Fredric Brown Zwariowana planeta

Nawet gdy człowiek już do tego przywyknie, zdarza się, że nerwy odmawiają posłuszeństwa. Choćby tego rana… Jeśli to w ogóle można nazwać ranem. Bo tak naprawdę to była noc. Ale cóż, na Placydzie posługujemy się czasem ziemskim, bo czas miejscowy byłby tak pomylony jak wszystko na tej zwariowanej planecie. Najpierw mielibyśmy sześciogodzinny dzień, potem dwugodzinną noc, potem piętnastogodzinny dzień, potem jednogodzinną noc, potem… A, mniejsza z tym. Dość że niemożliwe jest zachowanie jakiejkolwiek rachuby czasu na planecie, która miota się jak oślepiony nietoperz, krążąc po orbicie przypominającej kształtem ósemkę, dokoła dwu niejednakowych słońc, które z kolei wirują jedno dookoła drugiego tak szybko i stosunkowo tak niedaleko siebie, że ziemscy astronomowie brali je za jedną gwiazdę aż do chwili, gdy przed dwudziestu laty wylądowała tu ekspedycja Blakesleya.

Rozumiecie, czas obrotu Placyda dokoła osi nie mieści się całkowitą liczbę razy w okresie jego obiegu po orbicie, a w połowie drogi pomiędzy dwoma słońcami znajduje się tak zwane pole Blakesleya, przestrzeń, w której promienie świetlne zmniejszają wielokrotnie swoją szybkość i pozostają w tyle, i… no… Jeśli nie czytaliście sprawozdania Blakesleya, chwyćcie się czegoś, zanim wam to powiem. Otóż Placyd jest jedyną znaną planetą, która sama sobie potrafi zaćmić obydwa słońca naraz, która co czterdzieści godzin pędzi na zderzenie z samą sobą, a potem samą siebie goni. Trudno wam się dziwić. Ja też w to nie wierzyłem i mało nie umarłem ze strachu, kiedy po raz pierwszy stanąłem na Placydzie i przyglądałem się, jak drugi identyczny Placyd pędzi nam naprzeciw i lada chwila nastąpi nieuniknione zderzenie. A przecież znałem sprawozdanie Blakesleya i wiedziałem, na czym polega zjawisko, którego jestem świadkiem. Mimo to doświadczyłem podobnych emocji jak widzowie pierwszych filmów, kiedy kamerę ustawiano przed nadjeżdżającym pociągiem i potem sala, widząc lokomotywę, która zaraz wpadnie w tłum, doznawała nieprzepartej chęci ucieczki, chociaż każdy doskonale wiedział, że naprawdę nie ma przed nim żadnej lokomotywy.

Ale zacząłem od owego rana. Otóż siedziałem przy swoim biurku, na którym rosła bujna zielona trawa, a pod nogami miałem — tak mi się przynajmniej zdawało — falującą taflę wody. Tylko że ta woda wcale nie była mokra. W trawie na biurku stała różowa doniczka, z której wystawała wetknięta nosem jaskrawozielona saturnijska jaszczurka. To w każdym razie widziałem, bo rozsądek mówił mi, że jest to po prostu mój kałamarz i pióro. Obok leżała makatka z wyhaftowanym równiutko napisem: Boże, miej w opiece nasz dom! Naprawdę był to radiogram, który właśnie nadszedł z Ziemskiego Centrum Eksploracji. Nie wiedziałem, o czym jest w nim mowa, gdyż przyszedłem do biura, kiedy znajdowaliśmy się już pod działaniem pola Blakesleya. Jednak wiedziałem oczywiście, że na pewno treści jego nie stanowią słowa: Boże, miej w opiece nasz dom!, które odczytałem na makatce. Ale było mi w tej chwili najzupełniej obojętne, o czym naprawdę jest mowa w radiogramie. Byłem wściekły i miałem już tego wszystkiego powyżej czubka głowy.

Może jednak lepiej będzie, jak wyjaśnię wszystko od początku. Placyd przecina to tak zwane pole Blakesleya, leżące w połowie drogi między Argylem I i Argylem II, dwoma słońcami, dokoła których zatacza ósemki. Ma to jakieś swoje naukowe wyjaśnienie, ale nie sposób go podać samymi słowami, bez zastosowania formuł matematycznych. W skrócie jednak wszystko sprowadza się do tego, że Argyl I zbudowany jest z materii, a Argyl II z antymaterii i pomiędzy nimi rozciąga się owo dość znacznych rozmiarów pole, w którym promienie świetlne zwalniają mniej więcej do szybkości dźwięku i pozostają w tyle. Skutek jest taki, że jeśli jakieś ciało porusza się z szybkością większą niż dźwięk — a tak właśnie jest w wypadku Placyda — to obraz tego ciała staje się dostrzegalny dopiero wówczas, gdy ono samo dawno nas już minęło. Potrzeba całych dwudziestu sześciu godzin, ażeby obraz Placyda przebrnął przez pole Blakesleya. Przez ten czas prawdziwy Placyd zdążył już okrążyć jedno ze swoich słońc i w drodze powrotnej natyka się na swój własny obraz. W pewnym miejscu dwa obrazy poruszające się w dwu przeciwnych kierunkach znajdują się w takiej pozycji, że w polu pomiędzy nimi następuje zaćmienie obydwu słońc. Nieco dalej Placyd pędzi ku niechybnemu zderzeniu z samym sobą, przyprawiając o śmiertelne przerażenie każdego obserwatora, nawet jeśli jest on w pełni świadomy istoty zjawiska, które rozgrywa się przed jego oczyma. Poczekajcie, wytłumaczę wam to inaczej, jeśli jeszcze nie dostaliście zawrotu głowy. Wyobraźcie sobie, że pędzi wam naprzeciw staroświecka lokomotywa, tyle tylko że porusza się z szybkością znacznie większą od szybkości dźwięku. Gdy jest od was w odległości mili, wydaje przeraźliwy gwizd. Ale dopiero kiedy was minie i zniknie, dopiero wówczas ten gwizd dobiegnie do was z tego miejsca oddalonego o milę, w którym lokomotywy nie ma już od świętej pamięci. Będzie to złudzenie słuchowe wywołane przez ciało poruszające się z szybkością większą od dźwięku. Otóż to, co wam przed chwilą opisałem, jest złudzeniem wzrokowym, wywołanym przez ciało niebieskie krążące po orbicie w kształcie ósemki z szybkością większą od własnego obrazu.

Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Ostatecznie można się zamknąć w domu i w ten sposób uniknąć przykrych sensacji, jakich dostarczają zaćmienia i pozorne zderzenia. Ale nie da się uniknąć objawów psychofizycznych, jakie oddziaływanie pola Blakesleya wywołuje w organizmie ludzkim. Owe doznania psychofizyczne to znowu coś innego. Pole Blakesleya mianowicie działa jakoś zakłócająco na nerwy wzrokowe czy też na ośrodki mózgowe, z którymi te nerwy są połączone i trochę to przypomina działanie niektórych narkotyków. Dość że człowiek ma… niezupełnie można to nazwać halucynacjami, bo na ogół nie tyle widzi się przedmioty, których nie ma, ile przedmioty rzeczywiście istniejące, które przybierają złudne fantastyczne kształty.

Na przykład teraz. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że biurko, przy którym siedzę, bynajmniej nie jest porośnięte trawą, lecz po prostu pokryte szkłem; że pod nogami mam zwykłą płytę z plastiplatu, a nie falującą taflę wodną; że na biurku przede mną stoi nie różowa doniczka z saturnijską jaszczurką, tylko staroświecki dwudziestowieczny kałamarz z wetkniętym piórem; i że makatka z napisem: Boże, miej w opiece nasz dom! jest radiogramem na zwykłym radiotypowym papierze. Mogłem się o tym ponad wszelką wątpliwość przekonać za pomocą dotyku, gdyż pole Blakesleya oddziałuje tylko na zmysł wzroku.

Oczywiście, można po prostu zamknąć oczy. Ale normalnie nie robi się tego, bo nawet przy pełnym nasileniu zjawiska Blakesleya wzrok pozwala się jednak z grubsza rozeznać w odległości i rozmiarach przedmiotów, a jeśli ponadto człowiek znajduje się w znajomym otoczeniu, pamięć i rozsądek powiedzą mu, co naprawdę ma przed oczami.

Tak więc kiedy drzwi się otwarły i stanął w nich potwór o dwóch głowach, wiedziałem, że jest to Reagan. Reagan nie jest potworem o dwóch głowach, ale poznałem go po krokach.

— No co, Reagan? — zagadnąłem.

— Szefie, hala maszyn drży w posadach — powiedział dwugłowy potwór. — Zdaje się, że będziemy musieli złamać przepisy i wziąć się do roboty, mimo że jesteśmy w polu Blakesleya.

— Ptaki?

Potwór kiwnął obydwiema głowami.

— Yhm. Latają i latają. Wygląda na to, że podziurawiły już fundamenty jak sito. Chyba trzeba je będzie znowu wzmocnić betonem. Jak pan myśli, te nowe pręty ze specjalnego stopu, które „Arka” ma przywieźć, pomogą, co?

— Jasne! — skłamałem. Zapomniałem na moment o działaniu pola Blakesleya i odwróciłem się, żeby spojrzeć na zegar. Ale w miejscu, gdzie powinien się znajdować, wisiał na ścianie wieniec pogrzebowy z białych lilii. — A już miałem nadzieję, że fundamenty wytrzymają, dopóki nie dostaniemy tych prętów. „Arka” powinna tu być lada chwila. Pewnie depczą nam po piętach i czekają tylko, żebyśmy wyszli z tego cholernego pola. Jak myślisz, nie moglibyśmy poczekać, aż tu…

Przerwał mi przeciągły łoskot.

— O, śmiało możemy poczekać — powiedział Reagan. — Hala maszyn już poszła, teraz nie mamy się już co spieszyć.

— Nie było nikogo w środku?

— Nie. Ale jeszcze sprawdzę.

Wybiegł.

Takie właśnie jest życie na tej planecie. Miałem już tego dość. Miałem już tego wszystkiego powyżej czubka głowy. Czekając na powrót Reagana, powziąłem postanowienie.

Zjawił się jako niebieskawy mówiący kościotrup.

— W porządku, szefie — zameldował. — Nie było nikogo w środku.

— Maszyny bardzo pogruchotane?

Roześmiał się.

— Co to można wiedzieć? Może pan potrafi odróżnić całą tokarkę od połamanej, jak pan widzi nadymanego konia w czerwone cętki? Bo ja nie. Wie pan, szefie, jak pan teraz wygląda?

— Nie waż mi się mówić, bo wylecisz z posady!

Sam nie wiem, czy powiedziałem to serio, czy nie. Ale w każdym razie nie ulega wątpliwości, że z moimi nerwami jest źle. Otworzyłem szufladę biurka, wrzuciłem makatkę z napisem Boże, miej w opiece nasz dom! i zatrzasnąłem szufladę z powrotem. O, dość tego! To zwariowana planeta ten cały Placyd i jak człowiek posiedzi tu za długo, sam gotów dostać pomieszania zmysłów. Co dziesiąty pracownik Ziemskiego Centrum Eksploracji po roku albo dwóch pobytu tutaj idzie na kurację do szpitala dla nerwowo chorych. A ja jestem na Placydzie już prawie trzy lata. Mój kontrakt dobiega końca. Zdecydowałem się.

— Reagan — powiedziałem.

Reagan właśnie ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się.

— Co, szefie?

— Reagan — powtórzyłem. — Nadasz zaraz radiogram do Centrali. Niedługi, wszystkiego dwa słowa. Uważasz? „Zgłaszam rezygnację”.

— Dobra, szefie. — Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Poprawiłem się na krześle i zamknąłem oczy, żeby pomyśleć. Stało się. Jeśli nie pobiegnę zaraz za Reaganem i nie zatrzymam radiogramu, sprawa będzie nieodwołalnie przesądzona. Pod tym względem nie ma żartów z tymi w Centrali — tak w ogóle nie są małostkowi, ale jak już raz ktoś złoży prośbę o zwolnienie, nie ma mowy, żeby pozwolili się wycofać. To żelazna zasada i, trzeba przyznać, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto słuszna, jeśli chodzi o służbę międzyplanetarną i międzygalaktyczną. W takiej służbie każdy musi pracować z całym zapałem, żeby była z niego pociecha, a jak tylko zacznie mieć jakieś zastrzeżenia, traci oczywiście zacięcie do pracy.

Wiedziałem, że już lada chwila powinniśmy wyjść z pola Blakesleya, ale wciąż jeszcze siedziałem z zamkniętymi oczami. Chciałem mieć pewność, że jak je otworzę i spojrzę na zegar, zobaczę zegar, a nie coś, w co mu się akurat spodoba przemienić. Siedziałem więc z zamkniętymi oczami i rozmyślałem.

Czułem lekką urazę do Reagana, że wiadomość o mojej rezygnacji nie wywarła na nim tak zupełnie żadnego wrażenia. Znaliśmy się już przecież od dziesięciu lat i mógłby chyba wyrazić przynajmniej ubolewanie, że odchodzę. Ma się rozumieć, jest całkiem prawdopodobne, że awansują go na moje stanowisko, ale nawet jeśli na to liczy, mógłby się zachować trochę bardziej dyplomatycznie… Mógłby przynajmniej… Och, przestań się już nad sobą rozczulać, powiedziałem sobie. Koniec z Placydem, koniec z Centrum Eksploracji, wrócisz na Ziemię, jak tylko cię zwolnią, poszukasz sobie zajęcia, zaangażujesz się pewnie znów jako belfer…

Swoją drogą, nie spodziewałem się tego po Reaganie. Studiował u mnie w Terropolis, a potem, jak skończył politechnikę, to ja wystarałem mu się o tę posadę na Placydzie, doskonałą posadę dla takiego młodego człowieka — zastępca administratora planety o blisko tysiącu mieszkańców to nie byle co. Jeśli chodzi o ścisłość, to i ja mam wysokie stanowisko jak na swój wiek — skończyłem dopiero trzydzieści jeden lat. Tak, wspaniałe stanowisko, tylko że człowiek nawet domu nie jest w stanie postawić, bo zaraz wszystko się wali i… Och, skończyłbyś raz z tymi żalami, powiedziałem sobie. Sprawa jest przesądzona, wracasz na Ziemię do belferki. Zapomnij o tym, co było.

Nagle poczułem zmęczenie. Położyłem ręce na biurku, oparłem o nie głowę i zdrzemnąłem się.

Poderwałem się na odgłos kroków za drzwiami — nie były to kroki Reagana. Nasilenie pola Blakesleya musiało tymczasem zmaleć, bo ujrzałem nie żadnego potwora, lecz płomiennowłosą kobietę. Oczywiście, nie mogła to być naprawdę kobieta. Na Placydzie jest wprawdzie trochę kobiet, przeważnie żony członków personelu technicznego, ale…

— Nie poznaje mnie pan? — odezwała się przybyła.

Najwidoczniej była to jednak kobieta. Głos był ponad wszelką wątpliwość kobiecy — i bardzo przyjemny. Przy tym jakby skądś znajomy.

— Też pytanie… Jak mam poznać, kiedy znajdujemy się w polu…

Kącikiem oka dostrzegłem nagle zegar nad jej ramieniem, zegar, a nie wieniec pogrzebowy lub kukułcze gniazdo. Momentalnie zdałem sobie sprawę, że wszystko w pokoju ma normalny wygląd. A więc wyszliśmy już z pola Blakesleya i to, co widzę, jest rzeczywiste.

Popatrzyłem jeszcze raz na przybyłą. A więc to naprawdę rudowłosa kobieta, pojąłem. I nagle poznałem ją, chociaż zmieniła się, i to bardzo. Trzeba przyznać, że na lepsze, jakkolwiek Miguela Rez była bardzo ładną dziewczyną już wówczas, kiedy studiowała u mnie botanikę pozaziemską na politechnice w Terropolis cztery… nie, pięć lat temu. Tak, już wówczas była bardzo ładna. Teraz zaś — piękna. Oszałamiająco piękna. Jak to możliwe, że dotychczas nie zaangażowano jej do telefilmu? A może i zaangażowano? Bo cóż tutaj ma do roboty? Musiała przed chwilą przybyć „Arką”, tylko… Nagle zdałem sobie sprawę, że gapię się na nią jak dureń. Poderwałem się tak gwałtownie, że o mały włos byłbym runął na biurko.

— Panna Rez! Oczywiście… że panią… poznaję… — jąkałem się. — Niech pani siada. Jak pani się tutaj dostała? Zniesiono wreszcie ograniczenia i przyjechała pani do kogoś w odwiedziny, tak?

Roześmiała się i potrząsnęła głową.

— Nie, nie przyjechałam do nikogo w odwiedziny. Po prostu przeczytałam w gazecie, że Centrum poszukuje sekretarki technicznej dla pana, zgłosiłam się i zostałam zaangażowana. Oczywiście, jeśli pan nie będzie miał nic przeciwko temu. Przyjechałam na miesiąc na próbę.

— To wspaniale… — wydusiłem. Był to szczyt wstrzemięźliwości z mojej strony. Zabrałem się do rozwijania tej przykrótkiej wypowiedzi. — To cudownie…

Usłyszałem czyjeś chrząknięcie. Obejrzałem się. W drzwiach stał Reagan. Tym razem już nie potwór o dwóch głowach ani niebieski kościotrup. Po prostu Reagan.

— Przyszła odpowiedź na ten radiogram — powiedział.

Przeszedł przez pokój i położył ją na biurku. Spojrzałem. Załatwione. 19 sierpnia, przeczytałem. Przelotna, szalona nadzieja, że może jednak nie przyjmą mojej rezygnacji, runęła jak domy zwalane przez ptaki widgie. Odpowiedź była równie sucha jak prośba.

Dziewiętnastego sierpnia, a więc za następnym nawrotem „Arki”. No, no, naprawdę cenią czas — i mój, i swój. Za cztery dni!

— Uważałem, że pewno pan ciekaw odpowiedzi, co, szefie? — rzucił Reagan.

— Tak. — Łypnąłem na niego. — Dziękuję.

Więc jednak nie dostaniesz tego awansu, bratku, pomyślałem nie bez szczypty złośliwej radości; może nawet więcej niż szczypty. Na pewno daliby od razu znać, gdybyś miał objąć moje obowiązki. Widocznie przyślą kogoś najbliższym kursem „Arki”.

Ale nie powiedziałem tego na głos, ogłada towarzyska była we mnie mimo wszystko zbyt głęboko zakorzeniona. Powiedziałem tylko:

— Panno Miguelo, może pani pozwoli przedstawić sobie…

Popatrzyli na siebie i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Przypomniałem sobie. Oczywiście, przecież Reagan i Miguela byli na tym samym roku politechniki w Terropolis; razem z nimi studiował również brat Migueli, Ignacio. Tyle tylko że nikt nie nazywał wówczas pary rudowłosych bliźniaków Miguelą i Ignaciem. Mówiło się o nich po prostu — Ig i Miga.

— Spotkaliśmy się z Migą, jak tylko wysiadła z „Arki”. — Reagan zdusił śmiech. — Wytłumaczyłem jej, gdzie ma pana szukać. Nie było pana na miejscu, gdy „Arka” wylądowała.

— Dziękuję. Przyszły te pręty wzmacniające?

— Chyba tak. Wyładowali jakieś skrzynie. Spieszyli się cholernie i już odlecieli. Chrząknąłem.

— No, to pójdę obejrzeć te pręty. Chciałem tylko, szefie, pokazać ten radiogram. Uważałem, że się pan ucieszy z dobrej wiadomości. — Reagan odwrócił się i wyszedł, odprowadzony moim złym spojrzeniem. A to judasz. A to…

— Chciałby pan pewnie, żebym się zaraz zabrała do pracy? — zapytała Miguela. Opanowałem się i uśmiechnąłem z wysiłkiem.

— Skądże znowu. Musi się pani najpierw trochę rozejrzeć. Zobaczyć, jak tutaj żyjemy, zaaklimatyzować się trochę na Placydzie. Chce pani, pójdziemy do miasteczka napić się czegoś?

— Pewnie.

Ruszyliśmy ścieżką w stronę niewielkiego skupiska domków. Wszystkie były małe, parterowe, jak pudełka.

— Przyjemnie tutaj… u was — powiedziała Miguela. — Czuję się tak lekko, zupełnie jakbym płynęła w powietrzu. Jaka tu właściwie jest siła ciężkości?

— Zero siedemdziesiąt cztery. To znaczy, jeśli na Ziemi ważyła pani… no, sześćdziesiąt kilo, to tutaj waży pani jakieś czterdzieści pięć. Nawiasem mówiąc, bardzo pani z tym do twarzy.

Roześmiała się.

— Och, panie profesorze! Dziękuję za komplement… Tylko że właściwie… nie jest pan już profesorem. Jest pan teraz moim szefem. Powinnam pewnie mówić: panie szefie.

— A nie wolałaby pani mówić mi po prostu Phil, panno Miguelo?

— Ale pod warunkiem, że pan będzie… że będziesz mnie nazywał Migą. Nie znoszę Migueli, tak samo jak Ig nie znosi Ignacia.

— A jak tam Ig?

— Dziękuję. Ma asystenturę na politechnice, ale nie bardzo mu to odpowiada. — Popatrzyła przed siebie, na zabudowania miasteczka. — Nie rozumiem, dlaczego budujecie tyle maleńkich domków zamiast postawić kilka większych?

— Dlatego że żywot budynku na Placydzie trwa przeciętnie jakieś trzy tygodnie. I nigdy nie wiadomo, kiedy który się zawali i czy akurat nie będzie kogoś wewnątrz. To nasz najpoważniejszy problem. Radzimy sobie w ten sposób, że budujemy domki możliwie małe i lekkie, z wyjątkiem fundamentów, które powinny być jak najsolidniejsze. Dzięki temu nikt dotąd nie doznał poważniejszych obrażeń na skutek zawalenia się domku, ale… O, czujesz?

— Jakieś drgania? Co to, trzęsienie ziemi?

— Nie. Stado ptaków.

— Stado ptaków?

Nie mogłem pohamować śmiechu na widok jej miny.

— Tak, zwariowana planeta ten nasz Placyd. Pamiętasz, przed chwilą powiedziałaś, że czujesz się tak lekko, jakbyś płynęła w powietrzu. W pewnym sensie tak jest naprawdę. Widzisz, Placyd to jedno z tych wyjątkowych ciał niebieskich, które oprócz normalnej materii zawierają materię ciężką. Materię o naruszonej strukturze molekularnej, tak ciężką, że nie uniosłabyś małego kamyczka o takiej konsystencji. Całe jądro Placyda jest uformowane z materii ciężkiej i dlatego właśnie taka mała planeta, o powierzchni wszystkiego dwa razy większej od powierzchni Manhattanu, ma siłę ciężkości równą mniej więcej trzem czwartym siły ciężkości Ziemi. W dodatku na owym ciężkim jądrze istnieją jakieś formy życia, życia zwierzęcego, pozbawionego inteligencji. Między innymi żyją tam ptaki o strukturze molekularnej podobnej do struktury jądra, tak gęstej, że normalną materię przemieszczając się równie łatwo jak my przez powietrze. Po prostu fruwają w niej, tak jak ptaki ziemskie fruwają w powietrzu. Z ich punktu widzenia my spacerujemy właśnie po powierzchni atmosfery Placyda.

— I to ich przelot powoduje drgania, od których zawalają się domy?

— I owszem, ale nie to jest jeszcze najgorsze… Dziurawią fundamenty, bez względu na to, z czego je robimy. Wszystkie materiały, jakimi rozporządzamy, to dla nich po prostu gaz. Przez żelazo czy stal przelatują z taką samą łatwością jak przez piasek albo glinę. Właśnie otrzymaliśmy z Ziemi transport jakiegoś specjalnie twardego stopu, no, te pręty, o które pytałem Reagana… Ale jeśli mam być szczery, bardzo wątpię, czy to coś pomoże.

— A czy te ptaki nie są niebezpieczne? To znaczy, pomijając już to, że wywracają domy, czy nie zdarza się, że taki ptak z rozpędu wyleci z ziemi i wzbije się trochę w powietrze? I jak akurat napotka kogoś na swojej drodze, to po prostu przeleci przez niego?

— Tak, teoretycznie mogłoby się to zdarzyć. Ale się nie zdarza. Widzisz, one nigdy nie podlatują bliżej jak na parę cali do powierzchni gruntu. Muszą mieć jakiś zmysł, który je ostrzega, że zbliżają się do skraju swojej atmosfery. Coś takiego jak z nietoperzami. Wiesz naturalnie, że nietoperze potrafią latać w zupełnej ciemności i nigdy na nic nie wpadną.

— Tak, mają coś takiego jak radar.

— Zupełnie jak radar, tylko że posługują się falami dźwiękowymi, a nie radiowymi. Otóż ptaki widgie muszą mieć podobny zmysł, tylko wyczulony na inne niebezpieczeństwo: atmosferę Placyda, która jest dla nich czymś takim jak dla nas próżnia. Tak, są zbudowane z ciężkiej materii i nie mogłyby fruwać ani w ogóle żyć w powietrzu, tak jak ziemskie ptaki nie mogłyby żyć ani fruwać w próżni.

Byliśmy już w miasteczku. Kiedy usiedliśmy przy stoliku, każde z koktajlem w ręku, Miguela napomknęła o swoim bracie:

— Wiesz co, Phil? Ig ma już dosyć tego belfrowania na politechnice. Nie mógłbyś przypadkiem wystarać się dla niego o jakieś zajęcie na Placydzie?

— Już od dłuższego czasu molestuję Centralę o drugiego zastępcę. Jest masa roboty od czasu, jak powiększyliśmy obszar upraw. Reagan nie może sobie dać rady. Zobaczę…

Jej twarz rozpromieniła się z radości. A ja właśnie przypomniałem sobie, że przecież wszystko skończone. Złożyłem prośbę o zwolnienie i moje rekomendacje znaczą dla tych w Centrali akurat tyle, co zdanie ptaka widgie. Dokończyłem niepewnie:

— Zobaczę… Może da się coś zrobić…

— Dziękuję, Phil.

Moja dłoń leżała obok kieliszka na stole i nagle poczułem na niej dłoń Migueli. Tak, wiem, jakie to banalne powiedzieć, że przeszedł po mnie jakby prąd elektryczny. Ale tak właśnie było. Wstrząs był nie tylko fizyczny, ale i psychiczny, bo w tym jednym krótkim momencie zdałem sobie sprawę, że jestem w niej zadurzony po uszy. Zwaliło się to na mnie bardziej niespodzianie, niż walą się domy na Placydzie. Aż tchu mi zabrakło z wrażenia. Nie patrzyłem w twarz Migueli, ale sądząc po sposobie, w jaki ścisnęła na ułamek sekundy moją dłoń, a potem gwałtownym ruchem cofnęła rękę, jak gdyby dotknęła ognia, musiała i ona poczuć ten prąd.

Podniosłem się nieco chwiejnie i zaproponowałem, żebyśmy wracali. Cóż za idiotyczna sytuacja! Że też musiało to przyjść akurat teraz, kiedy złożyłem rezygnację i pozbawiony jestem jakiejkolwiek racji istnienia — materialnej i niematerialnej. Pan Bóg mi rozum odebrał i spaliłem za sobą wszystkie mosty. Tak, wszystkie mosty, bo nie byłem nawet pewien, czy przyjmą mnie gdzieś na belfra. Ziemskie Centrum Eksploracji jest najbardziej wpływową instytucją we wszechświecie i lubi wtykać nos we wszystko. Jeżeli wpiszą mnie na czarną listę, to… W drodze powrotnej pozostawiłem rozmowę trosce Migueli; sam miałem ciężki orzech do zgryzienia. Powinienem był powiedzieć jej całą prawdę, ale jakoś nie chciała mi przejść przez gardło.

Pomiędzy jedną monosylabiczną odpowiedzią a drugą próbowałem uporać się ze swoim problemem. Aż w końcu uległem. A może wyszedłem zwycięsko. Nie powiem jej. Dopiero przed samym przybyciem „Arki”… Aż do tego czasu będę udawał, że wszystko jest w porządku, że nic nadzwyczajnego nie zaszło. Pozostawię sobie tę szansę, żeby się przekonać, czy Miguela żywi do mnie choć odrobinę cieplejszego uczucia. Pozostawię sobie tę ostatnią szansę. Cztery dni…

Dopiero wtedy, dopiero jeżeli w ciągu tych czterech dni okaże się, że Miguela żywi dla mnie podobne uczucia jak ja dla niej, powiem jej, jakim byłem durniem, i powiem, że pragnąłbym… że całym sercem pragnę… Nie, nie pozwolę jej wrócić ze sobą na Ziemię, nawet jeśli będzie chciała, nie pozwolę jej wrócić, dopóki nie zacznie mi świtać przynajmniej jakaś nadzieja. Mogę jej powiedzieć tylko tyle, że kiedy dopracuję się z powrotem jakiegoś stanowiska… W końcu mam przecież dopiero trzydzieści jeden lat i mogę…

Coś w tym guście.

W biurze czekał na mnie Reagan zły jak osa.

— Te bałwany z Wydziału Zaopatrzenia znowu wszystko pokiełbasiły! — wybuchnął. — Te skrzynie, w których miały być pręty wzmacniające…

— No, co te skrzynie?

— A, nic. Są po prostu puste. Coś musiało nawalić w maszynach, które pakowały, a te jołopy nawet nie raczyły tego zauważyć.

— Jesteś pewny, że właśnie w tych skrzyniach miały być pręty wzmacniające?

— Pewnie, że jestem. Wszystko inne przyszło. Zresztą i według specyfikacji w tych skrzyniach powinny być pręty stalowe.

Przesunął palcami po zmierzwionych włosach i to, jeszcze bardziej niż zwykle, upodobniło go do szkockiego teriera.

Skrzywiłem się.

— A może to niewidzialna stal?

— Tak, niewidzialna, niewyczuwalna dotykiem i pozbawiona ciężaru. Mogę wysłać radiogram w tej sprawie?

— Rób, co chcesz. Albo nie, poczekaj tutaj chwilę. Pokażę tylko Migueli, gdzie może się rozgościć, i zaraz wracam. Chcę z tobą porozmawiać. Zaprowadziłem Miguelę do najlepszego z wolnych domków w pobliżu głównej siedziby filii Centrum. Podziękowała mi jeszcze raz za to, że obiecałem pomyśleć o Igu. Wracając do biura czułem, że upadłem niżej, aniżeli fruwają ptaki widgie.

— No co, szefie? — zagadnął mnie Reagan.

— A propos tego radiogramu do Centrali — skrzywiłem się. — Tego, który kazałem ci wysłać dziś rano. Nie chcę, żebyś o nim mówił Migueli. Zachichotał cichutko.

— Chce jej pan sam powiedzieć, co? Dobra, trzymam buzię na kłódkę.

— Zaczynam teraz żałować, że go w ogóle wysyłałem — dorzuciłem z krzywym uśmieszkiem.

— Co? Ja tam się bardzo cieszę. To był taaaki pomysł.

Ruszył do drzwi. Całym wysiłkiem woli opanowałem się, żeby czymś za nim nie cisnąć.

Następnego dnia był wtorek, jeśli to ma jakieś znaczenie. Upamiętnił mi się jako dzień, w którym rozwiązałem jeden z dwóch podstawowych problemów Placyda. Ironia losu: dokonać tego w takim właśnie momencie, co? Dyktowałem akurat jakieś dane dotyczące rozwoju naszych kultur roślinnych. Aha, zapomniałem powiedzieć. Znaczenie Placyda we wszechświecie polega oczywiście na tym, że odkryto na nim pewne rośliny, które nie przyjmują się nigdzie indziej, a okazały się bardzo ważnym surowcem farmaceutycznym. Dyktowanie szło opornie, bo przede mną siedziała z ołówkiem w ręku Miguela i trudno mi się było skupić. Miguela uparła się, że rozpocznie pracę zaraz następnego dnia po przyjeździe.

I nagle, jak grom z jasnego nieba, moją oczadziałą głowę rozjaśnił ten pomysł. Przerwałem dyktowanie i zadzwoniłem po Reagana.

— Słuchaj, Reagan — powiedziałem, kiedy się zjawił. — Zamówisz zaraz pięć tysięcy ampułek asymilatora J-17. Niech się z tym pospieszą.

— Ależ, szefie, nie pamięta pan? Jużeśmy go próbowali. Myśleliśmy, że uchroni nas przed wpływem pola Blakesleya, ale okazało się, że nie działa na nerwy wzrokowe. Nie zapobiegał złudzeniom. Owszem, J-17 jest doskonały, jeśli chodzi o przystosowanie organizmu do niskich albo wysokich temperatur, albo…

— …albo do krótszych czy dłuższych okresów snu i czuwania — wpadłem mu w słowo. — O to właśnie chodzi, Reagan. Posłuchaj. Placyd krąży dookoła dwóch słońc i ma tak krótkie i nieregularne okresy dnia i nocy, że nigdy nie braliśmy ich poważnie. Zgadza się?

— Jasne, ale co to ma…

— Posłuchaj. Ponieważ na Placydzie nie ma żadnego logicznego następstwa dnia i nocy, zrobiliśmy się niewolnikami słońca tak odległego, że nie można go stąd dostrzec. Posługujemy się dobą dwudziestoczterogodzinną, a przegapiliśmy fakt, że w pole Blakesleya wchodzimy regularnie co dwadzieścia godzin. A przecież za pomocą asymilatora możemy się przystosować do doby dwudziestogodzinnej — sześć godzin snu, czternaście czuwania. W ten sposób każdy będzie mógł szczęśliwie przespać okres, kiedy wzrok płata człowiekowi figle. Będziemy sobie spali w szczelnie zaciemnionych pokojach, żeby nic nie widzieć, nawet jak się przypadkiem obudzimy. Po prostu, będzie więcej krótszych dni w roku i ludzie przestaną nam wariować. Powiedz mi, co w tym nielogicznego? Na twarzy Reagana malowało się zdumienie i zaskoczenie. Palnął się głośno otwartą dłonią w czoło.

— Takie proste, że aż trudno w to uwierzyć — powiedział. — Takie diablo proste, że tylko geniusz mógł na to wpaść. I pomyśleć, że człowiek tu od dwóch lat powoli wariuje, a rozwiązanie ma pod samym nosem, tylko że nie potrafi go dostrzec. Idę wysłać radiogram. — Ruszył do drzwi, ale zaraz zawrócił. — A jak zabezpieczyć fundamenty? Szybko, niech pan odpowie, póki jest pan w transie.

Roześmiałem się.

— Może za pomocą tych twoich niewidzialnych prętów? — odparłem.

— Wolne żarty — mruknął i zamknął za sobą drzwi.


Następnego dnia była środa. Machnąłem ręką na wszystkie zajęcia i wybrałem się z Miguelą na wycieczkę dokoła Placyda. Obejść Placyd to miła całodzienna wycieczka. Byłaby jeszcze rozkoszniejsza, gdyby nie myśl, że pozostał mi tylko jeden dzień z nią. W piątek koniec świata. Jutro „Arka” opuści Ziemię z ładunkiem J-17, który ma rozwiązać jeden z naszych najcięższych problemów, i — i z kimś, kogo Centrala wyznaczyła na moje miejsce. Wyjdzie z podprzestrzeni w bezpiecznej odległości od układu bliźniaczych Argylów, po czym włączy napęd rakietowy. W piątek będzie tutaj… i zabierze mnie z powrotem na Ziemię. Ale o tym starałem się nie myśleć.

Udawało mi się to aż do momentu, kiedy znaleźliśmy się z powrotem na terenie Centrum. Reagan powitał nas uśmiechem, który dzielił jego dobrze znajomą gębę na dwie horyzontalne połówki.

— Gratuluję, szefie — powiedział.

— Dziękuję. A można wiedzieć czego?

— Znalazł pan sposób zabezpieczenia budynków przed ptakami. Drugi problem rozwiązany.

— Tak?

— Tak. Prawda, Miga?

— Ależ on tylko żartował — Miguela miała minę równie głupią jak ja. — Kazał ci użyć tych niewidzialnych prętów, które przyszły w pustych skrzynkach.

Reagan znowu pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.

— Tylko mu się wydawało, że żartuje. Tego właśnie będziemy odtąd używać.

Niczego. Widzi pan, szefie, to było takie proste, że nigdy nam nie przyszło do głowy. Dopiero jak pan mi wczoraj powiedział, żeby użyć tych prętów z pustych skrzynek, zacząłem się nad tym zastanawiać. Stałem chwilę bez ruchu, po czym uczyniłem to samo, co Reagan poprzedniego dnia — palnąłem się otwartą dłonią w czoło.

Na twarzy Migueli wciąż malowało się zakłopotanie.

— Wydrążone fundamenty, rozumiesz? — powiedziałem. — Od czego ptaki widgie trzymają się z daleka, co? Od powietrza! Możemy teraz budować domy, jakie nam się żywnie podoba. Zamiast fundamentów pełnych damy dwie stalowe ścianki, a w środku zostawimy dużą pustą przestrzeń wypełnioną powietrzem. Będziemy mogli…

Urwałem w pół zdania. To już nie my będziemy mogli. Ci, co tu zostaną, będą mogli. A ja muszę się rozejrzeć za jakimś zajęciem na Ziemi.

Minął czwartek, nadszedł piątek.

Pracowałem do ostatniej chwili, bo to było jeszcze najlepsze. Z pomocą Reagana i Migueli sporządzałem spis materiałów budowlanych potrzebnych do realizacji naszych planów. W pierwszej kolejności postanowiliśmy zbudować dwupiętrowy gmach Centrum Międzyplanetarnego — jakieś czterdzieści izb. Spieszyliśmy się, bo Placyd był niedaleko pola Blakesleya, a nie sposób przecież wykonywać jakiejkolwiek papierkowej roboty, kiedy człowiek nie może nic przeczytać, a pisze tylko na wyczucie. Ale moja myśl krążyła ciągle wokół „Arki”. W końcu podniosłem słuchawkę i połączyłem się z radiooperatorem.

— Właśnie z nimi rozmawiałem — oznajmił mi. — Są już niedaleko naszego układu, ale nie zdążą, zanim wejdziemy w pole Blakesleya. Muszą poczekać. Będą tu, jak tylko wyjdziemy z pola.

— Dobra — rzuciłem. Rozwiała się nadzieja, że a nuż spóźnią się o dzień.

Wstałem i podszedłem do okna. Tak, byliśmy już bardzo niedaleko pola Blakesleya. Na północnej części nieboskłonu pojawił się drugi Placyd pędzący nam na spotkanie.

— Miga — odwróciłem się — chcesz zobaczyć?

Podeszła i stanęła obok mnie przy oknie. Patrzyliśmy obydwoje na niebo. I nagle zdałem sobie sprawę, że obejmuję ją ramieniem. Jak do tego doszło, nie wiem. Nie cofnąłem jednak ręki. Ona także się nie odsunęła. Z tyłu doszło nas chrząknięcie Reagana.

— To ja pójdę. Zaniosę radiooperatorowi na razie tę część spisu. Niech zacznie nadawać, jak tylko wyjdziemy z pola Blakesleya. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Wydawało mi się, czy też Miguela rzeczywiście przysunęła się bliżej?

Patrzyliśmy obydwoje na Placyda, który pędził w naszym kierunku.

— To cudowne, Phil — powiedziała.

— Tak — potwierdziłem. Ale przedtem obróciłem się i mówiąc to, patrzyłem w jej twarz. A potem, no tak, bez zastanowienia pocałowałem ją. Później odszedłem i usiadłem przy biurku.

— Phil, co ci jest? — zapytała. — Chyba nie zostawiłeś na Ziemi żony z sześciorgiem małych dzieci, co? Byłeś kawalerem, kiedy się w tobie zadurzyłam, jeszcze jako studentka. Czekałam pięć lat, myślałam, że mi to minie. Ale gdzie tam! Poruszyłam niebo i ziemię, żeby dostać tę posadę na Placydzie. A wszystko tylko dlatego, żeby… Phil, czy to ja mam się oświadczać?

Jęknąłem. Nie patrzyłem na nią.

— Słuchaj, Miga. Kocham cię do szaleństwa. Tylko widzisz… tuż przed twoim przyjazdem wysłałem na Ziemię radiogram. Krótki, wszystkiego dwa słowa: „Zgłaszam rezygnację”. I teraz muszę opuścić Placyda. „Arka” niedługo tu będzie. I nie wiem nawet, czy mi dadzą z powrotem tę posadę na politechnice. Jeśli ci z Centrali zagną na mnie parol…

— Ależ, Phil… Zrobiła krok w moją stronę.

Rozległo się pukanie do drzwi. Wracał Reagan. Przynajmniej raz zjawił się w porę. Zawołałem, żeby wszedł, i drzwi się otworzyły.

— Co, szefie, powiedział pan już Migueli?

Kiwnąłem ponuro głową.

— Świerzbił mnie język przez te wszystkie dni, ledwo wytrzymałem — Reagan pokazał zęby w uśmiechu. — No co, fajnie będzie mieć tu jeszcze Iga?

— Co? Jakiego Iga?

Uśmiech zamarł na wargach Reagana.

— Co pan, szefie? Niedobrze się pan czuje? Nie pamięta pan odpowiedzi, którą kazał mi pan wysłać na ten radiogram w poniedziałek, tuż przed przyjazdem Migi?

Patrzyłem na niego z otwartymi ustami. Nawet nie czytałem tego radiogramu, więc jak mogłem na niego odpowiedzieć? Albo Reagan zwariował, albo ja. Przypomniałem sobie, że schowałem go do biurka. Jednym ruchem otwarłem szufladę i złapałem radiogram. Ręka mi trochę drżała, kiedy go czytałem. Etat drugiego zastępcy przyznany. Zgłosić proponowane kandydatury.

Spojrzałem jeszcze raz na Reagana.

— Więc twierdzisz, że ja ci kazałem odpowiedzieć na ten radiogram?

Reagan był równie oszołomiony jak ja.

— Szefie, przecież mi pan kazał.

— I co ci kazałem odpowiedzieć?

— „Zgłaszam Rez Ignacia”. — Reagan wpatrywał się we mnie nierozumiejącym wzrokiem. — Dobrze się pan czuje, szefie?

Czułem się w tej chwili tak dobrze, że serce o mało mi nie wyskoczyło z radości. Podniosłem się i ruszyłem w stronę Migueli.

— Miga, zostaniesz moją żoną? — zapytałem.

Akurat wchodziliśmy w pole Blakesleya, ale zdążyłem ją jeszcze pochwycić w ramiona, tak że nie zobaczyłem, jaki przybrała wygląd, i ona nie zobaczyła, jaki ja przybrałem. Zobaczyłem natomiast nad jej ramieniem coś, co jeszcze przed chwilą było Reaganem.

— Wynoś się stąd, małpo zielona! — zawołałem.

Nie była to żadna przenośnia, bo właśnie to miałem przed oczami.

Jaskrawozieloną małpę.

Podłoga drżała pod moimi stopami, ale jednocześnie działy się ze mną rzeczy stokroć ważniejsze, tak że zdałem sobie sprawę, co oznaczają te wstrząsy, dopiero wtedy, kiedy zielona małpa odwróciła się i wrzasnęła:

— Szefie, ptaki pod nami! Uciekajcie, póki…

Tyle tylko zdążył powiedzieć, nim dom się zawalił i blaszany dach wyrżnął mnie w głowę. Straciłem przytomność.

Zwariowana planeta ten Placyd. Ale mimo wszystko lubię ją.

Загрузка...