szczególnie dumny. Przeciętny człowiek nie byłby w stanu ich wymówić.

„Hm — powiedział Regenerator. — Schemat pasuje. On zawsze pasuje”.

„Jaki schemat?”

„Cierpisz na klasyczny przypadek popędu fomowego poinformowała go maszyna. — Z komplikacją silnych pragnień dwarkowych”.

„Czyżby? A ja myślałem, że jestem zabójcą!”

„Ten termin nic nie znaczy — stwierdziła maszyna.

Musi być zatem odrzucony jako bezsensowny zestaw sylab. Natomiast popęd fomowy jest całkowicie normalny.

„Nigdy o tym nie zapominaj. Na ogół jednak w młodym wieku zostaje zastąpiony instynktem howendyjskim. Osobnicy pozbawieni tej elementarnej reakcji środowiskowej…”

„Nie jestem całkowicie pewien, czy rozumiem, co mówisz” — wyznał Caswell.

„Posłuchaj. Musimy z góry uzgodnić pewną sprawę. Ty jesteś pacjentem. Ja jestem maszynoterapeutą. Przyszedłeś do mnie ze swoimi kłopotami po to, abym cię wyleczył. Jeśli jednak nie będziesz ze mną współpracował, nie masz co liczyć na moją pomoc”.

„Dobrze — zgodził się Caswell. — Spróbuję”.

Dotychczas napawał się poczuciem własnej wyższości. Wszystko, co mówiła maszyna, wydawało mu się nieco humorystyczne. Prawdę mówiąc uważał, że potrafi wyliczyć co najmniej kilka defektów maszynoterapeuty.

Teraz jednak, jak to zwykle u niego bywało, dobre samopoczucie ulotniło się i Caswell był sam, zupełnie sam; impulsywne stworzenie, łaknące odrobiny spokoju i radości. Zrobiłby wszystko, aby je osiągnąć. Upomniał surowo sam siebie, że nie wolno krytykować maszynoterapeuty. Przecież te maszyny wiedzą, co robią, i robią to już od dawna. Musi więc współpracować z maszyną bez względu na to, jak dziwna może się wydawać terapia z jego, laickiego, punktu widzenia. Jest jednak oczywiste, pomyślał ze smutkiem Caswell, moszcząc się na tapczanie, że maszynoterapia okazała się sprawą o wiele trudniejszą, niż to sobie wyobrażał.

Poszukiwania zaginionego klienta były krótkie i bezskuteczne. Nie udało się go znaleźć na zatłoczonych ulicach Nowego Jorku i nikt nie przypomniał sobie rudego, czerwonookiego człowieczka, niosącego czarną maszynę terapeutyczną. Był to widok zbyt pospolity. W odpowiedzi na pilny telefon błyskawicznie pojawiło się czterech policjantów. Przewodził im zafrasowany młody detektyw w randze porucznika, nazwiskiem Smith.

Smith zaledwie zdążył zapytać:

— Ej, ludzie, czemu wy nie przyczepiacie etykietek do waszych towarów? — kiedy mu przerwano.

Przepychając się obok stojącego w drzwiach policjanta, do sklepu wszedł mężczyzna. Był wysoki, kościsty i brzydki. Miał głęboko osadzone, mętnobłękitne oczy. Niechlujne, zmięte ubranie zwisało wokół niego niczym falista blacha.

— Czego pan sobie życzy? — spytał porucznik Smith. Brzydal odchylił klapę, pokazując mały srebrny znaczek. — Jestem John Rath. Departament Bezpieczeństwa General Motors.

— Przepraszam, sir! — zawołał salutując porucznik Smith. — Nie sądziłem, że aż tak się pospieszycie.

Rath wydał nieokreślony odgłos.

— Czy sprawdził pan odciski palców? Klient mógł dotknąć również innych maszyn terapeutycznych.

— Zaraz to zrobię, sir — odpowiedział Smith. Nieczęsto zdarza się, żeby detektyw GM, GE albo IBM osobiście przybył z pomocą. Jeśli miejscowy gliniarz wykaże się odpowiednio, może otworzyć się przed nim perspektywa przejścia do służby w przemyśle.

Rath, obróciwszy się w stronę Follansby’ego i Haskinsa, utkwił w nich wzrok równie bezosobowy i przenikliwy jak wiązka radaru.

— Proszę mi opowiedzieć całą historię — zażądał wyciągając z bezkształtnej kieszeni ołówek i notes.

Słuchał w złowieszczym milczeniu. W końcu zamknął notes i powiedział:

— Powierzenie komuś maszyny terapeutycznej jest dowodem największego zaufania. Sprzedanie klientowi niewłaściwej maszyny jest zdradą tego zaufania, pogwałceniem interesu publicznego i zniesławieniem dobrego imienia Towarzystwa. Kierownik przytaknął, piorunując wzrokim swojego nieszczęsnego pomocnika.

— Marsjański model — ciągnął Rath — po pierwsze nie powinien był stać na podłodze.

— Mogę to wyjaśnić — wtrącił pospiesznie Follansby.

Potrzebowaliśmy modelu okazowego i napisaliśmy do Towarzystwa, żeby…

Nieubłagany Rath przerwał:

— Może być to uznane za karalny przypadek jaskrawego zaniedbania.

Kierownik i sprzedawca wymienili przerażone spojrzenia. Obaj pomyśleli o domu poprawczym General Motors koło Detroit, gdzie ludzie winni wykroczeń przeciw Towarzystwu spędzają dni w posępnym milczeniu, sprzedając mikroobwody do odbiorników telewizyjnych.

— Niemniej leży to poza zakresem moich kompetencji dodał Rath. Skierował złowrogie spojrzenie prosto na Haskinsa. — Czy jest pan pewien, że klient nie wymienił swojego nazwiska?

— Nie, proszę pana. To znaczy tak, jestem pewien wyrzucił Haskins.

— W ogóle nie wymienił żadnego nazwiska?

Haskins ukrył na chwilę twarz w dłoniach, po czym podniósł oczy w górę i zawołał:

— Tak! On chciał kogoś zabić! Swojego przyjaciela! — Kogo? — zapytał Rath ze straszliwą cierpliwością. — Nazwisko przyjaciela brzmiało — niech pomyślę

Magneton! Oczywiście! Magneton! A może Merrison? O Boże…

Kamienną twarz pana Ratha wykrzywił wyraz obrzydzenia. Ludzie jako świadkowie są bezużyteczni. Gorzej niż bezużyteczni — często wręcz wprowadzają w błąd. Polegać można tylko na robotach.

— Czy nie powiedział niczego, co mogłoby stanowić wskazówkę?

— Pomyślę — odparł Haskins, a jego twarz skurczyła się w przypływie skupienia.

Rath czekał.

Pan Follansby chrząkał.

— Myślałem właśnie, panie Rath, o marsjańskiej maszynie. Ona chyba nie wyleczy Ziemianina z manii zabijania?

— Oczywiście, że nie wyleczy. Zabójstwo jest na Marsie nieznane.

— Tak. Co więc maszyna zrobi? Czy może odrzucić cały przypadek jako niezrozumiały? Wówczas klient zwróciłby nam po prostu Regenerator z reklamacją, a my…

Pan Rath potrząsnął głową. Regenerator, jeśli stwierdzi psychozę, musi ją leczyć. Zgodnie z pojęciem Marsjan, klient jest bardzo chorym człowiekiem bez względu na to, co mu jest. Follansby zdjął pince-nez i wytarł je pospiesznie.

— Co zatem zrobi maszyna?

— Będzie leczyła go na chorobę marsjańską najbardziej zbliżoną do jego przypadku. Popęd fomowy, jak sądzę, z licznymi komplikacjami. Natomiast co może nastąpić po rozpoczęciu terapii — tego nie wiem. I wątpię, czy ktokolwiek wie, jako że dotychczas nic podobnego się nigdy nie zdarzyło. Zaryzykowałbym przypuszczenie, że są to dwie główne możliwości. Albo pacjent może z miejsca odrzucić terapię, co oznacza, że jego mania zabijania pozostałaby nienaruszona. Albo też może zaakceptować terapię marsjańską i wyleczyć się.

Oblicze pana Follansby’ego rozpromieniło się nagle. — Ach, więc kuracja jest jednak możliwa?

— Pan nie rozumie — powiedział Rath. — On może zostać wyleczony ze swojej nie istniejącej marsjańskiej psychozy. Ale leczenie czegoś, co nie istnieje, jest równoznaczne z tworzeniem niczym nie uzasadnionego, urojonego systemu. Można założyć, że maszyna zacznie pracować w odwrotnym kierunku, produkując psychozę zamiast ją usunąć.

Pan Follansby jęknął i oparł się o Maszynę Psychosomatyczną produkcji Bella.

— Końcowym skutkiem tego procesu — podsumował Rath — byłoby przekonanie klienta, że jest Marsjaninem. Zdrowym Marsjaninem, oczywiście.

Haskins wrzasnął nagle.

— Przypomniałem sobie! Już sobie przypomniałem! Powiedział, że pracuje w Nowojorskim Towarzystwie Szybkiego Transportu! Przypominam sobie dokładnie!

— To już jest jakaś szansa — stwierdził Rath, sięgając po telefon.

Haskins z ulgą obtarł spoconą twarz.

— Przypomniałem sobie jeszcze coś, co może ułatwić całą sprawę.

— Co?

— Klient powiedział mi, że był kiedyś alkoholikiem. Jestem o tym przekonany. Z początku, póki go nie odciągnąłem, interesował się Pomocnikiem Antyalkoholowym produkcji IBM. Ma rude włosy, a wie pan, ja od pewnego czasu mam taką teorię na temat rudowłosych i alkoholizmu. Wydaje mi się…

— Doskonale — stwierdził Rath. — Alkoholizm będzie figurował w jego ewidencji. To wydatnie zawęzi pole poszukiwań.

Gdy łączył się z Towarzystwem Szybkiego Transportu, wyraz jego kamiennej dotychczas twarzy stał się niemal miły. Jak dobrze jest odkryć dla odmiany, że człowiek mimo wszystko potrafi zapamiętać fakty.

„Jestem przekonany, że pamiętasz swoją gorykę?” mówił Regenerator.

„Nie” — odpowiedział znużonym głosem Caswell. „Mm. Zablokowanie — szepnęła maszyna. — Uraz. Stłuczenie. Czy jesteś pewien, że nie pamiętasz swojej goryki ani tego, czym ona dla ciebie była? Jest to przecież doświadczenie uniwersalne”.

„Nie dla mnie” — odpowiedział Caswell, tłumiąc ziewanie.

Od blisko czterech godzin poddawał się maszynoterapii i odnosił wrażenie, że robi to na próżno. Przez chwilę chętnie opowiadał o swoim dzieciństwie, o matce i ojcu, o starszym bracie. Lecz Regenerator upomniał go, aby przestał fantazjować. Stosunek pacjenta od urojonych rodziców i rodzeństwa niczego nie wnosi i z psychologicznego punktu widzenia jest nieistotny. Najważniejsze są uczucia pacjenta, zarówno uświadomione, jak i nieuświadomione, względem jego goryki.

„Zrozum — pożalił się Caswell — przecież ja nawet nie wiem, co to jest goryka”.

„Wiesz, tylko nie dopuszczasz tego do siebie”. „Nie wiem. Powiedz mi”.

„Byłoby lepiej, gdybyś ty mi to powiedział”.

„Jakim cudem? — rozzłościł się Caswell. — Ja nie wiem”. „A jak ci się wydaje — co to może być goryka?”„Pożar lasu — powiedział Caswell. — Tabletka soli. Słoik denaturatu. Mały śrubokręt. Cieplej? Notes. Rewolwer…”„Te skojarzenia nie mają sensu. Twoje skłonności do mówienia na chybił trafił wskazują wyraźnie na pewien ukryty mechanizm. Czy nie dostrzegasz go?”

„Co to jest, do diabła, Goryka?!!” — ryknął Caswell.

„Drzewo, które żywiło cię w niemowlęctwie i żywiło cię jeszcze długo po osiągnięciu dojrzałości, jeśli moja teoria jest słuszna. Przez nieuwagę Goryka nie dopuściła u ciebie do niezbędnego odrzucenia popędu fomowego. To z kolei przyczyniło się do powstania potrzeby dwarkowania kogoś metodą wlendyjską”.

„Żadne drzewo mnie nie karmiło”. „Nie pamiętasz tego po prostu”.

„Oczywiście, że nie. Bo to nigdy nie miało miejsca”. „Czy jesteś tego pewien?”

„Absolutnie”. „Nie masz nawet cienia wątpliwości?”

„Nie. Żadna goryka nigdy mnie nie karmiła. Słuchaj, ja przecież mogę przerwać seans w każdym momencie. Prawda?”

„Naturalnie — odpowiedział Regenerator. — Nie radziłbym jednak robić tego teraz. Przejawiasz w tej chwili gniew, urazę, strach. Dzięki twojej upartej i całkowitej negacji…”

„Brednie” — orzekł Caswell i ściągnął obręcz z głowy. Cisza była rzeczą cudowną. Caswell wstał, ziewnął, przeciągnął się i rozmasował sobie kark. Stanął naprzeciw buczącej maszyny i rzucił jej złośliwe spojrzenie.

— Nie wyleczyłabyś mnie ze zwykłego kataru — powiedział.

Sztywnym krokiem przemierzył pokój i wrócił do Regeneratora.

— Parszywa bujda! — krzyknął.

Przeszedł do kuchni i otworzył butelkę piwa.

Jego rewolwer wciąż leżał na stole, pobłyskując matowo. „Magnessen! Ty niewiarygodnie plugawy oszuście! Ty wcielony diable! Ty nieludzki, nienawistny potworze! Ktoś musi cię zniszczyć, Magnessen! Ktoś…”

Ktoś? On sam będzie musiał to zrobić. Tylko bowiem on jeden zna bezdenną głębię jego zepsucia, jego ohydną żądzę władzy.

„Tak, to mój obowiązek” — pomyślał Caswell. O dziwo, jednak ta świadomość nie sprawiła mu przyjemności. W końcu Magnessen był jego przyjacielem.

Wstał, gotowy do działania. Wetknął rewolwer do prawej kieszeni płaszcza i spojrzał na kuchenny zegar. Dochodziła szósta trzydzieści. Magnessen siedzi teraz w domu, żarłocznie połyka kolację i uśmiecha się do swoich planów. Jest najlepsza pora, aby go dopaść.

Caswell podszedł do drzwi, otworzył je, wyjrzał na zewnątrz i — zamarł. Umysł jego przeszyła myśl, myśl tak piorunująca, tak istotna i tak brzemienna w konsekwencje, że poruszyła go do głębi. Caswell rozpaczliwie usiłował usunąć ją ze swojej świadomości, ale myśl nie chciała odejść, uparcie tkwiła w jego pamięci.

W tych okolicznościach mógł zrobić tylko jedną rzecz. Wrócił do bawialni, usiadł na tapczanie i nasunął obręcz na głowę.

„Tak?” — spytał Regenerator.

„Wiesz co, to jest cholerna sprawa — powiedział Caswell — ale wydaje mi się, że ja pamiętam swoją gorykę”.

Jo hn Rath za pomocą telewideofonu skontaktował się z Nowojorskim Towarzystwem Szybkiego Transportu. Został natychmiast połączony z panem Bemisem, pulchnym, opalonym mężczyzną o czujnym spojrzeniu.

— Alkoholizm? — powtórzył pan Bemis po wysłuchaniu całej sprawy. Zwrócił się jakby od niechcenia w stronę swojej aparatury. — Pomiędzy naszymi pracownikami?

Przyciskając znajdujący się pod jego stopą guzik, zaalarmował Służbę Bezpieczeństwa, Departament Transportu, Reklamę, Wydział Współpracy Mędzyzakładowej oraz Departament Transportu Psychoanalitycznego. Zrobiwszy to, popatrzył szczerze na Ratha.

— Nie ma o tym mowy, drogi panie. A tak, między nami, co właściwie General Motors chce wiedzieć?

Rath uśmiechnął się gorzko. Powinien był przewidzieć. NYST i GM dzieliły niegdyś pewne różnice zdań. Oficjalnie oba potężne Towarzystwa współpracowały ze sobą. Ale w praktyce…

— Sprawa dotyczy dobra publicznego — powiedział Rath.

— Och, nie wątpię — odparł z przebiegłym uśmiechem pan Bemis. Spojrzawszy na tarczę telewideofonu stwierdził, że kilku członków zarządu Towarzystwa włączyło się na jego linię. Jeśli odpowiednio rzecz potraktować, może to oznaczać awans.

— Dobro publiczne z punktu widzenia GM — dodał pan Bemis ze zgryźliwą uprzejmością. — Insynuuje pan, jak przypuszczam, że nasze odrzutowe oraz heliautobusy są prowadzone przez pijanych kierowców?

— Skądże znowu. Poszukuję pojedynczego przypadku skłonności alkoholowych, indywidualnej utajonej osoby. — To jest wykluczone. My nie zatrudniamy w Szybkim

Transporcie ludzi o najmniejszej nawet inklinacji w tym kierunku. I pozwolę sobie poradzić, abyście wyczyścili własne podwórko, nim zaczniecie mieszać się w cudze sprawy.

Z tymi słowami pan Bemis przerwał połączenie. r

Nikt nie będzie z niego kpił.

— Koniec — orzekł ponuro Rath. Odwrócił się i zawołał: — Smith, znalazł pan jakieś odciski palców?! Porucznik Smith, bez kurtki i z zawiniętymi rękawami koszuli, odpowiedział:

— Nic, co mogłoby mieć znaczenie.

Rath zacisnął wąskie wargi. Upłynęło już prawie siedem godzin, odkąd klient wyniósł marsjańską maszynę. Trudno przewidzieć, ile zła mogło się w tym czasie wydarzyć. Gdyby klient wszczął proces poszlakowy Towarzystwu, byłby niewątpliwie usprawiedliwiony. Nie chodzi tu nawet o pieniądze, ale złej reklamy za wszelką cenę należy unikać. — Przepraszam, sir — powiedział Haskins.

Rath zignorował go. Co dalej? Na Szybki Transport nie ma co liczyć.

Może wojsko udostępni swoje archiwa, rejestry sklasyfikowane pod kątem typu somatycznego i kolorytu?

— Sir — powtórzył Haskins.

— O co chodzi?

— Właśnie sobie przypomniałem nazwisko przyjaciela klienta — Magnessen.

— Czy jest pan pewien?

— Najzupełniej — powiedział Haskins, po raz pierwszy od kilku godzin okazując śmiałość. — Pozwoliłem sobie sprawdzić w książce telefonicznej. Na Manhattanie jest jeden człowiek o tym nazwisku.

Rath rzucił groźne spojrzenie spod krzaczastych brwi. — Haskins, mam nadzieję, że pan się nie myli. Mam szczerą nadzieję… Bo jeśli… to ja wtedy… nieważne. Chodźmy!

W ciągu piętnastu minut przybyli wraz z eskortą policji na miejsce. Był to stary dom o fasadzie z brązowego piaskowca. Nazwisko Magnessena figurowało na drzwiach pierwszego piętra. Zapukali. Drzwi otworzyły się i stanął przed nimi trzydziestoparoletni męźczyzna, krępy i krótko ostrzyżony. Był w samej koszuli. Przybladł trochę na widok tylu mundurów, ale się opanował.

— Magnessen — szczeknął porucznik Smith.

— Tak. A co się nie podoba? Jeśli to mój samograj za głośno gra, to powiem, że ta stara wiedźma z dołu…

— Czy możemy wejść? — przerwał Rath. — Sprawa jest ważna.

Magnessen wyglądał, jakby chciał odmówić. Toteż Rath przepchnął się obok niego, a za nim Smith, Follansby, Haskins i mała armia policjantów. Magnessen obrócił się w ich stronę, zdumiony, nieufny i wyraźnie przestraszony.

— Panie Magnessen — odezwał się Rath najprzyjemniejszym tonem, na jaki było go stać. — Proszę nam wybaczyć to najście. Zapewniam pana jednak, że chodzi o dobro publiczne, jak też i pana własne. Czy zna pan małego wściekłego człowieczka o rudych włosach i zaczerwienionych oczach?

— Tak — powiedział Magnessen powoli i niepewnie. — Czy poda pan jego nazwisko i adres? — spytał Rath. — Sądzę, że myślicie o… chwileczkę. A co zrobił?

— Nic.

— Więc po co go szukacie?

— Nie mamy czasu na wyjaśnienia — powiedział Rath. — Proszę mi jednak wierzyć, że leży to również w jego interesie. Jak on się nazywa?

Magnessen wpatrywał się badawczo w brzydką, uczciwą twarz Ratha, wahał się.

— No, Magnessen — ponaglił porucznik Smith — gadaj, jeśli dbasz o swoją skórę. Chcemy znać nazwisko, i to zaraz. Było to niewłaściwe podejście. Magnessen zapalił papierosa, dmuchnął dymem w kierunku Smitha i zapytał:

— Koleś, a nakaz aresztowania masz?

— A załóż się, że mam — warknął Smith, zbliżając się do niego — ale dla ciebie, mądralo!

— Dosyć — rozkazał Rath. — Dziękuję panu za pomoc, poruczniku Smith. Nie będę już pana potrzebował. Wściekły Smith musiał opuścić lokal, a za nim jego policjanci.

— Przepraszam za nadgorliwość Smitha — powiedział Rath. — Lepiej będzie, jeśli pozna pan całą prawdę. Krótko, ale niczego nie pomijając, opowiedział historię klienta i marsjańskiej maszyny, terapeutycznej. Kiedy skończył, Magnessen wydawał się jeszcze bardziej podejrzliwy.

— Mówi pan, że on chce mnie zabić? — Stanowczo.

— To kłamstwo! Nie wiem, co pan kombinuje, ale nigdy mi pan tego nie wmówi. Elwood jest moim najlepszym przyjacielem. Od dzieciństwa jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Razem byliśmy w wojsku. Elwood dałby sobie za mnie rękę uciąć. I ja zrobiłbym to samo dla niego.

— Tak, tak — powiedział niecierpliwie Rath — z pewnością tak by postąpił, gdyby był zdrów na umyśle. Ale pański przyjaciel Elwood — czy to jest imię, czy nazwisko? — Imię — mruknął niechętnie Magnessen.

— Pański przyjaciel Elwood jest chory psychicznie.

— Pan go nie zna. Ten chłopak kocha mnie jak brata. Panie, co on właściwie zrobił? Może nie zapłacił jakiegoś rachunku czy coś w tym rodzaju? Ja mogę uregulować.

— Ty tępy imbecylu! — wrzasnął Rath. — Staram się uratować twoje życie oraz życie i zdrowie twojego przyjaciela.

— A skąd ja mam o tym wiedzieć? — pożalił się Magnessen. — Wdarliście się tu tak, chłopcy…

— Pan musi mi uwierzyć — powiedział Rath. Magnessen wlepił badawczy wzrok w twarz Ratha, w końcu przytaknął kwaśno.

— Nazywa się Elwood Caswell. Mieszka blisko stąd. Pod numerem 341.

Mę żczyzna, który otworzył drzwi, był niski, rudowłosy i miał czerwone obwódki wokół oczu. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Wydawał się bardzo spokojny.

— Czy pan Elwood Caswell? — spytał Rath. — Elwood Caswell, który dzisiaj wczesnym popołudniem kupił Regenerator w sklepie Aparatów Terapii Domowej?

— Tak — potwierdził Caswell. — Czy panowie zechcą wejść?

W małej bawialni Caswella, obok tapczanu, dostrzegli błyszczący czernią i chromem Regenerator. Był włączony.

— Czy używał go pan? — zapytał z niepokojem Rath.

— Tak.

Follansby wysunął się do przodu.

— Panie Caswell, nie bardzo wiem, jak to wytłumaczyć, ale popełniliśmy okropną pomyłkę. Regenerator, który pan wziął, jest modelem marsjańskim — do leczenia Marsjan.

— Wiem — powiedział Caswell.

— Wie pan?

— Naturalnie. Już po krótkim czasie było to oczywiste. — Sytuacja była niebezpieczna — powiedział Rath szczególnie dla człowieka, hmm, z pana kłopotami.

Spojrzał ukradkowo na Caswella.

Mężczyzna wyglądał normalnie, ale pozory mylą, zwłaszcza w przypadkach psychozy. Caswell był potencjalnym zabójcą i nie istniał na dobrą sprawę powód, dla którego miałby przestać nim być.

Rath zaczął żałować, że tak wcześnie odprawił Smitha i jego policjantów. Obecność uzbrojonego patrolu podnosiła czasami na duchu. Caswell podszedł do maszyny terapeutycznej. Prawą rękę trzymał nadal w kieszeni płaszcza, lewą położył z czułością na Regeneratorze.

— Biedactwo, starało się jak mogło — powiedział — no, ale Regenerator nie mógł przecież wyleczyć tego, co nie istniało. — Roześmiał się. — Choć był właściwie bliski sukcesu.

Rath zlustrował badawczo Caswella i odezwał się wystudiowanym, obojętnym tonem:

— Cieszę się, że nie stało się nic złego. Towarzystwo wynagrodzi panu oczywiście stracony czas i krzywdę moralną.

— Oczywiście — powiedział Caswell.

— I dostarczy panu natychmiast odpowiedni ziemski Regenerator.

— Nie widzę potrzeby.

— Nie?

— Nie.

Głos Caswella był zdecydowany:

— Terapeutyczne zabiegi maszyny zmusiły mnie do wejrzenia we własną psychikę. Przeżyłem chwilę absolutnej samokrytyki. Stałem się wówczas zdolny do przeanalizowania i pozbycia się moich zbrodniczych intencji wobec biednego Magnessena.

Rath pokręcił głową z powątpiewaniem:

— Nie odczuwa pan tej potrzeby?

— W najmniejszym stopniu.

Rath zmarszczył brwi, zaczął coś mówić, lecz przerwał. Zwrócił się do Follansby’ego i Haskinsa:

— Weźcie stąd tę maszynę. Będę miał z wami kilka spraw do omówienia w sklepie.

Kierownik i sprzedawca podnieśli maszynę i wyszli. Rath westchnął głęboko:

— Panie Caswell, z całym przekonaniem radziłbym panu przyjąć od Towarzystwa nowy Regenerator. Jeżeli kuracja nie została przeprowadzona we właściwy maszynoterapeutyczny sposób, zawsze będzie istniało niebezpieczeństwo nawrotu choroby.

— Co do mnie, nie ma obawy — stwierdził Caswell cicho, lecz z głębokim przekonaniem. — Dziękuję panu za troskę. I dobranoc.

Rath wzruszył ramionami i podszedł do drzwi.

— Chwileczkę! — zawołał Caswell.

Rath odwrócił się. Caswell wyjął rękę z kieszeni. Trzymał w niej rewolwer. Rath poczuł krople potu spływające wzdłuż ramion. Przeliczył odległość dzielącą go od Caswella. Za daleko.

— Proszę — powiedział Caswell, podając mu rewolwer kolbą naprzód. — Nie będę już tego potrzebował.

Rath, usiłując utrzymać spokój na twarzy, wziął rewolwer i schował go do swojej bezkształtnej kieszeni.

— Dobranoc — powiedział Caswell.

Zamknął drzwi za Rathem i zaryglował je. Nareszcie był sam. Poszedł do kuchni. Otworzył butelkę piwa, pociągnął potężny łyk i przysiadł na kuchennym stole. Zaczął uporczywie wpatrywać się w jeden punkt — na lewo i poniżej zegara. Musiał teraz przemyśleć swoje plany. Nie było czasu do stracenia.

Magnessen! Ten nieludzki potwór, który wyciął gorykę Caswella! Człowiek, który do tej pory nosi się z ukrytym zamiarem zarażenia całego Nowego Jorku ohydnym popędem fomowym. Och, Magnessen, życzę ci długiego, długiego życia, wypełnionego torturami, które ci będę zadawał. A na początek…

Caswell uśmiechnął się do siebie na myśl, jak będzie dwarkował Magnessena metodą wlendyjską.

Загрузка...