Robert Sheckley Zezwolenie przestępcze

Był ranek. Wielkie czerwone słońce ledwie wzeszło nad horyzontem podążając za swym mniejszym żółtym towarzyszem. Wioska, niewielka i czyściutka, pojedynczy biały punkcik na zielonej powierzchni planety, skrzyła się w dwóch letnich słońcach. Tom Rybak, który dopiero się zbudził, nie miał pojęcia, że właśnie zbliża się początek jego przestępczej kariery.

Tom był wysokim, opalonym na brąz młodzieńcem. Po ojcu odziedziczył owalne oczy, po matce niefrasobliwy stosunek do pracy. Nie śpieszyło mu się. aż do okresu deszczów nie będzie żadnych połowów, a więc i żadnego zajęcia dla rybaka. Do tego czasu miał zamiar próżnować i naprawiać swoje wędki.

— Powinien mieć czerwony dach! — usłyszał z zewnątrz krzyk Billy’ego Malarza.

— Kościoły nigdy nie mają czerwonych dachów! — upierał się głośno Ed Tkacz.

Tom zmarszczył brwi. Nie brał udziału w pracach, zapomniał więc o zmianach, które przez ostatnie dwa tygodnie zaszły w wiosce. Naciągnął spodnie i ruszył spacerkiem na rynek.

Pierwszą rzeczą, jaką tam zauważył, była nowa, duża tablica z napisem: OBCYM ZABRANIA SIĘ PRZEBYWANIA NA TERENIE MIASTA. Na całej planecie Nowego Delaware nie było żadnych obcych. Nie było niczego prócz lasu i tej jednej wioski. Tablica była wyłącznie deklaracją polityki mieszkańców.

Przy rynku stał kościół, więzienie i poczta, wszystko skonstruowane w ciągu dwóch ostatnich, gorączkowych tygodni, ustawione równym rzędem frontami do placu targowego. Nikt właściwie nie wiedział, co robić z tymi budynkami. Przez ponad dwieście lat wioska radziła sobie bez nich zupełnie dobrze. Ale teraz, oczywiście, trzeba je było wybudować.

Ed Tkacz stał przed nowym kościołem i spoglądał w górę, na Billy’ego Malarza, który balansował ryzykownie na stromym dachu, strosząc w oburzeniu swe jasne wąsy. Wokół nich zgromadził się niewielki tłumek.

— Do diabła, chłopie — mówił Billy. — Mówię ci, czytałem o tym w zeszłym tygodniu. Biały dach może być. Czerwony, nigdy.

— Pomyliłeś to z czymś innym — upierał się Tkacz. — Co o tym sądzisz, Tom?

Tom nie miał nic do powiedzenia w tej sprawie, wzruszył więc tylko ramionami. W tym momencie na rynku pojawił się zaaferowany burmistrz. Pocił się mocno, a rozpięta koszula odsłaniała jego duży brzuch.

— Złaź! — zawołał do Billa. — Właśnie sprawdziłem. To była Mała Czerwona Szkółka, a nie Mały Czerwony Kościółek. Billy wyglądał na rozzłoszczonego. Zawsze był nerwowy, jak wszyscy Malarze. Ale odkąd burmistrz zrobił go szefem policji, stał się po prostu nie do wytrzymania.

— Nie mamy żadnej małej szkółki — upierał się, schodząc po drabinie.

— No, to musimy zbudować — odparł burmistrz. — I pospieszyć się też musimy — dodał, spoglądając w niebo. Cały tłum mimo woli także podniósł wzrok. Ale nic jeszcze nie było widać.

— Gdzie są chłopcy Cieślów? — spytał burmistrz. — Sid, Sam, Marv, jest tu który?

Między ramionami ludzi pojawiła się głowa Sida Cieśli. Ciągle jeszcze chodził o kulach, odkąd w zeszłym miesiącu wybrał się na jaja trestli i spadł z drzewa. W łażeniu po drzewach żaden z Cieślów nie był zbyt dobry.

— Chłopaki są w Tawernie Eda Piwiarza — oświadczył.

— A gdzież mogliby być — odezwała się z tyłu Mary Przewoźnikowa.

— No dobra. Zawołaj ich — polecił burmistrz. — Muszą postawić małą szkółkę i to szybko. Tuż obok więzienia. A ty, Billy dodał oglądając się na Billy’ego Malarza, który zszedł już na ziemię — pomalujesz tę szkołę ładną, jasnoczerwoną farbą, w środku i na zewnątrz. To bardzo ważne.

— Kiedy dostanę odznakę szefa policji? — chciał się dowiedzieć Billy. — Czytałem, że szefowie policji zawsze dostawali odznaki.

— Zrób sobie jakąś — odparł burmistrz ocierając twarz połą koszuli. — Ależ gorąco. Nie rozumiem, czemu ten inspektor nie mógł przylecieć zimą… Tom! Tom Rybak! Mam dla ciebie ważne zadanie. Chodź, wytłumaczę ci, o co chodzi.

Położył dłoń na jego ramieniu i razem ruszyli wzdłuż jedynej w wiosce brukowanej drogi, w stronę domku burmistrza za pustym placem targowym. Za dawnych czasów drogę tę pokrywała ubita ziemia, ale dawne czasy skończyły się dwa tygodnie temu i teraz drogę wysypano tłuczonym kamieniem. Chodzenie po niej boso było tak nieprzyjemne, że mieszkańcy po. prostu przechodzili przez trawniki sąsiadów. Burmistrz jednak chodził drogą dla zasady.

— Proszę posłuchać, panie burmistrzu, mam teraz wakacje… — Nie możemy sobie pozwolić na wakacje — przerwał mu burmistrz. — Nie teraz. On ma przybyć lada dzień.

Wprowadził Toma do wnętrza i usiadł w wielkim fotelu, przysuniętym jak najbliżej międzygwiezdnego radia.

— Tom — zapytał wprost — co byś powiedział na pracę przestępcy?

— Nie wiem — odparł Tom. — A co to jest przestępca? Wiercąc się nerwowo w fotelu burmistrz położył dłoń na radiu, żeby dodać sobie powagi.

— To jest tak — powiedział i zaczął wyjaśniać.

Tom słuchał, ale im więcej wiedział, tym mniej mu się to wszystko podobało. To przez to międzygwiezdne radio, zdecydował. Dlaczego się naprawdę nie popsuło?

Nikt nie wierzył, że będzie działać. Przez całe pokolenia zbierał się na nim kurz, gdy stało w gabinetach kolejnych burmistrzów — ostatnie, milczące ogniwo łączące ich z Matką Ziemią. Dwieście lat temu Ziemia kontaktowała się z Nowym Delaware, a takie z Ford IV, z Alfa Centauri, Nueva Espana i pozostałymi koloniami, tworzącymi Zjednoczone Demokracje Ziemi. A potem wszystkie rozmowy urwały się.

Zdaje się, że wybuchła tam wojna. Nowe Delaware ze swoją jedyną wioską było zbyt małe i zbyt dalekie, by wziąć w niej udział. Czekali na wieści, które jednak nie nadchodziły. A potem wybuchła zaraza i wybiła trzy czwarte mieszkańców.

Wioska z wolna dochodziła do siebie. Ludzie nauczyli się własnych metod załatwiania spraw. Zapomnieli o Ziemi.

Minęło dwieście lat.

I nagle, dwa tygodnie temu, starożytne radio zakaszlało i ożyło. Przez całe godziny warczało i trzeszczało, a mieszkańcy wioski czekali, zebrani koło domku burmistrza.

Wreszcie dobiegły słowa:

— …mnie słyszycie, Nowe Delaware? Czy mnie słyszycie?

— Tak, tak, słyszymy — odpowiedział burmistrz.

— Czy kolonia nadal istnieje?

— Oczywiście — zapewnił burmistrz z dumą. Głos stał się suchy i oficjalny.

— Przez pewien czas nie utrzymywaliśmy kontaktu z Koloniami Zewnętrznymi, ze względu na niewyjaśnioną sytuację lokalną. Ale to już za nami. Pozostały tylko drobne porządki. Wy, z Nowego Delaware, pozostajecie kolonią Imperium Ziemi i podlegacie jej prawom. Czy uznajecie taki stan rzeczy?

Burmistrz zawahał się. Wszystkie książki mówiły o Ziemi jako o Zjednoczonych Demokracjach. No cóż, w ciągu dwóch wieków nazwy mogły się zmienić.

— Nadal jesteśmy lojalni wobec Ziemi — oświadczył z godnością.

— Znakomicie. To oszczędza nam kłopotu wysyłania korpusu ekspedycyjnego. Z najbliższej bazy przybędzie do was inspektor. Ustali, czy przestrzegacie ziemskich praw, tradycji i obyczajów.

— Co? — zapytał zmartwiony nagle burmistrz. Suchy głos wzniósł się o ton wyżej.

— Naturalnie zdajecie sobie sprawę, że we Wszechświecie jest miejsce tylko dla jednego obdarzonego inteligencją gatunku: Człowieka! Wszystkie inne muszą zostać zmiażdżone, starte, unicestwione. Nie możemy tolerować żadnych kręcących się dookoła obcych. Jestem pewien, że pan to rozumie, generale.

— Nie jestem generałem. Jestem burmistrzem.

— Pan tam rządzi, prawda?

— Tak, ale…

— A więc jest pan generałem. Pozwoli pan, że będę kontynuował. W tej galaktyce nie ma miejsca dla obcych. Żadnych! Ani dla zboczonych kultur ludzkich, które z definicji też są obce. Nie można rządzić imperium, gdy każdy robi to, na co ma ochotę. Musimy zaprowadzić porządek, bez wzg1ędu na cenę.

Wpatrzony w radio burmistrz głośno przełknął ślinę.

— Mam nadzieję, że zarządza pan ziemską kolonią, generale, bez żadnych radykalnych odchyleń od normy w rodzaju wolnej woli, wolnej miłości, wolnych wyborów czy innych tego typu pomysłów z listy poglądów zakazanych. To są obce idee, a dla obcych potrafimy być brutalni. Proszę uporządkować swoją kolonię, generale. Inspektor pojawi się mniej więcej za dwa tygodnie.

Natychmiast zwołano zebranie wszystkich mieszkańców wioski, aby ustalić, jak najlepiej potwierdzić swoją ziemskość. Jedyne, co mogli zrobić, to pospiesznie dostosować się do wzorca Ziemi, opisanego w dawnych książkach.

— Nie rozumiem, dlaczego musi być jakiś przestępca oświadczył Tom.

— Przestępca jest niezwykle ważną częścią ziemskiego społeczeństwa — wyjaśnił burmistrz. — Wszystkie książki są co do tego zgodne. Jest równie ważny jak, powiedzmy, listonosz albo szef policji. Różni się od nich tym, że zajmuje się działalnością aspołeczną. Pracuje przeciwko społeczeństwu. Gdyby nie było ludzi pracujących przeciwko społeczeństwu, jak mogliby istnieć ludzie pracujący dla niego? Nie mieliby nic do roboty.

— Nie rozumiem — pokręcił głową Tom.

— Bądź rozsądny. Musimy mieć tu wszystkie ziemskie rzeczy. Choćby brukowane drogi. I kościoły, i szkoły, i więzienia. Wszystkie książki o tym mówią. O przestępstwach też.

— Nie chcę — oświadczył Tom.

— Postaw się w moim położeniu — błagał burmistrz. — Przylatuje ten inspektor i spotyka Billy’ego Malarza, naszego szefa policji. Prosi, żeby mu pokazać więzienie. A potem pyta: „Żadnych więźniów?” A ja odpowiadam: „Oczywiście. Nie popełniamy żadnych przestępstw”. „Żadnych przestępstw?” — dziwi się. — „Przecież w ziemskich koloniach zawsze zdarzają się przestępstwa. Wie pan o tym”. „U nas nie”, tłumaczę. „Nie wiedziałem nawet, co to znaczy przestępstwo, dopóki w zeszłym tygodniu nie sprawdziłem w słowniku”. „No więc po co zbudowaliście więzienie?” — on mnie pyta. „Po co pan zaangażował szefa policji.”

Burmistrz przerwał dla nabrania oddechu.

— Rozumiesz? Wszystko się zawali. On od razu pozna, że nie jesteśmy naprawdę ziemscy. Ze udajemy. Że jesteśmy obcy!

— Hmm — stwierdził Tom, na którym zrobiło to duże wrażenie.

— A tak — podjął pospiesznie burmistrz — będę mógł powiedzieć: „Naturalnie, mamy tu przestępstwa, zupełnie jak na Ziemi. Jest taki złodziej i morderca. Biedny chłopak, miał ciężkie dzieciństwo i jest nieprzystosowany. Nasz szef policji ma parę śladów i spodziewa się aresztowania w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Zamkniemy go w więzieniu i zresocjalizujemy”.

— Co to znaczy zresocjalizować? — spytał Tom.

— Nie jestem pewien. Będę się martwił, kiedy już do tego dojdzie. Ale rozumiesz, dlaczego przestępstwa są konieczne?

— Chyba rozumiem. Ale dlaczego ja?

— Nie ma nikogo wolnego. A ty masz wąskie oczy. Przestępcy zawsze mają wąskie oczy.

— Nie są aż tak wąskie. Nie węższe niż Eda Tkacza…

— Proszę cię, Tom — przerwał burmistrz. — Każdy robi, co może. Chcesz przecież pomóc, prawda?

— Chyba tak — przyznał zmęczonym głosem Tom: — Świetnie. Jesteś więc naszym przestępcą. A tu jest urzędowe zaświadczenie.

Podał Tomowi dokument. Głosił on:

ZEZWOLENIE PRZESTĘPCZE

Informuje się Mieszkańców, że okaziciel Niniejszego, Tom Rybak, jest Oficjalnym Złodziejem i Mordercą. Tym samym jest zobowiązany do Czajenia się w Ciemnych Zaułkach, Odwiedzania Miejsc o Złej Reputacji i Łamania Prawa.

Tom przeczytał dwa razy, po czym zapytał: — Jakiego prawa?

— Dam ci znać, jak tylko je wymyślę — wyjaśnił burmistrz. Wszystkie ziemskie kolonie mają prawa.

— Ale co ja mam robić?

— Kraść. I zabijać. To nie powinno być zbyt trudne — burmistrz podszedł do swojej biblioteczki i wyjął starożytne księgi o tytułach: „Przestępca i jego środowisko”, „Psychologia zabójcy” i „Studium motywacji kradzieży”. — Tu jest wszystko, co powinieneś wiedzieć. Kradnij ile chcesz, ale jedno morderstwo powinno wystarczyć. Nie ma sensu przesadzać.

— Dobra — kiwnął głową Tom. — Chyba się w tym połapię. Z książkami pod pachą wrócił do siebie.

Było gorąco, a cała ta rozmowa o przestępstwach rozstroiła go i zmęczyła. Położył się na łóżku i zabrał do czytania.

Ktoś zapukał do drzwi.

— Proszę — zawołał Tom przecierając zmęczone oczy. Wszedł Marv, najstarszy i najwyższy z rudowłosych chłopaków Cieślów, a za nim Jed Farmer. Nieśli niewielki worek.

— To ty jesteś naszym przestępcą, Tom? — upewnił się Marv. — Na to wygląda.

— No więc to wszystko jest dla ciebie.

Złożyli worek na podłodze i wyjęli z niego topór, dwa noże, krótką włócznię, maczugę i pałkę.

— Co to jest? — zapytał Tom siadając na łóżku.

— Broń, oczywiście — wyjaśnił rozdrażnionym tonem Jed Farmer. — Nie możesz być prawdziwym przestępcą bez broni.

— Naprawdę? — Tom podrapał się po głowie.

— Lepiej sam rusz trochę głową — odparł niecierpliwie Jed. Nie spodziewasz się chyba, że wszystko za ciebie zrobimy. Marv Cieśla mrugnął do Toma porozumiewawczo.

— Jed jest zły, bo burmistrz zrobił go listonoszem.

— Zrobię, co do mnie należy — oświadczył Jed. — Po prostu nie podoba mi się pisanie tych wszystkich listów.

— To chyba nie jest aż takie trudne — Marv wyszczerzył zęby. — Listonosze na Ziemi to robią, a tam jest o wiele więcej ludzi. Powodzenia, Tom.

I wyszli.

Tom schylił się i obejrzał broń. Wiedział, co to jest; stare książki często o niej wspominały. Ale nikt jeszcze nie użył broni na Nowym Delaware. Miejscowe zwierzęta były małe, kudłate i żywiły się wyłącznie trawą. A żeby użyć broni przeciw innemu mieszkańcowi wioski… dlaczego ktokolwiek miałby to zrobić?

Podniósł jeden z noży. Był zimny. Dotknął ostrego czubka. Zaczął spacerować po pokoju, spoglądając na stos broni. Widok ten wzbudził jakieś dziwnie nieprzyjemne odczucia w okolicy żołądka. Pomyślał, że chyba zbyt szybko zgodził się na przyjęcie tej funkcji.

Na razie jednak nie warto było się martwić. Przeczyta książki, a potem może połapie się, o co w tym wszystkim chodzi.

Czytał przez kilka godzin, przerywając tylko raz, żeby zjeść lekki obiad. Książki były zrozumiałe; jasno tłumaczyły rozmaite metody przestępstwa, często przy pomocy schematów. Ale cała sprawa wydawała się bezsensowna. Jaki był cel przestępstwa? Komu przynosiło korzyść? Co ludzie z niego mieli?

Tego książki nie wyjaśniały. Przerzucał kartki, przyglądając się fotografiom przestępców. Wszyscy wyglądali na poważnych i oddanych swej pracy, wysoce świadomych jej społecznego znaczenia.

Tom pragnął zrozumieć, na czym to znaczenie polegało. To ułatwiłoby zapewne wiele spraw.

— Tom! — usłyszał wołanie zza okna.

— Tu jestem — odkrzyknął.

Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzał burmistrz. Za nim stały Jane Farmerowa, Mary Przewoźnikowa i Alice Kucharzowa.

— Więc kiedy, Tom? — zapytał burmistrz:

— Kiedy co?

— Kiedy się weźmiesz do roboty?

— Miałem zamiar — Tom uśmiechnął się nieśmiało. — Właśnie czytałem te książki i próbowałem znaleźć…

Trzy damy w średnim wieku obrzuciły go gniewnymi spojrzeniami i Tom przerwał zakłopotany.

— Marnujesz czas na czytanie — oświadczyła Alice Kucharzowa.

— Wszyscy inni pracują — stwierdziła Jane Farmerowa.

— Cóż jest takiego trudnego w kradzieży? — zaatakowała Mary Przewoźnikowa.

— To fakt — wtrącił burmistrz. — Ten inspektor może tu być lada dzień, a my ciągle nie mamy żadnego przestępstwa.

— Dobrze, już idę — poddał się Tom.

Wsadził za pasek nóż i pałkę, wsunął do kieszeni worek na łupy — i wyszedł na dwór.

Ale dokąd mógłby pójść? Było wczesne popołudnie. Targ, logicznie rzecz biorąc najodpowiedniejsze miejsce do popełnienia kradzieży, będzie pusty aż do wieczora. Zresztą nie chciał rabować w biały dzień. Jakoś nie wydawało się to godne profesjonalisty.

Wyjął swoje zezwolenie przestępcze i przeczytał: Zobowiązany do Odwiedzania Miejsc o Złej Reputacji…

To było to. Odwiedzi miejsce o złej reputacji. Będzie mógł ułożyć jakieś plany i wczuć się w przestępczy nastrój. Tyle że nie miał niestety zbyt wielkiego wyboru. Była tylko Maleńka Restauracyjka, prowadzona przez wdowy Ames, Klubowa Świetlica Jeffa Herna, i wreszcie Tawerna Eda Piwiarza.

Lokal Eda musiał wystarczyć.

Tawerna była domkiem bardzo podobnym do innych. Miała duży pokój dla gości, kuchnię i sypialnię gospodarzy. Żona Eda zajmowała się gotowaniem i utrzymywaniem lokalu w czystości — na tyle, na ile mogła, biorąc pod uwagę bolący kręgosłup. Ed podawał drinki. Był bladym mężczyzną o zaspanych oczach i skłonnościach do zamartwiania się.

— Cześć, Tom — powiedział. — Słyszałem, że jesteś naszym przestępcą.

— Zgadza się — przyznał Tom. — Wezmę pericolę.

Ed Piwiarz nalał mu bezalkoholowego ekstraktu z korzeni i stanął zatroskany przy stoliku.

— Dlaczego nie kradniesz, Tom?

— Planuję — wyjaśnił Tom. — Moje zezwolenie mówi, że mam odwiedzać miejsca o złej reputacji. Dlatego przyszedłem.

— Czy to ładnie? — Ed Piwiarz był urażony. — To nie jest miejsce o złej reputacji.

— Podajesz najgorsze jedzenie — zauważył Tom.

— Wiem. Żona nie umie gotować. Ale za to mamy miłą atmosferę. Ludzie lubią tu przychodzić.

— To się zmieniło, Ed. Od dziś ta tawerna będzie moją bazą. Ed Piwiarz przygarbił się.

— Starałem się, żeby było miło — mruknął. — I takie dostaję podziękowanie.

Odszedł, by stanąć za barem.

Tom myślał. Stwierdził przy tym, że jest to zajęcie niezwykłe męczące. Im bardziej się starał, tym gorsze osiągał rezultaty. Ale nie załamywał się.

Minęła godzina. Richie Farmer, najmłodszy syn Jeda, wetknął głowę przez drzwi.

— Ukradłeś już coś?

— Jeszcze nie — odparł ponuro pochylony nad stołem Tom.

Ciągle myślał.

Upalne popołudnie przemijało z wolna. Przez niewielkie, niezbyt czyste okna tawerny widać już było ciemne plamy wieczornego nieba. Z dworu dobiegło granie świerszcza, a pierwsze podmuchy wieczornej bryzy zbudziły drzemiący las.

Potężny George Przewoźnik i Max Tkacz wpadli na szklaneczkę glawy. Usiedli przy stoliku Toma.

— Jak ci idzie? — zainteresował się George.

— Nie najlepiej — przyznał Tom. — Jakoś nie mogę się połapać o co chodzi z tą całą kradzieżą.

— Poradzisz sobie — pocieszył go Przewoźnik z przekonaniem, wolno, z zastanowieniem dobierając słów. — Jeśli ktokolwiek może się tego nauczyć, to ty na pewno.

— Wierzymy w ciebie, Tom — zapewnił go Tkacz.

Tom podziękował, Obaj wypili i wyszli, a on nadal myślał, wpatrzony w pustą szklankę po pericoli.

Godzinę później Ed Piwiarz chrząknął przepraszająco.

— To nie moja sprawa, Tom, ale kiedy masz zamiar coś ukraść?

— Natychmiast — odparł Tom. Wstał, sprawdził, czy broń jest na miejscu i ruszył do drzwi.

Na rynku zaczął się już wieczorny handel. Wszystkie rzeczy leżały poukładane niedbale w stosy na straganach lub na słomianych plecionkach, na trawie. Nie obowiązywała tu żadna waluta ani kurs wymiany. Dziesięć ręcznie kutych gwoździ warte było skopka mleka albo dwóch ryb; zależnie od tego, co kto miał na wymianę i czego akurat potrzebował. Nikt się nie przejmował prowadzeniem rachunków — był to jeden z tych ziemskich zwyczajów, które burmistrzowi trudno było wprowadzić.

Wszyscy pozdrawiali Toma Rybaka, który zjawił się na rynku.

— Masz zamiar coś teraz ukraść, Tom?

— Trzymaj się, chłopcze!

— Dasz sobie radę!

Nikt w wiosce nie był nigdy świadkiem prawdziwej kradzieży. Uważali ją za egzotyczny zwyczaj dalekiej Ziemi i chcieli zobaczyć, jak się odbywa. Pozostawiwszy swoje rzeczy ruszyli za Tomem, wpatrując się w niego chciwie.

Tomowi drżały ręce. Nie podobało mu się, że tyle osób będzie obserwować, jak kradnie. Postanowił załatwić sprawę szybko, póki jeszcze był w nastroju.

Zatrzymał się przed straganem pani Młynarzowej, uginającym się pod ciężarem owoców.

— Ładne gifery — rzucił niedbale.

— Świeżuteńkie — zapewniła go Młynarzowa, niewysoka, jasnooka kobieta. Tom pamiętał długą rozmowę, jaką odbyła z jego matką dawno temu, kiedy rodzice jeszcze żyli.

— Wyglądają na smaczne — powiedział żałując w duchu, że przyszło mu do głowy zatrzymać się akurat tutaj.

— Są smaczne — oświadczyła Młynarzowa. — Dziś rano je zrywałam.

— Czy on coś teraz ukradnie? — upewnił się szeptem ktoś w tłumie.

— Pewno. Patrz tylko — odszepnął ktoś inny.

Tom wziął do ręki jasnozielonego gifera i przyjrzał mu się. Tłum zamarł.

— Faktycznie, wygląda na bardzo smaczny — stwierdził Tom i starannie odłożył gifera na miejsce.

Tłum westchnął.

Przy następnym straganie stał Max Tkacz, jego żona i ich pięcioro dzieci. Dzisiaj wystawili dwa koce i koszulę. Uśmiechnęli się z zakłopotaniem, gdy podszedł do nich Tom, a za nim cały tłum gapiów.

— Ta koszula jest mniej więcej twojego rozmiaru — poinformował Tkacz marząc, by ludzie odeszli i pozwolili Tomowi pracować.

— Hmm… — Tom wziął ją do ręki.

Tłum zadrżał w oczekiwaniu. Jakaś dziewczyna zachichotała nerwowo. Tom mocniej ścisnął w dłoni koszulę i otworzył swój worek na łupy.

— Chwileczkę! — do przodu przepchnął się Billy Malarz. Miał już odznakę — starą, ziemską monetę, którą oczyścił i przypiął do pasa. Wyglądał bardzo urzędowo.

— Co robisz z tą koszulą, Tom? — zapytał. — No… oglądam ją.

— Oglądasz, co? — Billy obejrzał się zakładając ręce do tyłu. Nagle odwrócił się do Toma i wystawił w jego stronę palec wskazujący. — Nic wydaje mi się, żebyś ją oglądał, Tom. Moim zdaniem masz zamiar ją ukraść!

Tom milczał. W jednej ręce trzymał wiele mówiący worek, w drugiej koszulę.

— Jako szef policji — mówił dalej Billy — mam obowiązek chronić tych ludzi. Jesteś mocno podejrzanym typem, Tom. Chyba cię przymknę do wyjaśnienia.

Tom spuścił głowę. Nie spodziewał się tego, ale w sumie był zadowolony. Kiedy już znajdzie się, w więzieniu, jego problemy się skończą. A kiedy Billy go wypuści, będzie mógł wrócić do łowienia ryb.

Nagle przez tłum przepchnął się burmistrz, powiewający połami rozpiętej na piersi koszuli.

— Billy, co ty wyprawiasz?

— Spełniam swój obowiązek, panie burmistrzu. Tom zachowywał się bardzo podejrzanie. Według książki…

— Wiem, co jest w książce — przerwał mu burmistrz. — Sam ci ją dałem. Nie możesz aresztować Toma. Jeszcze nie.

— Ale w wiosce nie ma innego przestępcy — zaprotestował Billy.

— Nic na to nie poradzę — odparł burmistrz. Billy zacisnął wargi.

— Książka mówi o prewencyjnym działaniu policji. Powinienem zapobiegać przestępstwom, zanim zostaną popełnione. Burmistrz podniósł ręce i opuścił je zniechęcony.

— Billy, czy tego nie rozumiesz? W tej wiosce musi zostać popełnione jakieś przestępstwo. Ty też powinieneś pomóc.

— W porządku, panie burrnistrzu — Billy wzruszył ramionami. — Starałem się tylko wykonywać swoje obowiązki. — Odwrócił się, lecz odchodząc obejrzał się jeszcze raz: — Jeszcze cię złapię — powiedział do Toma. — Pamiętaj: Zbrodnia Nie Popłaca. I odszedł.

— Jest trochę nadgorliwy — stwierdził burmistrz. — Nie przejmuj się. No dalej, ukradnij coś i miejmy to już za sobą.

Tom ruszył w stronę rozciągającego się za wioską lasu.

— Co się stało, chłopcze? — spytał zmartwiony burmistrz. — Straciłem nastrój — wyjaśnił Tom. — Może jutro…

— Nie. Zaraz — nalegał burmistrz. — Nie możesz ciągle odkładać tego na potem. No już, wszyscy ci pomożemy.

— Pewnie, że tak — wtrącił się Max Tkacz. — Ukradnij tę koszulę, Tom. Akurat na ciebie pasuje.

— Co powiesz na piękny dzban na wodę? — Spójrz tylko na te orzeszki skigowe.

Tom rozglądał się po straganach. Kiedy sięgał po koszulę Tkacza zza pasa wypadł mu nóż. Tłum zacmokał z zachwytu. Tom podniósł nóż i schował go czując się jak niezdara. Wyciągnął rękę, chwycił koszulę i wsadził ją do worka na łupy. W tłumie rozległy się oklaski.

Tom uśmiechnął się słabo. Poczuł się trochę lepiej: — Chyba zaczynam łapać, o co w tym chodzi.

— Jasne, że tak.

— Wiedzieliśmy, że dasz radę. — Weź coś jeszcze, chłopcze.

Idąc przez targ Tom zabrał kawał liny, garść skigowych orzeszków i słomkowy kapelusz.

— To chyba wystarczy — spojrzał na burmistrza.

— Na razie tak — zgodził się tamten. — Zresztą wiesz, to się naprawdę nie liczy. To było tak, jakby ludzie sami ci wszystko dawali. Dla praktyki, można powiedzieć.

— Aha — Tom był rozczarowany.

— Ale już wiesz, na czym to polega. Następnym razem pójdzie ci łatwo.

— Chyba tak.

— I nie zapominaj o morderstwie.

— Czy to naprawdę konieczne?

— Chciałbym, żeby nie było — westchnął burmistrz. — Ale ta kolonia istnieje już dwieście lat i nie mieliśmy żadnego morderstwa. Ani jednego! Według zapisów inne kolonie mają ich masę.

— No tak, chyba powinniśmy mieć chociaż jedno — przyznał Tom. — Zajmę się tym.

Ruszył w stronę własnego domku. Tłum wiwatował na jego cześć.

W domu Tom zapalił kaganek i przygotował sobie kolację. Zjadł, a potem długo siedział w wielkim fotelu. Nie był z siebie zadowolony. Właściwie kradzież nie była udana. Praktycznie rzecz biorąc, ludzie musieli sami pchać mu wszystko w ręce. Ładny był z niego złodziej!

Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Kradzież i mordowanie było niezbędne, jak każda inna praca. A to, że nigdy przedtem się nimi nie zajmował, że nie widział w nich żadnego sensu, to jeszcze nie powód, żeby je wykonywać po partacku.

Podszedł do drzwi. Noc była piękna, rozświetlona tuzinem pobliskich gwiezdnych gigantów. Rynek opustoszał i światła w oknach gasły powoli.

Oto właściwa pora na złodziejskie wyprawy!

Poczuł dreszcz emocji. Był z siebie dumny. Tak właśnie pracowali przestępcy i tak powinna się odbywać kradzież — w ciszy, późną nocą.

Pospiesznie sprawdził swój sprzęt, opróżnił worek z łupów i wyszedł.

Ostatnie kaganki pogasły. Tom sunął bezszelestnie przez wioskę. Znalazł się przy domu Rogera Przewoźnika. Roger zostawił opartą o mur swoją łopatę. Tom zabrał ją. Kawałek dalej, na swoim zwykłym miejscu koło drzwi, stał dzban na wodę pani Tkaczowej. Tom wziął go. Wracając do domu znalazł drewnianego konia, zapomnianego przez jakieś dziecko. Konik też powędrował do worka.

Kiedy łupy dotarły bezpiecznie do domu, Tom czuł przyjemne podniecenie. Postanowił zrobić jeszcze jeden kurs.

Tym razem wrócił z mosiężną tabliczką z domu burmistrza, najlepszą piłę Marva Cieśli i sierpem Jeda Farmera.

— Nieźle — mruknął do siebie. Wyrabiał się. Jeszcze jeden ładunek, a nocna praca przyniesie należyte efekty.

Udało mu się znaleźć młot i dłuto w szopie Rona Kamieniarza i wiklinowy koszyk koło domku Alice Kucharzowej. Miał właśnie zabrać grabie Jeffa Herna, gdy dosłyszał jakiś szmer. Przycisnął się do ściany.

Bilły Malarz skradał się ulicą, a jego odznaka lśniła w świetle gwiazd. W jednej ręce niósł krótką, ciężką pałkę, w drugiej parę kajdanków własnej roboty. W mroku jego twarz wyglądała złowieszczo. Była to twarz człowieka, który poświęcił się walce z przestępstwem, nawet jeśli nie był do końca pewien, czym ono było.

Tom wstrzymał oddech gdy Billy Malarz przeszedł nie dalej niż dziesięć stóp od niego. Potem powoli zaczął się cofać.

Coś brzęknęło w worku z łupem.

— Kto tam jest? — wrzasnął Billy. Gdy nikt nie odpowiadał rozejrzał się dookoła, próbując przebić wzrokiem ciemność. Tom znów przycisnął się do ściany. Był prawie pewien, że Billy go nie zauważy. Billy miał oczy słabe od oparów farb, które mieszał. Wszyscy malarze mieli słabe oczy. Między innymi dlatego byli tacy nerwowi.

— Czy to ty, Tom? — zapytał przyjaźnie Billy. Tom już miał odpowiedzieć gdy zauważył, że tamten uniósł pałkę do ciosu. Nie odezwał się.

— Jeszcze cię złapię! — krzyknął Billy.

— To złap go rano! — huknął Jeff Hern z okna sypialni. — Są tacy, co chcieliby się przespać.

Billy ruszył dalej. Gdy tylko się oddalił, Tom pognał do domu i wysypał łup na stos. Oglądał swą zdobycz z dumą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Łyknął jeszcze chłodnej glawy i poszedł do łóżka, gdzie od razu zapadł w spokojny sen bez marzeń.

Następnego ranka Tom wybrał się popatrzeć, jak postępują prace przy małej czerwonej szkółce. Chłopcy Cieślów pracowali ile sił. Pomagało im kilku innych mieszkańców wioski.

— Jak leci? — zapytał Tom uprzejmie.

— Nieźle — odpowiedział Marv Cieśla. — Byłoby lepiej, gdybym miał swoją piłę.

— Swoją piłę? — powtórzył tępo Tom.

Przypomniał sobie, że to on ukradł ją ostatniej nocy. Wtedy jakoś nie wydawało mu się, by należała do kogokolwiek. Piła i cała reszta były po prostu obiektami kradzieży. Nie pomyślał nawet, że ktoś może ich używać albo potrzebować.

— Jak myślisz — spytał Marv Cieśla — czy mógłbym zabrać tę piłę? Tylko na godzinkę.

— Nie jestem pewien — Tom zmarszczył brwi… — Wiesz, została legalnie ukradziona.

— Naturalnie. Ale gdybym mógł ją sobie pożyczyć… — Będziesz musiał oddać.

— Jasne, że oddam — Marv był urażony. — Nie zatrzymałbym czegoś, co zostało legalnie ukradzione.

— Jest w domu, razem z resztą łupu.

Marv podziękował i pobiegł w stronę domku Toma.

Tom szedł dalej, aż dotarł do domu burmistrza. Burmistrz stał przed drzwiami i patrzył w niebo.

— Tom, czy zabrałeś moją mosiężną tabliczkę? — zapytał.

— Oczywiście, że zabrałem — odpowiedział zaczepnie Tom.

— Aha. Zastanawiałem się tylko. Widzisz to? — burmistrz wyciągnął rękę w górę.

Tom podniósł głowę.

— Co?

— Tę czarną kropkę koło krawędzi mniejszego słońca.

— Tak. Co to jest?

— Założę się, że to statek inspektora. Jak ci idzie robota?

— Świetnie — Tom nie był zbyt pewny siebie.

— Zaplanowałeś już morderstwo?

— Miałem z tym trochę kłopotów — wyznał Tom. — Żeby być szczerym, panie burmistrzu, to w tej sprawie nie poczyniłem żadnych postępów.

— Wejdź do środka. Chcę z tobą porozmawiać.

Wewnątrz, v chłodzie zasłoniętego okiennicami salonu burmistrz nalał dwie szklaneczki glawy i wskazał Tomowi krzesło.

— Mamy coraz mniej czasu — stwierdził ponuro. — Inspektor może wylądować lada godzina. A ja mam pełne ręce roboty. To — wskazał międzygwiezdne radio — znowu się odezwało. Mówiło coś o rebelii na Deng IV i że wszystkie lojalne kolonie Ziemi powinny przygotować się do poboru — wszystko jedno, co to słowo oznacza. Nigdy nawet nie słyszałem o Deng IV, a teraz muszę, na dodatek do całej reszty, martwić się jeszcze rebelią.

Spojrzał na Toma z powagą.

— Przestępcy na Ziemi popełniają codziennie dziesiątki morderstw i nie sprawia im to żadnych problemów. A twoja wioska oczekuje od ciebie jednego, małego zabójstwa. Czy to aż tak wiele?

Tom rozłożył ręce.

— Czy naprawdę pan sądzi, że to konieczne?

— Wiesz — że tak. Jeśli ma tu być po ziemsku, to do końca. Tylko tem drobiazg nas hamuje. Cała reszta idzie zgodnie z planem.

Wszedł Billy Malarz W nowej, urzędowo błękitnej koszuli z błyszczącymi metalowymi guzikami.

— Zabiłeś już kogoś, Tom? — spytał siadając na krześle.

— On pyta, czy to konieczne — odezwał się burmistrz.

— Oczywiście — stwierdził szef policji. — Przeczytaj którąkolwiek książkę. Żaden z ciebie przestępca, dopóki nie popełnisz morderstwa.

— Kto to będzie, Tom? — zainteresował się burmistrz. Tom poruszył się i nerwowo zatarł ręce.

— No?

— No więc zabiję Jeffa Herna — wypalił.

— Dlaczego? — zapytał szybko Billy pochylając się do przodu.

— Co dlaczego? A dlaczego nie?

— Jaki masz motyw?

— Myślałem, że zależy wam na morderstwie — zdziwił się Tom. — Nikt nie wspominał o motywie.

— Nie chcemy fałszywego morderstwa — wyjaśnił szef policji. — Trzeba to zrobić porządnie. A to oznacza, że musisz mieć odpowiedni motyw.

Tom zastanawiał się przez chwilę:

— No więc, nie znam go za dobrze. Czy to wystarczy?

— Nie, Tom, to na nic — pokręcił głową burmistrz. — Lepiej wybierz kogoś innego.

— Zaraz — zastanowił się Tom. — A może George Przewoźnik?

— A motyw? — zainteresował się natychmiast Billy:

— Ee… hm… No więc, nie podoba mi się, jak on chodzi. Nigdy mi się nie podobało. I czasem za bardzo hałasuje.

— Moim zdaniem to brzmi całkiem nieźle — burmistrz z aprobatą pokiwał głową. — Co ty na to, Billy?

— Niby jak mam wydedukować taki motyw? — spytał rozdrażniony Billy. — Nie, to może być dobre na przestępstwo w afekcie. Ale ty; Tom, jesteś naszym oficjalnym przestępcą. Z definicji musisz być bezlitosny, chytry i pozbawiony skrupułów. Nie możesz zamordować kogoś tylko dlatego, że nie odpowiada ci jego sposób chodzenia. To głupie.

— Lepiej chyba przemyślę wszystko od początku — oświadczył Tom wstając z krzesła.

— Ale śpiesz się — przypomniał mu burmistrz. — Im szybciej to zrobisz tym lepiej.

Tom kiwnął głową i podszedł do drzwi.

— Jeszcze jedno, Tom! — zawołał za nim Billy Malarz. Nie zapomnij zostawić śladów. To bardzo ważne.

— Dobra — rzucił Tom i wyszedł.

Na zewnątrz większość mieszkańców wioski obserwowała niebo. Czarny punkt urósł niepomiernie i przesłaniał już niemal całe mniejsze słońce.

Tom ruszył do swego miejsca o złej reputacji, żeby tam wszystko przemyśleć. Ed Piwiarz najwyraźniej zmienił zdanie na temat obecności elementów przestępczych w lokalu, gdyż całkowicie zmienił wystrój wnętrza. Nad drzwiami wisiał wielki szyld z napisem PRZESTĘPCZA KRYJÓWKA. W oknach pojawiły się nowe, starannie zabrudzone zasłony, blokujące dostęp dziennego światła tak, że tawerna sprawiała wrażenie prawdziwej jaskini zbójców. Na jednej ze ścian zawieszono broń, pospiesznie wyrzeźbioną z miękkiego drzewa. Na innej widniała wielka czerwona plama. Wyglądała złowieszczo nawet jeśli się wiedziało, że to tylko czerwona jagodowa farba Billy’ego Malarza.

— Wchodź, Tom — zawołał Ed Piwiarz i poprowadził go do najciemniejszego kąta. Tom zauważył, że jak na tę porę dnia w tawernie było niezwykle dużo gości. Widać ludzie chętnie odwiedzali oryginalną przestępczą kryjówkę.

Tom łyknął pericoli i zamyślił się. Miał popełnić morderstwo.

Wyjął swoje zezwolenie przestępcze i przeczytał go. Rzecz była nieprzyjemna, niemiła i normalnie nigdy by niczego takiego nie zrobił. Teraz jednak był zmuszony przez prawo.

Dopił pericolę i skoncentrował się na morderstwie. Ma kogoś zabić, mówił sobie. Musi odebrać życie. Ma sprawić, by ktoś przestał istnieć.

Lecz słowa nie mówiły niczego o istocie czynu. Były tylko słowami. Żeby mu się łatwiej myślało, wziął jako przykład dużego, rudowłosego Marva Cieślę. Dzisiaj Marv pracował pożyczoną piłą przy budowie szkółki. Jeśli Tom go zabije:… no cóż, wtedy Marv nie będzie więcej pracował.

Zniechęcony pokręcił głową. Ciągle nie chwytał sedna sprawy.

No dobrze, oto Marv Cieśla, najstarszy i, zdaniem większości, najsympatyczniejszy z chłopców Cieślów. Wygładza kawałek drewna mocno trzymając hebel w swych dużych, trochę piegowatych dłoniach, spoglądając wzdłuż wyrysowanej przed chwilą linii. Z pewnością spragniony, czuje lekki ból w lewym ramieniu, które Jan Aptekarz bez większych sukcesów próbował wyleczyć.

To był Marv Cięśla. Potem…

Marv Cieśla rozciągnięty na ziemi, otwarte zaszklone oczy, zesztywniałe ręce, wykrzywione usta, nozdrza nie wciągają i nie wypuszczają powietrza, serce nie bije. Nigdy już nie poczuje lekkiego i tak naprawdę nie bardzo przeszkadzającego bólu w ramieniu, które Jan Aptekarz…

Na jedną chwilę Tom dostrzegł prawdę o morderstwie. Wizja odpłynęła, lecz zapamiętał, by poczuć mdłości.

Może przeżyć jako złodziej. Ale morderstwo; nawet w interesie wioski…

Co pomyślą ludzie, kiedy zobaczą to, co właśnie sobie wyobraził? Jak będzie mógł żyć wśród nich? Jak wytrzyma potem sam ze sobą?

A przecież musiał zabić. Każdy w wiosce miał swoje obowiązki, a ten powierzono właśnie jemu.

Ale kogo zamorduje?

Prawdziwe zamieszanie zaczęło się później, kiedy w międzygwiezdnym radio odezwały się podrażnione. głosy.

— I to nazywacie kolonią? Gdzie jest stolica?

— Właśnie tutaj — odpowiedział burmistrz.

— A wasze lądowisko?

— Zdaje się, że teraz jest tam pastwisko — wyjaśnił burmistrz. — Mogę się dowiedzieć, gdzie było. Żaden statek tu nie lądował od…

— W takim razie statek zostanie w górze. Proszę zebrać urzędników. Schodzę na dół natychmiast.

Cała wioska zebrała się wokół pola, które wyznaczył inspektor. Tom zatknął broń za pas i obserwował; przyczajony za drzewem.

Mały stateczek odłączył się od wielkiego. i szybko zaczął się zniżać. Opadał na pole i wszyscy wstrzymali oddechy pewni, że się rozbije. W ostatniej chwili błysnęły dysze wypalając trawę i stateczek miękko osiadł na ziemi.

Burmistrz wystąpił naprzód; tuż za nim szedł Billy Malarz. W stateczku otworzyły się drzwi, przez które wymaszerowało czterech ludzi. Trzymali jakieś metalowe przyrządy i Tom wiedział, że to broń. Za nimi wyszedł potężny, czerwony na twarzy mężczyzna w czerni, noszący na piersi cztery błyszczące medale. Potem jeszcze jeden, niski i pomarszczony, też ubrany na czarno, w końcu następna czwórka w mundurach.

— Witamy w Nowym Delaware — odezwał się burmistrz.

— Miło mi, generale — potężny mężczyzna mocno uścisnął mu dłoń. — Jestem inspektor Delumaine. A to pan Grent, mój doradca polityczny.

Grent skinął głową ignorując wyciągniętą dłoń burmistrza. Z pewnym niesmakiem przyglądał się mieszkańcom wioski. — Obejrzymy sobie osadę — oświadczył inspektor kątem oka spoglądając na Grenta. Ten kiwnął głową. Umundurowani strażnicy zajęli pozycje wokół nich.

Tom szedł za nimi w bezpiecznej odległości, skradając się jak prawdziwy przestępca. W wiosce ukrył się za domem, żeby móc obserwować przebieg inspekcji.

Ze zrozumiałą dumą burmistrz pokazał przybyszom więzienie, pocztę, kościół i małą czerwoną szkółkę. Inspektor wydawał się być oszołomiony. Grent uśmiechnął się nieprzyjemnie i pocierał dłonią szczękę.

— Tak jak myślałem — mruknął do inspektora. — Strata czasu, paliwa i krążownika. Nie ma tu nic wartościowego.

— Nie byłbym taki pewny — odparł tamten, po czym zwrócił się do burmistrza:

— Ale po co je wybudowaliście, generale?

— Jak to? — zdziwił się burmistrz. — Żeby było po ziemsku. Robimy co możemy, jak pan widzi.

Grent szepnął coś inspektorowi do ucha.

— Niech pan powie — zapytał inspektor — ilu jest w wiosce młodych mężczyzn?

— Co proszę? — zdziwił się uprzejmie burmistrz.

— Młodych mężczyzn, w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat — wyjaśnił Grent.

— Widzi pan, generale, Imperium Matki Ziemi toczy wojnę. Mieszkańcy Deng IV i kilku innych kolonii podnieśli rękę na swą ojczyznę. Zbuntowali się przeciwko absolutnej władzy Matki Ziemi.

— Przykro mi to słyszeć — rzekł współczująco burmistrz.

— Potrzebujemy ludzi do floty kosmicznej — oświadczył inspektor. — Dobrych, zdrowych, walecznych mężczyzn. Nasze rezerwy są wyczerpane…

— Chcielibyśmy — wtrącił gładko Grent — dać wszystkim lojalnym kolonistom szansę walki o Imperium Matki Ziemi. Jestem pewien, że pan nie odmówi.

— Och, nie — zapewnił burmistrz. — Nigdy w życiu. Jestem przekonany, że nasi młodzi ludzie będą zachwyceni… to znaczy, oni nie bardzo się w tym wszystkim orientują, ale to zdolni chłopcy. Na pewno się nauczą.

— Widzi pan? — zwrócił się do Grenta inspektor. — Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu; może nawet setka rekrutów. Wcale nie taka zmarnowana podróż.

Grent wyglądał, jakby nadal miał wątpliwości.

Inspektor i jego doradca udali się do domu burmistrza na małą przekąskę. Towarzyszyło im czterech żołnierzy. Pozostała czwórka spacerowała po wiosce częstując się swobodnie wszystkim, co znaleźli.

Tom ukrył się w lesie, by wszystko przemyśleć. Późnym popołudniem pani Piwiarzowa wykradła się ze wsi. Była to chuda, starsza kobieta o szaroblond włosach. Szła szybko, mimo chorego kolana. Miała ze sobą koszyk przykryty serwetką w czerwoną kratę.

— Tu masz kolację — powiedziała, gdy znalazła Toma.

— Ee… dziękuję — Tom był zaskoczony. — Nie musiała pani tu przychodzić.

— Ależ musiałam. Nasza tawerna jest twoim miejscem o złej reputacji, prawda? Jesteśmy za ciebie odpowiedzialni. A burmistrz przesyła ci wiadomość.

Tom podniósł głowę.

— O co chodzi? — zapytał z pełnymi ustami.

— Kazał ci się pospieszyć z tym morderstwem. Na razie jakoś mu się udaje z inspektorem i tym małym, paskudnym Grentem. Ale w końcu go zapytają. Jest tego pewny.

Tom pokiwał głową.

— Kiedy masz zamiar to załatwić? — spytała pani Piwiarzowa z zaciekawieniem.

— Nie mogę pani powiedzieć.

— Nawet musisz. Jestem wspólniczką przestępcy — przysunęła się bliżej.

— To fakt — przyznał Tom. — No więc zrobię to dziś wieczór. Po zmroku. Proszę powiedzieć Billy’emu Malarzowi, że zostawię tyle odcisków palców ile zdołam i wszystkie inne ślady; jakie uda mi się wymyślić.

— Doskonale, Tom — stwierdziła Piwiarzowa. — Powodzenia.

Tom czekał na nadejście nocy, a tymczasem obserwował, co się dzieje we wsi. Zauważył, że większość żołnierzy piła. Zataczali się po ulicach i zachowywali tak, jakby nikogo prócz nich nie było. Któryś wystrzelił w powietrze i śmiertelnie przeraził wszystkie małe, kudłate trawojady w promieniu paru mil.

Inspektor i Grent nadal siedzieli u burmistrza.

Zapadła noc. Tom wśliznął się do wioski i zaczaił w przejściu między dwoma domami. Przygotował nóż i czekał.

Ktoś nadchodził! Próbował przypomnieć sobie wszystkie przestępcze sposoby, alb nic nie przychodziło mu do głowy. Wiedział tylko, że musi popełnić morderstwo możliwie szybko i najlepiej jak potrafi.

Przechodzień był już całkiem blisko, nierozpoznawalny w ciemności.

— To ty, Tom? — przechodniem był burmistrz. Spojrzał na wzniesiony nóż. — Co ty wyprawiasz?

— Mówił pan, że musi być morderstwo, więc…

— Ale nie miałem na myśli siebie — zaprotestował burmistrz i cofnął się o krok. — To nie mogę być ja.

— Dlaczego? — spytał Tom.

— No, przede wszystkim ktoś musi rozmawiać z inspektorem. On czeka na mnie. Ktoś musi mu pokazać…

— Billy Malarz sobie z tym poradzi — przerwał Tom, chwycił burmistrza za koszulę i uniósł nóż, mierząc w krtań. — Wie pan naturalnie, że nie mam żadnych osobistych pretensji — dodał.

— Chwileczkę! — zawołał burmistrz. — Jeśli nie masz osobistych pretensji, to nie masz motywu!

Tom opuścił nóż, lecz nadal trzymał mocno koszulę ofiary. — Jakiś wymyślę. Miałem duży żal do pana za wyznaczenie mnie przestępcą.

— To burmistrz cię wyznaczył, prawda?

— No tak…

Burmistrz wyciągnął Toma z cienia w światło gwiazd.

— Patrz!

Tom otworzył usta ze zdumienia. Burmistrz miał na sobie długie, idealnie zaprasowane w kant spodnie i obwieszoną medalami tunikę z podwójnym rzędem dziesięciu gwiazdek na każdym ramieniu. Jego kapelusz zdobił szeroki złoty otok w kształcie splecionych komet.

— Widzisz, Tom? Nie jestem już burmistrzem. Jestem generałem!

— Co to ma do rzeczy? Jest pan tą samą osobą czy nie?

— Urzędowo nie. Nie byłeś na uroczystości po południu. Inspektor powiedział, że skoro jestem generałem, to powinienem nosić generalski mundur. Bardzo miła ceremonia. Wszyscy Ziemianie uśmiechali się i mrugali do mnie i do siebie nawzajem.

Tom znowu uniósł nóż i trzymał go tak, jakby chciał wypatroszyć rybę.

— Moje gratulacje — powiedział szczerze. — Ale był pan burmistrzem, kiedy dał mi pan to zadanie, więc motyw jest nadal aktualny.

— Ale ty nie zabijesz burmistrza! Zabijesz generała, a to nie jest morderstwo!

— Nie? — zdmiiiał się Tom. — A co?

— Zabicie generała to bunt!

— Och — Tom odsunął nóż i puścił burmistrza. — Przepraszam.

Drobiazg. Naturalna pomyłka. Czytałem o tym, a ty nie. Oczywiście, nie było potrzeby — odetchnął głęboko. — Lepiej wrócę. Inspektor chce spisać mężczyzn, których może zaciągnąć.

— Czy to morderstwo — zawołał za nim Tom — jest nadal niezbędne?

— Tak. Absolutnie — stwierdził burmistrz oddalając się pospiesznie. — Po prostu to nie mam być ja.

Tom wsunął nóż za pas.

Nie ja, nie ja. Każdy będzie tak mówił. A przecież ktoś musiał zostać zamordowany. Ale kto? Nie mógł zabić sam siebie. To by było samobójstwo, więc nie liczyłoby się.

Zadrżał. Starał się nie myśleć o tej chwili, gdy na moment ujrzał, czym naprawdę jest morderstwo. Praca musiała być wykonana.

Znów ktoś nadchodził!

Gdy podszedł bliżej Tom przykucnął, napinając mięśnie do skoku.

To była pani Młynarzowa, wracająca do domu z torbą jarzyn.

Tom próbował przekonać sam siebie, że nie miało znaczenia, czy to ona czy ktokolwiek inny. Lecz nie mógł zapomnieć o rozmowach, jakie toczyła z jego matką. Nie miał żadnego motywu. Nie mógł zabić pani Młynarzowej.

Czekał kolejne pół godziny. Następna osoba weszła w ciemne przejście. Rozpoznał Maxa Tkacza.

Tom zawsze go lubił. Ale to nie znaczy, że nie mógł istnieć jakiś motyw. Niestety, potrafił myśleć jedynie o tym, że Max ma żonę i pięcioro dzieci, które będą za nim tęskniły. Nie chciałby, żeby Billy Malarz miał potem jakieś obiekcje. Cofnął się głębiej w cień i przepuścił Maxa bezpiecznie:

Potem przeszła trójka Cieślów. Tom miał już za sobą bolesne przemyślenia na ten temat. Przepuścił ich. Później zbliżył się Roger Przewoźnik:

Tom nie miał rozsądnego motywu, by go zabić, ale nigdy się z nim specjalnie nie przyjaźnił. Poza tym Roger nie miał dzieci, a żona go nie lubiła. Czy takie morderstwo zadowoli Billy’ego Malarza?

Wiedział, że nie… ale tak samo było ze wszystkimi innymi. Wyrósł wśród tych ludzi, dzielił z nimi jedzenie i pracę, radość i smutek. Jak miał znaleźć motyw, by zabić kogoś z nich?

A przecież musiał popełnić morderstwo. Zobowiązało go do tego jego przestępcze zezwolenie. Nie mógł zawieść swej wioski. Ale nie mógł też zabijać ludzi, których znał przez całe życie:

Chwileczkę, powiedział sobie, nagle podniecony. Może przecież zabić inspektora!

Motyw? To będzie jeszcze ohydniejsze przestępstwo niż zamordowanie burmistrza — tyle że burmistrz był teraz generałem i zabicie go byłoby tylko buntem. Ale nawet gdyby burmistrz był ciągle burmistrzem, inspektor i tak jest o wiele lepszą ofiarą. Tom zabije go dla chwały, sławy, rozgłosu… A morderstwo udowodni Ziemi, jak ziemska jest ich kolonia.

Będą mówić: „Na Nowym Delaware kwitnie taka przestępczość, że niebezpiecznie jest nawet tam lądować: Przestępca zabił naszego inspektora już pierwszego dnia! Najgorszy przestępca, na jakiego trafiliśmy w całym kosmosie”.

To będzie najefektowniejsze z przestępstw,. jakie mógłby popełnić. Takie, jakiego nie powstydziłby się żaden przestępczy mistrz.

Tom po raz pierwszy od długiego czasu był z siebie dumny. Szybkim krokiem dotarł do domu burmistrza. Przyczajony pod ścianą słuchał dobiegającej z wnętrza rozmowy.

— … populację wystarczająco bierną — mówił Grent. — Są jak stado owiec.

— To dość nudne — odpowiedział inspektor. — Zwłaszcza dla żołnierzy.

— A czego oczekiwałeś po tych zacofanych rolnikach? Przynajmniej ściągniemy stąd paru rekrutów — Grent ziewnął głośno. — Straż! Wstawać. Wracamy na statek.

Straż! Tom zupełnie o nich zapomniał. Z powątpiewaniem przyjrzał się swojemu nożowi. Nawet gdyby skoczył na inspektora, strażnicy powstrzymają go, zanim zdoła popełnić morderstwo. Na pewno są wyszkoleni w takich sprawach.

Ale gdyby zdobył ich broń…

Ze środka dobiegło go szuranie stóp. Odwrócił się i pobiegł do wioski. — Niedaleko rynku zauważył żołnierza. Siedział na progu i śpiewał pijackim głosem. Przy jego nogach leżały dwie puste butelki, a broń zwisała luźno z ramienia.

Tom podkradł się bliżej, wyjął pałkę i zamachnął się. Żołnierz musiał zauważyć jakiś cień, bo poderwał się na nogi i uchylił przed ciosem. Tym samym płynnym ruchem pchnął swą bronią, trafiając Toma w żebra. Potem zerwał ją z ramienia i wycelował. Tom zamknął oczy i wyrzucił przed siebie obie nogi.

Kopnięty w kolano żołnierz przewrócił się, a zanim zdążył wstać, Tom zakręcił pałką.

Sprawdził mu puls — nie chciał zabijać niewłaściwej ofiary, a gdy stwierdził, że bije dostatecznie mocno, podniósł broń. Sprawdził jeszcze, czy na pewno wie, który guzik przycisnąć i pospieszył za inspektorem.

Dogonił całą grupę w połowie drogi na statek. Inspektor i Grent szli przodem, żołnierze wlekli się z tyłu.

Skręcił w krzaki. Biegł cichutko, aż znalazł się naprzeciw inspektora. Wymierzył, jego palec zacisnął się na spuście…

Ale przecież nie chciał zabijać Grenta. Miał popełnić tylko jedno morderstwo.

Pobiegł naprzód, wyprzedził całą grupę i wyszedł na drogę: Broń trzymał w pogotowiu.

— O co chodzi? — spytał inspektor.

— Nie ruszać się — rozkazał Tom. — Rzućcie broń i cofnijcie się.

Żołnierze poruszali się jak w szoku. Jeden po drugim odkładali broń i odchodzili pod krzaki. Grent został na miejscu.

— Co ty wyprawiasz, chłopcze? — zapytał.

— Jestem tutejszym przestępcą — odparł dumnie Tom. Mam zamiar zabić inspektora. Proszę się odsunąć.

— Przestępcą? — Grent przyglądał mu się zdumiony. — Więc to o tym plótł burmistrz.

— Wiem, że od dwustu lat nie popełniono tu morderstwa wyjaśnił Tom. — Ale zaraz to zmienię. Z drogi!

Grent odskoczył z linii ognia. Inspektor pozostał sam. Stał, kołysząc się lekko.

Tom wymierzył, starając się skupić na tym, jak spektakularne będzie to przestępstwo i jakie przyniesie społeczne korzyści. Wciąż jednak miał przed oczami rozciągniętego na ziemi inspektora, jego otwarte zaszklone oczy, zesztywniałe ręce, wykrzywione usta, nozdrza nie wciągające i nie wypuszczające powietrza, serce, które nie bije.

Próbował zmusić swój palec, by nacisnął spust. Lecz choć mózg był w pełni świadom konieczności przestępstwa, to ręka miała swoje zdanie.

— Nie potrafię! — krzyknął. Cisnął karabin i pognał w las. Inspektor chciał wysłać grupę poszukiwawczą i powiesić Toma na miejscu, lecz Grent był innego zdania. Nowe Delaware było całe pokryte lasem. Dziesięć tysięcy ludzi nie zdołałoby schwytać zbiega, gdyby nie chciał zostać schwytany.

Zbliżył się burmistrz i kilku mieszkańców wioski, ciekawych przyczyn zamieszania. Żołnierze otoczyli inspektora i Grenta. Stali z bronią w pogotowiu, a ich twarze były poważne i groźne.

Burmistrz wszystko wytłumaczył. Brak przestępstw w wiosce, świadczący o odejściu od cywilizacji. Zadanie powierzono Tomowi. I jak im było wstyd, że nie potrafił go wypełnić.

— A dlaczego wyznaczyliście akurat tego człowieka? — zdziwił się Grent.

— Pomyślałem sobie — wyjaśnił burmistrz — że jeśli ktokolwiek sobie z tym poradzi, to na pewno Tom. Wie pan, on jest rybakiem. To krwawa robota.

— A więc nikt inny nie potrafiłby zabić?

— Żaden z nas nie doszedłby nawet tak daleko, jak Tom przyznał smutnie burmistrz.

Grent i inspektor popatrzyli na siebie, potem na żołnierzy. Ci spoglądali, na mieszkańców wioski ż podziwem i szacunkiem. Zaczęli szeptać coś między sobą.

— Baczność! — ryknął inspektor. — Lepiej się stąd zabierajmy — dodał cicho, zwracając się do Grenta. — Ludzie w naszej armii, którzy nie potrafią zabijać…

— Morale — mruknął Grent i zadrżał. — Możliwość zarażenia. Jeden człowiek na kluczowej pozycji zagraża statkowi, może nawet całej flocie, bo nie potrafi wystrzelić. Nie warto ryzykować.

Nakazali powrót na statek. Żołnierze maszerowali jakby wolniej niż normalnie. Oglądali się na wioskę i szeptali między sobą, mimo że inspektor wykrzykiwał rozkazy.

Mały, stateczek wystartował w ogniu dysz. Po chwili zniknął we wnętrzu wielkiego statku. A potem wielki statek odleciał. Krawędź ogromnego, wodniście czerwonego słońca zniżyła się tuż nad horyzont.

— Możesz już wyjść — zawołał burmistrz. Tom wynurzył się z krzaków, gdzie się krył, obserwując wszystko.

— Zawaliłem — powiedział żałośnie.

— Nie miej do siebie żalu — pocieszył go Billy Malarz. To było nie do zrobienia.

— Chyba nie — przyznał burmistrz, kiedy wracali już do wioski. — Miałem nadzieję, że może ci się uda. Nie można mieć do ciebie pretensji. Nie ma tu nikogo, kto potrafiłby wykonać tę pracę przynajmniej równie dobrze.

— Co zrobimy z tymi budynkami? — zainteresował się Billy Malarz wskazując na więzienie, pocztę, kościół i małą czerwoną szkółkę.

Burmistrz na chwilę zamyślił się głęboko.

— Już wiem — oświadczył. — Zbudujemy plac zabaw dla dzieci. Huśtawki, zjeżdżalnie, piaskownice i wszystko inne.

Jeszcze jeden plac zabaw? — zdziwił się Tom. — Pewno. Dlaczego nie? Oczywiście, nie było żadnych powodów.

— Chyba nie będzie mi już potrzebne — rzekł Tom, podając burmistrzowi zezwolenie przestępcze.

— Nie, chyba nie — zgodził się burmistrz. Patrzyli z goryczą, jak darł dokument na strzępki. — No cóż, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Po prostu to nie wystarczyło.

— Miałem szansę — mruknął Tom. — I zawiodłem was wszystkich.

— To nie twoja wina, Tom — Billy Malarz położył mu dłoń na ramieniu. — Zresztą, to nie jest niczyja wina. To efekt tego, że przez dwieście lat pozostawaliśmy z dala od cywilizacji. Pomyślcie, ile czasu potrzebowała Ziemia, żeby się ucywilizować. Tysiące lat. A my próbowaliśmy to załatwić w dwa tygodnie.

— Trudno, musimy dalej być nieucywilizowani — stwierdził burmistrz tonem, który miał być żartobliwy.

Tom ziewnął, pomachał im i poszedł do domu, by odespać zaległości. Przed wejściem spojrzał jeszcze w nocne niebo. Gęste, ciężkie chmury o czarnych obrzeżach zbierały się nad wioską. Pora deszczów była coraz bliżej. Niedługo znowu będzie mógł łowić.

Właściwie dlaczego nie wyobraził sobie inspektora jako ryby? Był zbyt zmęczony, by zastanowić się, czy byłby to rozsądny motyw. Zresztą, i tak już było za późno. Ziemia, a wraz z nią cywilizacja oddaliła się i uciekła na kto wie, ile jeszcze stuleci.

Tej nocy spał niespokojnie.

Загрузка...