Wysłuchała doktora do końca, wzięła recepty, uścisnęła dłoń, przyjęła płynące z serca życzenia, by spotkali się za miesiąc w jeszcze lepszych nastrojach, i wyszła z tego gabinetu i tego szpitala.


Na ulicy odetchnęła pełną piersią. Obejrzała się na szary budynek, nie mniej zachęcający niż więzienie na Rakowieckiej. Nigdy już tu nie wróci. Następnym razem spotka się z doktorem Izbickim w jego prywatnym gabinecie. Zarobi na tę wizytę i już.


Wykupiła leki. Od razu, by nie stracić motywacji – „Będę żyć! Chcę żyć!” – połknęła pierwszą tabletkę leku przeciwdepresyjnego i... mogła działać dalej. Plan na ten dzień obejmował

jeszcze jedną wizytę. Jeśli i tutaj się Kindze powiedzie, znaczyć to będzie, że Bóg rzeczywiście jest po jej stronie i naprawdę dostała od Niego jeszcze jedną, ostatnią szansę.


Konrad Wolski przyjął Kingę na progu pracowni niczym marnotrawną córkę, wracającą z długiej podróży.


– Dziewczyno, na Boga, skąd się tutaj wzięłaś?! Mówiono, że bujasz się na antypodach w poszukiwaniu sensu życia!


Rzeczywiście Kinga wzięła zwolnienie na ostatnie miesiące ciąży, wysłała szefowi

zdjęcie nowo narodzonej córeczki, odebrała esemesem gratulacje, podziękowała tą samą drogą i... to była ostatnia wiadomość, jaką Konrad, właściciel KonGarden, od Kingi otrzymał.


Teraz objął swą najlepszą, najbardziej kreatywną architekt i uściskał serdecznie. Nie było w tym uścisku żadnego podtekstu erotycznego, bo Konrad miał kochającą i kochaną żonę, od kilkunastu lat tę samą, oraz czwórkę fajnych, ułożonych, rozumnych dzieciaków.


– Kiedy wracasz do roboty? Zaczyna się sezon. Każda para rąk się przyda, szczególnie tak zdolnych jak twoje, więc...?


Kinga nie mogła odpowiedzieć, bo właśnie walczyła ze łzami. Wzruszenie ścisnęło jej gardło tak, że nie przechodziło przez nie ani jedno słowo. Konrad wypuścił ją z ramion, zajrzał

uważnie w twarz kobiety.


– Coś się stało? Coś złego?


Kiwnęła głową.


– Coś... z dzieckiem?


Znów potaknięcie.


Wciągnął powietrze.


– Jeżeli mógłbym jakoś pomóc...


– Daj mi pracę. Jakąkolwiek. Prostą – odrzekła cicho.


– Masz ją, Kinga. Od jutra. Nawet od dziś.


– Dzięki, Konrad.


– Patrz, nawet twoje biurko jest takie, jakie było, gdy szłaś na zwolnienie. Nikt nic na nim nie ruszał. Tylko sprzątaczka ścierała kurz. Chcesz, siadaj i bierz się do pracy. Właśnie dostałem zlecenie na prosty projekt, teraz dla ciebie jak znalazł. To co?


Spojrzał na kobietę wyczekująco.


Była zmęczona, głodna i brudna – nie myła się od wczoraj, od wczoraj nie jadła – ale...

chciała to zrobić! Chciała siąść przy swoim biurku, odpalić swój komputer, ujrzeć na ekranie logo KonGarden, wpisać hasło i otworzyć program znany jej na wylot, a potem zająć się tym, co kochała: stwarzaniem czegoś z niczego, wyczarowywaniem pięknego ogrodu w miejscu

kartofliska.


Uśmiechnęła się nieśmiało do Konrada.


Ten klepnął ją w plecy, dał do ręki pendrive’a z danymi, zaprowadził na salę, podzieloną ściankami na stanowiska architektów, przedstawił zespołowi, którego większość Kinga znała i lubiła i przez który również była lubiana, i... mogła wracać do dawnego życia.


Nim jednak włączyła komputer, musiała wyznać szefowi przynajmniej część prawdy.

Pociągnęła go za rękaw, a gdy się pochylił, wyszeptała:


– Konrad, ja miałam depresję. Leczyłam się psychiatrycznie.


Mężczyzna odparł bez zastanowienia, równie cicho:


– Gdyby coś się stało mojemu dziecku, też bym zwariował. Nic się nie martw. Praca

czyni cuda. Powiedz słowo, a dostaniesz tyle roboty, że zapomnisz o depresji, okej?


– Okej – odparła z ulgą.


Może dostanie tyle roboty, że zapomni chociaż o Czarnym Czwartku, od którego dzieliły ją cztery tygodnie...


Pracowała z radością do późnej nocy. Godziny mijały jedna po drugiej, po kolei

wychodzili koledzy i koleżanki, spiesząc do swych domów i rodzin, wreszcie pożegnał się z Kingą sam szef, ze zrozumieniem patrząc, jak ta z zaciętą miną stuka z klawisze i ciska się kursorem myszy po całym arkuszu. Kinga skończyła wstępny projekt, dziwiąc się, że niczego nie zapomniała, że pamięta każdą funkcję i każdy skrót klawiaturowy skomplikowanego programu, wreszcie, gdy oczy zaczęły odmawiać posłuszeństwa i widziała ekran przez mgłę, opadła z przeciągłym westchnieniem na oparcie krzesła.


Wzrok Kingi padł na zaadresowaną do niej kopertę.


Zajrzała do środka. Tysiąc złotych. „Tytułem zaliczki” – tak napisał Konrad, dodając do tego uśmiechniętą buźkę. I umowa-zlecenie wstępnie na trzy miesiące.


– Kochany jesteś, szefie – mruknęła Kinga z wdzięcznością.


Jutro umówi się na rozmowę z właścicielem mieszkania i przepisze umowę na siebie,

uniezależniając się tym samym od Aśki. Nie chciała być niewdzięczna w stosunku do

dziennikarki, ale chciała być wolna i niezależna. Aśka powinna to zrozumieć, jeśli nazywa się jej przyjaciółką.


Do domu wracała półprzytomna ze zmęczenia, ale szczęśliwa. Na widok palącego się w pokoju światła całe to szczęście wyparowało w jednej chwili.


Czekali na nią! Oboje! Niczym dwa sępy cierpliwie sterczące nad ofiarą, dopóki ta nie wyda ostatniego tchnienia, by wtedy rzucić się na nią i rozerwać na krwawe strzępy. Na co liczyła Aśka – to nie pozostawiało wątpliwości: na materiał do nowego, świetnego artykułu, ale czego chciał Czarek? Zrobić Kindze kolejne dziecko i zostawić ją po raz trzeci, wcześniej nazywając tanią dziwką?


Powoli, jakby każdy krok kosztował ją jeden dzień życia, pokonywała Kinga schody i korytarz. Drzwi do mieszkania nie były zamknięte na klucz, wystarczyło położyć dłoń na klamce i nacisnąć, by znaleźć się w mieszkaniu, gdzie natychmiast dopadli ją oboje, zasypując pytaniami i oskarżeniami.


– Gdzie byłaś? Nie mogłaś uprzedzić? Dlaczego zniknęłaś na dwie noce, a nie jak zwykle na jedną? My tu od zmysłów odchodzimy! Czekaliśmy na ciebie z obiadem, potem z kolacją!

Kinga, trochę odpowiedzialności! Przecież jesteśmy twoimi przyjaciółmi! Boimy się o ciebie!


Słuchała tego w milczeniu i z pokorą.


Potakiwała, kiedy tego oczekiwali, i zaprzeczała, gdy powinna zaprzeczyć, marząc, aby wreszcie sobie poszli. By mogła wziąć gorącą kąpiel, wypić kubek mleka z miodem, paść na miękkie łóżko i zasnąć spokojnie, po raz pierwszy od długiego czasu snem bez snów...


Jeszcze pół godziny się nad nią pastwili, wciskając w Kingę odgrzewaną chińszczyznę, by wreszcie – „ale przyrzeknij, że to ostatni raz!” – dać jej spokój. Wyjść, obiecawszy oczywiście, że jutro się zjawią, i dać jej święty spokój.


Kinga zamknęła za nimi drzwi, przekręciła dwukrotnie zamek, oparła się plecami o

gładkie drewno i rozpłakała.


Nie wiedziała właściwie, dlaczego płacze, ale miała przeczucie, że trafiła z jednego piekła do drugiego. I z tego drugiego nie będzie ucieczki.


– Jesteś zmęczona. Śmiertelnie zmęczona – wyszeptała do siebie. – Weź kąpiel i idź spać tak, jak marzyłaś. Jutro zajmiesz się całą resztą. W tym umową najmu i wymianą zamków. Aśka nie będzie mogła już wchodzić do twojego domu jak do siebie. Czarek tym bardziej. Teraz jednak idź spać, Kinga. Po prostu idź spać...


Od tego dnia Kinga sukcesywnie zaczęła odbudowywać swoje życie. Podpisała nową

umowę z właścicielem mieszkania, gdzie jednym z warunków była możliwość meldunku na czas określony, ale jednak: Kinga mogła wyrobić sobie teraz nowy dowód osobisty, a tym samym z powrotem została oficjalnie przyjęta na łono społeczeństwa.


Dzień w dzień łykała tabletkę leku przeciwdepresyjnego i choć świat nagle nie

poróżowiał, nie miała już chęci co wieczór kłaść głowy na skrzyżowanych ramionach i płakać.


W KonGarden pracowała od rana do nocy – przychodziła pierwsza, wychodziła ostatnia –

by nie mieć czasu na myślenie, bo do domu wracała tak zmęczona, że pragnęła jedynie dwóch rzeczy: kąpieli i miękkiego łóżka. W soboty i niedziele, gdy normalni ludzie odpoczywali, Kinga pomagała jako wolontariuszka w kuchni dla bezdomnych. Również od świtu do nocy.


Powinna wydawać się coraz bardziej wyczerpana, powinna słaniać się na nogach,

chudnąć i przypominać cień cienia, ale... ku bezbrzeżnemu zdumieniu Aśki, Kinga rozkwitła!

No, może rozkwitła, to za dużo powiedziane, z niebieskich oczu Bezdomnej zniknęła beznadzieja i rozpacz. Kinga odnalazła... jeśli nie to, czego szukała w lesie, to na pewno swoje miejsce na ziemi.


To, z niemałym podziwem, mówiła Aśka przyjaciółce trzy tygodnie po ich ostatnim

spotkaniu, gdy u właściciela mieszkania przepisywały umowę najmu na Kingę. Czarek jak zwykle był przy nich, popijając herbatę z kubka w kotki.


– Praca czyni cuda – odmruknęła Kinga w odpowiedzi na słowa dziennikarki.


– A prawda nas wyzwoli – zgodziła się Aśka, patrząc na tamtą z wyczekiwaniem. Nie

chciała powiedzieć wprost: „Jesteś mi, droga Kingo, coś winna”, mając nadzieję, że eksbezdomna się tego domyśli.


– Za... cztery dni – odezwała się Kinga po długiej chwili. – Dajcie mi cztery dni, a wszystko wam opowiem. W najbliższy czwartek, pierwszy czwartek marca, zamiast jechać tam, gdzie... powinnam, spotkamy się tutaj i... tak, opowiem wszystko. Będziesz miała materiał na swój reportaż.


– Przecież nie dlatego ci pomagam! – obruszyła się Aśka, ale wypadło to wyjątkowo

nieszczerze. – No dobra, przyznam, że jestem bardzo ciekawa tej opowieści i chętnie ją opiszę, jeśli oczywiście się zgodzisz, ale wierz mi, że przyjaźnię się z tobą bezinteresownie.


– Więc oddaj mi klucze – weszła jej w słowo Kinga. – A ja oddam ci twoje.


Podeszła do szuflady, wyjęła pęk kluczy i położyła je przed dziennikarką.


– Podwędziłam je Krzysztofowi po tym, jak uprawialiście seks w moim łóżku. Chciałam zrobić ci równie paskudny numer, więc wzięłam te klucze, obejrzałam sobie twoje mieszkanie, wyrzuciłam przez okno twoją najładniejszą bieliznę, ale na nic bardziej podłego nie było mnie stać. Klucze, nie wiem czemu, zatrzymałam. Miałam je przy sobie, gdy mnie zgarnęli, oddali mi je przy wypisie ze szpitala, użyłam jednego z nich, by otworzyć sobie śmietnik i tam w spokoju umrzeć, ale Kacperek mi na to nie pozwolił. Teraz – przesunęła klucze ku słuchającej tych słów w osłupieniu dziennikarce – oddaję ci twoją własność i proszę o zwrot mojej.


Wyciągnęła rękę i czekała.


W końcu Aśka niechętnie położyła na dłoni Kingi klucze do jej mieszkanka. Kobieta

zacisnęła dłoń na metalowych przedmiotach i krzyknęła w duchu: „Alleluja! Jestem wolna!”.


– A jeśli... no nie wiem... coś ci się stanie? Albo będziesz musiała wyjechać? – próbowała jeszcze perswadować dziennikarka. – Pójdziesz do szpitala czy co, zostawisz Kacpra w zamkniętym mieszkaniu i biedak umrze z głodu... Będziesz go miała na sumieniu, wiesz o tym?


Och, Kinga doskonale wiedziała! Miała jednak tyle na sumieniu...


– Na pewno cię uprzedzę, gdybym coś planowała.


– Przyrzekasz?


– Przyrzekam.


Teraz był dobry moment, by „uwrażliwić” przyjaciół, czyli Aśkę i przysłuchującego się rozmowie Czarka, że biorąc lek przeciwdepresyjny, Kinga może coś „kombinować”, ale... czuła się dobrze, nie myślała o samobójstwie, harując przez całe dnie, a noce przesypiała kamiennym snem... Nie. Nie musieli o niczym wiedzieć, bo nigdy się ich nie pozbędzie. Będą próbowali ją, Kingę, kontrolować jeszcze bardziej niż dotychczas.


Aśka niechętnie schowała klucze do swego mieszkania do kieszeni i podniosła się równie niechętnie, mając nadzieję, że Kinga ją zatrzyma. Poprosi, by została jeszcze z pół godzinki, ale takie zaproszenie nie padło. Dziennikarka z narastającą niechęcią pomyślała o niewdzięcznicach, do których wyciąga się pomocną dłoń, a one na tę dłoń plują... Spojrzała pytająco na Czarka.

Zwykle wychodzili razem. Tego wieczoru on również zamierzał ją zawieść: pokręcił głową.


– Zostanę jeszcze chwilę – rzekł cicho, patrząc pytająco na Kingę.


Ta wieloznacznym gestem wzruszyła ramionami.


Aśce nie pozostało nic więcej, niż się pożegnać.


Ani jedno, ani drugie jej nie zatrzymywało.


Będąc już za drzwiami mieszkanka, które z dnia na dzień stawało się bardziej przytulne, tak jak z dnia na dzień apartament Aśki na Narbutta stawał się bardziej obcy i zimny, Aśka aż zgrzytnęła zębami z frustracji i żalu.


– Zapłacisz mi, niewdzięcznico – mruknęła pod adresem Kingi. – Ty też, kutafonie –

dodała, mając na myśli Czarka, po czym wyłączyła dyktafon i powlokła się do siebie, na Narbutta, próbując nie wyobrażać sobie, co tych dwoje zacznie wyprawiać, gdy zostaną sami.


Zazgrzytała zębami.


– Zapłacicie mi za to. Oboje.


Czarek


Chciałem chwycić Kingę za ramiona i potrząsnąć nią.


– Nie bój się mnie! Zaufaj mi! Jestem po twojej stronie!


Chciałem ją chwycić i przytulić. Tak mocno, by usłyszeć bicie jej serca, i tak mocno, by ona słyszała bicie mojego.


– Kocham cię, więc pozwól mi kochać siebie. Już więcej cię nie zawiodę, nie zdradzę.

Zaufaj mi. Dlaczego patrzysz na mnie z takim chłodem? Czemu odsuwasz się na bezpieczny dystans, bym nie mógł cię nawet dotknąć? Nie skrzywdzę cię, Kinga, nigdy więcej.


Zamiast tego nastawiłem wodę w czajniku i zapytałem głosem tak zwyczajnym i wyprutym z emocji, jakbym nie czuł do tej kobiety zupełnie nic.


– Zrobię sobie herbaty. Tobie także zrobić?


Splotła ręce na piersi i odpowiedziała pytaniem na pytanie:


– Czego ode mnie chcesz?


„Kochać cię” – już miało mi się wymknąć, gdy w porę ugryzłem się w język.


– Chcę sprawić, byś była szczęśliwa – powiedziałem na głos, wiedząc, że zabrzmiało to, jakbym grał w tanim melodramacie, ale to było bezpieczniejsze niż tamte dwa słowa, które Kinga mogła opacznie zrozumieć. Bo tak też było: pragnąłem jej jak jeszcze nigdy w życiu. Nie, już wcześniej wzbudzała we mnie takie pożądanie – wtedy gdy jeszcze była nietknięta, gdy się broniła przed moimi gorącymi dłońmi, gdy odpychała spragnione usta, gdy wymykała się z objęć i mówiła „nie”. Dziś wieczór pragnąłem jej tak samo jak wtedy.


Jedno jej słowo, jeden gest i wziąłbym ją w tej kuchni, na stole albo na podłodze, w przejściu do pokoju, w korytarzu, nawet w łazience, opartą o drzwi. Wziąłbym ją na kanapie i na podłodze obok kanapy. Wystarczyło, żeby wyciągnęła rękę...


Ale Kinga cofnęła się o krok, jeszcze bardziej zwiększając dzielący nas dystans.


– Kocham cię, Kinga. Daj mi szansę – poprosiłem cicho, nienawidząc siebie za ten błagalny ton. Wiele kobiet oddałoby pół życia, by zaciągnąć mnie do łóżka, a ta... a ona... a Kinga...


– Będziesz miał swoją szansę – odparła chłodno, nie patrząc mi w oczy. – Za cztery dni.

Przecież obiecałam. Wysłuchasz mojej spowiedzi i albo dasz mi rozgrzeszenie, albo stąd wyjdziesz i więcej się nie zobaczymy. Dostaniesz swoją szansę – powtórzyła, podnosząc na mnie wzrok. Co miała w oczach? Miłość i nienawiść.


I dźgnęła mnie tymi dwoma uczuciami, niczym rozpalonym prętem.


Doskoczyłem do niej, chwyciłem w ramiona tak, jak o tym marzyłem od lat, wpiłem się ustami w jej usta i całowałem dotąd, aż zabrakło mi tchu, nie zważając na jej szaleńcze próby wyswobodzenia się.


Trzymałem ją nadal.


Staliśmy twarzą w twarz, niczym przeciwnicy na śmierć i życie.


– Nie mam cię z czego rozgrzeszać. Nie zrobiłaś niczego tak strasznego, czego nie mógłbym ci wybaczyć, rozumiesz? – w tej chwili powiedziałbym wszystko, byleby tylko mnie do siebie dopuściła. Bylebym mógł wziąć to, po co od tylu tygodni tutaj przychodziłem. Gdy nadal patrzyła na mnie bez słowa, z mieszaniną miłości i nienawiści, wrzasnąłem, doprowadzony do ostateczności: – Przecież nikogo, kurwa, nie zabiłaś!


To była sekunda, jak wywinęła mi się z rąk, chwyciła z wieszaka kurtkę i wybiegła w noc.

Nim zdążyłem narzucić płaszcz, po Kindze nie zostało nawet wspomnienie.


Kilka godzin, jakie pozostały jej do ósmej rano, spędziła na dworcu. Nie przypominała już bezdomnej sprzed dwóch miesięcy, więc gliniarze dali jej spokój. Oczywiście kloszardzi poznali Kingę, zwaną przez nich Księżniczką, ale tym razem nie podchodzili do niej nawet z prośbą o parę złotych. Już do nich nie należała albo jeszcze nie, a coś – może błysk szaleństwa w oczach kobiety – kazało się dzisiejszej nocy trzymać od niej na dystans. Ludzie marginesu wyczuleni są na uczucia innych niczym bezpańskie psy. Wiedzą, kiedy mogą zbliżyć się, by pochwycić kość, wiedzą też, gdy ten, kto kość trzyma, chce tą kością zwabić, by zabić. Do Kingi Król nie należało się dzisiaj zbliżać.


Na ranem podniosła się z twardej dworcowej ławki i zniknęła.


By pojawić się w biurze KonGarden.


– Szefie, nie będzie mnie kilka dni. Potrzebuję paru złotych – powiedziała, nie patrząc Konradowi w oczy.


On zaś albo nie chciał, albo nie miał czasu jej wypytać, na co potrzebuje tych pieniędzy i co będzie robiła przez te parę dni. Może gdyby ujrzał w oczach Kingi to, co widzieli bezdomni, zapytałby, ona rozkleiłaby się i wyjawiła prawdę. I to może by wystarczyło. Może nie musiałaby powtórzyć swojej historii w najbliższy czwartek Czarkowi i Aśce. Może uratowałoby jej to życie...


Ale Konrad nie zapytał, wyciągając po prostu portfel i podając kobiecie kilka banknotów.

A Kinga podziękowała tylko, nadal nie podnosząc nań oczu, i wyszła. Chciał jeszcze zapytać, czy wszystko w porządku, ale zniknęła już w korytarzu przy windach.


Prosto z biura pojechała do taniego hotelu na przedmieściach Warszawy, wstępując po drodze do delikatesów, zapłaciła z góry za cztery doby, powiesiła na drzwiach kartonik „NIE

PRZESZKADZAĆ”, wyciągnęła z torby butelkę żołądkowej gorzkiej i opakowanie tabletek nasennych, które przepisał jej doktor Izbicki, po czym połknęła połowę, popiła wodą, odczekała kwadrans, aż ciało przyjemnie zaczęło się rozluźniać, i – krztusząc się i kaszląc – zapiła szklanką wódki.


Nie, nie zamierzała się zabić.


Zamierzała przespać cztery dni i cztery noce, dzielące ją od piątku. Zbawczego piątku...


Ocknęła się o świcie.


Uniosła ciężką głowę, przez chwilę próbując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. W

takim stanie budziła się zwykle w swojej norze, ale dziś nie była to dziura wykopana pod szopą na opuszczonej działce, ale hotelowy pokój.


Nagle w jednym bolesnym, bardzo bolesnym przebłysku wróciły wspomnienia: naćpała

się i schlała do nieprzytomności, by... przeczekać. Żeby przespać Czarny Czwartek. Jeśli się jej to udało, będzie uratowana, jeśli nie...


Spojrzała na hotelowy budzik i aż zmrużyła oczy od ostrego światła, jakim świeciły cyfry i litery. Była godzina 4.30, 7 marca 2013. Czwartek.


I Kinga poczuła, poczuła całą sobą potworny strach. Bo w tym momencie miała już

pewność, że przegra.


Zawartość żołądka podeszła jej do gardła. Chwyciła się za usta i ledwo zdążyła dobiec do łazienki, by zwymiotować żółcią. Ręce drżały jej niczym alkoholikowi w delirium. Bała się tak strasznie jak nigdy od tamtego dnia, gdy ocknęła się w szpitalu i wyszeptała:


– Gdzie Alusia? Co z moim dzieckiem?


A pielęgniarka, zamiast odpowiedzieć: „Wszystko w porządku, jest tutaj, obok”, spojrzała na Kingę przerażona i wybiegła szukać lekarza.


Wtedy właśnie Kinga poczuła ten obezwładniający, odbierający zmysły strach, bo już wiedziała: stało się. Odebrali jej dziecko. Porwali Alusię i wywieźli tam, gdzie Kinga nigdy jej nie znajdzie: do Kaliningradu.


Dziś, niemal dwa lata później, będzie zmuszona zmierzyć się z tym koszmarem

ponownie. Po raz drugi minuta po minucie przeżyje rozpacz straty i szaleństwo poszukiwań. Ale tak jak dwa lata temu miała jeszcze cień nadziei na odnalezienie dziecka, tak dziś nie miała już żadnej.


Czarek z Aśką stawili się punktualnie jak w zegarku – o osiemnastej. Zupełnie jakby umówili się do kina na pasjonujący film. Przynieśli ze sobą ptysie nadziewane bitą śmietaną –

„trzeba cię trochę podtuczyć, bo znów schudłaś” – colę, chipsy – tylko popcornu brakowało, jak Boga kocham – i butelkę wódki – „rozwiąże ci język” – a gdy Kinga pokręciła głową, Aśka wyczarowała spod kurtki, niczym magik królika z kapelusza, butelkę szampana. Kinga spojrzała na nią jak na kretynkę:


– I co tu świętować?


– Pierwszy dzień reszty twojego życia – odparła słodko dziennikarka. – Naszego –

poprawiła się. Wolała Kingi nie naciskać, jeszcze nie. A nuż zamknie się w sobie jeszcze bardziej i z artykułu nici? A Aśka potrzebowała tego materiału. I pieniędzy, jakie za niego dostanie.

Bardzo.


Czarek jak zwykle nastawił wodę na herbatę, czując się w maleńkiej kuchni bardziej swojsko niż Kinga, a gdy czajnik zaczął szumieć, stanął przed kobietą, położył jej dłonie na ramionach i zapytał poważnym tonem:


– Jesteś gotowa o tym opowiedzieć?


Nie. Nie była. Chciała krzyczeć, żeby poszli do diabła, oboje, oba sępy! Żeby spierdalali z jej życia, pozwalając właśnie swobodnie żyć! Ale to był jej krzyż, to była kara: opowiedzieć tym dwojgu, co stało się dwa lata temu w pewien czwartkowy wieczór... Zacznie od początku, tylko jeszcze...


– Nie dotykaj mnie – powiedziała cicho i odsunęła się od Czarka.


Urażony, usiadł przy stole. Aśka, zapomniawszy o szampanie (ale nie o włączeniu

dyktafonu), również. Kindze nie pozostało nic innego, niż usiąść naprzeciw nich, spleść dłonie tak silnie, że paznokcie wpiły się w ciało – ten ból, ból fizyczny, zaraz się jej przyda – i rozpocząć swą opowieść.


Kinga


Musisz wiedzieć, Czarek, że jakimkolwiek okazałbyś się draniem – nie przerywaj! Jedno słowo i kończymy posiedzenie! – jakimkolwiek więc okazałbyś się bydlakiem, pragnęłam tego dziecka, cieszyłam się na nie. Pierwsze poroniłam i długo nie mogłam dojść do siebie, bo strata tej maleńkiej istoty była dla mnie strasznym ciosem. Ty, Aśka, tego nie zrozumiesz, bo bez mrugnięcia okiem usunęłaś płód – wiem, wiem, dziecko przeszkodziłoby ci w karierze – ja jednak, mimo że mogłam mieć problemy, bo ojcem dziecka nie był mój mąż, ale kochanek, chciałam je urodzić.


Druga ciąża przebiegała wzorcowo, mimo że nienawidziłam ciebie, Czarek, jeszcze bardziej niż za pierwszym razem, bo wtedy mogłam cię zrozumieć, szczeniacki błąd, takież zachowanie, ale gdy ten sam błąd popełniasz po raz drugi i zachowujesz się jak kawał bydlaka ponownie, trudno odpuścić, ot tak, i wielkodusznie wybaczyć, przyznasz mi rację. I mimo że powiedziałam o nas Krzysztofowi, który dostał furii i od tej pory nie wyrażał się o dziecku inaczej niż „ten twój bękart”, naprawdę byłam szczęśliwa, że noszę pod sercem maleńką istotkę, która będzie przy mnie długie lata i dla której ja będę czymś więcej niż meblem w mieszkaniu, praczką i sprzątaczką.


Naprawdę pokochałam tę drobinę w momencie, gdy ujrzałam na ekranie USG bijące

serduszko. Już wtedy wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, że za siedem miesięcy urodzę zdrową, śliczną dziewczynkę i nazwę ją Ala. Alusia.


Przez całą ciążę mówiłam do niej, czytałam jej, śpiewałam kołysanki, a Krzysztof nie mógł na mnie patrzeć – taką spokojną, szczęśliwą i promienną – i myślę, że to: jego nienawistny wzrok, którym obrzucał mój rosnący brzuch, było pierwszym powodem tego, co się stało. Jestem daleka od obwiniania za wszystko mojego męża, ale to on cisnął pierwszy kamyczek, który zmienił się w lawinę...


Miałam nadzieję, że jaka ciąża, taki poród, i tu szok: rodziłam długo, cierpiąc w samotności, bo Krzyśka o potrzymanie za rękę nie mogłam prosić choćby z tej prostej przyczyny, że poszedł się urżnąć, a rodzice z Bydgoszczy nie mogli przyjechać. Nikogo innego w Warszawie nie miałam – mojego szefa czy kolegów z pracy o taką przysługę przecież nie poproszę.


Gdy po dwóch dobach bólu tętno dziecka zaczęło słabnąć, natychmiast zabrali mnie na cesarkę. Do dziś pamiętam krzyk położnej: „Czerwony alarm! Czerwony alarm!”, i to był drugi kamyczek... To wtedy w moim mózgu strzałka „Szczęśliwa, bezpieczna, spokojna” odchyliła się gwałtownie w drugą stronę na „Czerwony alarm!”.


Zrobiło się wokół mnie zamieszanie, przerzucili mnie z łóżka na stół operacyjny, w biegu niemal wbijając się do żyły i podając narkozę. Ja, półprzytomna z bólu, modliłam się o jedno: o zdrowie i życie Alusi. Mojej córeczki.


Kilka godzin później dostałam ją do pierwszego karmienia, krzyczała jak każdy normalny, zdrowy i głodny noworodek. Jednak gdy przemówiłam do niej: Alusiu, Aluńku, to ja, twoja mama

– umilkła, otworzyła szeroko wielkie niebieskie oczy i... słuchała. Słuchała głosu, który śpiewał

jej kołysanki i czytał wierszyki. Poznała ten głos, poznała mnie, swoją mamę, a ja przepadłam.

Przepadłam w tych wielkich niebieskich mądrych oczach, które patrzyły na świat z komiczną powagą i zadziwieniem. Zakochałam się w idealnym pięknie mojej córeczki i choć nadal cierpiałam fizycznie – nie podano mi leków przeciwbólowych, co po cesarce ponoć jest standardem, ale pewnie ktoś zapomniał czy przeoczył – to byłam szczęśliwa, tuląc moją drobinę.

Przeszczęśliwa.


I wtedy...


W drzwiach stanął nieznany mi mężczyzna w białym fartuchu. Pewnie lekarz, może mąż którejś z pacjentek pomylił pokój? Spojrzał na nas dwie spod czarnych, krzaczastych brwi, a we mnie... zamarło serce. „Czerwony alarm! Czerwony alarm!” – rozkrzyczało się coś w moim mózgu. Porwałam śpiącą obok Alusię na ręce i przycisnęłam do siebie, żeby ten mężczyzna nie mógł jej zobaczyć. Uśmiechnął się lekko – teraz wiem, że to był zwykły uśmiech na widok matki i noworodka – ja jednak odebrałam go inaczej, całkiem inaczej...


Otóż, widzicie, stało się coś... o czym trudno mi dziś opowiadać, bo brzmi jak bajka o żelaznym wilku... zresztą nikt nie potrafił tego wysłuchać bez unoszenia z niedowierzaniem brwi, więc od was też bezwarunkowej wiary nie wymagam... tylko psychiatrzy, którzy mnie po wszystkim badali, nie okazywali żadnego zdziwienia, gdy im o tym opowiadałam... otóż przemknęła mi przez umysł jasna, ostra jak skalpel myśl, tak... prosta i świadoma, tak... jasna, że nie miałam żadnych wątpliwości, iż jest prawdą:


– Chcą porwać Alusię i wywieźć ją do Kaliningradu. Tam sprzedadzą twoje dziecko na narządy.


Nie pytajcie, skąd przyszedł mi do głowy ten Kaliningrad, skąd to urojenie: akurat moje dziecko, do Kaliningradu, porwać i na narządy, ale stało się to dla mnie tak pewne jak fakt, że leżę w szpitalu sama w pustej sali, tuląc do siebie moją kruszynkę.


Właśnie: dlaczego byłam w czteroosobowej sali sama, skoro w innych leżało po parę położnic? – zaczęły przychodzić mi do głowy takie pytania i stałam się coraz bardziej podejrzliwa. Dlaczego pielęgniarka tak dziwnie przygląda się Alusi? Dlaczego uśmiecha się tak, jakby miała nadzieję na szybki zysk? A salowa? Pochyliła się nad łóżeczkiem, zajrzała w śpiącą buzię mojej kruszynki i powiedziała: – Jaki śliczny maluszek! Do schrupania!


Nie, spokojnie, nie pomyślałam wtedy, że moje dziecko zostanie sprzedane kanibalom czy satanistom, ale mój umysł od razu wzmógł czujność: czy salowa zachwyca się każdym noworodkiem? No w to nie uwierzę...


Coraz bardziej, z godziny na godzinę, gdzie tam!, z minuty na minutę brnęłam w tę paranoję, utwierdzając się, że to nie wymysł zmęczonego umysłu, lecz najprawdziwsza prawda.


Przeniosłam dziecko z łóżeczka na moje łóżko i od tej pory nie spuszczałam go z oczu.

Przestałam jeść, bo musiałabym zostawić dziecko na te parę minut bez opieki, przestałam spać –

mój sen był dla maleńkiej śmiertelnym zagrożeniem. To wtedy nastąpiłoby porwanie, tego byłam pewna. Wszyscy – kim byli ci wszyscy? – tylko czekają, aż zmęczona, zamknę oczy, wejdą do pokoju i nim zdążę podnieść alarm „Czerwony alarm! Czerwony alarm!”...


Do tortur psychicznych doszło cierpienie fizyczne: maleńka była głodna, przysysała się do piersi z całej siły, a one, zawsze delikatne i wrażliwe, zaczęły krwawić. Każde zaciśnięcie małych usteczek na brodawce bolało tak strasznie, że miałam ochotę oderwać dziecko od siebie i... I wpijałam paznokcie w skórę dłoni, aż one też krwawiły, zagryzałam wargi, by nie krzyczeć, a na główkę Alusi kapały łzy.


Łzy tym bardziej gorzkie, że mimo znoszonego przeze mnie z trudem, bo z trudem, ale jednak bólu dziecko było nadal głodne! Miałam za mało pokarmu. Alusia chudła i kwiliła żałośnie, ja szlochałam w poduszkę, gdy zasypiała, położna rugała mnie za każdym razem: –

Dziecko musi ssać! Proszę się nie mazać, tylko karmić! Wszystko się unormuje, tylko weź się w garść, kobieto, i ściągaj pokarm, ściągaj do ostatniej kropli!


Nie było ostatniej kropli! – chciało mi się wyć. – Ala wypijała wszystko! A nadal jest głodna! Niech mi ktoś, na miłość boską, pomoże!


I natychmiast włączał się „Czerwony alarm!” – o to Im chodzi. Bym błagała o pomoc.

Tylko czekają, by zabrać dziecko do karmienia i...


Milczałam. A mój umysł brnął w szaleństwo.


Przyjechał Krzysztof. Tak dziwnie patrzył na małą. Uśmiechnął się i chciał ją wziąć na ręce. Po co? Przecież wie, że to nie jego dziecko! Na pewno jest w zmowie z Tamtymi!


Nie pozwoliłam.


Przestał się uśmiechać. Sucho zapytał, czy ma zarejestrować Alę na swoje nazwisko, czy może wpadłam na jakiś inny pomysł. Nie, nie! Niech dziecko będzie nasze wspólne! To o jedno zagrożenie dla Alusi mniej, bo przecież w zmowie z Tamtymi mógł być Czarek! Oczywiście tego na głos nie powiedziałam. Podziękowałam pokornie mojemu mężowi, a kiedy wyszedł, a maleńka nadal była przy mnie, opadłam na poduszki i rozpłakałam się.


Moja druga doba w roli matki przebiegała podobnie do pierwszej: karmiłam i płakałam razem z Alą, gdy ona zasypiała, płakałam w samotności. Gdy musiałam skorzystać z toalety, budziłam dziecko, a gdy zaczynało krzyczeć z głodu, wlokłam się, obolała, i wracałam czym prędzej – słysząc płaczące dziecko, wiedziałam, że wciąż tutaj jest.


Trzeciego dnia przyjechali z Bydgoszczy moi rodzice i wtedy po raz pierwszy próbowałam prosić o pomoc. Kinga-normalna wzięła przez chwilę górę nad Kingą-wariatką.


– Mamo, ze mną jest coś nie tak – zaczęłam, gdy tylko okrzyki radości i zachwytu nad Alusią przycichły. – Ja strasznie się o nią boję... – tu oczywiście zaczęłam płakać, a mama próbowała mnie przytulić, co nie było łatwe, bo przyciskałam do piersi dziecko. – Nie mogę spać, nie jem, tylko jej pilnuję... – mówiłam, łykając łzy.


– Musisz jeść, dziecko! Przecież karmisz! – oburzyła się moja matka i już wiedziałam, że nie usłyszała tego, co najważniejsze.


– Z tym karmieniem też jest wszystko nie tak! – krzyknęłam, zachłystując się łzami. – Ala poraniła mi brodawki! Ssie mleko z krwią, a ja mam ochotę ją odepchnąć!


– To normalne, Kinguniu, wierz mi! Ty też byłaś małym kanibalem. – Matka pogładziła mnie po włosach. – Przywykniesz, wszystko będzie dobrze, one – przy ojcu krępowała się powiedzieć „brodawki” – się uodpornią. Zobaczysz... Weźmiemy wnusię na pół godziny, a ty się zdrzemnij...


– Nie!!! – krzyknęłam tak, że dziecko, które przed chwilą zasnęło, otworzyło szeroko oczy i zaczęło płakać. – Nie – powtórzyłam, bo w głowie Kingi-wariatki włączył się „Czerwony alarm!”. Moja matka i mój ojciec na pewno nie byli w zmowie z Nimi – wtedy jeszcze nie – ale czy daliby radę, dwoje starszych, bezbronnych ludzi, uzbrojonym bandytom z ruskiej mafii?


Wtedy właśnie doszły do mojej świadomości, do świadomości Kingi-wariatki, nowe szczegóły, które jeszcze bardziej uprawdopodobniły „Czerwony alarm!”. Trzech łysoli, niby z ochrony szpitala, nawet mieli mundury dokładnie takie same jak ochroniarze, czekało – gdzie?

tutaj, na oddziale położniczym? na dole, przy wejściu? ukryci czy zupełnie jawnie? – aż ktokolwiek wyniesie Alusię z mojego pokoju i...


Mama żachnęła się nieco, ojciec pokręcił głową – ach te humory młodych matek, ale zamiast zabierać mi dziecko, zrobili coś, za co byłam im wdzięczna: przynieśli do pokoju obiad.

Mój pierwszy posiłek od trzech dni. Pochłonęłam go w mgnieniu oka, wypiłam trzy szklanki kompotu, nie zdając sobie do tej pory sprawy, jak bardzo byłam odwodniona, zjadłam jeszcze jeden talerz zupy, obudziłam dziecko, które zaczęło krzyczeć z głodu, i – zostawiając je pod niepewną opieką moich rodziców – powlokłam się do łazienki. Wzięłam prysznic, też po raz pierwszy od urodzenia Alusi, i wychodząc spod niego, zaczęłam mdleć.


Kinga-normalna wzięłaby to za objaw totalnego osłabienia z głodu i braku snu,

Kinga-wariatka utwierdziła się tylko w swoim obłędzie: a jednak dosypali mi czegoś do kompotu...


Zebrałam się w sobie, przez chwilę trzymając głowę między nogami, i wróciłam do płaczącego dziecka. Wyrwałam je ojcu z rąk i z westchnieniem ulgi, choć wiedziałam, że zaraz będę płakać z bólu, przystawiłam małą do piersi.


Moja matka patrzyła na mnie długą chwilę – już wtedy musiałam wyglądać jak upiór –

ale nie powiedziała ani słowa. Pstryknęli dziecku jeszcze kilka fotek – słodkie maleństwo u piersi swojej mamy – i poszli.


Ja zostałam znów sama z rosnącym przerażeniem i niemalejącym bólem.


Tej nocy na oddziale wydarzyło się coś, co dołożyło drew do ognia. Zmarła jedna z pacjentek. Ale najpierw ja zaczęłam słyszeć GŁOSY.


– Kinga Król – po południu ktoś wymówił moje imię i nazwisko gdzieś na korytarzu.

Nadstawiłam uszu, nie wiedząc wtedy jeszcze, że to nowe urojenie coraz bardziej chorego umysłu. – Kinga Król! – usłyszałam głośniej i wyraźniej.


Czekałam, aż uchylą się drzwi, i ten, kto mnie woła, wejdzie do środka, i... rozglądałam się w panice po pokoju. Dokąd uciekać, jeśli będzie to mężczyzna z kałachem? Bo wiedziałam już, że oprócz uniformów ochrony moi prześladowcy są również uzbrojeni w karabiny.


Ale drzwi pozostawały zamknięte. Klamka ani drgnęła. Za to usłyszałam pod raz trzeci:


– Kinga Król!


I tak miałam słyszeć od tej pory co kilka minut. Przez całą dobę. Bez przerwy. Na okrągło.

Raz było to spokojne:


– Kinga Król.


Innym razem natarczywe czy wręcz agresywne:


– Kinga Król!!!


Później dojdą inne słowa:


– Gdzie jest Kinga Król? Czy jest tu Kinga Król?


To „Kinga Król” nawet Kingę-normalną doprowadziłoby do obłędu. Dla Kingi-Czerwony alarm! było tylko dowodem: są blisko. Czekają.


Podczas wieczornego obchodu zainteresował się moim stanem jeden z lekarzy. Podniósł

do oczu kartę, spojrzał na upiora o imieniu i nazwisku powtarzanym coraz częściej.


– Jak się pani czuje? – zapytał miłym, pełnym troski głosem.


Zaczęłam płakać. Chciałam mu powiedzieć, że już nie mogę wytrzymać, że Oni są coraz bliżej, że dostaję obłędu ze strachu o dziecko, ale zdołałam tylko wydusić:


– Źle. Chcę stąd wyjść.


Pokręcił głową.


– Gorączkuje pani. Jeszcze przez kilka dni zostanie pani z nami.


Kilka dni?! Kilka dni w tym piekle?!


– Jak pani sypia?


– Nie sypiam wcale! – krzyknęłam. – I nie mogę tu zostać! Chcą zabrać mi dziecko!


– Pani Kingo – odezwał się głosem zarezerwowanym dla „trudnych pacjentek” – nikt nie chce zabrać pani dziecka. Podamy pani łagodny środek nasenny, pielęgniarki zabiorą córeczkę na oddział noworodkowy, by mogła się pani zdrzemnąć, dobrze? Jutro rano poczuje się pani lepiej i może ta gorączka spadnie.


„Pielęgniarki zabiorą mi dziecko, kiedy wy mnie uśpicie?!”


Kiwnęłam głową.


Lekarz jeszcze chwilę patrzył to na mnie, to w kartę, po czym uśmiechnął się krzepiąco „z triumfem? fałszywie?”, życzył dobrej nocy i wyszedł.


Gdy pielęgniarka przyniosła mi małą żółtą tabletkę i zaproponowała, że zabierze Alusię, odmówiłam, a gdy wyszła, wepchnęłam tabletkę głęboko pod materac.


– Kinga Król! – usłyszałam tuż za sobą.


Krzyknęłam z przerażenia. Dziecko zapłakało.


Zaczęła się noc pełna koszmarów...


Koło północy trwałam w letargu, nasłuchując powtarzającego się co jakiś czas wołania:

– Kinga Król! – i kroków na korytarzu, które zbliżałyby się do naszego pokoju, ale na całym piętrze panowała cisza. Z rozmów lekarza dyżurnego i pielęgniarek wywnioskowałam, że wybierają się na pół godzinki na czyjeś imieniny dwa piętra niżej i właśnie o północy, gdy oddział

zapadł w sen, cały personel „urwał się” na krótką imprezkę. Wtedy nie dało mi to do myślenia, byłam skupiona na nasłuchiwaniu głosów i kroków, ale...


Ale...


Nie przypomnę sobie dzisiaj, ile minut po opuszczeniu oddziału przez wszystkie pielęgniarki i lekarza rozległ się pierwszy dzwonek alarmowy. Może było to pięć minut, może dziesięć... Wiem, że któraś z pacjentek z naprzeciwko nacisnęła „Czerwony alarm!” wzywający pomocy.


Nikt nie odpowiedział, bo w dyżurce nikogo nie było.


Dzwonek zabrzmiał ponownie. I jeszcze raz.


Czułam go jak smagnięcie impulsem elektrycznym.


Kinga-normalna nie wiedziała już sama, czy to urojenie chorego, wyczerpanego do granic umysłu, czy też rzeczywiście ktoś wzywa pomocy.


Dzwonek zabrzmiał jeszcze raz i ucichł.


Kwadrans – a może pół godziny, nie wiem do dziś – później na oddział wróciło

rozbawione towarzystwo i... i zaczął się koszmar.


Najpierw zaniepokojone głosy, potem krzyk:


– Ona nie żyje! Wykrwawiła się!!! Zrób coś! Ja pierdolę! Kurwa!!! Wykrwawiła się!


Zamieszanie na korytarzu rosło. Któraś z pielęgniarek szlochała, wrzeszczał noworodek, drzwi do wszystkich pokoi pozamykano. Próbowano tę, która się wykrwawiła, wzywając bezskutecznie pomocy, reanimować, ale było za późno. Mogła żyć, gdyby tej nocy nie było imienin dwa piętra niżej. Mogła żyć...


Ja, osłupiała z przerażenia, ściskając w ramionach Alusię tak, że i moje dziecko zaczęło popłakiwać, wiedziałam jedno: zabili kobietę. Oni zabili matkę maleńkiego dziecka. Kolej na mnie. Muszę uciekać!!!


Wypisałam się na własne żądanie następnego ranka. Nikt mnie, mimo że miałam wysoką gorączkę, nie zatrzymywał, bo na oddziale gościł prokurator. Lekarze i pielęgniarki mieli większy problem – jak zatuszować śmierć pacjentki – niż zajmowanie się żyjącymi.


Przyjechał po mnie naburmuszony Krzysztof, półprzytomną z gorączki, bólu i przerażenia zawiózł do domu na Nowogrodzkiej, w którym panował po prostu chlew.


– Miałaś wyjść za trzy dni – próbował się usprawiedliwić.


Stałam w drzwiach pokoju, po którym walały się butelki po piwie i nie tylko – wieczór kawalerski? – i słuchałam nie jego usprawiedliwień, lecz... głosów. Czy zorientowali się, że uciekłam ze szpitala?


Nie.


Byłam bezpieczna.


Alusia była bezpieczna.


Mój mózg z „Czerwony alarm!” przełączył się na „Chwilowo spokojna i bezpieczna”, szczególnie że jedyne zagrożenie, mój mąż, poszło do pracy.


Zmieniłam cuchnącą piwem i papierochami pościel na świeżą, niemal mdlejąc z wysiłku, wyjadłam resztki z lodówki, wypiłam hektolitry lekkiej herbaty i... tuląc przyssane do piersi dziecko, po raz pierwszy od czterech dni zapadłam w głęboki sen.


Trwał pół godziny.


Dziecko zgubiło sutek i rozkrzyczało się, stawiając mnie niemal na baczność.


W mózgu rozdzwonił się „Czerwony alarm!”.


Na klatce schodowej usłyszałam kroki i głos pod drzwiami:


– Kinga Król. Czy jest tutaj Kinga Król?


Chwyciłam w panice za telefon i po chwili krzyczałam:


– Musisz zawieźć mnie do rodziców! Nic mnie nie obchodzi twoja praca, twój szef i twój projekt! Musisz natychmiast wywieźć nas z Warszawy!


To chyba w tym momencie całkowicie zerwałam kontakt z rzeczywistością. Już nie próbowałam logicznie tłumaczyć sobie, że są to urojenia zmęczonego umysłu. To w tym momencie zyskałam pewność: rosyjska mafia naprawdę chce porwać moje dziecko, bo dziecko szefa tej mafii – szczegółów przybywało – ma niewydolność serca. Potrzebują serduszka mojej Alusi, by uratować tamto. Ala i dziecko szefa kaliningradzkiej mafii mają tę samą zgodność tkankową. Oni zrobią wszystko, by uprowadzić moją kruszynkę. Nie cofną się przed niczym. Będą nas ścigać, aż odbiorą mi dziecko i przerobią na narządy.


Jednym słowem: oszalałam.


Kinga umilkła.


Czarek z Aśką wpatrywali się w nią ogromnymi oczami pełnymi przerażenia i

niedowierzania, chociaż przecież... wierzyli każdemu jej słowu. Nie mieli powodu, by wątpić w tę opowieść – może z wyjątkiem imieninowego party, które doprowadziło do śmierci pacjentki (parę dni później Aśka przeprowadziła małe śledztwo i pozbyła się wątpliwości: rzeczywiście tej nocy wykrwawiła się na śmierć jedna z kobiet, choć, jak stało w aktach prokuratora, „lekarze i pielęgniarki uczynili co w ich mocy, zastosowali prawidłowe leczenie i nie było odstępstw od przyjętej w takich wypadkach procedury”, zastanawiał jedynie brak choć jednego zeznania którejkolwiek z pacjentek). Kinga opowiadała historię swego obłędu głosem spokojnym, choć niepozbawionym emocji, parę razy miała w oczach łzy, głos się jej załamywał, ale jakoś się trzymała.


Oni jednak wiedzieli, że to dopiero początek.


I bali się, bali jak cholera, usłyszeć zakończenie...


Chcecie pewnie wiedzieć, czy komuś o tym powiedziałam. Przecież miałam rodziców, miałam przyjaciół...


Próbowałam.


Już pierwszego dnia, gdy znalazłam się pod czułą i troskliwą – nie zaprzeczam – opieką mamy, próbowałam powiedzieć jej o tym, co się dzieje. Płacząc, bredziłam o ruskiej mafii, Kaliningradzie, serduszku Alusi potrzebnym dziecku mafiosa. Mama odrzekła tylko, patrząc na mnie z mieszaniną przerażenia i pobłażliwości:


– Dziecko drogie, co ty wygadujesz? Jak mafia? Odpocznij, prześpij się i przestań się mazać. To zwykły baby blues. To minie. No już, kładź się, bierz dziecko do karmienia... Wiem, że boli, na początku musi boleć... I nie mów mi więcej o ruskiej mafii, bo jeszcze do wariatkowa trafisz. I wtedy rzeczywiście odbiorą ci dziecko.


To mi zamknęło usta.


Podczas wizyty przyjaciółek uśmiechałam się promiennie.


Podczas wizyty lekarki zalałam się łzami. Pocieszyła mnie, że każda młoda matka ma wahania nastroju.


– Ale ja się tak boję... tak boję o dziecko...


– To zrozumiałe, pani Kingo. To tylko dobrze o pani świadczy.


– Ale... ja słyszę... – chciałam dodać: „głosy”, lecz ugryzłam się w język. „Trafisz do wariatkowa i wtedy rzeczywiście odbiorą ci dziecko”. Przecież rodzice nie przeciwstawią się bandytom, gdy ci, uzbrojeni po zęby, przyjdą po Alę, prawda?


Może gdyby lekarka mniej się spieszyła do następnego pacjenta, zwróciłaby baczniejszą uwagę na mój stan. Nie spałam już sześć dni. To jej powiedziałam. Zbyła mnie, że przecież muszę spać, inaczej bym oszalała.


„Bo oszalałam!” – chciałam krzyczeć, ale milczałam.


Powinna zauważyć drżące ręce, podkrążone oczy, czerwone z braku snu i nadmiaru łez, a może każda młoda matka wygląda jak upiór, a nie uosobienie szczęśliwości?


Już wychodziła, gdy zdobyłam się na odwagę i wyszeptałam:


– Mam chyba depresję poporodową.


– To już niemal norma – odparła pogodnie. – Co piąta nowo upieczona matka ma

depresję poporodową. Proszę popijać meliskę, a gdy stan się pogorszy, dam skierowanie do specjalisty, dobrze? Więcej snu, pani Kingo, mniej zmartwień. Dziecko jest zdrowe. Ile kobiet, których dzieci rodzą się z wadami czy niedotlenieniem mózgu, chciałoby mieć takie problemy jak pani...


Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem dzisiaj, powiedziałabym prosto z mostu:


– Mam psychozę poporodową. Długo nie wytrzymam.


Albo nic bym nie mówiła, tylko prosto ze szpitala położniczego pojechałabym do szpitala psychiatrycznego i tam by mnie już nie wypuścili z rąk, o nie, wiem coś o tym. Nie zbyliby mnie

„pij meliskę, dziecko”, ale zamknęli na oddziale ścisłego nadzoru, z dzieckiem czy bez, a gdybym dostała szału – gdyby odebrano mi dziecko – dwóch sanitariuszy poradziłoby sobie i z tym szałem, i ze mną... Przetrzymaliby mnie, faszerując lekami dotąd, aż zaczęłabym „rokować”, i może, czy raczej na pewno, Alusia by żyła.


Wtedy jednak nikt nie chciał widzieć ani słyszeć, co tak naprawdę się ze mną dzieje.


A ja pilnowałam dziecka.


Dzień i noc.


Przez następny tydzień.


Wiecie, jest taka tortura, bardzo wymyślna i skuteczna: pozbawia się torturowanego snu.

Gdy ten zasypia, budzi się go. Natychmiast. Człowiek taką torturę wytrzymuje przez dziesięć dni.

Po dziesięciu dniach ma urojenia i omamy wzrokowe, słuchowe, jakie tylko chcecie, potem próbuje się zabić aż do skutku. Po czternastu dniach umiera.


Ja po czternastu dniach, pewnej nocy ze środy na czwartek, usłyszałam kroki zbliżające się do pokoju, w którym leżałam ze śpiącym dzieckiem. Nawoływania: – Kinga Król! Gdzie jest Kinga Król! – które nie milkły nawet na moment przez ostatnie godziny? Dni? Tygodnie? –

zupełnie zatraciłam poczucie czasu, całymi dniami wpatrując się oszalałym wzrokiem w drzwi pokoju – teraz ucichły.


Nie musieli już wołać, nie musieli szukać. Znaleźli.


Kroki zatrzymały się przy drzwiach. Klamka poruszyła się.


Byłam przygotowana na ten moment. O tak, czekałam, gotowa do ucieczki, od kilku dni?

Tygodni?


Dla zmylenia pogoni naskrobałam pospiesznie na kartce: „POJECHAŁAM Z MAŁĄ DO

KRZYŚKA”, narzuciłam na koszulę kurtkę, owinęłam dziecko w pieluszkę i kocyk i nie namyślając się ani chwili, wyskoczyłam przez okno. Upadłam na kolana – był to karkołomny skok z wysokiego parteru z dzieckiem w objęciach – wsparłam się na ręce, nie wypuszczając Alusi, i pobiegłam przed siebie. Przez dziurę w parkanie, przez pustą, uśpioną ulicę, przez mokre od rosy łąki, byle dalej od domu, gdzie pod drzwiami sypialni czekali Oni. Mafia z Kaliningradu.


Bez tchu wpadłam do lasu.


Ciemności rozjaśniał księżyc w pełni i tylko dlatego nie połamałam nóg, choć dziś go za to przeklinam.


Byłam osłabiona tak bardzo, że mdlałam niemal w drodze do łazienki, ale to było jeszcze pół godziny temu. Teraz nabrałam tytanicznych sił matki broniącej dziecka. Matki walczącej o dziecko na śmierć i życie.


Zatrzymałam się... gdzieś. W środku lasu.


Padłam na kolana pod wysokim drzewem.


– Tutaj... – wydyszałam. – Tutaj będzie dobrze.


Przez całą tę szaleńczą ucieczkę Ala nie wydała z siebie nawet pisku. Gdy odwinęłam kocyk, serce zamarło mi na parę uderzeń, bo myślałam, że nie żyje, że ją udusiłam, przyciskając z całych sił do piersi, ale... nie. Moja kruszynka oddychała, wywijając maleńkimi piąstkami. W

mroku nocy błyszczały jej szeroko otwarte oczy.


Ucałowałam jej pachnącą oliwką główkę.


Między korzeniami drzewa widniała głęboka na pół metra jama. Zaczęłam kopać.


– Jeszcze trochę, jeszcze chwila i będziesz bezpieczna – szeptałam do dziecka, które leżało tuż obok, ciche i spokojne.


Wymościłam jamę mchem i liśćmi. Ułożyłam na nich moje najmilsze kochanie i...


Kinga wybuchnęła płaczem. Oparła czoło o blat stołu i szlochała tak strasznie, jakby miała za chwilę umrzeć z rozpaczy. Czarek siedział nieruchomo, blady jak śmierć. Wzrok miał

wbity w ścianę naprzeciw. Aśka położyła trzęsącą się dłoń na plecach kobiety. Domyślała się, co będzie dalej, i... chciała, i nie chciała słuchać. Jej jedna strona, ta ludzka, wolała nie słyszeć dalszego ciągu, jednak rekin w skórze dziennikarki, podniecony do granic, domagał się krwi.


I dostał tę krew.


Alusia patrzyła na mnie wielkimi oczami, tak jakby wszystko rozumiała. To spojrzenie, ostatnie spojrzenie mojej córeczki będzie mnie prześladowało do końca moich dni. Ale wtedy o tym nie wiedziałam. Myślałam tylko o jednym: Oni są blisko! Ratować dziecko!


Zakryłam jej buzię pieluszką i całe zawiniątko, dokładnie, od stópek, po czubek główki, otuliłam mchem, a potem przysypałam liśćmi.


– Kurwa, nie mogę tego słuchać! – Czarek poderwał się i wybiegł z mieszkania.


Aśka zaś, owszem, mogła.


Siedziała niczym zaklęta w kamień. Chciała więcej.


Dziecko było bezpieczne, choć wiedziałam, że Oni nie odpuszczą. Wcześniej czy później wpadną na nasz trop, na pewno mają psy.


„Zatrzeć ślady!”


Chwyciłam kocyk, z którego odwinęłam wcześniej dziecko, i – jak na filmach

gangsterskich – zaczęłam zacierać niewidoczne ślady swoich stóp. Kluczyłam po lesie, oddalając się od miejsca, gdzie ukryłam dziecko, odciągając pogoń.


Dotarłam nad rzekę. Przycupnęłam pod filarem. Rozejrzałam się ostrożnie, a potem, szorując niemal brzuchem po ziemi, wpełzłam na most.


Cisnęłam kocyk do wody.


Już chciałam wracać do lasu, ukryć się, doczekać do świtu i gdy uznam, że zmyliłam prześladowców, wrócić po Alusię, gdy... Nic z tego! Znaleźli mnie!


Za zakrętem pojawiły się światła samochodu. Zbliżał się powoli.


Owszem – przemknęła mi myśl – znaleźli mnie, ale nie znaleźli jej. Odciągnąć ich!

Odwrócić uwagę od dziecka!


Bez chwili wahania wyskoczyłam na drogę i stanęłam jak słup.


Samochód zaczął hamować z piskiem opon, usłyszałam huk, nie wiedząc, że zostałam uderzona, nie czując bólu, przeleciałam parę metrów i uderzyłam o ziemię, tracąc przytomność.


Stary samochód, prowadzony przez starego weterynarza, wracającego od pacjenta, nie jechał szybko. Gdyby było inaczej, Kinga – i tak pewnie byłoby dla niej lepiej – nie przeżyłaby wypadku. Jednak pan Józef Sowa prowadził forda ostrożnie, szczególnie w nocy (i szczególnie po jednym głębszym), gdy więc jakaś postać wyskoczyła na drogę, wcisnął hamulec,

samochodem obróciło i uderzył kobietę bokiem, nie frontem.


To wystarczyło, by uratować jej życie, ale też by na dwa dni straciła przytomność. I te właśnie dwa dni zadecydowały o losie dwutygodniowej Ali Król... Może jedną dobę by przeżyła, był lipiec, noce ciepłe, dni gorące – o ile nie udusiłaby się pod warstwą liści i mchu, ale drugiego dnia spadł deszcz i szanse na przeżycie noworodka spadły do zera, a ulewa zatarła wszelkie ślady, po których można byłoby dotrzeć do zwłok maleńkiej dziewczynki, choć akcję

poszukiwawczą rozpoczęto natychmiast.


Natychmiast po tym jak Kinga ocknęła się w szpitalu, na sali intensywnej opieki

medycznej, rozejrzała w narastającej panice i wyszeptała:


– Gdzie Alusia? Co z moim dzieckiem?


A pielęgniarka, zamiast odpowiedzieć: „Wszystko w porządku, jest tutaj, obok”, spojrzała na Kingę przerażona i wybiegła szukać lekarza.


Zaraz potem przez szpitalny korytarz przetoczyło się niemal nieludzkie wycie:


„Gdzie moje dziecko?! Porwali moje dziecko!!!”.


Rozległ się rumor przewracanego stojaka na kroplówki – to Kinga zerwała się z łóżka i odrywając monitorujące jej stan kable, wyrywając wenflon z żyły, nie zważając na nic ani na nikogo, rzuciła się do drzwi na ratunek dziecku.


Lekarz już dzwonił na policję, dwie pielęgniarki i salowa próbowały zatrzymać oszalałą kobietę, oddziałowa trzęsącymi się dłońmi przygotowywała silny środek uspokajający, który udało się jej podać pacjentce, nim ta wyrwała się kobietom i dotarła do zamkniętych na kodowany zamek drzwi. Jeszcze parę chwil szarpała za klamkę, wrzeszcząc jak opętana, by wreszcie ze szlochem osunąć się po ścianie, skulić na podłodze niczym embrion i zastygnąć w bezruchu.


Tak znaleźli ją policjanci.


Tak odpowiedziała na pierwsze pytania, po jakich dwóm mężczyznom, którzy niejedno

widzieli i przeżyli, włosy stanęły dęba.


– Co pani mówi? Niech pani powtórzy – poprosił młodszy, licząc na to, że się przesłyszał.


Ale Kinga, Kinga-normalna, wyszeptała, nagle przerażająco przytomna, do bólu

przytomna, przytomna do obłędu:


– Ukryłam moją dwutygodniową córeczkę w lesie. Położyłam w jamie pod drzewem i

zasypałam liśćmi. Znajdźcie ją, błagam. Może jeszcze żyje, może żyje...


Szukało maleńkiego dziecka ponad stu policjantów, ściągniętych pilnie z sąsiednich posterunków, szukali zaalarmowani mieszkańcy okolicznych wsi, szukali sąsiedzi Kingi i jej przyjaciele. Przez dwie doby, mimo że szanse na znalezienie dziewczynki żywej graniczyły z cudem, kilkuset ludzi przeczesywało podbydgoskie lasy metr po metrze, do chwili gdy z rzeki, kilkaset metrów od miejsca, gdzie ford potrącił Kingę, wyłowiono kocyk, który rodzice Kingi, pozostający w potwornym szoku, rozpoznali jako kocyk Ali, a inspektor prowadzący sprawę przyszedł na oddział psychiatryczny, gdzie matka dziecka pozostawała w stanie pół żywym, pół

martwym, i oznajmił głosem stłumionym z gniewu i odrazy:


– Pani jej nie ukryła, pani ją utopiła.


Kinga spojrzała na Aśkę oczami, które przypominały dwie czarne dziury w białej jak ściana twarzy.


Dziennikarka długo nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wreszcie wykrztusiła:


– Zrobiłaś to? Wrzuciłaś ją do rzeki? Mnie możesz powiedzieć prawdę.


Kinga pokręciła głową.


– Ukryłam ją w jamie pod drzewem.


– Znaleźliby! Znaleźliby choć... – „zwłoki” chciała dokończyć, ale to słowo w

odniesieniu do maleńkiego dziecka, kurwa, zaledwie dwutygodniowego!!!, po prostu nie przechodziło jej przez usta. – Kinga, zrobiłaś to?! Utopiłaś ją?!


– Nie!!! – kobieta zerwała się z zaciśniętymi pięściami i furią w oczach. – Po co

miałabym łgać?! No po co?! Żeby uniknąć kary?! Błagałam ich: osądźcie mnie i ukarzcie!

Zasługuję na więzienie! Na dożywocie! Zasługuję na karę śmierci! Zróbcie mi to, co zrobiłam Alusi! Zakopcie żywcem! Błagałam o to na komendzie, u prokuratora, przed sądem. Sprawdź w aktach, jeśli nie wierzysz! Przyznałam się do wszystkiego i prosiłam o karę, bo zasłużyłam na to!

Po co miałabym ci kłamać?!


Aśka nie znalazła odpowiedzi.


Wiedziała, że Kinga mówi prawdę.


Czarek, słuchający tego wszystkiego w korytarzu, też to wiedział. I zaciskał pięści tak jak Kinga, by nie wpaść do pokoju i nie uderzyć jej z całej siły pięścią w twarz za to, co zrobiła swojemu dziecku. Jego dziecku.


Zamiast tego, owszem, wszedł do pokoju i zapytał stłumionym przez nienawiść głosem:


– Jak mogłaś, Kinga? Jak mogłaś mi to zrobić?


Nim jednak Kinga zdołała odpowiedzieć, Aśka jednym skokiem była przy nim. Chwyciła pełnymi garściami koszulę na piersiach mężczyzny i z nadnaturalną siłą, zrodzoną z takiej samej nienawiści jak ta jego, cisnęła nim o ścianę.


– Tobie? Tobie, skurwielu?! A gdzie byłeś, gdy Kinga rodziła twoje dziecko?! Siedziałeś przy niej? Trzymałeś ją za rękę?! Gdzie byłeś, jak popadała w obłęd? Zostawiłeś do siebie choć numer telefonu, by mogła prosić cię o pomoc?! Nie! Ty spierdoliłeś na wieść o ciąży do Australii czy na Księżyc, rzucając jej w twarz pieniądze na skrobankę! Tak było?! – Wyczytała w jego oczach potwierdzenie. Puściła go i wytarła z obrzydzeniem ręce o jego koszulę. – Więc nigdy więcej nie zadawaj tego pytania. Masz ręce po łokcie we krwi swojej córeczki. Jeszcze bardziej niż Kinga. Pierdolony, parszywy tchórz – rzuciła jeszcze z bezgraniczną pogardą, usiadła przy stole i rozpłakała się. Ona, twarda Aśka Reszka, która wyczekiwała tego fantastycznego materiału, rozpłakała się jak małe dziecko, bo Kinga... Kinga była ostatnią osobą na Ziemi, której życzyłaby takiego nieszczęścia.


W tym momencie.


Kinga siedząca obok ze zwieszoną głową i szklistym spojrzeniem.


Kinga ze zgarbionymi ramionami i paznokciami łamanymi co miesiąc w lesie, gdy

poszukiwała swojej córeczki. Czegokolwiek, co po niej zostało. Co mogłaby pochować...


Cisza zamknęła się między nimi.


Przerwała ją Kinga, kończąc swą opowieść.


Rodzina nigdy mi tego nie wybaczyła. Nie potrafiła zrozumieć – tak jak nikt normalny nie obejmie tego rozumem – że w mózgu zwyczajnej, szczęśliwej, młodej matki coś może pieprznąć, coś przeskoczyć na „Uwaga, czerwony alarm!” albo „Uwaga, wojna, ratować dziecko!”, albo

„Uwaga, pożar, skakać z dzieckiem z okna!”, i... i ona to robi. Ta zwyczajna, normalna jeszcze dzień czy dwa wcześniej kobieta robi to, co podsuwa jej chory, oszalały ze strachu mózg. Dla dobra dziecka, w obronie dziecka to dziecko... zabija.


Ludzie już wiedzą, że istnieje coś takiego jak depresja poporodowa, że świeżo upieczona mama zamiast unosić się na skrzydłach miłości i promienieć szczęściem, tonie we łzach, nie ma siły wstać z łóżka, nie chce zajmować się niemowlęciem. Trudno się przyznać przed znajomymi i sąsiadami, że córka czy synowa ma „wiesz, baby blues, takie to nowomodne dzisiaj”, ale do świadomości społecznej istnienie depresji poporodowej już dotarło. Rodzina jakoś godzi się na wizyty u psychiatry, na proszki przeciwdepresyjne, nawet na pobyt w szpitalu. „Marta, Magda czy Małgosia wyjechała do sanatorium, nie, mały został z nami, ona anemię miała, tak, musi nabrać sił”.


Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, czym jest i jak śmiertelnie jest niebezpieczna dla matki i dziecka psychoza poporodowa. Coś, co zaczyna się nagle, bez ostrzeżenia i rozwija błyskawicznie. Coś, czego zaatakowana kobieta nie potrafi zrozumieć ani nazwać – „Skąd, na Boga, ten Kaliningrad?!” – a już na pewno do czego nie może się przyznać – „Uznają mnie za wariatkę i zamkną u czubków, a wtedy... co z dzieckiem?! Przecież jest czerwony alarm, wojna, pożar!!!”.


Próbowałam. Próbowałam mówić, chciałam prosić o pomoc, dopóki jeszcze myślałam racjonalnie, ale nikt nie chciał ani uwierzyć, ani nawet wysłuchać. Nie chciał słyszeć, że „chcą porwać Alusię do Kaliningradu i sprzedać na narządy”. Ty byś uwierzyła? Do dzisiaj, do kiedy nie opowiedziałam ci mojej historii – nie.


Przez tę nieświadomość zagrożenia, przez zmowę niesłuchania wiesz, ile kobiet co roku przeżywa takie piekło jak ja? Powiedział mi o tym doktor Izbicki: około trzystu. A wiesz, ile z nich zabija swoje dziecko albo siebie, albo i siebie, i dziecko? Piętnaście.


Piętnaście istnień ludzkich. Piętnaście ludzkich tragedii.


Tylko dlatego że hormon macierzyństwa w mózgu przestawi wajchę nie w tę stronę co trzeba...


Moi rodzice uciekli, nawet nie wiem dokąd, przed społecznym potępieniem i piętnem rodziców dzieciobójczyni.


Na drzwiach domu ktoś z sąsiadów napisał czarnym sprayem MORDERCZYNI.


I miał rację: tak właśnie się czuję. Zamordowałam moje dziecko i nie mam nic na swoją obronę...


Aśka poderwała głowę.


– Pieprzysz, Kinga! Pierdolisz jak potłuczona! Ty nie cisnęłaś Alą o podłogę, bo za dużo wrzeszczała, i nie zmiażdżyłaś jej krtani, gdy mimo uderzenia główką o próg nadal żyła. Nie zakopałaś jej ciałka pod stertą gruzu, paląc peta dla odstresowania, nie poszłaś potem do kina na horror i nie farbowałaś włosów na różowo na znak żałoby. Z tego, co wiem, musieli cię wiązać pasami w wariatkowie i pilnować całą dobę na okrągło, bo próbowałaś się zabić. Osiem razy, tak? Tak. Ty – w odróżnieniu od mamuśki dwuletniego Przemka – nie kopałaś Alusi w brzuch dotąd, aż pękła jej wątroba i umierała w takich cierpieniach, że odgryzła sobie wargę. Nie włożyłaś jej torby foliowej na głowę i nie dusiłaś przez długich pięć minut jak ta kurwa, mamuśka Grzesia, która zamknęła potem zwłoki dzieciaka w wersalce, by gzić się na owej ze swymi kochasiami. Ty nie zakatowałaś powierzonych ci na wychowanie trojga dzieci i nie katowałaś następnego, dopóki opieka społeczna nie skapowała: „Ups!, coś chyba jest nie tak!”.

Ty nie zatłukłaś swojego synka młotkiem, bo nie umiał zawiązać sznurówek. Ty nie... Kurwa, Kinga, nie porównuj się do tych zwyrodnialców!!! Nic cię z nimi nie łączy, rozumiesz, nic!!!


– Owszem – odezwała się Kinga – coś jednak łączy: dzieci. Nasze dzieci – moje i ich –

nie żyją. Nie ma żadnej różnicy...


– JEST RÓŻNICA, BO TY ŻAŁUJESZ TEGO, CO ZROBIŁAŚ, A ONE ŻAŁUJĄ, ŻE

DAŁY SIĘ ZŁAPAĆ!!!


Aśka wywrzeszczała to i opadła na krzesło, dławiąc się powietrzem. Nie miała więcej argumentów.


Kinga siedziała długą chwilę blada, ale spokojna, a dziennikarka wiedziała, że i tak to do niej nie przemówiło. I tak czuje się winna i będzie się obwiniać aż do śmierci. Wreszcie Kinga wstała, obeszła stół, przyklękła przed Aśką, wzięła jej trzęsące się dłonie w swoje, zimne jak lód, i poprosiła:


– Opisz to. Spisz każde moje słowo. Może moja historia uratuje choć jedną matkę i choć jedno dziecko. Niech śmierć Alusi nie pójdzie na marne. Opisz to.


Aśka walczyła chwilę z gulą ściskającą gardło, wreszcie odrzekła:


– Tak zrobię.


Dziennikarka walczyła ze sobą jeszcze chwilę, by wyznać ze wstydem:


– Spiszę każde słowo, bo, Kinga, ja cię nagrywałam.


Kinga uśmiechnęła się lekko.


– Wiem. Mikrofon zwisa ci smętnie z dekoltu.


Aśka pokręciła głową, spoglądając w dół. Rzeczywiście, tak przejęła się historią Kingi, że zapomniała o mikrofonie, ale tamta nie wydawała się gniewać.


Wstały obie.


Czarek oderwał plecy od ściany.


Nic więcej nie zostało do powiedzenia.


Już mieli wychodzić: Aśka z Czarkiem, gdy ta pierwsza obejrzała się na Kingę, stojącą w przedpokoju z pustym spojrzeniem utkwionym gdzieś nad ich głowami.


– Kinga, nie zrobisz nic głupiego? Nie będziesz próbowała... wiesz?


Kobieta zamrugała, zogniskowała spojrzenie na pytającej i pokręciła głową.


– Możesz być spokojna. Mam jeszcze trochę w życiu do zrobienia.


Aśka próbowała uśmiechnąć się, ale chyba jej ten uśmiech nie wyszedł. Drzwi

maleńkiego mieszkania zamknęły się za nimi.


Już będąc na ulicy, chwyciła Czarka za rękaw kurtki.


– Masz jej pilnować, szmaciarzu, rozumiesz? Jesteś to winien jeśli nie Kindze, to

swojemu dziecku.


Mężczyzna aż zakrztusił się z oburzenia, ale nic nie odpowiedział i odszedł bez

pożegnania. Aśka zaś wróciła do swego apartamentu, wyjęła z barku butelkę wódki i upiła się do nieprzytomności. Gdy zaś przytomność odzyskała i już na spokojnie, żeby nie rzec: na zimno, odsłuchała z dyktafonu nagrania...


Aśka


Mam to! Normalnie mam Złoty Laur w kieszeni! Po raz pierwszy czuję, że robię – to znaczy piszę – coś wielkiego! Coś, co sprzeda się w nakładzie wprost kosmicznym, galaktycznym, wszechświatowym! I, niech mnie szlag, nie będę nic zmieniać, nic ubarwiać. Po prostu opiszę historię mojej znajomości z Kingą, od momentu gdy znalazłam ją w śmietniku, a zakończę jej spowiedzią nagraną na dyktafon. Słowo w słowo.


A potem sprzedam to temu, kto da najwięcej, i podzielę się z Kingą fifty-fifty. Zasłużyła na to. Zasłużyła na normalne, spokojne życie, bo swoje ta dziewczyna naprawdę odpokutowała.

Chociażby te osiem prób samobójczych. Jak to robiła? Wolę nie myśleć.


Albo elektrowstrząsy, którymi ją leczyli – kurwa, w XXI wieku stosuje się jeszcze coś takiego jak elektrowstrząsy?! Sitko na głowę, wajcha w dół i... no, kurwa, no! Podobno ona, Kinga, nic nie czuła, robią to pod narkozą, ale... ja dziękuję... Za którymś razem mogli przeholować z woltami i z Kingi zostałoby warzywo! I może nie byłoby to dla niej takie złe, bo żyć ze świadomością, że tamta, Kinga-czerwony-alarm, zamordowała – ludzie, zakopała żywcem! –

ukochaną córeczkę?!


Ja pierdolę...


Mam chyba kupę szczęścia, że usunęłam ciążę i mnie to nie trafiło, bo nawet jeślibym tego dziecka nie chciała i nie kochała to... Ja pieprzę...


Z drugiej strony jak można próbować osiem razy tak, żeby się nie udało...?


Kinga czekała.


Niby w jej życiu nie zaszły żadne zmiany, przynajmniej nic się nie zmieniło od zeszłej środy: chodziła do pracy, zostawała w niej do nocy, wracała ledwo żywa do domu, obdarzała skąpą czułością stęsknionego Kacperka, połykała to, co akurat było w lodówce, jeśli zapomniała zrobić zakupy – a do jedzenia nie przykładała żadnej wagi – to nie jadła nic, brała szybki prysznic i padała skonana do łóżka, zapadając w sen natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki.


Mimo to całe ciało spięte było w oczekiwaniu na coś, co musi, po prostu musi się zdarzyć.


Przecież nie pojechała w pierwszy czwartek do lasu, przezwyciężyła siebie, ten obłędny, niemal narkotyczny przymus, a zamiast tego opowiedziała całą historię dwojgu ludziom. I to jakim! Dziennikarce o oczach głodnych jak u rekina i ojcu zamordowanej przez nią, Kingę, córeczki.


To nie mogło przejść bez echa. To musiało się jakoś skończyć. Za bezwzględną szczerość zostanie albo ukarana, albo nagrodzona. Pozostało jedynie czekać.


I Kinga czekała.


Czarek przyszedł dwa razy. Posiedzieli. Pomilczeli.


Po jego pustym spojrzeniu, zapadłych policzkach i podkrążonych oczach widziała, że żałuje, och, jak bardzo żałuje, że Kingę poznał. Że po pierwszej wpadce, która rozwiązała się cudownie sama z siebie, nie dał sobie spokoju i wrócił... Aśka miała rację: był współwinny śmierci Alusi. Jak bardzo żałował, że się o tym dowiedział... Błoga nieświadomości, gdzieś się podziała, och, gdzież?!


Kinga żegnała go za każdym razem bez żalu i nie prosiła o następną wizytę. Wiedziała, że i tak przyjdzie. Z poczucia winy. Ona, Kinga, o poczuciu winy wiedziała wszystko. Mogłaby wykładać ten temat na uniwersytecie, choć doktor Izbicki, do którego rzeczywiście poszła na prywatną wizytę, powtórzył jej to, co tłumaczył tyle razy bezpłatnie, prowadząc ją jako pacjentkę oddziału psychiatrycznego:


– Pani Kingo, działała pani w odmiennym stanie świadomości. Powiedzmy, że miała pani dwie osobowości. Schizofrenik nie może ponosić winy za to, co czyni jego drugie ja, tak jak nie odpowiada za czyny zupełnie obcej osoby! To nie była pani, tam, w lesie, z córeczką! A nawet jeśli, to przecież chciała ją pani ratować tak, jak zrobiłaby to każda kochająca matka, której dziecko ktoś próbowałby porwać i sprzedać mafii, prawda? Proszę powiedzieć, gdyby

rzeczywiście istniało takie zagrożenie, nie zrobiłaby pani wszystkiego, wszystkiego, by ratować Alusię?


– Zabiłabym siebie, nie ją – wydusiła Kinga w odpowiedzi.


– To mówi pani teraz, po dwóch latach od tamtych wydarzeń, ale wtedy, uciekając

bandytom przez las... Co zrobiłaby pani wtedy?


Kinga nie znalazła odpowiedzi.


Nie chciała jej znaleźć, bo musiałaby powiedzieć: „Ukryłabym dziecko jak najlepiej i próbowała odciągnąć pogoń”.


A to zmyłoby ciężar winy z jej sumienia. Nie mogła tak odpowiedzieć. Milczała więc.

Doktor zdjął z nosa okulary i zaczął z namysłem przecierać ich szkła.


– Pani Kingo – zaczął powoli – jeśli wskaże pani bandziorów z tej kaliningradzkiej mafii, którzy wtedy panią ścigali, doprowadzając do ukrycia Ali i w rezultacie do jej śmierci, przyrzekam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zostali odnalezieni, pojmani i skazani.


Kinga uniosła brwi. Czy on sobie z niej kpi, czy...?


– Przecież oni nie istnieją. Byli wytworem mojego chorego umysłu – odrzekła cicho, pojmując, do czego lekarz zmierza.


– I dlatego pani nie została skazana, bo ta Kinga, która ukryła dziecko w jamie pod stertą mchu i liści, też była wytworem pani przerażonej do granic wyobraźni.


Jakież to było logiczne. Jak łatwo byłoby przytaknąć, wymazać winę i zapomnieć. Gdyby nie jeden fakt: Alusia była jak najbardziej prawdziwa, jej śmierć z ręki matki również. I tego nie zmieni nic. Kompletnie nic. Żadne racjonalne wytłumaczenie. Doktor o tym wiedział. Nie musiała tego powtarzać. Zapytała jednak o coś innego, co od rozmowy z Aśką nie dawało jej spokoju:


– Jak to jest z innymi... – ciężko było wypowiedzieć to słowo – ... morderczyniami? Moja koleżanka, dziennikarka, która opisze to wszystko, powiedziała, że ja żałuję tego, co zrobiłam, a one tego, że dały się złapać. Jest pan biegłym sądowym, panie doktorze, dwa lata temu badał pan mnie, z innymi też pewnie pan rozmawiał. Co one czują? Matki, które zabiły dzieci? Jak mogą z tym żyć?


Doktor Izbicki patrzył na bladą, zgaszoną twarz młodej kobiety, milcząc długą chwilę.

Wreszcie odezwał się:


– Więzienia są pełne niewinnych zbrodniarzy. Każdy z nich jest przekonany – i dotyczy to też matek, które z premedytacją, czasem ze szczególnym okrucieństwem, zabiły swoje dziecko, że winny jest każdy, tylko nie one. Gdyby pani słyszała, droga Kingo, jak potrafią zapierać się w żywe oczy, by tylko uniknąć kary... Jak beznamiętnie, bez odrobiny skruchy opowiadają o tym, co robiły swoim dzieciom, bo te były nieposłuszne czy głośne, czy po prostu urodziły się niechciane... Przysłuchujący się tym zeznaniom policjanci czy prokuratorzy, którzy niejedno słyszeli, mają czasem łzy w oczach, a zbrodniarzowi, który przypalał niemowlę papierosami, ot tak, z czystego sadyzmu, nawet powieka nie drgnie, gdy wstaje i mówi, że „nie przyznaje się do winy”... Pani koleżanka jest mądrą kobietą, bo uchwyciła samo sedno, nie podoba mi się jednak, że będzie pisała artykuł na temat tragedii, jaka pani dotknęła. Czy zna ją pani na tyle, by jej zaufać? Czy intencje dziennikarki są czyste, czy też żądna jest sensacji na pierwszą stronę brukowców?


– Robi to dla innych kobiet, które może spotkać to co mnie. Jeśli tym artykułem ocalimy choć jedno dziecko... Nie uważa pan, panie doktorze, że to ważny powód?


– Uważam, że nie jest pani jeszcze gotowa na powtórną konfrontację ze społeczeństwem głodnym kolejnych igrzysk. Dwa lata temu, gdy pół Bydgoszczy chciało zlinczować panią, potem sędziego za to, że wydał wyrok uniewinniający, chroniły panią mury szpitala

psychiatrycznego i pani stan, bardziej przypominała pani warzywo niż człowieka, że powiem obrazowo. Teraz jest pani zupełnie świadoma, a ludzie nie zmienili się ani na jotę. Choćby nie wiem jak łagodnie dziennikarka przedstawiła pani osobę, niektórzy zrozumieją tylko jedno: Kinga K. zabiła swoje dziecko i uszło jej to płazem. Ledwie pani stanęła na nogi, próbuje odbudować swoje życie, wynajęła pani mieszkanie, wróciła do pracy... Dlaczego ryzykuje pani utratę tego wszystkiego? Nie można poczekać z tą publiczną spowiedzią chociaż pół roku, może nawet rok? Aż pani okrzepnie psychicznie, wzmocni się i będzie gotowa przyjąć falę krytyki i nienawiści tych, co nie zrozumieją?


– Tu nie chodzi o mnie, panie doktorze – odparła Kinga bez chwili namysłu. – Tu chodzi o następną kobietę, która dziś czy jutro może popaść w taki sam obłęd i zrobić to samo co ja. Nie wolno mi zwlekać ani chwili dłużej, czy pan tego nie rozumie? Nie chcę przeczytać w jutrzejszej gazecie: „Matka z dwutygodniową córeczką wyskoczyła z dziesiątego piętra”. Nie chcę mieć na sumieniu jeszcze jednej śmierci!


Doktor badał twarz kobiety uważnym spojrzeniem zza szkieł okularów. Widział łzy w jej oczach, widział drżące usta i nie wątpił w szczerość tego, co mówi. Ale znał ją na tyle dobrze, by odpowiedzieć:


– A ja myślę, pani Kingo, i znów będę brutalnie szczery, że to kolejna kara, jaką pani sobie wymierza. Za mało było sześciu miesięcy na moim oddziale, za mało prób samobójczych, okaleczania się i samooskarżania. Za mało poniewierki po ulicy, przymierania głodem i ludzkiej pogardy. Więc wystawia się pani, zupełnie bezbronna, na łaskę tłumu i domaga się

ukamienowania. A pierwszą, która rzuci kamieniem, będzie pani przyjaciółka dziennikarka. Nie podoba mi się to i jako pani lekarzowi, i jako człowiekowi, bo obawiam się, zupełnie poważnie, o pani bezpieczeństwo. Ten artykuł jeszcze się nie ukazał. Może pani jeszcze cofnąć zgodę na jego druk. Bardzo panią proszę...


W oczach doktora Izbickiego Kinga widziała szczerą troskę, tak jak powiedział: lekarza i człowieka, i może parę dni wcześniej zrobiłaby to, o co prosi. Ale... – i tego mu nie powiedziała, może się domyślił? – fakt, że w czwartek, pierwszy czwartek miesiąca, nie szukała Alusi, odpuściła ją sobie, zdradziła własne dziecko, a może straciła szanse na odnalezienie córeczki, ciążył Kindze tak bardzo, że – doktor miał rację – wymierzyła sobie za to karę. Było to irracjonalne, kobieta zdawała sobie z tego sprawę jakąś tam częścią swego umysłu, i może dlatego nie przyznała się do tego doktorowi, miałby pełne prawo zatrzymać ją na oddziale i zamknąć na kolejne pół roku, jednak druga Kinga, nadal dążąca do samozagłady, wiedziała, że czyni słusznie.


– Ufam Aśce – odrzekła na głos. – Była wstrząśnięta moją historią. Wierzę, że jeśli ktoś może ją opowiedzieć tak, jak trzeba, to tylko moja przyjaciółka.


Doktor rozłożył ręce w geście bezradności.


– Boże, chroń nas od przyjaciół. Z wrogami poradzimy sobie sami.


Kinga uśmiechnęła się, choć ten uśmiech nie sięgnął smutnych oczu, po czym pożegnała się z doktorem, nie umawiając na następną wizytę. Czuła, że nie będzie jej już potrzebna.


Aśka odwalała kawał dobrej roboty – tego była pewna. Znając wreszcie miejsce, gdzie Kinga dokonała swej zbrodni: podbydgoskie lasy, udała się do Bydgoszczy, gdzie ludzie, owszem, pamiętali dramatyczne poszukiwania zakopanego żywcem niemowlęcia.


– Zakopanego przez własną matkę, wyobraża to sobie pani?!


– Dla takich nie ma kary na tym świecie ani żadnym innym, kula w łeb, kula w łeb! Albo zakopać, tak jak ta suka, bo co to za matka, zakopała to maleństwo!


– I niech sobie pani wyobrazi – a to do jakiejś gazety ten wywiad? – że sąd ją uniewinnił!

Niby, że wariatka! Wariatka czy nie, powinno się taką łopatą w łeb, do dołu i po robocie, a nie żeby społeczeństwo morderczynię utrzymywało...


– Gdzie mieszkała? A to ja pani tego nie powiem, ale wiem, że gdzieś w okolicach

Smukały.


Aśka udała się więc „gdzieś w okolice Smukały” i tam usłużni sąsiedzi, z takimi samymi mniej więcej komentarzami jak ich poprzednicy, wskazali opuszczony dom rodzinny Kingi Król, wtedy jeszcze Kingi Drabicz, nie szczędząc komentarzy.


– A taka porządna rodzina była, ci Drabicze... I Kinga też, miła, uczynna dziewczyna.


– Cicha woda, cicha woda! Kto by pomyślał, że to niewiniątko jest zdolne do takiej zbrodni.


– A ile my się tego dzieciaka naszukali?! Dwa dni las przeczesywalim razem z policją i strażą. Pod każdy kamień, każdy pień zaglądalim...


– Szkoda, szkoda małej... Ale i rodziny szkoda. Co się wstydu za córkę najedli...

Sąsiadom przez miesiąc na oczy pokazać się nie mogli, aż wyjechali w Polskę... Dokąd? A kto ich tam wie...


– Nowakowa słyszała, że na poczcie adres zostawili, niby dla sądu, jakby jakieś

wezwanie przyszło, bo wie pani, pani redaktor, ona, ta ich córeczka, rozprawę miała o zabicie dziecka i sąd tę kurwę – przepraszam panią redaktor, ale to z nerw, nawet po dwóch latach nerwy mnie biorą, jak sobie przypomnę – więc sąd tę całą Kingę uniewinnił. Że niby niepoczytalna.


– A ona mi tam na poczytalną wyglądała. Studia przecież skończyła. To jaka ona niby niepoczytalna?


– Pomogłem coś? No to niech pani dobrze o nas, bydgoszczanach, napisze.


– Całe miasto dzieciaka szukało. Calusieńkie!


Nim Aśka dotarła w swoim artykule do poszukiwań Ali Król, udała się na pocztę i

swoimi sposobami zdobyła adres rodziców Kingi.


Bo Aśka Reszka miała swoją misję, która nie kończyła się na napisaniu artykułu i

odebraniu nagrody (oraz kasy). Aśka chciała pogodzić swoją najlepszą przyjaciółkę z rodziną. I dwa dni później jechała na drugi koniec Polski, aż pod Kłodzko, gdzie przed ludźmi i światem ukryli się Anna i Tadeusz Drabiczowie.


Aśka


Oczywiście w pierwszej chwili nie chcieli ze mną rozmawiać. „Bez komentarza, bez komentarza” – powtarzał ojciec Kingi, próbując wypchnąć mnie za drzwi i zatrzasnąć je za moimi plecami.


Ja jestem jednak uparta: wyrzucą mnie drzwiami, wrócę oknem. Na szczęście nie

musiałam. Po prostu usiadłam na schodkach chałupy, w której mieszkali, i nie ruszyłam się dotąd, aż – nie chcąc zwracać uwagi wścibskich sąsiadów – wpuścili mnie do środka.


– Czego pani od nas chce? – zapytał zmęczonym tonem ojciec Kingi, uchylając drzwi. –

Powiedzieliśmy wam wszystko, co chcieliście. Co jeszcze pani chce usłyszeć?


– Chcę, żebyście wy czegoś posłuchali. Potem porozmawiamy albo wyjdę bez słowa.

Zgoda?


Nie miał większego wyboru, domyślając się – i słusznie – że jeśli wyjdę, to znów usiądę na schodkach i będę tam tkwiła do oporu, aż zrobią to, po co przyjechałam, więc zaprosił mnie gestem do skromnego salonu – dużo powiedziane jak na ciemną izbę starej chaty, połączoną z kuchnią, a jego żona tak samo zbolałym głosem zapytała, czy wolę kawę czy herbatę.


– Wolę, żebyście państwo usiedli tu ze mną na kilka chwil i wysłuchali tego nagrania.


Postawiłam pośrodku stołu nakrytego lepiącą się ceratą dyktafon, a gdy usiedli z westchnieniem, włączyłam odtwarzanie. Słysząc pierwsze słowa spowiedzi Kingi, jej ojciec poderwał głowę i cofnął się na krześle, matka krzyknęła cicho i zasłoniła oczy dłońmi.


– Będzie nas pani tym dręczyć? – zapytał mężczyzna.


– Troszeczkę. Chcę wiedzieć, co macie na ten temat do powiedzenia. Mogę puścić dalej?


Zrezygnowany, kiwnął głową.


Słuchali, nie przerywając już ani słowem, aż do końca.


Aż do:


„– Opisz to. Spisz każde moje słowo. Może moja historia uratuje choć jedną matkę i choć jedno dziecko. Niech śmierć Alusi nie pójdzie na marne. Opisz to.


– Tak zrobię”.


Wyłączyłam dyktafon, a rodzice Kingi podnieśli na mnie zaczerwienione od łez oczy.

Czekałam, aż dojdą do siebie i... I, kurwa, poproszą o telefon do córki, by usłyszeć jej głos, zapytać, jak się czuje, kiedy mogą do niej przyjechać i porozmawiać spokojnie. Przecież oni też zawinili śmierci wnuczki, udając, że z Kingą nic się nie dzieje! To jej matka, gdy Kinga próbowała powiedzieć o demonach zżerających jej mózg, zakneblowała ją słowami:


– Co ty wymyślasz, dziecko? Jaki Kaliningrad?


To oni oboje nie widzieli nic dziwnego w tym, że Kinga boi się spuścić córeczkę choć na chwilę z oka. Czy nie czują się winni? Nie wobec Alusi, ale wobec Kingi właśnie?


Musiałam mieć dziwny wyraz twarzy – znów byłam w lekkim szoku, tym razem

spowodowanym ograniczeniem albo nieczułością tych ludzi, bo odezwała się matka Kingi:


– Gdyby ona wtedy powiedziała, że nie chce tego dziecka... że nie kocha Ali, nie może się nią zajmować... przecież byśmy pomogli. Zajęli się małą. Oboje jesteśmy niestarzy, wychowaliśmy dwoje dzieci, wychowalibyśmy i trzecie. Ale ona wymyślała jakieś niestworzone historie, żeby siebie usprawiedliwić, a potem... potem to zrobiła. Już byłoby lepiej, gdyby oddała Alę do adopcji – dokończyła łamiącym się głosem i zaczęła cicho płakać, a ja nagle pojęłam, że oni nic z tego, co przed chwilą Kinga im powiedziała, nic z całej jej spowiedzi nie zrozumieli.

Kompletnie nic!


– Jakbyście się Alą zajęli? Obronilibyście ją przed ruską mafią?! – wrzasnęłam doprowadzona do ostateczności.


Ojciec Kingi spojrzał na mnie jak na wariatkę:


– Pani chyba nie uwierzyła w te bzdury o mafii? Nie było żadnej mafii.


– Była! W głowie Kingi była! Tak rzeczywista jak wy dwoje, jak Ala, jak... jak cała reszta!

Owszem, Kinga oszalała, uroił sobie to jej umysł, ale wy, jej rodzice, powinniście to dostrzec!

Próbowała wam powiedzieć! Przecież próbowała...


Załamałam się. Opadłam na krzesło, potarłam twarz dłońmi. Jeśli tych dwoje,

najbliższych kiedyś Kindze ludzi, nie głupich, nie wrogich i nie żądnych sensacji, nie rozumie jej stanu nawet teraz, po latach i po tym, co usłyszeli, czy zrozumieją zupełnie obcy, którzy przeczytają artykuł?


Po raz pierwszy, od kiedy zajmowałam się „sprawą Kingi”, poczułam strach. Naszły mnie wątpliwości, czy rzeczywiście opowiedzenie jej historii całej Polsce ma sens. Czy jeszcze bardziej tym Kindze nie zaszkodzę, ale... ona opowiedziała to nie dla siebie, ale dla innej matki, która przeżywa to samo. Może rodzice tej drugiej przeczytają i dostrzegą to, czego rodzice Kingi nie chcieli widzieć?


Takie jest przesłanie tego artykułu. Po to mam go napisać. O tym muszę pamiętać.


– Dlaczego nie zaczęliście szukać dziecka od razu? – wyrwało mi się pytanie, które nurtowało mnie od kilku dni. – Gdy tylko zadzwonili do was, że Kinga miała wypadek? Przecież wiedzieliście, że uciekła z dzieckiem?


– Nic nie wiedzieliśmy – odparła matka Kingi takim samym znużonym tonem co na

początku. – Napisała, że wyjeżdża do Krzyśka, co mieliśmy nie wierzyć? A że w środku nocy? Od początku zachowywała się jak szalona, kto tam nadąży za młodą matką... Uciekła bez dokumentów, nikt jej nie szukał, bo tamten, mówię o byłym zięciu, myślał, że jest z nami, my byliśmy pewni, że jest u niego. Co mieliśmy dzwonić... Dopiero kiedy zaczęła dobijać się do naszych drzwi policja i pytać o Alę... Szukaliśmy ze wszystkimi... Ale już było za późno...


Kobieta zwiesiła głowę, ale... nie było mi jej żal. Nic na to nie poradzę. Przez dwa dni nie zainteresować się jeśli nie córką, to maleńką wnusią? Co za, kurwa, ludzie?


– Dlaczego uznano, że Ala nie żyje? Przecież mógł ją ktoś znaleźć i... – chciałam to pytanie zadać Kindze, ale zabrakło mi odwagi – wywieźć za granicę. – „Do Kaliningradu”, dokończyłam w myśli.


– Mieliśmy tu problem ze zdziczałymi psami – mruknął mężczyzna. – Znaleźli miejsce, gdzie mogła... to zrobić, ale po dwóch dniach i ulewie... No i ten kocyk. Ja tam myślę, że Kinga wrzuciła małą do rzeki. Nie wierzę w to całe zakopywanie i otulanie mchem. Do rzeki, i po kłopocie.


– Tadek! – krzyknęła matka Kingi, ale bez przekonania. Tylko dlatego, że przy obcej, do tego dziennikarce, wypadało tak krzyknąć.


Patrzyłam na nich oboje i... chciało mi się rzygać. Pomyśleć, że marzyłam o pojednaniu tej rodziny. O tym, by Kinga odzyskała przynajmniej rodziców...


Masakra.


Więcej pytań nie miałam.


Nie mogłam na tych dwoje patrzeć już ani chwili dłużej.


Pożegnałam się chłodno i wyszłam.


Przy furtce dogoniła mnie kobieta. No dobra, nazwę ją tak po raz ostatni: matka Kingi.


– Jak ona sobie radzi? – zapytała.


Gdybym w jej głosie znalazła choć cień prawdziwej troski o córkę, o której przez całą naszą rozmowę mówiła „ona”, może odpowiedziałabym co innego, ale zadała to pytanie pro forma, bym o niej źle nie pomyślała, tak jak chwilę wcześniej krzyknęła to: „Tadek!”.


Odwróciłam się więc i rzuciłam mściwie przez ramię:


– Wszystkiego dowiecie się z gazet. W przyszłą sobotę. Weekendowe wydanie „Skandali”.


Kobieta jęknęła cicho i przygarbiona wróciła do domu.


Ja zaś...


Ja miałam przed sobą jeszcze jedno spotkanie, na które cieszyłam się nie mniej niż na to dzisiejsze. Kurewsko się, doprawdy, cieszyłam.


Z Krzyśkiem Królem – eksmężem Kingi a swoim ekskochankiem – Aśka postanowiła

spotkać się na gruncie neutralnym: u niego w robocie. Pamiętała, jak podczas ostatniego spotkania, dwa lata wcześniej, przypieprzył jej tak, że nakryła się nogami. Teraz raczej by mu się to nie udało, bo Aśka była o kilka dych cięższa – no i nim wziąłby zamach, ona wgryzałaby mu się w krtań – na wszelki wypadek jednak wybrała biurowiec na peryferiach Warszawy, gdzie Krzysio-Pysio był aktualnie jednym z szeregowych pracowników działu obsługi klienta dużego ubezpieczyciela.


Z tym wrednym pyskiem i kaprawymi oczkami świetnie się nadawał do roli mendy, która miała zbywać każdego skarżącego się na działalność firmy.


Aśka wypatrzyła go przy jednym ze stanowisk, ustawiła się w kolejce pod tabliczką

„REKLAMACJE” i cierpliwie odstała niemal godzinę, by wreszcie usiąść na niewygodnym krzesełku i usłyszeć niezachęcające:


– Słucham panią?


Gdy podniósł wzrok i ją rozpoznał, przez twarz przemknął mu cień wściekłości.


– Czego chcesz? – warknął przyciszonym głosem.


– Pogadać. Krótko. O Kindze.


Wpatrywał się w nią przez parę chwil, jakby próbował sprawić, by znikła, po czym

rozluźnił się. Widać myślał, że Aśka chce pogadać o alimentach na dziecko...


– Co chcesz wiedzieć? Rozwiedliśmy się. Ostatni raz widziałem ją na kończącej wszystko rozprawie, i tyle. Mieszkanie było moje...


– Wiem, wiem, że nie dostała od ciebie ani złotówki, ale to mnie nie interesuje. Gdy urodziła Alę, nie domyśliłeś się, że z Kingą coś jest nie tak?


Na dźwięk imienia „Ala” po twarzy tamtego przemknął grymas. To pewnie był ostatni z tematów, na jakie facet, którego nazwisko nosiła zamordowana dziewczynka, chciał rozmawiać.


– Zachowywała się dziwnie – odmruknął niechętnie po dłuższej chwili. – Nikomu nie

pozwalała dotknąć dziecka. Ani obcym, ani swoim. Wtedy myślałem, że to nawet okej, bo tak niby kocha tę małą, taką jest troskliwą matką, ale co ja tam mogłem wiedzieć, skoro w szpitalu byłem raz, a gdy przywiozłem ją do domu, kazała od razu wieźć się do rodziców. Dopiero potem, po wszystkim, jak dostałem wezwanie na policję i mnie przesłuchiwali... rzeczywiście mogła się wydać szalona. Miała obłęd w oczach, gdy ktoś zbliżał się do dziecka.


– Nie mówiła, czego się boi?


– Mnie się bała – prychnął. – Przecież wiedziałem, że to nie mój dzieciak. Mimo

wszystko szkoda mi tej małej. Była... taka mała...


Mężczyzna odwrócił wzrok, a Aśka wyczuła, że mówi szczerze. Nie stać go było na nic więcej niż „taka mała...”, ale jak na Krzysztofa Króla, ojca niechcianego i nie swojego dziecka, to i tak było dużo.


Aśka usłyszała już wszystko, co chciała usłyszeć. Wstawała z plastikowego krzesełka, które mało pod nią nie pękło, gdy zapytał cicho:


– Co z nią? Z Kingą? Doszła do siebie?


Dziennikarka odwróciła się przez ramię, jak wtedy, na podwórku rodziców Kingi,

zaskoczona, że ten facet rzeczywiście pyta z troski o Kingę, a nie o swoje dobre imię.


– Jakoś sobie radzi – odpowiedziała. – Dzięki.


Kiwnął głową i wcisnął numerek następnego klienta.


Kiedy już siedziała z kieliszkiem wina w sterylnym i nieprzytulnym zaciszu swego

apartamentu, Aśka pozwoliła sobie na refleksję: jak bardzo samotną z całym swoim obłędem pozostawiono Kingę w momencie, gdy była najbardziej wrażliwa i powinno się ją, młodą matkę, otoczyć największą troską i uwagą. Szczególnie że ponoć była kochana przez bliskich.

Pochodziła z dobrego domu, nie z jakiejś patologicznej rodziny. Nikogo nie skrzywdziła –

oczywiście do feralnego czwartku sprzed dwóch lat – i jeśli można z całym przekonaniem powiedzieć o kimś, że jest dobrym człowiekiem, to właśnie o Kindze...


Gdzieś przy trzecim kieliszku wina Aśka zaczęła rozmyślać nad własną samotnością,

zalewając się łzami. Jej nawet kot z kulawą nogą nie przyszedłby z pomocą, choćby o nią prosiła i błagała. Gdyby urodziła to swoje dziecko i to w jej mózgu włączyłby się „Czerwony alarm!”, skończyłaby w norze pod szopą działkowicza, jak Kinga.


Nie, ona, Aśka Reszka, zapiłaby się na śmierć. Właśnie tak...


Oprzytomniawszy koło południa następnego dnia, łyknęła parę tabletek aspiryny, pół

szklanki soku z pomarańczy, włączyła dyktafon i pracowicie, słowo po słowie, zaczęła spisywać nagranie. Całą spowiedź Kingi Król. Oprócz wstępu, którym „okrasi” jej historię, nie zamierzała zmieniać zupełnie nic. Opowieść Kingi była wystarczająco wstrząsająca i powinna przynieść oczekiwany skutek: uratować choć jedno ludzkie istnienie.


Gdyby Aśka wiedziała, jak bardzo się myli, pojechałaby na Starówkę, zeszła trasą W-Z

na most Śląsko-Dąbrowski i utopiłaby dyktafon wraz z nagraniem w Wiśle...


Czarek


Próbowałem. Naprawdę próbowałem zrozumieć Kingę i jej wybaczyć, ale obraz

dwutygodniowej Ali, mojej córeczki, przysypywanej liśćmi wrył mi się w pamięć. Miałem go przed oczami, gdy zasypiałem i gdy się budziłem. Na miłość boską, jaka matka byłaby zdolna do takiego czynu? I czy kobietę, która to robi własnemu dziecku, można ciągle nazwać matką?


Rozumiem: zwariowała, ale... ludzie kochani, coś takiego jak okno życia jest chyba w każdym szpitalu, także w Bydgoszczy, prawda? Tysiące bezdzietnych par czekają, by adoptować niemowlę, szczególnie zdrowe i śliczne jak moja Alusia.


Czy Kinga nie mogła jej oddać? Musiała zabić?


Ludzie zabijają w afekcie, wiem, ale ona to zrobiła z zimną krwią! Przecież to dziecko nie wkurzało jej ciągłym płaczem czy czymś tam! Sama mówiła: „Alusia leżała cicho i patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami”. Jak mogła... Jak mogła to zrobić...?


Nie, dłużej nie dam rady udawać dobrego samarytanina. Niech Aśka gra rolę

przyjaciółki, skoro potrafi po tym, co usłyszała. Może ma grubszą skórę niż ja.


Nie pójdę więcej na Dąbrowskiego.


Pierdolę to.


Artykuł był gotowy!


Jeszcze tylko wybrać zdjęcia, których zrobienie Aśka zleciła pewnemu sprytnemu

paparazzi: Kinga klęcząca przy malutkim grobku – smutna, zdjęcie z profilu, tak by twarzy nie można było z całkowitą pewnością rozpoznać – a przed kobietą, na białym marmurze, wyraźny złocony napis: „Alusia Król, żyła dwa tygodnie”, i może jeszcze jedno, to na którym Kinga patrzy w puste okna swojego domu, tutaj, na Dąbrowskiego – oczywiście wszystkie fotki zrobione z ukrycia, by kobieta wyszła naturalnie, broń Boże, zdjęcia pozowane! – i... wielka chwila jest tuż-tuż!


A nie! Potrzebny jest też dobry tytuł. Poruszający. Zachęcający do kupna gazety. Ale bez taniej sensacji. Może: „Zabiłam córeczkę. Jak mam dalej żyć?”. Niezły... Ale to jeszcze nie to...


Aśka myślała ładnych parę minut, nim wymyśliła tytuł-cud: „Zabiła córeczkę. Ta tragedia może się zdarzyć każdej z nas!”. O, był może długi, ale na temat. Nie oskarża, ale ostrzega. I przyciąga uwagę. Do tego zdjęcie klęczącej Kingi... Ludzie będą czytać i płakać. I pilnować swoich żon, córek, sióstr czy przyjaciółek. O to w tym wszystkim chodzi, czyż nie?


O kasę i o nagrodę też, ale tylko trochę.


Dziennikarka spakowała materiał na płytkę i zaniosła prosto do redaktora naczelnego najbardziej plotkarskiego brukowca w całym kraju: „Skandale”. Tylko to plugawe pisemko mogło zapewnić sprawie Kingi największy rozgłos...


– Jacek, mam dla ciebie perełkę. Spowiedź dzieciobójczyni – rzekła od progu, nawet się nie witając.


Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o oczach czujnych jak u rekina – kropka w kropkę takich samych, jakie czasem miewała Aśka, tylko nieco bardziej przepitych – spojrzał na jedną ze swych najpłodniejszych reporterek z nieukrywanym pożądaniem.


Nie, nie pragnął Aśki Reszki, wolał materiał. Prawdziwą perełkę, jak się wyraziła. Zaś słowo „dzieciobójczyni” wywołało u Jacka Sondera niemal ślinotok.


– Dawaj – rzucił, a gdy tylko plik z tekstem otworzył mu się na ekranie komputera, zaczął

pożerać wzrokiem linijkę po linijce.


Aśka czekała z zapartym tchem. Wiedziała, że tekst jest dobry, bardzo dobry, ale czy wystarczająco skandaliczny, by zainteresować tego faceta?


– Masz autoryzację? – zapytał, gdy skończył czytać. – Musisz mieć. To za ciężki temat, by puścić bez zgody zainteresowanej.


– Mam nagranie. Co do słowa.


Odtworzyła mu ostatnie minuty rozmowy:


„Opisz to. Spisz każde moje słowo. Może moja historia uratuje choć jedną matkę i choć jedno dziecko. Niech śmierć Alusi nie pójdzie na marne. Opisz to” – głos Kingi wybrzmiał w zagraconym pokoju i umilkł.


Jacek Sonder siedział chwilę, bujając się na krześle z rękami splecionymi na karku i wzrokiem wbitym w sufit, wreszcie wycedził:


– To kurewsko dobry materiał. Dajemy to na pierwszą stronę w najbliższy weekend.

Sama mamusia nas o to prosi, wręcz błaga! Świetna robota, Aśka, naprawdę świetna. Ile za to chcesz?


Bez mrugnięcia okiem przyjął zawrotną kwotę, której zażądała dziennikarka, puszczając mimo uszu jej: „Połowę oddam Kindze, jest biedna jak... jak to bezdomna”, wypisał od razu przelew, złożył zamaszysty podpis i podał go Aśce, myślami będąc już zupełnie gdzie indziej.


Gdy zaś dziennikarka, uszczęśliwiona jak nigdy w życiu, wybiegła złożyć przelew w

banku, wcisnął guzik interkomu i rzucił do sekretarki:


– Daj mi tu Adasia. Mam dla niego robotę.


Gdy chłopak się zjawił, ten sam, który robił dla Aśki zdjęcia Kingi, naczelny nie musiał

go nawet wysyłać w teren.


– Masz zdjęcie tej laski, co zabiła dziecko, idącej ulicą? Najlepiej pod jej domem?


Adaś uśmiechnął się szeroko. Pewnie, że miał. Znał się na swojej pracy nie gorzej niż Aśka i zrobił Kindze Król tyle zdjęć, że mógłby obdzielić nimi wszystkie konta na facebooku w całej Polsce.


Jego szef wrzucił na ekran plik i przez parę minut przeglądał fotki jedną po drugiej.

Wreszcie stuknął palcem w ekran.


– To jest dobre.


Przedstawiało Kingę idącą na wprost obiektywu aparatu, tak że jej twarz była doskonale widoczna, zwłaszcza jeśli dało się na nią zbliżenie, lecz jeszcze bardziej zadowalające Jacka Sondera było tło: powojenny blok z widoczną nazwą ulicy. Jeśli ktokolwiek miałby ochotę szukać Kingi Król, skierowałby się prosto na Dąbrowskiego w Warszawie. A naczelny

„Skandali” miał nadzieję, że Kinga w niedługim czasie stanie się gwiazdą wszystkich mediów w Polsce, nową celebrity, godną następczynią Karoliny M., słynnej dzieciobójczyni ze Śląska. Już jego, Sondera, w tym głowa, by tak się stało.


– Trzymaj te zdjęcia w paru miejscach. Są na wagę złota. Gdy o naszym nowym odkryciu zrobi się głośno, pewnie będzie się próbowało gdzieś zaszyć i wtedy te fotki będą jak znalazł.

Temat na długie tygodnie, jeśli nie miesiące.


– Jasne, szefie. – Adaś uśmiechnął się szeroko, już licząc, ile w sumie zarobi na tym jednym, dość prostym zleceniu. I uśmiechnął się jeszcze szerzej.


– Zrób coś dla mnie – mruknął jego szef, przyglądając się wybranemu zdjęciu. – Ta cała Kinga wygląda tu na smutną.


– Na każdym tak wygląda – zauważył paparazzo. – Ogólnie sprawia wrażenie, wiesz,

szefie, załamanej.


– Ale od czego mamy Photoshop? – zapytał retorycznie naczelny. – Chcę, żeby się

uśmiechała, wiesz, kącikiem ust, tak... nieco wrednie.


No problem, szefie. Prosisz, masz.


I po dwóch kwadransach Jacek Sonder dostał zdjęcie swoich marzeń: portret

dzieciobójczyni zadowolonej z tego, co zrobiła.


Klepnął chłopaka w plecy.


– Masz premię. Teraz spadaj, muszę pomyśleć.


A gdy Adaś wyszedł, równie uradowany co godzinę wcześniej Aśka Reszka, otworzył

plik z artykułem jej autorstwa, mruknął:


– Co za pierdolony melodramat, dajmy czadu! – i uśmiechając się tak wrednie jak Kinga na przerobionym zdjęciu, zaczął przerabiać tekst...


Aśka nie była tak głupia, by zostawić sprawę reportażu swemu szefowi. Miała zamiar trzymać rękę na pulsie od początku – to jest od zgarnięcia wynagrodzenia – po pierwsze egzemplarze gazety, jeszcze ciepłe i pachnące farbą drukarską, zebrane wprost z prasy.


Ale jej szef był sprytniejszy i dużo bardziej bezwzględny – oraz pazerny – niż

dziennikarka. Kingę zaś określił na swój użytek dwoma słowami: „kurwia sucz”. Jej historia nie poruszyła go nic a nic. Wyraźnie przesłanie, które pierwotnie niosła, miał głęboko w dupie. Co go obchodził los kilkunastu kobiet, które mogły zabić kilkanaście bachorów – hipotetycznie przecież – wobec krociowego zysku ze sprzedaży „podrasowanej” historii?


Osobiście udał się do drukarni i przykazał szefowi nocnej zmiany:


– Puścisz pierwsze pięć tysięcy tego – tu wręczył płytę CD podpisaną numerem jeden – i gdy tylko Aśka Reszka zgarnie parę pierwszych egzemplarzy, a zrobi to na pewno, wyślesz do jakiejś pipidówy gdzieś w Bieszczadach, a resztę nakładu puścisz z tego – tu dał mężczyźnie płytę oznaczoną wyraźną dwójką.


Ten przytaknął, nie wdając się w szczegóły. Nie raz i nie drugi dostawał takie polecenie.

Przekręty z treścią brukowca robili już parokrotnie.


Gdy Jacek Sonder, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, poszedł do domu,

maszyny drukarskie ruszyły, a los Kingi właśnie zaczął się dopełniać...


Jak naczelny słusznie podejrzewał, Aśka przybiegła do drukarni nocą i trzęsącymi się z podekscytowania dłońmi chwyciła pierwsze egzemplarze „Skandali”.


Jest, jest jej artykuł! Piękne zdjęcie smutnej kobiety nad grobem dziecka, wzruszający tytuł i takiż tekst. Przyciskając do piersi swą przepustkę na rozdanie nagród dla dziennikarza roku, poszła najpierw na Dąbrowskiego, by podzielić się swą zdobyczą z Kingą. W oknach jej mieszkanka było ciemno – pewnie znów pracowała do późna i ledwo żywa położyła się spać, nie czekając na gazetę – ale Aśka położyła jeden egzemplarz na wycieraczce pod jej drzwiami. Z

samego rana Kinga przeczyta swoją historię i może wreszcie poczuje ulgę? Odkupienie win? Coś poczuje na pewno...


Potem Aśka wróciła do domu i otworzyła szampana, z miejsca wypijając pół butelki.

Zasłużyła na świętowanie. Byli świetni oboje: i artykuł, i ona, Aśka Reszka. Aśka może nawet lepsza!


Kinga, z uchem przyłożonym do drzwi poczekała, aż dziennikarka położy gazetę na

wycieraczce i odejdzie. Nie chciała czytać swojej historii przy kimkolwiek. W ogóle nie chciała jej czytać. Podniosła jednak gazetę. Wróciła do przedpokoju, włączyła światło i...


Pierwszy szok: ona, Kinga, przy grobie Alusi. Kto jej zrobił to zdjęcie? I kiedy? Przed tym jak opowiedziała Aśce całą historię czy po? A czy to ma jakieś znaczenie...? Niejasne przeczucie, że owszem, ma, kołatało kobiecie po głowie, ale była zbyt zmęczona i

zdenerwowana, by się tym przejmować.


Przeczytała raz i drugi tytuł. Brzmiał strasznie. Szczególnie te dwa pierwsze słowa:

„Zabiła córeczkę”. Podtytuł tłumaczył wszystko, ale mimo to bolało, bardzo bolało... Miała nadzieję, że Aśka okaże się delikatniejsza, cóż... Przecież liczył się tylko zysk. Całego artykułu nie była w stanie przeczytać. Jedynie początek tej dziwnej znajomości: dziennikarka z bezdomną... Potem był stenogram ich rozmowy z pamiętnego czwartkowego wieczoru. Aśka dotrzymała słowa, nie pominęła niczego. Kończył się słowami Kingi, jej przesłaniem: „Opisz to”.


Łzy napłynęły kobiecie do oczu, powróciło wspomnienie Alusi. Jej niebieskich oczu

patrzących na matkę ze spokojem i powagą.


– Jeśli ocalimy tym, kruszynko najmilsza, choć jedno maleństwo... choć jedną kobietę...


Zmęczona płaczem, zasnęła dopiero o świcie.


Kinga


Przez resztę nocy śniła mi się Ala. Tuliłam ją do serca, wdychałam zapach jedwabistych kędziorków, dotykałam gładkiej buzi, a ona chwytała paluszkami moją rękę i trzymała mocno.

Czułam spokój, a szczęście przepełniało mnie tak dogłębnie, że aż dusiło w gardle. Wiedziałam, że jesteśmy bezpieczne tu, gdzie się znalazłyśmy, że nikt nam nie zagraża i nikt nie odbierze mi mojej kruszynki.


Obudziłam się, czując resztki tego szczęścia i poczucia bezpieczeństwa, i uśmiechnęłam się chyba po raz pierwszy od dwóch lat. Wiedziałam, że tym artykułem, który ukaże się dziś w całej Polsce, odkupiłam choć odrobinę winy, że to pierwszy krok do wybaczenia. Wybaczenia samej sobie, bo wiem, że Alusia wybaczyła mi już dawno.


Nim wstałam, by nakarmić jak zawsze głodnego Kacperka, powzięłam postanowienie: oprócz pracy dla bezdomnych będę jeździła po szpitalach położniczych i rozmawiała z matkami –

może któraś z nich będzie miała podobne urojenia co ja i zechce mi się zwierzyć? Już ja będę wiedziała, co robić... Tym razem nie odpuszczę. Nie zginie następne dziecko, nie oszaleje z rozpaczy inna kobieta.


Tak. Po raz pierwszy od dwóch lat czułam lekkość w sercu. Ból wróci, to pewne, ale w tej chwili mojemu życiu nadano sens i cel.


Do KonGarden przyleciałam jak na skrzydłach. Byłam jak zwykle pierwsza, otworzyłam więc komputer i całkiem zatraciłam się w pracy nad nowym projektem. Nie zauważyłam przyjścia kolegów. Może powinnam...? Nie zwróciłam uwagi na dziwną ciszę, tak niepodobną do tego miejsca, która zdawała się narastać z minuty na minutę.


Dopiero szturchnięcie w ramię spowodowało, że uniosłam wzrok.


To Paweł, prawa ręka szefa. Twarz miał ściągniętą tak dziwnym wyrazem, że

zrozumiałam natychmiast: już wie. Czytał artykuł. Czy jest w stanie zrozumieć i nadal pracować ze mną pod jednym dachem, czy też...? Nie mogłam nic wyczytać z tej nieruchomej maski.


Bez słowa wskazał gabinet Konrada.


Wstałam i ruszyłam na miękkich nogach w tamtym kierunku odprowadzana spojrzeniami wszystkich współpracowników. Było to najdłuższe dwadzieścia metrów w moim życiu.

Przynajmniej tak mi się w tym momencie wydawało.


Konrad, gdy weszłam do środka, zamykając za sobą drzwi, wyglądał, jakby przybyło mu dziesięć lat. Stał oparty obiema rękami o biurko, a przed nim leżała gazeta, już z daleka krzycząca krwistoczerwonym tytu... zaraz, zaraz, krwistoczerwonym?!


Trzęsącymi się rękami podniosłam gazetę do oczu. Ociekające krwawymi kroplami litery krzyczały: „ŻYWCEM ZAKOPAŁA MALEŃKIE DZIECKO! SĄD JĄ UNIEWINNIŁ!!!”. I moje

zdjęcie na pół strony: zdjęcie wrednie uśmiechniętej morderczyni zadowolonej z tego, co zrobiła.


„Aśka, jak mogłaś?” – Kinga jęknęła w duchu, czując, jak ziemia usuwa się jej spod nóg, a ramiona przygniata ciężar nie do udźwignięcia. Mimo to trwała w pionie, nadal trzymając w trzęsących się rękach nasiąkniętą krwistym tytułem szmatę.


– Kinga – głos Konrada sprawił, że na chwilę oderwała wzrok od tych liter i tego napisu.

Mężczyzna, zawsze spokojny i uśmiechnięty, wyglądał, jakby się miał rozpłakać. – Mam czworo dzieci, kocham je nad życie i... zatrudniam w firmie kobietę, która nie tylko zamordowała swoje dziecko, ale wydaje się z tego dumna.


„Co ty mówisz?! – chciała krzyczeć. – Jak możesz?!”


Ale mógł. Patrząc na jej zdjęcie „zdobiące” artykuł, mógł...


– Skoro nasze sądy są tak... łaskawe – mówił dalej zduszonym przez gniew głosem – że wypuszczają takie... takie jak ty, może Bóg cię osądzi. Idź, kobieto, i nie pokazuj się tu więcej.

Nie mam słów pogardy...


Odwrócił się do niej drżącymi plecami.


A Kinga... po prostu wyszła. Nie zostało nic więcej do powiedzenia.


Wlokła się ulicami miasta, kuląc głowę w ramionach jak wtedy, gdy będąc bezdomną, starała się zniknąć, stać się niewidzialną dla mijających ją, spieszących we własnych sprawach ludzi.


Gazetę z krzyczącym nagłówkiem „ŻYWCEM ZAKOPAŁA MALEŃKIE DZIECKO!” i

swoim zdjęciem widziała wszędzie: na witrynach kiosków, u gazeciarzy, sprzedających sensacyjny news „Następczyni Karoliny M.!”, w rękach czekających na autobus ludzi... Paliło ją każde ludzkie spojrzenie, jakie na niej spoczęło, i w tych spojrzeniach widziała najpierw rozpoznanie, potem szok i nienawiść.


Przyspieszyła kroku.


Po jej ulicy, po Dąbrowskiego, snuło się kilku dziennikarzy, parkowała furgonetka stacji telewizyjnej – nie znali jeszcze dokładnego adresu, ale już zwietrzyli ślad ofiary. Nie, nie ofiary: morderczyni. Ofiarą była tu maleńka, dwutygodniowa dziewczynka, zakopana żywcem przez zwyrodniałą matkę.


Ktoś Kingę rozpoznał, gdy już niemal wchodziła do klatki schodowej. Przed blokiem

zaroiło się od podnieconych dziennikarzy.


Kinga pobiegła korytarzem, pragnąc schronić się w swojej kawalerce, i nagle stanęła jak wryta. Na drzwiach ktoś napisał czarną farbą, która nie zdążyła jeszcze wyschnąć:

MORDERCZYNI.


Z urywanym szlochem wpadła do mieszkania, przekręciła w zamku klucz, zasunęła obie zasuwy i rozejrzała się w panice dookoła niczym zaszczute zwierzę. Nie miała dokąd uciec.

Odcięto jej drogę na wolność. Ile wytrzyma uwięziona w małym mieszkanku z dzwoniącym raz po raz domofonem, a potem, gdy hieny wtargną na klatkę schodową, z dobijającymi się do drzwi padlinożercami?


– Pani Kingo, tylko jedno pytanie: co pani czuła, zakopując żywe dziecko?


– Kinga, wiemy, że tam jesteś, wyjdź do nas, porozmawiaj! Wytłumacz się!


– Pani Kingo, czuje się pani winna czy niewinna?


Setki pytań i oskarżeń rzucanych przez drzwi...


Zamknęła się w łazience, zakryła uszy rękami, zacisnęła powieki i zaczęła kiwać się w przód i w tył.


„Aśka, co ty zrobiłaś?! Jak mogłaś?!”


Któryś z bardziej zdeterminowanych czy sfrustrowanych dziennikarskich sępów kopnął w drzwi.


Kinga podskoczyła z przerażenia. W mózgu rozdzwonił się „Czerwony alarm!”. Nie,

jeszcze nie. To tylko telefon. Od właściciela mieszkania, które Kinga wynajmowała.


– Proszę pani, słuchaj, ja sobie nie życzę – zaczął bez ogródek. – Ja nie wynajmuję mieszkań kryminalistom. Do wieczora masz się wyprowadzić i nic mnie nie obchodzi, że kaucja, że coś tam. Za kaucję będę musiał odkazić mieszkanie po takiej jak ty. Rozumiesz? Do wieczora!

I gówno mnie obchodzi, że na zewnątrz czyha horda dziennikarzy! Powinni zamykać takie jak ty albo od razu do piachu.


Wysłuchała tej tyrady bez słowa. Rozłączył się. Odłożyła telefon i rozejrzała

otumanionym wzrokiem po małym mieszkanku, któremu już zdążyła nadać cechy domu. Kacper otarł się o jej nogi, zaglądając swej pani w oczy poważnym spojrzeniem.


„Co z tobą będzie? – pomyślała ze znużeniem. – Trafisz do Czarka, jeśli wypuszczę cię przez okno?”


Okno wychodziło na mały ogródek, otoczony z dwóch stron blokami, z trzeciej oficyną.

Tą drogą Kinga mogła jeszcze uciec, była wolna od stada wygłodniałych hien. Ale znajdą ją już niedługo. Zostało mało czasu na spakowanie tego, co będzie Kindze potrzebne na dzisiejszą noc... Do swego starego worka wrzuciła butelkę wódki, tabletki szczęścia, które przepisał jej doktor Izbicki, i jeszcze coś, co przyda się Kindze najbardziej. Teraz tylko stara dobra kurtka na grzbiet, znajome buty i spodnie, które od czasów Bezdomnej leżały zwinięte w najdalszym kącie szafy, i... była gotowa.


Nie oglądając się za siebie, wyszła do ogródka. Podniosła kota, ucałowała jego główkę ustami słonymi od łez wyszeptała słowa pożegnania i ruszyła szybkim krokiem przed siebie, starając się nie słyszeć rozpaczliwego miauczenia spieszącego za nią zwierzęcia...


Aśka spała słusznym snem, czy raczej poalkoholowym snem, do popołudnia. W chwili

gdy Kinga przemykała się ulicami starej Pragi, w kierunku opuszczonych ogródków

działkowych, jej „przyjaciółka” wracała do przytomności, przeciągała się rozkosznie, rzucała okiem na swój piękny artykuł, ozdobiony wzruszającym zdjęciem matki przy grobie córeczki –

ten artykuł, który w kilku tysiącach trafił gdzieś na zadupie, i zupełnie nie ten, którym od rana żyła cała Polska – i w drodze do kuchni włączała komórkę.


I stanęła jak wryta, patrząc na oszalały nagle wyświetlacz telefonu. Esemesy i

nieodebrane połączenia wchodziły jedno po drugim. Tych pierwszych, gdy komórka w końcu ucichła, naliczyła czterdzieści osiem, tych drugich – niemal wszystkie od Czarka – trzydzieści dwa.


Spodziewała się reakcji, ale nie aż takiej! Kinga się ucieszy!


Mina Aśce zrzedła, gdy otworzyła pierwszy esemes, od kumpelki dziennikarki.


„Toś się popisała. Gratulacje :/”.


Hmm... Dziwny. Ale ludzka zawiść jest jak wszechświat, bezgraniczna. Drugi był

podobnej treści. Trzeci z dopiskiem: „Ale to już było...”. Czwarty zaś, który przewrócił świat Aśki do góry nogami, przyszedł od Czarka i brzmiał: „JAK MOGŁAŚ JEJ TO ZROBIĆ?!

JESTEŚ ZWYKŁĄ HIENĄ!!!”.


– Coś tu, kurwa, kurewsko nie gra! – wrzasnęła Aśka, ubrała się w to, co miała pod ręką, przepocone wczorajsze ciuchy, i pognała do kiosku.


Na widok krzykliwego tytułu pisanego ohydną krwistą czcionką i zdjęcia wrednie

uśmiechniętej Kingi nogi się pod nią ugięły. Porwała gazetę, rzucając kioskarce dychę i nie czekając na resztę, wróciła pędem do domu i tam w spokoju, czy wręcz przeciwnie: chodząc od ściany do ściany niczym oszalała lwica, przeczytała to, co zrobiono z jej wspaniałego, poruszającego artykułu. Naczelny, „ten kurwisyn naczelny”, znał się na swojej robocie: tnąc zdania, wyrywając je z kontekstu, „przypadkiem” pomijając niektóre słówka, zmienił historię nieszczęsnej kobiety w krwawe wyznania bezwzględnej, zimnej morderczyni. Gdy Aśka doszła do swojej kwestii, która pierwotnie brzmiała: „JEST RÓŻNICA, BO TY ŻAŁUJESZ TEGO, CO

ZROBIŁAŚ, A ONI ŻAŁUJĄ, ŻE DALI SIĘ ZŁAPAĆ!!!”, a w tekście, który miała przed

oczami, stało jak wół: „TY NIE ŻAŁUJESZ TEGO, CO ZROBIŁAŚ, A TEGO, ŻE DAŁAŚ SIĘ

ZŁAPAĆ!!!”, aż zawyła z furii.


– Zabiję cię, skurwysynu, zabiję – warczała, wybiegając z domu i łapiąc taksówkę. – Co za bydlę z ciebie, co za pojebane bydlę – syczała, jadąc do redakcji.


Parę chwil później rzucała te słowa w twarz uśmiechającemu się od ucha do ucha Jackowi Sonderowi.


– Asieńko, skarbie, nie ciskaj się! Przecież tego chciałaś: artykułu, który wywoła burzę. I, niech mnie szlag, wywołał! Mamy nasz materiał na pierwszych stronach wszystkich portali: Wirtualnej, Onetu, Interii, wybiórczej. Telefony się urywają. Wszyscy proszą o zgodę na przedruk. Wielki come back Karoliny M. tylko w jeszcze lepszym, bardziej krwawym wydaniu, bo tamta przynajmniej zabiła dziecko, nim je zakopała, a ta twoja...


– Zamknij się, złamasie! Dobrze wiesz, o co chodziło w tym artykule! Umiesz czytać, łachudro! Wiedziałeś, po co go napisałam! Po co ona mi zaufała i opowiedziała swoją historię!

Dobrze, kurwi synu, wiesz!!!


– Oj tam, oj tam, melodramat z tego wam wyszedł. A mój, to znaczy nasz – mój i twój –

to kawał krwistego steku. Publika to łyknie. Już łyknęła. Czytałaś komentarze na naszej stronie?

To poczytaj...


Był taki z siebie zadowolony jak kiedyś Aśka, przynosząc mu materiał o gwałconej przez ojca nastolatce, co okazało się wyssaną z palca historyjką i mało nie kosztowało niewinnego faceta życia, a już na pewno rozpieprzyło życie jemu i jego rodzinie... Tamto to było tamto, a Kinga była Kingą.


– Zlinczowałeś ją – wyszeptała Aśka z oczami pełnymi łez. – Właśnie zlinczowałeś

niewinną kobietę.


Uśmiech z zadowolonej gęby naczelnego znikł.


– Jeśli już – odezwał się zimnym tonem – to zlinczowałem kurwę, która zakopała żywe niemowlę. Należy się jej to. Innym takim kurwom ku przestrodze, jeśliby sąd je przypadkiem uniewinnił.


– Ten sam sąd pół roku temu uniewinnił bossów mafii, wszystkich, co do jednego –

pobicia, porwania, wymuszenia, handel bronią, ludźmi, narkotykami, morderstwa na zlecenie, co tylko chcesz – i wszyscy ci bandyci zostali wypuszczeni na wolność, niczym przykładni obywatele! Będziemy im jeszcze odszkodowania płacić za niesłuszny areszt! O tym jakoś nie pisałeś w tym swoim szmatławcu, bo siedzisz tym bandziorom w kieszeni!


Wstał tak gwałtownie, jakby chciał ją uderzyć. Odskoczyła.


– Ty już tu nie pracujesz – wycedził. – Zbieraj manatki, obrończyni uciśnionych

zbrodniarek, i spierdalaj.


Posłała mu pełne pogardy i nienawiści spojrzenie i wyszła. Nim jednak na zawsze

opuściła redakcję „Skandali”, zatrzymała ją sekretarka szefa. Głupia jak but, tleniona blondyna, jak zwykle żująca gumę.


– Te, Aśka, było do ciebie, i tylko do ciebie, kilka telefonów. Od oszołomów, którzy widzieli albo mamuśkę zakopującą dziecko, albo to dziecko żywe i wesołe, albo zwłoki, już mniej żywe i nie tak wesołe. Pogadaj z tymi pojebusami i baw się dobrze. To nadal twój show.


Aśka machinalnie wzięła parę żółtych karteczek z krótkimi notkami i numerami

telefonów i na dobre pożegnała się ze „Skandalami”.


Na ulicy odetchnęła głęboko, otrząsnęła jak pies wychodzący z wody. Włączyła swoją komórkę i nie musiała długo czekać na pierwsze połączenie. Dzwonił – po raz chyba

sześćdziesiąty – Czarek.


Pierwszych słów, jakie od niego usłyszała, mogła się spodziewać:


– Jak mogłaś jej to zrobić?


Ale już następne zmroziły Aśkę od stóp do głów:


– Gdzie ona jest? Gdzie podziała się Kinga? Chcę z nią pogadać. Zabrać do siebie. Pod jej mieszkaniem koczuje tłum dziennikarzy i żądnych krwi mieszkańców...


Spotkali się w apartamencie na Narbutta. Aśka siedziała przy stole w kuchni, grzejąc lodowate dłonie o kubek z kawą, Czarek miotał się, jak jeszcze niedawno ona sama, od ściany do ściany w bezsilnej wściekłości.


– Pozwę go! – krzyknął w końcu. – Pozwę tego zasrańca, bo złamał prawo autorskie.

Kinga nie autoryzowałaby takiego gówna!


– Pozywaj – zgodziła się dziennikarka beznamiętnie – ale najpierw znajdźmy Kingę żywą i zdrową, okej? Wywieźmy ją za granicę, dajmy parę euro, by mogła przeżyć, dopóki tutaj, w kraju, się nie uspokoi, i wtedy pozywaj gnoja do upojenia. Ja się przyłączę. Teraz jednak musimy znaleźć Kingę. Masz jakiś pomysł, gdzie mogła się ukryć?


– Mam ten sam co ty. Gdzie chowa się ranny wilk? W swojej norze. Tylko gdzie ta nora jest?


– Mówiła mi. Na opuszczonych działkach.


– Wiesz, ile w Warszawie i okolicy jest opuszczonych działek?


– Nie wiem, ale się dowiem. Znajdziemy ją. Musimy. Bo coś mi się zdaje, że z tego –

Aśka rzuciła pełne obrzydzenia spojrzenie na plugawy artykuł – Kinga się już nie podniesie...


Gdy Czarek przeglądał plan Warszawy, zaznaczając wszystkie ogródki działkowe, które miał zamiar jeszcze dziś objechać, by znaleźć te opuszczone i od jutra je przeszukiwać, wzrok dziennikarki padł na żółte karteczki, które cisnęła na stół po powrocie do domu.


Z przyzwyczajenia zaczęła je przeglądać.


„Zwłoki dziecka zakopane w ogródku pod Brodnicą”.


– Pod Bydgoszczą, palancie – mruknęła. – Nawet czytać nie potrafisz ze zrozumieniem.


„Czteroletnia dziewczynka podobna do Kingi K. w Częstochowie, przy ulicy Długiej”.


– Przecież stało jak wół, że dziecko zginęło dwa lata temu, mendo żądna swoich pięciu minut.


Następne karteczki były podobnej treści, ale jedna sprawiła, że Aśce serce podskoczyło do gardła i zamarło na kilka sekund.


„Rodzice Ali proszą o kontakt”. I numer komórki.


Dlaczego w głowie Aśki rozdzwonił się, jakby to Kinga powiedziała „Czerwony alarm!”, skoro dziewczynek o imieniu Ala było pewnie w Polsce sto tysięcy, a ich rodziców dwa razy więcej? Tego dziennikarka nie wiedziała, ale natychmiast poderwała się na równe nogi, wyszła do sypialni i ściskając telefon w spoconej nagle dłoni, wystukała podany na karteczce numer.


Po pierwszym sygnale – zupełnie jakby czekał na ten telefon – odebrał mężczyzna i rzucił

ostrożne:


– Halo, słucham?


– Joanna Reszka z tej strony. Autorka artykułu w dzisiejszych „Skandalach”. Czy to pan...?


– Może pani rozmawiać tak, żeby nikt tego nie słyszał i nie nagrywał? – ten cichy, pełen rezerwy i podejrzliwości ton zmroził Aśkę, a jednocześnie przyprawił o żywsze bicie serca.

Instynktem dziennikarki czuła, po prostu czuła, że zaraz coś się wydarzy...


– To mój prywatny telefon. Jestem sama w sypialni mojego domu. Nikt mnie nie

podsłuchuje i na pewno nikt nie nagrywa. – „Bo od nagrywania ja tu jestem specem”, dodała w myślach. Po następnych słowach mężczyzny musiała usiąść, bo nogi odmówiły jej

posłuszeństwa.


– Widzi pani, my z żoną jakieś dwa lata temu, 8 lipca 2011 roku, znaleźliśmy w lesie pod Bydgoszczą noworodka. Maleńką dziewczynkę zawiniętą w pieluszki i przysypaną liśćmi.

Właściwie to Dora, nasza collie, ją znalazła. Był ranek. Jechaliśmy na wczasy pod lipą, wysiedliśmy na leśnym parkingu, żeby pies pobiegał, a Dora prosto do lasu i ujada jak szalona.

To my za nią, a odbiegła daleko. Gdyśmy ją dogonili, patrzymy, a ona odgarnia nosem liście, a pod tymi liśćmi coś kwili jak kociak. Moja żona łapie się za serce, ja zaczynam kopać. I jak zobaczyłem... – Mężczyzna umilkł, biorąc głęboki oddech. Milczała i Aśka zastygła z komórką przyciśniętą do ucha. Wreszcie odchrząknął, odzyskał głos. – Myślę, że to Alusia z pani artykułu.

Myśmy się nią zaopiekowali jak własną, bo nie możemy mieć dzieci, choć oboje chcieliśmy, i, rozumie pani, nikomu o tym nie powiedzieliśmy, że jest znaleziona. Bo, rozumie pani, co to za matka, co zakopuje maleństwo w lesie – tak pomyśleliśmy, gdyśmy Anię, bo nazwaliśmy córeczkę Ania, znaleźli. Odbiorą ją nam, oddadzą do sierocińca albo jeszcze gorzej: z powrotem tej wyrodnej matce – tak myśleliśmy. No to nikomu się nie przyznaliśmy, że to nie nasze rodzone dziecko. Wyprowadziliśmy się na drugi koniec Polski, żeby nikt z sąsiadów za dużo nie gadał, i tu wszyscy wiedzą, że Ania jest nasza. I, rozumie pani, wcale niespieszno nam byłoby przyznawać się, bo to przecież przestępstwo, ale żona kupiła dziś gazetę, przeczytała o tej Kindze, popłakaliśmy się oboje, bo jakże to tak, kobieta wpada w taki stan i nikt jej nie pomaga, ani rodzina, ani mąż. I ucieka przed mafią – oczywiście w swojej głowie, ale przecież wiadomo, jakie figle potrafi płatać wyobraźnia – i też nikt jej nie pomaga. I pomyśleliśmy: co powie nasza Ania, czyli Alusia tej Kingi, gdy się kiedyś dowie, gdy zapyta, czemu nie powiedzieliśmy jej mamie, która tak bardzo teraz cierpi i się obwinia za jej śmierć, że ona, Ania czyli, nie, Alusia, znaczy, że ona żyje. Rozumie pani? – głos mężczyzny się załamał.


Aśka wcisnęła pięść w usta, by nie wydobył się z nich szloch, który rozrywał jej pierś, a który mógłby przerwać tę niesamowitą opowieść. Gdzieś w tle słyszała kobietę, przemawiającą uspokajająco do małego dziecka, i nie mogła uwierzyć, że to dziecko to... córeczka Kingi! Po prostu nie chciała wierzyć w takie szczęście, żeby nie okazało się ułudą i nie pękło jak bańka mydlana...


– Tak. Rozumiem – wykrztusiła wreszcie.


– My nie chcemy rozgłosu. Ani żadnych procesów sądowych, rozumie pani? Wiem, że

informatorzy dziennikarzy są chronieni. Że nie może pani zdradzić, skąd ma informacje, prawda?


– Nie zdradzę.


– To może na początek spotkajmy się we dwoje: pani i ja, bo z matką Ani, tą Kingą, może później. Jeszcze... musimy się przygotować... rozumie pani. Ale gdy się potwierdzi, że Ania to Ala... wtedy pomyślimy razem, jak będzie dla małej najlepiej. Bo przecież chodzi o nią. O jej dobro, prawda? Nie chcemy jej krzywdzić. Już raz została... w tym lesie... zasypana liśćmi.

Rozumie pani?


Aśka rozumiała każde słowo. I to wypowiedziane drżącym głosem, i to

niewypowiedziane. Słowo rodzica kochającego ponad życie swoje dziecko, które może być mu odebrane. Kinga też to zrozumie – tego Aśka była pewna.


– Spotkajmy się – odrzekła powoli i z namysłem. – Ja mam zdjęcie Ali Król. – „Zabrałam je dziadkom małej, gdy gościłam krótką chwilę w ich domu”, dodała w myślach. – Jeśli to ta sama dziewczynka, choć nie mam co do tego wątpliwości, następnym razem spotkamy się we czworo: państwo, Kinga i ja. A biorąc pod uwagę dziecko, to nawet w pięcioro. –

Wtajemniczania Czarka w ogóle w planach nie miała. Ta decyzja należała do Kingi, i tylko do niej.


Umówiła się z panem Stanisławem w małym przydrożnym zajeździe „Chłopskie Jadło”

gdzieś na południowym wschodzie Polski. Jeśli zaraz wsiądzie w samochód, dotrze tam za sześć godzin. Jeśli się pospieszy, to jeszcze szybciej. A będzie jechała jak szatan, bo nie mogła się doczekać tego spotkania. I miny, jaką zrobi Kinga na wieść, że ona, Aśka Reszka, odnalazła jej cudem ocaloną córeczkę.


Na razie jednak należało odnaleźć samą Kingę.


To zadanie zmuszona była powierzyć Czarkowi.


– Słuchaj, ja mam umówione spotkanie, muszę lecieć – powiedziała w biegu, szykując się do wyjazdu. – Ty szukaj Kingi. Wynajmij jakiegoś ratownika z psem tropiącym, takim do odnajdowania zasypanych, i przeszukajcie opuszczone działki. Kinga w tej swojej norze może zacząć kombinować. Wiesz co.


Nie musiała kończyć. Czarek doskonale zdawał sobie sprawę, że kobieta o tak kruchej psychice jak Kinga, ponownie zdradzona i zaszczuta, może chcieć ze sobą skończyć. Tym razem skutecznie.


Gdy leżała zwinięta pod kożuchami na podartym materacu w swojej norze, przez chwilę poczuła się bezpiecznie. Tu tak szybko jej nie znajdą. Odpocznie, zbierze siły, by ze sobą skończyć. Bo oni nigdy jej nie odpuszczą. Jeśli jeszcze wczoraj miała taką nadzieję, nadzieję na nowe życie, tak dziś wiedziała, że ludzie – wszyscy bez wyjątku: rodzice, przyjaciele, Aśka, Czarek – nie mają w sobie litości. Mogą udawać, o tak, szczególnie Aśka świetnie grała współczującą i przejętą, ale tylko po to by tych, którzy zaufali, wdeptać w bagno jeszcze głębiej.


Świat zdziczał.


A Kinga nie chciała żyć na takim świecie ani chwili dłużej.


Teraz prześpi się parę godzin, bo może przyśni się jej po raz ostatni Alusia. Tam, dokąd Kinga trafi po śmierci, nie spotka swojej córeczki, o nie. Dla dzieciobójczyni przewidziano najniższy krąg piekła...


Kobieta zamknęła oczy, otuliła się ramionami i zapadła w niespokojny, pełen majaków sen. Butelka wódki, kilka opakowań leków nasennych i paczka żyletek czekały spokojnie na swoją kolej...


Aśka gnała swoim wystrzałowym audi na południowy wschód Polski, łamiąc wszystkie

ograniczenia prędkości. O dziwo, żaden patrol jej nie zatrzymał.


Do zajazdu „Chłopskie Jadło” dotarła w rekordowe pięć godzin i trzydzieści trzy minuty.

Wpadła do środka jak po ogień, czując całą sobą, że zaczyna brakować jej czasu. Coś dobiega końca, a ona, Aśka, nie może tego zatrzymać.


Pan Stanisław siedział w odległym kącie sali, mając przed sobą złożoną na pół gazetę.

Aśka podeszła do mężczyzny, przedstawiła się i... zamarła z wyciągniętą ku niemu dłonią wpatrzona w leżące na stole „Skandale”. To... to niemożliwe!


Porwała gazetę i rozłożyła, wpatrując się ogromniejącymi oczami w tytuł artykułu – jej tytuł, ten który wymyśliła „ZABIŁA CÓRECZKĘ. TA TRAGEDIA MOŻE SIĘ ZDARZYĆ

KAŻDEJ Z NAS!”, patrzyła na zdjęcie klęczącej przy małym nagrobku Kingi, która wyglądała tak smutno i bezbronnie, jak w rzeczywistości, czytała kończące artykuł słowa „Opisz to” i...

płakała. Łzy ciekły dziennikarce po policzkach, bo zrozumiała, czemu ludzie, którzy odnaleźli Alę Król pewnej lipcowej nocy, zdecydowali się powiadomić o tym załamaną, zrozpaczoną matkę maleńkiej: przeczytali tę właściwą wersję, prawdziwą historię Kingi. A nie krwisty horror rzucony gawiedzi przez Jacka Sondera, niech mu ziemia ciężką będzie. Widać pierwszy nakład dotarł tutaj, na koniec Polski, gdzie mieszkali państwo Wysoccy. Dobry los, który widać czuwał

na Kingą, skierował jej prawdziwe słowa we właściwą stronę...


Trzęsącymi się dłońmi Aśka wyciągnęła z portfela skradzione rodzicom Kingi zdjęcie Ali.


Pan Stanisław potwierdził łamiącym się ze wzruszenia głosem:


– To nasza Ania.


Usiedli oboje – choć Aśka całą sobą czuła, że nie ma czasu, że musi wracać! – patrząc sobie w oczy: mężczyzna zastanawiał się, czy może tej kobiecie, dziennikarce, zaufać, czy ona, dziennikarka, nie zniszczy szczęścia jego rodziny, nie zniszczy życia małej znajdce, którą kochał

jak własną córkę. Aśka zaś wstrzymywała oddech, marząc tylko o jednym: pokaż mi ją! Pokaż Alę Król, bym mogła natychmiast zawrócić do Warszawy, stanąć przed Kingą i powiedzieć:

„Twoja córeczka żyje! Widziałam ją na własne oczy! Pokaż mi Alusię, póki nie jest za późno. O

ile już nie jest”.


Kwadrans później zatrzymali samochód przed niewielkim, schludnym domkiem, na

którego progu stała kobieta z dwuletnią jasnowłosą dziewczynką na rękach, tak podobną do Kingi, że Aśka po prostu się rozpłakała. Mamrocząc przepraszające słowa, próbując

wytłumaczyć, że nie, nie może wstąpić ani na chwilę, musi natychmiast wracać, przecież Kinga czeka!, pożegnała się z przybranymi rodzicami Alusi i chwilę później zawracała na podjeździe, by z narastającym przeczuciem, że za późno, nie zdąży, wszystko na nic, pognać na północny zachód, ku Warszawie...


Kinga ocknęła się raptownie, obudzona przez intuicję ściganego zwierzęcia. Jeszcze nie słyszała odgłosów pogoni, dookoła panowała wieczorna cisza, ale... ale z każdym uderzeniem serca nabierała pewności, że odnaleźli jej trop. Są blisko, coraz bliżej.


Wstrzymała oddech i... rzeczywiście! Usłyszała, jak gdzieś na skraju działek, jeszcze być może za ogrodzeniem, zaszczekał w podnieceniu pies i natychmiast został uciszony.


Skuliła się jeszcze bardziej. Spod wystrzępionego kożucha wystawały tylko błyszczące przerażeniem oczy. Może to nie jej szukają. Może, gdy będzie cicho, odejdą swoją drogą?


A potem... potem ktoś krzyknął:


– Kinga! Jesteś tu?! Kinga, odezwij się!


I w głowie kobiety rozbłysł oślepiającym szkarłatem CZERWONY ALARM!!!


Nie wahając się ani chwili – nie dostaniecie mnie! – wyciągnęła z kieszeni paczkę

żyletek, pewnymi dłońmi, które nie trzęsły się, nie tym razem, odpakowała jedną, przyłożyła do tętnicy na szyi i w momencie gdy pies podbiegał do jamy, kręcąc radośnie ogonem, a Czarek z ratownikiem spieszyli za nim, Kinga wbiła żyletkę głęboko w ciało i przeciągnęła... Krew bryznęła szerokim strumieniem... Kinga oparła się plecami o ścianę ziemianki, wreszcie spokojna. Wykrwawiając się z każdym uderzeniem serca, patrzyła gasnącymi oczami, jak do środka zagląda któryś z prześladowców.


„Wymknęłam się wam. Już nigdy więcej...” – to była jej ostatnia świadoma myśl.


Telefon, którego numer znał tylko Czarek – Aśka kupiła kartę tuż przed wyjazdem, by mieć kontakt z nim, i tylko z nim – zadzwonił w chwili, gdy wjeżdżała na obwodnicę Krakowa.

Dźwięk komórki odczuła jak uderzenie w splot słoneczny. Nacisnęła hamulec, zjechała na pobocze, wzięła głęboki oddech i dopiero teraz mogła odebrać.


Gdy usłyszała pierwsze słowa, wypowiedziane łamiącym się głosem: – Zrobiła to – z

całych sił zacisnęła palce na telefonie, modląc się bezgłośnie, by Czarek powiedział, że Kingę ratują. Że łyknęła prochy, ale robią jej płukanie żołądka i będzie dobrze, ale Czarek milczał. Nie, nie milczał, próbował mówić przez zaciśnięte spazmatycznie gardło.


– Tyle krwi... Znaleźliśmy ją, ale za późno... tyle krwi...


– Żyje? Powiedz tylko, czy jeszcze żyje! – krzyknęła, dławiąc się przerażeniem.


– Zabrało ją pogotowie. Odjechali na sygnale. Jadę za nimi, ale... tyle krwi... była cała we krwi, jak ją wyciągnęliśmy... Tyle krwi...


– Jedź i bądź przy niej. Żeby sobie nie odpuścili, rozumiesz? Żeby lekarze nie machnęli na Kingę ręką, jak na zwykłą morderczynię. Pilnuj jej, rozumiesz?


Kiwnął głową, choć nie mogła tego widzieć, i rozłączył się, ocierając łzy

przedramieniem.


Aśka wpadła na szpitalny korytarz, półprzytomna ze zmęczenia i strachu o Kingę, trzy godziny później. Czarek siedział na krzesełku pod ścianą. Ze zwieszonymi ramionami, dłońmi i twarzą czarnymi od zakrzepłej krwi, której nie przyszło mu do głowy zmyć, sam wyglądał jak ofiara wypadku.


Nie podniósł głowy, słysząc szybkie kroki.


Musiała szarpnąć go za ramię, by na nią spojrzał.


– Żyje? – tylko tyle chciała wiedzieć.


– Jeszcze żyje. Jest tam – wskazał zamknięte drzwi oddziału intensywnej opieki

medycznej. – Powiedziałem, że jestem jej mężem. Nie wiedzą, że Kinga to Kinga, rozumiesz?

Obiecali powiadomić mnie, jakby...


Aśka już go nie słuchała.


Podbiegła do drzwi, nacisnęła przycisk interkomu i czekała, aż ktoś jej otworzy. Drzwi uchyliły się. Pielęgniarka zaszeptała coś gniewnie, pokręciła głową, ale widać Aśka miała dar przekonywania, bo w końcu ustąpiła niechętnie.


Młoda lekarka, przeglądająca w dyżurce jakieś dokumenty, na widok obcej kobiety

zmarszczyła brwi.


– Jestem jej siostrą – szepnęła Aśka błagalnie, wpatrzona w nieruchomy kształt

spoczywający na jednym z trzech łóżek za szklaną taflą. – Proszę, tylko na chwilę.


– Stan pacjentki jest krytyczny – rzuciła półgłosem lekarka. – Straciła dużo krwi. Jest...


– Wiem, wiem, kochana pani doktor, ale tylko na chwilę. Powiem, że ją kocham. Dotknę jej ręki, by wiedziała, że nie jest sama. Zostawiliśmy ją, gdy nas potrzebowała, chcę, by wiedziała, że jesteśmy przy niej i będziemy... Proszę... To bardzo ważne...


Łzy płynęły Aśce po policzkach. Szczere łzy, choć słowami kłamała. Chciała – nie, nie chciała: musiała – powiedzieć Kindze coś znacznie ważniejszego!


Lekarka, patrząc na zapłakaną kobietę, siostrę samobójczyni, kiwnęła w końcu głową.

Zdawała sobie przecież sprawę, jak ważne są dla takich pacjentów słowa wsparcia płynące od najbliższych.


– Jedna minuta. Z zegarkiem w ręku! – uprzedziła jeszcze i szklana tafla rozsunęła się przed Aśką.


Ona, nie tracąc ani jednej cennej sekundy, przypadła do łóżka, na którym spowita

bandażami i opleciona przewodami aparatury podtrzymującej życie leżała Kinga. Ujęła szczupłą, tak szczupłą, że niemal przezroczystą dłoń w rękę i nachyliwszy się ku rannej, szepnęła:


– Alusia żyje, słyszysz, Kinga? Znalazłam twoją córeczkę całą i zdrową. Widziałam ją.

Widziałam, kochana. Twoje dziecko żyje.


Aśka cofnęła się, patrząc na nieruchomą twarz kobiety. Liczyła na cud. Na to, że Kinga otworzy oczy, domagając się potwierdzenia i... Przez twarz nieprzytomnej przemknął cień uśmiechu? Czy tylko się Aśce wydawało? Palce dłoni Kingi, które trzymała w swoich, zacisnęły się lekko, leciutko, a potem... potem...


... zielona linia na monitorze skacze w górę i w dół.


Lekarka podrywa głowę znad papierów.


Zielona linia opada i ciągnie się prosto, tnąc monitor na pół.


Salę przecina ostry pisk alarmu, który trwa i trwa...


Trwa, gdy nic nierozumiejącą Aśkę odpychają na bok... Trwa, gdy dookoła pojawia się nagle tłum lekarzy i pielęgniarek... Gdy ktoś krzyczy:


– Uwaga, defibrylacja, raz, dwa, trzy!


Alarm milknie na moment. Wszyscy wpatrują się w ekran kardiomonitora. Wszyscy,

oprócz Aśki, która widzi tylko ten uśmiech na gasnącej twarzy przyjaciółki. I czuje delikatny uścisk jej palców.


Będzie pamiętać ciepło tego uśmiechu i dotyk dłoni Kingi, wiedząc, że choć jej już tutaj nie ma, to dusza, umęczona dusza tej nieszczęsnej dziewczyny wreszcie jest wolna i lekka, bo przecież „twoje dziecko żyje”.


Czyż może być piękniejszy dar na pożegnanie niż te trzy proste słowa?


Kinga, jesteś niewinna.


Twoja córeczka żyje.


Gdybyś mogła ją zobaczyć i przytulić choć raz.


Jeden ostatni raz...


Epilog


I dobrze, Kinga, że nie żyjesz! Wiem, brzmi to brutalnie, podle, cynicznie i co tylko chcesz, szczególnie pół roku po tym, jak cię opłakiwałam i sama mało do psychiatryka nie trafiłam z depresją, ale teraz, z perspektywy tych sześciu miesięcy, powtarzam: dobrze, że nie żyjesz.

Umarłaś na szczęście i dla siebie, i dla swojej Alusi. Bo co by ci przyszło, bidulo, z dalszego życia?


Oczywiście próbowałabyś odebrać swoje własne dziecko i je wychować.


Oczywiście państwo Stanisławostwo (nota bene sprytni byli: nie znam ich nazwiska, telefon, od momentu, w którym powiadomiłam ich o twojej śmierci, nie odpowiada, zniknęli, rozpłynęli się jak kamfora, razem z małą Anią, czyli twoją Alą, ale ja ich kiedyś odnajdę, spokojna głowa), no więc państwo Stanisławostwo próbowaliby o dziecko walczyć.


A sąd, jak to sąd – wiesz doskonale, jakie mam zdanie o polskim bezmiarze

niesprawiedliwości – stwierdziłby, że ty jesteś wariatką (i trochę miałby racji, bo masz „żółte papiery”), a Stanisławostwo to przestępcy (tu też miałby rację, bo przecież nie można, ot tak sobie, zatrzymać znalezionego dziecka, choćby było przysypane liśćmi i mchem) i na czas trwania procesu mała Anio-Ala zostałaby umieszczona w domu dziecka albo rodzinie zastępczej – a nuż trafiłaby do takich psychopatów jak ci, co podopiecznych zamordowali?


Gdyby do tego cyrku dołączył Krzysio-Pysio, bądź co bądź legalny ojciec Ali Król i – no to już byłyby jaja – Czarek, jej ojciec biologiczny, twoja córcia siedziałaby w sierocińcu do pełnoletności, bo mniej więcej tyle trwałaby walką o nią między waszymi czterema frakcjami.


Ja kibicowałabym tobie, oczywiście, choć od razu byłabyś na pozycji przegranej – komu jak komu, wariatce dziecka nie oddadzą i choćby sztab biegłych stwierdził, że jesteś jest już zdrowa jak koń, to sorry, ale „raz zabiła, zabije ponownie” – a ty, co byś zrobiła, usłyszawszy taki wyrok: „pozbawiam Kingę Król praw rodzicielskich, oddając Alicję Król...” komuś tam albo nikomu, czyli opiece społecznej? Oczywiście załamałabyś się i popełniła samobójstwo, czyli dla ciebie wynik byłby taki sam: i tak byłabyś martwa, natomiast twoja córeczka pętałaby się przez całe dzieciństwo po bidulach, a tak ma kochających rodziców i może wyrośnie na normalną, szczęśliwą kobietę.


Rozumiesz teraz, Kinga, że dobrze zrobiłaś, umierając? Dobrze dla swojego dziecka?


Ja wierzę, że... że właśnie dlatego odeszłaś: gdy powiedziałam, że Ala się znalazła, że jej nie zabiłaś, że żyje... wiesz, uznałaś, że możesz umierać w spokoju. Przecież uśmiechnęłaś się do mnie i uścisnęłaś mi rękę, prawda? Pamiętam twój uśmiech i chyba tylko dzięki temu ze sobą nie skończyłam, obwiniając się o twoją śmierć. Bo przecież to mój artykuł cię zabił. Ale i uniewinnił, prawda?


Wiesz, co mnie dobija najbardziej? Że ty, taka dobra, fajna dziewczyna, jak się okazało, całkiem niewinna, leżysz tutaj, pod zimnym czarnym kamieniem – ładny ci pomnik wystawiłam? –

a prawdziwi zwyrodnialcy, te wszystkie Karolinki M., mamcie małych Przemków i Grzesiów, bestie w ludzkiej skórze, zwyrodnialcy, katujący na śmierć trzymiesięczne dziecko – ci wszyscy psychopaci chodzą sobie po świecie bezkarnie, śmiejąc się nam w twarz...


Ja tego nie potrafię zrozumieć i przeboleć.


I tego, że ludzie, normalni, porządni ludzie nie reagują, słysząc krzyki dziecka katowanego za ścianą, u sąsiadów. Że „nie widzę, nie słyszę, nie mówię” jest coraz bardziej powszechne, bo to wygodniej, bo „co się będę wtrącać”, bo przywykli, bo zobojętnieli...


A te wszystkie błękitne linie, kuratorzy, opieki społeczne, sądy? Odbębnić swoje od ósmej do szesnastej i wziąć pensję na koniec miesiąca – oto cała ambicja urzędasów.


Wiesz, chcę się tym zająć. Będę piętnować patologię, ale nie samych przestępców, a tych, co powinni ich ścigać, tępić i karać, choć mój nowy szef powiedział: – Daj spokój, kogo to obchodzi?


Mnie to obchodzi.


Może – tak jak prosiłaś – uratuję choć jedno małe, bezbronne dziecko.


Wiem, że moja krucjata tobie życia nie wróci, ale chociaż tak zadośćuczynię twojej śmierci. Bo żyłabyś, gdybym nie napisała tego artykułu. Ale... żyłabyś w poczuciu winy, a tak dzięki mnie umierałaś szczęśliwa, prawda?


No i uratowałam Kacperka, który zamarzłby w tym śmietniku razem z tobą. Czarek pozwolił mi go zatrzymać. Mam do kogo wracać, choć jest to jedynie brzydki, bury kot.


Tylko... on strasznie tęskni za tobą, ten Kacperek. Śpi wtulony w twoją bluzkę i ciągle wypatruje twojego powrotu.


Mogłabyś żyć, Kinga. Mogłabyś, dziewczyno, żyć.


Gdyby nie...


Ech, parszywy ten świat, wredny los, podli ludzie...


Przyrzekam ci, jak tu klęczę przed twoim grobem, że odnajdę Alusię i będę pilnować, by nikt twojej dziecinki nie skrzywdził. Jestem to i tobie, i jej winna.


A kiedyś przyprowadzę ją na twój grób i opowiem, jak bardzo... jak bardzo ją kochałaś.


To właśnie powiem twojej córce.


Przyrzekam, Kinga.


Warszawa, 2 marca 2013



Загрузка...